<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy z Paryża
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LXXX

Pisma ulotne (1878-1880)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom LXXX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Kłopoty korespondenta. Korespondent „Chicago Times“. Komedya z pomyłek. Wystawa. Miasto środkowe. Wrażenie fantazyi. Pawilony sztuk pięknych. Nasi malarze. Rozrzuceni. Przed Matejką. Niemcy. Wyznania księcia Hohenlohe. Prawdziwe przyczyny. Bankiety. Uroczystość Voltaire’a. Dzienniki monarchiczne i republikańskie. Artykuły jenerała Türr. Klerykalizm we Francyi. Niedoszłe przymierza. Rzeczpospolita i jej rzecznicy. Za wiele gadaniny. Dalszy ciąg „Burzy“. Kaliban w pojęciu Renana. Kto jest Renan.

Obowiązek pisania sprawozdań z wystawy mógłby doprawdy służyć za przedmiot do jakiej nowelli pod tytułem: „Kłopoty korespondenta”. Wystawa została otwarta, codzień tysiące ludzi ją zwiedzają, więc jest niby o czem pisać, a z drugiej strony nie została skończona, nie została uporządkowana, katalogów niema, więc niema o czem pisać. Zresztą korespondent „Chicago Times” dał przykład, jak czasem źle się wychodzi na zbytniej gorliwości. Ale wprzód czy wiecie, co to jest amerykański reporter? „Jako dewotka, gdy grzech jaki stary przypomni sobie przed samą spowiedzią, albo podżare litewskie ogary, gdy nagle wpadną na łapę niedźwiedzią[1], tak amerykański reporter, gdy ma przed sobą pole faktów, fakcików, wiadomostek, zmienia się na prawdziwego myśliwca i zacietrzewia się do tego stopnia, że o bożym świecie zapomina. Z kapeluszem nasuniętym na tył głowy, z książeczką i ołówkiem w ręku, ujrzycie amerykańskiego reportera, zadyszanego z pośpiechu, latającego wszędzie, zaglądającego we wszystko i polującego na wszelkie objawy życia. Niema dla niego przeszkód, niema miejsc, do których wejść nie wolno. Wyrzucają go jednemi drzwiami, on wchodzi drugiemi. Lata po wystawie, robi wizyty panującym i znakomitościom. Mac-Mahon odpowiada mu, iż nie słyszał o nim i nie może go przyjąć, on odpowiada Mac-Mahonowi, że to nic nie szkodzi i że musi być przyjęty; jednego dnia jest u księcia Walii, u księcia Aosty, rozmawiając z nimi, notuje jednocześnie ich słowa, aby później zapełniać niemi szpalty swego dziennika, zatrudnia po całych dniach linie telegraficzne, słowem jest istotą wszędobylską, duchem pojawiającym się nagle a niespodziewanie, jak śmierci potęga, z którą trzeba się liczyć, bo dotrze wszędzie, dowie się o wszystkiem i wszystko opisze.
Otóż korespondent „Chicago Times” był właśnie na tropie i latał po wystawie z notatką i ołówkiem, gdy nagle w głębi jakiegoś pawilonu, jeszcze nie urządzonego, dostrzegł pewnego jegomościa, którego poczytał za pana Teisserenc de Bort. Dla reportera rozmawiać z ministrem jest to odkryć kopalnię. Reporter nie wie wprawdzie, że gdy ministra złapie i zacznie od „dzień dobry, panie ministrze!”, minister wytrzeszczy na niego zdziwione oczy, ponieważ go nigdy w życiu nie widział, — ale to właśnie już jeden fakt do opisania. Następnie minister powie: „Nie mam przyjemności”, a reporter: „Co pan myślisz o wystawie?” Minister: „Z kim mam honor?” Reporter: „Właśnie pragnąłem spytać pana o informacye!” i t. d. Potem co będzie, to będzie, ale opis rozmowy z ministrem pójdzie do dziennika i będzie „all right!” Korespondent więc „Timesa”, ujrzawszy, jak mu się zdawało, pana Teisseranc de Bort, rzuca się naprzód, nie patrzy, co leży na drodze; policyant woła: „nie wolno” — on nie pyta — przewraca się przez pakę, wstaje, przewraca się drugi raz przez sznur, który zagradzał wejście, rozbija nos, przykłada chustkę, zbliża się do ministeryalnej osoby i zaczyna bez wahania następującą pośpieszną rozmowę:
— Ekscellencyo! szczęśliwy to dzień, w którym mogę z panem pomówić! Dzień ten pozostanie epoką w mojem życiu. Jestem ten a ten, pisuję do takiego a takiego dziennika.
Grzeczny Francuz skłania się i odpowiada: — Miło mi poznać tak dystyngowanego cudzoziemca — i boleję nad wypadkiem, który spotkał pana, a raczej pański nos.
— Mój nos? A prawda. Ale to nic. Winszuję ekscellencyi jej mowy, mianej na otwarciu wystawy. Przesłałem ją telegraficznie w całości.
— Mojej mowy?
— Tak jest. Zwrot ku rzeczypospolitej i demokracyi był przepyszny. Wystawa jest wielką uroczystością. Ameryka bierze w niej udział nie tyle przez okazy, ile przez serce. Pan w swojej mowie…
— W jakiej mowie?
— Przy otwarciu…
— Nie miałem żadnej mowy!
— Ekscellencyo…
— Nie jestem ekscellencyą…
— Panie ministrze…
— Nie jestem ministrem.
— Któż pan jesteś?
— Ja, panie? Ja jestem fabrykant pończoch, Maurice z Lyonu…
— Ach! — mruczy reporter. — Bardzo mi miło!.. Do widzenia. Mój nos istotnie mi dolega...
A teraz, czy chcecie się założyć, że pierwsza depesza bohaterskiego mego reportera będzie się zaczynała od słów: „Wczoraj minister Teisserenc de Bort zwiedzał incognito oddział fabryczny francuski. Mówiłem z nim osobiście. Minister oświadczył mi etc.”…
I istotnie jest to metoda, przy której użyciu można zawsze mieć o czem pisać, wszędzie dać sobie radę i wszędzie zdobywać materyał. Ale kto się jej nie trzyma, ten zgodzić się musi, że o wystawie, póki jaki taki porządek katalogowy nie zostanie wprowadzony i ogłoszony, pisać jest tak trudno, jakby było np. trudno opisywać wszystkie sklepy w Paryżu. Obecnie też wystawa nie jest niczem innem, jak nieskończonym szeregiem sklepów, ustawionych według narodowości. Dlatego też dzienniki, np. miejscowe francuskie, a nawet i angielskie, mówią o niej bardzo mało, kto wie, czy nie mniej, niż warszawskie. Codzień znajdują się o niej wiadomości i wiadomostki, ale brak zupełny dokładnych opisów. Nie myślcie jednak, aby na samej wystawie nie pracowano nad jej ukończeniem gorliwie. Uczyniono już tyle, że na pierwszy rzut oka niepodobna dostrzedz bezładu. To, co nadesłano, już ustawione, lub rozmieszczone starannie i z wdziękiem poza szklanemi szybami, nęci oko harmonią lub porządkiem. Nadchodzą jednak codziennie nowe paki do wszystkich sekcyi. Zewnątrz pawilony ukończone są już zupełnie od dni kilku. Patrząc z głównej środkowej ulicy, niepodobna nie zachwycać się widokiem domów zagranicznych. Wystawa przedstawia się jakby kosmopolityczne miasto, jakby jakaś fantazya powieściowa, sięgająca o tysiące lat naprzód, w te przyszłe czasy, w których nie będzie wojen i w których słowa: cywilizacya i ludzkość będą regulowały wszystkie stosunki. Czytałem kiedyś taką fantastyczną powiastkę, opisującą, jak będzie wyglądała ludzkość za lat tysiąc. Otóż czasem zdaje mi się, że w tem wewnętrznem mieście na wystawie widzę jej illustracyę. Nie widać tu wprawdzie wszechpotężnego przyszłego wpływu cyrkla, który ma wszystko zrównać pod linię i miarę, ale widać pawilony francuskie, angielskie, tureckie, amerykańskie, greckie, chińskie, włoskie, japońskie, rosyjskie, maurytańskie, stojące tuż obok siebie, nad domami widać flagi pływające w powietrzu, a przed domami narodowości wszystkich pięciu części świata, wrogie często między sobą, gdy każda jest u siebie, a tu przyjazne, zbliżone i powiązane ze sobą wielkiem świętem cywilizacyi. Patrząc na to wszystko, patrząc na to przekonanie głębokie o wyższości zgody, o słodyczy owoców pokoju i cywilizacyi, o wielkiem znaczeniu ludzkości, patrząc na to przejęcie się swą cywilizacyjną rolą, jakie zdaje się wiać od tych tłumów, na chwilę prawie przychodzi zwątpić, czy wobec takiego rozwoju pojęć ogólnie ludzkich wojna, rzezie, hurtowne zabijanie się, pożogi miast i wiosek jeszcze są możliwe w dzisiejszych czasach.
Złudzenie to, któremu oprzeć się niepodobna, stanowi największy urok tego miasta narodów, najprzyjemniejsze i najoryginalniejsze wrażenie, jakie czyni wystawa. Chociaż czujesz nieraz, że to jest fantazya, że to tylko chwilowy i niejasny obraz owej przyszłej złotej epoki, jednakże lubujesz się nim, snujesz dalej tęczową nitkę marzeń i budzisz się jakby ze snu rozkosznego, gdy pierwsza lepsza depesza ze Wschodu, w pierwszym lepszym dzienniku, rozwieje te złudzenia, jak wiatr rozwiewa urocze obrazy fata-morgana.
Pawilony sztuk pięknych, otwarte wcześniej od innych, zapełnione są już obrazami i gośćmi. Jednakże tylko Anglicy wpadli na praktyczny pomysł podpisania pod każdym obrazem, co znaczy i kto go malował. W innych działach francuskich i zagranicznych niema podobnych objaśnień, trzeba więc czekać, jak we wszystkiem, na katalogi, a tymczasem widz błądzi okiem z obrazu na obraz, widzi malowane postacie ze wszystkich wieków: jakieś sceny historyczne greckie, rzymskie, średniowieczne i nowożytne: postacie walczące, figury z rękami powznoszonemi w niebo — mnóstwo wzruszających sytuacyi — i gniewa się, nie znajdując odpowiedzi, kogo i co to wszystko przedstawia. Ten nadmiar patosu, którego znaczenia nikt nie rozumie, śmieszy nawet. Niewiadomo, kto malował, — jakże tu dawać sprawozdanie.
Malarze polscy zajmują niezaprzeczenie jedno z pierwszych miejsc na wystawie. Dość wam zacytować takie nazwiska, jak Matejko, Siemiradzki, Brandt, Maksymilian Gierymski i t. d., abyście zrozumieli, że jest się czem chwalić i że w walce o lepszą z cudzoziemcami jest nadzieja wygranej. Cudzoziemcowi jednak nie tylko niepodobna zdać sobie sprawy z malarstwa polskiego, ale nawet niepodobna mu dojść do przekonania, że jakiekolwiek malarstwo polskie jako takie istnieje, a to z tej prostej przyczyny, że obrazy wspomnianych mistrzów nie stoją obok siebie — i nie przedstawiają całości samej w sobie. Matejko figuruje w oddziale austryackim, Siemiradzki w rosyjskim, Maksymilian Gierymski w pruskim, Brandt w monachijskim. Cudzoziemiec więc nie umie nietylko wyrobić sobie ogólnego pojęcia o tem malarstwie, jako o polskiem, ale poprostu obrazy zalicza do odpowiednich sztuk, a artystów do narodowości, w których oddziałach figurują. Z tego to powodu p. Ruskin np., słynny krytyk angielski, cytuje Gierymskiego i Brandta między malarzami niemieckimi; Matejkę uważa za genialnego monachijczyka, i nawet do głowy nie przychodzi mu wspominać o jakiemkolwiek polskiem malarstwie.
Smutna to rzecz. Ludzie o nas nie bardzo wiedzą, my zaś nie bardzo im się przypominamy. A jednak… Oto jesteśmy w pawilonie: widać tłumy ludzi, chodzących wolnym krokiem, spoglądających po drodze na obrazy, zatrzymujących się na chwilę i idących dalej.
W środkowym jednak pawilonie, nad którego drzwiami napisano: Austrya, widzimy gromadę ludzi, stojących i rozprawiających półgłosem. Widocznie coś tu bardziej nęci i zatrzymuje. Zobaczmy co? — Unia Matejki. — Słychać przed nią rozmawiających Anglików, Francuzów, Niemców, Włochów i Hiszpanów. Co za przypuszczenia, co za objaśnienia — boki zrywać można ze śmiechu. Przed obrazem stoi okrągła kanapa. Pozują na niej jasnowłose Angielki i Polki, zachwycają się niby obrazem, a pragną, żeby zachwycano się niemi: „O that splendid! isn’t?’‘ — słychać z jednej strony. — „Ach, mamo! jakież to cudne!” — mówi sentymentalny głosik z drugiej, w tej nadziei, że może jaki zabłąkany warszawianin usłyszy głos, spojrzy pod kapelusz i… „niech czuły słuchacz w swej duszy dośpiewa!” Ach! biedne panny! Może już były na wielu wystawach i zawsze… „hors concours”.
Ale nie o tem mowa. Stoją tedy gromadki ludzi przed Matejką, zbierają się przed Gierymskim, Brandtem, Siemiradzkim… Malarzom stąd chwała a społeczeństwu, które ich wydało, nic…
Ale idźmy dalej. Czy wiecie, że Niemcy wzięły częściowy udział w wystawie? Wzięły je mianowicie w wystawie sztuk pięknych. Przy otwarciu niemieckiego pawilonu książę Hohenlohe, po wzajemnej wymianie komplementów z panem Teisserenc de Bort i po złożeniu powinszowań Francyi z powodu świetnego powodzenia wystawy, powiedział rzecz ważną, mianowicie: że Niemcy nie z jakichkolwiekbądź przyczyn politycznych, ale poprostu z ekonomicznych nie wzięły w niej udziału. Była to rejterada… bez chwały. Niemcy istotnie nie wzięły udziału w wystawie, bo upadek przemysłu, handlu, bogactwa krajowego, słowem wszystkiego, z czem się chwalić można, zamknął im wrota do świątyni pracy. Ale wstyd było im się do tego przyznać. Zasłonili się więc uczuciem patryotyzmu. „Nie poślemy nic na wystawę francuską, a gdy my nie poślemy, nikt nie pośle”. Tymczasem stało się przeciwnie — wystawa przeszła oczekiwania samych nawet Francuzów. Obce narody nie tylko wzięły w niej udział, ale wzięły serdeczny i sympatyczny. Wobec tego nowego wstydu, wobec tej nowej klęski moralnej, Niemcy wybrali mniejsze złe i, uderzywszy się w piersi, w osobie księcia Hohenlohe, odrzekli: „Jeśli chcecie prawdy, to istotnie nie mieliśmy co posłać”.
Dzienniki paryskie więcej, niż nieuporządkowaną dotąd wystawą, zajmują się ukoronowanymi gośćmi, którzy na nią przybyli. Po bankiecie, danym przez księcia Walii, który przy tej sposobności wcale otwarcie zaznaczył wspólność przyszłych widoków francuskich i angielskich, nastąpił bankiet księcia Aosty w pawilonie włoskim. I znowu jedna koronowana, a przynajmniej eks-koronowana głowa wysadzała się na wyrażenie uczuć przyjaznych dla rzeczypospolitej, na wyrażenie radości, że rzeczpospolita pokonała grożące jej widma, a teraz utrwala się, rozwija, ubezpiecza… „Dziwne rzeczy dzieją się w państwie Duńskiem”, jak mówi Hamlet.
Paryż rozświętował się na dobre. Pragnie bawić się sam i bawić swoich gości. Przed otwarciem, w czasie i po otwarciu wystawy, nie mówiono o niczem innem, jak o wystawie. Gdy jednakże okazało się, że otwarcie a ukończenie są to dwie rzeczy różne, rozmaite sprawy, które ten wielki fakt zagłuszył, odzyskały swe prawo bytu i rozgłosu. Mówią teraz znowu dużo o teatrach, polityce i nowych zamierzonych uroczystościach. Trzydziestego maja ma być uroczyście obchodzona stuletnia rocznica śmierci Voltaire’a. Rady municypalne w Paryżu i wszystkich prawie miastach francuskich uchwaliły już sumy na ten obchód. Paryż illuminuje się znowu i obwiesi chorągwiami. Dzienniki reakcyjne dziś już nie szczędzą ciętych słów i przycinków temu nowemu republikańskiemu świętu. Voltaire jest jednym z ojców waszego kościoła — mówią republikanom — powiedzcie więc sami, o demokratyczne robaczki! czy nie popełnicie nonsensu, obchodząc rocznicę jego śmierci radosnem świętem? Z czego się więc radować będziecie? Z tego, że umarł? Brawo! Ale jest i druga racya: obchodzić dziś uroczyście pamiątkę pana Voltaire’a, eks-szambelana króla pruskiego i poety, który radosnym wierszem uczcił klęskę, jaką Francuzom zadali Prusacy pod Rosbach, jest może bardzo po republikańsku, ale nie bardzo po francusku…
Dosyć to zgrabne! Ale Voltaire pozostanie chwałą Francyi, mimo swego ex-szambelaństwa pruskiego, mimo wiersza na bitwę pod Rosbach i mimo wszelkich dowcipów, jakie na jego karb spłodzili i spłodzą wszyscy redaktorowie i felietoniści monarchicznych dzienników. Mówiąc nawiasem, jakieś dziś żyjące gryzipiórko dziennikarskie, jakieś gogątko konserwatywno-legitymistyczno-figarowskie, które w całości zaufaniem w swój dowcip uderza na Voltaire’a, jest sobie poprostu paradne i sam Voltaire nie wymyśliłby nic bardziej doskonałego. Dzienniki republikańskie, mimo wszelkich przycinków, popierają projekt uroczystości, widząc w nim antiklerykalną manifestacyę, do której pragną jak największe tłumy pociągnąć.
Klerykalizm poniósł znów nową klęskę polityczną we Francyi. Słyszeliście zapewne, jakie wrażenie zrobiły listy księcia Napoleona, ogłoszone swego czasu w „Revue des deux mondes”, traktujące o sprawach politycznych i o polityce gabinetu francuskiego przed wojną pruską. Na artykuł ten odpowiadał książę de Grammont, usprawiedliwiając swoją rolę. Dziś list generała Türr rzucił znów nowe światło na tę sprawę. W całym Paryżu nie mówią w tej chwili o niczem innem, jak o tym liście. Ostatnie cezaryańskie roboty, głupota i niedołęstwo ministrów, występują jawnie na widownię. Ze wszystkiego pokazuje się, już nie na przypuszczeniach, ale na dokumentach, że Francya za cenę Rzymu mogła mieć przymierze Włoch, a przez Włochy i Austryę. Na mocy jakiego prawa broniła Rzymu? Na mocy żadnego. Na mocy jakiego Włosi chcieli go posiadać — na mocy wszelkich praw, jakie ma naród włoski do swej własności. Pretoryanie francuscy stali w Rzymie. — Cofnąć ich — było to kupić sobie Włochy, było to zyskać pół miliona żołnierza na wojnę pruską. Gabinet florencki przejęty sympatyami dla Francyi, sam napierał się z tą myślą. „Il dépend de la France de faire marcher l’Italie, et l’Italie fera marcher l‘Autriche“ — pisano z Włoch. Na to cesarzowa wznosiła z oburzeniem podczernione oczy ku górze, i czy wiecie co gabinet francuski odpowiedział?
Oto: „Il nous est impossible de faire la moindre chose pour Rome. Si l’Italie ne veut pas marcher, qu’elle reste!“ Tak więc dla ocalenia władzy doczesnej papieskiej zrzeczono się pomocy dwóch potężnych armii w wojnie pruskiej. Papieża nie uratowano: Włochy doszły do swej prawowitej własności — Rzymu, ale zato stracono dwie prowincye… pogrążono kraj w przepaść, bo… cesarzowej chodziło, aby dusza jej była napewno zbawiona. Wobec tego wszystkiego, wobec tej zguby, na jaką klerykalizm wydał Francyę, projekt obchodzenia uroczystości Voltaire’a ma swój sens, chociaż Voltaire był szambelanem Fryderyka i chociaż pisał wiersze o bitwie pod Rosbach.
Zresztą republikanie zrobią dziś, co chcą, bo rzeczpospolita tryumfuje. Ciągłe dezercye z obozu bonapartystowskiego zwłaszcza przyprowadzają do rozpaczy wierne resztki napoleońskie. Rzeczpospolita tryumfuje i ustala się. Możeby się godziło nawet mniej robić manifestacyi, bo manifestacye dowodzą właśnie, że w niektórych umysłach republika nie przestała być jeszcze doktryną. Za dużo tu o niej mówią, a nie oduczyli się przemawiać językiem partyi.
W żadnym kraju nie rozprawiają tak mało o wolności, tolerancyi, rzeczypospolitej i tym podobnych rzeczach, jak w Stanach Zjednoczonych północnej Ameryki. A dlaczego? Z bardzo prostej przyczny: bo tam to chleb powszedni, naturalny stan rzeczy, o którym niema co rozprawiać. We Francyi niema tego jeszcze. Nie umiano otrząsnąć się dotychczas z przywar partyi i doktrynerstwa. Co nawet zauważyłem, że masy zasadę: „republika to naród nie partya”, zrozumiały lepiej, niż ich rzecznicy i dzienniki. Rzecznicy i dzienniki wrzeszczą jeszcze czasem, jak demagogowie — masy zaś, wybierając spokojnie republikańskich deputowanych, zdają się mówić: — Dajcie pokój! nie potrzebujemy krzyczeć, skoro mamy dość sił, aby działać.
Na rzecznictwo demokratyczne spadły w ostatnich czasach dwa uderzenia dość niespodziewane: jedno z ręki Taine’a, drugie z ręki Ernesta Renana. Taine, zagłębiwszy się w dokumentach z czasów wielkiej rewolucyi i patrząc w nie raczej okiem estetyka, niż historyografa, przeląkł się krwi, okrucieństw, nadużyć i zbrodni, spełnionych w epoce burzy — całą więc epokę burzy, cały wielki przewrót dziejowy obrzucił błotem. Taine’owi jednak mniej można się dziwić. Umysł to bystry, wnikający w głębiny zwykłem okiem niedojrzane, ale umysł przedewszystkiem estetyka — wykwintna głowa grecka i pozytywna po grecku, wrażliwa na rzeczy smaku i biorąca nawet historyę bardziej ze stanowiska piękna i brzydoty, niż ze stanowiska, które w logice nazywa się: principium rationis sufficientis! Rewolucya i demokracya, widziana okiem przywykłem szukać i odkrywać we wszystkiem harmonię, wydała się czemś potwornem, zatem: anatema na nią i na wszystko, co z niej płynie.
Pan Renan walczy nieco inną, mniej naukową bronią z demokracyą. Słyszeliście może, że wziął się do pisania dalszego ciągu „BurzySzekspira. Gdy to gruchnęło po Paryżu, ludzie mówili sobie: jaka szkoda, że nawet i tacy pisarze, jak Renan, miewają czasem bzikowate pomysły. Pisać dalszy ciąg „Burzy” — tego cudnego lirycznego poematu, w którym wszystkie żywioły zdają się śpiewać — pisać dalszy ciąg, nie będąc poetą — jest to zawsze wydać sobie świadectwo braku piątej klepki w mądrej skądinąd głowie. Tymczasem dalszy ciąg pojawił się i okazał, że właściwie nie chodziło o „Burzę”. Z „Burzy“ wzięto tylko temat do poetycznego, ale ciętego paszkwilu. U Arystofanesa demokracya występuje jako Demos, głupi, łakomy, podejrzliwy i obżarty, ale naiwny Demos, którego ten panem, kto mu więcej kiełbas tka do ust. U Renana demokracya to coś gorszego jeszcze. Pamiętacie Kalibana, tę potworną postać o łbie kudłatym, pół nieźwiedzia, pół ryby, pół człowieka z płetwami u rąk — to „martwe cielę z księżyca”, tę mieszaninę złości i głupoty, tę plugawą gębę, otwierającą się tylko dla przekleństw: „Wszelka zaraza” albo: „Oby wiatr zawiał z północy, zachodu, i ponabawiał was licznego wrzodu”. Ten tedy Kaliban, ten syn dyabła i czarownicy — to demokracya. Czysty, mądry Prosper, śliczna biała, jak śnieg, owa gołąbka Miranda — to uosobienie arystokracyi i jej przymiotów. Prosper, jak wiecie, rządzi Kalibanem, zsyła duchy, które według słów potwora:

„Czasem jak małpy straszą mnie grymasem,
„Kłują, mordują i kąsają czasem“…

Karze go; nawiedza jego kości „kurczem nocną porą” — i to takim kurczem, że aż zwierzęta drżą na jego męki — zsyła jeże, które, kłując ciało potwora, zmieniają je „jakby na plaster miodu”, ale to wszystko istotnie jest słuszne, rozumne. Kaliban nie budzi litości. Dlaczego? Bo to potwór nie tylko gruntownie głupi, ale gruntownie zły i gruntownie bestyalny — to najobrzydliwsza, najsprośniejsza i najgorsza małpa, jaka kiedykolwiek istniała. Słuchajcie więc dobrze!.. Ta małpa to demokracja. Tak mówi Renan.
Na tem zakończę dzisiejszą moją kronikę. O obydwóch tych pracach: Taine’a i Renan’a pomówię później obszerniej. Może i poświęcę im specyalne sprawozdanie wówczas, gdy „Nowiny” staną się pismem codziennem, gdy będziecie mieli więcej miejsca, — a tymczasem życzę wam, aby się to stało jak najprędzej.

Nowiny, 1878 r. № 23.






  1. Słowacki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.