Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom I/7
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
— Pragnę aby syn mój i podobnie jak ojciec jego, nazywał się Scypio Duriveau...
Tak brzmiało pismo zawieszone na szyjce zmarłego dziecięcia.
— Ah!to szczególniejsza, odpowiedział vicehrabia zapalając cygaro.
Odczytanie tego pisma, przerażająca nieczułość, zuchwała obojętność vicehrabiego, w zdumienie wprawiły wszystkich widzów téj sceny.
Hrabia, nieporuszony, milczący, z gniewném zdziwieniem patrzył na syna, pomnąc jedynie na nieszczęsny skutek, jaki to odkrycie wywrze zapewne na umyśle Rafaeli Wilson. Ta zaś konwulsyjnie ściskała rękę matki, wpoiwszy w nią swe duże, łzami zalane oczy. Wieśniacy, mimo wrodzonéj łagodności i pokory, oburzeni zimnem zuchwalstwem Scypiona, głucho szemrać zaczynali. Pan Beaucadet, zmieszany swą niezręcznością (bo przejęty był względami najwyższego szacunku dla pana Duriveau, tego wzoru właścicieli), w politowania godnym kłopocie, machinalnie spoglądał na nieszczęsne pismo; a tymczasem burza coraz groźniéj wrzała. Nagle, przypomniał sobie, że w pierwszém uniesieniu nie czytał podpisu, spodziéwał się więc że skoro ogłosi nazwisko ofiary, odwróci od uwodziciela wzrastające oburzenie wieśniaków, które co chwila wybuchem groziło. Dla tego téż nasz wachmistrz zaczął znowu z wszelką powagą:
— Kartkę tę podpisała nieszczęśliwa która... nikczemnica co... Nakoniec... więcéj wiedzieć nie potrzebujecie; dosyć że podpisała.
— Kartka podpisana? szepnęli wieśniacy.
— Tak jest,... dzie-cio-bój-czy-ni podpisała; roztrzepana zbrodniarka podpisała, najuroczystszym tonem rzekł pan Beaucndet; podpisała,... a jest nią...
Złowrogi szmer przebiegł pomiędzy wieśniakami; z natężoną ciekawością niespokojnie patrzyli na pana Beaucadet.
— A jest nią... mała Bruyére... indyczarka na folwarku Grand Genevrier.
Na te słowa, Scypio, mimo niezachwianéj bezczelności, zadrżał, krew mu na twarz wystąpiła, blade lica zarumieniły się na chwilę; ale niespuszczająca go z oka Rafaela, sama jedna tylko dostrzegła to przemijające wzruszenie, którego opanować nie mógł.
Wieśniacy dowiedziawszy się, żę tą nieszczęśliwą ofiarą, że tą winną jest Bruyére, młoda szesnastoletnia dziewczyna, któréj przypisywano pewien wpływ nadnaturalny, a któréj nadzwyczajna piękność, miła dziwaczność i rozczulająca dobroć, wielbione były w całéj téj ubogiéj okolicy; wieśniacy, mówimy, przesądni a ciemni, zaledwie gniew i oburzenie dłużéj pohamować zdołali.
Beaucadet postrzegł po niewczasie że położenie Scypiona pogorszył; szemranie zrazu głuche, nagle wybuchło w głośnych narzekaniach i obelgach.
— Bruyére biedna dziewczyna!...
— Ten nasz duch opiekuńczy!
— Tak miła!... tak dobra!
— I ją uwieść, o! co za niegodziwość!
— I jeszcze mówią że zabiła swe dziécię!..
— Ona.... o! nigdy!
— I nazywają nas tchórzami!
— O! gdyby to biedna Bruyére była moją siostrą, wtrącił inny.
— Kochana Bruyére, ozwał się znowu jakiś głos wzruszony, wszak ona tak dobrze jakby nasza siostra, bo chociaż zaczarowana[1], przecież każdy ją kocha jak brat, bo ona swych czarów używa na świadczenie nam dobrego.
Zażalenia i wykrzyki coraz stawały się groźniejsze. Gniew wzbudzony zuchwałością Scypiona, powiększyła jeszcze powszechna nienawiść ku ojcu; nienawiść długo powstrzymywana nawyknięciem do zdania się na wolę Boga i tym wszechwładnym urokiem jaki w tej pustéj prawie okolicy dotąd jeszcze osłania bogaczy.
Te twarze, niedawno tak pokorne, bojaźliwe, teraz nabrały wyrazu groźby; pani Wilson i jéj córka, coraz bardziéj przestraszone, przybliżyły się do hrabiego i do Scypiona, a tymczasem Beaucadet dotknąwszy rękojeści swego pałasza rzekł do wieśniaków:
— Baczność na komendę!
A widząc że wieśniacy ściskają swe koło i coraz bardziéj zbliżają się do wicehrabiego i jego ojca, nakazującym głosem dodał wachmistrz:
— Zgro-ma-dze-ni! w imieniu prawa, które każdy znać powinien, zgro-ma-dze-ni! rozejdźcie się i wracajcie do domów.
Tymczasem Scypio, z wzniesioną głową, niewzruszoną postawą, zarozumiałą miną, lewą rękę niedbale utkwiwszy w kieszeni swych łosiowych spodni a prawą machinalnie uderzając harapem po eleganckich botach, młodzieniec z rzadką odwagą stawił czoło wieśniakom. Złość, pogarda i gniew nadawały jego przyjemnym, lecz zwykle zniewieściałym rysom, wyraz niezachwianéj odwagi: oczy błyszczały żywo i śmiało, policzki lekko się zarumieniły, a usta wyglądając z pod jasnego jedwabistego wąsa, ściągnięte zuchwałym uśmiechem, nieco przyspieszonemi kłębami wypuszczały dym cygara.
W téj chwili Rafaela, cisnąc się do matki coraz bardziéj zatrwożona, rzuciła na Scypiona długie spojrzenie boleści i wyrzutu. Niestety! nigdy Scypio nie wydał się jéj piękniejszym.
Sam nawet hrabia Duriveau, z pewnych przyczyn nader dotknięty tym wypadkiem, nie mógł stłumić w sobie uczucia dumy na widok nieustraszonéj postawy syna. Mimowolnie ulegając władzy z zasad moralnych, któremi i najwyrodniejszy ojciec nie śmie pogardzać skoro mówi do syna w obec innych, pan Duriveau głośno i dobitnie rzekł do wicehrabiego:
— Ważny ciąży na tobie zarzut, mój synu; ale mam nadzieję, że mimo pozorów, nie jest uzasadniony... Nie sądź, iżbym bardziéj aniżeli ty obawiał się tych szaleńców; lecz miło mi iż nie dałeś najmniejszego powodu, aby je do ciebie stosować miano.
Skoro hrabia zaczął mówić, nastało głębokie milczenie w tłumie; każdy z natężoną ciekawością czekał na odpowiedź Scypiona. Smutném, błagającém spojrzeniem Rafaela zdawała się zaklinać vicehrabiego aby położył koniec téj przykréj scenie.
— Odpowiadaj, Scypionie,... odpowiadaj! zawołał hrabia.
— Oświadczam, spokojnym i szyderczym głosem rzekł vicehrabia, prowadząc lornetką w około, oświadczam że zrazu uważałem to za rzecz śmiechu godną, iż pasterka indyków jakby dla zabawki, imieniem mojém ozdobić raczyła owoc swych wiejskich i... niesfornych rozrywek; lecz w obec tych nikczemnych szermierzy indyczarki, jak sztoki pijanych uważam za rzecz pocieszną ogłosić, że to dziecię jest moje.
A gdy to oświadczenie Scypiona przyjęto wybuchem wściekłych okrzyków, nasz młodzieniec z zaiskrzoném okiem, drżącemi usty, nieustraszoném czołem postąpił parę kroków naprzód, skrzyżował ręce na piersiach, i prawie dotykając wieśniaka który się najbliżéj niego podsunął, krótko i pewnie powtórzył:
— Tak jest, to moje dziecię... Ale... cóż stąd?
Spojrzenie, ruch, postawa Scypiona, wyrażały tak nieustraszoną wyższość, że zrazu kilku wieśniaków cofnęło się mimowolnie; atoli po tém piérwszém ich poruszeniu nastąpiła straszna reakcja. Rozjątrzenie doszło do najwyższego szczytu; wieśniak silną ręką schwycił Scypiona za barki, wykręcił nim młynka, że się tak wyrazimy, i zmusiwszy aby się odwrócił ku kolebce złożonéj na skale, zawołał:
— Nieszczęśliwy! i ty masz serce drwić w obec zmarłéj dzieciny... Spojrzyjże na nią... jeżeli śmiesz...
Scypio zadrżał po raz drugi, nie z bojaźni ale ze wzruszenia, a przez chwilę wzrok jego mimowolnie spoczął na bladéj twarzyczce dziecięcia.
— Ha! łotrze! i ty śmiesz podnieść rękę na mego syna, gwałtownie wrzasnął hrabia porywając za kołnierz wieśniaka, który Scypiona zmusił do obrócenia się ku zmarłemu dziecku.
Wtém nagłe wołanie: na pomoc! zbójca! — coraz głośniejsze, coraz bliższe, odwracając uwagę zdziwionéj gromady, sprawiło szczęśliwą zmianę na korzyść hrabiego i Scypiona; obaj też szybko wywinęli się napastnikom, którzy z niespokojną ciekawością spoglądali w stronę ugoru.
Człowiek niezmiernie otyły, prawie nagi, bo zaledwie w koszuli i zabłoconych gatkach, z wyrazem przestrachu na twarzy, padł na środek ugoru, wołając ciągle:
— Na pomoc! zbójca! ratujcie! ratujcie!
Mimo litością przejmującéj trwogi tego człowieka, jego oblicze, dziwaczny ubiór, zupełnie włosów pozbawiona głowa (bo pan Dumolard, a czytelnik poznał go zapewne, czarną peruką pokrywał łysinę), niekształtna tusza, nadawały mu tak komiczną postać, że obecna scena śmiechem się zakończyła.
Na widok munduru pana Beaucadet, Dumolard biorąc go zapewne za uosobienie opiekuńczéj sprawiedliwości, tak gwałtownie rzucił się w jego objęcia że omal nie obalił i nie udusił zacnego wachmistrza.
— Mój wystrojony mo-ści do-bro-dzie-ju! rzekł Beaucadet usiłując wymknąć się konwulsyjnym uściskom Dumolarda; zbyt jesteś nieskromny... mamy tu kobiéty... umknij się, okryj się... i wytłómacz się.
— Ocal mię, panie wachmistrzu! broń mię! pomścij mię! na zabój wrzeszczał pan Dumolard.
— Ależ, nieszczęśliwy sankulotto!! mówię ci że mamy tu kobiéty!.. powtórzył Beaucadet; musisz być niedobrego, kiedy prawie nago biegasz po lasach!
— On mi zabrał mój rejtrok, kamizelkę, zabrał mi spodnie, a nawet bóty; zdyszałym i przerywanym głosem zawołał Dumolard; on mi wszystko zabrał...
— Kto taki? spytał Beaucadet.
— Przymusił mię abym się rozebrał grożąc że mię zabije; wdział na siebie moje suknie, i zbrodniarz! jeszcze narzekał że mu za szerokie! i zanotuj żem miał pięćdziesiąt trzy luidory w sakiewce, a sakiewkę miałem w spodniach... Nakoniec, rozbójnik dla lepszego przebrania się, obdarł mię nawet z czapki, nawet z peruki.
— Ale któż to? kto taki? — całém gardłem wołał Beaucadet.
— Nakoniec wziąwszy mego konia za uzdę, wyprowadził go z gęstych zarośli gdziem się zabłąkał i gdziem go na nieszczęście spotkał, potém, poczwara! znikł, a ja gonić za nim nie śmiałem.
— Ale któż to? kto? kto? — z wzrastającym gniewem wołał Beaucadet.
— A dopiero co, — prawił Dumolard w zapale opowiadania — dopiero co wlokąc się tutaj, widziałem go jak przejeżdżał na końcu długiej alei; pędził jak szalony, spotkał dwóch pańskich ludzi... a te niedołęgi jeszcze się mu ukłoniły! Ale pan także jesteś niedołęga, mój panie; zawołał Beaucadet — gadasz, a nie powiadasz kto ci to zabrał gwałtem konia, odzież, pieniądze, boty, a nawet perukę?
— Któżby to był, jeżeli nic on?
— Ależ jaki on?! — ryknął rozjątrzony Beaucadet.
— Ten łotr.
— Jaki łotr?
— Ach przecię powtarzam od godziny, ten zbrodniarz na którego robicie obławę.
— Bamboche!! — żywo zawołał Beaucadet.
— Jakto Bamboche?... powtórzył obrażony Dumolard, — ah! to tak pan przyjmujesz moje zaskarżenie... nazywasz mię niezdarą[2]!
— Ależ gruby sankulotto! tak się nazywa mój rozbójnik!
— Piękny mi niezdara, co się trudni takiém rzemiosłem, to istne szyderstwo przybierać takie nazwisko, — mruczał Dumolard.
— I moi ludzie mu się kłaniali.
— Do licha! przecież go wzięli za myśliwego dodał pan Dumolard, — nic dziwnego!
— Ach Bamboche! co za hultaj! zgrozą przejęty zawołał pan Beaucadet, no proszę... w taki sposób przywłaszczać sobie rzeczy, konia i perukę tego tłustego jegomości,... poczekaj ty łajdaku,... rozbójniku,... coś uciekł z więzienia w Bourges,... ah! poczekajno bratku, porządnie ty mi za to zapłacisz...
— Rafaelo!... dziecię moje!... co ci to?... zawołała pani Wilson, podtrzymując córkę omdlewającą w jéj objęciach; o Boże!... na pomoc!... ona zachorowała!...
Nowy ten wypadek, odwrócił teraz znów uwagę od pana Alcyda Dumolard: wszystkie spojrzenia przeniosły się na panią Wilson i jéj córkę z zadziwieniem i współczuciem.
Refaela, wyznać należy, nie więcéj od matki, rozczulona śmieszną przygodą pana Dumolard, uległa nakoniec gwałtowności dotkliwych a długo i mężnie tłumionych wrażeń; jéj piękna i miła twarz, bledniejąc powoli, nabrała wkrótce alabastrowéj białości; na długich, zamkniętych powiekach zjawiło się jeszcze kilka łez gorących; a chociaż ją matka trzymała jak mogła najlepiéj, jednak młoda dziewica zwiesiwszy omdlałą głowę na ramię, osunęła się i spadła na chwiejących się kolanach... Skutkiem Wstrząśnienia, męzki kapelusz Rafaeli stoczył się na ziemię, przecudne, ciemne włosy rozplotły się, osłoniły ją prawie swą jedwabistą siatką,... matka również uklękła, iżby dogodniej ją trzymać mogła, a tuląc do swych piersi, pokrywała córkę pocałunkami, i łzami zalewała.
Wieśniacy zajęci komiczném pojawieniem się pana Dumolard, wzruszeni wreszcie rozczulającym obrazem, jaki przedstawiała płacząca matka, tuląca do łona bezwładną córkę, zapomnieli zupełnie o Scypionie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W kwadrans późniéj, gdy właśnie słońce zeszło na pogodném niebie, trzy gruppy rozmaitéj barwy opuszczały las gdzie się łowy odbyły.
Szybko pędzący powóz, za którym postępowali słudzy wiodący wierzchowców, unosił Rafaelę Wilson; matka trzymała ją na ręku a pan Dumolard, któremu pożyczono żołnierskiego płaszcza, na przodzie powozu trząsł się, ciągle jęcząc, niespokojny i błędny.
Z jednéj strony powozu jechał konno hrabia Duriveau, smutny, przejęty najgłębszą rozpaczą. Vicehrabia Scypio, wierny swéj roli nieczułego na wszelkie wzruszenie człowieka, galopował przy drugich drzwiczkach, ze stoicką spokojnością, chociaż od czasu do czasu po czole jego przebiegała jakaś chmura, chociaż niekiedy brwi konwulsyjnie mu się marszczyły.
Brygadyer pana Beaucadet, jadąc stępo przewodniczył drugiéj gruppie, która wyszła z lasu niedaleko od krzyża na rozstajnéj drodze. Dwaj wieśniacy, na noszach urządzonych na prędce z gałęzi, dźwigali kolebkę w któréj spoczywała zmarła dziecina; inni postępowali za niemi z obnażoną głową, milczący, smutni, skruchą przejęci.
Brygadyer, z rozkazu pana Beaucadet towarzyszył temu smutnemu orszakowi, który przenosił ciało dziecięcia do władzy cywilnéj, gdzie, dla wymiaru sprawiedliwości, biegli natychmiast przystąpić mieli do dokonania obdukcyi.
Ostatnia z lasu wyjeżdżająca gruppa składała się z pana Beaucadet i czterech żandarmów, którzy jadąc dobrym kłusem, spieszyli do folwarku Grand-Genévrier, dla przyaresztowania małej Bruyére, poszlakowanéj o dzieciobójstwo.
Po nastąpioném przyaresztowaniu, pan Beaucadet miał dołożyć wszelkich starań ku opisaniu władzom przebrania, w jakiém Bamboche potrafił umknąć z lasu, gdzie byłby niezawodnie schwytany, gdyby nie był spotkał pana Alcyda Dumolard.
Osoba, która niewidzialnie towarzyszyła wyżéj opisanym wypadkom, równie spiesznie, ale inną drogą, zmierzała ku folwarkowi Grand-Genévrier.
Tą osobą był Bête-Puante wykradacz zwierzyny.