Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom I/8
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Słońce tylko co już zajść miało, gdy Beaucadet, ze swoimi żandarmami dla przyaresztowania małéj Bruyére, zdążał ku folwarkowi Grand-Genévrier, należącemu do majątku Tremblay, własności hrabi Duriveau.
Kto nie widział większéj części folwarków w téj stronie Solonii, nie zdoła wyobrazić sobie oburzającego obrazu jaki przedstawiają te jamy cuchnące, zaniedbane, nawet dla zwierząt niezdrowe; jamy, w których wegietują dzierżawcy, ich słudzy i najemnicy; prawie wszyscy wynędzniali i obumarli. Ciągłe i zjadliwe gorączki, skutek zaraźliwych wyziewów gąbczastego gruntu, przesiąkłego spleśniałą wodą, wytępiają tam ludność, lichém i niedostateczném pożywieniem osłabioną.
Folwark Grand-Genévrier (Wielki Jałowiec) przybrał tę nazwę od kolosalnego jałowcu, który, najmniéj dwa wieki przetrwawszy, wznosił się w pobliżu wiejskich zabudowań i mieszkania dzierżawcy. Był to niejako rodzaj równoległościanu, złożonego z opustoszałych i zapadających się ruder, zbudowanych z ubitéj ziemi, czyli raczéj z mieszaniny piasku z ziemią, do któréj dla większej spójności dodano posiekanego siana.
Dach, w wielu miejscach odarty, częścią pokryto dachówką poszczerbioną, strawioną mchem albo starością; częścią słomą od wilgoci już przegniłą, albo pękami zeschłego janowcu, rzuconemi na nierównym budulcu.
Budynki a mianowicie stodoła, owczarnia, stajnia, obora i mieszkanie dzierżawcy opasywały dziedziniec, w trzech czwartych częściach zapełniony kupą cuchnącego gnojowiska, kąpiącego się w dosyć głębokiéj kałuży, napełnionej czarną, nieprzyjemnéj woni stojącą wodą, zasilaną moczem[1] i ściekiem bagnistéj ziemi. Ten zbiór cuchnącego płynu, pokryty warstwą niebieskawéj klejowatości tak dalece zalewał dziedziniec od strony mieszkania dzierżawcy, iż biedak wybudować musiał rodzaj tamy kamiennéj, pokrytéj wiązkami ciernistego janowcu; kilka mchem porosłych, niespojonych schodów prowadziło od téj tamy do jedynego pokoju, który dzierżawca zamieszkiwał.
Na wschód folwarku, położonego w tak niezdrowéj nizinie, rozciągała się obszerna i pusta równina; na północ sterczały massy ogromnych dębów; a na zachód jedynie wązka łąka przedzielała budynki od rozległego bagna, zimą i w jesieni prawie ciągle gęstą mgłą pokrytego; muł tego bagna, przy słonecznym upale zwykle fermentujący, napełniał powietrze zaraźliwemi wyziewy.
Noc już zapadała; była to właśnie chwila powrotu trzody z pola. Wkrótce téż, przebywszy kałużę niezdrowéj wody dla skrócenia drogi do obory, nadeszło kilka krów wychudzonych, kościstych, z wyschłemi wymionami, mdłym włosem, pokrytych gęstą warstwą błota; licha pasza z nędznych roślin, janowcu i innych ziół, prawie ciągle zatapianych, była przyczyną tej rażącej chudości bydła; pędził je zaś piętnastoletni, ale zaledwie na lat dziesięć wyglądający chłopak; postępował za niemi boso, a nogi jego sine, popękane były z powodu nieustannego deptania po błotnistym gruncie. Jedyném ubraniem tego chłopca były poszarpane spodnie i długa szara z grubego płótna bluza, nasiąkła przenikliwą wieczorną mgłą. (To wydziedziczone pokolenie nie zna koszul). Jego rudawe włosy, sztywne i gęste, jeżyły się jak grzywa; zapadłe i blade policzki, szkorbutycznéj białości usta, zagasłe oko, wlokący się chód, świadczyły iż miał gorączkę, że się wyrazimy po krajowemu. O środkach zaradzających téj niszczącéj chorobie, nieszczęśliwi osadnicy tamtejsi, ani nawet pomyśleć mogą; bo lekarz zwykle zbyt daleko mieszka, a wreszcie odwiedziny jego drogo kosztują; mają więc gorączkę i nie pozbywają się jéj, aż gorączka wyczerpie ich życie, lub nawzajem oni przezwyciężą gorączkę. Ostatni wypadek jednak nadzwyczaj bywa rzadki.
Płowy, brodaty, zaszargany, wychudły pudel, dopomagał chłopcu w pędzeniu trzody, którą wreszcie mały pastérz z wielką trudnością zdołał zamknąć w błotnistéj, zimnéj oborze, z strzechą w kilku miejscach zapadłą; zaradził wszakże tej niedogodności ciskając na rozpadliny strzechy kilka wiązek jodłowych gałęzi.
Widać było, że wzajemna przychylność, oparta na częstéj zamianie usług i zupełném podobieństwie istnienia, wiązała małego pastérza z jego psem. Ileżto długich godzin, w jesieni lub zimą, biedny ten chłopak przepędził ukryty poza krzakiem samotnej jakiéj rośliny wśród tego stepu, silnie tuląc psa do piersi, aby jego zwierzęcém ciepłem nieco rozgrzał znędzniałe i skurczone członki swoje!
Tak ugnieżdżony, nie myśląc więcéj od zwierzęcia, biedak, jużto patrzył na posilające się bydełko, które zimna mgła przed wzrokiem jego na wpół ukrywała, jużto machinalném spojrzeniem śledził po powietrzu powolne przeloty bujających czajek lub innych ptaków; już nakoniec prawie zupełnie osłupiały, ledwo tyle co polip żyjący, utulił czoło w obie dłonie, i po całych godzinach siedział wlepiwszy nieruchomy wzrok w również nieruchome oczy psa swojego.
I to życie tak samotne, zwierzęce, tak zbestwiałe, które człowieka stawia na równi z bydlęciem, upływało bez zmiany dla tego dziecka, co równie nieszczęśliwe jak tyle tysięcy innych istot jego wieku i stanu, zupełnie obce wszelkiéj nauce, żyło tak wpośród pustych stepów, nie rozwijając więcéj rozsądku jak bydło które pasło. Bez znajomości dobrego ani złego, sprawiedliwego lub niesprawiedliwego, instynkt chłopca tego ograniczał się jedynie na łączeniu sił swoich z siłami psa, aby nie dozwolić bydłu wtargnąć do młodych zarośli, lub ogryzać świeże szczepy; wieczorem zaś aby sprowadzić je do domu i podzielić z niem posłanie.
Ileżto istot rodzi się, żyje i umiera podobnie, w niewiadomości! wstępiałości; z postaci ledwie podobne do człowieka, nieszczęsne, po boleści tylko i nędzy umiejące poznać ludzkość, nie czują że Bóg je uposażył, równie jak wszystkich innych ludzi, duszą, która je z bóstwem łączy i rozumem, który wykształcony, wznosi je do wysokości drugich.
Właśnie gdy mały pastuszek umieścił swe bydło w oborze, wróciła folwarczna dziewka, prowadząc z nad brzegu sąsiedniego stawu parę znędzniałych koni które tam napawała; jechała na jednym z nich oklep i okrakiem, zakasawszy się aż po kolana, grubemi, nagiemi i czerwonemi nogami bijąc po żebrach biédne zwierzę aby przyśpieszyć wlokący się chód jego.
Nędza, zbyt przykra praca, zezwierzęcenie, sprowadzając swe ofiary do nielitościwéj równi, tak dalece zacierają wszelkie odcienia wyższości, siły lub wdzięku, jakiemi Bóg swoje stworzenie nacechował, że w téj dziewczynie, prócz nazwy kobiéty żaden inny ślad jéj płci nie pozostał.
Zgrubiałe, smagławe rysy, opalone przez nieumiarkowany wpływ pór roku, kibić zsiadła i bezkształtna z powodu przechodzącéj siłę pracy; odzież obdarta i zabłocona, włosy nieuczesane, płóciennym brudno białym czépkiem zaledwie na pół ujęte, mina grubiańska i zuchwała, głos chrypliwy, ruchy męzkie, kazały zapominać że ta nieszczęśliwa należała do płci, którą Bóg od urodzenia obdarzył delikatnością kształtów, wytwornością cery, słodkiemi giesty, naturalną elegancyą, bojaźliwą łagodnością, pociągającym i zarazem niewinnym wdziękiem, jakie znamionują kobiétę; a każdy z tych nieocenionych darów, zdaje się koniecznie zawierać w sobie zaród lub przymiot wdzięku albo cnoty.
Daleka od tego, ta biédna dziéwka, opuszczona, bez wychowania, bez nauki, bez starań, tak jak jéj matka, tak jak tysiące jéj podobnych, czyliż nie była więcéj pożałowania godną aniżeli mężczyzna w podobném położeniu?
Wydziedziczona z wszelkiego szczęścia, z wszelkiéj rozkoszy na téj ziemi, skutkiem pracy, trudów, nędzy, postradała nawet fizyonomią, nawet kształty jakiemi ją Twórca obdarzył,... a jeżeli widok fizycznego poniżenia mężczyzny zasmuca duszę, to zaiste widok takiéj kobiéty, jakiéj tu szkic skreśliliśmy, wzbudza w nas daleko smutniejsze, daleko przykrzejsze uczucie!
Wkrótce wrócili z pola dwaj parobcy. Zsiedli z koni na których jechali; brudny zaprząg i pługi porozrzucali niedbale tu i owdzie po gnojowisku, na dziedzińcu lub w pleśniejącéj wodzie, a w drugim końcu obory przywiązali konie zabłocone aż po same brzuchy.
Tymczasem mały pastuszek wziął ogromną kamienną dojnicę, wytarł ją sianem, i poszedł ku drzwiom prowadzącym do mieszkania dzierżawcy. Przybywszy tam, postawił dojnicę w sieni i rzekł bolejącym głosem:
— Trzoda już wróciła; oto nasza dojnica
Poczém siadł na kamieniu, wyczerpany znużeniem, wstrząsany gorączką i zimnem, i wsparłszy głowę aa obu dłoniach, czekał nieruchomie.
Po upływie kilku chwil, ręka wychudła, trzymająca wielką drewnianą warząchwię, pokazała się przy blasku różowawego światełka drgającego u drzwi tych ruder, i wnet ogromną dojnicę napełniła jakąś pożywną mieszaniną, zasługującą na wyłączną wzmiankę.
Szczególna ta potrawa, któréj trudno dać nazwisko, składała się z kwaśnego, zsiadłego mléka, rozrobionego gryczany mąką i kilku kawałkami czarnego, razowego, ścisłego i klejowatego, żytniego chleba.
Rozprowadzone wodą wapno z piaskiem, spadając w szaflik mularza, nie sprawia, że się tak wyrazimy, cięższego i bardziéj zbitego łoskotu, jak sprawiało to niezdrowe pożywienie, rozumie się, na zimno przyrządzone; ale dzierżawca i jego żona sami nie mieli innego ani mniéj odstręczającego.
Pastuszek z trudnością podniósł napełnioną dojnicę i umieściwszy ją na głowie, wracał do obory.
Skoro tam przybył, folwarczna dziéwka nalewała w gliniane naczynia nieco ciepłego i pieniącego się mléka, które wysączyć zdołała z krowich wymion, aby potem urządzić z niego masło na sprzedaż przeznaczone (na folwarku konsumowano sam gęsty osad, skwaśniały przez gniecenie).
Patrząc na to mleko ciepłe, zdrowe i pożywne, zachowywane na sprzedaż, ci ludzie po całodziennych trudach mający spożywać tak obmierzłą potrawę, ci ludzie, wdrożeni w nędzę i jakby do niéj uciosani, nie uczuli w sobie najmniejszéj nawet zazdrości. Byli oni jak owi robotnicy łachmanami pokryci, co siedząc w swém poddaszu, nieustannie pochyleni nad żelaznym warsztatem, odwykli od wszelkiéj zazdrości na widok świeżych i pysznych jedwabnych lub złotolitych materyj; tkają bez ustanku pasma kwieciste, wesołe, świetne jak uczty do których ozdoby z czasem posłużą.
Kiedy pastuszek dźwigając na głowie dojnicę napełnioną ogólną strawą, stanął przed oborą, zastał swych towarzyszy siedzących na gnojowisku w pobliżu drzwi, pragnących korzystać z ostatnich promieni słońca, które miało przyświecać ich biesiadzie; oprócz latarni oświetlającej mieszkanie dzierżawcy, wszelka inna byłaby tam uważana jako nader kosztowny zbytek.
W téj chwili dały się słyszéć bolesne jęki w głębi obory.
— Dobrze! — rzekł jeden parobek, otoż ojciec Jakób zaczyna już swoję muzykę.
— Bo też o téj porze mała Bruyére co wieczór odwiedzać go przychodzi....
— Biedny człowiek!... o! kto mu życzy śmierci, ten mu na prawdę dobrze życzy.
— Cierpi jak opętany!... Leży niemy jak ryba;... i to już od dwóch lat przeszło... Ah! to gorzéj jak śmierć.
— Jeszcze to jednak szczęście że pan Chervin pozwala mu leżeć w mleczarni i daje resztę naszéj strawy... Inaczej, ojciec Jakób zamarłby gdzie w rowie jak pies.
— Tak, to wielkie dobrodziejstwo, to pięknie dla naszego pana, że się tak lituje nad nieszczęśliwym, odezwała się folwarczna dziéwka, zwana la Robin, która, jak powiedzieliśmy, tylko nazwisko kobiéty zachowała. Mówią że rządca pana hrabiego ma wyrugować pana Chervin z folwarku, bo nie ma czém płacić.
— A cóż to nas obchodzi? grubiańsko odezwał się jeden parobek. Zawsze na folwarku będzie jakiś dzierżawca. Czy nam słuchać Pawła czy Gawła... i tak człek zamrze tam gdzie w rowie... i to wszystko jedno.... przyjdzie i na mnie koléj jak na ojca Jakóba przyszła.
— A trzeba wiedzieć, że swojego czasu ojciec Jakób był dobrym i zręcznym robotnikiem! — wtrącił drugi parobek.
— A teraz basta... leży sparaliżowany na wszystkich członkach.
— Przeziębił się na tych błotnistych karczów iskach, i pokręciło go jak sierp.
— A potém, te wilgotne jesienne nocy, kiedy był pastuchem...
— I nam to ta wilgoć ciąży nie mało na karku, toć kiedy się zestarzejemy, albo może i prędzéj... Nie ma się czego śmiać... mnie gorączka ciągle napastuje.
— Bah!... i nas ona porządnie smaży, wtrąciła la Robin, biédna brzydka istota, któréj nie brakowało lekceważenia, téj filozofii pokornych. I motyki szczerbią się kiedy niemi długo kopiemy, a kiedy się zużyją, to się je wy...rzuca precz. A cóż chcecie?...
— Prawda... prawda,... taki to już nasz los...
— Ale to przykry los jednak dla nas biédnych ludzi, — dodał inny parobek.
— O!... masz racyę... i trudno go znieść.
— Bah... ale go znosimy... rzekła la Robin, los, jest to zawsze los.
— Ty, la Robin, przerwał parobek, ciebieby i na sztuki porąbano, to powiesz: — Przebaczcie... to moja wina, alem ja tego naumyślnie nie uczyniła.
— Ale kiedy to los! odparła folwarczna dziéwa tonem głębokiego przekonania, a na dowód że tak jest, dosyć powiedziéć że to los nasz, los twój!
Na tak dobitne wyjaśnienie nieszczęsnego przeznaczenia, parobek, nie wiedząc co odpowiedziéć, podrapał się za ucho, kiwnął głową; był tylko na pół przekonany.
— Czekaj, — zaczęła znowu la Robin, przyzywając fakta na poparcie swego rozumowania; — dowiodę ci tego jasno jak na dłoni. Dziś wieczór doiłam krowy, bo mléko jeszcze zupełnie ciepłe; dziś rano, z rozkazu pana, skręciłam kark sześciu tłustym gęsiom, które powiesiłam w mléczarni, aby je jutro zanieść na targ do miasta, wraz z sześciu indykami małéj Bruyère, dwudziestu funtami masła, półsetkiem jajek, dwoma korcami pięknéj pszenicy, szczupakiem ważącym przynajmniej piętnaście funtów, i dwoma dużemi karpiami; tę piękną rybę znalazłam dziś rano na sieciach które pan Chervin wczora wieczorem zarzucił w stawie.
— No i cóż to dowodzi? bo mówiłaś o losie? spytał zdumiony parobek.
— Czekajno — przerwała la Robin; wszak z tego żyta będzie bielutki chléb?
— Ah! tak!
— Z masła i świéżych jaj doskonała jajecznica.
— A jużci!
— Z mleko dobra zupa.
— O! prawda.
— Z szczupaka i pokrajanych karpi wyborna potrawka.
— A tak, to prawda.
— A z pieczonych gęsi jadło przedziwne.
— Kiedym był małym pachołkiem, nieraz dużo gęsi pasałem; niem ich nigdy nie kosztował; musi to być pyszna strawa.
— Widzisz więc, z tryumfującą miną mówiła daléj la Robin, widzisz, że tu ot pod nosem mamy z czego zrobić biały chleb, mléczną zupę, jajecznice, gęsią lub indyczą pieczeń, a nawet wyborne placuszki, bo mamy mąką, jaja i masło; a to suta wieczerza!
— To weselna wieczerza! Chyba żenić się trzeba, żeby choć raz w życiu taką wyprawić... ale los, w czémże to dowodzi naszego losu?
— O! i bardzo dowodzi, poważnie odpowiedziała la Robin, — dowodzi, bo przy tych wszystkich przysmakach, my musimy jeść twarde placki...[2] zsiadłe mléko...
— Hum!... Mruknął parobek zdumiony, spoglądając na swego towarzysza... ale ten, spracowany drzémał, obojętny na tę filozoficzną rozmowę, a mały pastuszek, skurczony, sam w sobie skupiony, trząsł się z gorączki.
La Robin sądząc po fizyonomii parobka że go jeszcze niezupełnie zbudowała, rzekła:
— Widzisz, Szymonie, gdyby nasz los chciał byśmy pożywali takie przysmaki zamiast naszych placków... tobyśmy i pożywali; ale kiedy ani my, ani nasz pan tego nie jemy.... znać że to nie jest naszym losem.
— Ależ, do pioruna! — zawołał zagniewany na to rozumowanie parobek, — komuż więc los dozwolił jeść wszystkie te smaczne rzeczy?
— Oto ludziom bogatym w miastach i miasteczkach, bo je kupują i jedzą, odpowiedziała la Robin.
— Tak samo jak kupują nasze cielęta, nasze barany, i woły których my nigdy nie kosztujemy[3].
— Hum...
— Czy prawda? — tryumfująco spytała la Robin, — tak czy nie? wszak jedzą wszystko, a my nic?
— Prawda że jedzą wszystko, z ubolewaniem przyznał parobek po chwili rozwagi i niby uderzony przekonywającą jasnością rozumowań dziewki; prawda, oni jedzą wszystko a my nic.
— Oni więc mają swój los, tak jak my mamy nasz; tylko że ich los dobry, a nasz zły; ale kiedy tak, żywo dobądźcie łyżek — dodała la Robin, jedzmy naszę strawę, lżéj nam będzie na sercu.
Każdy powodowany apetytem który poskramiała odraza, przysunął się do dojnicy; la Robin siedząc między dwoma parobkami, dowiodła równéj przychylności dla każdego, mały pastuszek umieścił się na przeciwko niéj.
— Toć to się przeléwa w brzuchu ciężkie i zimne jak kawałek lodu śniegiem posypanego, — powiedział parobek, znowu zwolna zanurzając łyżkę w dojnicy; — a mnie com tak przeziąbł wracając, teraz jaszcze bardziéj zimno.
— Ani nawet psy pana hrabiego, który dopiero w lasach polował, niebardzo poradziłyby... téj strawie, — wtrącił drugi parobek.
— Prawda, one szczęśliwe, tak ich pielęgnują; i mówił znowu Szymon; kiedym raz nosił siano do i pałacu, widziałem jak pan Latrace naléwał im zupę... Ah! to mi dopiero zupa, były tam baranie łby, flaki, wołowe serce; mówię wam zupa jakby na jakie gody!...
— Do licha... przecież wszyscy nie możemy być gończakami... z naiwną rezygnacyą a bynajmniéj nie z ironią, powiedziała la Robin, a jéj zdanie tchnęło taką naturalnością, iż żadnych już więcej nie wywołało kommentarzy.
W téj chwili dały się znowu słyszeć jęki w oborze, jakiś głos z wzrastającą niecierpliwością przyzywał małéj Bruyére.
— A! ha! ojciec Jakób woła na Bruyére;... biédny staruszek niecierpliwi się; rzekła Robin.
— Dziwna rzecz, doprawdy, wkrótce już noc zapadnie, a ta mała jeszcze nie wróciła z indykami; odezwał się jeden parobek; nie mówię ja tego żeby mi chodziło o strawę... bo zostanie jej zawsze więcéj jak potrzeba dla jednéj osoby.
— Prawda, dziewczynka jé jak ptaszyna, a jé, dla tego że się jéj tak podoba, — z tajemniczą miną rzekł drugi — gdyby chciała,... mogłaby nie jeść wcale.
— Nie przeczę, — mówiła znowu la Robin wstrząsając głową; bo ona zaczarowana, świadkami tego indyki które ją znają, kochają, i są jéj posłuszne jak rzadko który pies swojemu panu.
— Nie wspominając o tém że jéj dwa wielkie jędory tak są złe, iżby ci oczy wydziobały, gdybyś na nieszczęście nocną porą wszedł na ich grzędy, gdzie Bruyére śpi w gnieździe, które sobie niby wróbel usiała... spytajcieno grubego Sylwina, on się chciał tam dostać zeszłego lata, ale jędory o mało go nie oślepiły.
— I pana wachmistrza Beaucadet, który chciał poswawolić z małą Bruyére; musiał tęgo zmykać, bo go jędory jak wściekłe napastowały.
— To niezawodna że i te zwierzęta są także zaparowane, jabym ich nie jadł.... choćby, jak posiada la Robin, los mój na to pozwalał.
Podczas tej rozmowy kilku wieśniaków: starzec, Mężczyzna średniego wieku i kobiéta niosąca dziécię, weszli na folwarczny dziedziniec i zbliżali się ku zgromadzonej pod oborą czeladzi.
— Ah! powiedziała la Robin, to zapewne jacy chorzy przybywają do małéj Bruyére... ale ja ich nie znam, jeszczem ich nigdy nie widziała.
— Czy Bruyére jest na folwarku? spytał jeden z nowo-przybyłych.
— Byłam tego pewna, rzekła la Robin na stronie i niby sama do siebie; a potem dodała na głos: wszak moi dobrzy ludzie chcecie z nią pomówić, chcecie jéj się poradzie, nieprawdaż?
— Tak, moja córko,... przybywamy z okolic doliny; słyszeliśmy o niéj, i ruszyliśmy tu jak tylko skończyliśmy dzienną pracę.
— Ona już powinna była wrócić — odrzekła la Robin; — ale niedługo na nią poczekacie. Jeżeli zaś śpieszno wam, idźcie ku strumykowi, ot ztąd na lewo; Bruyére zapewne przez mostek wracać będzie.
— Dziękuję ci moja córko, — odpowiedział stary wieśniak.
A potem wraz z towarzyszami wyszedł z folwarku.
- ↑ Częścią płynną, przez czas od gnoju oddzielającą się.
- ↑ Tak nazywają w Solonii chléb z czarnéj gryczanéj mąki.
- ↑ Czytamy w dziełach Jakóba Bujault, tym rzadkim zbiorze zdrowego rozsądku i przedziwnie praktycznego pojęcia, w tym istnym katechizmie rolniczym:
„Połowa świata nie zna życia drugiéj jego połowy; albo nie wie że w departamencie (Jakób Bujault mówi o departamencie Deux-Sèvres, daleko zamożniejszym jak Solonia, w któréj działają osoby naszéj powieści) jest 270,000 dusz które nigdy nie jedzą wołowiny, cielęciny, baraniny, i że czwarta część półkilogrammu wieprzowego mięsa na tydzień (Pół ćwierci funta) wystarcza na konsumcyą każdéj z tych dusz (Jakób Bujault, 358. — O wielko-głowéj rasie nierogacizny). W Solonii jest tylko mata frakcya rolniczéj ludności, mogąca zaledwie miéć pretensyą do téj pół ćwierci funta wieprzowiny na tydzień”