Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom II/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas, gdy powyżéj opisane wypadki miały miejsce na folwarku Grand-Genévrier, inne sceny działy się w Sabloniére, rezydencyi pani Wilson.
Wróciwszy do domu, po tych nieszczęśliwych łowach, pani Wilson i jéj córka, smutne, znękane, udały się do swych pokoi, nie myśląc bynajmniéj o obiedzie; pan Alcyd Dumolard zaś, skoro tylko ochłonął z przerażenia, jakiem go nabawiła zuchwała napaść Bambocha, nie był tyle obojętnym na posiłek, co jego siostra i siostrzenica. Wygodnie rozciągnięty w fotelu, przy dobrym ogniu, kazał sobie podać smaczny obiadek, sądząc, że tak różnorodne wzruszenia, a mianowicie boleść po stracie sakiewki, okrutnie wypróżniły mu żołądek.
Rafaela Wilson, posłuszna naleganiom matki, położyła się w łóżko; przy głowach usiadła jéj pokojówka. Panna Izabella liczyła najwiecéj lat trzydzieści, nie była ładna, ale twarz miała dowcipni wyrazistą, roztropną, pyszne włosy, błyszczące oczy, płeć delikatną, nogę zgrabną i kibić bardzo kształtną, objętą w czarnéj, bardzo skromnéj, ale wybornego kroju sukni. Panna Izabella, jako wierna pokojówka, była mocno zdziwioną i zasmuconą, widząc obie swe panie tyle cierpiące i znękane. Na znak pani Wilson wyszła z pokoju.
Matka i córka pozostały same.
Sypialnia Rafaeli, przylegająca do sypialni jéj matki, obita była perską materyą, o tle białém bławatkami zasianém; okrągła, kryształowa lampa rzucała na pokój przyćmione światło.
Pani Wilson zmieniła amazonkę na popielaty kaszmirowy szlafroczek, wyszywany bladoróżową torsadą, podnoszący jeszcze bardziej wykwintność jéj zachwycającego wzrostu.
Siedząc przy łóżku córki, z niespokojną przychylnością trzymała ją za rękę. Czarowna twarz Rafaeli, zwykle delikatnie rumiana, teraz do tego stopnia była stroskana, że gdyby nie gorączkowy blask jéj niebieskich oczu i ciemny kolor warkoczy, bladość jéj lica nie różniłaby się wcale od śnieżystej białości koronki i batystu nocnego czepeczka.
Ta młoda dziewica i ta młoda matka, a raczéj te dwie siostry, tak ugrupowane, zachwycający przedstawiały obraz: miłe światło lampy rozlewało blask wątpliwy po tym świéżym pokoiku kwiaciastą materyą zdobnym, a przejętym tą lekką wonią, jaką, że tak powiem, oddycha wszystko, co otacza wytworne kobiéty.
Od czasu powrotu z polowania, pani Wilson i jéj córka poraz piérwszy dopiero znalazły się sam na sam.
— Biédny aniołku... ty więc bardzo cierpisz? zapytała pani Wilson Rafaeli.
Młoda dziewica odpowiedziała głębokiém westchnieniem, wśród łez mile spojrzała na matkę.
Pani Wilson oburącz ujęła głowę córki i pocałowała ją w czoło, mówiąc:
— Ty miałabyś cierpieć, mój aniele!... ty?... nigdy dotąd nie pałałam nienawiścią,... ale tego ktoby ci choć najmniejszą wyrządził przykrość, ścigałabym z nieubłaganą, straszliwą zajadłością...
Gdy pani Wilson mówiła o nienawiści, jéj żywa i zalotna fizyonomia przemieniła się nagle, oczy zwykle tak wesołe, tak pogodne, zabłysły ponurym ogniem; usta zwykle śmiejące się, ściągnęły się; żyły na czole nabrzmiały; cały wyraz jéj twarzy tak się wydał groźnym Rafaeli, iż przestraszona zawołała:
— Mamo!... przestań go nienawidzić,... ja go tyle kocham...
Na te słowa Rafaeli objawiające jéj nieuleczoną namiętność dla wicehrabiego Scypiona Duriveau, pani Wilson smutnie obróciwszy się, oburącz twarz swoję zakryła i zalała się łzami.
— Matko.... droga matko,... nie rozpaczaj o mnie... rzucając się na szyję pani Wilson zawołała młoda dziewica, — o! jakżem nikczemna.... i nieszczęśliwa,... on mię już może nie kocha... a ja ci serce rozdzieram...
— On cię już nie kocha! — zawołała pani Wilson nagle ręką ocierając łzy, spływające po jéj obliczu; — on cię już nie kocha!... i oburzenie zarumieniło jéj blade policzki. Ty... ty... miałabyś doznać takiéj pogardy!... Ty, najpiękniejsza ze wszystkich,... ty piękna... o! nad wszelkie pojęcie piękna!... uniesiona dumą macierzyńskiej miłości zawołała pani Wilson.
— On,... nie miałby cię już kochać! dodała po chwili milczenia, — ależ chyba nie wiesz jak drogo opłaciłam...
I pani Wilson zamilkła: w pierwszém uniesieniu tylko co nie wykryła swéj córce tajemnicy którą chciała zachować; miarkując się zatém, spiesznie dodała:
— Nie, ty nie wiesz jaką niespokojnością miłość tę opłaciłam... Uspokój się więc, przyjdź do siebie... moje lube dziécię.
— Niestety! matko moja, od chwili wyjazdu naszego z Paryża jesteśmy narzeczeni... a dziś, widziałaś, że przez cały dzień... nic... prócz kilku pospolitych grzeczności... zaledwie mię postrzegał... ciągle był roztargniony, obojętny, a przytém ta jego nieczułość podczas sceny... pełnéj zgrozy, w któréj, jak zwykle, okazał tylko odwagę i pogardę! O! ta kobiéta... ta wiejska dziewczyna, on ją kocha... i dla tego mnie już nie kocha... On ją kocha... a ona zabiła jego dziécię! — z niewypowiedzianą zazdrością, nienawiścią i rozpaczą zawołała Rafaela.
Potém, zalana łzami, rzuciła się na szyję matki i twarz swoje na jéj łonie ukryła.
— O! żałuj mię,... pogardzaj mną, matko,... zaczęła znowu... Mimo to wszystko,... ja zawsze kocham Scypiona,... a może nawet jeszcze bardziéj, bo nigdy nie wydał mi się piękniejszym jak wówczas, kiedy sam, tak młody, słaby, ale nieustraszony, stawiał czoło wściekle grożącym mu przeciwnikom... Tak jest, przeklinaj mię... matko, dodała Rafaela, i zwracając ku matce piękną, łzami zalaną twarz, błagalnie wyciągnęła dłonie i powtórzyła: Przeklinaj mię!... bo nie wiesz wszystkiego...
Pani Wilson żywo się ocknęła, i niespokojnym, przenikliwym wzrokiem badała córkę.
— Nadużyłam twéj czułości,... twego nieograniczonego zaufania, mówiła znowu znękana Rafaela.
To słysząc, pani Wilson zrazu zadrżała, w tył się cofnęła, puściła ręce Rafaeli które w swoich trzymała; ale prędko żałując, że na chwilę powątpiewała o swojéj córce, chociaż ta osobiście się oskarżała, rzekła:
— Ty? nadużyłaś mego zaufania?... Ja ci nie wierzę, biedny aniele!
Tym wyrazom towarzyszył uśmiéch tak pogodny, że zdumiona Rafaela, niby ciężarem jakim przytłoczona, zrazu milczała.
— Nie, tyś nie mogła nadużyć mojéj czułości, moja najdroższa, — mówiła znowu jéj matka. — Jak zawsze, tak i teraz zapewne twoje szczere i dobre serce zanadto wzrusza się jakiemś dzieciństwem,... podobnie jak się wzrusza oziębłością Scypiona!... Zresztą, szkaradna dziewczyno, uśmiechając się i schylając z niewymownym wdziękiem swą piękną głowę do oblicza córki, dodała pani Wilson: ty nakoniec zrobisz ze mnie takiego tchórza jakeś sama, bo przyznam się, kiedyś przed chwilą zaślepiona, zawołała: On mię już nie kocha! zadrżałam... Mogłażem powątpiewać o tobie!... o wszechwładnéj piękności twojéj, o czarownym uroku twojego umysłu i serca?... nie, ja ci tego nigdy nie przebaczę... Pójdź, moja Rafaelo, niech twoje piękne oczy pokryję pocałunkami, kiedy tak źle widzą i tak źle sądzą miłość Scypiona.
To powiedziawszy pani Wilson, różowemi usty całowała białe powieki Rafaeli.
Piérwszy raz w życiu mowa matki boleśnie Rafaelę dotknęła.
Zaufanie, spokojność pani Wilson po wypadkach dnia tego, tyle dotkliwych dla serca młodéj dziewicy, napełniały ją zdziwieniem i obawą.
— Przebacz mi, droga matko — rzekła zakłopotana — jeżeli mię dziwi ta twoja obojętność na dzisiejsze wypadki i...
Pani Wilson przerywając swéj córce, rzekła tonem najsłodszéj czułości:
— Posłuchaj mię, moja luba, jesteśmy jak dwie siostry... będę z tobą mówiła jakby z kobiétą zamężną... bo wkrótce zaślubisz człowieka którego ubóstwiasz. Trzeba, widzisz moja kochana, uważać świat takim, jakim on jest w istocie... patrzyć na rzeczy z właściwego stanowiska. Przerażasz się... i cierpisz na to, co nazywasz obojętnością, oziębłością Scypiona. Cóż chcesz? ma on wady swego wieku... teraźniejszego czasu. Jakkolwiek młody, udaje... (a jużem mu to wobec ciebie zganiła), udaje, jak wszystka prawie młodzież naszych czasów, nieczułość i pogardliwą obojętność na wszelkie tkliwe uczucia. Uważałby za rzecz śmieszną uprzejme nadskakiwania narzeczonego; sądziłby, że gra rolę prowincyonalnego kawalera, gdyby cię obsypywał staraniami, gdyby uprzedzał twoje życzenia... Bo dobrze zważywszy, czémże jest taka czułość? pozorem... powierzchownością... nie na tém zależy prawdziwe i głębokie uczucie, jakie on dla ciebie żywi... Tak jest, on cię kocha bardziej niż mniemasz... Wreszcie ja wiem coś warta, czém jesteś... i do mnie należy bronić cię od wszelkich nieszczęsnych powątpiewań... Mój ty najdroższy aniołku... wybrałaś Scypiona... kochasz go tyle... żeś omal z tej miłości nie umarła. On, za pośrednictwem swego ojca, prosił o twoję rękę... Do tego kroku nie skłonił go zapewne twój skromny posag, bo pozostający mi majątek nie jest wielki; a wszystko co twój wuj posiada, oddane jest na dożywocie...
— Moja matko!...
— O Boże! wszystkie te przyczyny które ci przytoczyć muszę, aby cię uspokoić, przekonać, wiem o tém, że są błahe, nienawistne, mój luby aniele.. ale kiedy ci brak należytego zaufania w sobie saméj, muszę koniecznie wchodzić w te, jakkolwiek odstręczające szczegóły.
— Niestety! moja matko, dziś, w tym smutnym dniu, cierpię nie tylko z braku grzeczności Scypiona...
— Rozumiem; myślisz o tém okrutném odkryciu... o tem nieszczęśliwém dzieciątku... I tu znowu, mój aniele, muszę z tobą pomówić jak siostra... jak przyjaciółka... a raczéj jak matka usuwająca na stronę wszelką ostrożność, wszelką kłamliwą skromność, bo chodzi o objaśnienie, ale nie oszukiwanie ciebie. Posłuchaj mię... Przeszłego roku, Scypio był tu sam ze swoim ojcem; nie znał ciebie... w ciągu próżniaczego życia na wsi, spotkał tę młodą dziewczynę, nadskakiwał jej. Ona go usłuchała... wiesz resztę... Teraz, moralnie biorąc rzeczy, jest to źle, bardzo źle,... ale wyznać ci winnam, że biorąc rzeczy tak jak je widzi świat... ten świat na którym obie żyjemy, czyn Scypiona, jest tylko, jak to mówią, małém... przewinieniem... Jutro, cały Paryż wiedziéć będzie, że kochanką wicehrabiego Scypiona Duriveau była młoda wieśniaczka, i że ta miłość bardzo się tragicznie skończyła wobec nas; jutro, mówię, cały Paryż o tém wiedzieć będzie... a ani jeden salon nie zamknie się przed Scypionem, a ani jeden mężczyzna, ani jedna kobiéta, jakiegokolwiek bądź znaczenia w świecie, w niczém nie zmienią zwykłego sposobu przyjmowania Scypiona w swoim domu,... co większa, moje dziecię, ani jedna matka, ani jeden ojciec, nie odmówiliby mu dla tego swéj córki na małżonkę. Widzę, że wszystko to dziwi cię, moja luba; ale mówiąc do ciebie w téj chwili językiem który, zaślubiona za parę tygodni, nieraz słyszeć będziesz, kiedy zarazem ujrzysz rzeczy w naturalném ich świetle, uspokajam cię, pocieszam, słowem przywracam ci szczęście.
— Tak więc, moja matko, — zmienionym głosem, blada i cała drżąca rzekła Rafaela, tak więc,... na święcie... nie ma żadnej litości dla biednéj... uwiedzionéj... opuszczonéj dziewczyny... tak więc, na świecie, nie ma żadnéj nagany... żadnej kary dla uwodziciela, i wszyscy jak dawniéj podają mu ręce; kiedy przeciwnie, dla jego ofiary,... niosą obojętność... pogardę...
— Moja ty najdroższa, jest to zapewne okrutne... niesprawiedliwe... jest to pożałowania godne; ale cóż począć? taki to świat, a świat uważać potrzeba takim jakim jest. Pojmujesz więc, że dzisiejsza bolesna scena, z tego punktu uważana, nie jest tak smutną, tak rozpaczliwą jak ty sądzisz. Jeżeli chodzi o twoje przyszłe szczęście, okoliczność ta jest jeszcze mniéj ważną... bo nakoniec, już temu rok, a Scypio nie znał cię wówczas,... i, powtarzam... zbłądził niezawodnie uwodząc tę dziewczynę... ale zresztą... dla czegóż była tyle słaba?... dla czegóż nie oparła mu się, ona mocna cnotą lub odwagą?... Jest to słuszna kara za....
— O!... to za wiele, — przerywając matce zawołała Rafaela — i ja także jestem nikczemna!... słyszéć to... i milczéć... o! to niegodnie...
A potem obróciwszy się prawie obłąkana ku pani Wilson, mocno wzruszonym głosem dodała:
— Moja matko... nie wypada abyś była tyle surowa... dla uwiedzionych dziewcząt...
— Rafaelo... mój aniele... co ci jest?... dla czego tak drżysz! jakim wzrokiem patrzysz na mnie!...
— Powiadam ci, matko... żeś powinna być pobłażająca, żeś powinna mieć litość nad uwiedzionemi dziewczętami...
— Znowu bledniejesz... przestraszasz mię...
— Miej litość... o! wielką litość... nad nieszczęśliwemi które nie miały ani dosyć cnoty... ani dosyć odwagi iżby się oprzeć mogły... Scypionowi... czy rozumiesz, moja matko!...
I mocne łkania przerwały głos młodéj dziewicy.
— Rafaelo... przyjdź do siebie... uspokój się...
— Bóg karze cię, moja matko...
— Bóg mię karze?
— Nieszczęśliwa którą Scypio uwiódł.., była uboga, bez opieki, — z przerażającym uśmiechem dodała Rafaela, — to téż powiedziałaś jak inni: mniejsza o nią!... wzgarda dla ofiary... chwała uwodzicielowi!
— Rafaelo!!!
— Jéj dziécię umarło,... może i ona umrze także... bo cóż znaczy taka istota?.... Przewinienie młodości wicehrabiego Scypiona... Powiedziałaś to... i Bóg cię karze moja matko...
— O!... Boże mój! Boże!
— Wierne echo samolubnego i okrutnego świata, nie miałaś litości nad biédną wiejską dziewczyną... Powiadam ci więc, matko,... że Bóg karze cię w twojéj własnéj córce.
— Co ty mówisz!?...
— Powiadam ci żem równie winna... winniejsza nawet jak to nieszczęśliwe stworzenie, bo ja nie jestem sama, nie jestem opuszczona... mam czułą i kochającą matkę, któréj od mojego dzieciństwa nigdy nie opuszczałam... I cóż! ja oszukałam... tę matkę... tak czułą... tak dobrą...
— O! milcz,... milcz...
— Niegodnie zdradziłam jéj zaufanie...
— Rafaelo! ty nie wiész co mówisz... tyś szalona... przyjdź do siebie!...
— Nie, nie, jam nie szalona... prawie obłąkana zawołała młoda dziewica; — ale pewno oszaleję... jeżeli nie umrę ze wstydu.
— Ze wstydu!...
— I ja także! nie umiałam oprzeć się Scypionowi!...
— Nieszczęśliwa!
— Mniejsza o to... Świat powie, że to przewinienie młodości wicehrabiego Scypiona,... wszak prawda, moja matko? z natężeniem ostatnich sił poszepnęła nieszczęśliwa.
I w obu dłoniach twarz ukrywszy, padła bez ruchu na posłanie.