Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom II/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
MARCIN PODRZUTEK
CZYLI
PAMIĘTNIKI POKOJOWCA
PRZEZ
EUGENIUSZA SUE
SPOLSZCZONE
PRZEZ
TŁUMACZA TAJEMNIC LONDYNU.
Tom drugi.
WARSZAWA.
Nakład i druk S. H. Merzbacha, Księgarza
przy ulicy Miodowéj Nr. 486.
1846.
|
Pani Perrine, ciągle zajęta czytaniem listów i zapatrywaniem się w dopiero wspomnione portrety, jak powiedzieliśmy, nie dostrzegła obecności małéj Bruyére.
Młoda dziewczyna, od czasu jak ojciec Jakób uczynił jéj odkrycie niezupełne, a tyle ją obchodzące, gdyż dzięki nieznanym przedmiotom, schowanym, jak powiadał starzec, w opuszczonéj piekarni, powzięła niepewną nadzieję przeniknienia tajemnicy swojego urodzenia; od czasu tego, powtarzamy, młoda dziewczyna miotana była najżywszą niecierpliwością. Jednak mimo tak naturalnego w obecnéj chwili roztargnienia, wchodząc do pani Perrine, nie mogła powściągnąć na sobie silnego zdziwienia na widok portretu, którego pysznie złocone ramy najpierwéj zwróciły jéj uwagę. Lecz rzuciwszy zaledwie na ten obraz mimowolne spojrzenie, odwróciła się, sądząc, iż nie godzi się patrzéć dłużéj na przedmiot, którego zapewne pokazać nie chciano; dotąd bowiem pani Perrine nigdy wobec Bruyére nie otwierała wyższéj części komody zamykającéj w sobie ten portret.
Pragnąc uwolnić się z tak przykrego położenia, oraz, aby zwrócić na siebie uwagę pani Perrine, młoda dziewczyna zrazu lekko, potem mocniéj chrząknęła, wreszcie widząc że pani Perrine ciągle zamyślona i marząca, na to nie zważała, hałaśnie poruszyła krzesłem. Pani Perrine usłyszawszy niespodziany łoskot, zadrżała, wstała żywo, prędko zamknęła drzwiczki umieszczone przy ramach portretu, aby go ukryć, i równie szybko wsunęła do kieszeni oba listy i miniaturę z wyobrażeniem Marcina; poczém obróciwszy się ku Bruyére, rzekła jéj łagodnie, ale tonem zakłopotanym:
— Dobry wieczór,... moje dziecko,... nie widziałam cię...
— Weszłam niedawno, a pani mię nie postrzegła,... odpowiedziała Bruyére, również zakłopotana niewczesném przybyciem, — poruszyłam krzesłem, abyś pani postrzegła że tu jestem,... proszę o przebaczenie...
Pani Perrine z serdecznością podała rękę młodej dziewczynie, a ta ją do swych ust przycisnęła.
— Godzina o któréj zwykle przychodzisz już przeszła — mówiła pani Perrine — dla tego téż już się ciebie nie spodziewałam, moje dziécię.
Bruyére, upatrując w tych słowach sposobność zawiązania natychmiast rozmowy, jaką z panią Perrine miéć zamierzyła, wzruszonym głosem odrzekła:
— Spóźniłam się, bo ojciec Jakób... dziś bardzo długo ze mną rozmawiał...
— Ojciec Jakób? Ten biedny, stary owczarz... o którym mi kilka razy wspominałaś? Ale mówiłaś mi podobno że on już oddawna prawie zupełnie utracił pamięć, i że z nikim nie rozmawia?
— Prawda,... proszę pani,... to téż niemało mię to zdziwiło,... a bardziej jeszcze... to co mi powiedział....
Bruyére nie dokończyła: niepewność i obawa malowały się na jéj twarzy. Pani Perrine, zdziwiona milczeniem i wzruszeniem młodej dziewczyny, Zaczęła znowu:
— Zbladłaś,... drżysz... milczysz, moje dziécię; co ci jest? cóż to się stało?
Po krótkiém wahaniu się, młoda dziewczyna rzekła bojaźliwie:
— Droga pani Perrine,... jam sama jednana swiecie...i w téj chwili, nie mam u kogo zasięgnąć i rady,... a nie śmiem nic działać sama przez się, — przychodzę więc do pani....
— Mów,...mów, — odpowiedziała pani Perrine ze szczerém zajęciem, — niebardzom doświadczona, ale cię kocham i to mię natchnie... jestem tego pewną...
— O! prawdaż to że mię pani kochasz, droga pani Perrine? — żywo rzekła Bruyére.
— Czy cię kocham... moje dziécię!... kocham jakbym kochała moję córkę, gdyby mię los córką obdarzył; ale on inaczéj odmierzył moje macierzyńskie szczęście... Miałam tylko jedno dziecię,... jednego syna... najlepszego... najgodniejszego syna — z dumą dodała pani Perrine.
Potém czule zwracając się do Bruyére, rzekła:
— Ale, jak widzisz, nie mam prawa narzekać: mam syna którym się szczycę, a ty kochasz mię prawie jakbyś kochała matkę; nieprawdaż, moje dziécię?
— O! tak, tak, jakbym kochała moję matkę. Ale wnet miarkując się, młoda dziewczyna dodała półgłosem: — Niestety! nie... matce się wszystka wyznaje...
I ocierając łzami zwilżone oczy znowu zamilkła.
— Słuchaj, moje dziécię... Niepokoisz mię od niejakiego czasu, — rzekła pani Perrine przyciągając małą Bruyére ku sobie, i życzliwie biorąc ją za ręce: — Tak jest, od jakiegoś czasu, uważam żeś blada,... cierpiąca,... roztargniona;... mianowicie miesiąc temu,... wiesz, kiedym cię trzy dni nie widziała,... znalazłam cię bardzo zmienioną...
— Chorowałam, — żywo i wzruszonym głosem odpowiedziała Bruyére, — bardzo chorowałam,...
proszę pani,... niech mi pani wierzy.
— Wierzę ci; kiedym cię znowu zobaczyła, prawie cię nie poznałam...
— Proszę pani, — niemal błagalnym głosem zawołała młoda dziewczyna, — nie mówmy o tém.
— Mój Boże! co ci to moja Bruyére? Dla czego ta skrytość, to pomieszanie, te łzy?
— Nic to, proszę pani, — odrzekła Bruyóre usiłując się nieco uspokoić. — To co mi ojciec Jakób powiedział,... nadzieja jaką wlał we mnie, sądzę,... głowę tracę... Racz mi pani przebaczyć, droga Pani Perrine.
— No! moja kochana, — całując małą Bruyére w czoło, rzekła pani Perrine, — uspokój się,... pomówmy z sobą... wszak, z powodu twojéj rozmowy ze starym owczarzem żądałaś ode ranie rady?
— Tak jest, proszę pani,... bo, sądząc po tém co mi ojciec Jakób powiedział, może... kiedyś...będę mogła poznać moich biédnych rodziców.
— A to jak?
— Racz mię pani posłuchać, droga pani Perrine. Jestem dziécię opuszczone. Może,... mój ojciec,.. może moja matka,... z potrzeby, musieli mię tak opuścić...
— Chyba że kto gwałtem... porywa matce jej dziécię,...albo w czasie jéj snu, wtedy ta matka jest niewinna; ale matka która...dobrowolnie opuszcza swe dziecię...jest potworą! — ze szczególném uniesieniem zawołała pani Perrine.
I po raz piérwszy od czasu rozmowy z małą Bruyére, żywy rumieniec pokrył jéj bladą twarz, po raz piérwszy oczy jéj zabłysły.
Zaledwie matka Marcina wymówiła te słowa, gdy Bruyére wydała rozdzierający okrzyk i oburącz twarz zakrywszy, padła na kolana wołając:
— Łaski! łaski!
— Co ci jest?... Bruyére!... Dla czogoż żądasz łaski? — rzekła pani Perrine widząc przestrach, boleść i rozpacz wyryte na rysach młodéj dziewczyny.
Potém nagle, sądząc że odgaduje przyczynę téj trwogi, sama teraz błagająca, dodała:
— Przebacz... Bruyére! ja to, moja kochana błagam cię o łaskę, bom może mimowolnie.
w piérwszem uniesieniu, obraziła twoje matkę... Przebacz mi, biedne dziécię,... zbłądziłam tak utrzymując... Ileżto razy... mój Boże!...nieszczęśliwa dziewica,... zdradzona... opuszczona,... tracąc głowę... Cóż chcesz? obawa,... wstyd...
— O! tak jest, wszak prawda, moja droga pani Perrine, — drżąc zawołała Bruyére, — wstyd,... to tak okropne, wstyd... i... szyderstwo,... pogarda;... kiedy kto do tego nie przywykł... O! wstyd,... jabym z tego umarła.
Ale Bruyére postrzegając, że pani Perrine na jéj ostatnie słowa zadrżała i ze zdziwieniem i niespokojną ciekawością na nią pogląda, spiesznie dodała:
— To téż, proszę pani,... kiedy mi niedawno ojciec Jakób powiedział, że może będę mogła poznać moję matkę,... zrazu wielce... o! wielce się ucieszyłam;... ale wnet... powiedziałam sobie: Jeżeli znajdę matkę,... to moją obecnością... bo nakoniec może błąd swój ukryła,... może o nim zapomniano,.. a ja, ja, jéj córka,... znowu odżywię ten błąd, ten wstyd!... a jednak, poznać swoję matkę,... widziéć ją, o! co za rozkosz,... ah! pani Perrine, Co czynie?... co począć mój Boże!... Widzisz więc pani że potrzebuję twojéj rady... Ale cóż się pani stało?... Pani bladłaś!... pani drżysz!
— Nic, to nic, moje dziécię, — wzruszonym głosem odpowiedziała pani Perrine prowadząc ręką po pałającém czole; podzielam twoje wzruszenie,... a przytém, gdybyś wiedziała... wspomnienia... o! co za wspomnienia!... ale nie mówmy już o mnie, mówmy raczéj o tobie... Pojmuję ja... twoje wahanie się,... ono przekonywa o twém wyborném sercu... Powiedz mi tylko, jakim sposobem ojciec Jakób mógł pocieszyć cię nadzieją poznania twych rodziców?
— Powiada on, że niektóre przedmioty, mogące dopomódz do wykrycia tajemnicy mojego urodzenia, znajdują się w zwaliskach piekarni leżących tam,... nad brzegiem stawu.
— Skądże się o tém ojciec Jakób dowiedział?
— Taki miał sen...
— Sen!... o! moja biedaczko;... i ty wierzysz w sny nieszczęśliwego starca, osłabionego cierpieniem?
— On, proszę pani,... nazywa snem każde chwilowe odzyskanie pamięci, a to mu się czasem trafia.
— Ale czy ci innych wyjaśnień nie udzielił?
— Nie, droga pani Perrine; tém natężeniem wyczerpany, wpadł znowu w uporczywe milczenie.
— Ale któż to tam ukrył te przedmioty?
— On.
— Skądże się w jego ręce dostały?
— Tyle tylko mogłam się dowiedzieć,... że otrzymał je od jakiéjś nieznajomej osoby... Niestety! w owéj chwili pamięć go odstąpiła.
— Dziwna rzecz, — z namysłem rzekła pani Perrine... Ale, nic zresztą łatwiejszego, jak przekonać się o rzeczywistości tego odkryciu... Gdzież jest kryjówka którą ci wskazał?
— O parę kroków stąd...
— W tym stosie cegieł pokrytych mchem i bluszczem? tam przy stawie?...
— Tak jest, proszę pani, byłato niegdyś folwarczna piekarnia; teraz zawaliła się i wybudowano drugą bliżéj domu...
Po chwili milczenia, w ciągu którego rysy pani Perrine zdawały się częściej aniżeli to dotąd miało miejsce, ulegać nerwowemu wstrząśnieniu,... rzekła ona do Bruyére:
— Ja sądzę, moje dziecię,... żeś się najprzód powinna przekonać o tém co ci powiedział ojciec Jakób... a potém twoje odkrycia... wskażą ci dalsze postępowanie... Czy i ty tak mniemasz?
— Tak, proszę pani.
— Właśnie teraz stosowna pora; na folwarku wszyscy śpią;... dla czegóż nie idziesz zaraz obejrzeć tę kryjówkę?
— Droga pani Perrine,... pani czasem wychodzisz wieczorem; gdybyś mi pani towarzyszyć raczyła?
— I owszem, chętnie moja kochana...
W chwili gdy pani Perrine zabierała się do wyjścia, Bruyére żywo ujęła jéj rękę, usta jéj otworzyły się jak gdyby mówić miała; ale wnet, ulegając zapewne rozwadze, jakby przytłoczona jakim ciężarem, zwiesiła głowę, puściła rękę swéj protektorki i głęboko wzdychając szepnęła:
— Nie,... sił mi brakuje,... nie śmiem.
— Czego nie śmiesz, moje dziécię?
— Wszystko pani wyjawić... A jednak to kiedyś musi nastąpić, bo widzi pani, nie dla siebie tylko saméj chciałabym poznać moich rodziców...
— Nie dla ciebie samej?
— Chodźmy... chodźmy, proszę pani, szybko rzekła Bruyére, jakby w obawie ażeby nie uległa pociągowi mimowolnego zwierzania się; chodźmy;... to, co znajdziemy w téj kryjówce... skłoni mię albo do milczenia... albo do wyjawienia pani wszystkiego...
Obie kobiéty wyszły z pokoju, przebyły korytarzyk i wkrótce znalazły się zewnątrz budynków.
Niebo było pogodne. Księżyc, podówczas na pełni, jasno połyskiwał ponad czarną zasłoną jodeł w nieprzejrzanéj okiem przestrzeni rozsypanych; na powierzchni spoczywających wód stawu bujały białawe wyziewy, nikły jednak w miarę powolnego wstępowania księżyca, którego świetne promienie przemieniały staw w ogromny, srebrzysty obrus.
Wszędzie głęboka zaległa cisza.
Wieczorny wietrzyk poruszając wyschłém sitowiem, wzniecał w niem szelest;... lecz gdy wraz z kapryśnym powiewem wiatru ten lekki szmer ustawał, baczne ucho mogło było usłyszéć w dali... w dali... głuchy tentent kilku galopujących koni, który się coraz bardziéj zbliżał.
Pani Perrine i Bruyére zbyt zajęte, nie zwróciły uwagi na tę okoliczność.
Pani Perrine i Bruyére po chwili przybyły do zwalisk dawnéj piekarni, z któréj pozostały już tylko dwie, napół obalone murowane ściany, tworzące kąt prosty. Na środku jednéj z nich dawał się widziéć otwór pieca, mocno zatkany dachówką, szczelnie ziemią spojoną. Dzięki takiéj ostrożności, to wydrążenie nie mogło służyć za kryjówkę lub zasadzkę ani kunom, ani tchórzom, ni lisom lub innym nieubłaganym nieprzyjaciołom podwórzy. Bluszcz i głóg pokrywając te zwaliska, przy błyszczącém świetle księżyca zaledwie dozwalały rozpoznać półsklepienie cegieł niegdyś poczerniałych i wypalonych na wapno przez wir płomienia, który długi czas wychodził z otworu pieca.
O kilka kroków od tych zwalisk, sitowie staw otaczające, wznosiło swe zwiędłe już łodygi; wpośród nich, ponad powierzchnią wody, pojawiała się wyższa część otwartych drzwi, przez które spływały do długiego trzciną pokrytego kanału, wody stawu, kiedy go spuszczano dla łowienia ryb.
Pani Perrine co chwila ulegała coraz większemu wzruszeniu. Rozmaite wypadki dnia tego, wspomnienia o których zamilkła, ale które mimo to głośno się w jéj sercu odzywały, pół wyznania i trwoga małéj Bruyére, nadzwyczaj ją wzruszały; od czasu bowiem jak przyszła do zdrowia, życie jéj upływało spokojnie i w najzupełniejszéj samotności... Szczególnym okolicznościom tego wieczoru przypisała więc to odurzenie gorączkowe, jakie już od chwil kilku uczuwała.
— To tu!... rzekła jéj Bruyére zatrzymując się w rogu przez dwie murowane ściany utworzonym, i pokazując pani Perrine otwór pieca.
Pani Perrine rzekła:
— Kryjówka wyborna; możnaby tu przejść tysiąc razy... a niczego się nie domyśléć.
— O! pani Perrine,... jakże mi serce bije! drżąc powiedziała Bruyére; to tu.
— Wierz mi moje dziécię,... nie uwodź się zbyt żywą nadzieją... Ale spieszmy się;... nie wiem czy to sprawia chłód nocny, — krótko i drżącym głosem dodała pani Perrine, — dosyć, że cała się trzęsę.
Zaledwie tych słów domówiła, Bruyére z energią i zwinnością właściwą wiejskim dziewczętom, podniosła kawał belki, przebyła zwaliska, stanęła przed otworem pieca, odsunęła bluszcz i głóg i łatwo wybiła dziurę w tém słabém zamurowaniu.
Nagle, w dali,... z północnéj strony stawu,... ozwał się w powietrzu krzyk solońskiego orła;... lecz z powodu znacznéj odległości tak slaby, iż zaledwie go można było dosłyszéć.
Obił się on jednak o uszy małéj Bruyére; ona téż wyprostowawszy się, niespokojnie, pilnie nadsłuchiwała.
— Co to?... zapytała pani Perrine, która nic nie słyszała; co to się stało, moje dziécię?
Bruyére, ciągle milcząca, nieruchoma, ręką uczyniła błagalne skinienie, zwiesiła głowę i znowu z trwogą słuchała.
Ale już nic więcéj nie słyszała,... bądź że krzyk nie został powtórzony, bądź że go stłumił lekki powiew wiatru, który dmąc od czasu do czasu w zupełnie przeciwnym kierunku, teraz przesyłał znowu bardziej zbliżający się tentent kilku galopujących koni.
— Moje dziécię, — rzekła pani Perrine głosem zdradzającym niepokój i cierpienie, — spieszmy się, proszę, bo coś mi nie dobrze.
Te słowa ocuciły Bruyére, która w kilku chwilach wybiła otwór dosyć obszerny aby się dostać do téj nory; ale pani Perrine schwyciła ją za odzienie i zawołała:
— Strzeż się... moje dziécię... w téj okolicy są niebezpieczne węże... gdyby który z nich ukrywał się w téj dziurze...
— Nie lękaj się pani; jeszcze nie czas w którym węże zwykle usypiają.
To mówiąc, Bruyére, lekkiém poruszeniem wyrwała się z rąk pani Perrine, któréj serce ścisnęło się na widok młodéj dziewczyny, niknącéj wpośród ciemnego sklepienia pieca.
W téj chwili... ale już Bruyére tego nie słyszała, rozległ się znowu krzyk solońskiego orła... z tą różnicą że teraz już przenikliwy, wyraźny, zbliżony.
— Drapieżny ptak... szkoda... to zła przepowie dnia,... drżąc szepnęła pani Perrine.
I jakby myśl ta podwoiła jéj obawę o młodą dziewczynę, pochyliła się ku czarnemu otworowi pieca i zawołała:
— Bruyére.... moję dziécię.... przemówże do mnie....
— Szukam, proszę pani, wzdłuż sklepienia, wszędzie; ale nic znaleźć nie mogę....smutnie odpowiedziała młoda dziewczyna.
— Byłam tego pewna... moja biedaczko!... rzekła pani Perrine.
A potem przychyliwszy się w stronę wiatru, dodała pół głosem:
— To szczególniejsza,... zdaje się że słyszę tentent zbliżających się koni.
Słuchała znowu i rzekła:
— To zapewne stadnina sąsiedniego folwarku, na noc zostawiona na łąkach, buja sobie przy świetle księżyca...
Nagle dziewczyna wydała przerażający okrzyk.
— Cóż tam? spytała przelękła pani Perrine. Bruyére... przez litość.., odpowiedz!...
— Mały kuferek... moja pani!
I prawie natychmiast młoda dziewczyna, drżąca, przejęta niespodzianą radością, pojawiła się u wejścia do sklepienia.
Żywy blask księżyca zupełnie oświecał małą Bruyére, która, klęcząc w otworze sklepienia, na ręku trzymała kuferek; liście zielonego bluszczu, purpurowe gałązki głogu, wątłemi girlandami swemi otaczały ciemne sklepienie, wśród którego jaśniała, zalana białém światłem, młoda dziewica, nieruchoma, klęcząca, z oczami pełnemi łez, z wyrazem niewymownéj nadziei w niebo wzniesionemu.
Na widok tak czarującego obrazu, pani Perrine, mimo niespokojność, wzruszenie i życzliwą ciekawość jaką przejmowało ją odkrycie małéj Bruyére, przez chwilę ani słowa wyrzec nie mogła.
— Dzięki ci, o Boże! że mię ojciec Jakób nie zawiódł,... może téż poznam moję matkę.... głosem z wzruszenia drżącym wymówiła Bruyére; potém za jednym poskokiem stanęła przy pani Perrine i rzekła:
— Oto jest kuferek....
Kuferek ten, prócz dosyć dziwacznego kształtu, nie miał w sobie nic szczególnego: był okrągły z płaskiém dném i wypukłym wierzchem; kilka kawałków materyi, których czas i wilgoć jeszcze nie popsuła, przekonywało, że kiedyś musiał być pokryty zieloną kitajką przymocowaną do drzewa mosiężnemi goździkami, teraz grynszpanem poprzegryzanemi; ten kuferek musiał kiedyś służyć za pudełko do warsztacika koronek, nakształt tego któryśmy widzieli w pokoju pani Perrine przy jéj krześle.
Główki ćwieczków utrzymujących kitajkę, tworząc na pokrywce kilka grubych arabesków, zaokrąglały się w litery wyrażające nazwisko:
Pani Perrine na widok tego kuferka zrazu stała osłupiała, usiłując zebrać swe wspomnienia; wkrótce zaś odczytując przy jasnym blasku księżyca własne swoje nazwisko, przeraźliwy wydała okrzyk.
— O! wielki Boże! co pani jest?... zawołała Bruyére.
Pani Perrine, zamiast odpowiedzi porwała kuferek aby mu się bliżéj przypatrzyć, i trzymając go w drżącém ręku, wodząc wkoło błędnym wzrokiem, mówiła przerywanym głosem, niepomna na obecność małéj Bruyére:
— Ten kuferek,... to moja własność,... skądże się tu wziął? przypominam sobie,... żem go z sobą zabrała,... do tego domu; tak jest,... do tego domu,... gdzie mię zawieziono kiedym jeszcze... niezupełnie była szaloną.
— Pani,... szalona?... z trwogą zawołała Bruyére.
— Do tego domu, coraz bardziéj obłąkana mówiła pani Perrine, do tego domu, gdzie mię tak długo trzymano.... a kiedym go opuściła wyleczona... przypominam sobie... żem się pytała o ten kuferek... i o inne jeszcze rzeczy... tyle dla mnie ważne... o! bardzo ważne... a odpowiedzieli mi... że nie rozumieją co ja mówię.
— Ten kuferek należy do pani! zawołała Bruyére i na chwilę powzięła szaloną nadzieję: że może pani Perrine jest jéj matką... ale wnet przypomniała sobie, że niedawno jeszcze Perrine wielce ubolewała iż ją Bóg nie obdarzył córką.
Nie śmiała nic mówić; z niewypowiedzianém udręczeniem czekała wyjaśnienia téj tajemnicy.
Pani Perrine postawiła kuferek na zwaliskach, a z trudnością odpiąwszy mały, zardzewiały i prawie niepostrzegalny haczyk, który zamykał kuferek, otworzyła go i wyjęła ze środka naprzód małą drewnianą zabawkę z dzwoneczkami, jaką zwykle dają ubogim dzieciom.
— To jego zabawka!... zawołała pani Perrine, to zabawka mojego syna; a ja ją miałam za zgubioną... Co za szczęście!... i okrywszy tę pamiątkę radosnemi pocałunkami, schowała ją znowu do kuferka; potém wydobyła z niego mały pularesik safianowy, z srebrnemi ozdobami które przez czas pordzewiały, i pomiędzy któremi mieściła się hrabiowska korona.
— Oto pugilares... który jego ojciec... raz upuścił, zawołała pani Perrine, a w którym były jego listy... te nieszczęsne listy... a oto znowu para wyżynanych wrzecion... które mi zrobił ten biédny Klaudyusz, najlepszy, najnieszczęśliwszy z ludzi.... O! co za szczęście! moje najdroższe skarby, moje święte relikwie, tak długo opłakiwane... przecież was nakoniec znajduję!... i to mówiąc pani Perrine pokrywała te przedmioty łzami i pocałunkami, w gorączkowym i zgubném uniesieniu, bo jéj łkania połączyły się wkrótce z konwulsyjnemi wstrząśnieniami.
— Ale... tego,... nie poznaje, tegom tu nie schowała,.... nagle zawołała pani Perrine.
I położyła rękę na dosyć ciężkim, skórzanym woreczku, który, zapewne przesiąkły wilgocią, natychmiast pękł: wypadło z niego mnóstwo złotych pieniędzy.
— Złoto!... z wzrastającém zdziwieniem zawołała pani Perrine.
A potem dodała:
— Cóż to znowu za pargamin?
W rzeczy saméj u woreczka przywiązany był kawałek pożółkłego i widocznie z okładki jakiéjś staréj książki odartego pargaminu.
— Ah! jest tu coś napisanego!... mówiła pani Perrine.
— Czytaj pani!... o!... czytaj!... szepnęła Bruyére, któréj umysł już się wikłać zaczął wobec tak niespodzianych wypadków.
Przy świetnym blasku księżyca, pani Perrine zdołała przeczytać co następuje:
„Kuferek len i wszystko co to nim zawarte, należeć ma do matki mojéj córki, która o téj godzinie ma lat pięć... Zmuszony jestem opuścić kraj, opuścić ją, powierzam ją więc człowiekowi wiernemu... Za pomocą tych przedmiotów moja córka kiedyś będzie mogła dać się poznać swéj matce, jeżeli to uzna za rzecz właściwą,... później udzielę innych wyjaśnień..... Lecz że wkrótce mogę być zabitym, niech więc te wyrazy służą za testament w którym pragnę zapisać ciążące na mém sumieniu zeznanie.
„Ja, który dotąd wszystko pokonywałem, na wszystko się odważałem,... w téj chwili doznaję zgryzoty.... Popełniłem okropną zbrodnię,.. zbrodnię bez nazwiska,... powinienem więc ją zmazać, odkrywając temu kto to... ma czytać.... że.....”
W tém miejscu wilgoć splamiła i przegryzła pargamin, wiele więc słów niepodobna było wyczytać, a inne były zupełnie zatarte tak, że ostatnich wierszy nie można było zrozumiéć; ale pani Perrine, coraz bardziej obłąkana i uniesiona gorączkową ciekawością, czytała daléj te wyrazy bez związku, jakby przedstawiały sens zupełny:
...Trze.... yło.... ale... że namyśliwszy się... w nocy wszedłem..... szalonéj..... lecz tak pięknéj.... i... chcia...., to téż....... zgrozę........ na dedniem..... wtedy........ uniosłem.......... kufer...................... i...... ścigała mię wszędzie aż do................ wróciwszy w..... od szukania......... mojéj córki............. matkę zawsze szaloną, nie wiedząc............ uniknąłem..................... powiedzą jéj.......... i...... że kiedy......... dla przyczyn........... da imię Bruyère............. córce......... i..... moje..........”
Pargamin wypadł z rąk pani Perrine.
To nowe i straszne wstrząśnienie, na chwilę, jeżeli tak powiedzieć można, wróciło równowagę jéj umysłu,... podobnie jak postument wzruszony chwilowo z swojéj podstawy, przez przeciwne wahanie się wraca na swoje miejsce, aż ostatnie poruszenie z łoskotem go obali.
Jakkolwiek niewyraźne było znaczenie tych słów na pół zatartych, Perrine Marcin szybko pojęła ich znaczenie. Niegodziwiec, uderzony pięknością téj nieszczęśliwéj, nadużył jéj chorobliwego stanu! Bruyére była owocem téj okropnéj zbrodni, onia zaś, Perrine Marcin, została matką ani wiedząc o tém.
Na tak straszne odkrycie, macierzyńskie serce téj nieszczęśliwéj jednemu tylko uległo uczuciu,.“ uczuciu radości niezmiernéj,... bozkiéj,... ona miała córkę,... i tę córkę przycisnąć mogła do swojego serca....
Z uniesieniem, wyciągając ręce do małéj Bruyére, zawołała:
— Przed chwilą sądziłam, że znowu wpadam w szaleństwo,... ale teraz już się nic nie lękam.... Pójdź, pójdź moja córko,... ty mi rozum wracasz....
I prawdę mówiła! Są wyłączne położenia, w których matka nie chce być waryatką, w których nigdy nią nie jest.
— Pani!... moją matką!... zawołała zdumiona Bruyére, bo zbyt naiwna nie umiała przeniknąć; niecnego znaczenia pół wyrazów, które jéj matka — w swym obłędzie czytała.
— Tak jest, twoją matką!... jestem twoją matką!... łkając zawołała pani Perrine, obsypując małą Bruyére pocałunkami i pieszczoty, — mniejsza o resztę, — ... jesteś moją córką,... i cóż nas reszta obchoidzić może? O! mój Boże!... a ja niedawno mówiłam: Jakże byłabym szczęśliwą, gdybym zarazem mogła kochać córkę... i syna!... Miałam już syna...
O! zacnego syna!... O! jakże ty kochać będziesz twojego brata!
— Matka!... brat!... szepnęła Bruyére, łzami za, łzy, pieszczotami za pieszczoty, szczęściem płacąc za szczęście.
Nagle Perrine Marcin zadrżała i rzekła cicho do Bruyére, którą tuliła do swego łona:
— Wołają cię!...
— Mnie, matko?
— Tak jest.... o!... czy słyszysz?...
W rzeczy saméj, wpośród brzęku pałaszy, tentnienia koni, stuku wielkich podkutych butów, pomieszanych krzyków i wzrastającego zgiełku, którego dotąd Perrine Marcin i jéj córka z powodu głębokiego wzruszenia nie słyszały, rozlegał się przenikliwy i rozkazujący głos pana Beaucadet:
— Potrzebujemy małéj Bruyére, — mówił wachmistrz od żandarmeryi: — W imieniu prawa, które każdy znać powinien: gdzie jest Bruyére?... przybywam aresztować ją...
Niepodobna wyrazić dzikość uścisku, z jaką zdrażniona matka usłyszawszy te słowa, przytuliła córkę do swego łona; kurcząc, kryła się w rogu ścian piekarni, w któréj obecnie dosyć głęboka ciemność panowała.
— Aresztować.., Bruyére, — wołała męzka i poczciwa Robin, — czyście oszaleli mój panie Beaucadet?... aresztować tę biedną dziewicę! tę opatrzność naszéj okolicy!
— Prawda, — odezwali się parobcy, — aresztować tę biedaczkę... a to za co?
— Jako obwinioną o dzie-cio-bój-stwo, — stanowczym głosem odpowiedział Beaucadet, według swego zwyczaju przedzielając syllaby.
— Co tam pan znowu prawisz? — rzekła la Robin, — my pana nie rozumiemy wcale.
— Mówię jasno, wy jakieś nieuki, — pogardliwie odparł Beaucadet, — Bruyére poszlakowana jest o zabicie swego dziecięcia.
Na te słowa, dały się słyszéć dwa okropne krzyki w zwalonéj piekarni.
W chwili gdy Beaucadet pobiegł w tym kierunku z swoimi żandarmami, Bruyére z szybkością błyskawicy wyrwała się z konwulsyjnych uścisków matki, za jednym poskokiem przebyła zwaliska piekarni i z ich wysokości rzuciła się w staw.
Wszystko to stało się prędzéj, aniżeliśmy opisać zdołali.
Gdy Beaucadet z żołnierzami i folwarczną czeladzią przybył do piekarni, któréj wysokie ściany zasłoniły rozpaczliwy czyn małej Bruyére, już tylko samą Perrine Marcin tam zastali.
Nieszczęśliwa matka, leżała głową wsparta o kamień, ze sztywnemi rękami, z drętwiałą dłonią, osłupiałém i przymkniętém okiem, zaciśnionemi zębami, szarpana najokropniejszemi konwulsyami.
— Pani Perrine... — zawołała la Robin, klękając aby nieszczęśliwéj nieść pomoc, podczas gdy ją żandarmi otaczali.
— Na pomoc!... na pomoc!... la Robin! nagle zawołano po drugiej stronie zwalisk piekarni.
Folwarczny parobek, usłyszawszy łoskot wpadającego do wody ciała małej Bruyére, pospieszył na brzeg stawu, gdy tymczasem inni aktorowie téj sceny zdążali do zwaliska.
— La Robin! — zawołał on na nowo, — Bruyére w staw się rzuciła... oto znalazłem w wodzie jéj trzewik.... prędko... na pomoc!... odwiąż łódkę, może ją jeszcze ocalimy.
Podczas gdy panią Perrine Marcin, zupełnie zmysłów pozbawioną, przenoszono na folwark, la Robin, folwarczni parobcy i żandarmi, odwiązali łódź, przepłynęli i przejrzeli cały staw,... ale nie znaleźli ciała małéj Bruyére...
La Robin, wybuchając łzami, uniosła trzewik młodéj dziewczyny, niby jaką kosztowną relikwię... a potem nagle zmieniając zdanie, rzekła do parobka:
— Jacy my głupi, że płaczemy... takie oczarowane stworzenia jak Bruyére, nigdy nie umierają... My ją jeszcze obaczymy.
Pan Beaucadet spisawszy protokół samobójstwa, wsiadł na koń i na czele swego orszaku czém prędzéj wrócił do zamku hrabiego Duriveau wioząc tam nieszczęsną wiadomość.
Skoro ujechali kilka stai, stary żołnierz, którego już kilka razy niecierpliwiła śmieszna powaga, jaką przybierał Beaucadet, rzekł półgłosem do swego towarzysza, pokazując mu wachmistrza:
— Widziałem, że płakał, gdy na koń wsiadał... Tém lepiéj... zawszém go miał w podejrzeniu, że on nie tyle zły jak głupi.
Podczas, gdy powyżéj opisane wypadki miały miejsce na folwarku Grand-Genévrier, inne sceny działy się w Sabloniére, rezydencyi pani Wilson.
Wróciwszy do domu, po tych nieszczęśliwych łowach, pani Wilson i jéj córka, smutne, znękane, udały się do swych pokoi, nie myśląc bynajmniéj o obiedzie; pan Alcyd Dumolard zaś, skoro tylko ochłonął z przerażenia, jakiem go nabawiła zuchwała napaść Bambocha, nie był tyle obojętnym na posiłek, co jego siostra i siostrzenica. Wygodnie rozciągnięty w fotelu, przy dobrym ogniu, kazał sobie podać smaczny obiadek, sądząc, że tak różnorodne wzruszenia, a mianowicie boleść po stracie sakiewki, okrutnie wypróżniły mu żołądek.
Rafaela Wilson, posłuszna naleganiom matki, położyła się w łóżko; przy głowach usiadła jéj pokojówka. Panna Izabella liczyła najwiecéj lat trzydzieści, nie była ładna, ale twarz miała dowcipni wyrazistą, roztropną, pyszne włosy, błyszczące oczy, płeć delikatną, nogę zgrabną i kibić bardzo kształtną, objętą w czarnéj, bardzo skromnéj, ale wybornego kroju sukni. Panna Izabella, jako wierna pokojówka, była mocno zdziwioną i zasmuconą, widząc obie swe panie tyle cierpiące i znękane. Na znak pani Wilson wyszła z pokoju.
Matka i córka pozostały same.
Sypialnia Rafaeli, przylegająca do sypialni jéj matki, obita była perską materyą, o tle białém bławatkami zasianém; okrągła, kryształowa lampa rzucała na pokój przyćmione światło.
Pani Wilson zmieniła amazonkę na popielaty kaszmirowy szlafroczek, wyszywany bladoróżową torsadą, podnoszący jeszcze bardziej wykwintność jéj zachwycającego wzrostu.
Siedząc przy łóżku córki, z niespokojną przychylnością trzymała ją za rękę. Czarowna twarz Rafaeli, zwykle delikatnie rumiana, teraz do tego stopnia była stroskana, że gdyby nie gorączkowy blask jéj niebieskich oczu i ciemny kolor warkoczy, bladość jéj lica nie różniłaby się wcale od śnieżystej białości koronki i batystu nocnego czepeczka.
Ta młoda dziewica i ta młoda matka, a raczéj te dwie siostry, tak ugrupowane, zachwycający przedstawiały obraz: miłe światło lampy rozlewało blask wątpliwy po tym świéżym pokoiku kwiaciastą materyą zdobnym, a przejętym tą lekką wonią, jaką, że tak powiem, oddycha wszystko, co otacza wytworne kobiéty.
Od czasu powrotu z polowania, pani Wilson i jéj córka poraz piérwszy dopiero znalazły się sam na sam.
— Biédny aniołku... ty więc bardzo cierpisz? zapytała pani Wilson Rafaeli.
Młoda dziewica odpowiedziała głębokiém westchnieniem, wśród łez mile spojrzała na matkę.
Pani Wilson oburącz ujęła głowę córki i pocałowała ją w czoło, mówiąc:
— Ty miałabyś cierpieć, mój aniele!... ty?... nigdy dotąd nie pałałam nienawiścią,... ale tego ktoby ci choć najmniejszą wyrządził przykrość, ścigałabym z nieubłaganą, straszliwą zajadłością...
Gdy pani Wilson mówiła o nienawiści, jéj żywa i zalotna fizyonomia przemieniła się nagle, oczy zwykle tak wesołe, tak pogodne, zabłysły ponurym ogniem; usta zwykle śmiejące się, ściągnęły się; żyły na czole nabrzmiały; cały wyraz jéj twarzy tak się wydał groźnym Rafaeli, iż przestraszona zawołała:
— Mamo!... przestań go nienawidzić,... ja go tyle kocham...
Na te słowa Rafaeli objawiające jéj nieuleczoną namiętność dla wicehrabiego Scypiona Duriveau, pani Wilson smutnie obróciwszy się, oburącz twarz swoję zakryła i zalała się łzami.
— Matko.... droga matko,... nie rozpaczaj o mnie... rzucając się na szyję pani Wilson zawołała młoda dziewica, — o! jakżem nikczemna.... i nieszczęśliwa,... on mię już może nie kocha... a ja ci serce rozdzieram...
— On cię już nie kocha! — zawołała pani Wilson nagle ręką ocierając łzy, spływające po jéj obliczu; — on cię już nie kocha!... i oburzenie zarumieniło jéj blade policzki. Ty... ty... miałabyś doznać takiéj pogardy!... Ty, najpiękniejsza ze wszystkich,... ty piękna... o! nad wszelkie pojęcie piękna!... uniesiona dumą macierzyńskiej miłości zawołała pani Wilson.
— On,... nie miałby cię już kochać! dodała po chwili milczenia, — ależ chyba nie wiesz jak drogo opłaciłam...
I pani Wilson zamilkła: w pierwszém uniesieniu tylko co nie wykryła swéj córce tajemnicy którą chciała zachować; miarkując się zatém, spiesznie dodała:
— Nie, ty nie wiesz jaką niespokojnością miłość tę opłaciłam... Uspokój się więc, przyjdź do siebie... moje lube dziécię.
— Niestety! matko moja, od chwili wyjazdu naszego z Paryża jesteśmy narzeczeni... a dziś, widziałaś, że przez cały dzień... nic... prócz kilku pospolitych grzeczności... zaledwie mię postrzegał... ciągle był roztargniony, obojętny, a przytém ta jego nieczułość podczas sceny... pełnéj zgrozy, w któréj, jak zwykle, okazał tylko odwagę i pogardę! O! ta kobiéta... ta wiejska dziewczyna, on ją kocha... i dla tego mnie już nie kocha... On ją kocha... a ona zabiła jego dziécię! — z niewypowiedzianą zazdrością, nienawiścią i rozpaczą zawołała Rafaela.
Potém, zalana łzami, rzuciła się na szyję matki i twarz swoje na jéj łonie ukryła.
— O! żałuj mię,... pogardzaj mną, matko,... zaczęła znowu... Mimo to wszystko,... ja zawsze kocham Scypiona,... a może nawet jeszcze bardziéj, bo nigdy nie wydał mi się piękniejszym jak wówczas, kiedy sam, tak młody, słaby, ale nieustraszony, stawiał czoło wściekle grożącym mu przeciwnikom... Tak jest, przeklinaj mię... matko, dodała Rafaela, i zwracając ku matce piękną, łzami zalaną twarz, błagalnie wyciągnęła dłonie i powtórzyła: Przeklinaj mię!... bo nie wiesz wszystkiego...
Pani Wilson żywo się ocknęła, i niespokojnym, przenikliwym wzrokiem badała córkę.
— Nadużyłam twéj czułości,... twego nieograniczonego zaufania, mówiła znowu znękana Rafaela.
To słysząc, pani Wilson zrazu zadrżała, w tył się cofnęła, puściła ręce Rafaeli które w swoich trzymała; ale prędko żałując, że na chwilę powątpiewała o swojéj córce, chociaż ta osobiście się oskarżała, rzekła:
— Ty? nadużyłaś mego zaufania?... Ja ci nie wierzę, biedny aniele!
Tym wyrazom towarzyszył uśmiéch tak pogodny, że zdumiona Rafaela, niby ciężarem jakim przytłoczona, zrazu milczała.
— Nie, tyś nie mogła nadużyć mojéj czułości, moja najdroższa, — mówiła znowu jéj matka. — Jak zawsze, tak i teraz zapewne twoje szczere i dobre serce zanadto wzrusza się jakiemś dzieciństwem,... podobnie jak się wzrusza oziębłością Scypiona!... Zresztą, szkaradna dziewczyno, uśmiechając się i schylając z niewymownym wdziękiem swą piękną głowę do oblicza córki, dodała pani Wilson: ty nakoniec zrobisz ze mnie takiego tchórza jakeś sama, bo przyznam się, kiedyś przed chwilą zaślepiona, zawołała: On mię już nie kocha! zadrżałam... Mogłażem powątpiewać o tobie!... o wszechwładnéj piękności twojéj, o czarownym uroku twojego umysłu i serca?... nie, ja ci tego nigdy nie przebaczę... Pójdź, moja Rafaelo, niech twoje piękne oczy pokryję pocałunkami, kiedy tak źle widzą i tak źle sądzą miłość Scypiona.
To powiedziawszy pani Wilson, różowemi usty całowała białe powieki Rafaeli.
Piérwszy raz w życiu mowa matki boleśnie Rafaelę dotknęła.
Zaufanie, spokojność pani Wilson po wypadkach dnia tego, tyle dotkliwych dla serca młodéj dziewicy, napełniały ją zdziwieniem i obawą.
— Przebacz mi, droga matko — rzekła zakłopotana — jeżeli mię dziwi ta twoja obojętność na dzisiejsze wypadki i...
Pani Wilson przerywając swéj córce, rzekła tonem najsłodszéj czułości:
— Posłuchaj mię, moja luba, jesteśmy jak dwie siostry... będę z tobą mówiła jakby z kobiétą zamężną... bo wkrótce zaślubisz człowieka którego ubóstwiasz. Trzeba, widzisz moja kochana, uważać świat takim, jakim on jest w istocie... patrzyć na rzeczy z właściwego stanowiska. Przerażasz się... i cierpisz na to, co nazywasz obojętnością, oziębłością Scypiona. Cóż chcesz? ma on wady swego wieku... teraźniejszego czasu. Jakkolwiek młody, udaje... (a jużem mu to wobec ciebie zganiła), udaje, jak wszystka prawie młodzież naszych czasów, nieczułość i pogardliwą obojętność na wszelkie tkliwe uczucia. Uważałby za rzecz śmieszną uprzejme nadskakiwania narzeczonego; sądziłby, że gra rolę prowincyonalnego kawalera, gdyby cię obsypywał staraniami, gdyby uprzedzał twoje życzenia... Bo dobrze zważywszy, czémże jest taka czułość? pozorem... powierzchownością... nie na tém zależy prawdziwe i głębokie uczucie, jakie on dla ciebie żywi... Tak jest, on cię kocha bardziej niż mniemasz... Wreszcie ja wiem coś warta, czém jesteś... i do mnie należy bronić cię od wszelkich nieszczęsnych powątpiewań... Mój ty najdroższy aniołku... wybrałaś Scypiona... kochasz go tyle... żeś omal z tej miłości nie umarła. On, za pośrednictwem swego ojca, prosił o twoję rękę... Do tego kroku nie skłonił go zapewne twój skromny posag, bo pozostający mi majątek nie jest wielki; a wszystko co twój wuj posiada, oddane jest na dożywocie...
— Moja matko!...
— O Boże! wszystkie te przyczyny które ci przytoczyć muszę, aby cię uspokoić, przekonać, wiem o tém, że są błahe, nienawistne, mój luby aniele.. ale kiedy ci brak należytego zaufania w sobie saméj, muszę koniecznie wchodzić w te, jakkolwiek odstręczające szczegóły.
— Niestety! moja matko, dziś, w tym smutnym dniu, cierpię nie tylko z braku grzeczności Scypiona...
— Rozumiem; myślisz o tém okrutném odkryciu... o tem nieszczęśliwém dzieciątku... I tu znowu, mój aniele, muszę z tobą pomówić jak siostra... jak przyjaciółka... a raczéj jak matka usuwająca na stronę wszelką ostrożność, wszelką kłamliwą skromność, bo chodzi o objaśnienie, ale nie oszukiwanie ciebie. Posłuchaj mię... Przeszłego roku, Scypio był tu sam ze swoim ojcem; nie znał ciebie... w ciągu próżniaczego życia na wsi, spotkał tę młodą dziewczynę, nadskakiwał jej. Ona go usłuchała... wiesz resztę... Teraz, moralnie biorąc rzeczy, jest to źle, bardzo źle,... ale wyznać ci winnam, że biorąc rzeczy tak jak je widzi świat... ten świat na którym obie żyjemy, czyn Scypiona, jest tylko, jak to mówią, małém... przewinieniem... Jutro, cały Paryż wiedziéć będzie, że kochanką wicehrabiego Scypiona Duriveau była młoda wieśniaczka, i że ta miłość bardzo się tragicznie skończyła wobec nas; jutro, mówię, cały Paryż o tém wiedzieć będzie... a ani jeden salon nie zamknie się przed Scypionem, a ani jeden mężczyzna, ani jedna kobiéta, jakiegokolwiek bądź znaczenia w świecie, w niczém nie zmienią zwykłego sposobu przyjmowania Scypiona w swoim domu,... co większa, moje dziecię, ani jedna matka, ani jeden ojciec, nie odmówiliby mu dla tego swéj córki na małżonkę. Widzę, że wszystko to dziwi cię, moja luba; ale mówiąc do ciebie w téj chwili językiem który, zaślubiona za parę tygodni, nieraz słyszeć będziesz, kiedy zarazem ujrzysz rzeczy w naturalném ich świetle, uspokajam cię, pocieszam, słowem przywracam ci szczęście.
— Tak więc, moja matko, — zmienionym głosem, blada i cała drżąca rzekła Rafaela, tak więc,... na święcie... nie ma żadnej litości dla biednéj... uwiedzionéj... opuszczonéj dziewczyny... tak więc, na świecie, nie ma żadnéj nagany... żadnej kary dla uwodziciela, i wszyscy jak dawniéj podają mu ręce; kiedy przeciwnie, dla jego ofiary,... niosą obojętność... pogardę...
— Moja ty najdroższa, jest to zapewne okrutne... niesprawiedliwe... jest to pożałowania godne; ale cóż począć? taki to świat, a świat uważać potrzeba takim jakim jest. Pojmujesz więc, że dzisiejsza bolesna scena, z tego punktu uważana, nie jest tak smutną, tak rozpaczliwą jak ty sądzisz. Jeżeli chodzi o twoje przyszłe szczęście, okoliczność ta jest jeszcze mniéj ważną... bo nakoniec, już temu rok, a Scypio nie znał cię wówczas,... i, powtarzam... zbłądził niezawodnie uwodząc tę dziewczynę... ale zresztą... dla czegóż była tyle słaba?... dla czegóż nie oparła mu się, ona mocna cnotą lub odwagą?... Jest to słuszna kara za....
— O!... to za wiele, — przerywając matce zawołała Rafaela — i ja także jestem nikczemna!... słyszéć to... i milczéć... o! to niegodnie...
A potem obróciwszy się prawie obłąkana ku pani Wilson, mocno wzruszonym głosem dodała:
— Moja matko... nie wypada abyś była tyle surowa... dla uwiedzionych dziewcząt...
— Rafaelo... mój aniele... co ci jest?... dla czego tak drżysz! jakim wzrokiem patrzysz na mnie!...
— Powiadam ci, matko... żeś powinna być pobłażająca, żeś powinna mieć litość nad uwiedzionemi dziewczętami...
— Znowu bledniejesz... przestraszasz mię...
— Miej litość... o! wielką litość... nad nieszczęśliwemi które nie miały ani dosyć cnoty... ani dosyć odwagi iżby się oprzeć mogły... Scypionowi... czy rozumiesz, moja matko!...
I mocne łkania przerwały głos młodéj dziewicy.
— Rafaelo... przyjdź do siebie... uspokój się...
— Bóg karze cię, moja matko...
— Bóg mię karze?
— Nieszczęśliwa którą Scypio uwiódł.., była uboga, bez opieki, — z przerażającym uśmiechem dodała Rafaela, — to téż powiedziałaś jak inni: mniejsza o nią!... wzgarda dla ofiary... chwała uwodzicielowi!
— Rafaelo!!!
— Jéj dziécię umarło,... może i ona umrze także... bo cóż znaczy taka istota?.... Przewinienie młodości wicehrabiego Scypiona... Powiedziałaś to... i Bóg cię karze moja matko...
— O!... Boże mój! Boże!
— Wierne echo samolubnego i okrutnego świata, nie miałaś litości nad biédną wiejską dziewczyną... Powiadam ci więc, matko,... że Bóg karze cię w twojéj własnéj córce.
— Co ty mówisz!?...
— Powiadam ci żem równie winna... winniejsza nawet jak to nieszczęśliwe stworzenie, bo ja nie jestem sama, nie jestem opuszczona... mam czułą i kochającą matkę, któréj od mojego dzieciństwa nigdy nie opuszczałam... I cóż! ja oszukałam... tę matkę... tak czułą... tak dobrą...
— O! milcz,... milcz...
— Niegodnie zdradziłam jéj zaufanie...
— Rafaelo! ty nie wiész co mówisz... tyś szalona... przyjdź do siebie!...
— Nie, nie, jam nie szalona... prawie obłąkana zawołała młoda dziewica; — ale pewno oszaleję... jeżeli nie umrę ze wstydu.
— Ze wstydu!...
— I ja także! nie umiałam oprzeć się Scypionowi!...
— Nieszczęśliwa!
— Mniejsza o to... Świat powie, że to przewinienie młodości wicehrabiego Scypiona,... wszak prawda, moja matko? z natężeniem ostatnich sił poszepnęła nieszczęśliwa.
I w obu dłoniach twarz ukrywszy, padła bez ruchu na posłanie.
Kilka chwil upłynęło jak Rafaela uczyniła pani Wilson to straszne zeznanie, zeznanie uzupełnione wyjaśnieniem, które młoda dziewica konającym głosem udzieliła.
Nim przystąpimy do dalszego ciągu naszéj powieści, powiedzmy słów kilka o pani Wilson.
Ta kobiéta ubóstwiała swoję córkę: dowody tego ubóstwiania, tego poświęcenia ślepego, namiętnego i prawie bohaterskiego... natychmiast się nam przedstawiają.
Ludzie znający to co nazywamy światem, ludzie którzy go widzieli takim jakim jest, jakim go uczyniły skutki i konieczności obecnego porządku rzeczy, znajdą może wysłowienie się pani Wilson o haniebnym postępku Scypiona z małą Bruyére, niewłaściwym w ustach matki mówiącej do córki; atoli to wysłowienie, samo w sobie, ściśle zgadza się z pojęciami, obyczajami, zwyczajami i podaniami tego świata.
Pani Wilson malując Rafaeli społeczność w tak mocnych kolorach, miała w tém swoje przyczyny, a przyczyny, według jéj sposobu widzenia, wyborne.
Namiętność jaką Scypio natchnął Rafaelę powstała i doszła najwyższego szczytu w czasie podróży pani Wilson do Anglii, z powodu długów które mąż jéj, bankier amerykański, pozostawił umierając w stanic bankructwa. Pani Wilson nie mogła więc ustrzedz swéj córki od téj namiętności, tak szalonéj, tak zapamiętałéj, że Rafaela w skutku jéj za powrotem matki była prawie umierająca...
W téj chwili trudno już było Pani Wilson zastanowić się i przekonać, czy przedmiot tak nierozważnej miłości był jéj godnym. Przedewszystkiem więc chciała ona ocalić życie córki zaślubiając ją wicehrabiemu Duriveau. To małżeństwo wszakże nastręczało niepodobne do uwierzenia trudności, i aby je pokonać musiała użyć wszelkiej swojéj przebiegłości i całéj potęgi mocnej woli, nadewszystko zaś musiała ponieść podziwienia godną ofiarę...
Wreszcie, pani Wilson zbyt dumną była z cudnéj piękności Rafaeli, zbyt przekonaną o rzadkich jéj przymiotach, iżby im nie przyznawała niepokonanéj władzy, izby nie sądziła że Scypio ukrywa prawdziwą miłość pod maską wyrachowanéj obojętności; a wreszcie Rafaela namiętnie go kochała; pani Wilson zatem musiała za wszelką cenę uśmierzyć obawę córki i uspokoić ją względem miłości, która całe jéj życie stanowiła.
Taka była pobudka postępowania pani Wilson z Rafaelą aż do chwili, w któréj córka uczyniła jéj tak bolesne wyznanie, uzupełnione następującém wyjaśnieniem:
Rafaela na kilka dni przed wyjazdem z matką z Paryża do Solonii, ulegając namiętnym naleganiom Scypiona, niepostrzeżona udała się na schadzkę, którą jej naznaczył...
Po tém bolesném wyznaniu długie nastąpiło milczenie.
Rafaela i jéj matka były pognębione.
Pani Wilson, oparta na poręczy fotelu, zdawała się być łupem glębokiéj boleści i patrzyła na córkę wzrokiem pełnym smutku, litości, miłości i przebaczenia...
Rafaela blada, z zwieszoną głową, osłupiałym wzrokiem, rękami na kolanach skrzyżowanemi, zdawała się być bezwładną, nieczułą;... niekiedy tylko, wielkie łzy w milczeniu spływały po jéj białych i zimnych jak marmur policzkach.
— Rafaelo, — nagłe rzekła pani Wilsou, — posłuchaj mię moje biedne dziécię...
Na te słowa, świadczące o pobłażaniu, o niewyczerpanéj czułości matki, młoda dziewica zadrżała i pokryła ręce pani Wilson łzami i pocałunkami.
— Podnieś się,... uspokój się,... mój aniele... i mnie saméj zbyt trudno opanować wzruszenie... Miejmy odwagę,... pomówmy o tobie,... pomówmy raczéj o sobie...
— Słucham cię, matko, — odpowiedziała Rafaela usiłując wstrzymać łzy swoje.
— Widzisz, moja córko, jesteśmy dwie opuszczone kobiéty; same, u siebie samych tylko rady zasięgnąć możemy; bo wiesz że na twojego wuja liczyć niepodobna... Same zatém, moja luba, powinnyśmy postanowić względem naszéj przyszłości... Prawdę powiedziałaś,... Bóg skarał mię za okrutną nieczułość dla téj nieszczęśliwéj wieśniaczki Bóg mię ukarał... lecz niech ta kara mnie tylko samą dotyka; a błogosławić ją będę... Przed chwilą powątpiewania twoje o miłości Srypiona uważałam za bezzasadne... teraz, uważam je za nierozsądne; bo teraz pojmuję widoczną jego oziębłość... jest ona udana w wspólnym waszym interesie.
— Ach! moja matko... odpowiedziała znękana Rafaela, — na widok tego zmarłego dziecka, jego własnego dziecka... czyż dumne oko Scypiona choć jednę łzę uroniło... widzisz! to mię przeraża... to mi każe powątpiewać o jego sercu, a jednak czuję że go zawsze kocham. O! jak okropnie pomyśléć tylko... że on który teraz jest panem mojego honoru, jak jest panem i mojego serca... że on chciałby może... złamać dane słowo... że może mną pogardzi.. może mię opuści...
— Ciebie opuścić?... tobą pogardzić:... o! tobym już chyba nie żyła! — z nieopisaną energią zawołała pani Wilson. O! nie, nie, uspokój się moje dziécię, Scypio dotrzyma słowa... a dotrzyma dla tego że cię kocha... dotrzyma... dla tego że dotrzymać musi... dla tego, że żadna potęga ludzka teraz nie zdoła już oprzéć się temu małżeństwu...
— Ah! matko, gdybyś znała nieugiętość charakteru Scypiona!... O! jeżeli on mię już nie kocha, nic go nie wstrzyma aby mię nie opuścił, szeptała boleśnie znękana Rafaela.
Rozpacz i coraz wyraźniejsza zmiana na twarzy córki, rozdzierały serce pani Wilson. Znała ona nadzwyczajną czułość Rafaeli, której już ta miłość o mało nie zabiła. Coraz bardziéj zatem przerażona znękaniem nieszczęśliwéj córki, pragnąc wszelką ceną uspokoić ją względem przyszłości, choćby niechętném wykryciem przeszłości, postanowiła wyjawić tajemnicę macierzyńskiego poświęcenia, którą dotąd przez zbytek skromności ukrywała.
Po chwilowym namyśle, rzekła przeto do Rafaeli:
— Odpowiedz mi, drogi mój aniele,.. gdyby ci przed dniem w którym, szalona, nierozsądna, poszłaś do Scypiona... powiedziano: wyrzecz się téj miłości?...
— To byłabym umarła...
— Dziś... gdyby ci powiedziano: Musisz się wyrzec téj miłości?, tego małżeństwa?..
— Umarłabym z miłości i wstydu.
— Tak jest,... wierzę ci i wiém, że umarłabyś z miłości i wstydu,... ale ja nie chcę abyś umarła, ja owszem pragnę obyś żyła, muszę cię więc uspokoić; abym cię zaś uspokoiła, muszę ci dowieść że nic w świecie nie zdoła przeszkodzić temu małżeństwu... a nawet i wola Scypiona... czy rozumiesz mię? powinnam cię nakoniec przekonać, że dla zapewnienia tego związku, śmiało powiedzieć mogę, dokazałam niepodobieństwa...
— Ty, moja matko?
— Tak jest, ja... widzisz więc, że dziś wszelka trudność będzie dla mnie tylko igraszką... To cię dziwi, moja luba; wyznam ci wszystko... nie bez żalu jednak... boś nie powinna była wiedzieć o tem...
Po krótkiej przerwie, pani Wilson z dumą mówiła dalej:
— I dla czegóż miałabym rumienić się.... wyznania, że macierzyńska miłość natchnęła mię wspaniałomyślnością?... Posłuchaj mię Rafaelo. Wiadomo ci żem wyjechała z Paryża w nadziei odzyskania w Anglii należności zaprzeczonych nam skutkiem śmierci i smutnego stanu interesów twojego ojca; summa o którą się dopominałam, była dosyć znaczną, a jéj odzyskanie zapewniało ci znakomity posag, co mojém zdaniem, w teraźniejszych czasach, chciwością napiętnowanych, wiele miało wpływać na twoje przyszłe szczęście. Przybywszy do Anglii, przypadkiem weszłam w stosunki z sir Franciszkiem Dudley, interesowanym w popieranéj przeze mnie sprawie... Rycerska prawość, ujmująca delikatność, dowcip, rozsądek, szlachetność serca, wielkość charakteru, słowem wszystko, co może zjednać szacunek i przychylność, połączone jest w osobie sir Franciszka. Dla obrony twojego interesu musiałam się często z nim widywać... Mamże ci wyznać, moje dziecię? że te nasze stosunki, zrazu tak poważne, zmieniły się rychło w żywą przyjaźń... a następnie w daleko czulsze uczucie... z którego byłam szczęśliwą i dumną, bom je podzielała, bom się czuła godną człowieka, który mię niem natchnął... Sir Franciszek Dudley był wolny... i ja także... Nie wspominam ci, jaki udział miała twoja przyszłość w naszych małżeńskich zamiarach.. Ale na cóż się teraz przydadzą te wspomnienia? — z melancholijnym uśmiechem dodała pani Wilson, — wszystko to teraz już daremném tylko, lubo miłém zawsze marzeniem...
— I dla czegóż, matko moja, mówisz o téj przeszłości, jakby o marzeniu? rzekła Rafaeia równie zdziwiona jak rozrzewniona tém zwierzeniem się.
Pani Wilson smutnie poruszyła głową, i chcąc niby uniknąć dolegliwych wspomnień, czule całując swą córkę, dodała:
— Mówmy o tobie, moja luba... Wiész... że w czasie mojéj podróży, co dzień od ciebie odbierałam listy; nagle, listy twoje ustały;... pisywała do mnie twoja ciotka; przez nią to, doszła mię wiadomość o twojéj chorobie;... wyjeżdżam,.. przybywam i znajduję cię prawie konającą...
— O moja matko!... ty kochałaś... i przybyłaś,.. pojmuję teraz jaką poniosłaś dla mnie ofiarę!...
— Jeżelim się dla ciebie poświęciła, moja córko, to ty nie znasz jeszcze com poświęciła... Przybywam... zastaję cię konającą; a ty wyznajesz mi twoję szaloną miłość... W rozpaczy, jakim bądź sposobem pragnąc cię przywołać do życia,... przyrzekam, że cię zaślubię Scypionowi;... nadzieja, ślepe zaufanie w mojém słowie, wywołują zbawienne przesilenie: odzyskujesz zdrowie, żyjesz, jesteś ocaloną!... ale ja, powinnam była dotrzymać obietnicy, którą ci uczyniłam... powinnam była połączyć cię ze Scypionem, albo lękać się, abyś znowu nie wpadła w otchłań boleści i śmierci, z któréj cię tak cudownie wyrwałam, czyniąc ci obietnicę zbyt śmiałą. Niestety!... biédny mój aniele, nie wiedziałam do czego się zobowiązałam.
— Jakto?... moje małżeństwo?...
— Pozwól...Jedna z moich przyjaciółek znała dobrze ojca Scypiona, hrabiego Duriveau. Po długiéj rozmowie z tą kobiétą rozpacz mię ogarnęła: twoje małżeństwo było niepodobne; pan Duriveau chciał wtedy żenić swego syna z dziedziczką trzech milionowego majątku i znakomitego rodu; a gdy dałam poznać mojéj przyjaciółce że przynajmniéj przyzwolenie Scypiona było konieczne...
— I cóż! moja matko?... i cóż? zawołała Rafaela.
— Odpowiedziano mi, że gdybym znała pana Duriveau, wiedziałabym, że ten człowiek, na nieszczęście wyposażony żelazną wolą, wszystko co chce uważa za rzecz skończoną.
— Scypio więc zgadzał się na to małżeństwo! boleśnie zawołała Rafaela.
— On więc już wtedy zwodził mię!...
— Nie, nie, on cię nie zwodził; ale nie chciał, zapewne, od razu oprzéć się woli ojca.
— I tyś to taiła przede mną, matko?
— Pocóż miałam wyjawiać? Przywróciłam ci życie, obiecując, że zaślubisz Scypiona; obawa, rozpacz, powątpiewanie, byłyby cię zabiły; musiałam więc zatrzymać w tobie ślepą ufność w moje słowo, w moję obietnicę.
— O! matko! matko!... — szepnęła młoda dziewica, jakby przytłoczona dowodami takiego przywiązania matki...
— Zapragnęłam osobiście poznać hrabiego Duriveau, — mówiła znowu pani Wilson, — chciałam sama osądzić tego strasznego człowieka, który mimo wiedzy, trzymał w swém ręku życie mojéj córki. Przyjaciółka, o któréj wspomniałam, ułatwiła mi spotkanie z hrabią...
— A wtedy... moja matko?
— W trzy miesiące późniéj, — nie ukrywając już dumy swéj macierzyńskiéj radości, mówiła pani Wilson, — hrabia Duriveau, raptownie zerwał związek, który tyle pochlebiał jego dumie, i w mojéj obecności przybył zapytać cię, czy raczysz przyjąć Scypiona za małżonka.
— Skądże... tak nagła zmiana?
— Oto umiałam wzbudzić w hrabi Duriveau miłość ku mnie, — z prostotą rzekła pani Wilson.
— Wzbudzić miłość w hrabi Duriveau! — zawołała Rafaela.
— Miłość.... zapamiętałą,... bo, po dwumiesięczném ubieganiu się o mnie... błagał, abym przyjęła jego rękę, jego majątek,... przyjęłam...
— Ty, moja matko? — rzekła zdumiona Rafaela.
— Ale pod warunkiem,... że twoje zaślubiny ze Scypionem, odbędą się jednocześnie z zaślubinami mojemi z hrabią...
Młoda dziewica, tak głębokiemu uległa zdziwieniu, że zrazu oniemiała, ale wnet rzuciła się na szyję pani Wilson, wołając:
— Ah! matko moja, teraz wszystko rozumiém,... pojmuję całą boleść, cały ogrom twojego poświęcenia się... Aby zapewnić moje małżeństwo,... zrzekłaś się miłości, o któréj z taką dumą, z takiém szczęściem wspominasz,... zaślubisz człowieka, którego nie szanujesz,... którego może nienawidzisz,.. i to wszystko dla mnie...
— Nie,... nie, mój aniele,... nie bądź w błędzie; rzekła pani Wilson aby usunąć skrupuły swojej córki, — uspokój się,... jam szczerze przywiązana do pana Duriveau; alboż to nie on zapewnił twoje szczęście? alboż tym sposobem nie zasłużył na moje dozgonną wdzięczność?... wreszcie, — z lekkiém zakłopotaniem dodała pani Wilson, bo jéj prawa dusza brzydziła się kłamstwem, — wyznam ci, z radością widziałam że wpływ mój na hrabiego był zbawienny,... że powoli, znikała gorycz, szorstkość jego obejścia... W jego wieku, widzisz, a nadewszystko przy tak porywczym i energicznym charakterze, przy tak żywych namiętnościach, miłość cudów dokazuje... Bądź więc o mnie spokojna... moja córko. Co do ciebie zaś, z zapałem całując córkę dodała pani Wilson przekonana że ją zupełnie uspokoiła, — czy wierzysz teraz, że dostateczną rękojmią twéj przyszłości, jest moja wola, wola hrabiego, a przytém i nadewszystko, szczera miłość Scypiona dla ciebie, miłość teraz niezłomna, święta... bo od niéj zależy honor twój i honor jego.... Czy wierzysz, biedny aniele, że jeżeli, jakem ci wspomniała na początku naszej rozmowy,... mogłam dokazać niepodobieństwa... przywodząc hrabiego Duriveau do zażądania twéj ręki dla syna swojego, łatwo mi teraz będzie...
— Wierzę ci, wierzę, najdroższa matko! — przerywając pani Wilson, zawołała Rafaela.
I piękna twarz młodéj dziewicy rozpromieniła się nadzieją i szczęściem, i obie jéj ręce zawisły na szyi matki.
— O! wierzę ci, i lubię ci wierzyć, — mówiła znowu Rafaela; — tak jest, twoje pocieszające wyrazy napoiły mą duszę spokojnością, zaufaniem i szczęściem... a wreszcie uszczęśliwia mię, o! stokroć uszczęśliwia wiadomość, żem tobie winna to wszystko,... wiadomość o nowych ofiarach jakie dla mnie poniosłaś... a to mi nakazuje tyle wdzięczności, tyle czułości...
Kilka razy ostrożnie zapukano do drzwi pokoju pani Wilson, który poprzedzał sypialnią Rafaeli... i rozmowa przerwała się.
— Kto tam? — spytała pani Wilson wychodząc od Rafaeli.
— Ja,...odrzekł za drzwiami głos panny Izabelli.
— Cóż chcesz Izabello?
— Jest tu list od hrabiego Duriveau; bardzo pilny; posłaniec czeka na odpowiedź.
— Dawaj... — rzekła pani Wilson otwierając drzwi pokojówce, — i obacz, czy cię Rafaela nie potrzebuje.
Podczas gdy panna Izabella przechodziła do Rafaeli, pani Wilson odpieczętowała list hrabiego.
— Byłam tego pewna, — rzekła czytając, — okrutnie niespokojny... Ileżto miłości!... Ile namiętności!... W tym wieku, a jeszcze dochował taki ogień w sercu!... Skądże pochodzi że oprócz téj miłości, która go owładła, hrabia nie zna jak tylko dumę, samolubstwo, chciwość, i zimną wzgardę dla wszystkiego co nie jest bogatém, uszlachconém lub możném?... i mówią, że ten człowiek był dobry, że w swéj młodości ulegał najszlachetniejszym natchnieniom... Czas go bardzo zmienił, i wiek zatwardził, skamienił tę duszę niegdyś tak delikatną, tak czułą.
Potem, czytając dalej list, pani Wilson zwolna i zamyślona dodała:
— Spodziewałam się tego: lęka się, aby dzisiejsza, okropna scena, nie zmieniła moich i Rafaeli życzeń... błaga w imię swojéj miłości, abym użyła całego wpływu na córkę, i skłoniła ją do przebaczenia Scypionowi... Bo, — dodaje hrabia, — szczęście jego życia, jego zaślubiny ze mną, zależą od związku mojej córki ze Scypionem...
A po chwili, pani Wilson, ocierając błędną łzę z oczu, mówiła znowu:
— O moje sny złote,... moje słodkie i drogie wspomnienia, pocóżeście mi się tak niedawno jeszcze nasuwały!...
Ale wnet przerywając sobie, dodała:
— Dosyć téj słabości, dosyć tych nikczemnych żalów; tu nie chodzi o mnie. Odważnie... odpiszmy hrabiemu... który zresztą nalega teraz bardziej niż kiedykolwiek... błaga mię, aby piętnasty dzień przyszłego miesiąca mógł być dniem naszego ślubu... Tak być musi... Wczoraj... byłabym się jeszcze wahała... byłabym odwlokła ten nieszczęsny związek, który dla mnie zawsze wcześnie przychodzi... ale dziś,... — i pani Wilson zapłonęła jakby szło o jéj własny honor; dziś,... położenie mojéj nieszczęśliwéj córki... rozkazuje mi przyspieszyć to podwójne małżeństwo...
Potém, czytając daléj list, mówiła:
— O jakiémżeto smutném zdarzeniu dzisiejszego wieczoru, wspomina hrabia?... Nie chce mi go wyjawić,... z obawy, pisze, aby to nie wywarło na mnie zbyt żywego wrażenia;... lecz jutro, powié mi wszystko... jeżeli jak zwykle, będę go mogła przyjąć... No, odpiszmy mu...
Pani Wilson wyszła z sypialni i udała się do małego saloniku, w którym zwykle pisywała.
Właśnie kończyła swój list do hrabiego Duriveau, gdy nagle Rafaela, blada, napół naga, obłąkana, wpadła do salonu.
— O! to okropnie!... zawoła młoda dziewica, rzucając się w objęcia matki, — ona umarła!...
— Boże!... co to jest?... Rafaelo!...o kim to mówisz?
— O młodéj dziewczynie!... matce tego dziécięcia... znaleziono ją dziś rano... nieżywą!...
— Co ty mówisz?
— Utopiła się!... bo chciano ją aresztować!...
— Ale skąd wiész o tém?...
— Tylko co... jeden z ludzi hrabiego powiedział to Izabelli.
— Nie masz wątpliwości,... boleśnie zawołała pani Wilson, — zapewneto o tym wypadku wspominał hrabia...
— O! moja matko...Bóg nas karze... Ta śmierć!... to przepowiednia!... szepnęła młoda dziewica.
I padła w objęcia przerażonéj matki.
Rzućmy teraz wsteczne spojrzenie na wypadki zaszłe w Tremblay (rezydencyi hrabiego Duriveau) w ciągu wieczoru, gdy Bruyére szukała śmierci w folwarcznym stawie, a Rafaela wyznała matce swój błąd i hańbę.
Wróciwszy do domu, hrabia Duriveau mocno żałował nieobecności pani Wilson i jéj córki, które wraz z panem Alcydem Dumolard, po ukończonych łowach, przybyć miały na obiad do Tremblay.
Nieobecność ich tém dotkliwszą była hrabiemu Duriveau, że nie mógł ominąć nudnego przyjęcia kilku sąsiadów, również na obiad zaproszonych, a któreto zaproszenie odwołać już nie wypadało.
Atoli te nudy wynagrodzone być mogły korzyścią: zaproszeni bowiem sąsiedzi, znakomici właściciele dóbr, przemysłowcy przez ryzykowne przedsięwzięcia wzbogaceni, zamożni prawnicy, byli wszyscy pełnemi wpływu wyborcami, a przyjaciele pana Duriveau, żyjący w politycznej sferze, powiedzieli mu przed rokiem:
„Czasy są ważne: ohydne pojęcia radykalne i socjalne wywiérają niepokojący wpływ na klassie roboczéj, trzeba więc aby zgodnie działające, energiczne i nieugięte stronnictwo, poskromiło ten anarchiczny popęd, któryby nas doprowadził niezawodnie do trwogi, do maximum i t. d. Jako właściciel rozległych włości, więcej jak kto inny dbać powinieneś o porządek i pokój. Przejdź na naszę stronę, zostań deputowanym w miejscu pana de la Levrasse, człowieka najlepszych chęci ale bez znaczenia; przygotuj swą kandydaturę, rząd królewski poprze ją, otrzymasz nominacją i głosować będziesz za zachowaniem... najlepszego jaki tylko może być porządku rzeczy.”
Takie zwierzenie pochlebiało hrabiemu Duriveau i drażniło jego silny, nieubłagany charakter; z zapałem chwycił się on rad swych przyjaciół, zaczął zbliżać się do niektórych wyborców, wywierających wpływ na stronnictwo do którego należeć pragnął, przyjmował ich często w zamku Tremblay, a obiadem na który ich tego dnia zaprosił, ogłaszał niejako swój powrót do Solonii.
Z tego punktu uważane wypadki owego dnia, oburzenie wieśniaków wywołane zuchwałą śmiałością Scypiona, gdy znaleziono dziecię małej Bruyére, z dwóch względów boleśnie dotykały hrabiego Duriveau: bo naprzód obawiał się, aby Rafaela Wilson po takim skandalu, nie zerwała związku na którym polegało jego małżeństwo z panią Wilson, a powtóre sądził, że wieść o niegodziwéj scenie, któréj głównym aktorem był Scypio, rozchodząc się w okolicy, szkodliwy wpływ wywrzeć może na jego plany wyborcze. Ale biesiadnicy zgromadzeni w zamku Tremblay, nic jeszcze nie wiedzieli o tym smutnym wypadku.
Zamek Tremblay wzniesiony przy końcu siedmnastego wieku i panujący nad rozkoszną doliną Soldry, istna oaza wśród téj ubogiéj krainy, miał pozór prawie monarszéj rezydencyi; hrabia Duriveau rozwijał w nim przepych nadzwyczajny.
Biesiadnicy hrabiego przebyli naprzód obszerny przedsionek pełen upudrowanéj służby w ciemnéj, srebrem galonowanéj liberyi, potém przeszli doposłuchalnego salonu, który zajmowali pokojowcy, a następnie dopiéro, przez galeryą obrazów, przybyli do salonu bawialnego, wspaniałe złoconego i pysznie umeblowanego w stylu Ludwika XIV.
Długie firanki z zielonego adamaszku były zapuszczone; kandelabry bronzowe i bogato złocone świeczniki, rzęsiste światło swoje odbijały w zwierciadłach na piętnaście stóp wysokich, u spodu obstawionych olbrzymiemi, chińskiemi wazonami, pełnemi najrzadszych kwiatów.
Zbliżyła się godzina obiadowa. Hrabia Duriveau przezwyciężając bolesne roztargnienie, sam jeden, z nieco wyniosłą grzecznością czynił honory domu, bo wicehrabia Scypio cały ich ciężar zwalił na niego.
Ojciec i syn przedstawiali kontrast uderzający, charakterystyczny aż w drobiazgowych napozór szczegółach.
Hrabia, chociaż młody ojciec, nic pochwalając jednak mody rozmamanéj i na nic niedbającéj młodzieży z roku 1843, zdjął łowieckie suknie, a ubrał się jak najstaranniéj i najgustowniéj: szerokie klapy jasno granatowego fraka ze złotemi matowanemi guzikami, spadały mu na białą pikową kamizelkę, szczelnie przystającą do zgrabnéj, jeszcze młodzieńczéj jego kibici; suty węzeł wysokiego, czarno jedwabnego halstucha, rozwijał się na pysznie haftowanéj koszuli, spiętéj na trzy guziki z ogromnych pereł, otoczonych brylantami i osadzonych w zielono emaliowane liście; czarne, dosyć obcisłe spodnie, rysując jego muskularne i zarazem wytworne kształty, pokrywały nogę ubraną w białą jedwabną pończochę; nakoniec lakierowane trzewiki, mocno wycięte i zdobne dużemi kokardami, uzupełniały ubiór hrabiego Duriveau, który, dzięki swéj ciemnéj cerze, czarnym włosom, chudéj ale pełnéj charakteru twarzy, mimo że miał lat pięćdziesiąt, nie wyglądał jak na trzydzieści pięć a najwięcéj czterdzieści.
Te, jak powiadamy, napozór drobiazgowe szczegóły ubioru ważne miały znaczenie; bo hrabia Duriveau mniemał że mocno ubliży swym gościom i sobie samemu, jeżeli choć sam, wyszukanie nie ustroi się do obiadu; wieczorem wdziać bóty zamiast jedwabnych pończoch, byłby uważał za rzecz niesłychaną, a nie przypominał sobie iżby się kiedykolwiek dopuścił takiego przestępstwa; upatrywał w tém jakiś rodzaj osobistéj godności i rękojmi, niby mówiącéj: że człowiek ubrany w jedwabne pończochy, pierwéj dwa razy obejrzy się nim stąpi w błoto.
Dziwny to był sposób pojmowania szacunku ludzkiego; ale hrabia tak go pojmował w istocie.
Wicehrabia Scypio, zamiast naśladować to ceremonialne podanie, owszem przesadzał negliż, rozpasanie, jakie niedbałe zwyczaje klubów, stajni i gryzetek u wielkiéj liczby młodzików w modę zamieniły.
A tak ubiór Scypiona obok ubioru jego ojca, samą sprzecznością uderzał. Jego wąziutki czarny halstuch, prawie do wstążki podobny, zawiązany był wkoło czworograniastego i krochmalnego kołnierzyka od koszuli, który sięgał aż po uszy, a prawie zupełnie obnażał szyję; surducik zielonkawy zbyt obszerny, chociaż bardzo krótki i z zaokrąglonemi połami, podobny był raczéj do myśliwskiej kapoty; szkocka kamizela, nadzwyczaj długa, skrojona nakształt kamizelki groomów, zachodziła na szerokie spodnie o ciemnem tle w niebieskie kraty, które niby u majtka, bujały po lakierowanych butach z bardzo wysokiemi obcasami.
Tak niedbale ubrany, wicehrabia odznaczał się jeszcze wybitniéj swém niedbałém ułożeniem i pełną rozpasania przesadą, którą łatwiej pojąć jak opisać. Koszulę miał na piersiach otwartą, szerokie krochmalne mankietki, zgniecione, do połowy wywinął na rękaw surduta, z pod którego wychodziła blada, delikatna i chuda jak u schorowanéj kobiéty ręka; przybierał postawę miękką i znudzoną, roztargnioną lub dumną. Odmówić sobie musimy skreślenia wszelkich drobnostek; wszelkich delikatnych, nieznacznych i prawie niedostrzegalnych odcieni, wyraźnie cechujących oba nasze portrety.
Scypio, według zwyczaju zbyt późno przybył do salonu. Hrabia widząc go w tak zaniedbałem ubraniu, wyszedł naprzeciw niemu i rzekł tonem przyjacielskiej wymówki;
— Powinieneś był staranniej się ubrać; wiész że na prowincyi na wszystko uważają.
— Jeszczeby téż, — głośno odpowiedział Scypio, — to ty właśnie wstyd mi robisz twemi obcisłemi spodniami; ubrałeś się jak... kochanek z opery komicznéj: za cesarstwa byłbyś mógł iść w zawody z panem d’Elleviou, za którego łydkami szalały piękne damy, te szczątki dyrektoryatu!
Rozgniewany hrabia przygryzł wargi; weszło kilka zaproszonych osób które przyjąć musiał. Sprzeczność o jakiéj wspomnieliśmy, równie uderzająco postrzegać się dawała w obejściu ojca i syna. I tak hrabia, jużto stojąc przy kominku, rozmawiał z mężczyznami, już pochylał się nad grzbietami fotelów na których siedziały kobiéty i częstował je pełnemi uprzejmości słowy.
Scypio. zaś, rozciągniony a raczéj przewrócony w szerokim fotelu, utkwiwszy ręce w kieszeniach od spodni, horyzontalnie założywszy prawą nogę na lewe kolano, jużto spoglądał na sufit, jużto hałaśliwie ziewał, albo téż śmiejąc się i drwiąc bezwstydnie, wyszydzał wszystkich których mu nieszczęsny los nasuwał. Co do dam, ciekawie z głębi swego fotelu zbadawszy ich wejście, wlepiając e oko swą kryształową lornetkę, ani się im ukłonił, ani nawet słowa przemówił.
Hrabia Duriveau, i tak już mocno zraniony postępowaniem Scypiona w ciągu tego smutnego dnia, co większa rozgniewany dojmującemi szyderstwy jakiemi go syn traktował wobec pani Wilson, a nadto coraz bardziéj znudzony swą rolą młodego ojca, widocznie cierpiał z powodu tak obelżywego obejścia Scypiona, które mogło odstręczyć jego wyborców. Ale tak dalece lękał się szyderstw młodzieńca, którego zuchwała śmiałość nie szczędziła nikogo, nie szanowała żadnéj przyzwoitości, że się powstrzymywał, odkładając do końca wieczoru poważną i surową rozmowę z Scypionem.
Ten, ciągle zagrzebany w swym fotelu, dostrzegając, nieopodal od siebie rządcę hrabiego, skinął nań palcem aby się przybliżył.
Pan Laurenson, rządzca, człowiek słuszny, chudy i ogorzały, twarzy obojętnéj i surowéj, z uszanowaniem przystąpił do Scypiona i zapytał:
— Co pan wicehrabia żąda?
— Zadzwoń mój kochany, — półgębkiem rzekł Scypio, — nie wiem co oni sobie myślą... nie dają do stołu a jam głodny.
Pan Laurenson zbliżył się do kominka i pociągnął za jedwabny sznurek.
Prawie natychmiast pokojowiec w czarnym fraku, krótkich spodniach, jedwabnych pończochach, w trzewikach ze złotemi sprzączkami, otworzył drzwi od salonu.
Był to Marcin, syn pani Perrine i hrabiego Duriveau...
Portret który Marcin posłał swéj matce, bardzo był podobny; równie jak jego portret miał on cerę ciemną, fizyonomią otwartą, dowcipną, spojrzenie zarazem myślące i przenikliwe; ale baczne oko byłoby wówczas dostrzegło w twarzy Marcina coś powstrzymywanego, coś, że tak powiemy przyćmionego, jakby czuł w sobie konieczność pokazywania się człowiekiem obecnego stanu swojego.
Wicehrabia, siedzący prawie twarzą do drzwi, ujrzawszy Marcina, skinieniem przywołał go do siebie.
Marcin z uszanowaniem zbliżył się do wicehrabiego... swego brata... wszakże nie mógł pokonać wewnętrznego pomieszania, mimo iż go niczém nie objawiał.
— Cóż to... czy dziś nie dacie obiadu? spytał go Scypio.
— Owszem, panie wicehrabio... zaraz dajemy...
— Każ, niech się spieszą... bom głodny!
A gdy Marcin ukłonił się i zmierzał ku drzwiom, wicehrabia przywołał go znowu.
— Marcinie! powiédz szafarzowi że tylko portwein pić będę... Niech mi oziębią parę butelek... ale zachować temperaturę wina bordeaus... dwanaście a najwięcéj piętnaście stopni, ani mniéj ani więcéj...
— Dobrze panie wicehrabio.
— Pamiętaj także, dodał Scypio, aby postawiono przy mnie korzenie i pieprz z Kajenny.
— Dobrze, panie wicehrabio, rzekł Marcin.
I wyszedł.
Biesiadnicy hrabiego prawie wszyscy należeli do rzędu ludzi mówiących: moja żona i nazywających lwami i lwicami mężczyzn i kobiéty, których uważali za modnisiów. Większa téż część tych obywateli, nieuków, samolubów i próżnych, zamkniętych w granicach swojéj obiorczéj powagi, uważała impertynencye Scypiona za prawdziwie czarowne lwiarstwo; jego pogardliwa zuchwałość, ucinkowe drwiny przejmowały ich uniesieniem i zarazem przerażeniem; nazywali go zawsze panem wicehrabią, i śmieli się w najlepsze skoro tylko przemówił, co go najbardziéj niecierpliwiło, bo sam bynajmniej nieuwarzał się za tak śmiesznego. Małżonki zaś tych ichmościów, z pod oka lornetując na piękną postać Scypiona, nienawidziły go, to jest umierały ze złości, mówiąc do siebie że nie są zapewne dosyć piękne, dosyć znakomite, dosyć lwice, iżby zasługiwały na kilka słów prostéj grzeczności ze strony tego eleganta, impertynenta i t. d.; czyli inaczéj się wyrażając, nie jedna z tych zagniewanych piękności, wyszła zapewne zadumana, marząca o bladéj i pięknéj twarzy Scypiona, o jego wielkich ciemnych oczach, o szyderczym uśmiechu, w czasie którego pokazywał swe piękne zęby, i o małéj bielutkiéj jego ręce, którą kiedy niekiedy tak niedbale pokręcał swój jasny delikatny wąsik.
Nagle otworzyły się obie połowy drzwi salonu; i Marcin dźwięcznym głosem wyrzekł te uroczyste słowa:
— Panie hrabio, już dano do stołu.
— Scypionie, podaj rękę pani Chalumcau, poważnym tonem rzekł hrabia do syna, sam dając rękę drugiéj kobiécie.
Scypio jako przesycony, nie śmiał się nigdy; inaczéj, mimo to że ojciec mówił na seryo, byłby zapewne wybuchł głośnym śmiechem, słysząc tak niespodziane i dziwne nazwisko pani Chalumeau[1]. Ale sam nawet śmiech głośny nie byłby tak znieważającym, jak szyderski pośpiech Scypiona, który, że tak powiemy, wyskoczył z głębi swego fotelu i podał rękę pani Chalumeau, poprzednio oddawszy jej uniżony i ironiczny ukłon.
Pani Chalumeau, żona jednego z najznakomitszych wyborców, za najlepsze przyjęła te grzeczności. Krągła jak pączek, bielutka, pulchniutka, z włosem i okiem czarném jak smoła, to tylko miała w sobie niestosownego, że ucho jéj było za czerwone, że podbródek wisiał za nadto blizko gardła, i że zbyt wiele roślin, niby ogród, zasadzonych na jéj czepku, nadawało jéj głowie olbrzymie rozmiary. Wreszcie, usta jéj były różowe, zęby bielutkie, a w spojrzeniu przebijała się jakaś omdlałość miłosna.
Pan Chalumeau znakomitego wpływu wyborca, mężczyzna słuszny, łysy, z niebieskiemi okularami, stał wyprężony przy swojéj żonie, dumny że ją prowadzi pan wicehrabia; tymczasem szczęśliwa pani Chalumeau podskakując z radości i pychy w swej sukni koloru gorge-de pigeon[2] szeroko hartowanéj jedwabiem, czuła że ucho jéj z czerwonego przemienia się w szkarłatne, i swém pulchném ramieniem potężnie ściskała delikatne ramię wicehrabiego, jakby się obawiała aby inne kobiéty, które swym tryumfującym wzrokiem na miazgę kruszyła, nie zbuntowały się i nie wydarły jéj takiego kawalera.
— Intrygantka! — rzekła złośliwie żona mniéj daleko wpływu mającego wyborcy wzrokiem zaiskrzonym wściekłością i zazdrością, pokazując mężowi nienawistną panią Chalumeau.
— Moja pieszczotko, Chalumeau rozporządza trzydziestu siedmiu głosami, — płaczliwie powiedział mąż, — a ja...tylko jedenastu... Jego żona zatem powinna iść przed tobą...
— Nic to nie stanowi; a gdyby ci się podobało głosować za ojcem tego trzpiota przeciw panu de la Levrasse, to ze mną będziesz miał sprawę... trzęsąc się od gniewu rzekła pani obiorczyni.
— Ja nie chcę aby twój hrabia Duriveau został deputowanym, dodała jeszcze bardziéj gniewnym głosem.
— Chciejże przecie być sprawiedliwą, moja pieszczotko, odpowiedział wyborca; powiedz mi tylko czy pan de la Levrasse wyprawia nam takie uczty książęce, czy ma służących upudrowanych jakby jacy markizowie? siedzi zakopany jak szczur w dziurze i bardzo źle spełnia w Paryżu nasze polecenia; kiedy tymczasem, skoro naszym deputowanym zostanie hrabia, milioner, który swemu intendentowi poruczy mniejsze nasze interesa w stolicy, przyznasz że to wcale inaczéj wyglądać będzie.
To mówiąc pokorny wyborca roztropnie puścił naprzód swą złośliwą połowicę, a sam połączył się z towarzystwem, zmierzającém do jadalnéj sali.
Biesiadnicy pana Duriveau przebyli galeryą zdobną w starożytne zbroje i kosztowne oręże (zbudowaną równolegle do galeryi obrazów) i udali się do sali jadalnéj, na któréj białém drewnianém filtrowaniu, spajaném złotemi listwami, wisiały piękne z różnych epok myśliwskie malowidła.
Na stole wznosiły się cztéry wielkie srebrne i rzeźbą zdobne świeczniki, dźwigane przez gruppy figur również srébnych, ale powleczone odcieniem ołowianym, właściwym starym złotniczym wyrobom. Każdy z tych wspaniałych świeczników, istnych arcydzieł, wybiegał w sześć wijących się gałęzi, które naśladowały winną latorość obciążoną liściem i gronami pysznie z kruszcu wyrobionemi; wpośród nich spoczywał lekki srebrny koszyczek, niby koronka ażurowo wyrobiona, napełniony naturalnemi kwiatkami, których świéża barwa cudnie odbijała przy blasku jarzącego światła. Tu i owdzie krzepł szampan w chłodzących naczyniach z czeskiego kryształu, świetnych jak rubiny, dźwiganych również przez gruppy srébrnych figurek, a oprawnych także w wielkie, srebrne winne latorośle, które niby delikatna gierlanda, okrążywszy brzegi naczyń, zaokrąglały się w pyszne antaby. Wreszcie całe nakrycie z srébra było odpowiednie temu przepychowi, a biesiadnicy, dzięki szczęśliwemu pomysłowi, zamiast siedziéć na szczupłych krzesłach, wygodnie pomieszczeni w wybornych fotelach, rozkosznie nasycać się mogli cudami kuchmistrza hrabiego Duriveau. Za każdym gościem stał lokaj, nie dziw więc że usługa była szybka i porządna. Nie potrzebujemy wspominać że nnjwyszukańsze wina, najwyborniejsze potrawy, aż do zbytku krążyły, a połysk sréber, woń kwiatów, pryzmatyczny odblask kryształów rzucających snopami różnofarbne ognie, niezwykłego dodawały wdzięku téj gastronomicznéj zabawie.
Hrabia Duriveau, siedząc na środku stołu miał z prawéj strony małżonkę wyborcy szanownego znakomitym wpływem, naprzeciw siebie zaś Scypiona, otoczonego uszczęśliwioną panią Chalumeau i żoną wyborcy, który naiwnie (ale nie sam jeden) wyznawał iż nad obecnego pełnomocnika swojego (pana de Levrasse), człowieka skąpego i niezbyt usłużnego, przekłada przyszłego deputowanego, którego widzi w hrabi Duriveau, tyle uprzejmym archi-milionerze, który stół swój tak gruntownie zastawiać umie...
Jeden tylko człowiek z gorzkim a ukrytym smutkiem patrzył na ten książęcy zbytek,... a był nim Marcin. Na widok téj prawie bajecznéj wspaniałości, tego zbytku nieograniczonego, wspomniał on na okropną nędzę ludu tej krainy, dziesiątkowanego trudem, chorobą, potrzebą; na straszną rozpacz, którą hrabia Duriveau, właściciel najobszerniejszych włości tych okolic, tak łatwo i nic prawienie ujmując swym uciechom, mógł zmienić w pomyślność, w zamożność...
Ale twarz Marcina nie zdradziła tych uczuć i żaden ze służby hrabiego nie posługiwał biesiadnikom tak uważnie, tak pospiesznie.
Scypio (brat Marcina), lubo zapewnił że głodny jak ludożerca, jadł mało i to co jadł przyprawiał korzeniami które mu paliły podniebienie, bo oddawna już zupełnie smak tracił; lecz za to pił jak beczka, a pił bezkarnie. Najmocniejsze nawet wino Porto, już go nie upajało. W przerwach częstował panią Chalumeau szampanem, i pół głosem występował bezczelnie z najsprośniejszemi i najzuchwalszemi oświadczeniami. Biedna pani Chalumeau, z obawy aby w pięknych oczach ładnego lwa nie uszła za prowincyonalną półcnotkę, słuchając tak wyuzdanych impertynencyj, zrazu dąsała się, ale powoli miła twarz Scypiona, smaczne potrawy i wino szampańskie działać zaczęły, i młoda kobiétka uśmiechnęła się, wzrok się jej zaiskrzył, ucho z szkarłatnego przeszło w karmazynowe, suknia skutkiem niewyrozumiałego bicia tętn tylko co nie pękła, a gdy uczuła że bót Scypiona zlekka naciska jéj trzewiczek... nóżki nie cofnęła.
Hrabia Duriveau coraz się bardziéj obawiał, aby syn jego nie dopuścił się znowu jakiéj niedorzeczności, — pojmował bowiem dobrze całą dążność uwagi jaką wicehrabia zwracał na swą sąsiadkę, — od czasu do czasu mierzył go więc wzrokiem niespokojnym, rozgniewanym, Scypio z wyzywającą zuchwałością odpowiadał.
Nagle wicehrabia, jego ojciec i stojący za nim Marcin, zadrżeli słysząc imię które wymówił jeden z biesiadników.
Było to imię Baskiny.
To imię słyszano już w ciągu dnia, raz z ust wachmistrza Beaucadet gdy czytał rysopis Bambocha, który je miał wykłóte na ramieniu, potém z ust pani Wilson gdy wspomniała o uniesieniu jakie ta znakomita artystka, zarazem gazella i słowik, wzbudzała w swych widzach.
I teraz to imię wywarto rozmaite wrażenie: rysy Scypiona wyraziły pewien rodzaj zadowolenia.
Rysy hrabiego bolesną odrazę.
Rysy Marcina głębokie zdziwienie, jakby to imię obudziło w nim liczne wspomnienia.
— Musimy prosić pana hrabiego aby nas zbudował w tym przedmiocie; bo właśnie przybywa ze stolicy, — powiedział pan Chalumeau.
— W jakim przedmiocie, kochany panie? — spytał hrabia.
— Mój przyjaciel Chaudavoine utrzymuje, — rzekł pełen wpływu wyborca, wskazując na sąsiada, — iż słyszał że tę sławną Baskinę, tę aktorkę opery, o której nam dzienniki tyle głoszą, wszystkie znakomite damy przyjmują u siebie jako przyjaciółkę, że ona żyje z niemi ty a ty?
— Gdybyśmy byli na jakim męzkim obiadku, mój kochany panie Chalumeau, i gdybyś pan nie był tyle moralnym... mógłbym powiedziéć panu, i to nawet wiele ukrywając... co to za jedna ta panna Baskina, — z uśmiechem gorzkiéj pogardy odrzekł hrabia; — ale w obecności dam taka rozmowa staje się niepodobną.
— Mój ojciec, panie, mimowolnie staje się echem niedorzecznych wieści, — nagle, z pałającém okiem i lekko zarumienioném licem przerwał Scypio; — tak panie, jestto najniezawodniejszą prawdą, że kobiéty najlepszego i najwyższego towarzystwa, że mężczyźni najznakomitsze zajmujący stanowiska, ubiegają się w świadczeniu pannie Baskinie, najdelikatniejszych usług, w okazywaniu jéj głębokiego i pełnego szacunku podziwienia jakiemi ona ich napawa, ja zaś tem bardziéj jestem w téj mierze bezstronny — dobitniéj wymawiając te słowa dodał Scypio, — że nie mam honoru znać panny Baskiny, a należę tylko do liczby tych co podziwiają i wielbią jéj talent.
Hrabia spojrzał zdziwiony na syna, bo piérwszy raz od tak dawna, słyszał go wyrażającym się poważnie, wyszukanie, tonem przekonania, zwłaszcza o kobiecie, o któréj krążyły najsprzeczniejsze wieści. Jedni (ale hrabia nie należał do ich liczby), widzieli w Baskinie wzór cnoty tém rzadszy, że jako znamienitéj sławy komedyantka, wystawiona była na wszelkiego rodzaju pokusy i uwodzenia; według drugich znowu (i tych zdanie podzielał hrabia), Baskina była potworem obłudy, zepsucia, wyuzdania i złośliwości; Messaliną i Kleopatrą zarazem, panowała nie mocą stanowiska ale gieniuszem...
Atoli nie samego tylko hrabiego Duriveau zdziwiła mowa i ton Scypiona, nie sam tylko hrabia usiłował wyczytać w jego twarzy przyczynę tak szczególnego zboczenia od zwykłego szyderstwa.
I Marcin również baczném okiem mierząc wicehrabiego... nie mógł oprzéć się mimowolnemu zdziwieniu, słysząc, że ten młodzieniec, tyle pogardliwy zwykle i szyderczy, tak poważnie oświadczał swoje uwielbienie dla talentu i charakteru Baskiny.
Lecz Scypio zrozumiał spojrzenie ojca, i wnet wyrzucał sobie iż mimowolnie dał się powodować piérwszemu poruszeniu, iż się wyrażał w sposób acz bardzo naturalny w ustach każdego innego, lecz dla niego tak dalece excentryczny, że zwrócił nań uwagę. Usiłował więc zatrzéć wrażenie, jakie swą mową o Baskinie wywarł na hrabiego, i postanowił zupełnie ojca zbić z tropu. Pani Chalumeau dziwnie mu przyszła w pomoc.
— Jak pan bronisz tę aktorkę... wicehrabio! — rzekła mu półgłosem i kwaśno-słodkim tonem.
Prędko udało się zapewne Scypionowi usprawiedliwić się z tego czułego wyrzutu, bo po kilku słowach, chmurka która chwilowo zaćmiła czoło zazdrosnéj Chalumeau znikła i trzewiczek, który w czasie pochwał oddawanych Baskinie nagle wymknął się z pod bota Scypiona, bojaźliwie sam wrócił na swoje miejsce.
Pan Chalumeau, mimo swoich niebieskich okularów nic nie widział i nawet nic widzieć nie zamyślał; zdołał on umieścić się przy stole tuż przy swoim przyjacielu Chaudavoine i obaj wysilali się na poznawanie co właściwie jedli, gdyż dziwaczne nazwy, jakie pan domu dawał potrawom, były dla tych nieświadomych biesiadników prawdziwą zagadką.
Dwaj przyjaciele, spożywszy na wszelki przypadek znakomitą ilość makaronu po królewsku, który nastręczył obszerne pole ich domysłom, kazali sobie podać wiedeńskie marcepany i właśnie chciwie je smakowali, gdy wtém Scypio przerwał panu Chalumeau w samym zapale najśmielszych przypuszczeń, odzywając się do niego z drugiego końca stołu.
Przyczyna téj przerwy była następująca:
Scypio, przycisnąwszy po kilkakroć nóżkę pani Chalumeau, widząc że jego impertynencye uprzejmie są przyjmowane, lekko pochylił się ku sąsiadce, wlepił w nią wyuzdane i wyzywające spojrzenie i szepnął kilka słów do ucha... Wicehrabia daleko zapewne posunąć się musiał, bo biédna pani Chalumeau, mimo tylu ułud zdolnych fizycznie i moralnie zawrócić jéj głowę, nie zdołała przezwyciężyć w sobie niejakiego oburzenia.
— Dobrze! rzekł Scypio ciągle drwiąc z zimną krwią, kiedy się pani gniewasz, poskarżę się przed mężem.
Pani Chalumeau zdumiała na tak bezczelność, chociaż nie przypuszczała aby Scypio posunął swą śmiałość aż do tego stopnia; lecz łatwo pojąć co się stało z biédną kobiétą skoro usłyszała jak wicehrabia zawołał na głos:
— Słuchajno pan, panie Chalumeau!
To wezwanie nagle przerwało szmer pojedynczych rozmów, i wszystkie spojrzenia skierowały się na panią Chalumeau i wicehrabiego, który mówił daléj:
— Muszę się panu poskarżyć panie Chalumeau.
— A cóż to takiego, panie wicehrabio? — stłumionym głosem odpowiedział tak hałaśliwie zagadnięty wyborca, rumieniąc się aż po okulary.
— Oświadczam panu że pani Chalumeau odmawia mi wszystkiego o cokolwiek ją proszę... wypada koniecznie abyś ją pan napomniał... z niewzruszoną zimną krwią dodał Scypio.
— Jakto... moja kochana? zwracając mowę do żony rzekł wyborca, pan wicehrabia... pro... prosi... cię...
I z czoła pana Chalumeau tak duże spływały krople, że aż mu okólary zwilgotniały; nieszczęśliwy widział już tylko jak przez niebieską mgłę; kłopot i pomieszanie gardło mu ściskały; jednakże dodał po najwyższém wysileniu: — Pan wicehrabia raczy cię... prosić łaskawie... a... ty... ty... gniewasz się... ależ to niegrzecznie... moja kochana...
— A co!.. widzi pani?.. powiedział Scypio, obracając się do biédnej Chalumeau, która umierała prawie ze wstydu.
A potém znowu rzekł do jéj męża:
— No, panie Chalumeau, prośże pan sam swojéj żony aby się na mnie nie gniewała; może pana usłucha... a zwłaszcza gdybyś pan wiedział o co ją proszę!!
— Już ja się domyślam... panie wicehrabio... Musi to być... coś... miłego... coś...
Hrabia Duriveau siedział jak na szpilkach; przerwał więc panu Chalumeau, mówiąc z uśmiechem:
— Powiem panu, o co mój syn tak niegrzecznie i natrętnie prosi panią Chalumeau... i czego mu najsłuszniéj odmawiała przed uzyskaniem pańskiego zezwolenia; on prosi aby zjednała mi głos pański na przyszłych wyborach...
— Jakto panie hrabio? zawołał pełen wpływu wyborca; ale pan wiesz bardzo dobrze że ja i moi przyjaciele jedynie głosować będziemy...
A zwracając mowę do żony, dodał tonem surowego i dojmującego wyrzutu:
— Ależ, moja kochana, stokroć ci powtarzałem, że pan hrabia jest naszym kandydatem... że jego tylko pragniemy... pan de la Levrasse już się nam na nic nie przyda. Czemuż więc zaraz nie odpowiedziałaś panu wicehrabiemu: dobrze?... Pozwól sobie powiedziéć, że to nie do darowania.
— Prawda, mój kochany, zbłądziłam, skromnie odrzekła pani Chalumeau.
Hrabia Duriveau, poznał po szyderczym wyrazie twarzy Scypiona, że ten znowu powtórzy piękne zdanie pana Chalumeau; aby więc rychło zapobiedz drwinkom któreby mogły odstręczyć mu jednego z głównych wyborców, i widząc że na szczęście obiad już się ma ku końcowi, zawołał:
— Mości panowie, ponieważ mówimy o wyborach, przedmiocie tyle ważnym dla nas ludzi poważnych, ludzi politycznych, niechże mi wolno będzie wznieść toast, który zapewne dobrze przyjmiecie.
I obróciwszy się do Marcina, który stojąc za swym panem i posługując mu, był obojętnym widzem téj sceny, rzekł podając mu swój kieliszek:
— Naléj mi cypryjskiego wina.
Marcin wziął z serwantki kryształową karafkę i napełnił kieliszek hrabiego nektarem, koloru topazu.
— Panowie, wstając rzekł hrabia, niech żyją właściciele ziemscy! ta jedyna i prawdziwa podpora, ta jedyna i prawdziwa rękojmia porządku i pokoju, ci prawdziwi reprezentanci naszéj Francyi.
Te słowa męzkim i donośnym głosem wymówione, przyjęto głośnemi okrzyki i hałaśliwym brzękiem kieliszków.
W kilka chwil późniéj, hrabia wstał od stołu i podał rękę siedzącéj przy nim damie.
Scypio idąc za przykładem ojca ofiarował swe ramię pani Chalumeau, która wprawdzie znalazła wicehrabiego bardzo bezwstydnym, bardzo bezczelnym, bardzo wielkim nic dobrego; lecz niestety! te złe przymioty nie zdołały przejąć jéj rozsądnym wstrętem ku temu ładnemu potworowi. Owszem mimowolnego doznała podziwu wspomniawszy na zuchwalstwo i zimną krew z jaką wicehrabia śmiał, przy obiedzie, użalać się przed mężem na jéj odmowę. Jaka odwaga, jaka przytomność umysłu! pomyśliła... a tak jeszcze młody! i tak zachwycający! Książęcy zbytek do którego Scypio zdawał się być zrodzonym, a który złocił jego występki, zaślepił ją do reszty i zawrócił głowę, a naostatek młodzik który przez kaprys przesyconego człowieka, przez wyuzdaną fantazją, za rzecz zabawną uważał, podbić cnotę tej głupiéj ale zresztą dosyć apetycznéj istoty, przy końcu obiadu zmienił sposób postępowania, przepraszał za zbytnią natrętność, i przypisywał je gwałtownemu zapałowi namiętności, równie nagłéj jak niezrównanéj i t. p.
Słowem wicehrabia wracając od stołu uczuł z szyderczym tryumfem, że nierozsądna Pani Chalumeau ściska jego ramię w swoim, postrzegł że duże czarna oczy jego ofiary, zwykle żywe i błyszczące, teraz przyćmiły się niespokojnością i miłosném omdleniem.
— Ah! teraz, szepnął jéj wicehrabia, ojciec mój i ci panowie udadzą się do zimowego ogrodu i tam zajmą się kawą i polityką. Wszystkie kobiety wstrętem mię przejmują, tyle są w moich oczach brzydkie lub głupie... a to wina pani... bo i po cóż jesteś pani tak dowcipna i ładna?... zostawmy ich tutaj... a pójdźmy obaczyć ptaszarnią, przekonasz się pani że prześliczna...
— O! nie, panie wicehrabio... o! co to, to nie.
— Jakieś pani niedobra! Gdybyś mię pani prosiła o to... albo nawet o coś kompromitującego, naprzykład żebym panią zaprowadził do mego pokoju, o! bez wahaniabym to uczynił! Widzisz pani... pani mię wie kochasz tak... jak ja panią kocham, z melancholiczną goryczą powiedział Scypio.
— Ależ... zastanów się pan.... gdyby nas spostrzeżono...
— Bądź pani spokojna... ptaszarnia znajduje się w głębi trephauzu wychodzącego na zimowy ogród. Nic naturalniejszego że tam pójdziemy... Tylko że będziemy tam więcéj odosobnieni... a to musi być prawdziwém szczęściem...
Na tak delikatne wezwanie, zbyt czuła pani Chalumeau spuściła oczy, gwałtownie zadrgała, a Scypio ukradkiem, szyderczą i znieważającą zrobił pantominę.
W ciągu téj lotnéj rozmowy, Scypio i pani Chalumeau, wraz z innymi biesiadnikami, przebyli bilardową salę, któréj potrójne drzwi szklane prowadziły do rozłegłéj, ocieplonej oranżeryi tworzącej zimowy ogród, podówczas rzęsisto oświetlonej drewnianemi lampami, otoczonemi mnóstwem rozmaitych roślin, jakoto: geranią, muszkatelem, kaktusami i wszelkiego rodzaju krzewami o mięsistém liściu. Kręte aleje, wysypywane różnokolorowemi kamykami nakształt jakiej mozajki, przebiegały wkoło ogromnych krzaków kamelii, rododendronu, magnolii, mimozów, bluszczów, i t. p. i t. p. W głębi ogrodu postrzegano skalistą grotę, któréj mchem porosłe kamienie prawie zupełnie znikały pod nieprzebitą siatką rozmaitych roślin.
Jedne drzwi tego ogrodu, odpowiednie drzwiom bilardowéj sali, prowadziły do cieplarni zbudowanej w kształcie galeryi i zakończonej rotundą, w środku której wznosiła się przepyszna ptaszarnia, pełna najrzadszych ptaków, mogących żyć jedynie w atmosferze zwrotnikowych roślin.
Kawę podano w zimowym ogrodzie; jedne kobiéty przechadzały się, drugie rozmawiały siedząc na wiejskich ławkach w głębi groty oświetlonej chińskiemi, różnokolorowcmi latarniami, tymczasem mężczyźni prawie wszyscy otoczyli hrabiego Duriveau, i równie jak on stojąc pili parzącą mokkę.
Piękna i miła noc jesienna dozwoliła otworzyć kilka okien zimowego ogrodu, wychodzących na park zamkowy; że zaś obiad trwał do późnéj pory przeto światło księżyca już odbijało się w poblizkiéj rzece, ujętéj trawnikiem i wijącéj się po rozległej łące tu i owdzie odwiecznemi lasami zasianéj. Wielki kłąb krzaków, zewnątrz opasujących główną fasadę zimowego ogrodu, wznosił się aż pod framugę jednego z otwartych okien, przy którém hrabia Duriveau rozmawiał z biesiadnikami; a za nimi stał Marcin, trzymając tacę z flaszkami, gotowy na rozkazy pana.
Nagle, Marcin zadrżał.
Przy blasku księżyca padającym na gęste liście kępy krzewów wznoszących się pod oknem, raptem dostrzegł on głowę Bête-Puanta wykradacza zwierzyny, który dał mu znak i natychmiast znowu znikł w krzakach.
Bête-Puante spiesznie przybywał z folwarku Grand-Genévrier, gdzie był się udał manowcami jednocześnie z wachmistrzem Beaucadet i jego żandarmami.
Marcin znając dobrze liczne powody nienawiści wykradacza ku hrabiemu, i widząc to nagle jego pojawienie się, zadrżał tak mocno, iż taca którą trzymał w ręku zachwiała się, i jedna flaszka na ziemię zrzucona w kawałki się rozprysła.
Hrabia który w téj chwili zbyt żywą wiódł rozmowę ze swoimi biesiadnikami, usłyszawszy brzęk obrócił się ku Marcinowi, i postrzegając szczątki szkła, rzekł mu ostro:
— Uważajże... niezgrabiaszu.
— Przepraszam, Jasny Panie... ale...
Hrabia wyniośle przerwał Marcinowi:
Dosyć tego... kiedy nie umiesz nawet tacy nosić, postaw ją na stole i czekaj na moje rozkazy.
Marcin nie odpowiedział, ale postawił tacę na jednym z wiejskich stolików umieszczonych tu i owdzie w zimowym ogrodzie i stanął o kilka kroków za hrabią.
Twarz jego wkrótce odzyskała zwykłą obojętność, i tak dalece umiał on nad sobą panować, że przemógł niespokojność jaka go owładnęła, gdy widział że hrabia w dalszéj rozmowie rozparł się na framudze otwartego okna wychodzącego na gęste krzaki, które kryły w sobie wykradacza.
Rozmowa hrabiego Duriveau, z przyszłymi swoimi wyborcami podwoiła jego zwykłą gorycz i gwałtowność; z polityki, naturalnym biegiem myśli, przeszedł do przedmiotu który hrabia zawsze z namiętną zawiścią traktował: mówił o występkach ubogiej klassy ludu, a mówił o nich jak zwykle ze wzgardą i obrzydzeniem.
Wspartemu na framudze otwartego okna, świéże powietrze chłodziło czoło rozgrzane nienawistny popędliwością jaką cechował tę rozmowę.
— Tak, moi panowie, mówił hrabia Duriveau, — w młodości mojéj, równie jak każdy inny, a może więcej nawet, byłem dobroduszny, szczodry, tkliwy. Wierzyłem w cnoty i niezasłużone nieszczęścia motłochu... wierzyłem w ojców rodziny którym zbrakło roboty, koniecznéj dla utrzymania małoletnich dziatek lub choréj żony... wierzyłem że są ludzie po czterdzieści ośm godzin pozbawieni żywności... wierzyłem w nędzę wdów ogołoconych ze wszystkiego, i wieczorami, zmuszonych żebrać, karmiąc jedno dziecię próżną piersią, a drugie wlokąc za sobą... wierzyłem w łzy biédnych małych sierot, opuszczonych, samotnych na tym świecie, lubo na bruku Paryża... wierzyłem w uwiedzione i bez sposobu do życia opuszczone dziewczęta.
I w dalszym ciągu swéj mowy pogardliwie wzruszając ramionami, dodał hrabia:
— Tak, moi panowie... niosłem ulgę, tej interesującej nędzy... O jakże byłem głupi!... Ojcem rodziny któremu zbrakło roboty, był to niegodny partacz wygnany z warsztatu; nieszczęśliwy, który od czterdziestu ośmiu godzin nic nie jadł, pijany wychodził z szynku; godna opłakiwania wdowa karmiła kartonowe niemowlę, a wlokła za sobą skradzione dzićécię; biédne dwunasto-letnie sierotki dzieliły się moją jałmużną z młodymi ulicznikami, z którymi już się oddawna łajdaczyły, a uwiedzione i opuszczone dziewczęta wychodziły matkami z miejsc podejrzanych! Jakaż to była dla mnie nauka!
Niepodobna opisać tonu jakim hrabia wyrzekł te słowa żółci pełne, które koniecznie silne wrażenie na słuchaczach wywrzéć musiały.
— Pan hrabia zupełną ma słuszność, — powiedział Chalumeau, z przyzwyczajenia tu i owdzie spojrzeniem szukając żony, która od niejakiego czasu znikła ze Scypionem, — pan hrabia ma zupełną słuszność, dobroć serca zwykle zawodzi,... czynić dobrze temu motłochowi, jestto zaprawiać go do niewdzięczności!
I zacny ten człowiek z godnością popił swą kawę.
— Nędza gminu jest albo fałszem, albo skutkiem występku, — sentencyonalnie dodał pan Chaudavoine, poruszając łyżeczką cukier w swéj filiżance, — a w takim razie ta nędza nie zasługuje na żadną litość.
— To rzecz widoczna, — wtrącił jakiś odpoczywający po trudach przemysłowiec, — dobrzy poddani wzbogacają się, jak tego dowodzą kassy oszczędności.
— Pan hrabia zna lepiéj jak kto inny niewdzięczność tych ludzi. Experto-crede Roberto, — dodał były prawnik. — Alboż go wrodzona wspaniałomyślność okrutnie nie zawiodła?
Na bladéj i wyrazistéj twarzy Marcina, gdy słyszał tak cierpką mowę pana Duriveau, nie odbiło się ani zdziwienie lub zgroza, ale gorzki smutek, a raczéj bolesna prawie litość. Od czasu do czasu rzucał niespokojne spojrzenie na krzaki, w których się ciągle ukrywał wykradacz, niewidzialnie przysłuchujący się całéj téj rozmowie.
— Lecz, — zaczął znowu hrabia, — nie uwierzycie zapewne moi panowie, żem do tego stopnia był nierozsądny, iż litowałem się nad oszustami ulicznymi.
— Czy to być może! panie hrabio?
— Tak jest, moi panowie, i co większa, z rozdartém sercem powiedziałem sobie: Zostawmy ten niecny motłoch miejski zbestwieniu w kale, w którym się rodzić i umierać musi, a jedźmy na wieś: tam przynajmniéj, znajdę ludzi prostych, dobrych i wdzięcznych, niezepsutych miejskiemi nałogi tam znajdę pole do prawdziwie dobrych uczynków i pewny być mogę, że na dobre wyjdą.. Na wsi, wszyscy cnotliwi!!...
Przybywam więc tutaj, mój ojciec, człowiek doświadczony....
— O!... — przerwał hrabiemu pan Chaudavoine z wyrazem głębokiéj czołobitności. O!.. dzielny to był człowiek!
— Mój ojciec, — mówił daléj hrabia, pod najsurowszą karą, zabronił przechodniom, i postanowił nieubłaganych strażników, aby w jego lasach nie obcinano zeschłych gałęzi; zabronił zbiérać opadłe kłosy na jego łanach, albo grona po winnicach; wywłaszczył dzierżawców opóźniających się z wypłatą, a zaś przyjmowanie żebraków poruczył wyłącznie dwom ogromnym pirenejskim brytanom.
— Eh! eh, eh!... śmiejąc się zawołał Chalumeau; a potém zcicha spytał wiernego przyjaciela swojego:
— Chaudavoine... czy nie widzisz ty mojej żony?
— Nie; — mruknął tenże z niecierpliwością, — nie przeszkadzaj mi, bo chcę słuchać pana hrabiego; mówi jak adwokat.... to mi dopiéro człowiek! To mi deputowany który pewno języka nie schowa do kieszeni... Oho! on daleko lepiéj mówić będzie jak pan de la Levrasse.
— Przybywam więc tutaj, — ciągnął daléj hrabia, — cały przejęty pomysłami o wiejskiéj filantropii. Sądząc zrazu, że ojciec mój działał jak człowiek bez serca, każę wziąć na łańcuchy pirenejskich brytanów, i powodowany świętym zapałem, wprowadzać zaczynam w wykonanie te piękne teorye, które zapewne wynalazł ktoś nieposiadający ani szeląga, ani domu, ani kawałka ziemi:
— Nieśmiały ubogi nigdy napróżno pukać nie ma do podwojów bogacza. Pozwólcie pokornéj nędzy zbierać na polu obfitości. Bądźcie dla małych dziatek jak litościwy Bóg dla małych ptaszyn, po dokończoném winobraniu znajdą one jeszcze co wydziobać i t. d. Widzicie panowie że to było rozczulające; ilekroć o tém pomyśliłem, zawsze mi łzy w oczach stawały, z wybuchem gorzkiego śmiechu dodał hrabia. W pół roku po moich filantropijnych próbach, lękliwe ubóstwo, ta zgraja pijanych żebraków, codziennie zamek mój oblegała; a moi dzierżawcy płacić mi przestali. Pokorna nędza ścinała mi drzewa na pniu, pasła swe krowy na moich polach, a tymczasem małe ptaszyny na niebie, pod postacią obrzydłych uliczników, samołówkami chwytały moje zwierzynę i pustoszyły moje winnice. Wtedy przekonałem się że dłużéj odgrywać rolę opatrzności, byłoby to do najwyższego stopnia posuwać nierozsądek...
Tę perorę przyjęto głośnemi wybuchami śmiéchu.
— Bardzo wierzę... do licha!... że za taką cenę! powiedział były adwokat, który jadł za nadto, — zrzekłeś się pan hrabia roli opatrzności, bo ona zwykle drogo kosztuje.
— Im kto dla nich dobrotliwszy, tem więcéj dobroci jego nadużywają; doświadczyłem na małą skalę tego samego co pan hrabia na wielką, — z zarozumiałą miną powiedział pan Chaudavoine.
— Chaudavoine, rzekł mu po cichu pan Chalumeau, teraz już istotnie niespokojny, czynie widzisz ty mojej żony?
— Ale nie, wzruszając ramionami odparł zapytany.
— Pan hrabia ma zupełną słuszność, mówił inny biesiadnik; nic dziw że politowanie sprzykrzyć się może.
— Tak téż i ze mną się stało, moi ponowie, zaczął znowu hrabia: śmiałe nadużycia do których nieroztropna słabość moja pocbop dało, otworzyły mi nareszcie oczy. Odzyskałem zmysły, rozsądek, to jest uczułem najsłuszniejszą wzgardę i odrazę ku téj nienawistnéj, zepsutéj i zbestwiałéj rasie, i o ile mi sił starczyło gniotłem ją żelazną dłonią. Wówczas... wszystko wróciło do dawnego porządku. Wpakowałem do więzienia piérwszego lepszego łotra który śmiał obcinać gałęzie w moich lasach, skazałem na karę pieniężną lub na areszt, każdego kto śmiał paść krowy na moich łąkach; wygnałem bez litości dzierżawcę opóźniającego się z wypłatą należności. Taka była metoda mojego ojca, a była dobra... Co zaś do żebraków którzy jeszcze czasami przychodzą wyciągać rękę pod mojemi drzwiami... dwa pyszne, dzikie psy fundlanckie... (wyborny spadek po ojcu moim) ostremi zęby przyjmują tę śmiałą i zgłodniałą chałastrę. To téż... moi panowie, wierzcie mi, naśladujcie mój przykład. Zamknijmy się w granicach słusznego prawa naszego, trzymajmy się, ściśnijmy szeregi, my właściciele. Żadnych ustąpień: bo nikczemną jest rzeczą uznawać jakieś tam domniemane a tyrańskie i zuchwałe prawo ubogiego do pomocy bogatych... Pokażmy się nielitościwymi, bo inaczéj zostaniemy zalani, a na honor! lepiej zjeść wilka jak być przezeń ujedzonym.
Przekonywający ton mowy hrabiego, wyraz energiczny jego twarzy, stanowcze giesta, głębokie wywarły wrażenie na słuchaczach; okrutne jego paradoxa, uprawniające samolubstwo i wznoszące je do wysokości obowiązku, z prawie jednogłośną przyjęto pochwałą.
Po bolesném wzruszeniu, jakie Marcin objawił na początku rozmowy hrabiego z biesiadnikami, malowała się w jego rysach głęboka troska; rzucając wzrok kolejno to na hrabiego, to na kłąb krzaków kryjący w sobie wykradacza, a teraz już zupełnie w ciemnościach pogrążany, bo księżyc znikł poza wielkiemi drzewami parku, Marcin zdawał się lękać czyli hrabiemu nie zagraża jakie niebezpieczeństwo...
Po chwilowym namyśle zatém, korzystając zmilczenia jakie częstokroć przeplata najbardziéj ożywioną rozmowę, Marcin zbliżył się do swojego pana, ciągle wspartego na otwartém oknie, i rzekł mu tonem pełnej uszanowania życzliwości;
— Jaśnie Wielmożny hrabia zapomina pewno że wieczorne powietrze jest tak wilgotne.... może lepiej będzie jeżeli Jaśnie Wielmożny hrabia...
Pan Duriveau, równie zdziwiony jak urażony, przerwał Marcinowi, mówiąc mu ostro:
— Raz na zawsze masz wiedzieć że nie cierpię żadnéj poufałości, nawet gdyby jéj pozorem była troskliwość.... odbierz od panów filiżanki.
Marcin milcząc ukłonił się.
Odebrawszy więc wszystkie filiżanki i uporządkowawszy je na tacy, umieścił ją na małym stoliku, przy którym stanął nieruchomy, blady, mocno i z coraz bardziéj wzrastającą trwogą wlepiwszy wzrok w ciemny krzak.
Cierpka mowa hrabiego, jak powiedzieliśmy, silne wywarła wrażenie na słuchaczach; wszakże jeden z nich, pan Chaudavoine, mimo tradycyonalne samolubstwo swoje, mimo swój umysł dosyć ograniczony, powodowany tlejącą jeszcze w nim iskierką ludzkości, oburzał się przeciw nielitościwym maxymom hrabiego, i rzekł mu bojaźliwie:
— Racz zezwolić, panie hrabio, na małą uwagę.
— Słucham, kochany panie Chaudavoine, odpowiedział pan Duriveau.
— Równie jak pan, mości hrabio, i ja potępiam występki i zepsucie nizkiéj klassy ludu.... atoli mimo że przyznaję iż ubogi nie ma żadnego prawa wymagać pomocy od bogatego.... czyliby jednak w pewnych okolicznościach, obok wszelkiéj ścisłości,... nie było, jeżeli nie obowiązkiem, to przynajmniéj polityką bogatego, przychodzić w pomoc ubogiemu?... rozumie się znowu, że obowiązkiem ubogiego winna być pokora, uległość i wdzięczność za to co mu bogaty wyświadczyć raczył....
— Bez wątpienia, miłosierdzie nie jest prawnym obowiązkiem bogatego, — odezwał się były prawnik, ale zresztą... w tém co mówi Chaudavoine jest nieco prawdy.
— Tak, tak, rzekło kilka głosów, bo pomiędzy ubogimi jest wielu niegodziwych łotrów.
— Cóż pan o tém myślisz, panie hrabio?
— Ja myślę, moi panowie, jak najprzykrzejszym, jak najuszczypliwszym głosem odpowiedział hrabia, że nietylko miłosierdzie nie jest obowiązkiem bogatego, ale nawet jest rzeczą nierozsądną, niebezpieczną i obrzydliwą.
— Miłosierdzie rzeczą nierozsądną! zawołał jeden.
— Miłosierdzie rzeczą niebezpieczną!! zawołał drugi.
— Miłosierdzie rzeczą obrzydliwą!! zawołał trzeci, i wszyscy zdumieni spojrzeli na hrabiego.
— Tak jest, stanowczo odrzekł tenże, tak jest, miłosierdzie jest rzeczą nierozsądną, niebezpieczną i obrzydliwą, a wiedzcie moi panowie, że nie ja jeden tak utrzymuję ale tak twierdzą wielcy ludzie.
A pomnijcie dobrze, moi panowie, — z coraz większym tryumfem mówił daléj hrabia, — że ci mężowie byli zarazem gienialnymi i wybornymi; że nie mieli nic wspólnego z zuchwałymi a głupimi tegoczesnymi reformatorami, którzy marzą o niebieskich migdałach zamiast myśléć o tém co jest. Znali ci ludzie istotną prawdę rzeczy, nie chcieli łudzić i oszukiwać nikogo; a jako ściśli loicy, przekonani że massy ulegały, ulegają i ulegać zawsze będą losowi, w cudownej księdze swojéj srodze zabronili ubóstwu aby się rozradzało; i słusznie: bo i na cóż się przyda to nasienie ginących z głodu?
— Do djabła, — drapiąc się w ucho powiedział pan Chaudavoine — to mi dopiero!
— Byli to ludzie pełni ścisłej loiki, — z dojmującą ironią powiedział hrabia. Jan Chrzciciel Say, te pamiętne wyrzekł słowa; przypomnijcie je sobie moi panowie, skoro tylko najemnicy wasi użalać się będą na nizką zapłatę: W razie licznego ubiegania się o pracę, zysk robotników spada niżej taxy potrzebnéj im do utrzymania się w jednakowéj liczbie; a rodziny najwięcéj dziećmi i chorobami obciążone, nikną. Odtąd przy mniejszém ubieganiu się o pracę, wzrasta jéj cena.
Czyli inaczéj się wyrażając, jak twierdzi Ricardo: liczbą robotników zmniejsza się w miarę niedostatku a natomiast przywraca się równowaga... I rzecz bardzo prosta, bo przyrodzenie nie pragnie gminem świat zapychać, a śmiertelność pełni obowiązki swoje.
— Tak bez wątpienia, i skoro inaczéj być nie może, — powiedział jeden z najłagodniejszych słuchaczów, — cieszyć się winniśmy że nie mamy udziału... w tém przepełnieniu.
— Na honor! to widoczna! ekonomiści mają słuszność: piérwsza miłość od siebie.
— Tém gorzej dla innych!
— Trzeba starać się aby nie być temi innemi!
— Słuchajno Chaudavoine, gdzie się to moja żona podziała? — rzekł do ucha swego przyjaciela pan Chalumeau, tak dalece zajęty zniknięciem małżonki iż prawie nie uważał na to co mówiono.
— Ale dajże mi pokój z twoją żoną! — odrzekł Chaudavoine, — to sobie jéj poszukaj...
— Nie śmiem uczynić tego, dopóki pan hrabia mówi... Ah!... otoż znowu zaczyna...
— Cóż więc, moi panowie wnieść wypada z tego wszystkiego? — zaczął znowu hrabia dumny z głębokiego wrażenia jakie wywarły jego cytacye i kommentarze. To, że jak rzekłem przed chwilą, my właściciele Solonii, silnie się nawzajem wspierać powinniśmy, i pod pozorem miłosierdzia lub litości nie czynić żadnego ustąpienia, któreby późniéj mogło posłużyć za broń przeciwko nam samym: okazać bowiem litość dla tych którzy cierpią, jestto pośrednio obwiniać społeczność, a społeczność mylić się nie może. To postanowiwszy, nie uwodźmy sami siebie: właściciel wypowiedzieć winien śmiertelną walkę temu kto nic nie posiada. A więc... walczmy! Tak zwani miejscy, czy wiejscy proletaryusze, dziką przeciw nam pałają zazdrością, my bowiem mamy wszystkiego dostatek, im zaś zbywa nawet na niezbędnych potrzebach; jestto naturalny skutek rzeczy. Ale niech się nie dziwią panowie proletaryusze, jeżeli nawzajem nienawiścią zapłacę im za nienawiść, jeżeli mój instynkt zachowawczy nakaże abym dołożył wszelkich starań ku jak najmocniejszemu i jak najdłuższemu okiełznaniu tego zwierza dzikiego, którego paszcza i zęby tyle mię przerażają. To téż głośno oświadczam wam, moi panowie, że pragnę miéć udział w prawodadawczéj władzy, iżbym powodowany wspólnym naszym i naszych dzieci interesem, mógł dopomódz do jak najmocniejszego ukucia siodła, wędzidła i pęt na to dzikie zwiérzę... z których uwolnić się nie miałoby ani siły ani nawet chęci. Bo to zgłodniałe bydlę, wielce pragnie własności; ja zaś tę mam słabość że chcę aby majątek mój, po mojéj śmierci przeszedł w ręce mojego syna i następnie skóro Bóg pozwoli, aby znowu syn jego odziedziczył po nim tak jak ja odziedziczyłem po moim ojcu. Jakoż, rzeczone dzikie zwierzę chciałoby odziedziczyć przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Ale, kiedyśmy do tego przyszli... moi panowie... wypijmyż za nieograniczone okiełznanie tego dzikiego zwierza.
I obróciwszy się do Marcina, zawołał:
— Podaj likwory...
Zaledwie hrabia tych słów domówił, wtem Marcin, rzucił się ku niemu z okrzykiem przerażenia, silnie go odepchnął, za jednym rzutem przeskoczył framugę okna, na blizko cztéry stopy wysoką i wpadł w krzaki w których skrył się wykradacz. I w téj chwili, w tém miejscu, rozległ się wystrzał wpośród ciemności.
Wystrzał który się rozległ tuż pod oknem zimowego ogrodu, wzbudził powszechne zdumienie i trwogę: kobiéty przerażający wydały okrzyk i rzuciły się ku drzwiom cieplarni. Kilku biesiadników otaczających hrabiego w chwili téj esplozyi, wymknęło się tą lub ową stroną (pan Chalumeau należał do ich liczby), niektórzy zaś przeciwnie odważni skupili się kolo amfitryona.
Hrabia nieco blady, ale zawsze nieustraszony, wrócił do okna od którego go Marcin tak gwałtownie odtrącił, a gdy przeminęło pierwsze poruszenie obawy i zdziwienia, mimo iż nie znał jeszcze przyczyny wystrzału, rzekł swym biesiadnikom z szyderczą zimną krwią, czyniącą zaszczyt jego odwadze:
— Uspokójcie się, moi panowie,... jest to zapewne hasło do fajerwerku,... niespodzianki, którą mi sprawić pragnęła moja służba... sądzę tylko że mój pokojowiec za nadto spieszył się zajęciem swego miejsca...
W chwili gdy to mówił, Marcin po krótkiéj nieobecności, wrócił pędem, otworzył drzwi zimowego ogrodu i wchodząc, z wzruszonym głosem rzekł do swego pana.
— Umknął w strong wioski; w gęstwinie lasu zgubiłem jego ślady.
— Kto taki? zawołał hrabia.
— Człowiek który tam był ukryty Jaśnie Wielmożny panie... Przy świetle lamp zimowego ogrodu, widziałem że się nagle podniósł w tych krzakach... Może nie miał złego zamiaru; ale w pierwszym zapędzie na nic nie zważałem; sądząc że Jaśnie Wielmożnemu Panu grozi niebezpieczeństwo, wyskoczyłem przez okno w chęci chwytania tego nieznajomego;... podczas gdy się z nim potykałem, wystrzelił pistolet którym był uzbrojony; udałem się za nim w pogoń... i...
— Ale tyś raniony... żywo zawołał hrabia, bliżéj przystępując do Marcina.
— Sądzę że tak jest... Jaśnie Wielmożny Panie... w rękę... ale to drobnostka, kula mię tylko drasnęła.
— Cóż ztąd, zawsze jednak trzeba aby cię opatrzono, powiedział hrabia; a że na huk wystrzału przybiegło kilku służących, rzekł do jednego z nich:
— Ruszyć mi natychmiast do Salbris po lekarza.
— I jakże wyglądał ten zbójca? spytał przerażony pan de Chaudavoine, może to był ten zbrodniarz Bamboche, którego wszędzie ścigają, i którego rysopis publicznie ogłoszono?
Marcin dowiedziawszy się, że wszędzie ścigają Bambocha, którego nazwisko usłyszał po raz pierwszy od czasu przybycia do Solonii, mimo miotających nim wrażeń, zadrżał gwałtownie, a słowa na ustach mu zastygły.
Hrabia uderzony wyrazem jego twarzy, zapytał:
— Co ci to, Marcinie?
— Nic Jaśnie Wielmożny Panie... nic... czuję się nieco słabym... zapewne, to ujście krwi...
— Ale czyś się przynajmniéj mógł przypatrzyć temu zbójcy? — wtrącił pan Chaudavoine.
— Tak panie, odrzekł Marcin, był bardzo mały, ogorzały... i młody... mógł miéć najwięcéj lat ośmnaście, ubrany był w białawą bluzę i czapkę.
— Nie, to nie Bamboche, — powiedział pan Chaudavoinc, — jego rysopis brzmi inaczéj, — ale kiedy miał przy sobie pistolet, musi to być również jakiś rozbójnik.
— Rozbójnik! i za cóżby miano mię zabijać, mój kochany panie? — z pogardliwą obojętnością rzekł hrabia, — chyba że to jest zbawienne ostrzeżenie jakiego korrespondenta anonima, — dodał i gorzkim i przymuszonym uśmiechem, kończąc swoje tlómaczenie. No, moi panowie, niema o czém myślić: to należy do dzielnego Beaucadet wachmistrza od żandarmerii, którego każę tu jutro sprowadzić aby wysłuchać moich zeznań... Marcinie, idź, niech ci rękę opatrzą... Uważam że dobry z ciebie sługa... a co do nikczemnika który cię zranił... chociaż umknął, Beaucadet potrafi go wyśledzić; a potém pewny jestem, że mu wymierzą należytą sprawiedliwość.
Podczas gdy hrabia tych słów domawiał, pan Chaudavoine wydobył z kieszeni jakiś papier i uważnie go czytając nagle zawołał:
— Ah! to rzecz szczególna!
A gdy hrabia spojrzał nań, niby zapytując, pan Chauduvoine dodał:
— Ciągle mniemałem że ten ukryty człowiek mógł być zbrodniarzem zwanym Bamboche, dla tego odczytywałem jego rysopis, który wszystkim rozesłano, i który właśnie otrzymałem, nim przybyłem do pana hrabiego. Wyznaję, że ten rysopis, nie zgadza się wcale z portretem człowieka który zranił pańskiego służącego. Ale o to co najciekawsze: wspomnieliśmy przy obiedzie o téj sławnej Baskinie o któréj głoszono tyle dobrego i złego.
— Cóż to? — spytał hrabia, — zachmurzywszy czoło na wzmiankę o téj kobiécie.
— Racz przeczytać, panie hrabio — rzekł pan Chaudavoine podając papier panu Duriveau, który wziął go i przebiegał, — przekonasz się pan że ten zbójca Bamboche ma wykłóte na ramieniu wyrazy: Dozgonna miłość dla Baskiny.
— W istocie, ten nędznik ma wypisane na ramieniu nazwisko téj obmierzłéj istoty? Co za tajemnica! — zawołał hrabia, tak mocno zdziwiony, iż nie uważał, że według rysopisu, nazwisko Marcina także było wykłóte na ramieniu Bambocha.
Nagle, wśród dosyć wielkiego zgiełku, w końcu jednej alei zimowego ogrodu, pojawił się pan Chalumeau, blady, obłąkany, wściekły, silnie wlokący za sobą panią Chalumeau, pomieszaną, zalaną łzami, która zwiesiwszy głowę na unoszące się piersi, chciałaby, jak mówi gminne przysłowie, „zapaść się na sto sążni pod ziemię.”
Tuż za obojgiem małżeństwem postępował Scypio, z miną zuchwałą, szyderczą, zanurzywszy ręce w kieszeniach swoich spodni; w niejakiéj odległości za nim zdążali inni goście hrabiego, tak dalece zdumieni przygodą i śmiałością wicehrabiego, iż powszechne milczenie zaledwie kiedy niekiedy przerywali szmerem cichych i urywkowych półsłówek.
— Panie hrabio! — drżącym z gniewu głosem zawołał pan Chalumeau, zbliżając się do ojca Scypiona, — to niegodziwość... pan mi za nią odpowiesz...
— Mogęż wiedziéć mój panie!...
— Powtarzam że mi pan hrabia za nią odpowiesz! — przerywając panu Duriveau zawołał nieszczęśliwy wyborca. — Tak jest, pan jesteś przyczyną i winą wszystkiego: bo kiedy kto ma takiego syna... mości hrabio, to go zamykać powinien... tak jest, mój panie, powinien go trzymać na uwięzi, skoro przyjmuje damy.
— Ależ, mój panie...
— Nie ma tu żadnego ale, — zawołał zgrozą przejęty wyborca — czy wiesz pan... co się stało? czy wiesz pan co mi się przytrafiło? czy wiesz pan gdziem znalazł moję żonę?
— O niczém nie wiem, mój panie, — zimno odrzekł hrabia, z trudnością tłumiąc w sobie uczucia jakie w nim wzbudziła ta nowa niedorzeczność Scypiona, — ale jeżeli pan wymagasz po mnie jakiego usprawiedliwienia, proszę dla wspólnego interesu naszego, pozwól abyśmy przeszli do mojego pokoju, iżby to usprawiedliwienie nie było publiczne.
— Iżby nie było publiczne. — szyderczym wybuchając śmiechem zawołał pan Chalumeau; ale ja chciałbym aby mię aż... w Romorantin słyszano, abym mógł pełną piersią ogłosić że moja żona jest niepoczciwa... a pański syn...
Scypio, końcem palca dotknął ramienia pana Chalumeau i zamknął mu usta, głośno i wyniośle pytając:
— Kim?
Wyborca nagle obrócił się ku wicehrabiemu, zmierzył go zrazu pogardliwém spojrzeniem; potem, odważnie naprzeciw niego stając, junackim głosem zawołał:
— Mówię, mości panie, że jesteś człowiekiem... człowiekiem przejętym nieprzystojnemu.. cudzołożnemi namiętnościami!...
Scypio, mimo że się nigdy nie śmiał, teraz nie mógł powstrzymać na sobie uśmiechu i z pobłażliwém skinieniem rzekł do pana Chalumeau:
— Dobrze... a teraz ruszaj sobie!...
— Jakto! ja mam ruszać? nie jestem twoim sługą, mój panie! 1 nic potrzebuję pańskiego pozwolenia abym...
— Panie, powiedział hrabia, zaklinam pana, jeżeli nie dla siebie samego, to przynajmniéj dla pani;... chciej raz zakończyć tę przykrą scenę, i wierz mi, że pozory częstokroć zwodzą, i...
— Nie pozory, ale kobiéty, panie hrabio! zawołał wyborca, patrząc na zbyt czułą panią Chalumeau, jakby ją chciał na miazgę zetrzeć tym krwawym sarkazmem — pozory!... z rozpaczą powtórzył, — pozory!... Na huk wystrzału, cały zajęty historyą ściganego zbójcy, uciekam, otwiéram piérwsze lepsze drzwi,... wpadam do cieplarni... przebiegam ją... dostaję się do rotundy w któréj znajduje się ptaszarnia... chronię się tam... ale słyszę przeze drzwi jakieś szamotanie się i głos kobiety... Głos ten... poznaję; odmykam drzwi, i widzę budoar, a w nim, kogoż moi panowie?... oto, syna pana hrabiego... który całuje moję żonę...
— Powtarzam panu, rzekł hrabia z powstrzymaném uniesieniem rzucając okropne spojrzenie na Scypiona, powtarzam panu, że nic pojmuję tego wszystkiego; ale zgroza jakiéj się pan dopuszczasz, jest zaiste! opłakiwania godna.
— Ja się dopuszczam zgrozy!... ja? zawołał rozpaczający Chalumeau, to za wiele!... Ach! słusznie mówią: jaki ojciec, taki syn!...
— Panie!
— Panie! z majestatycznym, olimpijskim gniewem odparł pełen wpływu wyborca; pojmujesz pan zapewne, że ani ja, ani moi polityczni przyjaciele nie możemy dozwolić aby nas wobec Francyi reprezentować miał ojciec, którego syn nas...
— Nas... nas... rzekł wyborcy jego przyjaciel Chaudavoine, mów tylko o sobie... i powiedz raczéj... ciebie...
— Prawda, mój kochany... wzdychając odrzekł Chalumeau, którego syn mię...
Hrabia przerwał mu.
Dotknięty tym wypadkiem i wszelką ceną pragnąc mu położyć koniec, rzekł do obrażonego małżonka:
— Zgoda, mój panie, jakkolwiek wysoce ceniłem głos pański i pańskich przyjaciół... zrzekam się go jednak... i teraz, pojmujesz pan zapewne, że mimo zaszczytu jaki mi czynią jego odwiedziny, z głębokim żalem widzę iż rzeczy taki obrót wzięły, że lękać się powinienem skutków dłuższego zatrzymania pana w moim domu.
— Pójdź pani... pójdź bezwstydna, groźnym głosem rzekł wyborca, uprowadzając nieszczęśliwą panią Chalumeau, która wszelkiemi sposoby zemdléć usiłowała, ale kwitnące, widoczne i obfite zdrowie opiérało się jéj żądaniu; niewinna, nie znała sposobów należytego udawania mdłości.
Gdy pan Cbalumeau zmierzał ku drzwiom, Scypio rzekł mu drwiąc:
— Ale! ale! pan wiesz, że jestem gotów... na każde zawołanie...
Wyborca, uwiadomiony o znaczeniu słów Scypiona, bo mu Chaudavoine właśnie to szepnął na ucho, z najwyższą godnością odpowiedział:
— Nie jestem żadnym zawadyaką, mój panie, ale haniebnie obrażonym mężem.
— Teraz, z ironiczną powagą rzekł Scypio, oświadczyć mogę, że pan Chalumeau uległ złudzeniu, że jest w błędzie i winienem ogłosić zupełną niewinność pani.
— Czy słyszysz... mój przyjacielu? nieśmiało zapytała biédna Chalumeau.
— Piękna mi rękojmia! zawołał wyborca. Pójdź pani... pójdź.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Biesiadnicy hrabiego odjechali w głębokiém milczeniu i śmiertelném zakłopotaniu; żeńska część towarzystwa, która zazdrościła pani Chalumeau reputacyi elegantki, zachwycona jéj przygodą, objawiała cnotliwe oburzenie. Między mężczyznami zaś, jedni zazdrościli panu Chalumeau że był większym od nich właścicielem, drudzy stawali w obronie jego żony: ale usiłowania ich były nadaremne, bo mówiono o pewnym bratanku męża, kolosalnym poruczniku od karabinierów, który przepędził kilka miesięcy w Grandiole (fantazyjna nazwa jaką pan Chalumeau nadał swój willi); słowem wszyscy mężczyźni i kobiéty szczerze zadowoleni byli olbrzymiém zgorszeniem, które na długo obiecywało stanowić przedmiot do okolicznej rozmowy.
Hrabia, dzięki nadzwyczajnéj władzy jaką miał nad sobą samym, aż do końca powstrzymać się umiał i jak mógł najlepiej wybrnął z trudnego położeniu obok swych biesiadników; jakoż uprzejmie aż na ganek odprowadził damę, która podczas obiadu obok niego siedziała.
Nakoniec ostatni powóz wyjechał z zamku Tremblay.
Hrabia zamiast wrócić do siebie, wyszedł na ganek, bo miotany powstrzymywaną wściekłością, miał nadzieję że przechadzka i świeżo powietrze uśmierzą jego gwałtowne wzburzenie; że zdoła nareszcie odzyskać spokojność, potrzebną do stanowczéj rozmowy z synem, rozmowy nieodzownéj już z powodu nowego wypadku którym się dzień ten zakończył.
Scypio, zrana bohatér smutnéj przygody mogącej na pospólstwie najzgubniejsze wywrzeć wrażenie, wieczorem dopełnił miary, zjednywając hrabiemu nieprzyjaźń najznakomitszych członków wyższego obywatelstwa.
Tym sposobem ubódł on do żywego dwie najdotkliwsze strony ojca, jego ambicyą i miłość. Ambicyą przez to, że junacką przygodą swoją z panią Chalumeau zniweczył wyborcze projekta pana Duriveau pozbawiając go głosów mogących zabezpieczyć jego kandydatura; miłość znowu przez to, że wkrótce nadejść miał dzień jego zaślubin z panią Wilson, a Rafaeli z Scypionem, a ten jakby z umysłu, przez oziębłość i pełne zgrozy postępowanie, zdawał się chcieć opóźnić lub zniweczyć związek przez hrabiego tak gorąco upragniony.
W gorączkowém wzruszeniu hrabia przechadzał się wzdłuż i wszerz zamkowego dziedzińca, niekiedy skurczonemi dłońmi gniotąc pałające czoło, i rzucając spojrzenie pełne gorzkiéj ironii na blask światła tryskającego ze wszystkich dolnych okien zamku, przez które postrzegał tu i owdzie migającą się świetną liberyę licznych służalców.
Pierwszy raz w życiu, ten człowiek tak nadęty swą zamożnością, tak dumny że po nim jego syn a następnie wnuk zapewne, oślepiać i panować będą blaskiem tego ogromnego majątku; po raz pierwszy, mówimy, ten człowiek dotknięty fatalnością położenia swojego, uczuł zgryzotę myśląc że ten majątek, ten przepych, kiedyś prawnie i bez trudów przejdzie w ręce zuchwałego dziecka, przeciw któremu w téj chwili prawie nienawiścią pałał; hrabia bowiem mimo rzadkiéj energii charakteru, lękał się lodowatéj i szyderczéj flegmy syna; i właśnie to uczucie własnéj słabości tém bardziéj oburzało go przeciw sobie samemu i przeciw Scypionowi. Nigdy może hrabia nie żałował bardziéj lubo poniewczasie że postępował jako młody ojciec z tak zuchwałym synem; widział się pokonanym, jeżeli nie przedsięweźmie koniecznych kroków, jeżeli dziś jeszcze w stanowczéj walce, nie nakaże synowi niepoznanego a raczéj nieznanego mu dotąd posłuszeństwa.
Żywe światło, brzęk ostrogów i wlokącéj się szabli, przerwały bolesne dumania hrabiego; obejrzał się i przy blasku lampy którą trzymał dworski sługa, dostrzegł pana Beaucadet pompatycznie stąpającego po stopniach ganku.
Mocno niezadowolony z tych odwiedzin, hrabia zbliżył się do wachmistrza i rzekł mu opryskliwie:
— Czego chcesz?
— Panie hrabio, poważnym i wzruszonym głosem rzekł Beaucadet, wielkie zaszło nieszczęście.
— Co za nieszczęście?
— Byłem na folwarku Grand-Genévrier w celu wybadania dziewczyny zwanej Bruyére, a podejrzanéj o dzieciobójstwo.
— I cóż?
— Nieszczęśliwa musiała być winna,... bo skoro tylko postrzegła ranie i moich ludzi... natychmiast w staw się rzuciła...
— Wielki Boże!! — zawołał hrabia.
— I utonęła... dokończył Beaucadet.
— O!... to okropne! przejęty zgrozą mruknął pan Duriveau, w obu dłoniach twarz ukrywając.
— Przybyłem panie hrabio, zaczął znowu Beaucadet, w celu...
— Dobrze... zostaw mię.
— Ale, panie hrabio...
— Zostaw mię, powiadam.
— Jako reprezentant prawa... urzędowym głosem powiedział Beaucadet, upoważniony jestem do działania w jego imieniu. Doniesiono mi, że dzisiejszego wieczoru, jakiś człowiek w krzakach przyczajony strzelił z pistoletu do pańskiego sługi... obowiązek, panie hrabio, nakazuje mi badać i...
— Eh! badaj sobie ile chcesz; ale daj mi pokój; nie posiadając się z gniewu zawołał hrabia i wściekle tupnął nogą.
— Ależ, panie hrabio nie na tém koniec; raniony sługa nazywa się Marcin, a ja go mam w podejrzeniu... o...
Beaucadet nie skończył, bo hrabia niesłuchając go dłużéj znikł w ciemnych olejach parku.
— Mniejsza o to czy słucha lub nie, powiedział wachmistrz, nastręcza mi się wyborna sposobność wybadania tego Marcina, który mi się zdaje wielkim ladaco, bo ten rozbójnik Bamboche, ten szelma!... który odbiéra oznaki uszanowania od moich ludzi... ma wykłute jego nazwisko na ramieniu.
To mówiąc Beaucadet wrócił do zamku.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wpół godziny po spotkaniu się z wachmistrzem hrabia wstępował także na stopnie ganku.
Był blady ale zupełnie spokojny. W przysionku najpierwej spotkał Scypiona.
Wicehrabia wracając do siebie, zapalał cygaro u świecy, którą mu jedną ręką podał jego lokaj, podczas gdy w drugiéj trzymał srébrną tacę na któréj niósł butelkę rumu.
— Pójdź-no... Scypionie... mam ci co powiedzieć, spokojnym głosem rzekł hrabia...
— Czekaj... niech zapalę cygaro.
— Zapalisz je u mnie, — spokojnie odparł hrabia.
Scypio, trzymając w ustach cygaro którego nie miał czasu zapalić, niedbale udał się za ojcem przez wspaniałe, błyszczące, ale puste salony.
Hrabia otworzył drzwi do swojego gabinetu i wszedł z synem.
Hrabia zamknął na rygiel drzwi swéj sypialni, wielkiej komnaty zastawionéj czarno lakierowanemi i złoconemi meblami, obitéj zielonym adamaszkiem, oświetlonéj kandelabrem o trzech ogniskach, którego blask osłabiała zielona umbrelka.
Twarz jego była poważna, surowa; przez kilka chwil stał milcząc i mocno się w syna wpatrywał.
Wicehrabia niedbale oparty o kominek, przewracał w ustach niezapalone cygaro, obie ręce ukrył w kieszeniach spodni i od niechcenia kołysał się z nogi na nogę. Piękna twarz jego bledsza była jak zwykle, a powieki wielkich i ciemnych oczu lekko się spajały, gdyż doświadczając cnoty pani Chalumeau, nie mało wypił wina Porto; bynajmniéj jednak nie był pijany, na jakby wnosić można, bo wino od niejakiego czasu już go nie upajało; owszem zachował zupełną przytomność umysłu, nie stracił głowy, i że się wyrazimy dyalektem orgii, był tylko pełny; pełność zaś tę objawiał zwykle podwojeniem swéj pogardliwéj zimnéj krwi i obelżywéj flegmy. To też czekając aż ojciec przemówi, spokojnie zapalił cygaro przy jedném ognisku stojącego na kominku kandelabra.
Pan Duriveau wyrwał mu z rąk cygaro i cisnął je w ogień, mówiąc:
— U mnie kurzyć nie wolno, mości panie.
— Ah! bah! — odrzekł zdziwiony Scypio patrząc na ojca, — i od kiedyż to zapadł taki wyrok?
— Odkąd postanowiłem zająć właściwe mi miejsce, a ciebie postawić na twojém, cierpkim i ostrym głosem rzekł pan Duriveau.
— Oh! oh!... zimno odparł Scypio, nawykły w żarty obracać rzadkie przystępy surowości swego ojca, zdaje się że gramy trochę w Poquelina... ja jestem Klitander albo Danius... a ty odgrywasz rolę poczciwego Orgona, albo Geronta. — I długo to tego będzie? czy myślisz aż do śmierci okładać kijem swego łotra syna? A gdzież jest Scapin który mi powie: mości Danius, niech djabli porwą twego ojca! cóżto za złośliwy starzec! Kiedyż przecie ten przeklęty barbarzyniec uczyni nas swemi dziedzicami?
Niepodobna opisać z jak zuchwałą powagą Scypio wyrecytował to szyderstwo.
Hrabia, mimo że spodziewał się tych drwinek, którego dawniéj bawiły; mimo że postanowił zachować spokojność, jednak ulegając mimowolnemu uniesieniu, groźnie przystępując ku synowi, zawołał:
— Zuchwalcze...
— Dobrze, otóż i scena z kijem; byłem tego pewny, — z podwójną śmiałością rzekł Scypio; — no, tylko prędko,...kija,...kija panu Geronte.
— Scypionie! — straszliwym głosem wrzasnął hrabia przerywając synowi i drżącą ręką chwytając go za ramię.
A po chwilowem milczeniu, dodał z głęboką goryczą.
— Moja to wina,... ja to zaprawiłem cię w takiéj bezczelności,...ja tolerowałem twoję zuchwałą poufałość... I teraz zbieram owoce wychowania jakie ci udzieliłem... Przykra mi zaiste ta ostatnia lekcya... ale też za to będzie skuteczna...
— Bah! powiedział Scypio, — każde wychowanie coś warte Prevala wychowywano przykładnie pod okiem matki, a jednak dopuścił się fałszerstw a zasługującego na galery; d’Havrincourt wyszedł ze szkoły politechnicznéj, a oddano go w kuratelę jako marnotrawcę... No, no, istotnie za nadto jesteś skromny, twój uczeń zaszczyt ci przynosi.
— Dosyć,... mości panie, dosyć, nie znasz mię jeszcze...ale wkrótce się poznamy, i do pioruna! dziś jeszcze, i to natychmiast, każdy z nas zapewniam, zajmie właściwe sobie miejsce,... a ty odtąd będziesz o tyle posłusznym, pokornym i poważającym dla mnie, o ile dotąd byłeś zuchwałym i szyderczym.
Scypio, który niełatwo się zdziwił, stał zdumiony; dotąd bowiem rzadkie przestrogi ojca nie oparły się nigdy żartowi; dotąd ojciec jego nigdy nie mówił z nim z taką stałością i z tak stanowczym zamiarem odzyskania swojej powagi.
— A więc — bynajmniéj niepokonany, obojętny na mowę ojca Scypio, spojrzał nań z głębokiém politowaniem i zapytał: — a więc mówisz na seryo?
— Bardzo seryo, mości panie.
— To coś nowego... ale nie koniecznie miłe...
— I ty śmiesz pytać mię o to...
— No, proszę! — wzruszając ramionami rzekł Scypio, — spojrzyjno na mnie bez śmiechu... Przypomnij sobie twą piękną sprawkę z margrabiną Saint-Hilaire... którąś nam téj zimy opowiadał na wieczerzy u Zefiryny.
Hrabia zamilkł na chwilę, pognębiony wypadkiem o którym mu wspomniał syn jego.
— No, no, nie lękaj się, — z ironiczną uprzejmością rzekł Scypio, — przecież nie czynię ci żadnego zarzutu, owszem...
Hrabia nie wiedział co ma odpowiedziéć... Straszna to była nauka,... w bezsilnéj wściekłości poniósł do czoła zaciśnięte pięści i zawołał boleśnie!
— O Boże! mój Boże!
Po chwili przystępując do syna, dodał:
— Zbłądziłem wyjawiając ci płocho usterki mojéj młodości, które należało zataić; ale ty nie powinieneś mi ich tak śmiało wyrzucać, témbardziej że cię w niczém nie upoważniały do haniebnego postępku jakiegoś się dziś wieczór dopuścił, a który mię podwójnie ubodł, bo wiesz dla czegom tych ludzi na obiad zaprosił.
— Ty deputowanym? dajże pokój! jak na deputowanego jeszcze za nadto seryo bierzesz rzeczy!...
— Nie mam prawa dziwić się... że nie szanujesz ani mojego domu, ani moich zamiarów; nie odpowiadając na szyderstwo syna, mówił daléj hrabia, bo cię do tego własny mój przykład upoważnia... Pozwalam i na to, z głęboką dodał goryczą. Ale dziś nie jednéj tylko dopuściłeś się niegodziwości.
— Jakto?
— A to nieszczęśliwe dziécię...
— Nieszczęśliwe dziecię?
— Znalezione dziś rano... w jaskini.
— I cóż?
— Ależ... mości panie, to okropność!
— Co?
— Twój czyn...
— A twój czyn, z tą młodą wyrobnicą, tą artystką koronek, która...
Na ten nowy cios, na ten nowy wyrzut straszniejszy od pierwszego, hrabia zadrżał, rysy jego okropnie się zmieniły...potém, do ostateczności przywiedziony nieubłaganą i fatalną Ioiką syna, zawołał:
— Ale ona się przynajmniéj nie zabiła z rozpaczy!
— Albo któż się zabił? spytał Scypio.
— Bruyére.
— Ona! zawołał Scypio, i zarumieniła się blada twarz jego.
— Ona! — powtórzył; i pot mu na czoło wystąpił.
— Tak jest... dziś wieczór... chciano ją aresztować... jako podejrzaną o dzieciobójstwo; wtedy przejęta wstydem... utopiła się; czy słyszysz? utopiła się... Ah! to przynajmniéj pokonywa twą zuchwałą oziębłość, młody uwodzicielu, niegodny fanfaronie występku! — zawołał hrabia z dojmującą nieroztropnością, tym bowiem sposobem do dzikości posunąć musiał ohydny cynizm swojego syna.
To téż nastąpiło:
Łza w oku Scypiona, mimowolnie zjawiająca się, szybko znikła; jego czoło, przez chwilę pochylone pod ciężarem straszliwéj myśli, wnet się podniosło dumne, zuchwałe; wzruszony głos uspokoił się i znowu zabrzmiał szyderczo:
— Ah, bah... to ta mała umarła?
— Tak jest... umarła...bacznie wpatrując się w syna powtórzył hrabia. Umarła! czy słyszysz? umarła!...
— Cóż stąd? z przerażającą flegmą odparł Scypio, — z twojéj strony piękny pojedynek z markizem... z mojéj kobiéta która się utopiła przez miłość dla mnie... to stawia nas obu na równi.
— Poczwaro! wrzasnął odchodząc od zmysłów hrabia.
— Zły graczu! wzruszając ramionami powiedział Scypio; i potem dodał spokojnie: a kiedyż zaczniemy grać na piękne?
I dobywszy piórko z kamizelki, zaczął wykałać zęby.
W obszernéj komnacie nastało straszliwe milczenie. Syn, tryumfował że dowiódł takiéj siły ducha; ojciec przeraził się tém co słyszał.
— On mię przeraża, spoglądając na Scypiona, półgłosem rzekł hrabia; a dodał wzruszony: Nie... niepodobna abyś w twoim wieku był już tyle zatwardziały... zwyczaj drwienia ze wszystkiego uniósł cię daléj jak sam chciałeś... jest to żart... ale żart... dziki... żałujesz go... i...
Scypio przerwał ojcu, mówiąc tonem dowiedzionéj wyższości:
— Żałuję... że położenie twoje wobec mnie jest tak fałszywe. Wszystko co teraz w napadzie cnoty, nazywasz mojemi występkami, zgrozą, dzikością, bynajmniéj nie krzyżowało nigdy twoich zamiarów. Śmiałeś się nieraz jak szalony z mojego łotrostwa, do którego zachęcałeś mię własném postępowaniem, które rmi za przykład przytaczałeś! Nieprawdaż? tak, czy nie?
I tym razem hrabia, ulegając nieodzownym skutkom wychowania i zgubnych zasad jakie wpoił w swoje nieszczęśliwe dziecko... nie mógł... i nie umiał zdobyć się na odpowiedź... Scypio bowiem miał prawdę po sobie.
— A gdyby i tak było! zawołał hrabio, a gdyby moja drażliwość, moja moralność, jeżeli wolisz... dla tego tylko budziła się we mnie, że tu idzie o twój własny interes?
— O mój interes? jakto?
— I któż ci powiedział że pragnąc zostać deputowanym, że nie myślę równie o twojéj, jak o mojej przyszłości? A ze względu na pannę Wilson, czyliż nie mam prawa obawiać się, aby dzisiejsze okropności nie skompromitowały twojego z nią małżeństwa?
— Doprawdy? z szyderczym uśmiechem odrzekł wicehrabia, przenikliwém spojrzeniem mierząc ojca; gdybym téż zmienił moje zdanie o tém małżeństwie?
— Co mówisz? z tajemną trwogą zawołał hrabia.
— Tak jest... gdybym już teraz nie chciał zaślubić Rafaeli Wilson? zwolna powtórzył Scypio, znowu badawczym wzrokiem przeszywając ojca.
Hrabia nie odpowiedział.
W oczach mu się zaćmiło, wszystka krew biła do mózgu... usiłował jednak ukryć przed synem to okropne wzruszenie.
Widzimy tu potrzebę wspomnieć pokrótce o miłości hrabiego Duriveau ku pani Wilson.
Ten porywczy i energiczny człowiek, kochał jak zwykle wszyscy jego wieku i charakteru, kiedy po licznych, łatwych i przelotnych miłostkach, po raz pierwszy mimo wieku, uczują miłość żarliwą, głęboką, z każdym dniem podżeganą, drażnioną, bądź wyzywającemi ułudami blizkiego zwycięztwa, bądź srogą napozór ale nie bez nadziei odmową. Bo wyznać należy, iż pani Wilson zbyt mało kochała hrabiego iżby w téj szczególnéj intrydze nie rozwinęła Wszelkich zwycięzkich środków na jakie tylko kobieta piękna, zalotna, dowcipna, władająca, nami a nadewszystko niekochająca, zdobyć się może dla dopięcia celu, od którego zależy życie uwielbionego jéj dziecka.
Wszelkie bodźce które razem występując, miłość człowieka w średnim wieku czynią niepokonaną i prawie do szaleństwa posuwają, skoro tylko mniema że zyskał wzajemność: przekonanie, że jego zabiegi, dowcip, uprzejmość i poświęcenie się zatarły liczbę lat; przeświadczenie, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, umiał wzbudzić gorącą miłość ku sobie, a to w epoce życia w któréj już mężczyźni nie mogą spodziéwać się takiego powadzenia; nakoniec ślepe bałwochwalstwo, jakie wówczas człowiek mianowicie dumny, uczuwa dla kobiéty która swą miłością niejako niby uprawnia pretensye najzarozumialszego samolubstwa... wszystkie te bodźce, powtarzamy, do najwyższego stopnia rozdrażniły namiętność hrabiego.
I wreszcie... okoliczność może niedelikatna, ale główna... w takim razie, ten człowiek licznemi miłostki równie prawie jak i wiekiem oziębiony, czuł że żarliwa namiętność dla pięknéj wdowy przemieniała go w nowego Jasona. Może to zdanie zbyt materyalne? ale przeczytajmy nieśmiertelnego myśliciela zwanego Moliére, a w pismach jego jak i w rzeczywistości, znajdziemy że mianowicie zapał zmysłowy, drażniony oporem, czyni miłość starców tyle uporczywą, zajadłą i nieubłaganą. Cóż szczérszego, cóż zapalczywszego... a nawet cóż tkliwszego, — bo taki człowiek okropnie cierpi — jak miłość Arnolfa dla Agnieszki; ale téż co zarazem lubieżniejszego nad tę namiętność?
Tak wyjaśniwszy miłość pana Duriveau, łatwo pojmiemy przerażenie jego, skoro pomyślał że ta miłość, to tak gorąco upragnione posiadanie czarownéj kobiéty, zależy teraz od łaski syna... bo hrabia znał niezachwianą wolę pani Wilson; bo wiedział że jeden i ten sam dzień miał przyświecać małżeństwu jego i Scypiona.
Wystawmy sobie po tém wszystkiém trwogę pana Duriveau na wspomnienie zimnéj pogardy jaką Scypio okazywał Rafaeli w ciągu dnia tego złowrogiego; znalezienia zmarłego dziecka, samobójstwa nieszczęśliwéj Bruyére i nakoniec gorszącéj przygody z panią Chalumeau. Czyliż miłość pani Wilson wytrzyma tak ostre próby? a jeżeli Scypio przez nagły obrot swéj woli, zrzecze się tego małżeństwa; jeżeli gwałtowne, zaledwie ukryte wzruszenie, gdy przy stole występował poważnie i szlachetnie przeciw ojcu w obronie Baskiny, on zwykle tak uszczypliwy i drwiący... jeżeli to jego wzruszenie jest skazówką niecnéj miłości dla téj tak dwuznacznéj istoty, miłości odstręczającéj Scypiona od małżeństwa na jakie zrazu zezwalał; jakże go tedy skłonić, jak zniewolić do tego małżeństwa?
Myśli hrabiego gubiły się w téj przepaści, straszna to była dla niego chwila.
Zapóźno wprawdzie, i to jedynie powodowany interesem swych namiętności, człowiek ten poczuł nakoniec swoją ojcowską godność, tak długo niepoznawaną, krzywdzoną... poznał nakoniec występki syna; po raz piérwszy przemówił do niego jak ojciec; syn zaś za każdym wyrzutem, w twarz mu ciskał straszne słowa: — Czémże jest to zgorszenie w obec zgorszenia jakiém się przedemną chwaliłeś? — Czémże jest ta bezczelność w obec bezczelności jaką się przedemną szczyciłeś?... I nie dosyć na tém: hrabia, z powodu ślepéj miłości swojéj dla pani Wilson, czuł w téj saméj chwili, że zupełnie zależy od syna, który może zniweczyć jego małżeństwo, odmawiając połączenia się z Rafaelą.
— Co czynić? co czynić? — srodze zmartwiony powtarzał sam w sobie. Jeżeli Scypio odmówi związku z Rafaelą... mamże mu wyjawić gwałtowność mojéj miłości?... na jakież się narażę szyderstwo! mamie użyć ojcowskiej powagi?...jakże mię wydrwi!
I ten człowiek gwałtowny, wyniosły, dumny, ten człowiek czujący teraz całą powagę, całą świętość ojcowską... żałował że przemawiał do syna z szlachetnością, z powagą, co większa... pewny że srogością niczego się nie dowié, nic nie wydobędzie z tego młodzieńca, pomimo wstydu i wściekłości postanowił wrócić nikczemnie do roli młodego ojca, aby tym sposobem mógł przeniknąć skryte zamiary syna.
Wszystkie te uwagi rychléj nim je opisać zdołaliśmy, nasunęły się na myśl hrabiemu. Wiedząc że nie zawiedzie Scypiona najzgrabniejszém nawet przejściem, a nie chcąc mu dać poznać przyczyny tak nagłéj zmiany swéj postawy i mowy, hrabia przeszedł się kilka kroków po pokoju, i niby zamyślony rzekł sam do siebie tak aby go Scypio słyszał:
— Na honor! zrzekam się.
A potem przystępując do syna, serdecznym tonem dodał:
— No,... nic dobrego,... zapal cygaro.
— Mimo przezorność hrabiego, nie uszło baczności Scypiona głębokie wzruszenie ojca, gdy wspomniał o zerwaniu zamierzonego związku z Ranfaelą; ale uważając za rzecz stosowną ukryć to spostrzeżenie, zbliżył do ogniska swoje panatellas i w chwili gdy mu ojciec rzekł tonem pozornéj serdeczności:
— No, nic dobrego,...zapal cygaro; odpowiedział.
— Teraz poznaję cię; ale przed chwilą... byłbym się ciebie zaparł...
— Cóż u djabła chcesz abym ci mówił? — z udaną dobrodusznością zaczął znowu hrabia; — ty na wszystko znajdziesz odpowiedź... zabijasz mię moją własną bronią. Grałem jak mogłem najlepiej rolę... Geronta, jak utrzymujesz niegodziwy hultaju; ale zdaje się że to zła rola.
— Rola godna politowania!... Na drugi raz będziesz miał naukę; zresztą uspokój się... naprawię ja szczerbę którą zrobiłem w twojéj kandydaturze... Koniecznie musisz być deputowanym... będzie to arcy zabawne... to téż będziesz nim niezawodnie... ale i ja także...
— I ty?... doprawdy!
— Teraz, nie, bo jeszcze nie jestem człowiekiem statecznym, jak powiada twój przyjaciel Guizot; ale kiedy ci narobię jaki milion długów, kiedy szumnie wykradnę jaką księżniczkę lub polityczną kobietę (kobiéta polityczna jaki to musi być dziwoląg); kiedy jeszcze parę ludzi zabije w pojedynku,... kiedy palić będę turecki pieprz, bo cygaro już mi się wtedy wyda różanym liściem; kiedy wypijać będę małe szpilki, bo alembikówka sprawi na mnie wrażenie wody z grzankami; słowem, kiedy już zupełnie będę znużony, to jest kiedy zostanę człowiekiem statecznym, twój przyjaciel Guizot, zrobi mię deputowanym; a skoro za jego pomocą, zostanę młodym deputowanym jak d’Armainville i Saint-Firmin, obaczysz jakiej nabiorę powagi. Spróbuję... posłuchaj:
I Scypio, spuściwszy oczy ale podniósłszy czoło, tonem pogardliwego zarozumienia tém wybitniejszego przy pokorze słów swoich, rzekł:
— „Upraszam Izby w obec której po raz piérwszy mam zaszczyt przemawiać, aby mi wolno było nieść królewskiemu rządowi, moję arcy-pokorną arcy-uniżoną i arcy-szczupłą pomoc itd. itd.... ”A kończąc moję ministeryalną mowę: „Mogęż mieć nadzieję, że Izba przebaczyć raczy bojaźliwemu niedoświadczeniu mojemu... Śmiem rokować sobie od Izby tę powolność... nigdy bowiem Izba nie da mi tylu dowodów przychylnego pobłażania, ile ja czuję dla niéj głębokiego szacunku...
A potém dodał naturalnym głosem:
— Późniéj zaś, niech mię szatan porwie, jeżeli za rok, twój przyjaciel Guizot, który uwielbia tęgich gadułów, nie zrobi mię pełnomocnym ministrem przy... królowéj Pomaré... Ale, ale, pamiętasz przeszłego roku w Mabille? przyznaj żem był przedziwny! kiedym rzekł: Rosita, przedstawiam ci papę... Wszystko czworo wieczerzać będziemy z Mogadorem... Ale żadne głupstwa, proszę cię! za dawcę dni moich odpowiadam przed moimi wierzycielami.
— Milczże, łotrze! powiedział hrabia, nie wspominaj przynajmniéj o naszych kawalerskich figlach... boć przecie wkrótce... mamy się żenić...
Hrabia, mimo mocnego postanowienia, widocznie się zmieszał, kiedy rzucając na syna niespokojne a przenikliwe spojrzenie, wymawiał wyrazy:
„Wkrótce, mamy się żenić”...
Scypio śmiało spojrzał w oczy ojcu, powoli zapalił drugie cygaro i rzekł:
— Co do naszego małżeństwa... przyznaj żeś mię chciał wywieść w pole?
— Ja!... a to jakim sposobem?
— Oto tak: dzięki tobie, niedawno jeszcze miałem zaślubić pannę de Francheville d’Ormon, mającą trzy miliony posagu, sierotę, szczep jednéj z najznakomitszych rodzin Francy i!... to było wcale przyzwoite... pięćdziesiąt tysięcy talarów dochodu... to łechce; sierota... to nie żenuje; wielkie imię... to wznosi... mianowicie kiedy kto jest wnukiem garkuchniarza z Clermont, ojca Du riz-de-veau; przez ambitne i uszlachetniające zepsucie zamienionego w pana Duriveau.
Chociaż właściwe Scypionowi drwiny z początku swéj familii zwykle sprawiały nieprzyjemność hrabiemu, on jednak, zbyt obawiając się skutków téj rozmowy, mówił daléj bez gniewu:
— No, zostawiam ci twojego dziada... oberżystę; podléj go według zwyczaju, rozmaitemi sosami; ale kończ... niech wiem do czego zmierzasz?
— Kiedyśmy układali to małżeństwo, bawiłem się wówczas (mimo twojéj wiedzy) udawaniem rozkochanego w Rafaeli Wilson.
— Ty?
— Tak. Widywałem ją u jéj ciotki, kiedyśmy rankami wychodzili na grę, do tego niedołęgi Dumolarda. Ta miłość pensyonarki dosyć mi była do smaku; ale małżeństwo z trzema milionami, sieroctwem i znakomitym rodem, daleko mi się więcéj podobało; przyrzekłem więc ożenić się według twoich chęci, co rozumié się, nie przeszkadzało bynajmniéj dalszym moim umizgom do Rafaeli Wilson... Nagle... zwijasz chorągiewkę, i... wnet... moje małżeństwo staje się niepodobném; trzy miliony panny de Francheville d’Ormon zasadzają się na podejrzanych funduszach; młoda dziewica i jéj opiekun zmieniają zdanie,... a wszystko to były twojego wynalazku banialuki... boś już nie chciał tego małżeństwa.
— Zapewniam cię...
— Pragniesz być deputowanym? Nauczie się nie przeszkadzać mówcy; późniéj odpowiesz... Panna de Franchevillc była na pensyi, nie mogłem jéj widywać, nie mogłem o niczém się dowiedzieć. Nie ożeniłem się z nią, i dla tego nie umarłem; alem się przekonał że dawca dni moich djabelnie mię oszukał... w osobistym interesie, i że w obec mnie zajął stanowisko Roberta Macaire, dla mnie zostawiając nieczynną rolę Goga lub Bertranda.
— Scvpionie!
— Nie przerywaj mowy... wkrótce po zerwaniu tego bogatego związku, wspomniałeś mi znowu o małżeństwie, i zaproponowałeś... kogóż? Rafaelę Wilson: moję kochankę! bez majątku, córkę bankiera wynalezionego przez Dumolarda... Ty, ty!! projektowałeś mi małżeństwo... z nieznaną i ubogą dziewczyną; powiadam sobie: okradziono mię... Ale nie mówmy o tém, tonem zdrajcy z melodramy dodał Scypio.
Hrabia zbladł, straszne zgryzoty szarpały mu serce. Usiłując pokryć te uczucia rzekł do syna:
— Cóż daléj?...
— Dla formy... czvniłem niejakie trudności: Pocóż zrywać, mój ojcze, tak wspaniałe małżeństwo dla tak lichego związku? — Uspokój się, mój synu! nic na tém nie stracisz; na całej mojéj własności, w dzień twojego ślubu zabezpieczę ci piędziesiąt tysięcy talarów dochodu, to jest trzecią część mojego majątku... Ta wspaniałomyślność dawcy dni moich, który zresztą obdarzał mię tém co było lub będzie mojém, przejęła mię wdzięcznością i zdecydowała. Ja ciągle udaję, a naprzód, ponieważ mam w podejrzeniu małą Wilson że ona to usnuła tę całą intrygę, i żem się chciał dowiedzieć wszystkiego, podwajam moje miłosne oświadczenia. Prawię Rafaeli o blizkich naszych zaślubinach; to jéj zawraca głowę; namawiam ją na schadzkę i na nic niezważając... daję jéj zadatek.
— Rafaeli! wrzasnął hrabia.
— Dla Boga!!! z oburzającą bezczelnością mówił znowu Scypio, paznokciem otrząsając pyłek swego cygara i szyderczy wzrok wiodąc po ojcu, powiem ci nawet: że się z nią ożenię; bo kiedy niby w karty gramy, pragnę poznać kto z nas mocniejszy... zaraz, zaraz; u ciebie święci dama czerwienna. Ty szalejesz za matką, która nadużywając twojéj miłości, zapewne za warunek małżeństwa swojego z tobą, położyła moje zaślubiny z córką... ha! jak to czule! Partya we czworo w guście naszéj sławnéj wieczerzy z Mogadorem i królową Pomaré. Otóż podług mnie, sens moralny téj sprawki: Teraz jedynie tylko moja wola zaprowadzić cię może do ołtarza wraz z przedmiotem twoich życzeń; a Rafaela Wilson była moją kochanką, była moją... Któż więc z nas drugiemu wypłatał figla?
— To wcale nie źle, pokonywając wewnętrzną trwogę rzekł hrabia. Ale grasz tylko o honor, bo i na cóż ci się przyda, żeś był kochankiem Rafaeli i Wilson, i że, jak sądzisz, trzymasz moje małżeństwo w swojem ręku?
— Jakto, na co mi się to przyda? Na bardzo wiele. Znam tajemnicę twojéj miłości... wola moja jedynie może jej zadosyć uczynić... zatém jak ci zagram, tak będziesz skakał.
— Nędzne rozumowanie, mój chłopcze.
— Ale bah!
— W istocie; przypuszczam że odmawiając połączenia się z Rafaelą, przeszkodzisz mi w zaślubieniu jéj matki, cóż na tém skorzystasz? Nic. W przeciwnym zaś razie, jeźli przystajesz na to małżeństwo, na co te wszystkie obroty?
— Prawda... ale nie wiesz... pod jakiemi warunkami przystanę?
— Naprzykład?
— Nie ja je podam.
— A któż?
— Bardzo ładna kobiéta.
— Kobiéta? rzekł zdziwiony hrabia.
— Tak jest... kobiéta która mię ubóztwia. którą mocno obchodzi moja przyszłość; ale że jest zbyt oryginalna i mianowicie zgoła niezazdrości zamężnym... wiele więc jéj zależy na ułożeniu z tobą, z tobą samym... i to tajemnie, warunków mojego małżeństwa i artykułów mojéj intercyzy.
— Żartujesz... ale niech i tak będzie... Jakże się nazywa ta kobieta? która djabelnie zakrawa na.. notaryusza.
— Nazywa się... Baskina.
Hrabia podskoczył jakby go wąż ukąsił; na rysy jego, dotąd nacechowane udaną serdecznością, wystąpiło oburzenie, gniew i zgroza.
— A więc na prawdę znasz tę obrzydliwą istotę którą przy obiedzie tak gorąco broniłeś?...
— Od miesiąca już szczycę się jéj znajomością... ale w obec twoich wyborców nie chciałem ci tego wyjawiać.
— Znasz więc, z wzrastającym przerażeniem zawoła! hrabia, znasz ten potwór chciwości, wyuzdania, podłości i obłudy?
— Zazdrośniku, wzruszając ramionami powiedział Scypio; byłbym ci ją przedstawił... ale tyś tak zakochany...
— I może... kochasz tę niegodziwą kobiétę?
— Jak szalony! zawołał Scypio, a piękne rysy jego lekko się zarumieniły, wielkie czarne oczy ogniem spłonęły. Uwielbiam zaś w niéj nie podwójny talent tancerki i śpiewaczki, zostawiam to szaleńcom z naszego przedscenia... ale czy wiesz co?... to właśnie, co ty i wielu innych bez dowodu potępiacie; uwielbiam jéj wściekłe wyuzdanie, jéj śmiały, piekielny dowcip, tę nieporównaną obłudę, z jaką gra rolę istnego anioła, która jéj otwiera salony najzacniejszych, najznakomitszych dam... Mnie,... mnie tylko jednemu wyznała swoje występki, bo mię jednego tylko osądziła godnym ubóstwiać je! z najobrzydliwszą dumą zakończył Scypio.
— Nieszczęśliwy! zginął,... ta przewrotna kobiéta omamiła go próżnością występku, szepnął przerażony hrabia.
— Tak jest, z wzrastającym zapałem mówił daléj Scypio, uwielbiam w Baskinie, sprzeczność duszy, czarnéj jak piekło, z anielską jéj twarzą, uwieńczoną jasnym włosem; dla tego téż, dziś wieczór broniłem jéj przeciw zarzutom, aby na zawsze mogła zachować tę aureolę cnoty, która nas tyle bawi a głupich skromnisiów zaślepia. Czy pojmujesz teraz moję cześć bałwochwalczą dla tego potworu? ale niestety!... uwielbiam ją platonicznie,... bo chwilę szczęścia, czyli jak ona nazywa, chwilę szatańską, odłożyła na późniéj, po moim ślubie z Rafaelą; którego warunki Baskina sama z tobą ułoży... Strzeż się zatem, z wyrazem nieubłaganéj groźby dodał Scypio, uczyń zadosyć Baskinie,... bo tą tylko ceną okupisz moje, a tém samem twoje małżeństwo... inaczéj nic z niego nie będzie.
Hrabia dosyć dobrze znał, jak sądził, przeszłość Baskiny; w niecnej zatém namiętności Scypiona widział przepaść, która nietylko najdroższe jego nadzieje, ale nadto przyszłość, honor, a może i życie Scypiona pochłonąć mogła. Nagle jednak uderzając się w czoło, jakby sobie coś niespodzianie przypomniał, hrabia wydobył z kieszeni rysopis Bambocha, który mu zostawił jeden z biesiadników a który, jak wiadomo, opiewał że ten zbiegły więzień między innemi znakami miał na piersi, nad sercem wykłóty napis:
— Przeczytaj... a przekonasz się, że ta nikczemnica, była kochanką rozbójnika... bandyty, którego dziś rano w naszych lasach ścigano.
Scypio przeczytał rysopis i oddając go hrabiemu, zimno odpowiedział:
— I cóż to znaczy? a może téż dla niéj właśnie ten człowiek, został bandytą i mordercą... To mię wcale nie dziwi.
— Ale mnie, mnie, mości panie, wszystko to przeraża, wszystko każe mi się lękać o ciebie, wrzasnął hrabia odzyskując wrodzoną wyniosłość, groźne spojrzenie, nakazujące poruszenia i energiczną, na wszystko gotową postawę.
Widząc zaś że szyderczy uśmiech przebiega po ustach Scypiona, dodał groźnie:
— O! nie czas już teraz żartować, nie czas prawić mi o Gerontach, Orgonach! byłem słaby, bezwstydny, podły i występny, tak jest, występny; bom ci dozwolił bezkarnie policzkować na mojéj twarzy ojcowską godność, ale dosyć już tego, dosyć, powtarzam, czy słyszysz mię? z przerażającym postanowieni zawołał hrabia. Nie chodzi już teraz o zuchwałe i niegodne łotrowstwa, które świat toleruje a do których wyznam, żem cię nikczemnie przytaczaniem własnych przykładów zachęcał! ale raczéj chodzi o haniebną miłość która cię może doprowadzić do zbrodni, bo kochać tę piekielną istotę, jestto z umysłu kochać występek, nieprawość i przyuczać się zbrodni; bo!... i gwałtownie przeciw samemu sobie oburzony, hrabia zamilkł na chwilę, a potem dodał: ach! zresztą na co ci tak obszernie to wszystko przekładam. Bo, czyż o podobnych rzeczach mówić nawet warto? Niewiész więc, że pyszniąc się przede mną tak haniebną miłością, że ośmielając się czynić taką poczwarę sędzią losu mojego i losu tego anioła niewinności tak niegodnie uwiedzionego... nie wiész więc, powtarzam, że ośmielając się na to w dwudziestym roku życia, zasługujesz więcéj jak na wzgardę ze strony ojca?... Nie na wzgardę mówię, ale na więzienie.
— Na więzienie?
— Tak jest, z wściekłością zawołał hrabio, tak! Wiedz, że jeżeli mię do tego przymusisz, poznasz, co to jest dom poprawy, gdyż dopiero za dziesięć miesięcy będziesz pełnoletni!... tak jest, czy rozumiesz mię, poznasz dom poprawy! poznasz całą surowość więzienia, a chleb i woda nauczą cię szanować powagę ojca, bo łakotki przesyciły cię; w więziennéj odzieży zapomnisz zbytku w którym opływasz. To nagłe przejście.... dziwi cię, byłem tego pewny.
— Nagłe przejście?... bynajmniéj, odzyskując chwilowo zachwianą zimną krew, przerwał Scypio; z wesołej komedyi przechodzimy do smutnéj dramy, do dramy w domu poprawy; to pachnie nieco Gazetą sądową.... i nic więcéj.
— O! tak jest,... pilnie czuwać będę aby twoje nazwisko nie znajdowało się kiedyś w tym dzienniku.... chociaż to nazwisko nosił dawniej nędzny garkuchniarz, z goryczą dodał hrabia. Jakkolwiek śmieszném je być sądzisz, zbrodnia przynajmniéj nigdy go nie skalała. Ah! czy mniemasz, że dosyć się urodzić aby kosztować wszelkich rozkoszv zamożności, i aby przez jéj nadużycie skończyć na ogólném przesyceniu, stawszy się najszkaradniejszym wyrodkiem!
— Oświadczam że ten wyrzut jest niedorzeczny, powiedział nieustraszony Scypio puszczając kłąb dymu z cygara; i ty podobnież urodziłeś się dla bogactwa, dla korzystania z ryzykownych zabiegów kochanego dziadunia Du-riz-de veau, obrzydliwego lichwiarza, a co większa, oszusta z czasów dyrektoryatu... i na tém koniec.
— Za nadto mię przerażasz, mniéj więc zważam na twoję zuchwałość, zawołał hrabia. Ah! mówisz mi o warunkach? Posłuchaj teraz moich. Nie obaczysz nigdy wiecéj kobiéty któréj nazwisko tylko co wymieniłeś, a nikczemne uwiedzenie nagrodzisz zaślubieniem panny Wilson.
— Zawsze dla tego iżbyś sam mógł zaślubić jéj matkę? Bardzo cnotliwy z ciebie jubiler, mój panie Josse.
— Powiadam ci że zaślubisz pannę Wilson, że stosownie do mojéj woli, pozostaniesz tutaj na wsi dwa lub trzy lata, a może i dłużéj, że ani na chwile nie pokażesz sic w Paryżu. Pobyt w tych stronach, przywiązanie kobiéty uposażonéj najrzadszemi przymioty, surowa czujność moja, potrafią uśmierzyć w tobie ten szał przewrotności, który zresztą litość wzbudza, bo w twoim wieku, dzięki Bogu, nie jest ona jeszcze wcielonym występkiem, ale szaloną przesadą, opłakania godną monomanią,.. a z tego szaleństwa łatwo wyleczyć można. Bądź więc spokojny, ja sam będę twoim lekarzem.
— Jakiś ty dobry,... ale jeżeli ja nie chcę zaślubić Rafaelę Wilson; czyli inaczéj mówiąc, jeżeli ci nie dozwolę zaślubić jéj matkę?...
— Nie uwodź się... nie sądź że w twojém ręku trzymasz los miłości którą wyznaję... Czy słyszysz?... miłości którą się chlubię, bo jest zaszczytną. Jeżeli więc nie chcesz wynagrodzić nikczemny twój postępek z Rafaelą, ja, jako człowiek prawy powiem pani Wilson... kim jesteś... wyjawię jéj niecne miłostki do których zuchwale się przyznawałeś, przedstawię cały ogrom nieszczęścia którego ofiarą padłaby jéj córka gdyby ciebie zaślubiła... A że przedewszystkiém pani Wilson ubóstwia swoje dziecię,... uzna się za szczęśliwą, tak jest zbyt szczęśliwą, że Rafaela uniknęła złowrogiéj przyszłości jaką jéj przjgotowywałeś; szczéry ten krok, zamiast stawać na zawadzie związkowi mojemu z panią Wilson, owszem silniéj jeszcze skrępuje szlachetne nasze uczucie. A co? prawda że pomimo przebiegłéj nikczemności nie zapatrywałeś się z tego punktu na rzeczy. Szkoda!
Scypio wzruszył ramionami, i odzyskując smutną przewagę, którą utracać zdawał się, z gorzką ironią odpowiedział hrabiemu:
— Bardzo mi przykro że nadużyć muszę mojéj wyższości; ale w istocie zanadto mi wygrywać pozwalasz.... zapominasz że Rafaela była moją kochanką, a co większa, nie wiesz... com się dowiedział czytając list który mi wręczyła na polowaniu; niestety! nie wiesz, powtarzam, że ta kochana dziewczyna wkrótce może będzie, jakto powiadają w interesującym stanie...
— To fałsz niegodziwy którego cel przewiduję.
— Czytaj, powiedział Scypio do ojca podając mu list Rafaeli.
Hrabia przeczytał i struchlał.
— Widzisz więc, że teraz Rafaela, jeżeli już nie z miłości dla mnie, to ze wstydu, małżeństwo zemną wszelką ceną okupi, powiedział Scypio. Jakkolwiek bądź zatem oczernisz mię przed jéj matką, ona przez miłość dla córki, która może wszystko jéj wyzna, niezachwianie obstawać będzie przy moich zaślubinach z Rafaelą, i tém bardziéj... położy je za warunek zaślubinom twoim. — Otóż bardziej jak, kiedykolwiek zależysz ode mnie... no, przyznaj przecie iż nierozważnie działałeś; postępowałeś jak młodzik jaki.
Mimo oburzającéj impertynencyi, rozumowanie Scypiona o małżeństwie jego ojca, było logiczne na chwilę zdumiało hrabiego. Ale, ten do najwyższego stopnia rozdrażniony zuchwalstwem syna, miotany długo powstrzymanym gniewem i gwałtownemi wstrząśnieniami, blady, obłąkany, ulegając porywczości charakteru swojego, z niemą wściekłością i groźnym giestem rzucił się na syna.
— Strzeż się! — wrzasnął Scypio, stojąc nieporuszony i nieulękłym wzrokiem mierząc ojca, strzeż się! nie stoi tu ani Geront ani Danius, ale są dwaj warci siebie ludzie!
Szczęściem, kilkakroć zapukano do drzwi sypialni,... ręka hrabiego opadła; otarł pot spływający mu po czole, zamilkł na chwilę; wreszcie wzruszonym jeszcze głosem zapytał:
— Kto tam?
— To ja, Beaucadet, — odezwał się poważny głos wachmistrza.
— Eh! mój panie! — zawołał hrabia, — nie pojmuję dla czego mi nawet w własnym domu nie dasz spokojności?
— Idzie tu o życie lub śmierć, — odparł głos żandarma.
Na te słowa, hrabia szybko otworzył drzwi wachmistrzowi, a tymczasem Scypio zapalił nowe cygaro i niedbale rzucił się na fotel.
— O życie lub śmierć? żywo zapytał hrabia Beaucadeta wchodzącego z miną tajemniczą.
— Tak jest, panie hrabio... do tego przyjść może... jeżeli się strzedz nie będziemy;... ale ja... oko sprawiedliwości,... nie zamknę powieki i pilnie czuwać będę.
— Lecz nakoniec, o cóż chodzi? — niecierpliwie zapytał hrabia.
— Pan hrabia masz pokojowca imieniem Marcin.
— Tak jest.
— Dziś wieczór lekko go zraniono?...
— Tak jest, tak...
— Właśnie go wybadywałem, bom go już miał w podejrzeniu.
— Marcina?
— Tak, panie hrabio, z dwuznacznych odpowiedzi podejrzanego, wnoszę że on należy do bandy złoczyńców których zwierzchnikiem jest Bamboche (ah! łotrze dam ja ci za ukłony moich ludzi), a zaś komissantami Bête-Puante i wspomniony Marcin...
— On... Marcin? Eh! oszalałeś mój panie; — wzruszając ramionami rzekł hrabia, — najlepsze o tym człowieku posiadam świadectwa.
— Ale pan hrabia nie wié, że wspomniony Marcin był przyjacielem od serca Bambocha, bo ten zbójca ma na piersi wykłóte jego imię... ten oto rysopis jest tego dowodem...
— Prawda, — przypominając sobie tę okoliczność powiedział hrabia.
— Co słyszę! ten zuch Bamboche oprócz imienia Baskiny, ma także wykłóte imię Marcina, rzekł zdziwiony Scypio przybierając ton szyderski jakby chciał urągać się z ojca. — Istotnie pan Marcin znajduje się tam w bardzo przyzwoitém towarzystwie...
ale któż wasanu powiedział, mój szanowny panie wachmistrzu, że tym Marcinem jest nasz Marcin?
— On to być musi, panie wicehrabio — odrzekł Beaucadet — mój doświadczony instynkt mi to powiada, i zwracając mowę do pana Duriveau, dodał: — To też działaj — ostrożnie, panie hrabio! nie trzeba żeby zuchy moje co przed czasem wiedzieli... Udawaj pan zatem że o niczém nie wiesz... nic się pan nie lękaj... śpij pan spokojnie. — Miej pan tylko parę pistoletów, karabin i dobry pałasz pod poduszką... A, jakem Beaucadet, za trzy lub cztery dni, wiedzieć będziemy czego się trzymać mamy, bo jak sądzę, trzymać będziemy kommissantów tego wielkiego łotra, który od moich ludzi odbiera ukłony.
— Jutro... jutro, mój panie... obaczymy się i pomówimy z sobą, — rzekł hrabia do Beaucadeta podchodząc ku drzwiom.
— Jutro rano, panie hrabio, nie omieszkam i uszanowaniem stawić się na pańskie rozkazy.
W ciągu téj rozmowy, Scypio leżał rozciągnięty na fotelu i palił cygaro; czasem tylko wzruszał ramionami; a gdy wachmistrz wyszedł, rzekł do ojca tonem gorzkiej ironii:
— Przerwaliśmy naszę rozmowę na dosyć groźném poruszeniu... z twojej strony... Chciałeś, podobno, podnieść na mnie rękę...
— I źlem uczynił, przebacz... zimno odparł hrabia; gwałtowność nic nie dowodzi, nic nie przyspiesza. Wolę raczéj powiedziéć ci wyraźnie: za piętnaście dni, bezwarunkowo, i nie wychodząc na krok z zamku, ożenisz się z Rafaelą Wilson.
— Ah! bah! ożenię się?... tak?... po prostu?...
— Ożenisz się... tak, po prostu, najspokojniéj odrzekł hrabia.
— Czy już mi żadnego innego nie nastręczysz małżeństwa? — wstając z fotelu zapytał Scypio.
— Żadnego...
— No, to dobra noc, — dodał wicehrabia i zmierzył ku drzwiom, a gdy już trzymał za klamkę, obrócił się i rzekł:
— Słuchajno, tylko niech ci się nie przyśni pani Wilson, bobyś mógł zachorować.
Trzy dni upłynęło od czasu jak mała Bruyére rzuciła się w staw folwarku Grand-Genévrier.
Słońce ma się ku zachodowi. Na folwarku panuje ruch niezwykły; rolnicze sprzęty, pługi, brony, wozy, uprząż i t. p. w symetrycznym porządku stoją na wzgórzu zewnątrz budynków; tuż przy nich widać chude krowy dzierżawcy rzędem powiązane do przegrody z kołków poręczy jodłowych. Daléj nieco, wspaniałe indyki, niegdyś zostające pod dozorem małéj Bruyére, wspólnie z gęśmi siedzą zamknięte w improwizowanym koszu. Nakoniec u kilku rozpierzchłych drzew, stoją na uwięzi wyschłe i wycieńczone rolnicze konie.
Folwarczna czeladź przechadza się tu i owdzie; na twarzy każdego widać zajęcie: jedni dźwigają worki z żytem lub pszenicą, drudzy z owsem i układają je wkoło wagi wiszącéj u umyślnie na to przyrządzonéj belki.
Dwaj ludzie w niebieskich bluzach na wierzchu swéj czarnéj odzieży, kierują tym niezwykłym ruchem. Jeden z nich przewodniczy drugiemu; mina jego dumna, poważna; czapkę nieco przestarzałéj mody, nacisnął aż po uszy, długi nos ozdobił parą okularów; w ręku trzymał rejestr, na którym zapisywał liczbę folwarcznych zwierząt, poprzednio każde jako znawca obejrzawszy i pomacawszy. Gdy to skończył przyszła koléj na rolnicze narzędzia również w rejestrze wyszczególnione, potem na zważone worki ze zbożem i nakoniec na paszę pozostałą w spustoszonym spichlerzu. Wszystko policzono worek po worku, wiązka po wiązce i to pod nadzorem wspomnionego człowieka, którym był pan Herpin, zarazem biegły i komornik z Salbris, oraz pomocnika, którzy po nastąpioném oszacowaniu, przygotowali się do zagrabienia wszelkiéj własności pana Chervin. dzierżawcy folwarku Grand-Genévrier. Wielki żółty afisz, unoszony wiatrem i przybity na szczątkach drzwi folwarcznych, ogłaszał, że z mocy wyroku sądowego, licytacya odbędzie się w rzeczonym folwarku, w niedzielę po skończoném nabożeństwie.
Biegły skończywszy oszacowanie skromnego inwentarza folwarku, zamyślał wejść do pana Chervin dzierżawcy, wtem podeszła, nędznie odziana kobiéta, z wybladłą twarzą, okiem od łez poczerwienioném, szybko zbiegła po kilku nierównych i mchem porosłych kamieniach, wiodących do drzwi pokoju dzierżawcy i przerażona, błagająca, zastępując mu drogę, rzekła załamawszy ręce:
— Mój drogi, mój dobry panie.... Proszę pana...
— No, i cóż tam? znowu jeremiady, znowu płacze? z porywczą niecierpliwością odparł komornik; cóż u djabła, moja pani, chcesz abym temu poradził? winniście za dzierżawę, nie macie czém zapłacić, hrabia każe robić zajęcie i wypędza was z folwarku, wszak to jego prawo.
— Prawda, drogi panie, prawda, odpowiedziała biédna kobiéta nie możemy zapłacić.... tradują nas... wypędzają... ja się temu nie opieram.
— Pani się temu nie opierasz? dziękuję za tę powolność. Ale choćbyś się i opierała, to mi tam wszystko jedno: pan hrabia pewnoby się waszego oporu nie zląkł. On zna swoje prawo i słuszność. Lubi płacić to co winien, dla tego téż chce aby jemu płacono należytości; ma słuszność.
— Niestety! o mój Boże ja to bardzo dobrze rozumiem że ma słuszność, kiedy nam wszystko zabierają i wypędzają.
— No! to daj mi pani pokój, niech skończę spisywać inwentarz, rzekł komornik i odsunął kobiétę która go na schody nic wpuszczała; muszę przystąpić do oszacowania waszych mebli...na tém dopiéro kończę;... noc już nadchodzi,... a nie chciałbym zapóźnić się tu w waszych wrzosach, bagnach... bo jeszcze nie schwytano tego zbrodniarza Bambocha, który mimo że go ścigają, ciągle dotąd krąży w okolicy, lękam się nieprzyjemnego z nim spotkania.
To mówiąc komornik znowu zabierał się do wejścia na schody.
— Mój drogi panie, nie wchodź pan! na miłość boską nie wchodź pan! z przerażeniem załamując ręce, zawołała biédna kobiéta.
— A dla czegożto nie mam wchodzić?
— Niestety! o mój Boże, bo mój biédny mąż śpi... już go febra trzęsła kiedy ta biedna Bruyére umarła... a potem... wiadomość że pan przybyłeś zrobić zajęcie... wszystko to tak go dotknęło, że już od pięciu dni nie wstaje. Gdyby więc pana postrzegł, mój dobry, mój drogi panie, toby może takiego ciosu nie wytrzymał.
— Ojciec Chervin, widzę jest bardzo delikatny; kiedy na jarmarku zasiądzie do szklanki i zapija z towarzyszem, to się nie uskarża na febrę. No, puszczajcie, ja muszę spisać wasze meble... nie ma na to rady.
— Mój dobry, mój zacny i kochany panie, pan mi zabijesz męża... nasze meble... ja panu podyktuję... to niedługo potrwa.
— W rzeczy saméj, powiedział woźny, widząc że słońce już zachodzi i przypominając sobie że ma do przebycia przeszło dwie mile pustych wrzosów i jodłowego samotnego lasu, mogących łatwo ukrywać w sobie strasznego Bambocha — w rzeczy saméj... na piątek muszę tu powrócić... poczekam więc z obejrzeniem mebli; zawsze jednak spiszę je; no, dyktuj pani?
— Mamy jeszcze weselną szafę, z ciężkiém westchnieniem rzekła poczciwa kobiéta.
— Orzechową?
— Tak jest, mój godny panie... ah! jakże pan jesteś dobry i...
— Cóż daléj?
— Mamy dzieżę do chleba.
— Ah! dobrze: nową czy starą?
— Już dwanaście lat służy nam.
— Co więcéj?
— Biały drewniany stół i dwa stołki.
— Potém?
— Łóżko.
— Łóżko, prawo wam zostawia... co więcéj?
— Już wszystko, już więcéj nic nie mamy, drogi panie...
— A więc, do widzenia w piątek. A przywoławszy swego pomocnika komornik rzekł mu: żywo, Benjaminie, nogi za pas... słońce już prawie zaszło, a za godzinę nie staniemy w domu... na stepie pusto, i niebardzo bezpieczno dzięki temu rozbójnikowi Bambochowi, którego niech piekło spali...
To powiedziawszy komornik wraz z swoim towarzyszem wyszedł z folwarcznego dziedzińca i szybkim krokiem pomaszerował, w nadziei że przed zapadnięciem nocy wróci do domu.
— Idźcie do djabła! niech wam szatan karki pokręci, wy smoki drapieżne!... wołała za nimi dzielna Robin kiedy już prawie była pewną że jéj nie usłyszą, bo i ona dzieliła z ogółem pospólstwa jakiś rodzaj obawy i wstrętu ku tego rodzaju pachołkom.
— Otóż i ojciec Chervin w niedzielę wieczór już niebędzie dzierżawcą, ale po prostu najemnikiem jak my za dwadzieścia su na dzień; jak ślimak skorupę, będzie on miał tylko jednę bluzę na karku, powiedział folwarczny parobek zapędzając konie do stajni, i wartoż to było kłopotać się i pracować przez lat trzydzieści... Jednak dobrze i tak.
— Jakto? spytała la Robin.
— Ej! dobrze!
— Hm! mnie to bawi że go widzę w kłopocie.
— A mnie żal ojca Chervin, on taki dobry, wzruszając ramionami powiedziała la Robin, to poczciwe jak kurczątko, on nawet na dziecko łajać nie śmiał i zawsze nam regularnie płacił, choć sam nic nie miał.
— Co to znaczy?... zawsze to dzierżawca, zawsze ci rozkazuje, z głupim uporem odpowiedział parobek, to téż bawi mię to że go widzę w kłopocie.
Ta odpowiedź mocno rozgniéwała brzydką la Robin, ale pobudziła do śmiechu drugiego parobka, który powtórzył:
— Hi, hi, hi! o! to bardzo bawi widzieć naszego dzierżawcę w kłopocie.
— Alboż to nie potrzebujesz zawsze miéć pana? spytała obrażona la Robin.
— Zapewne, mówił folwarczny komik, a wiész dla czego lubię widzieć panów w kłopocie?.... właśnie dla tego że są potrzebni... i że nas najmują na targu[3], gdzie jesteśmy uporządkowani jak cielęta.
I śmiechy na nowo wybuchły.
Rozgniewana la Robin, obu śmieszków silnie sandałem ugodziła w uda, wołając:
— Bo téż na prawdę jesteście tylko dużemi cielętami!
Razy sandału, które Robin swym przeciwnikom udzieliła, lepszy sprawiły skutek aniżeli najpiękniejsze rozumowania, a jowialny parobek, gładząc się po udzie, odpowiedział jakby mu tylko o prosty zarzut chodziło:
— Ty, la Robin, myślisz sobie tak, a ja mogę myślić inaczéj.
— Nie, łajdaku, masz naukę żebyś się nieśmiał z nieszczęścia ojca Chervin.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po odejściu komornika, żona dzierżawcy weszła na schody z rozpadłych kamieni i wróciła do mieszkania ojca Chervin.
W téj dosyć obszernéj ale nizkiéj izbie, lasy rozłożone na okopconych dymem belkach, dźwigały dwa szeregi gorzkich i iłowatych serów, a tymczasem przez drugi koniec zawalonego pułapu, w pośród gęstéj pajęczyny, przebijało się leżące na poddaszu siano.
W dzień, światło dochodziło do téj ciemnéj izby. Przez ruchomą ale bez szyb kratę nade drzwiami W nocy zamykano okiennice. Ściany tu i owdzie popękane, nasiąkły wilgotną, ciemną jak sadza tłustością, a z nierównéj bo tylko ze zbitéj ziemi zrobionéj podłogi, w kilku miejscach woda się sączyła.
W jednéj stronie téj izby widziano wysoki komin, jeżeli kominem nazwać można szeroką rurę, zbudowaną z cegieł o cztéry lub pięć stóp nad podłogą, przy ścianie, któréj za ognisko służył wielki kamień jak w szałasie dzikich ludzi. Tym sposobem za najmniejszym powiewem wiatru dym wijąc się rozlewał się po téj i tak już niezdrowej izbie.
Tego wieczoru, dla uśmierzenia wilgotnego zimna przenikliwéj jesieni, które się do izby wciskało, umieszczono w czeluściach pieca, od strony wierzchołków, dwie małe, uschłe jodły, których pełne ziemi korzenie wystawały aż na środek izby. Drzewo to jeszcze zielone, zamiast palić się, owszem tliło się i wydawało dym czarny i gryzący.
Blizko komina stała spróchniała dzieża do chleba, a nad nią, na zbutwiałéj desce kilka szczerbatych garnków; naprzeciw nich zaś widziałeś wielką orzechową szafę, nakoniec w najgłębszym kącie izby wznosiło się nadzwyczajnéj wysokości łóżko ubrane siennikiem na trzy stopy wysokim i chudym materacem z grubéj wełny; drewniana ławka, kulawy stół, kilka stoików, stanowiły całe umeblowanie tego mieszkania, słabo rozwidnionego świecą wetkniętą w starą, drótem żelaznym oplecioną latarkę, bo już noc była.
Takie było mieszkanie ojca Chervin, dzierżawcy u bogatego hrabi Duriveau; tak zwykle mieszkają wszyscy dzierżawcy w Solonii. Chory zdawał się spać, a tymczasem jego żona, klęcząc przy ogniu, z całéj siły dmuchała na tlące się węgle i pragnęła je koniecznie rozżarzyć. Ale nie mogąc tego dokazać, siadła skurczona przed ogniskiem, podbródek wsparła na kolanach, i kiedy niekiedy zwracało głowę ku stronie łóżka na którém drzemał jej mąż.
Nagle ojciec Chervin przewrócił się na twardém i wilgotném posłaniu swojém i wydał jęk długi, bolesny. Miał on lat blizko sześćdziesiąt, fizyonomią uczciwą i przyjemną, cerę bladą ołowianą, oczy zapadłe, usta śniade. Siwa i oddawna niestrzyżona broda, twardo i sztywnie stérczała na pomarszczonéj jego skórze.
Żona słysząc że narzeka i rusza się, podbiegła do jego łóżka i rzekła:
— Nie śpisz, biédny mój mężu?
— Niestety! żono... marzyłem o komorniku, czy już poszedł sobie z Bogiem?
— Już; chciał tu przyjść spisywać nasze meble... ale takem go prosiła żeby cię nie budził, że przystał na to abym mu podyktowała; spisał więc wszystko i poszedł.
— Już więc wszystko skończone, jęcząc szepnął dzierżawca, już nic nie mamy... Cóż się teraz z nami stanie?
— Niestety! mój Boże! ja nie wiem biédny mój mężu.
— A jam taki chory... gorączka mię z nóg zwaliła. Ach! ale moja to wina... moja!
— Twoja wina?
— Tak jest, kiedy w roku zeszłym rządca pana hrabiego widząc że z porady biédnéj małéj Bruyére żniwa mi się pięknie udały, żądał ode mnie kubana i większéj opłaty za dzierżawę, ponieważ kontrakt mój kończył się, nie powinienem był przystawać na jego żądania;... to nas zgubiło, bo pierwéj zaledwie mogliśmy wyżyć... i nigdy się ani grosza na bok nie odłożyło, a oprócz jednego dobrego żniwa jakieśmy mieli z łaski Bruyére, tyle było złych, bo dla braku piéniędzy nie mogliśmy dobrze uprawiać roli. To też kuban zjadł cały zysk z dobrego żniwa, a tegoroczne choć takie piękne, na cóż się przyda kiedyśmy jeszcze winni dwie raty dzierżawy których uiścić niepodobna. Ali! słusznie mawiał nieboszczyk mój ojciec: „Nie staraj się nigdy o ulepszenie roli biedny mój chłopcze, bo twój właściciel, skoro tylko będzie mógł, powiększy ci dzierżawę o dwa razy tyle, ile ci to ulepszenie przyniosło.”
— Widać że hrabia bardzo, bardzo potrzebuje pieniędzy, kiedy każe sprzedawać naszę chudobę i wypędza nas po tylu latach.
— Ha! widać że musi potrzebować.... a wreszcie i słuszność i prawo za nim, jak powiada komornik.
— Ale mój biédny mężu, z czegóż będziemy żyli, kiedy nas stąd wypędzą?... Tyś zbyt osłabiony żebyś się miał najmować do roboty, a ja choćbym znalazła gdzie robotę, to ci nawet i na chleb nie starczy.
— Prawdo.
— Cóż począć?
— Mój Boże!... ja nie wiem.
— Jednakże, — z pewnym rodzajem bolesnéj niecierpliwości, i po dosyć długiem milczeniu rzekła znowu dzierżawczyni: niepodobna ścierpiéć aby dwoje starych biedaków, bez żadnéj winy, tak od razu, znalazło się bez schronienia, bez chleba; nie, nie... tego ścierpiéć niepodobna.
— I któżto nie ścierpi tego, moja żono?
— Ja nie wiem, ale świat nie powinien opuszczać biédnych boskich stworzeń.
— Tak to mówią wszyscy nieszczęśliwi, moja biédna żono.
— Prawda; z gorzką boleścią rzekła dzierżawczyni; żyj jeżeli możesz, umieraj jeżeli chcesz, oto nasze przysłowie.
— Oj! zapewne że tak. Bo i komu się użalić? i na kogo?... na pana hrabiego?... wszakże on jest w swém prawie... nie nasza wina że mu płacić nie możemy, ale téż i nie jego.
— Za nadto nam podwyższył dzierżawę.
— Mogliśmy byli nic podpisywać kontraktu.
— Prawda.
— Widzisz; pan hrabia jestto pan, a my tylko prości dzierżawcy. Cóż go to może obchodzić, czyśmy szczęśliwi lub nie?... Zdaje się że panowie sobie nawzajem pomagają: że jedni za drugimi obstają... a wszakże to nie nasz brat żeby nam miał pomagać.
— Słusznie; w pokorze ducha naiwnie odpowiedziała dzierżawczyni; choćbyśmy mieli innego pana, to samoby z nami zrobił... Nie możemy miéć żalu do niego. Ah wielki Boże! jestto rzecz okropna... a biédny ojciec Jakób, któremu przynajmniej dawaliśmy schronienie i lichą strawę, cóż się z nim nieszczęśliwym stanie?
— Ha!... moja żono... pomagaliśmy mu dopókiśmy mogli... teraz... wypędzają nas... Biédny stary, i on tak jak my... zostanie na bożej łasce!
— Nie dlatego ja to mówię, żebym miała żałować iż mu pomagałam...
— Wiem o tém, moja poczciwa; ale ja żałuję téj trochy grosza które wyexpensowałem w miastach... w oberżach, w dniach jarmarku albo targu kiedym przedał moje towary. O! gdybyśmy mieli teraz te piéniądze...
— Wymawiasz sobie żeś czasem wypił butelkę wina i zjadł kawałek mięsa, kiedyś po całych tygodniach prawie pościł a zawsze mocno się napracował?... o mój mężu drogi!
— Wszystko jedno, moja żono, grosz do grosza a byłoby coś; a tymczasem, kiedy ja wypijałem po kilka szklanek wina, kiedym się zasilał kawałkiem mięsa, ty biédaczko, jak zawsze piłaś brzydką studzienną wodę, jadłaś kwaśne mleko i czarny chléb... O! nieszczęście to dopiéro uczy rozumu... oj, tak, tak!...
— Słuchajno; przerywając mężowi nagle powiedziała dzierżawczyni, bacznie nadstawiając ucho.
I oboje staruszkowie zamilkli i słuchali.
Wówczas wśród głębokiéj nocnéj ciszy w dwóch różnych przerwach dał się słyszéć krzyk solońskiego orła.
— To Bête-Puante, nagle powiedziała dzierżawczyni, to jego hasło... Może on chce ze mną pomówić o téj biednéj pani Perrine. Byleby tylko ustało jej szaleństwo, które ją znowu napadło od czasu śmierci nieszczęśliwéj małéj Bruyére... Może Bête-Puante wie o tém, bo on zawsze tyle się troszczył o panią Perrine.
Krzyk orła, to hasło Bête-Puante znowu się rozległ, dzierżawczyni wzięła latarnię i spiesznie wyszła; przybyła do małych zarośli otaczających staw przy zwaliskach staréj piekarni i wówczas po trzykroć podniosła w górę latarkę, potem zgasiła ją i czekała.
Czysty i pogodny księżyc rozlał po stawie srebrzyste światło swoje, a wkrótce na błyszczącéj się wokoło prędze, dzierżawczyni dostrzegła czarny cień ludzkiéj postaci, która jużto wyprostowana, już skurczona, czołgając się i przeciskając przez sitowie zmierzała w kierunku folwarku.
W kilka chwil później, Bête-Puante wyszedł z sitowia, i wydostał się na brzeg na którym czekała go drżąca dzierżawczyni.
— Czy Marcin przyszedł już? spytał wykradacz.
Dzierżawczyni zamiast odpowiedzi, zawołała załamując ręce
— O Boże!.. to pan, panie Bête-Puante, myślałam żeś pan gdzie tam w najgęstszym loesie: pan chyba nie wiesz że wachmistrz Beaucadet i jego żandarmi...
— Czy Marcin już przyszedł? niecierpliwie powtórzył wykradacz przerywając dzierżawczyni.
— Nie — panie Bête-Puante, odpowiedziała; jeszcze nie przyszedł.
I z pełnym bojaźni namysłem dodała:
— Nie śmiem prosić pana abyś wszedł do nas... panie Bête-Puante, bo pan niebardzo lubisz wstępować do cudzych domów.
— A nasz poczciwy Chervin jak się ma? spytał wykradacz nie odpowiadając na zaprosiny.
— Niestety! smutnie mówiła znowu dzierżawczyni, mój biédny mąż coraz to słabszy... Od owego dnia kiedy żandarmi przybyli aresztować małą Bruyére, i kiedy się utopiła, poczciwiec jak się położył tak jeszcze nie wstawał, do tego stopnia uczuł to wszystko... Ah! bo też mocno kochaliśmy tę biedną dziewczynę!
— Ona już umarła...i na dobre umarła; niemyślmy już o niéj, spiesznie i głucho powiedział wykradacz.
— A kiedy człowiek pomyśli, że nawet biednego jéj ciałka znaleźć niemożna było.
— Prawda, prawda, że nie można było znaleźć, odpowiedział wykradacz; w stawie pełno bezdennych wirów, pewno w który wpadło jéj ciało.
I jakby chciał przerwać tę smutną rozmowę, dodał;
— Mówisz więc, że nie lepiéj twemu mężyskowi?
— Jakie ma być lepiéj, panie Bête-Puante, śmierć tej biedaczki, ogłoszona licytacja naszego majątku... to wszystko razem w rozpacz go wprawia... nie wiemy co się teraz z nami stanie.
I nieszczęśliwa otarła łzy, które wobec męża powstrzymać umiała.
— Cóż robić, biedacy, prawo jest za panem hrabią...
— Tak, niestety!
— I do hrabiego Duriveau nie możecie miéć żadnéj pretensyi.
— Niestety! nie możemy.
— Niestety tak, niestety nie! szyderczym wybuchając śmiechem zawołał wykradacz.
— Panie Bête-Puante nie rozumiem.
— Mówię że hrabia jestto bardzo zacny człowiek, a jego syn bardzo miły młodzieniec! Ja ich bardzo kocham; ale dosyć tego. Poczciwy Chervin nie powinien wątpić o sobie, nie powinien leżeć w łóżku; owszem niech wstaje koniecznie, niech chodzi, niech nabierze odwagi... jeszcze go przecież nie sprzedano, a do jutra... daleko.
— Jakże chcesz panie Bête-Puante, aby mój mąż wstał, aby sił nabrał? kiedy nic jeść nie może, a do zsiadłego mleka wstręt czuje.
— Dziwna rzecz, zawsze szyderczo mówił Bête-Puante, a od lat sześćdziesięciu jada tylko zsiadłe mléko z czarną kaszą i popija studzienną wodę...
— Panie Bête-Puante, mój stary wcale nie jest delikatny, ale...
— Milcz, biedna owco, szczególnym tonem dzikiéj ironii i rozczulenia powiedział wykradacz... bo mnie okrutnie rozdrażnisz na wilków.
A potem zanurzył rękę w jednéj z głębokich kieszeni swojéj opończy i wydobył z niéj przepysznego bażanta, na którego szyi wisiał jeszcze drót w który się złapał.
— Masz tu dwuletniego koguta, gotuj go w garnku przez kilka godzin, dosyp szczyptę soli i tymianku a obaczysz, że jak się twój chory mąż napije tak doskonałego bulionu, zaraz odzyska władzę w nogach.
— O mój Boże! to ciągle wykradasz zwierzynę panie Bête-Puante, zawołała przerażona dzierżawczyni, machinalnie trzymając za szyję bażanta którego jéj wykradacz wetknął w rękę, a strażnicy?... a żandarmi? oni się sprzysięgli na twoję zgubę panie Bête-Puante, strzeż się zatem, żeby cię nie schwytali!
— A kiedy się napije tak zdrowego i lekkiego bulionu, bynajmniéj nie zważając na przestrach dzierżawczyni mówił daléj Bête-Puante, pewno będzie zdrowszy; bo on tylko z niedostatku choruje.
— Ale, panie Bête-Puante, ten bażant... to własność pana hrabiego... pochodzi z jego lasów, to jego zwierzyna... źle więc robimy, że...
— Po bulionie niech twój poczciwiec zje jednego z tych linów którego mu usmażysz na węglach... to lekkie, pożywne i smaczne.
To mówiąc wykradacz dobył z pod opończy dwa przepyszne liny, okrągłe, tłuste i na stopę długie, związane sitowiem przeciągniętém przez skrzela, i powiesił je na ręku dzierżawczyni tak że zabujały obok bażanta, którego poczciwa kobiéta zawsze machinalnie za szyję trzymała.
— Matko boska! zawołała; toś pan mimo żandarmów i mimo wszystkiego, znowu zastawiał w stawach swoje samołówki?
W tej chwili, dzięki wprawnemu słuchowi, wykradacz usłyszał w dali, poza folwarkiem, szmer kroków zaledwie dostępny jemu, którego zmysły tak były delikatne jak u dzikiego.
— To zapewne Marcin, zostaw nas.
I to mówiąc lekko popchnął ku domowi dzierżawczynię, która ciągle trzymała w ręku bażanta i obu linów; a pozostał sam w pobliżu zwalisk piekarni.
Przez jakiś czas Bête-Puanle chodził ponury, zamyślony, jużto słuchając niespokojnie coraz bardziéj zbliżających się kroków Marcina, już rzucając przenikliwy wzrok na drugi brzeg stawu, skąd dopiero od niejakiego czasu dochodził daleki i ciągle głośniejszy szum spadającej wody.
Wkrótce pomiędzy zwaliskami piekarni pokazał się Marcin, ujrzał Bête-Puanta, który naprzeciw niemu zdążał, podbiegł i chwytając go w swoje objęcia rzekł boleśnie wzruszonym głosem:
— Przebacz... Klaudyuszu... przebacz...
— I cóż ci mam przebaczyć, mój chłopcze? tonem ojcowskiéj przychylności spytał wykradacz.
— Niestety! Klaudyuszu, trzy dni temu, kiedyś się dostał do parku i wsunął aż pod zamek, aby mię widzieć... aby mi donieść...
Marcin przerwał sobie na chwilę, zadrżał, i znowu mówił wzruszonym głosem:
— Aby mi donieść o okrutnym wypadku, o którym na drugi dzień dowiedziałem się z twojego listu i...
Marcin znowu przerwał; łzy i łkania dokończyć mu nie dały.
— Odważnie... mój chłopcze,... rzekł mu wykradacz, odważnie... nie myślmy już o tym wypadku... Widziałeś żem groźnie powstał w chwili gdy Duriveau cynicznie biesiadnikom swoim wykładał swe szatańskie zasady... rzuciłeś się na mnie,... a broń którą miałem przy sobie, przypadkiem wystrzeliła... stąd cały hałas...
— Dobry jesteś Klaudyuszu; ale wyrzucałem sobie, że w szalonéj trwodze posądziłem cię o morderstwo,... ciebie... Klaudyuszu, ciebie!
— Przysięgam na Boga, który nas słyszy, mój chłopcze, uroczystym głosem rzekł wykradacz, że słusznem uniesiony oburzeniem, chciałem tylko w obec biesiadników dać panu Duriveau straszne i ostateczne napomnienie i wołać mu: żałuj, żałuj, póki jeszcze czas... i...
— Czyż mi na to potrzeba przysięgi? przerywając wykradaczowi zawołał Marcin; ty Klaudyuszu, miałbyś być mordercą, ty!...
— Przyjdzie dzień w którym będę zarazem sędzią i mścicielem,... głucho powiedział wykradacz; użyję prawa strasznego... ale nigdy morderstwa...
— Wiem Klaudyuszu, odpowiedział głęboko Wzruszony Marcin. O! powtarzam ci, że chyba tylko w obłędzie myśl podobną powziąć mogłem; ale gwałtowność słów hrabiego, słuszne powody twojéj nienawiści ku niemu...
— Zaraz pomówimy o hrabi; ostro rzekł wy krajacz, a twoja matka?
— Jeszczem jéj widzieć nie mógł, odpowiedział boleśnie znękany Marcin; lękam się zbyt silnego jéj wzruszenia. Osoba do któréj ją przedwczoraj przeniesiono, dała mi znać dziś rano że stan zdrowia kochanéj matki przynajmniéj nie pogorszył się.
Wykradacz zwiesił głowę i westchnął głęboko, a łza spływała mu z oczu i zgubiła się w siwéj jego brodzie.
Po krótkiém milczeniu, Marcin pokonywając wzruszenie odezwał się znowu:
— A Bruyére? moja biédna siostra?
— Pisałem ci że jéj nie grozi żadne niebezpieczeństwo... jednak mocno jeszcze osłabiona... Jutro będziesz ją mógł widziéć.
— Biédne dziécię, z goryczą powiedział Marcin, dowiedziałem się jednocześnie... o jéj istnieniu i o nieszczęściach które ją tak wcześnie nawiedziły... tak wcześnie... Ale nie zwodzisz ty mię Klaudyuszu? czy pewno obaczę ją jutro? czy istotnie nie grozi jéj żadne niebezpieczeństwo?
— Żadne... młodość jéj oparła się tylu ciosom... tylu wzruszeniom... a za jéj zdrowie ręczę, równie jak za to, żem ją wydobył z tego przeklętego stawu.
— Prawda... Klaudyuszu... zacny Klaudyuszu... znowu zostałem twoim dłużnikiem! Ty zawsze byłeś i jesteś moim gieniuszem opiekuńczym, rzekł rozczulony Marciu podając obie ręce wykradaczowi, który je silnie w swoich uścisnął; ale w liście naprędce napisanym nie mogłeś mi powiedzieć, jakim sposobem ocaliłeś siostrę od prawie nieochybnéj śmierci?
— Ukryty w lesie byłem świadkiem okropnéj sceny znalezienia dzieciątka — mówił wykradacz.
Usłyszawszy że żandarm miał się udać na folwark dla przyaresztowania Bruyéry, chciałem wyprzedzić go. Gnałem ścieżki daleko bliższe niż zwyczajna droga, sądziłem że wcześniéj przybędę pod folwark, wydam krzyk dobrze znany twojéj siostrze, tém samém sprowadzę ją ku sobie, i będę mógł ostrzedz; ale na nie szczęście żandarmi zdążyli tam wprzód nim Bruyére usłyszała moje hasło. Przybywszy za późno ukryłem się w trzcinach rosnących w tym oto rowie... upustem przedzielonym od stawu. Bóg natchnął tą myślą...
— I wtedy...
— Widziałem przy blasku księżyca, jak nieszczęśliwa dziewczyna w staw się rzuciła... Mogłem ją ocalić.. szybko więc podniosłem upust przy którym twoja siostra upadła, a woda wlewając się w rów, uniosła do mnie to nieszczęśliwe dziécię walczące z śmiercią. Jedną ręką schwyciłem ją za odzież, a drugą spuściłem upust, i tém samém wstrzymałem zbytni przypływ wody, która roi już do pasa sięgała.
Wziąwszy potém twą siostrę na ręce, niosąc ją szedłem ciągle rowem, aż nakoniec wydostałem się z niego pewny, że mię już nikt nie widzi... wreszcie lasami przybyłem do kryjówki... resztę wiesz.
— A tymczasem na próżno szukano zwłok téj nieszczęśliwéj, którą okropne oskarżenie do samobójstwa przywiodło: nie wstrzymując dłużéj łez powiedział Marcin.
— Nędzni!... ją! ją o dzieciobójstwo posądzać!... wołał wykradacz; ją, biedaczkę, która ulegając niepokonanemu uczuciu wstydu i trwogi potrafiła ukryć przyjście na świat swojego dziecięcia, która dwa razy dziennie przychodziła karmić swoje niemowlę do mojéj kryjówki, o milę od folwarku. A ja widząc że mimo starań, to niewiniątko niknie w téj wilgotnéj i pozbawionéj powietrza jaskini, powziąłem nieszczęśliwą myśl zanieść to dziecię do Vierzon, gdzie kiedyś istniało koło dla podrzutków. Nie podobna, mój kochany, opisać ci okropnéj rozpaczy téj młodej szesnastoletniéj matki, gdym jéj uczynił ten projekt! niepodobna opowiedzieć jéj łez i rozdzierających krzyków; lecz nakoniec konieczność ocalenia dziecka przemogła... Ruszyłem w drogę ona mi prawie cały dzień towarzyszyła, to pokarmiając dziecię, to je całując, to łzami zalewając... Kiedy wypadło rozłączyć się... sądziłem że straci odwagę... jednak wszystko zniosła... Ale zaledwie dwadzieścia kroków uszedłem, znowu podbiegła.... ku mnie. „Jeszcze raz, ostatni raz” rzekła łzv połykając, i nowe nastały pocałunki, nowe narzekania... Strudzona padła na drodze... Ja, poszedłem daléj... aż słyszę za sobą przyspieszone kroki... była to jeszcze Bruyére. „Klaudyuszu... ostatni raz, o! niezawodnie ostatni!...” a ja który już odwykłem od płaczu, przecież zapłakałem... Nakoniec opuściła mię aby wrócić na folwark i nie wpaść w podejrzenie. Przybyłem do Vierzon... koło dla podrzutków przez oszczędność zniesiono tam na zawsze.. Mieszkaniec lasów, nie wiedziałem o tak uczciwém wyrachowaniu.
— Przez oszczędność? — powiedział Marcin patrząc na wykradacza jakby słów jego nie pojmował.
— Tak jest, przez oszczędność! — z wybuchem dzikiego śmiechu powtórzy! Bête-Puante; ale nie... co mówię?... to ostatnie schronienie które prawdziwie chrześcijański ksiądz otworzył dla nędzy, dla wstydu, lub żalu uwiedzionych dziewcząt, zamknięto nie przez oszczędność ale przez loikę... bo wiedziano że tym sposobem niezawodnie śmierć pochłonie większą liczbę dzieci, któreby w tém schronieniu znalazły macierzyńską troskliwość. Zamknięto koło dla podrzutków, bo lękano się z czasem zbytniego natłoku na uczcie życia.
— Ah! Klaudyuszu... to okropnie! rzekł Marcin kryjąc twarz w obu dłoniach; o! litości... litości!
— Masz słuszność... ironia na bok; nienawiści potrzeba! zawołał wykradacz, tak jest, hańba i sromota ludowi który nie błogosławi przyjściu na świat bożego stworzenia! który go nie przyjmuje jako dar boży z wdzięcznością i życzliwością... Tak jest, przekleństwo krainie która zrodzonego ubogo i opuszczonego uważa za nieszczęsny i niebezpieczny ciężar, a tém samém zmusza go na przyszłość do nędzy, niewiadomości, i częstokroć do zbrodni. Przekleństwo tym którzy mię niemal pozbawiają prawa użalania się na śmierć syna twojej siostry... A jednak... ulegając mimowolnemu rozczuleniu mówił daléj wykradacz... Gdybyś wiedział ile to bolesne patrzéć jak biédne, niewinne niemowlę powoli blednieje, gaśnie i w twoich oczach kona... Nie... mój chłopcze! ja ci nie umiem opowiedzieć jak się we mnie serce krajało owéj nocy, kiedy nie znajdując schronienia dla dziecięcia twojéj siostry, napróżno usiłowałem przywołać je do życia... Niestety! pomimo wysileń podróży i choroby byłoby jednak żyło, gdyby wracając znalazło potrzebną troskliwość... ale nie... nic i nic... o tak spóźnionéj godzinie, w nocy dżdżystéj i zimnéj, wszystkie domy były pozamykane... Czułem jak sztywniały, jak lodowaciały członki nieszczęśliwego dziecięcia; napróżno je tchem moim rozgrzewałem; zadrgało konwuisyjnie... jękło żałośnie, uśmiechnęło się jak aniołek i... skonało.
Po chwili milczenia którego Marcin nie miał siły przerwać, wykradacz spokojniejszym głosem mówił daléj:
— Poczytałem za święty obowiązek odnieść twéj siostrze... jéj dziecię... zawsze to jakaś ulga dla matki gdy może modlić się i płakać na grobie dziecięcia... Wróciłem więc do mojéj kryjówki z tym smutnym ciężarem; nieszczęsny traf sprawił że w dzień powrotu mojego z Vierzon odkryto moje schronienie; nie mogłem uprzedzić Bruyére; a biédna jednocześnie dowiedziała się o śmierci swojego syna i o ciążącém na niéj posądzeniu o dzieciobójstwo... to było za wiele... chciała więc umrzéć...
— Znasz teraz cierpienia ofiary, dodał wykradacz; jutro poznasz haniebne okrucieństwo kata, poznasz jak raz... raz tylko... twoja zawsze czysta... chociaż skalana... siostra... uległa gwałtownéj i nikczemnéj zasadzce. Straszne to wyznanie... które ze wstydu i bojaźni taiła w swojéj duszy, a prawie umierająca z pomieszania, przede mną tylko wyjawiła... twoja siostra sama jutro tobie powtórzy... tobie naturalnemu jéj mścicielowi... bo godzina zemsty już wybiła.
— Jaka godzina, Klaudyuszu?
— Godzina wielkiego przykładu... uroczyście odpowiedział wykradacz.
Nagle Marcin zawołał:
— Klaudyuszu, nie słyszysz ty tętentu galopujących koni?
— Słyszę go już od kwadransa... bo ucho moje wprawniejsze niż twoje.
— Cóż to jest? niespokojnie zapytał Marcin.
— Są to szukający mię żandarmi, zimno odpowiedział Klaudyusz. Oni tu zdążają... aby mię aresztować.
Wykradacz zdawał się tak obojętnym na grożące mu niebezpieczeństwo, że Marcin patrząc nań zdumiony, zawołał:
— Przybywają aby cię aresztować, i ty stoisz spokojnie Klaudyuszu?...
Bête-Puante, nie odpowiadając, wziął Marcina za rękę i wyprowadził ze zwalisk piekarni, do których obaj się schronili, wszedł z nim na tamę, i przy świetle księżyca pokazał mu w dali, na przeciwnym brzegu stawu, kilku żandarmów galopem pędzących po drodze wiodącéj wprost do folwarku.
— Żandarmi?... zawołał Marcin — uciekaj Klaudyuszu, uciekaj!
— O zbyt ważnych rzeczach pierwéj z tobą pomówić muszę.
— Ale za dziesięć minut tutaj przybędą!
Bête-Puante zaprzeczająco poruszył głową.
— Któż ich zatrzyma? — zapytał Marcin.
— Śluza... słuchaj!...
W rzeczy saméj, wśród głębokiej nocnéj ciszy, Marcin natężywszy słuch, usłyszał daleki szum silnego spadku wody.
— A więc podniosłeś upust, Klaudyuszu?
— Tak... od godziny... kiedym tu idąc dostrzegł tych jeźdźców na drugim końcu stawu... bo uważając po ich drodze, tu tylko zdążać mogli... i po nie innego, tylko po mnie.
— W takim razie masz słuszność, tama zalana a jeźdźcy będą musieli wrócić się.
— A dostawszy się na bagna i torfy z téj strony staw otaczające, to chyba za godzinę do nas zdążą, a za godzinę już mię nie znajdą. Teraz posłuchaj mię...
— Słucham cię... Klaudyuszu.
— Kilka miesięcy temu, mówił Bête-Puante, jak mi wykryto tajemnicę twojego urodzenia... byłeś za granicą; pisałem do ciebie... i wróciłeś do Francyi... opowiedziałem ci okropny postępek hrabiego Duriveau z twoją matką... która z rozpaczy straciła rozum... bo cię jeszcze w powiciu kazał jéj porwać i oddać na pastwę najsroższéj nędzy. Opowiedziałem ci, jak Duriveau... mój zły duch... pierwéj bez litości zraniwszy mi serce... mnie, który mu nigdy nic złego nie wyrządziłem... potém zelżywie zranił mój honor...
— Wiem... Klaudyuszu... wiem, to niegodziwe.... bardzo niegodziwe...
— Powiedziałem ci nakoniec, jakim sposobem prawnie i sprawiedliwie... miałem w mojém ręku... życie tego człowieka, który blady... z poddaniem się oczekiwał śmierci, jaką mu zadać miałem prawo; lecz że ufając obietnicy uroczyście zaprzysiężonéj, z któréj wkrótce potem drwił sobie, darowałem mu życie.
Na twarzy Marcina, gdy to słyszał, osiadł wyraz niewypowiedzianego rozczulenia i uwielbienia.
— O! mój przyjacielu! zawołał, jakiéjże w tém zdarzeniu dowiodłeś wielkości i wspaniałości duszy! Nie zapomnę tych słów które przed kilku laty, gdyśmy po długiém rozłączeniu raz się spotkali, do mnie wyrzekłeś nie wyjawiając że to o ciebie chodzi: „Słuchaj moje dziécię... wypadek ten posłuży ci za naukę: Bogaty i możny niegodnie skrzywdził nieznanego i ubogiego.... wyrządził mu krzywdę krwawą, mówiłeś.... krzywdę którą prawo dozwala śmiercią ukarać. Ubogi był uzbrojony...1 i rzekł bogatemu: — „Umrzesz...” „Moje życie w twojém ręku, czyń co chcesz” odparł bogaty. — „Posłuchaj mię, poważnie mówił ubogi — dotąd byłeś niegodziwcem, popraw się... bądź dobrym... ludzkim... przyjdź w pomoc cierpiącym... ty który jesteś bez litości, zaprzysięgnij mi ją: a żyć będziesz... lecz strzeż się; krzywda którąś mi wyrządził, na zawsze obrzydziła mi byt mój i zamieniła go w ciężar; jeżeli więc dopuściłeś się krzywoprzysięztwa, pamiętaj, że prędzéj lub późniéj upomnę się o to życie, które ci tylko dla tego zostawiam abyś je na dobre użył... Wtedy, sędzia i potępiony legną w jednym dole...” Bogaty przysiągł...
— Dobrze... ale daléj... z głęboką i gorzką ironią przerywając Marcinowi rzekł wykradacz; wyszydzaj bez litości moję głupią i występną ufność. Ha, byłem najgłupszym, najnędzniejszym z ludzi!...
— Nie mówiłbyś tego Klaudyuszu... gdy się dowiesz że przykład twój, jak pragnąłeś był dla mnie szczytną nauką.
— Nic rozumiem cię...
— Późniéj... i ja z kolei... i ja, choć nie miałem sposobności darowania życia temu, który mię skrzywdził... ocaliłem jednak od niezawodnéj śmierci... człowieka możnego... o! bardzo możnego... i pomny na twój wzniosły przykład... powiedziałem mu: „Życie... którém ci ocalił... zachowaj panie dla dobra ludzkości... władza twoja wielka... przyjdź więc w pomoc cierpiącym bliźnim!”
— A czy i ten także... był krzywoprzysięzcą?
— Nie, Klaudyuszu,... ten się nie dopuścił takiej zgrozy, odpowiedział wzruszony Marcin; — ale owszem dotąd szlachetnie dotrzymał słowa... Widzisz więc... że słusznie mówiłem... iż, i tym razem wspaniałomyślność twoja nie została bez błogiego owocu.
— A ja ci powiadam, że i tym razem, byłem oszukany... występny, z dzikióm uniesieniem zawołał wykradacz, tak jest występny, bom darował życie nędznikowi, który mimo przysięgi, wyciska strumienie łez i wywołuje najokropniejsze nieszczęścia; nędznikowi, który chełpiąc się swojemi występki, uwiecznił je w swojéj rasie.. Nie, jam nie powinien był darowywać mu życia... nie, nie!.. a jednak, z poświęceniem osobistych uraz, czyniłem wszystko, aby go do żalu nakłonić, przypominając mu przysięgę... atoli nadaremnie usiłowałem rozczulić go, obznajomić ze złem jakiego się dopuszczał, z dobrem jakieby mógł świadczyć, a nadewszystko ze skutkami ułud które go sprowadziły z dobréj drogi; nadaremnie.... zrazu na moje napomnienia, na moje prośby i groźby odpowiedział szyderstwem i zniewagą... a potém, słyszałeś co głosił owego wieczoru.
— Niestety! nikt jeszcze nie objawił nigdy tak dzikiéj nienawiści dla wszystkiego co wzbudza szacunek i litość, ponurym głosem odpowiedział Marcin.
— Tak jest, najzuchwalsze szyderstwo ciskał on w twarz ludzkości, a jednak ostrzegałem go. Powiedziałem ci Marcinie... tobie, który także straszny masz rachunek z tym człowiekiem... powiedziałem ci dawniej... że tego już za nadto, powolność moja już wyczerpnięta, wybiła godzina sądu. A tyś mi odrzekł: „Cierpliwości, Klaudyuszu... mam nadzieje że jako służący przyjętym zostanę w dom hrabiego cierpliwości“... Otóż jesteś w jego domu... znasz ohydne jego zasady, widzisz złe jakie wyrządza... wiesz że jego syn... jego godny syn, jest katem twojéj siostry... Czyliż i teraz jeszcze powiesz mi: Cierpliwości?
A że Marcin, z nieopisanym wyrazem boleści milcząc patrzył na Klaudyusza, ten więc zawołał:
— Odpowiadaj! czy pochwalasz mię? lub potępiasz? czy przekonałeś się że ten człowiek bez serca, bez wnętrzności, jest plagą nieszczęsnej naszéj krainy, któréj owszem powinien być dobroczyńcą, opatrznością... jak to mi zaprzysiągł w stanowczej chwili.... wobec śmierci!... Czy ten człowiek, ten milionowy bogacz, nic jest nieograniczonym panem rozległych włości, które jego ojciec nabył chytrością i lichwą, a które niegdyś były nagrodą zacności i oręża? A w tych obszernych posiadłościach, owocu niecnéj kradzieży, cóż widzimy? — Oto nieszczęśliwe istoty zbestwiałe niewiadomością, zdziesiątkowane trudem, głodem i chorobą; oto dzierżawców zubożałych uciążliwą opłatą, którzy hrabiemu oddają cały plon roli od rana do wieczora własnym potem skrapianéj. Dla nich praca, nieustanne troski, nędza i upadek.... dla hrabiego zaś spokój, dostatek, rozkosze, bogactwo!.. i niedosyć na tém... Nikczemny syn, żywy obraz nikczemnego ojca, odziedziczy te dobra oszustwem nabyte i uwieczni jego występki... I ten syn, może znowu będzie miał syna podobnego sobie... A tak téj części Francyi grożą wszelkie nieszczęścia, bo nielitościwy los chciał aby żyła pod dynastyą jakiegoś Duri’eau, dynastyą wyrodną, pod szczepem szczęśliwego oszusta, a mówią że czasy feudalizmu już minęły!... gorzkim wybuchając śmiechem zawołał wykradacz.
A potém, zwracając się do Marcina dzikim i stanowczym głosem dodał:
— Powiadam ci więc, że niezwłocznie należy dać przykład straszny, rozgłośny, zbawienny, któryby przeraził złych, a dobrych utrzymał na prawej drodze....
Marcin w milczeniu słuchał tych słów dzikiéj zapalczywości.
Nieraz zaczerwieniło się jego czoło, zaiskrzył się wzrok, nieraz zdało się że wstrząsa nim straszne postanowienie wykradacza.
Dopiéro po niejakieé chwili czułym i smutnym głosem odezwał się do Klaudyusza:
— Wiele i długo cierpiałeś Klaudyuszu.... a te cierpienia twoje pogorszyła samotność dzikiego życia na jakie się skazałeś od czasu jak....
— Dosyć tego... głucho zawołał wykradacz, jeszcze rana niezgojona.
— Tak jest... widzę ją, widzę tę krwawą ranę, będę więc milczał Klaudyuszu, nie przypomnę ci jakie katusze człowiek znosić potrafi, mianowicie człowiek z twém sercem kochany Klaudyuszu... ale najdotkliwsze cierpienia.... najsprawiedliwsze żale człowieka jak ty... nie skłonią nigdy do gwałtu lub morderstwa.
Zdziwiony wykradacz spojrzał na Marcina.
— Nie Klaudyuszu, jakkolwiek nielitościwym jest hrabia, jakkolwiek pogardy godnym za złamanie przysięgi, jakkolwiek wspaniałomyślnie z nim postąpiłeś, jakkolwiek sprawiedliwemi są uczucia twoje, nie masz jednak prawa rozrządzać życiem, któreś mu darował, bo to życie należy do Boga.
— Będę więc narzędziem Boga! srogim głosem rzekł wykradacz.
— Nie, sam prędko poznasz że do tego nie masz prawa, łagodnie i poważnie odpowiedział Marcin, samotność bowiem nie mogła przygasić w tobie świetnego i szlachetnego rozsądku, sprawiedliwego i wzniosłego ducha, którego nie umiano poznawać w tobie, gdyś pełnił skromne a zaszczytne obowiązki wiejskiego nauczyciela, któreś późniéj zamienił na koczujące i samotne życie. Klaudyuszu! dodał Marcin czule ściskając dłoń wykradacza, stary mój przyjacielu, jeżeli w dziwnych kolejach życia.... częstokroć stałem nad brzegami okropnych przepaści a nigdy w nie nie wpadłem... to dzięki tobie... i niezatartym zasadom które w sercu mojém Cyryla ojcowska twoja nauka, odkąd przez litość czuwałeś nade mną, biedném, opuszczoném dzieckiem, podobném tylu innym bożym stworzeniom o które mniéj dbają jak o polne zwierzęta... A więc Klaudyuszu! dla tego żem ci winien życie, serce i rozsądek... uwolnij mię od współudziału w twoich zamiarach, a dopomóż raczéj w spełnieniu celów moich....
— Twoich celów?
I wykradacz przenikliwie spojrzał na Marcina: jakież są twoje zamiary?
— Cel mój jest twoim celem Klaudyuszu... Różnimy się tylko środkami dopięcia go.
— Potrzebuję dać przykład...
— Damy, o! wielki damy przykład! uroczystym głosem rzekł Marcin...
— Straszny?
— A nadewszystko zbawienny... jak powiedziałeś. Wszak masz na celu Klaudyuszu, zachęcenie dobrych do wytrwania w dobrém... a niedozwolenie złym aby trwali w złém...
— I ukaranie złych za złe, które wyrządzili, tak aby ta kara trwogą przejęła wszystkich im podobnych.
— A jeżeli źli staną się o tyle dobrymi o ile byli złymi, Klaudyuszu? a jeżeli z nieludzkich staną się ludzkimi?
— Dobrymi? ludzkimi? powtórzył mocno zdziwiony Klaudyusz — to chyba nie idzie tu o hrabiego Duriceau... o twojego ojca...
Wyrazy twojego ojca, z okropną ironią wymówił wykradacz.
— Owszem, idzie o hrabiego Duriveau, mojego ojca.
— I o wice-hrabiego, twojego brata?
— I o wice-hrabiego, mejego brata.
— Bądź zdrów... już przesiąkłeś liberyą, już cię służba popsuła...
To powiedziawszy wykradacz nagle chciał się oddalić.
Marcin zatrzymał go, i rzekł smutnie wzruszonym głosem:
— Zbyt srogi jesteś dla mnie, Klaudyuszu.
— Boś nikczemny... bo się usuwasz od słusznej sprawy, bo już niema w tobie nic męzkiego... bo może zechcesz mi wychwalać cnoty hrabiego Duriveau, twojego ojca, i niewinną łagodność wicehrabi, twojego brata.
— Nie znam człowieka tyle samolubnego, tak przykrego i chciwego, tak dumnego jak hrabia Duriveau — krótko i surowo powiedział Marcin.
Wykradacz poruszył się zdziwiony.
— Nie znam duszy niedostępniejszéj wszelkiemu politowaniu, czułości, miłosierdziu; nie znam człowieka któryby objawiał tak cyniczną, tak nieubłaganą i wcieloną pogardę dla wszystkiéj pokornéj niedoli jak on... słyszałeś go owego wieczoru; znałem, mówię, hrabiego... ale nie sądziłem nigdy żeby z taką bezczelnością wyjawiał swoje bezecne zasady.
— I lękałeś się... drżałeś w twojéj liberyi.
— Tak jest, lękałem się, drżałem Klaudyuszu, łagodnie odpowiedział Marcin — lękałem się abym nie nadwerężał, nie zniszczył na zawsze świętego interesu, który mię zmusza do roli, jaką wobec hrabiego odgrywam... Widzisz jednak, Klaudyuszu, że mimo to niemniéj surowo sądzę tego człowieka, i wraz z tobą powiadam: tak jest, na tym człowieku podwójna cięży wina, bo rozległe posiadłości swoje mógł był przemienić w obiecaną ziemię a uczynił z nich padół nędzy i płaczu.
— Czegóż więc chcesz? na co czekasz? ja cię nie pojmuję — z dziką niecierpliwością zawołał wykradacz. — A syn czyliż nie jest godny ojca?
— Cóż dziwnego, Klaudyuszu, że wychowany w takiéj szkole, Scypio jest takim, jakim go znasz? Nie, — tonem boleści i głębokiego politowania dodał Marcin, — nie znam przed wcześniejszego, okrutniejszego, bardziéj przerażającego wyrodka nad to dziécię, które z zimną pogardą igra z najhaniebniejszemi występki... jakby młodzik, którego już znudziły zbyt dziecinne na jego wiek zabawki; a on ma zaledwie lat dwadzieścia!
— A więc... chceszże wraz ze mną, strasznym i wielkim przykładem zmusić złych do dobrego?
— Strasznym? nie; tém się właśnie różnimy Klaudyuszu.
— I ty, coś dopiero najczarniejszemi kolorami odmalował portrety obu tych ludzi, mówisz jeszcze w ten sposób! No... widzę że w twoich żyłach wraz z krwią wyschła i nienawiść...
— Nienawiść?,.. nie Klaudyuszu. W dzieciństwie mojém odzwyczaiłeś mię od nienawiści, przykładem twojéj anielskiéj rezygnacyi i niezmiennéj pogody, wobec okropnego ubóstwa, gorzkich trosk i prześladowania.
— Minął już czas rezygnacyi, — ostro odpowiedział wykradacz; — zresztą nie chodzi tu o osobiste uczucia; ja nietylko własną zniewagę pomścić pragnę... Lecz kiedy człowiek ten nie przejmuje cię ani nienawiścią, ani zgrozą, czegóż więc doświadczasz?
— Doświadczam litości... Klaudyuszu.
— Litości! — z wybuchem dzikiego śmiechu zawołał wykradacz, — litości!...
— Tak jest, Klaudyuszu, doświadczam głębokiéj, bolesnéj litości, do któréj w dzieciństwie mojém przyuczyłeś mię, na widok fizycznego niedołęztwa, lub fizycznej bezkształtności...
— Powiedz raczéj potworności... ale to porównanie złe; bo chodzi tu o moralną potworność; a litować się nad tém, co niegodne współczucia, jest to pobłażliwość występna.
— A ja, powiadam ci Klaudyuszu, że nieszczęśliwe dziécię, które wychowane w występnéj atmosferze, gnije i upada, zasługuje na litość, i że byłoby nierozsądkiem poczytywać mu za występek chorobę, która go zabija....
— Prawda... chodzi tu o twojego brata, o to interesujące dziecię... zgoda, i o twojego ojca, bardzo rozczulającą osobę?
— I on, podobnie jak syn jego wychowany był w przewrotnym święcie... a jednak, jak ci wiadomo, miał natchnienia szlachetne przemijające wprawdzie, ale i te przyznaję, że obce były jego synowi....
— Basta! porywczo rzekł wykradacz; czas nagli... twoje ostatnie słowo?
— Powiem ci je, Klaudyuszu. Posłuchaj: Wyobraź sobie istotę dotkniętą straszną i zaraźliwą chorobą, którą z mlekiem matki wyssała... Jakiś człowiek przychodzi i powiada: „Śmierć téj nędzocie, a widok jéj katuszy na wszystkich tą samą co i ona dotkniętych chorobą, wywrze reakcyą tak straszną i zarazem tak zbawienną, że obawa podobnego losu, że sama trwoga je uleczy.“
— Cóż ztąd!... dobrze... tak postępują z szalonemi waryatami... i nieraz skutecznie... biorą jednego z nich i karzą go wobec wszystkich w sposób okrutny... wówczas trwoga wydobywa z ich ogłupiałego mózgu jakiś promyk rozumu, i wracają do swoich powinności; ale tu chodzi o człowieka najzdrowszych zmysłów, który z najokrutniejszym rozsądkiem ich na złe używa.
Podczas gdy wykradacz tych słów domawiał, ruchome cienie dwóch osób, które skurczone zdawały się zbliżać do zwalisk piekarni, odbiły się na rozjaśnionéj księżycem płaszczyźnie stawu.
Marcin i Bête-Puante, zbyt zajęci, nie postrzegając tego, dalszą wiedli rozmowę.
— Nie, Klaudyuszu, mówił Marcia do coraz bardziej zapalającego się wykradacza,... ja nie wierzę w wszechwładztwo strasznych środków... ludzkość gani je...
— Gangreny leczą rozpaloném żelazem.. a twój ojciec i brat aż do szpiku przegnili...
Po chwili milczenia, Marcin mówił dalej:
— Pozwól mi Klaudyuszu, niech ci przytoczę fakt dziwny, fakt prawie cudowny, którego byłem świadkiem, a który ci wyjaśni myśl moję. Panem moim był wówczas wsławiony lekarz, znakomity mędrzec, głęboki myśliciel. Raz przywołano go do chorego bogacza; zastaje on tego człowieka konającym, wyczerpanym przez zbytek rozkoszy; wycieńczona i zepsuta krew zwolna krąży w prawie wyschłych żyłach jego, już nie jako płyn życia, ale jako płyn śmierci. Najsławniejsi lekarze opuścili chorego, przepowiadając mu bliski koniec... Mędrzec, głęboki myśliciel, przypomina sobie wówczas jednę z tajemniczych, przerażających historyj, które wspominają o wpuszczeniu młodéj i dobroczynnéj krwi W wyczerpane żyły starca rozwiozłością zniszczonego.
— A wszakże ci mówiłem że potrzeba krwi! z dzikim tryumfem zawołał wykradacz.
— Nie, Kiaudyuszu, krwi nie trzeba; ale ta krwawa i kłamliwa historya na przedziwny pomysł naprowadziła mojego mędrca... Jedwabne i złote obicia, przesiąkłe zgubną wonią, pokrywając ściany tego wspaniałego mieszkania, utrzymywały je w półcieniu. Obicia te zerwano, a dobroczynne słońce zewsząd przenikło i wnet, z rozkazu mędrca, ściany ustąpiły miejsca mnóstwu zielonych gałązek, świeżym szczątkom drzew żywicznych i balsamicznych, obficie wyziewających gaz, który jedynie oczyszcza i używotnia powietrze; potém młode i silne mamki kolejno niosły do konających ust chorego swe żyzne piersi. O cuda! zaledwie ten ożywczy pokarm zwilżył jego wyschłe usta, zaledwie odetchnął zdrowém i świcżém powietrzem, jakie wyziewały gałązki ocieniające jego łoże, wnet czuje chory że do życia wraca! jego wycieńczona, zepsuta krew, odnawia się; już ocalony, żyje... a ocalenie jego nic potrzebowało ani łez, ani krwi... Czyste i posilne mleko, kilka świeżych i zielonych gałązek, promienie dobroczynnego słońca, oto narzędzia téj cudownéj kuracj[4]. To samo stanie się, mój Klaudyuszu, z obu nieszczęśliwymi, którzy wzbudzają we mnie tak wielką litość; pogarda, duma, surowość wzdymają ich serca, dusze ich i umysły występkiem są zepsute. Otóż Klaudyuszu! ja pragnę odrodzić te zgangrenowane serca, ja pragnę ocalić one wyrywając je z zepsutéj atmosfery i przenosząc wpośród zdrowych i czystych pojęć, gdzie uczują ożywczy żar wzniosłych myśli; ja pragnę nakoniec nieść tym chorym duszom pokarm równie jak macierzyńskie mleko, zarazem słodki, zdrowy i silny... Wówczas powiedz Klaudyuszu, powiedz przyjacielu, czy widok tych nieszczęśliwych wracających do duchowego życia, nie przedstawi tkliwego i rozczulającego przykładu?.. Czy przejście do szlachetnych uczuć któremi niegdyś gardzili... słowem czy ta przemiana ludzi złych w ludzi dobrych, nie będzie daleko żyzniejszą nauką, aniżeli straszny lecz niepłodny przykład o którym marzysz?
— Zostaw mię.... zostaw... bym się nie stał tak słabym, tak nikczemnym, jak sam jesteś, — porywczo rzekł wykradacz.... Zapominasz więc że hrabiego Duriveau wiąże uroczysta przysięga, że na wszelkie moje usiłowanie w zamiarze moralnego odrodzenia go, samą mi tylko pogardą odpowiedział?
— Żelazny jego charakter oburza się na wszelki przymus.
— A jego przysięga?
— Wiém Klaudyuszu, że się z niéj naigrawa, że z niej szydzi niegodnie... ale mimo to wszystko nie rozpaczam jeszcze.
— O ty masz mocną wiarę! tybyś chciał góry poruszyć! — z gorzkiém szyderstwem rzekł wykradacz.
— Ufam sobie, Klaudyuszu, bo względem hrabiego wyłączne zajmuję stanowisko... bo jestem jego synem, a kiedy on się o tém dowie.
— Będzie miał jeszcze jeden powód więcej do brodzenia w złém; powiadasz, że duma niedozwoliła mu uledz przymusowi, bądź pewny że tém bardziéj nie ulegnie on synowi... bękartowi... jak powié... znam ja go... Dosyć więc... dosyć... kapryś sobie kiedy chcesz... ale ja, pragnę dać przykład... przykład straszny... i dam go niezawodnie.
— Ach! przyjacielu, — zawołał Marcin, — sprawa twoja jest zbyt czysta, zbyt piękna, nic kalaj jéj więc gwałtem, a Bóg sam spełni twoje zamiary, sam ukarze zbrodnię.
Mimo dzikie postanowienie swoje, wykradacz nie mógł ukryć wrażenia jakie na nim wywierały słodkie, wzruszające, i przekonywające słowa Marcina.
— Może ma słuszność, — szepnął — gwałtowność to zła doradczyni... życie człowieka jakkolwiek niegodziwego... zawsze ważną jest rzeczą. — A gdyby mię nienawiść oślepiała... gdybym,... mimo tylu dowodów zdających się uprawniać czyn mój... ulegał nienawiści, a nienawiści osobistéj... wreszcie... mamże być sędzią zarazem i katem... jakkolwiek wielka jest zbrodnia... o to okropne!
Lecz wkrótce oburzając się przeciw tak zbawiennym i wspaniałomyślnym uwagom, wykradacz zawołał:
— Nie! nie! dosyć téj podłéj słabości!... a ty! ty mi nakazujesz politowanie, — potém z okrutną ironią dodał zwracając mowę do Marcina, — z wysokości sfery twéj wspaniałomyślności i obłąkujących cię nadziei, czy widzisz twą matkę... szaloną?... czy widzisz twą siostrę zhańbioną... siostrę, która musi albo uchodzić za umarłą, albo haniebnie stawać przed sądem sprawiedliwości, obwiniona o dzieciobójstwo! Czy widzisz, mówię z téj wysokości, obok bladych i łzami zalanych postaci twojej matki i siostry, obojętne i nielitościwe postaci hrabiego i Scypiona, wznoszące się u stóp swych ofiar?
— Tak jest, Klaudyuszu.. widzę smutne i miłe postacie mojéj matki i siostry,... tak jest, Klaudyuszu, w ciągu długiéj rozmowy naszéj, te drogie postaci ciągle stały mi na oczach.
— Czy i wtedy nawet gdyś mówił że hrabiego i Scypiona sprowadzisz na drogę wspaniałomyślnych uczuć! — zawołał wykradacz.
— Mianowicie wtedy, przyjacielu, liczę bowiem na moję matkę... na moję siostrę... że mi z czasem dopomogą do przekształcenia hrabi i jego syna w ludzi godnych...
— Nie, ty nie myślisz o tém, — zawołał zdumiony wykradacz; — twoja matka... twoja matka...
— Moja nieszczęśliwa matka... szalona, — łagodnym i stałym głosem powiedział Marcin; — ale ja jej rozum przywrócę.
— A twojéj siostrze czy przywrócisz honor?
— Tak jest, przywrócę...
Marcin mówił tonem tak silnego, tak nakazującego przekonania, mówił z taką wyższością, że wykradacz przez chwilę podzielał jego nadzieje... ale nagle, wyrzucając sobie swą słabość: drwisz!.,. zawołał, — bywaj zdrów.
— Klaudyuszu!... tonem bolesnego wyrzutu żywo zawołał Marcin, — ja mówię o mojéj matce..
o mojéj siostrze... o jednéj, szalonéj... o drugiéj, zhańbionéj... a ty sądzisz że ja drwię?
— Przebacz, — podając rękę Marcinowi rzekł wykradacz, — przebacz mi... nie, nie, ty mój zacny i wspaniałomyślny przyjacielu... ty nie szydzisz; ale sam siebie zwodzisz... Osiągnienie skutków o jakich wspominasz... byłoby... ale nie... nie, to niepodobna; jeszcze raz powtarzam, ty się zwodzisz... Szanuję ja twoje złudzenie;... ale...
— Jeszcze słówko Klaudyuszu... Pozwól proszę, na moje złudzenie... przez miesiąc od dnia dzisiejszego...
— Cóż przez to rozumiesz?
— Przyrzeknij mi, że przez miesiąc nic przeciw hrabiemu nieprzedsięweźmiesz...
— A potém? Jeżeli poznasz że się zwodzisz, biedna i szlachetna duszo... jeżeli przekonasz się że choroba którą uleczyć pragniesz jest nieuleczoną; jeżeli ten człowiek na nieszczęście w złém trwać nieprzestanie, cóż uczynisz? bo, widzisz jeżeli przypuszczam twoje domniemania,... szanuj także moje!
Oblicze Marcina dotąd spokojne, miłe i smutne, przybrało wyraz ponury, złowrogi. Po krótkim namyśle zaczął on znowu:
— Masz słuszność, Klaudyuszu,... i twoje domniemania także szanować winienem... wyznaję, żem nieraz sam myślał... ze zgrozą... o przerażającém przeznaczeniu złego.
— I w tych chwilach rozpaczy, — z dzikiem zadowoleniem spytał wykradacz, — jakiż był twój cel?... Tak jest, myśląc o wszystkich cierpieniach jakie Duriveau zadał twojéj matce... o niegodziwym wpływie tego człowieka, którego ani przysięga, ani twoje, jéj syna, tak usilne błagania zachwiać nie mogły... powinieneś był jednak...
— Klaudyuszu, — uroczystym głosem rzekł Marcin przerywając wykradaczowi, — przysięgnij mi, że przez miesiąc nic nie przedsięweźmiesz względem pana Duriveau... a po upływie miesiąca...
— Żandarmi, naprzód! — nagle zawołał grzmiący głos.
I szybko jak słowo, Beaucadet od niejakiego czasu z pięciu żandarmami zaczajony za zwaliskami piekarni, pod które się podsunął, rzucił się na Bête-Puanta, podczas gdy żołnierze obstąpili Marcina, który przerażony niespodzianym napadem, żadnego nie stawił oporu.
Ale inaczéj rzecz się miała z wykradaczem, mężnie i zajadle walczył on z przeciwnikami, którzy tylko z wielkim trudem zdołali go obalić na ziemię i włożyć mu kajdanki.
— Ha! przeklęta gadzino, — zawołał tryumfujący Beaucadet — mówiłem że cię schwycę prędzéj lub późniéj... i ażebyś wiedział jak, to ci powiem: oto konnych wyprawiłem przez groblę, a sam przyszedłem przez step; łotrze! żeś otworzył śluzę, myślałeś rozbójniku żeś bezpieczny? hę!
Wykradacz nie odpowiedział.
Beaucadet zwracając mowę do Marcina dodał:
— A ty, mój zuchu, przyjacielu od serca tego łotra, który pmjmuje pokłony od moich ludzi... mówiłem panu hrabiemu: działajmy skrycie, podstępnie... jak gdybyśmy o niczém nie wiedzieli... Totéż udawaliśmy że o niczém nie wiemy i oto jesteś schwytany.
— A o cóż to obwiniają mię?... zimno zapytał Marcin.
— O co cię obwiniają, niewiniątko? o zmowę z tym łotrem, co przed trzema dniami strzelił do pana hrabiego...
— Ja? wzruszając ramionami, rzekł Marcin, — kiedy mnie zranił,... chociaż wprawdzie tylko lekko.
— Właśnie, mój ptaszku... chcesz mię omamić, mój ty figlarzu... O! wiedziałeś ty dobrze że ta gadzina, ten Bête-Puante ukrywa się w krzakach, bo chciałeś oddalić od okna pana hrabiego, żeby go przypadkiem nie postrzegł. Byłeś z nim w porozumieniu, boś go opisał naumyślnie inaczéj, tak jakby naprzykład na mnie kto powiedział żem brzydki...
I po małéj przerwie, dodał:
— Ale otóż i pan hrabia z synem, bom ich kazał uprzedzić... Chcieli się sami przekonać o twojém łajdactwie, mój zuchu.
W rzeczy saméj hrabia Duriveau i syn jego wysiedli z lekkiego myśliwskiego pojazdu, Mimo poważnej sceny, która niedawno między niemi miała miejsce, najserdeczniejsze porozumienie istniało między ojcem a synem; słowem zdawało się że ją hrabia zupełnie zapomniał; znowu przybrał wobec Scypiona rolę młodego ojca.
Uwiadomieni o tym ważnym wypadku, mówiono im bowiem że wystrzał był skutkiem morderczego zamachu na życie hrabiego, i że jeden z jego służących miewał nocne schadzki z winowajcą; wreszcie uprzedzeni przez Beaucadeta o blizkiém ich aresztowaniu, pan Duriveau i Scypio zapragnęli sami należeć do téj wyprawy i naocznie przekonać się o prawdzie.
Na widok hrabiego, Beaucadet zawołał:
— Zwycięztwo... mamy rozbójników. Panie hrabio, sługa pański poddał się.... jak łagodny baranek... oddaję mu tę sprawiedliwość... ale Bête-Puante szarpał się jak zwierz wściekły.
Księżyc ciągle przyświecał. Hrabia i Scypio przybliżyli się do żołnierzy otaczających Marcina i wykradacza.
— A więc, niegodziwcze — nimeś służbę objął u mnie, miałeś zapewne styczność z tym włóczęgą, który niedość że moję zwierzynę kradnie, dybie jeszcze, jak się zdaje, no moje życie... a ja cię przecie w zaufaniu przyjąłem... Jakże tu wierzyć świadectwom i najlepszej rekomendacyi...
— Czyś ty młodzik jaki?... wzruszając ramionami odezwał się Scypio do hrabiego; czy ty wierzysz w przymioty koni zachwalonych przez handlarzy?... konie i lokai dopiero w użyciu poznać można...
Spokojny, zamyślony Marcin, łagodnie się uśmiechnął i nic nie odpowiedział.
— A ty... rzekł hrabia podchodząc do wykradacza — ty łotrze, dla czego chciałeś...
— Nazywam się Klaudyusz Gerard, przerywając hrabiemu, uroczystym głosem rzekł wykradacz.
— Klaudyusz Gerard! zawołał hrabia, cofając się blady i przerażony.
Ale wnet żywo przybliżył się do wykradacza aby lepiéj przypatrzyć się jego twarzy i przekonać o tożsamości, w którą wierzyć nie mógł; po kilkochwilowém przyglądaniu się rzekł wzruszony:
— Tak to on... to on sam...
— Któż to jest... ten Klaudyusz Gérard? — zapalając cygaro spytał Scypio, podczas gdy Beaucadet i jego ludzie, mocno tym wypadkiem zdziwieni po sobie poglądali.
— Klaudyusz Gerard!... — machinalnie powtórzył hrabia przywalony ciężarem wspomnień, jakie w nim obudzało nazwisko wykradacza.
— Duriveau... czy rozumiesz teraz? — rzekł wykradacz do hrabiego, który zrazu oniemiały, pognębiony, wnet znowu podniósł głowę i z dumną miną, z pogardliwym i szyderczym uśmiechem, zakładając ręce na piersiach, zawołał:
— Ah! to ty, wspaniały dobroczyńco... to ty, zacny moralisto! Więc pod przybraném nazwiskiem, od tak dawna włóczyłeś się po moich lasach, prześladując mię twojemi morałami? Doprawdy, sądziłem żeś ztąd daleko! Pytasz, czy rozumiem! Do licha... rozumiem, a zresztą... twoja wymowa nie trafiła do mojego serca... chciałeś spróbować czy kula twego karabina lepszy wywrze skutek... Ah! stary łotrze, to ty z bronią w ręku opowiadasz miłosierdzie!
— Nie prawda... jam nie strzelał do ciebie; ale dawno już powinienem to był uczynić, — rzekł wykradacz. Duriveau... przypomnij sobie twoją przysięgę...
— Ah!... ów liścik w la Châtre!... — szyderczym śmiechem wybuchając zawołał hrabia.
Wykradacz zwracając się do Marcina, rzekł mu po cichu:
— Słyszysz go... słyszysz?
— Ale, ale, i ja przecież chciałbym wiedziéć o co wam idzie, — powiedział Scypio do ojca. — Co to wszystko znaczy?
— Dowiesz się późniéj — odrzekł hrabia rzucając na wykradacza pełne nienawiści i pogardy spojrzenie.
A potem tonem młodego ojca i z najwyuzdańszém lekceważeniem, dodał:
— Czy widzisz tego człowieka? był to wiejski bakałarz... szalenie kochał się w ładnéj dziewczynie... która go tyle kochała o ile kochać można takiego kloca, który razi gburowatością a nudzi pedanteryą, to jest kochała go jak brata... Jam mu zdmuchnął tę ładną dziewczynę...
— To się wié, — zimno i nic wyjmując z ust cygara, powiedział Scypio.
— W kilka lat późniéj, w czasie polowania, traf zrządził żem spotkał żonę tego wielkiego pedagoga, który dla pociechy ożenił się... Do licha! pan bakałarz wcale niezły miał gust, była to bardzo miła kobiécina... Nie było go w domu. Uznałem za rzecz zabawną zdmuchnąć mu żonę... podobnie jak mu zdmuchnąłem narzeczoną.
— Czy słyszysz ich...tego ojca i tego syna? — głuchym i przerywanym głosem rzekł wykradacz do Marcina, bo go wściekłość dusiła.
— Słyszę, — odpowiedział mocno zasmucony Marcin.
— Ale djabli nadali, — mówił znowu hrabia, — że raz Klaudyusz Gérard niespodzianie przybył, i zastał mię u pani Klaudyuszowéj.
— Żona bakałarza! — rzekł Scypio tonem wyrzutu, — zawsześ się z tém taił przedemną. I śmiesz mi wyrzucać tę biedną Chalumeau!
— Bądź wspaniałomyślny, Scypionie... Tak więc, Klaudyusz Gérard schodzi mnie na najwystępniejszéj rozmowie z jego żoną. Miał przy sobie dubeltówkę. Wiedziałem że łotr dziki jak wilk... i zeznaję, miałem się za umarłego... zgadnij jednak co zrobił Klaudyusz?
— Słuchaj go... słuchaj... rzekł wykradacz do Marcina.
— Słucham... odpowiedział Marcin.
— Cóżby u djabła mógł uczynić ten Klaudyusz? — namyślając się powiedział Scypio... Żądał zapewne twojego worka lub życia?...
Wykradacz okropny wydał krzyk i tak gwałtownie się poruszył, ii tylko co nie zerwał krępujących go więzów.
— Klaudyuszu!... przyjacielu!... rzekł mu Marcin tonem słodkiego wyrzutu... uspokój się!...
— Zgadłeś, mój chłopcze, — odpowiedział hrabia synowi, — Klaudyusz żądał mojego worka.... ale nie dla siebie... bo to bardzo zacny człowiek... lecz dla tak zwanych swoich braci w ludzkości.
— Nie rozumiem... — rzekł Scypio.
— Jesteś bogaty, — mówił mi Klaudyusz.. przysięgnij mi więc że przyjdziesz w pomoc cierpiącym bliźnim... a daruję ci życie;... jeżeli nie przysięgniesz... umrzesz...
— Ej, bah! z zimném szyderstwem rzekł Scypio, — to jakaś nowa piosnka... pan bakałarz widzę filantrop, — a obracając się do wykradacza dodał:
— Powiedz mi, kochanku, gdyby wszyscy... oszukani mężowie podobnie tobie myślili... toby nic było ubogich na świecie...
— Słysząc te wyrazy syna, hrabia głośnym wybuchnął śmiechem...
Ale nowy wypadek przerwał tę jego wesołość.
Dzierżawca i dzierżawczyni folwarku Grand-Génevrier, przebudzeni hałasem i tętentem koni, wstali i wkrótce dowiedzieli się o przybyciu hrabiego Duriveau.
Wystawieni na całą okropność wygnania z folwarku, postanowili chwycić się ostatecznego środka. Zalani łzami, błagalnie załamując ręce, oboje z pokorą zbliżyli się ku hrabiemu właśnie w chwili gdy Scypion wystąpił z zuchwałém swojém szyderstwem.
— Panie hrabio... drżącym głosem rzekła dzierżawczyni, na imię boskie! zlituj się nad nami...
— Co to? z wyniosłą niecierpliwością spytał hrabia. — Coście za jedni? i czego chcecie?...
— Jestto Chervin dzierżawca tutejszego folwarku, a ja jego żona, drogi panie. Wszystko nam zabrano... wypędzają nas stąd gdzieśmy czterdzieści lat mieszkali... Pracowaliśmy zawsze z całéj siły, i nigdy żadnéj krzywdy nie wyrządziliśmy nikomu;... jeżeliśmy się opóźnili z opłatą, to nie nasza w tém wina... i wypędzasz nas za to drogi panie, cóż nieszczęśliwi na starość poczniemy?...
— Niestety! prawda, — mówił dzierżawca, który bardziej niż jego żona pomieszany, dotąd mówić nie śmiał, — cóż się z nami stanie, panie hrabio?
Pan Duriveau zrazu pogardliwie słuchał tych pokornych błagań; lecz wspomniawszy nagle iż to zdarzenie nastręcza mu właśnie sposobność, że się tak wyrazimy, wprowadzenia w wykonanie całej swojéj pogardy dla obietnicy jaką niegdyś zaprzysiągł Klaudyuszowi Gérard, rzekł mu:
— Słyszysz, wspaniały dobroczyńco, słyszysz twoich, tak zwanych braci w ludzkości... cieszy mię prawdziwie, że mi to zdarzenie dozwala przekonać cię jak cenię obietnicę którą mi gwałtem wyrwałeś.... i na którą byłby przystał każdy bezbronny, byle tylko umknąć szponom tak dzikiego zwierza. Uważaj bacznie, mości Klaudyuszu Gérard, na wszystko co się stanie. Utrzymujesz, iż nie strzelałeś do mnie, co łatwo udowodnisz; skoro będziesz wolny... obaczymy czy będziesz śmiał spełnić groźbę, któréj dotąd w nadzwyczajnéj dobroci twojéj do skutku nic przywiodłeś.... Ja ci nawet sam dostarczę do tego powodów... wszakże to nie mała z mojéj strony delikatność?
A obróciwszy się do Beaucadeta, hrabia dodał:
— Wachmistrzu, ponieważ po dokonaném oszacowaniu, zajęto ruchomości folwarczne, proszę cię więc, biorąc zresztą na siebie całą odpowiedzialność, abyś natychmiast wygnał dzierżawcę z tego domu i abyś dla zachowania porządku i całości méj własności pozostawił tu jednego z twoich ludzi przynajmniéj do jutra rana, aż nadeślę osobę która obejmie zarząd folwarku.
— O wielki Boże!... niestety!... wypędzać nas.... o téj godzinie... zawołała przerażona dzierżawczyni; a mój mąż tak osłabiony, tak chory... ależ on chyba umrze ze zgryzoty, mój drogi panie.
— Panie hrabio!... przynajmniej przez litość.... racz nam zostawić dni kilka! — błagającym głosem rzekł dzierżawca.
— Ich łóżko... które prawo zostawia wywłaszczonym... wyrzucić natychmiast z folwarku, zimno powiedział hrabia do Beaucadeta.
Gdyby obecność wykradacza, tego żywego wyrzutu, tego mściciela, nie była do najwyższego stopnia rozdrażniła dumy hrabiego, nie byłby on jéj zwalczyć usiłował, nie byłby wystąpił z taką nielitościwą surowością (bo gdyby nawet wydał podobny rozkaz, nigdyby nietowarzyszył jego spełnieniu); ale obawa aby nie uległ przerażeniu, i nieubłagane przeświadczenie że za nim przemawia prawo, dla którego wszystko poświęcał, posunęły pana Duriveau do tego opłakania godnego czynu.
Co powiedział to spełniono.
Skutkiem rozdzierającéj sceny, jaką każdy łatwo Sobie wyobrazi, okrutnie wygnano z folwarku dzierżawcę i jego żonę, wpośród nocy i mimo ich błagań.
Wykradacz i Marcin, niemi i obojętni towarzyszyli téj exekucyi.
Skoro jéj dopełniono, hrabia wyzywającym i pogardliwym tonem rzekł do wykradacza:
— Teraz Klaudyuszu Gérard, jeżeli śmiesz, do widzenia... nie ode mnie zależéć będzie rychłe twoje uwolnienie... jednak... czekam cię nieustraszony.
I wziąwszy się z synem pod ręce odszedł do powozu.
— W chwili gdy wsiadać mieli, Beaucadet rzekł hrabiemu:
— Panie hrabio... przyszła mi myśl wyborna... może Marcin ma spólników w pańskim domu, nim więc dowiedzą się o ujęciu tego łotra, racz pan za powrotem, przejrzéć jego stancyę... i zachowaj u siebie klucz od niéj aż do jutra... Tym sposobem wszystko zastaniemy na miejscu skoro o świcie przybędziemy dla dokonania dalszego śledztwa.
— Masz słuszność, panie Beaucadet, powiedział hrabia; uczynię to jak tylko wrócę do zaniku.
Wsiadł z synem do powozu i szybko oddalił się.
— No, daléj w drogę bydło przeklęte, — wracając do więźni, zawołał Beaucadet.
— I cóż! Marcinie, zwolna rzekł wykradacz, masz jeszcze nadzieję?.. a twoje złudzenia?... biédna szlachetna duszo! biedny marzycielu!
Marcin nie odpowiedział... przytłoczony zwiesił głowę.
W kilka chwil późniéj, więźniowie i żandarmi wyruszyli z folwarku Grand-Génevier.
Chervin i jego żona, zalani łzami, przejęci zimném, siedzieli na słomie wyrzuconéj z ich łóżka, nad brzegiem stawu, o kilka kroków od folwarcznych zabudowań.
Biédna, poczciwa Robin, płakała u stóp swego państwa i jak mogła najlepiéj ich pocieszała.
Skoro hrabia Duriveau wrócił do zamku, natychmiast udał się do swojéj sypialni, a wziąwszy świecę przeszedł obszerną gotowalnią i wązkiemi schodami spiesznie udał się do mieszkania Marcina, rodzaju ciemnego, powietrza pozbawionego poddasza, zaledwie pięć stóp wysokiego i prawie niemieszkalnego; lecz hrabia nie zważał na to, bo chodziło mu o to aby pierwszego pokojowca miał tuż pod ręką.
W stancyi téj były drugie drzwi tuż przy schodach, wiodących do mieszkań innéj służby; hrabin zamknął naprzód te drzwi i klucz schował do kieszeni, potém postawił świecę na stole i ciekawy wzrok powiódł wkoło siebie. Ale z powodu niskości sufitu, zmuszony zgiąć się nieco, naiwnie rzekł sam do siebie:
— Nie pojmuję jak tu żyć można!....
I zaczął swoje poszukiwania; te nie mogły być długie, bo cały sprzęt tej izdebki składał się z drewnianych sztalug na których wisiała odzież Marcina, małéj komódki z bielizną, stolika, dwóch krzeseł i łóżka.
W komodzie nie znalazł nic podejrzanego, nic coby mu mogło wyjaśnić naturę stosunków Marcina z Klaudyuszem Gérard, przezwanym Bête-Puante.
Po nadaremném usiłowaniu odkrycia téj tajemnicy, hrabia już chciał wyjść, kiedy w ciemnym kącie spostrzegł starą, zamykaną walizę. Czémprędzéj więc zbiegł do swojego gabinetu, wziął zprzed kominka obcęgi i używając ich zamiast lewaru, w kilku minutach podważył zamek.
Naprzód uderzyła go w oczy kwadratowa paczka, na dwa lub trzy cale gruba, starannie owiązana ceratą; znajdował się na niéj następny adres:
Pan Duriveau, niemało zdziwiony, natychmiast tę paczkę otworzył i pod ceratą znalazł małą drewnianą skrzynkę na klucz zamkniętą; na wierzchu téj skrzynki była szeroka koperta zawierająca list zapieczętowany i plikę papiérów. List brzmiał następnie:
„Dołączoną tu skrzynkę wręczy panu, zasługująca na zaufanie osoba.
„Stosownie do rozkazu jaki pan zapewne otrzymać musiałeś, racz panie Baronie tę skrzynkę wraz z listem w téj kopercie zawartym, jak można najprędzéj przedstawić Księciu Jegomości.
Zapieczętowany list z napisem: Do własnych rąk Jaśnie Oświeconego Księcia, mieścił w sobie kluczyk, którym się zapewne otwierała skrzyneczka.
Hrabia osłupiał z zdumienia; nie wierzył własnym oczom; z wzrastającém zdziwieniem dwakroć odczytał list Marcina. Jakież stosunki jego pokojowiec mógł miéć z księciem?
Człowiek ten, który bez najmniejszego skrupułu śmiał otworzyć walizę swojego sługi, który się bez wahania dopuścił najwiekszéj bezwzględności, jednak namyślał się czy ma ten list otworzyć; ale przemogła zbyt silna pokusa: uległ jéj i drżącą ręką odpieczętował list i czytał co następuje:
„Oto Pamiętniki które czytać pragnąłeś. Oddawna już, jak miałem zaszczyt oświadczyć Waszéj Książęcéj Mości, nawykłem prowadzić rodzaj dziennika mojego życia.
„Od chwili, kiedy skutkiem błędnego i kłopotliwego bytu, zostałem świadkiem lub aktorem szczególnych przygód, osądziłem za rzecz ciekawą, nauczającą, a nawet użyteczną dla mnie (w licznych zdarzeniach miałem dowody téj użyteczności) pisać i zachowywać to memento.
„Oprócz kilku uwag które tu i owdzie pozwoliłem sobie zastosować do Waszéj Książęcéj Mości, Pamiętniki te opowiadają moje życie, poczynając od dzieciństwa aż do obecnéj chwili, są takiémi jak je napisałem przed i po dniu, w którym traf przybliżył mię do Waszej Książącéj Mości.
„Pierwszym warunkiem tego rodzaju pracy, tak przynajmniéj ja ją pojmuję, jest bezwzględna, nieubłagana szczerość. Temu obowiązkowi nie uchybiłem nigdy.
„Sądzę że surowe zdania o mnie samym objawione z powodu szczególnych okoliczności życia mojego, nadają mi prawo do równéj dla drugich surowości.
„Długoletnie i nauczające wypadki życia, doprowadziły umysł mój do dojrzałości, rozwinęły mój rozsądek, ukształciły moje zdanie, utrwaliły moje zasady.
„Starałem się oddać w Pamiętnikach moich tę powolną przemianę pojęć, przekonań i uczuć, które wpośród tysiąca wypadków, wiodły mię od dobrego do złego.
„W dziecinnych latach, mało się zastanawiałem, ale żem w owéj epoce opowiadał wszystko co dotyczy mojego dzieciństwa i młodocianego wieku; stosownie zatém do rozmaitych zwrotów opowiadania, na początkowych kartach znajdzie się odbicie niedbałości i wesołości tego wieku... Później dopiéro zacząłem badać przyczyny rozmaitych faktów, jakie co dzień w oczach moich miały miejsce.
„Jeżeli w ciągu życia pełnego przygód, zboczyłem kiedy z prawéj drogi, aby późniéj wrócić na nią na zawsze, może te nieszczęsne zboczenia raczysz Wasza Książęca Mość przypisać towarzystwu, w jakie opuszczony sieroto byłem rzucony.
„Racz Wasza Książęca Mość zezwolić na wyznanie: że nie dla zadosyć uczynienia życzliwéj Jego i zaszczytnéj dla mnie ciekawości, zebrałem niniejsze karty od tak dawna spisane, lecz że uczyniłem to w nadziei, iż może zdołają mocniéj jeszcze utwierdzić Waszą Książęcą Mość w wspaniałomyślnych Jéj dążeniach.
„Zbyt pokorne i nieznane — a nawet dla tego że pokorne i nieznane — życie moje, zawiera w sobie niejaką naukę. Szczéra historya człowieka, który przeszedł rozmaite koleje, który widział to co ja widziałem, doświadczył tego co ja, nie może zostać bezowocna dla Waszéj Książącéj Mości; pod wielu bowiem względami jest ona historyą ogromnej większości biednych i samym sobie zostawionych ludzi... czyli raczéj historyą rozmaitych warunków życia ludu.
„Racz nakoniec Wasza Książęca Mość zachować przekonanie o rzetelnéj méj przychylności. Wielki i święty obowiązek który spełnić powinienem, nie dozwoli mi już może nigdy wyjechać z Francyi; lecz racz Wasza Książęca Mość być przekonanym, że na zawsze zachowam pamięć wysokiéj Jego dobroci, że co dzień dziękuję Bogu iż mi dozwolił ocalić życie które od Ciebie Panie zależy uczynić drogiém i szacowném dla ludzkości...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Niepodobna opisać nawału wrażeń jakim ulégł hrabia czytając list ten; niepodobna skreślić niecierpliwéj, że nie powiem żarliwéj ciekawości, z jaką otworzył małą skrzyneczkę zawierającą Pamiętniki Marcina.
Składała je wiązka rozmaitéj wielkości papiérów, widocznie w różnych epokach zapisywanych; część tych Pamiętników skutkiem czasu już była pożółkła.
Hrabia Duriveau schwycił rękopism, szybko wrócił do swojego pokoju, zamknął się i przy blasku lampy zaczął czytać Pamiętniki Marcina.
Piérwsza godzina po północy wybiła na wieży zamku Tremblay.
- ↑ Chalumeau znaczy: rurka, piszczałka, fujarka.
- ↑ Dosłownie: gołębiego gardła.
- ↑ Co rok na święty Jan, odbywają się w Solonii pewne rodzaje targów na służących, na których dzierżawcy najmują sobie folwarczną czeladź.
- ↑
Może czytelnik przebaczyć raczy synowskiéj dumie tego kto te wyrazy kreśli, jeżeli wyzna że téj cudownej kuracyi dokonał własny jego ojciec, zmarły doktór Sue. Przejęty wdzięcznością chory, na pamiątkę, jak powiadał, zmartwychwstania swojego wzniósł mu pomnik. Szczyt tego pomniku zakończa gruppa dwudziestu figur, których wzory wpół naturalnéj wielkości, oglądać można w bogatém muzeum anatomii, historyi naturalnéj, geologii, i t. d. który to rzadki zbiór rozpoczęty jeszcze przez swego pradziada, doktór Sue darował królewskiéj szkole sztuk pięknych w Paryżu.
Przypisek autora.