Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom II/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Perrine i Bruyére po chwili przybyły do zwalisk dawnéj piekarni, z któréj pozostały już tylko dwie, napół obalone murowane ściany, tworzące kąt prosty. Na środku jednéj z nich dawał się widziéć otwór pieca, mocno zatkany dachówką, szczelnie ziemią spojoną. Dzięki takiéj ostrożności, to wydrążenie nie mogło służyć za kryjówkę lub zasadzkę ani kunom, ani tchórzom, ni lisom lub innym nieubłaganym nieprzyjaciołom podwórzy. Bluszcz i głóg pokrywając te zwaliska, przy błyszczącém świetle księżyca zaledwie dozwalały rozpoznać półsklepienie cegieł niegdyś poczerniałych i wypalonych na wapno przez wir płomienia, który długi czas wychodził z otworu pieca.
O kilka kroków od tych zwalisk, sitowie staw otaczające, wznosiło swe zwiędłe już łodygi; wpośród nich, ponad powierzchnią wody, pojawiała się wyższa część otwartych drzwi, przez które spływały do długiego trzciną pokrytego kanału, wody stawu, kiedy go spuszczano dla łowienia ryb.
Pani Perrine co chwila ulegała coraz większemu wzruszeniu. Rozmaite wypadki dnia tego, wspomnienia o których zamilkła, ale które mimo to głośno się w jéj sercu odzywały, pół wyznania i trwoga małéj Bruyére, nadzwyczaj ją wzruszały; od czasu bowiem jak przyszła do zdrowia, życie jéj upływało spokojnie i w najzupełniejszéj samotności... Szczególnym okolicznościom tego wieczoru przypisała więc to odurzenie gorączkowe, jakie już od chwil kilku uczuwała.
— To tu!... rzekła jéj Bruyére zatrzymując się w rogu przez dwie murowane ściany utworzonym, i pokazując pani Perrine otwór pieca.
Pani Perrine rzekła:
— Kryjówka wyborna; możnaby tu przejść tysiąc razy... a niczego się nie domyśléć.
— O! pani Perrine,... jakże mi serce bije! drżąc powiedziała Bruyére; to tu.
— Wierz mi moje dziécię,... nie uwodź się zbyt żywą nadzieją... Ale spieszmy się;... nie wiem czy to sprawia chłód nocny, — krótko i drżącym głosem dodała pani Perrine, — dosyć, że cała się trzęsę.
Zaledwie tych słów domówiła, Bruyére z energią i zwinnością właściwą wiejskim dziewczętom, podniosła kawał belki, przebyła zwaliska, stanęła przed otworem pieca, odsunęła bluszcz i głóg i łatwo wybiła dziurę w tém słabém zamurowaniu.
Nagle, w dali,... z północnéj strony stawu,... ozwał się w powietrzu krzyk solońskiego orła;... lecz z powodu znacznéj odległości tak slaby, iż zaledwie go można było dosłyszéć.
Obił się on jednak o uszy małéj Bruyére; ona téż wyprostowawszy się, niespokojnie, pilnie nadsłuchiwała.
— Co to?... zapytała pani Perrine, która nic nie słyszała; co to się stało, moje dziécię?
Bruyére, ciągle milcząca, nieruchoma, ręką uczyniła błagalne skinienie, zwiesiła głowę i znowu z trwogą słuchała.
Ale już nic więcéj nie słyszała,... bądź że krzyk nie został powtórzony, bądź że go stłumił lekki powiew wiatru, który dmąc od czasu do czasu w zupełnie przeciwnym kierunku, teraz przesyłał znowu bardziej zbliżający się tentent kilku galopujących koni.
— Moje dziécię, — rzekła pani Perrine głosem zdradzającym niepokój i cierpienie, — spieszmy się, proszę, bo coś mi nie dobrze.
Te słowa ocuciły Bruyére, która w kilku chwilach wybiła otwór dosyć obszerny aby się dostać do téj nory; ale pani Perrine schwyciła ją za odzienie i zawołała:
— Strzeż się... moje dziécię... w téj okolicy są niebezpieczne węże... gdyby który z nich ukrywał się w téj dziurze...
— Nie lękaj się pani; jeszcze nie czas w którym węże zwykle usypiają.
To mówiąc, Bruyére, lekkiém poruszeniem wyrwała się z rąk pani Perrine, któréj serce ścisnęło się na widok młodéj dziewczyny, niknącéj wpośród ciemnego sklepienia pieca.
W téj chwili... ale już Bruyére tego nie słyszała, rozległ się znowu krzyk solońskiego orła... z tą różnicą że teraz już przenikliwy, wyraźny, zbliżony.
— Drapieżny ptak... szkoda... to zła przepowie dnia,... drżąc szepnęła pani Perrine.
I jakby myśl ta podwoiła jéj obawę o młodą dziewczynę, pochyliła się ku czarnemu otworowi pieca i zawołała:
— Bruyére.... moję dziécię.... przemówże do mnie....
— Szukam, proszę pani, wzdłuż sklepienia, wszędzie; ale nic znaleźć nie mogę....smutnie odpowiedziała młoda dziewczyna.
— Byłam tego pewna... moja biedaczko!... rzekła pani Perrine.
A potem przychyliwszy się w stronę wiatru, dodała pół głosem:
— To szczególniejsza,... zdaje się że słyszę tentent zbliżających się koni.
Słuchała znowu i rzekła:
— To zapewne stadnina sąsiedniego folwarku, na noc zostawiona na łąkach, buja sobie przy świetle księżyca...
Nagle dziewczyna wydała przerażający okrzyk.
— Cóż tam? spytała przelękła pani Perrine. Bruyére... przez litość.., odpowiedz!...
— Mały kuferek... moja pani!
I prawie natychmiast młoda dziewczyna, drżąca, przejęta niespodzianą radością, pojawiła się u wejścia do sklepienia.
Żywy blask księżyca zupełnie oświecał małą Bruyére, która, klęcząc w otworze sklepienia, na ręku trzymała kuferek; liście zielonego bluszczu, purpurowe gałązki głogu, wątłemi girlandami swemi otaczały ciemne sklepienie, wśród którego jaśniała, zalana białém światłem, młoda dziewica, nieruchoma, klęcząca, z oczami pełnemi łez, z wyrazem niewymownéj nadziei w niebo wzniesionemu.
Na widok tak czarującego obrazu, pani Perrine, mimo niespokojność, wzruszenie i życzliwą ciekawość jaką przejmowało ją odkrycie małéj Bruyére, przez chwilę ani słowa wyrzec nie mogła.
— Dzięki ci, o Boże! że mię ojciec Jakób nie zawiódł,... może téż poznam moję matkę.... głosem z wzruszenia drżącym wymówiła Bruyére; potém za jednym poskokiem stanęła przy pani Perrine i rzekła:
— Oto jest kuferek....
Kuferek ten, prócz dosyć dziwacznego kształtu, nie miał w sobie nic szczególnego: był okrągły z płaskiém dném i wypukłym wierzchem; kilka kawałków materyi, których czas i wilgoć jeszcze nie popsuła, przekonywało, że kiedyś musiał być pokryty zieloną kitajką przymocowaną do drzewa mosiężnemi goździkami, teraz grynszpanem poprzegryzanemi; ten kuferek musiał kiedyś służyć za pudełko do warsztacika koronek, nakształt tego któryśmy widzieli w pokoju pani Perrine przy jéj krześle.
Główki ćwieczków utrzymujących kitajkę, tworząc na pokrywce kilka grubych arabesków, zaokrąglały się w litery wyrażające nazwisko:
Pani Perrine na widok tego kuferka zrazu stała osłupiała, usiłując zebrać swe wspomnienia; wkrótce zaś odczytując przy jasnym blasku księżyca własne swoje nazwisko, przeraźliwy wydała okrzyk.
— O! wielki Boże! co pani jest?... zawołała Bruyére.
Pani Perrine, zamiast odpowiedzi porwała kuferek aby mu się bliżéj przypatrzyć, i trzymając go w drżącém ręku, wodząc wkoło błędnym wzrokiem, mówiła przerywanym głosem, niepomna na obecność małéj Bruyére:
— Ten kuferek,... to moja własność,... skądże się tu wziął? przypominam sobie,... żem go z sobą zabrała,... do tego domu; tak jest,... do tego domu,... gdzie mię zawieziono kiedym jeszcze... niezupełnie była szaloną.
— Pani,... szalona?... z trwogą zawołała Bruyére.
— Do tego domu, coraz bardziéj obłąkana mówiła pani Perrine, do tego domu, gdzie mię tak długo trzymano.... a kiedym go opuściła wyleczona... przypominam sobie... żem się pytała o ten kuferek... i o inne jeszcze rzeczy... tyle dla mnie ważne... o! bardzo ważne... a odpowiedzieli mi... że nie rozumieją co ja mówię.
— Ten kuferek należy do pani! zawołała Bruyére i na chwilę powzięła szaloną nadzieję: że może pani Perrine jest jéj matką... ale wnet przypomniała sobie, że niedawno jeszcze Perrine wielce ubolewała iż ją Bóg nie obdarzył córką.
Nie śmiała nic mówić; z niewypowiedzianém udręczeniem czekała wyjaśnienia téj tajemnicy.
Pani Perrine postawiła kuferek na zwaliskach, a z trudnością odpiąwszy mały, zardzewiały i prawie niepostrzegalny haczyk, który zamykał kuferek, otworzyła go i wyjęła ze środka naprzód małą drewnianą zabawkę z dzwoneczkami, jaką zwykle dają ubogim dzieciom.
— To jego zabawka!... zawołała pani Perrine, to zabawka mojego syna; a ja ją miałam za zgubioną... Co za szczęście!... i okrywszy tę pamiątkę radosnemi pocałunkami, schowała ją znowu do kuferka; potém wydobyła z niego mały pularesik safianowy, z srebrnemi ozdobami które przez czas pordzewiały, i pomiędzy któremi mieściła się hrabiowska korona.
— Oto pugilares... który jego ojciec... raz upuścił, zawołała pani Perrine, a w którym były jego listy... te nieszczęsne listy... a oto znowu para wyżynanych wrzecion... które mi zrobił ten biédny Klaudyusz, najlepszy, najnieszczęśliwszy z ludzi.... O! co za szczęście! moje najdroższe skarby, moje święte relikwie, tak długo opłakiwane... przecież was nakoniec znajduję!... i to mówiąc pani Perrine pokrywała te przedmioty łzami i pocałunkami, w gorączkowym i zgubném uniesieniu, bo jéj łkania połączyły się wkrótce z konwulsyjnemi wstrząśnieniami.
— Ale... tego,... nie poznaje, tegom tu nie schowała,.... nagle zawołała pani Perrine.
I położyła rękę na dosyć ciężkim, skórzanym woreczku, który, zapewne przesiąkły wilgocią, natychmiast pękł: wypadło z niego mnóstwo złotych pieniędzy.
— Złoto!... z wzrastającém zdziwieniem zawołała pani Perrine.
A potem dodała:
— Cóż to znowu za pargamin?
W rzeczy saméj u woreczka przywiązany był kawałek pożółkłego i widocznie z okładki jakiéjś staréj książki odartego pargaminu.
— Ah! jest tu coś napisanego!... mówiła pani Perrine.
— Czytaj pani!... o!... czytaj!... szepnęła Bruyére, któréj umysł już się wikłać zaczął wobec tak niespodzianych wypadków.
Przy świetnym blasku księżyca, pani Perrine zdołała przeczytać co następuje:
„Kuferek len i wszystko co to nim zawarte, należeć ma do matki mojéj córki, która o téj godzinie ma lat pięć... Zmuszony jestem opuścić kraj, opuścić ją, powierzam ją więc człowiekowi wiernemu... Za pomocą tych przedmiotów moja córka kiedyś będzie mogła dać się poznać swéj matce, jeżeli to uzna za rzecz właściwą,... później udzielę innych wyjaśnień..... Lecz że wkrótce mogę być zabitym, niech więc te wyrazy służą za testament w którym pragnę zapisać ciążące na mém sumieniu zeznanie.
„Ja, który dotąd wszystko pokonywałem, na wszystko się odważałem,... w téj chwili doznaję zgryzoty.... Popełniłem okropną zbrodnię,.. zbrodnię bez nazwiska,... powinienem więc ją zmazać, odkrywając temu kto to... ma czytać.... że.....”
W tém miejscu wilgoć splamiła i przegryzła pargamin, wiele więc słów niepodobna było wyczytać, a inne były zupełnie zatarte tak, że ostatnich wierszy nie można było zrozumiéć; ale pani Perrine, coraz bardziej obłąkana i uniesiona gorączkową ciekawością, czytała daléj te wyrazy bez związku, jakby przedstawiały sens zupełny:
...Trze.... yło.... ale... że namyśliwszy się... w nocy wszedłem..... szalonéj..... lecz tak pięknéj.... i... chcia...., to téż....... zgrozę........ na dedniem..... wtedy........ uniosłem.......... kufer...................... i...... ścigała mię wszędzie aż do................ wróciwszy w..... od szukania......... mojéj córki............. matkę zawsze szaloną, nie wiedząc............ uniknąłem..................... powiedzą jéj.......... i...... że kiedy......... dla przyczyn........... da imię Bruyère............. córce......... i..... moje..........”
Pargamin wypadł z rąk pani Perrine.
To nowe i straszne wstrząśnienie, na chwilę, jeżeli tak powiedzieć można, wróciło równowagę jéj umysłu,... podobnie jak postument wzruszony chwilowo z swojéj podstawy, przez przeciwne wahanie się wraca na swoje miejsce, aż ostatnie poruszenie z łoskotem go obali.
Jakkolwiek niewyraźne było znaczenie tych słów na pół zatartych, Perrine Marcin szybko pojęła ich znaczenie. Niegodziwiec, uderzony pięknością téj nieszczęśliwéj, nadużył jéj chorobliwego stanu! Bruyére była owocem téj okropnéj zbrodni, onia zaś, Perrine Marcin, została matką ani wiedząc o tém.
Na tak straszne odkrycie, macierzyńskie serce téj nieszczęśliwéj jednemu tylko uległo uczuciu,.“ uczuciu radości niezmiernéj,... bozkiéj,... ona miała córkę,... i tę córkę przycisnąć mogła do swojego serca....
Z uniesieniem, wyciągając ręce do małéj Bruyére, zawołała:
— Przed chwilą sądziłam, że znowu wpadam w szaleństwo,... ale teraz już się nic nie lękam.... Pójdź, pójdź moja córko,... ty mi rozum wracasz....
I prawdę mówiła! Są wyłączne położenia, w których matka nie chce być waryatką, w których nigdy nią nie jest.
— Pani!... moją matką!... zawołała zdumiona Bruyére, bo zbyt naiwna nie umiała przeniknąć; niecnego znaczenia pół wyrazów, które jéj matka — w swym obłędzie czytała.
— Tak jest, twoją matką!... jestem twoją matką!... łkając zawołała pani Perrine, obsypując małą Bruyére pocałunkami i pieszczoty, — mniejsza o resztę, — ... jesteś moją córką,... i cóż nas reszta obchoidzić może? O! mój Boże!... a ja niedawno mówiłam: Jakże byłabym szczęśliwą, gdybym zarazem mogła kochać córkę... i syna!... Miałam już syna...
O! zacnego syna!... O! jakże ty kochać będziesz twojego brata!
— Matka!... brat!... szepnęła Bruyére, łzami za, łzy, pieszczotami za pieszczoty, szczęściem płacąc za szczęście.
Nagle Perrine Marcin zadrżała i rzekła cicho do Bruyére, którą tuliła do swego łona:
— Wołają cię!...
— Mnie, matko?
— Tak jest.... o!... czy słyszysz?...
W rzeczy saméj, wpośród brzęku pałaszy, tentnienia koni, stuku wielkich podkutych butów, pomieszanych krzyków i wzrastającego zgiełku, którego dotąd Perrine Marcin i jéj córka z powodu głębokiego wzruszenia nie słyszały, rozlegał się przenikliwy i rozkazujący głos pana Beaucadet:
— Potrzebujemy małéj Bruyére, — mówił wachmistrz od żandarmeryi: — W imieniu prawa, które każdy znać powinien: gdzie jest Bruyére?... przybywam aresztować ją...
Niepodobna wyrazić dzikość uścisku, z jaką zdrażniona matka usłyszawszy te słowa, przytuliła córkę do swego łona; kurcząc, kryła się w rogu ścian piekarni, w któréj obecnie dosyć głęboka ciemność panowała.
— Aresztować.., Bruyére, — wołała męzka i poczciwa Robin, — czyście oszaleli mój panie Beaucadet?... aresztować tę biedną dziewicę! tę opatrzność naszéj okolicy!
— Prawda, — odezwali się parobcy, — aresztować tę biedaczkę... a to za co?
— Jako obwinioną o dzie-cio-bój-stwo, — stanowczym głosem odpowiedział Beaucadet, według swego zwyczaju przedzielając syllaby.
— Co tam pan znowu prawisz? — rzekła la Robin, — my pana nie rozumiemy wcale.
— Mówię jasno, wy jakieś nieuki, — pogardliwie odparł Beaucadet, — Bruyére poszlakowana jest o zabicie swego dziecięcia.
Na te słowa, dały się słyszéć dwa okropne krzyki w zwalonéj piekarni.
W chwili gdy Beaucadet pobiegł w tym kierunku z swoimi żandarmami, Bruyére z szybkością błyskawicy wyrwała się z konwulsyjnych uścisków matki, za jednym poskokiem przebyła zwaliska piekarni i z ich wysokości rzuciła się w staw.
Wszystko to stało się prędzéj, aniżeliśmy opisać zdołali.
Gdy Beaucadet z żołnierzami i folwarczną czeladzią przybył do piekarni, któréj wysokie ściany zasłoniły rozpaczliwy czyn małej Bruyére, już tylko samą Perrine Marcin tam zastali.
Nieszczęśliwa matka, leżała głową wsparta o kamień, ze sztywnemi rękami, z drętwiałą dłonią, osłupiałém i przymkniętém okiem, zaciśnionemi zębami, szarpana najokropniejszemi konwulsyami.
— Pani Perrine... — zawołała la Robin, klękając aby nieszczęśliwéj nieść pomoc, podczas gdy ją żandarmi otaczali.
— Na pomoc!... na pomoc!... la Robin! nagle zawołano po drugiej stronie zwalisk piekarni.
Folwarczny parobek, usłyszawszy łoskot wpadającego do wody ciała małej Bruyére, pospieszył na brzeg stawu, gdy tymczasem inni aktorowie téj sceny zdążali do zwaliska.
— La Robin! — zawołał on na nowo, — Bruyére w staw się rzuciła... oto znalazłem w wodzie jéj trzewik.... prędko... na pomoc!... odwiąż łódkę, może ją jeszcze ocalimy.
Podczas gdy panią Perrine Marcin, zupełnie zmysłów pozbawioną, przenoszono na folwark, la Robin, folwarczni parobcy i żandarmi, odwiązali łódź, przepłynęli i przejrzeli cały staw,... ale nie znaleźli ciała małéj Bruyére...
La Robin, wybuchając łzami, uniosła trzewik młodéj dziewczyny, niby jaką kosztowną relikwię... a potem nagle zmieniając zdanie, rzekła do parobka:
— Jacy my głupi, że płaczemy... takie oczarowane stworzenia jak Bruyére, nigdy nie umierają... My ją jeszcze obaczymy.
Pan Beaucadet spisawszy protokół samobójstwa, wsiadł na koń i na czele swego orszaku czém prędzéj wrócił do zamku hrabiego Duriveau wioząc tam nieszczęsną wiadomość.
Skoro ujechali kilka stai, stary żołnierz, którego już kilka razy niecierpliwiła śmieszna powaga, jaką przybierał Beaucadet, rzekł półgłosem do swego towarzysza, pokazując mu wachmistrza:
— Widziałem, że płakał, gdy na koń wsiadał... Tém lepiéj... zawszém go miał w podejrzeniu, że on nie tyle zły jak głupi.