Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IV/PM część I/17
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Baskina po raz piérwszy usłyszała imię Bambocha; spojrzała na ranie zdziwiona, i spytała:
— Kto jest ten Bamboche?
— Jeden z naszych towarzyszy, dziécię, jak my.
— A gdzie on?
— Tam, na górze, w małym gabineciku,... także bardzo chory... Ale ty go znasz.
— Ja?
— Tak jest... pamiętasz zapewne, że przed kilku miesiącami la Levrasse był u twojego ojca, i chciał cię zabrać...
— Ah! prawda, pamiętam, po jego odejściu ojciec kilka razy odrywał się od roboty i całował mię... Płakał, a jednak bardzo był kontent O! nie tak to łatwo zabrać mi moję Joasię, — mówił, i obsypywał mię pieszczotami.
— A nazajutrz rano?
— Nazajutrz?
— Nie przypominasz sobie że mały chłopak przyszedł szukać u was pugilaresu, który la Levrasse miał zgubić w waszém mieszkaniu?
— Ah! tak... prosił nawet abyśmy mu pozwolili szukać po wszystkich kątach... pomagaliśmy mu... i długo wraz z nim szukałam... Pamiętam że ciągle na mnie patrzył, i kiedy się wraz z nim pochyliłam, pocałował mię w szyję, tak że ojciec tego nie widział... a ja pękałam ze śmiéchu...
— A więc tym chłopakiem... był nasz towarzysz Bamboche... i on także nie zapomniał o tobie... a gdybyś wiedziała jak on ciebie kocha!...
— Kocha mię?... A za co?
— Bah!... — rzekłem niemało zakłopotany, — boś bardzo milutka... bardzo ładna... bardzo dobra; od czasu jak cię widział, ciągle tylko o tobie mówi... słowem, gdybyś nawet była jego siostrą, toby cię nie wjęcéj kochał...
— Kiedy tak... to i ja go bardzo kocham...
— O! i dobrze czynisz... bo on był tak nieszczęśliwy.
— Doprawdy?
— Tak jest!.. Wystaw sobie malutkiego chłopczynę, który widział jak jego ojciec umarł w lesie... jak kruki dziobały jego ciało... a on opędzał je jak mógł.
— O Boże mój!... Boże! — ze łzami w oczach zawołała Baskina.
— To jeszcze nie koniec. Kiedy został sam, bez nikogo, daleko mniejszy aniżeli my, włócząc się po drogach, musiał żebrać o jałmużnę.
— Biedny sierota!... bez ojca i matki!
— O! tak, spotkał jeszcze bardzo niegodziwego żebraka, który mu kazał żebrać i bił go prawie co dzień...
— Bez ojca i matki!... jałmużny żebrał po drogach!... i jeszcze go bili!... — powtarzała coraz bardziéj rozrzewniona i zdziwiona Baskina; mimo nędzy w jakiéj dotąd żyła, zaledwie słabe miała pojecie o okropnym losie Bambocha.
— Późniéj zaś... spotkał go la Levrasse i zabrał z sobą... ale i ten także bardzo był dla niego niegodziwym, bo kiedy Bamboche chciał uciekać...
— A czemuż nie uciekł?
— Tyś temu przyczyną.
— Ja?
— Tak jest... Od chwili jak cię obaczył, kiedy u was szukał pugilaresu... ciągle tylko o tobie wspominał, a że la Levrasse wobec niego powiedział, że prędzéj lub późniéj twój ojciec pozwoli abyś z nami pojechała; Bamboche rzekł: „Mniejsza o to że mię biją... niech sobie robią ze mną co chcą, ja zostanę... bo Baskina wkrótce może przybędzie... a wtedy już jéj nie opuszczę.
Teraz, kiedy za pomocą doświadczenia i rozwagi, tłumaczę sobie i uzupełniam te tak drogie dla mnie wspomnienia, pojmuję zdziwienie i wzruszenie Baskiny na opowiadanie, które ją przekonywało o przywiązaniu Bambocha. Bez wątpienia ta biedna dziewczynka w niewiadomości swojego wieku, w niewinności serca, wielkie uczuwała politowanie dla naszego towarzysza, gotowa była kochać go jak brata, bo, według mojego zdania, on kochał ją jak siostrę; bo dotąd bardzo był nieszczęśliwy, a nawet narażał się na największe przykrości, oczekując wstąpienia Baskiny do naszéj trupy... Atoli ostatni ten, nieco romantyczny w wieku Bambocha dowód przychylności, zdawał się raczéj dziwić aniżeli wzruszać Baskinę; przeciwnie zaś nieszczęścia od samego dzieciństwa prześladujące Bambocha rozczuliły tę naiwną i niewinną istotę, gdyż wysłuchawszy mię wpośród marzącego milczenia, rzekła:
— Wiesz co? skoro ojciec po mnie przyjedzie, musi także zabrać i Bambocha, kiedy tutaj wszyscy się z nim tak niegodziwie obchodzą... U nas, wprawdzie, często głód i zimno dokucza, ale przecież o jałmużnę nie żebrzemy, rodzice nigdy nas nie biją, bo nigdy nic złego nie robimy... Nie kłamiemy, jesteśmy grzeczne, uczymy się wszystkiego co nam mama pokazuje... inaczéjbyśmy ją mocno zasmuciły; i modlimy się do Najświętszéj Panny, i za nas samych i za wszystkich od nas nieszczęśliwszych... To téż — z czarownym wdziękiem po chwilowym namyśle dodała: ja pewno także mimo wiedzy i za Bambocha musiałam modlić się do Najświętszéj Panny, bo ona się nim opiekuje, bo ojciec mój weźmie go do nas... i już go więcéj bić tutaj nie będą...
Chociaż tym razem jeszcze mniéj ufałem w opiekę Najświętszéj Panny; nie śmiałem jednak niszczyć nadziei Baskiny i odpowiedziałem:
— Tak, tak, twój ojciec weźmie Bambocha.
— I ciebie także, — dodała patrząc na mnie z niepojętą słodyczą; — i ciebie takie, boś ty dla mnie tak dobry... bo mię ciągle pilnujesz...
— O! gdyby Bambochc był zdrów, toby cię zapewne lepiéj pielęgnował...
— Tak sądzisz?
— O! jestem tego pewny.
— I dlaczegóż miałby być lepszym dla mnie, aniżeli ty?
To straszne dlaczego, tak właściwe dzieciom, w wielki mię kłopot wprawiło, alem się wyplątał z niego mówiąc:
— On ciebie jeszcze bardziéj kocha niż ja... bo téż zna cię dawniéj...
Niezupełnie zadowolona Baskina, zamyśliła się na chwilę i potém rzekła mi tonem naiwnéj ciekawości:
— Kiedyż przecie obaczę tego Bambocha?
— Skoro tylko nieco wyzdrowieje.
— On więc jeszcze bardziéj chory niż ja?
— O! tak... dotąd mię nie poznaje...
— Ale ponieważ ja już wstawać mogę, pójdę więc z tobą pilnować go, — rzekła Baskina. — Przeszłego roku, moja siostra Eliza ciężko chorowała... obieśmy z mamą bardzo dobrze ją pielęgnowały.
— To być nie może, — odpowiedziałem, — narażałabyś się na niebezpieczeństwo...
— A ty czy się nie narażasz także?
— Nie, ja zdrów jestem, ty zaś jeszcześ sama chora...
Po nowéj chwili milczenia, Baskina rzekła zamyślona:
— O! mój Boże! jakżebym chciała aby ojciec prędko przyjechał, i zabrał ztąd ciebie, Bumbocha i mnie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W kilka dni po téj rozmowie, nie jedynéj w podobnym rodzaju, Baskina, któréj zawsze w najlepszém świetle przedstawiałem mojego towarzysza, powoli zdawała się coraz większego przywiązania nabierać do Bambocha; ten zaś po raz piérwszy od czasu swojéj choroby, uczuł ulgę, odzyskał przytomność, poznał mię... i skoro tylko zebrał swoje wspomnienia, natychmiast zapytał:
— Gdzież ona?
— Jest tutaj... i podobnie jak ty ciężko chorowała.
— I ona także! — z głęboką rozpaczą zawołał, — a teraz?... cały drżący dodał obracając się ku mnie;
— Teraz już ocalona, — rzekłem.
Bamboche mi nie odpowiedział, ale zalał się łzami, objął mię serdecznie, i o ile dozwalały jego wyczerpane siły przyciskał mię do swojego łona. Tak pozostaliśmy przez kilka minut, niemi, rozczuleni, płaczący.
Bamboche piérwszy przerwał to milczenie, mówiąc mi z niepodobnym do opisania wyrazem wdzięczności:
— Byłem prawie bezprzytomny... a jednak... czasem jakby we śnie... widziałem... że tu i owdzie chodziłeś; że dzień i noc siedziałeś przy mnie... Jestem pewny że tak było... to mię cieszyło... to mię uspakajało... bo nie wiém dlaczego wyobrażałem sobie że mię matka Major otruć chciała...
A po nagłej przerwie zapytał:
— A któż pielęgnował Baskinę?
— Ja.
— Ty!... jakże, kiedyś ciągle był przy mnie?
— Nie ciągle... skoroś się nieco uspokoił, a mianowicie w nocy... zaraz szedłem czuwać przy Baskinie.
— I nad nią... także czuwałeś — z nowém wylaniem wdzięczności zawołał Bamboche; a po krótkiém milczeniu dodał poważnym, szczerym i prawie uroczystym głosem:
— Marcinie! odtąd masz prawo żądać abym się w ogień rzucił dla ciebie... a rzucę się.
I znowu z wyrazem głębokiéj wdzięczności powtórzył:
— I nad nią... także...
Lecz nagle blada twarz jego mocniéj jeszcze zbielała, wzrok jego zachmurzył się, nabrał dzikości, postrzegłem że mu wargi zadrgały, a to stanowiło w nim oznakę mściwego wzruszenia; szybko wyrwał mi swą rękę... i jakby chciał wejrzeć aż do głębi serca mojego, wpoił we mnie swe siwe oczy jaśniejsze jeszcze gorączkowym ogniem, mówiąc głucho:
— Więc wiele nocy przy niéj spędziłeś?
— Tak jest... naiwnie, chociaż mocno zdziwiony tak nagłą zmianą jego fizyonomii odpowiedziałem — tak jest, przepędzałem przy niéj każdą noc, każdą chwilę, których nie przepędzałem przy tobie...
— I tylko sam jeden? — coraz bardziéj powstrzymywanym głosem zapytał.
— Sam jeden; bo matka Major bawiła się zawsze z pajacem, a człowiek-ryba wprawdzie czuwał czasami przy Baskinie, lecz rzadko, gdyż utrudziwszy się mocno kuchnią i gospodarstwem, wcześnie udawał się na spoczynek.
— Zostawałeś z nią sam na sam? — powtórzył Bamboche, i oczy jego złowrogim ogniem zabłysły.
— Ale! tak... sam na sam; lecz cóż ci to?... dla czego takim wzrokiem patrzysz na mnie?
Bamboche gwałtownie się poruszył chcąc się na mnie rzucić, ale siły go zdradziły, i wypadł prawie z łóżka mrucząc:
— Rozbójniku!... ty ją kochasz., tak, ty kochasz ją — powtórzył z trudnością dźwigając się na posłaniu, bo zdumiały, nie myślałem mu przyjść w pomoc; — tak... ty ją kochasz... i ona się w tobie kocha... pewny jestem... żeś mię przed nią jak najgorzéj wystawił... ja was oboje zabiję...
To gwałtowne wzruszenie wyczerpało jego zaledwo odradzające się siły, padł na łoże jak nieżywy.
Zrazu nie pojąłem że uczucie zazdrości tak dalece rozdrażniło Bambocha na mnie; lecz skoro się jaśniej wytłómaczył... lubo boleśnie dotknięty zostałem, wnet mu przebaczyłem, bo wiedziałem że potrafię nie tylko uspokoić zazdrosną rozpacz Bambocha, lecz nadto go przekonać, jak dalece poświęcałem się dla niego.
Osłabiony tém gwałtowném uniesieniem, Bamhoche leżał bez ruchu; pochyliłem się ku niemu.
Na twarzy jego już nie gniéw ani nienawiść, ale bolesna, dojmująca rozpacz malowała się. Po wklęsłych jego policzkach łzy ściekały. Skoro, mówię, pochyliłem się ku niemu, zmrużył oczy aby mię nie widział, ale bez ustanku płakał.
Ta boleść, ta słabość w chłopcu zwykle tak zatwardziałym, tak porywczym, głęboko mię wzruszyły. Jakże będę szczęśliwy, pomyślałem, skoro go wywiodę z błędu, powiém mu i udowodnię żem wcale nie myślał odstręczyć mu Baskiny...
— Płaczesz?... — rzekłem do Bambocha.
— Tak jest!... płaczę... wiém że to podle, — odpowiedział strapiony — ale nie mogę wstrzymać się... Choćby mię na sztuki rąbano, możebym ani krzyknął... ale teraz, cierpię jakby mi kto serce wyrywał, i płaczę mimo woli.
I wnet wracając do wrodzonéj porywczości, dodał zgrzytając zębami:
— Nie zawsze jednak będę tak podły!!...czekaj... zemszczę się i na niéj i na tobie... O! zemszczę się...
— O jednę tylko rzecz proszę cię, — rzekłem z uśmiechem, — to jest żebyś miał rozum i jak najprędzéj odzyskał zdrowie.
Bamboche sądził że z niego drwię; odpowiedział mi językiem boleści i gniewu.
— Tak jest, — powtórzyłem, — bo skoro będziesz mógł wstać... zaprowadzę cię do Baskiny, a przekonasz się którego z nas obu... ona kocha...
Bamboche gwałtownie poruszył się i badawczo spojrzał na mnie.
I jakby z twarzy przekonał się o szczerości słów moich, natychmiast z wypogodzoném czołem zawołał:
— Ona mnie kocha...
— O! tak, tak... ona cię... już bardzo kocha!
— Ale ona mię raz tylko u swojego ojca widziała...
— Cóż ztąd, kiedy od czasu jak się tu znajduje, jak tylko mię zrozumiéć mogła... tuk często mówiłem jéj o tobie... tyle razy opowiadałem twoje nieszczęścia, śmierć twojego biednego ojca, nędzę jaką cierpiałeś u kaleki bez nóg, i to co tutaj cierpisz.. iż...
— Tyś jéj to wszystko opowiadał? — zawołał Bamboche, chciwie chwytając każdy mój wyraz, jakby słowa moje wracały mu nadzieję, szczęście, życie... Pierś jego wzdymała się, słowem odżył.
— Tyś jéj to wszystko opowiadał? — powtórzył.
— Powiedziałem, i więcéj jeszcze... Mówiłem, żeś mógł był umknąć ztąd, gdzie cię tyle męczą, lecz że od chwili jak ją po raz piérwszy w domu jéj ojca ujrzałeś, marzysz i myślisz jedynie o niéj... Ależ kiedy ona cię kocha! sądzę że nie będziesz chciał ją bić?
Na te wyrazy, ruchliwe rysy Bambocha znowu się zmieniły; nie wyrażały już wdzięczności lub niedowierzania, nie wyrażały nienawistnéj rozpaczy, ale pomieszanie i bolesny wstyd, że mię tak niesłusznie posądzał. Słowem, była w nich dziwna jakaś mieszanina rozrzewnienia, błagania i oburzenia przeciw samemu sobie. Ten chłopak zwykle tak nieugięty, teraz załamał ręce, ukląkł na swojém posłaniu, i rzekł mi proszącym głosem:
— Marcinie!... bracie mój... zmiłuj się, przebacz...
— No, no... daj pokój... bądź cicho, zbyt wielką mi boleść zadajesz, — rzekłem odwracając oczy od Bambocha, którego twarz w téj chwili dojmujące cierpienia wyrażała. — Dla czegóż tak mi dokuczasz kiedyś tak szczęśliwy? — dodałem łzy ocierając.
— Marcinie... ty mi musisz przebaczyć, — z gorączkową niespokojnością powtórzył Bamboche, — musisz!
— I cóż ja ci mam przebaczyć?... — zawołałem rzucając się w jego objęcia, — albożci mam nie przebaczać, kiedy cię widzę szczęśliwym, i kiedy mię bratem nazywasz?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
O! tak jest, bratem... jedynym i prawdziwym bratem,... bratem aż do śmierci, — szepnął Bamboche głosem pełnym szczęścia.
Od téj pory, Bamboche i ja wielceśmy się zestarzeli; spotykaliśmy się w rozmaitych, zupełnie przeciwnych i nieraz okropnych okolicznościach... a na wspomnienie tych scen z lat naszych dziecinnych, nigdyśmy od łez wstrzymać się nie mogli...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W kilka dni po téj rozmowie, Bamboche zupełnie wyzdrowiał.
Jednego poranku, czas był posępny, dżdżysty (nie wiém dla czego okoliczność ta uderzyła mię); po raz pierwszy wprowadziłem przyjaciela mojego do pokoju Baskiny.
Mimo szczéréj radości jaką czułem na widok szczęścia Bambocha, w chwili, gdyśmy weszli do tego nędznego pokoiku, czułem jednak jakieś mocne w piersiach ściśnienie.
Było to jakby przeczucie, iż od tego dnia... od tej chwili... zaczyna się nieszczęsne przeznaczenie téj biédnéj dziewczyny... i że to ja mimowolnie, prostodusznie, do tego się przyczyniłem.
Przez samą wyrozumiałość, a więcéj z obawy abym nagłym i mimowolnym smutkiem nie zakłócił tego pierwszego spotkania... wyszedłem powiedziawszy Baskinie:
— Oto mój dobry brat, o którym ci tyle razy wspomniałem.
— To téż bardzo go już kocham, — naiwnie rzekła Baskina...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W godzinę późniéj, widząc że matka Major i Poireau niespodzianie wrócili (było to zapewne dla niepogody, gdyż byli wyszli na cały dzień), wpadłem spiesznie do pokoiku w którym zostawiłem Baskinę i Bambocha żeby ich uprzedzić o przybyciu naszych państwa. Umówiliśmy się bowiem że Bamboche i Baskina jak najdłużéj udawać będą chorych, żeby przez to wstrzymać ile można powrót naszych ćwiczeń akrobatycznych.
Baskina, siedząc na swém łóżku, od niechcenia igrała z kruczemi włosami Bambocha, które wciągu jego choroby znacznie podrosły; on zaś, u nóg Baskiny na małym stołeczku, miał łokcie oparte na kolanach, podbródek w obie dłonie ukryty i milcząc pożerał ją swym wzrokiem z niewypowiedzianą czułością i jakąś bojaźnią, która mię mocno przejęła.
Nagłe przybycie moje bynajmniéj nie zdziwiło moich przyjaciół.
Bamboche wstał, przystąpił do mnie i wskazując na Baskinę rzekł mi wzruszonym głosem:
— Bracie... oto moja żoneczka, moja dozgonna towarzyszko...
— Tak jest... a Bamboche mój mężulko; pojedziemy z moim ojcem skoro tylko tu przybędzie... Bamboche i ty Marcinie będziecie mu pomagali pracować.
Bamboche dał mi znak porozumienia i rzekł do Baskiny:
— Tak jest, nasz kochany brat Marcin pojedzie z nami... nieprawdaż Baskino, my go nigdy nie opuścimy?
— O! nigdy, — z czarownym wdziękiem odpowiedziało dziécię, — bo to brat nas obojga.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Bamboche późniéj mi powiedział, że to pierwsze widzenie się było niewinne i czyste, tak jak być było powinno.
A jednak chociaż to tylko język dziecinny przyswoił wyrazy: mężulko, żoneczka, wywarły one na mnie niepojęte, bolesne wrażenie; mniemam że to wrażenie byłoby inne, gdyby Bamboche i Baskina byli się nazwali bratem i siostrą.
Uwaga ta nie wynikała bynajmniéj z zazdrości, mimo bowiem erotycznych zwierzeń Bambocha, serce moje nie budziło się jeszcze; ale trapiła mię jakaś niepewna niespokojność o przyszły los Baskiny; słowem, wyrazy mężulko, żoneczka, mimowolnie przypominały mi miłostki Bambocha z matką Major, i ztąd to uległem daleko gwałtowniejszemu wzruszeniu aniżeli w chwili kiedym wprowadził Bambocha do Baskiny.