Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IV/PM część II/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Nagle, matka Major weszła do foyer; przebrana za dziką kobietę, miała głowę ustrojoną w wieniec z piór pąsowych i czarnych; tunika z nakrapianéj materyi naśladującej skórę pantery spadała jéj tylko po kolana, ubrane w trykoty cielistego koloru. Mimo mocnéj warstwy różu widać było że twarz jéj zbladła; jéj wielkie czarne brwi ściągały się widocznie; spojrzenie coś złego zapowiadało.
Te złowrogie oznaki tém mocniéj mię uderzyły, że z niezwykłą łagodnością przemówiła do nas:
— Żywo, dzieci, żywo, — bardzo mało mamy czasu do przygotowania się na wystąpienie w ludzkiéj piramidzie... któréj obeliskiem będziesz ty, mały mój aniołku — wesoło dodała głaszcząc podbródek Baskiny i całując ją w czoło.
Zadrżałem patrząc na tę obłudną pieszczotę...
Niebezpieczeństwo grożące Baskinie, było więc blizkie... lecz jakie ono być mogło?
— A gdzież jest ten figlarz Bamboche? — łagodnie spytała matka Major — gotów nam jeszcze przeszkodzić w wystąpieniu...
— Bamboche!... — zawołałem.
— Jestem... jestem!... — rzekł towarzysz mój wbiegając.
Obaj mieliśmy także należéć do ludzkiéj piramidy: byliśmy ubrani, według zwyczaju skoczków, w pomarańczowych trykotach, pąsowych, obwisłych i wyszywanych spodniach i pąsowych bócikach kociém futerkiem obszytych.
— Daléj Baskino... marsz na górę, — rzekła matka Major zginając swój grzbiet i opierając ręce o kolana.
W mgnieniu oka Baskina lekko przebiegła po potwornym grzbiecie matki Major, dostała się na jéj barki i skrzyżowawszy ramiona, stanęła niby na jakiéj płaszczyźnie. Matka Major wzięła nas potém za ręce, mnie i Bambocha, uchylono ścianę namiotu, i weszliśmy wszyscy razem w środek małego cyrku, w którym odbywało się przedstawienie.
Wkrótce postrzegłem, ze matka Major czasami drży, jakby ulegając gwałtownemu a powstrzymywanemu wrażeniu. Podwoiła się obawa moja o Baskinę, bystro spojrzałem w oczy Megery; ogromna jéj pierś kilka razy tak mocno wzdęła się pod rysią skórą, że ten ruch udzielając się jéj barkom, jedynemu punktowi oparcia nóg Baskiny, zmusił biédnę dziécię do prawie niedostrzegalnego poprawienia się i przywrócenia tym sposobem należytéj równowagi.
Nagle, przypomniałem sobie słowa pajaca: kaszlając zabić ją możesz...
I natychmiast pojąłem o co rzecz chodzi.
Dla uzupełnienia ludzkiéj piramidy, ja i Bamboche mieliśmy zająć miejsce Baskiny na barkach matki Major, Baskina zaś dopiero na naszych barkach stać miała z założonemi rękami.
Tak więc jedno tylko niespodziane poruszenie matki Major, dźwigającej nas troje, spowodować mogło obalenie się całéj piramidy, a upadek Baskiny z wysokości dziewięciu do dziesięciu stóp, mógł być śmiertelny a przynajmniéj dla tak młodego dziecka nader niebezpieczny... Jakoż, to niespodziane poruszenie matka Major wykonać mogła jak najdoskonaléj i bezkarnie udając gwałtowny napad kaszlu, który nagle wstrząsając ogromną jéj osobą, pozbawiłby nas i tak już trudnéj do utrzymania równowagi.
Myśl ta z szybkością błyskawicy przebiegła mi po głowie, w chwili właśnie gdy matka Major zatrzymała się na środku cyrku i gdy Baskina zsunęła się na ziemię, ustępując nam miejsca na ramionach żeńskiego kolosu.
Uprzedzić Bambocha nie było podobna: bo nas przedzielała cała szerokość matki Major. Powinienem był wprost odmówić udziału w utworzeniu ludzkiéj piramidy i tym sposobem nie dopuścić nieszczęścia jakiego się obawiałem; lecz wpośród mojéj trwogi i przerażenia nie przyszło mi to namyśl, u ulegając machinalnemu przyzwyczajeniu (bardzo często powtarzaliśmy to ćwiczenie) wskoczyłem na prawe ramię żeńskiego Alcyda, podczas gdy Bamboche wskoczył na lewe.
Matka Major lekko grzbiet pochyliła, ręce o biodra oparła, i nieruchoma niby kamienny posąg, stała niezachwiana pod podwójnym naszym ciężarem; zaledwie uczuła że już trzymamy równowagę, szepnęła do Baskiny:
— Na ciebie koléj... żywo!
To wszystko odbyło się nadzwyczaj szybko, gdyż te utrudzające i zbyt niebezpieczne ćwiczenia trwały zaledwie kilka minut.
Stanąłem na ramieniu matki Major, ale jak powiedziałem, nie pamiętałem uprzedzić piérwéj Bambocha o mojéj obawie, bo równie jak i on myślałem tylko o utrzymaniu równowagi; potem dopiero lewą ręką objąłem go przez pół, co i on równie uczynił.
Korzystając z téj chwili, czemprędzéj szepnąłem mu:
— Pilnuj Baskiny.
— Bądź spokojny, — odpowiedział sądząc ii mu udzielam płonną radę przezorności.
— Ale nie... — żywo powtórzyłem, — strzeż się matki Major... uważaj.
Bamboche już mię nie słuchał; gdyż Baskina trzymając się tuniki, a nawet warkoczu kobiéty. Herkulesa, dostała się na jego barki, a w chwili gdym uwiadamiał Bambocha, stawiała nogę na jego dłoni, niby na stopniu; zkąd znowu lekko wskoczyła mu na barki, a umieściwszy prawą nogę na jego ramieniu, lewą oparła na mojém, założyła ręce na krzyż i z całym swym wdziękiem pozdrowiła publiczność.
Te sztukę, wykonaną z dziwną zręcznością, wdziękiem i odwagą, wszyscy widzowie przyjęli hucznemi oklaski.
Nagle, jeżeli się tak wyrazić mogę, uczułem powolnie postępujące wzdymanie się ramion matki Major, zamyślającéj kaszlnąć z całéj siły... a w téj właśnie chwili, Baskina, rozochocona oklaskami, ufna to swéj sławie, cofnęła nogę którą opierała na ramieniu Bambocha i lekko ją w tył odrzuciła,... tak, że teraz jedyném punktem oparcia téj biedaczki był koniec drugiéj nóżki spoczywającej na mojém ramieniu.
Powodowany instynktowném poruszeniem, którego ważności nie miałem czasu wyrachować, szybko w tył się wygiąłem wyciągając ręce przed siebie w chwili właśnie gdy matka Major gwałtownie zakaszlała... Wtedy lekko naprzód pochylona Baskina, któréj ja jedynie służyłem za punkt oparcia, tak upadła, że z niewypowiedzianém szczęściem uchwycić ją zdołałem w moje objęcia... i tak ją utrzymując skoczyłem równemi nogami na ziemię.
Bamboche nieprzewidujący tego poruszenia, stracił równowagę, lecz jemu podobnie jak i mnie skok taki żadném nie groził niebezpieczeństwem.
Wszystko troje zatém równemi nogami stanęliśmy na ziemi. Publiczność mniemała że sztuka taka w ten sposób skończyć się była powinna, i zagłuszyła nas oklaskami, podczas gdym na ręku unosił prawie bezprzytomną Baskinę, wołając na Bambocha:
— Pójdź... pójdź!...
I wszyscy troje zniknęliśmy za płócienną ścianą, zostawując matkę Major wpośród jéj udanego kaszlu, tak zmieszaną wypadkiem który zniszczył jéj okrutne zamiary, iż skamieniała; z otwartemi usty przez kilka chwil stała nieporuszona niby jaka karyatyda, aż publiczność wygwizdała ją i wysykała.
Aby jéj mocniéj dokuczyć, powiedziałem natychmiast do przełożonego akademii fechtunków w Teheranie, który oczekiwał chwili natarcia na żeńskiego Alcyda:
— Porządek widowiska został zmieniony, koléj na pana. Idź pan prędko, bo matka Major czeka.
Chciałem tym sposobem zyskać na czasie i uwiadomić Bambocha i Baskinę o niebezpieczeństwie jakie jéj groziło.
Jakem przewidział, przełożony natychmiast wystąpił do szranków, z uszanowaniem ukłonił się matce Major i z wszelką uprzejmością wyzwał na pojedynek.
Był to mały, chudy, szpakowaty człowiek, zwinny i sprężysty, zalotnie uzbrojony i ubrany w białe trykoty, od których cudnie odbijały jego pąsowe safianowe sandały. Poczciwiec nie mógł się wprawdzie chlubić że był uczniem sławnego Bertranda, który (słyszałem jak sam to mówił jednemu z moich panów) umiał połączyć wdzięk i szlachetność klassycznéj akademii z całą srogością fantazji fechmistrzowskiéj sztuki, który żelazu nową nadał potęgę, wlewając w nie wyrozumowanie, wyrachowanie i myśl; atoli i małemu naszemu przełożonemu nie zbywało na wdzięku i śmiałości, kiedy się zasłonił przed matką Major; ale wściekła Megera widząc że Baskina uniknęła jéj nienawiści, uradowana że gniew swój czemkolwiek nasyci, uchwyciła maskę, rękawice, napierśnik i floret, i zręcznie zastawiając się, niby trąba powietrzna, uderzyła na nieszczęśliwego przełożonego, nie czekając na odparcie, i tak zajadle nań natarła iż złamała floret o jego piersi. Wtedy widząc się rozbrojoną, w ślepéj wściekłości, broniła się ogromnemi pięściami swojemi, tak, że mniemany ten pojedynek zakończył się walką na kułaki.
Z wielką dopiéro trudnością i wśród powszechnego śmiechu wyrwano potłuczonego, pokaleczonego człowieka z okrutnych szponów matki Major; widowisko odbywało się odtąd już bez żadnéj przeszkody i zakończyło się wystąpieniem człowieka-ryby.
Leonidas Rekin jak najdzielniej wywiązał się ze swojéj powinności: zjadł pięknego żywego węgorza, dwufuntowego szczupaka i tuzin drgających jeszcze kiełbików, a dzięki pięknym niebieskim płetwom o doskonałych sprężynach, cudów dokazywał w swojéj sadzawce, bo płetwy te sztucznie przymocowane do gorsetu ze stalowéj łuszczki, i widziane zdaleka przy kopcącém świetle naszych kinkietów, dostateczne sprawiały złudzenie. Co większa, Leonidas miał na głowie przepaskę z gumowanéj niebieskawej materyi, do której zgrubnie przymocowane były uszy z woskowanego płótna, co mu nadawało najdziwaczniejszą w świecie fizjonomią.
Niespodziany jednak wypadek, o mało co nie skompromitował tak szczęśliwego złudzenia; atoli człowiek-ryba, już w téj mierze doświadczony, miał się na ostrożności.
Właśnie, wpośród powszechnych oklasków, Leonidas Rekin zjadł ostatniego surowego kiełbika, i zdawał się objawiać swoje zadowolenie z tak smacznéj uczty, bo swobodnie bujał po swojéj sadzawce, igrając płetwami niby ptak prójący powietrze lekkiemi skrzydły, gdy wtém jeden z widzów, zapewne jakiś niewyrozumiały sceptyk, wstał wołając:
— Dam dziesięć su za przypatrzenie się zblizka płetwom tego jegomości!
To niebezpieczne objawienie niedowierzenia na nieszczęście podobało się widzom, wnet wielka ich liczba także wstając zawołała:
— I my... i my także... damy po dziesięć su za zbliżenie się do sadzawki.
— I za dotknięcie człowieka-ryby, — dodał zatwardziały sceptyk.
La Levrasse obawiając się wkroczenia nie wyrozumiałych ciekawców, skinął na żandarmów i bezpieczny pod ich zasłoną, odpowiedział publiczności:
— Naprzód oddaję człowieka-rybę pod opiekę siły zbrojnéj i prawa... bo afisz mój nie ogłasza bynajmniéj, że się do niego zbliżać można, a tém bardziéj dotykać płetw jego...
A gdy ironicznym śmiechem przyjęto tę protestacyą, la Levrasse majestatycznie dodał:
— Jednakże... abym przekonał prześwietną publiczność, że moje zjawisko nie lęka się zgoła najściślejszego nawet examinu, najskrupulatniejszéj kontroli... przyjmuję propozycją szanownych widzów lecz pod jednym warunkiem...
— Ah... ha... widzicie! zakłada warunek, — wrzasnęli sceptycy.
— Tak jest, panowie, zakładam warunek — powtórzył la Levrasse... — lecz warunek bardzo prosty... to jest że tylko cztéry osoby, które prześwietna publiczność sama wybrać raczy, będą mogły zbliżyć się do człowieka-ryby.
— Dlaczegóż tylko cztéry? — zawołano.
La Leyrasse skromnie spuścił oczy i rzekł:
— Łaskawi panowie, zjawisko, jako człowiek-ryba, żyje tylko w wodzie i nie nosi żadnéj odzieży,... ten jednak zwyczaj nie zatarł w niém wstydliwości... nadzwyczajnéj, wstydliwości chwalebnéj i zaszczyt mu przynoszącéj... ale tak drażliwéj, iż nie ręczę, czy sama obecność nawet cztérech tylko szanownych widzów, którzy, że tak powiem, raczą przybyć tu dla przejrzenia aż do dna sadzawki człowieka-ryby, zbyt dotkliwie nie zrani owej wstydliwości którą właśnie wychwalałem.
Płaczliwy jęk człowieka-ryby zdawał się potwierdzać słowo la Levrassa, który odwróciwszy się do Leonidasa Rekina, poważnym i wzruszającym tonem mówił daléj, chcąc niby przygotować go do tak bolesnéj ofiary:
— Trudno mój chłopcze, choć to nas wiele kosztuje, winniśmy uledz żądaniom publiczności: sadzawka nasza powinna być szklanna. aby nikt niemiał w podejrzeniu naszéj fenomenalnéj uczciwości... Nabierz zatem odwagi, przyjacielu; uczyń jeszcze raz ofiarę z twojego wstydu.
Na te słowa, Leonidas znowu odpowiedział bolesnym jękiem, i zanurzywszy się w sadzawce znikł zupełnie.
— Uspokójcie się, łaskawi panowie, — potulnie rzekł la Levrasse do zaczynnjącéj niecierpliwić się publiczności, — zaraz on wyjdzie na powierzchnią wody, aby na wzór wielorybów odetchnąć mógł świeżém powietrzem.
A zwracając mowę do żandarmów, dodał:
— Można wpuścić cztéry wybrane osoby... ale Uprzedzam że cofnę udzielone pozwolenie, jeżeliby te osoby obstawały przy chęci zapłacenia mi po dziesięć su... niech mam zaszczyt bezpłatnie udzielić im ten przywiléj.
Trudno było okazać się wspaniałomyślniejszym jak la Levrasse.
W chwili gdy człowiek-ryba znowu wypłynął na powierzchnią wody, czteréj wybrani wpadli, pragnąc chciwém okiem przejrzéć tajemnicę sadzawki; ale la Lavrasse rzekł im z uroczystym giestem:
— Pamiętajcie łaskawi panowie, że człowiek-ryba jest nadzwyczaj wstydliwy.
— Co nas to obchodzi! odparł jeden ciekawy.
— Nic już więcéj nie powiem, — sentencyonalnie odrzekł la Levrasse. — Teraz moi panowie, uprzedziłem was... możecie zadosyć uczynić waszéj ciekawości... skoro tego żądacie.
— Kiedy ci czteréj niedołęgi zbliżyli się do mojej skrzyni, — mówił mi człowiek-ryba opowiadając tę scenę, — przybrałem minę okropnie zawstydzonego i kręciłem się niby przestraszona najada; lecz kiedy oparci o brzeg mojéj sadzawki ciekawcy przecierali sobie oczy aby mi się lepiej przypatrzyć... zrobiłem lekkie poruszenie... i paf... woda, dotąd przezroczysta, nagle zaczerniała jak atrament, co większa, buchnął z niéj siarczany odor, tak okropnie zapowietrzony, iż czteréj ciekawi, pozbawieni tchu w tył się cofnęli, zatykając nosy i patrząc jeden na drugiego. La Levrassc wołał tymczasem:
— „To wstyd, moi panowie, to wstyd; wszak uprzedzałem, że obrazicie jego wstydliwość; gdyż nakształt mięczaka, który uciekając przed rekinem otacza się czarnym płynem i mąci wodę a tém samém wstrzymuje nieprzyjacielska pogoń, mój człowiek-ryba, także dla uniknienia wzroku zbyt żywo wstydliwość jego raniącego, ma dar otaczania się chmurą, która“...
La Levrasse musiał wyrzec się przyjemności rozwodzenia się nad własnościami mojej chmury; odor dwudziestu kąpieli w Barège wydałby się różanym albo jaśminowym zapachem obok woni wydobywającej się z mojéj sadzawki. — Ja sam o mało co się nie udusiłem, ale przynajmniéj radowałem się widokiem tłumnie cisnących się do drzwi widzów, nieżądających nawet reszty i sowicie ukaranych za chęć przypatrzenia się z blizka moim płetwom, okiem cztérech swoich postanników. Niepotrzebuję wspominać ci, kochany Marcinie, że kiedy nadeszła stanowcza chwila która mię zmusiła do pokrycia się chmurą, abym uniknął tak niebezpiecznéj ciekawości, natychmiast gwoździem przebiłem wielki pęcherz umieszczony na dnie mojéj skrzyni a należycie napełniony rozpuszczonym dymem i znaczną dozą najsubtelniejszych preparatyw z wodorodnego gazu, siarki i innych cuchnących ciał... Na ten opiekuńczy wynalazek pęcherza napełnionego zatrutą chmurą, wpadłem w skutku kłopotu jakiego mię raz, podobnie jak dziś nabawiła niebezpieczna ciekawość jednego z takich samych ichmościów; wtedy aby się od niego uwolnić, tak mocno rękami i nogami pluskałem w wodzie, że ile razy ciekawy zbliżył się do mojej sadzawki, zawszém go oblał i oślepił. Tym sposobem wybrnąłem z biédy; ale pęcherz jest daleko lepszym środkiem obrony, gdyż tę ma jeszcze wyższość iż prędko wypędza widzów, i po widowisku niepozostawia już maruderów, którzy chodząc z latarkami obok mojéj skrzyni z pod oka na mnie spoglądają:
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
O dziewiątéj wieczorem, kiedy już wszystkie lampy w zakładzie naszym pogaszono, zabraliśmy się do wieczerzy.
Bamboche, który naumyślnie zbliżać się do mnie nie chciał, rzekł mi szybko i po cichu:
— Wszystko idzie jak najlepiéj!... wszystko już gotowe... umykamy dzisiejszéj nocy!...