Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/PM część III/23
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Indeks stron |
Na widok Baskiny, pognębiony Robert, zawołał w szalonéj wściekłości:
— Ależ to chyba istne piekło!
Baskina zwolna przystąpiła do panny Noirlieu i podała jéj listy hrabiego. Regina ciągle spokojna, wzięła jeden z nich, przebiegła go bacznym wzrokiem i znowu oddała Baskinie mówiąc pewnym głosem:
— Dziękuję ci moja panno... dziękuję..
— I mnie także — rzekła Baskina, wdzięczność dla ciebie pani, nakazała zdjąć maskę z tego człowieka...
— Wdzięczność?
— Tak jest, wdzięczność i chęć naprawienia błędu... błędu wielkiego, któregom się dopuściła przeciw tobie pani.
— Przeciw mnie?
— Kilka lat temu w lesie Chantilly...
— Ah! to więc byłaś ty! — żywo zawołało Regina — ty?
— Tak pani ja... on — wskazała na Bambocha — i inne jeszcze dziécię... Ale niepomni na wspaniałomyślne twoje przyjęcie śmieliśmy...
— Tak niegodnie odepchnięto was, że gniew wasz był słuszny; ale nie zapomnę nigdy, — mówiła Regina ze wstydem i odrazą odwracając oczy od Roberta, — że dzisiaj wyświadczacie mi wielką przysługę... bo mię ocalacie od hańby...
Pan de Mareuil do ostateczności przywiedziony, na miazgę starty temi dowody swéj podłości, nagle zrzucił maskę, i z okropną wściekłością, z nieopisaną złością, zawołał zwracając mowę do Reginy
— Otóż! tak jest... oszukałem cię, zdradziłem i byłbym cię poświęcił téj pięknéj istocie; ale jeżeli jestem zhańbiony, i ty tę hańbę podzielisz... dowiedzą się że cię wykradłem... ojciec nie przyjmie cię do swojego domu, hańba twoja będzie publiczna, muszą mniemać żeś była moją kochanką, a ja będę pomszczony... dumna, pyszna kobiéto. Tak jest... powiedzą... jaka matka... taka i córka...
Tą zniewagą aż do żywego zraniona, w to co uważała za rzecz najświętszą w świecie, bo w pamięć swéj matki, młoda dziewica z wzniosłem i przerażającém oburzeniem, jak piorun skoczyła i wymierzając Robertowi policzek:
— Podły!... zawołała.
— Brawo... zacna córko! — z uniesieniem zawołała Baskina.
Gdyby Bamboche nie był zatamował drogi Robertowi, który blady i wściekły rzucił się na Reginę, kto wie co by się stało; ale pan de Mareuil żelazną krępowany dłonią, mimo wysileń poprzestać musiał na obelgach i bezwładnych pogróżkach wściekłości.
— O!... zawsze jednak... będziesz zhańbiona!... zawołał; lecz wstrzymujący go Bamboche rzekł mu szyderczo i zimną krwią:
— Dajże pokój kochany hrabio, tym nikczemnym złudzeniom... ja przedsięwziąłem doskonałe środki ostrożności... Pani... wróci do ojca... pod przewodnictwem człowieka pewnego i zupełnie jéj poświęconego... nikt nie postrzeże jéj krótkiéj nieobecności... ja zaś i Baskina, rozumie się, iż dochowamy tajemnicy. Te dwa łotry, nasi szlachetni przyjaciele, o wszystkiém zamilczą... dla własnego interesu. Ty zaś mój paniczu, jeżeli będziesz jeszcze miał tyle czasu nim umkniesz, lub wrócisz do aresztu... nie myśl nawet o zniesławieniu pani, bo ci nikt nie uwierzy...
— On miałby uciec! — w rozpaczy zawołał la Levrasse — przecież na kimkolwiek pomścić się muszę, a więc niech jego zemsta moja dotknie... on pójdzie na galery... i...
Gwałtowne pukanie w okiennice pokoju, w którym działa się opowiedziana scena, przerwało la Levrassowi i w téj chwili usłyszano dobitnie wymówione słowa.
— Otwierajcie... w imieniu prawa!...
Na te przerażające słowa wszyscy obecni oniemieli, osłupieli.
— Tam do djabła!... rzekł Bamboche — nie spodziewałem się takiéj grzeczności ze strony policyi: — za nadto widzę uprzejma.
A potém przystępując ku Reginie dodał:
— Nic się pani nie lękaj... ufaj mi.
Robert de Mareuil korzystając z tego poruszenia, porwał na ołtarzu leżące pistolety, tak że Bamboche nie postrzegł tego.
— Otwierajcie... w imieniu praw’a!... Powtórzyły zewnętrzne głosy.
Stojący obok Reginy Bamboche, nagle machnął pięścią i obalił oba lichtarze w których gorzały świéce. Zupełna ciemność zaległa pokój i odtąd nic już nie widziałem...
Znając rozkład domu wybiegłem z mojéj kryjówki, otworzyłem drzwi które przed kwadransem na rozkaz Bambocha zamknąłem i wyszedłem do pokoju w którym odbywał się fałszywy obrządek, gdzie wśród ciemności przerażeni, la Levrasse, kaléka bez nóg i Robert de Mareuil, nawzajem o siebie trącali.
Pragnąc dowiedziéć się gdzie jest Bamboche, oraz zbliżyć się ku niemu, wydałem krzyk który w dzieciństwie naszém zawsze nam służył za hasło; wtedy postrzegając że przechodzę obok otwartych drzwi (a przekonał mię o tém świeży posiew powietrza), przez chwilę stałem nieruchomy i w stronie korytarza do tych drzwi przytykającego usłyszałem głos Bambocha odpowiadający na moje wołania; kierowany jego głosem, idąc wzdłuż korytarza dostałem się do ogrodu.
Noc tak była ciemna, iż nawet o parę kroków nic poznać nie było można.
— Czy to ty? — żywo spytał mię Bamboche.
— Tak jest.
— Gdzie jest fiakr?
— Czeka... w uliczce... przy drzwiczkach.
— Nie bój się pani niczego, — rzekł Bamboche do Reginy, idź pani za przewodnikiem którego ci daję; on panią odprowadzi do domu... żywo, żywo! nie macie ani chwili do stracenia! Wszystko przewidziałem... prócz zejścia policyi... No Baskino, zmykajmy w naszę stronę, bo już tam postrzegani światło.
Słyszałem jak Bamboche i Baskina biegnąc oddalili się, a tymczasem uwieszona na mojém ramieniu Regina, wzruszonym głosem i cała truchlejąca z przerażenia mówiła:
— O! ocal mię panie, ocal mię od hańby...
— Pójdź pani ze mną, — odpowiedziałem.
I ująwszy ją, silném ramieniem, bom czuł że blizka omdlenia, uniosłem ją; ulica którą dążyliśmy doprowadziła nas do drzwiczek, gdzie czekał nas fiakr, z woźnicą na koźle, otwartemi drzwiczkami, biczem w ręku... wybrałem ku temu poczciwca który mię przyjął do siebie gdym marł z głodu.
Wniosłem, że tak powiem Reginę do powozu i rzekłem do woźnicy:
— Ruszaj co tylko konie wyrwać mogą... powiem gdzie masz stanąć... wsiądę za powóz aby — swobodnie mógł kierować końmi.
Woźnica zaciął swe rumaki.
Właśnie gdym miał wsiąść za powóz, ktoś mię gwałtownie powstrzymał, a przy blasku oddalającego się fiakra, poznałem blade rysy Roberta de Mareuil, który widząc że powóz już daleko, z całych sił wołał:
— Stój! stój!...
Ręką zatykając usta hrabiemu nie dozwoliłem mu krzyczéć, bom lękał się aby go nie usłyszała policya która już cały dom zajęła.
Obdarzony znacznie przemakającą siłą, mimo rozpaczliwą jego obronę pokonałem go w téj krótkiej walce; a chociaż uniesiony wściekłością ugryzł mię w rękę, zdołałem jednak stłumić głos jego aż póki powóz nie zniknął na zwrocie ulicy.
Zwinny do biegu, pewny byłem że go dopędzę, a sądziłem, że w najgorszym razie, Regina będzie wiała tyle przytomności, iż zatrzyma woźnicę o kilka kroków od pałacu de Noirlieu i wejdzie tam drzwiami, któremi się wymknęła, a które zostawiliśmy otworem.
Mniemałem że wnet zakończę walkę z Robertem, gdy on znowu z całych sił mię przycisnął mówiąc:
— Ah!... to więc ty to byłeś, wierny sługo... O!.. ty mi nie ujdziesz...
— Tak jest... ja, — rzekłem usiłując wyrwać się. Chciałeś pan popełnić podłość... a ja nie dozwoliłem.
— Zdradziłeś mię... byłeś wspólnikiem Bambocha i Baskiny... zgubiłeś mię wierny Marcinie, mruczał wściekle zaciskając zęby.
I w téj chwili niepojętą nabierając siłę, wsunął mi rękę za chustkę od szyi i tak mię mocno wstrząs snął, iż dusiłem się... i wszelką władzę postradałem.
— Pojmujesz wierny sługo — dodał z szyderczą dzikością, ciągle mię dusząc — pojmujesz że hrabia de Mareuil nie jest to zwierzyna dla galeria z własnéj ręki umrę... ale pierwéj ty.
Zajadła, rozpaczliwa walka odbyła się wśród głębokiéj ciemności; po poruszeniu hrabiego poznałem że prawą ręką sięgnął do kieszeni, gdy tymczasem gwałtownie targnął mą chustkę; przypomniałem sobie wtedy że porwał był pistolety Bambocha w chwili nadejścia policji. Nagle poczułem zimną lufę jednego pistoletu przy mojéj skroni.
Ostatniém wysileniem zmyliłem strzał, który wnet wypadł... zaślepiający płomień błysnął mi przed oczami; sądziłem że rozpalone żelazo przeszyło mi szyję;... zarazem jakieś elektryczne wstrząśnienie obaliło mię na ziemię.
W chwili gdym głową uderzył o bruk, usłyszałem drugi wystrzał... i straciłem przytomność.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wypadki które poprzedziły fałszywe małżeństwo hrabiego z panną de Noirlieu, łatwo odgadnąć. Robert de Mareuil potrafił prowadzić z nią korrespondencyą i kłamliwemi naleganiami, udaną namiętnością, zdołał doprowadzić ją do nierozważnego kroku, który Bamboche tak szczęśliwie zniweczył.
Chociaż zawsze nieznany i niewidzialny dla Reginy, byłem jednak jedynym pośrednikiem korrespondencyi jéj z moim panem, przed którym udawałem najgorliwszego sługę. Nieraz wyrzucałem sobie, żem zdradzał Roberta de Mareuil. Atoli cel mój był chwalebny, wypadało bowiem koniecznie zniweczyć haniebne zabiegi tego człowieka i zedrzéć mu maskę; wiodła ku temu ciernista, zdradliwa droga, jednakże przerażony niebezpieczeństwem grożącém pannie de Noirlieu, bez wahania postanowiłem ocalić ją jedynym środkiem na jaki możność moja dozwalała. Gdybym opuścił służbę u pana de Mareuil i tém samém zmusił go do wybrania sobie innego ajenta, sława i honor panny de Noirlieu skompromitowane być mogły płochością, do jakiéj ja nie byłem zdolny; — wreszcie Bamboche który za pośrednictwem la Levrassa, dosyć wcześnie potrafił zjednać sobie zaufanie Roberta, oszczędził mi haniebnego wmieszania się do sprawy udanego małżeństwa, do którego sam hrabia podał myśl, używając Bambocha do jéj wykonania.
Późniéj dowiedziałem się co spowodowało Baltazara do zerwania z Robertem de Mareuil.
Hrabia na widok Baskiny w teatrze Skoczków, tak głębokiemu uległ wrażeniu, że nie tając się przed poetą, rzekł mu:
— „Teraz tém bardziéj pragnę zaślubić Reginę i jéj miliony, że chcę być kochankiem Baskiny... Zrobię z niéj najmodniejszą kobiétę w Paryżu, choćby mi stosy złota kosztować miała.” — Baltazar dotąd zaślepiony przyjaźnią, pokonywał skrupuły jakie w nim wzbudzała spekulacja hrabiego, oburzył go jednak ten nowy dowód jego cynizmu i na zawsze zerwał z Robertem. Poprzednio jednak usilnie lecz daremnie pragnął go naprowadzić na szlachetniejsze myśli, wykazując mu całą ohydę jego postępowania.
Baltazar nie zapominał obietnicy dotyczącej Baskiny. Na drugi dzień po znieważającém przyjęciu téj biedaczki w teatrze Skoczków, czytano w celniejszych dziennikach Paryża długi artykuł o Baskinie, podpisany przez sławnego krytyka, poufałego przyjaciela Baltazara. Artykuł ten ze szczerém oburzeniem opowiadał naprzód zasadzkę któréj ofiarą padała Baskina na teatrze Skoczków, potém zaś przystępując do ocenienia talentu téj nieznanéj dziewicy, krytyk mówił z tak ognistém, przekonywającém podziwieniem, zachwycenie swoje popierał tak delikatnym, dowcipnym i gruntownym rozbiorem jéj gry, śpiewu i rzadkiego dramatycznego gieniuszu, iż głosząc ją za najsłynniejszą w naszych czasach aktorkę lirycznéj tragedyi, artykułem swoim obudził powszechną uwagę, najżywszą ciekawość, i tłumy... nawet najdobrańsze tłumy widzów, wabił do teatru Skoczków.
Dyrektor oćmiony tak niespodzianym powodzeniem, przybiegł błagać biédną figurantkę, która się nie śmiała pokazać na jego teatrze, aby na nowo objęła rolę złego ducha. Skoro zaś Baskina, ukazała się na scenie, przyjęto ją z powszechnym zapałem, z prawdziwym tryumfem. Bo, — rzecz nadzwyczajna — niezaprzeczony talent Baskiny stał na równi z przesadzonemi pochwałami jakie o nim głosił przyjaciel Baltazara. Zjawił się nowy cud dramatyczny, cała paryzka prasa zabrzmiała pochwałami dla młodéj aktorki. Nakoniec Baltazar wierny przyrzeczeniom swoim, ogłosił w dzienniku swojego przyjaciela krytyka, wiersz do Baskiny...
Rzecz dziwna, wiersz ten, istne arcydzieło, jaśniejący fantazją i dowcipem, wzniosły zapałem, i zarazem pełen najtkliwszéj melancholii, najszlachetniejszego wzruszenia tam gdzie poeta opisuje bolesną, nieustanną walkę młodéj, szesnastoletniéj dziewicy, biednéj, nieznanéj, opuszczonéj, z niezliczonemi przeszkodami tamującemi wstęp jéj do najnędzniejszego nawet teatru; ten wiérsz mówię, to rozrzewniający jak romans, lub czuły jak elegia, to znowu cierpki i ucinkowy jak satyra, szalony, dziwaczny i śmiały jak fantastyczne marzenie; słowem ten wiérsz, wspaniałomyślny jak każdy dobry uczynek, stał się dla Baltazara jutrzenką najszczytniejszego powodzenia... Talent jego dotąd ledwie kilku przyjaciołom znany, publicznie wystąpił w tym wierszu, a imię jego zabrzmiało na wszystkich ustach, dzieła zaś dotąd pogardzane, lub raczéj nieznane, zaczęto poszukiwać i godnie oceniać.
Wkrótce po pojawieniu się tego wiersza, odebrałem od Baltazara wesoły liścik następnéj treści:
„Chwała ci, zacny Marcinie! przyjaciółka dziecinnych lat twoich na dobréj drodze, moje imię nabyło piekielnéj wziętości, a księgarze biją się u drzwi moich; lecz tylko na czterech łapach... i z workiem złotych cekinów (pragnę cekinów bo to djabelnie po wenecku) w zębach, przed siebie ich przypuszczam.
„Oto moja zemsta... prosta i szlachetna... Seryo mówiąc, mój poczciwy Marcinie, do tego wszystkiego nie byłoby może przyszło, gdy byś mię nie prosił o wymiar sprawiedliwości nieporównanéj Baskinie... i oddanie jéj osobistego mojego hołdu. Jeszcze więc raz, chwała i dzięki tobie zacny Marcinie. skończyłeś to co zaczął nieznany mój protektor Just, któremu teraz zwrócić mogę pensją jaką mi tak wspaniałomyślnie płacił. Niech z niéj odtąd korzysta inny, równic nieszczęśliwy jak ja byłem niegdyś.
„Kończę morałem godnym naiwnego i szanownego rozsądku twojego:
„Dobry czyn nie pozostaje nigdy bez nagrody.
Człowiek ten zresztą srodze zemścił się nademną, bo nietylko że kula raniła mię w szyję tak niebezpiecznie żem o mało życia nie stracił, lecz nadto strzał ten przed mojemi oczami wypadły, zupełnie mię zaślepił, i blizko na cały rok wzroku pozbawił.
W skutku walki mojéj z Robertem, pochwycili mię ajenci policyjni, przybyli dla ujęcia Bambocha, ale ten umknął; jakoż krwią zbroczony leżałem o kilka kroków od hrabiego de Mareuil który się zastrzelił. Zaniesiono mię do szpitala IHolel-Dieu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Kiedy leżąc w tym szpitalu po niejakim czasie odzyskałem przytomność, oczy moje pokrywała ślepota. Poruszyłem się aby zedrzéć tę zasłonę, ale jeden z dozorujących, który zapewne czuwać przy mnie musiał, rzekł mi:
— Nie zdejmuj, mój kochany, téj opaski, bo dla tego nie będziesz jaśniéj widział.
— A więc teraz noc?... gdzież jestem?
— Jesteś w Hotelu-Dieu, a mamy teraz dzień.
— Dlaczegóż więc nie miałbym jaśniéj widzieć?
— Boś ciemny.
Słysząc te przerażające słowa zerwałem opaskę i mimo srogiego bólu otworzyłem oczy... Nie widziałem nic... prócz niepewnéj pomroki.
Tak okrutnym dotknięty ciosem najpierwéj pomyśliłém o Reginie... Na zawsze więc pozbawiony zostałem możności służenia jéj i czuwania nad nią, a jednak poprzednie wypadki przekonywały, iż jakkolwiek małe i nizkie było poświęcenie moje dla panny de Noirlieu, wielce jednak użytecznym jéj być mogło.
Niemniéj niespokojny byłem o los Baskiny i Bambocha; domyśliłem się że obaj z kaléką bez nóg byli przedmiotem poszukiwań policyi; nakoniec mocno dręczyła mię myśl, że pozostało dwóch jeszcze pretendentów do ręki panny de Noirlieu, która uwolniona od hrabiego de Mareuil, teraz zapewne wybierze księcia de Montbar... młodzieńca tak przyjemnego, tak bogato od natury uposażonego, który pod świetną powierzchownością zbyt głębokie poniżenie swoje ukrywał...
Na nieszczęście moja ślepota, dojmujące boleści, nieobecność albo téż ucieczka Bambocha, postawiły mię w długiéj i bolesnéj niewiadomości o losie Reginy.
Szczególny wypadek jednak usunął wreszcie wszelkie moje w tym względzie wątpliwości.
Od roku przebywałem już w szpitalu Hotel-Dieu: rana moja w szyi zagoiła się, ale stan oczu moich wcale się nie polepszał; należałem do oddziału powierzonego doktorowi Clément, jednemu z najdoskonalszych chirurgów miejscowych. Człowiek ten głośnéj, europejskiéj sławy, ale zarazem dosyć oryginalny, powiedział mi późniéj, że od samego początku mocno się mną zajął, już to z powodu rzadkiéj cierpliwości w znoszeniu najokropniejszego bólu, już z powodu prostych, zacnych i ostrożnych zeznań moich przed instrukcyjnym sędzią, który badał mię po kilkakroć w skutku tragicznego wypadku którego padłem ofiarą. Moja mowa i sposób w jaki podziękowałem doktorowi Clemént za starania około mnie podejmowane, powiększyły jego dla mnie przychylność.
Od niejakiego czasu doktor leczył mię według nowego sposobu wróżącego pomyślny skutek. Nadszedł nareszcie dzień, w którym zamierzono zdjąć zasłonę oczy moje pokrywającą. Na tę ciekawą i ważną operacyą doktor zaprosił jednego ze swoich kolegów. Podczas przygotowań do operacyi, któremi się zapewne zajmowali jego pomocnicy, opowiedział koledze całą historyą mojéj choroby.
— A od jak dawna znajduje się on w tym stanie? — spytał kolega doktora Clément.
— Od roku, — odpowiedział, — i pochylajcie się ku przyjacielowi dodał zcicha: — przecież wspomniałem ci o tym biédaku na konsylium u panny de Noirlieu: przyznam ci się wreszcie, że nie umiałem i dotąd nie umiem zdać sobie sprawy z osobliwszych nerwowych symptomów jakie się w niéj nagle objawiły.
— Sądzę żeśmy się nie omylili, — odparł przyjaciel doktora — przypisując tę szczególne symptomy nagłemu, gwałtownemu wstrząśnieniu mózgu; lubo nasza kochana chora uporczywie, zapierała się wszelkiego przerażenia. Ale, ale, jakże się ona teraz miewa?
— Gorzej niż przed jéj zamęściem, — odpowiedział doktor Clément.
I postrzegając zapewne pomocnika, który przynosił przedmioty potrzebne do zdjęcia opaski, dodał:
— Ah!... otóż mamy wszystko co potrzeba... przystąpmy więc do dzieła...
Równie bezpotrzebnie jak nadaremnie opisywałbym tutaj wstrząśniecie umysłu, jakiego doznawałem w ciągu operacji mogącéj przywrócić mi wzrok właśnie w chwili... gdym się dowiedział o zaślubinach Reginy z księciem de Montbar... których się z tylu powodów obawiałem.
Nakoniec przywrócono mi wzrok...
Po wielu troskliwych środkach ostrożności, w celu niedopuszczenia aby mi światło za nagle wzroku nie zraziło, zdołałem nakoniec rozpoznać rysy mojego zbawcy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |