Mare nostrum/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Mare nostrum
Wydawca Wydawnictwo „Polski Zbrojnej”
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PATER OCEANUS

Gdy don Esteban Ferragut zmarł — niemal nagle — syn jego miał lat osiemnaście i chodził na uniwersytet.
W ostatnich chwilach przed śmiercią notariusz zwątpił wreszcie, by Ulises zostać miał głośnym prawnikiem, jak to sobie był marzył. Auli unikał a ranki spędzał w porcie, ćwicząc się w robieniu wiosłem. Na uniwersytecie pedle unikali go, bojąc się jego pięści. On sam uważał się za marynarza, a jako człowiek, nawykły do mierzenia się z żywiołem, sądził, iż kłótnie pomiędzy mężczyznami nie prowadziły do niczego.
To zapalczywie oddając się pracy, to znów zapadając w zupełne niemal rozleniwienie, Ulises mozolnie zbliżał się do kresu swych studjów, gdy nagle angina płucna zabrała mu ojca.
Dońa Cristina, ledwie otrząsnąwszy się ze straszliwego ciosu, jaki w nią uderzył, rozejrzała się dokoła w zdumieniu. Pocóż tu siedzieć w Walencji!... Skoro już niema człowieka, który ją przeniósł w te strony, najlepiej będzie wrócić do swoich. Poeta Labarta zająćby się mógł majątkiem, który zresztą nie był bynajmniej tak duży, jakby to można było przypuszczać, wnosząc z dochodów. Don Esteban stracił bardzo wiele na pewnych niezwykłych przedsiębiorstwach, w które się wdał jedynie przez swą poczciwość; mimo to zresztą dobytek, jaki zostawił, zapewniał wdowie żywot beztroski u boku krewnych w Barcelonie.
Jedyną przykrością, jakiej zeznała biedna dońa Cristina w czasie urządzania swego nowego życia, był „bunt“ Ulisesa. Chłopak oświadczył stanowczo, że dłużej nie będzie się uczył; chciał zostać marynarzem, dodając, że zdał już umyślnie w tym celu egzamin na kapitana.
Próżno dońa Cristina odwoływała się do krewnych swych i przyjaciół o pomoc (nie zwróciła się zresztą do Trytona, którego odpowiedzi łatwo się była domyśliła). Bogaty brat z Barcelony potraktował sprawę krótko a w sensie przychylnym:
— Jeśli mu to da zyski...
Inni złożyli dowody rezygnacji lub obojętności.
— Nie sposób się opierać, skoro chłopak ma powołanie. Morze mocno trzyma swych wybrańców i niema siły ludzkiej, któraby mu ich zdołała wydrzeć!
Zaprotestował jedynie tylko Labarta.
— Marynarzem, zgoda! ale wojskowym, oficerem królewskiej marynarki!
I poeta malował już wytworny strój wojskowy swego chrześniaka; na codzień nosić będzie granatowy surdut ze złotemi guzikami; w dnie uroczyste zaś kurtkę z galonem i z czerwonemi wyłogami, kapelusz stosowany, szpadę...
Ulises ramionami wzruszył na owe zachwyty. Za stary był, by wstępować do szkoły marynarki. Przytem chciał żeglować po wszystkich oceanach, w marynarce wojennej zaś miało się sposobność krążyć jedynie wzorem kaboterów od portu do portu, albo też lata całe ślęczyć w ministerstwie. Jeśliby więc chodziło o to, by życie spędzić przy biurku, to lepiej już było przejąć ojcowską kancelarię.
Gdy więc dońa Cristina osiadła na stałe w Barcelonie, śród grona siostrzeńców, schlebiających bogatej ciotce z Walencji, młodzieniec zaciągnął się jako aspirant na jeden ze statków transatlantyckich, krążący, stale pomiędzy, Hiszpanją a Kubą i Stanami Zjednoczonemu. W ten sposób rozpoczęła się włóczęga morska Ulisesa, która wraz z życiem dopiero miała się skończyć.
Rodzina szczyciła się, iż umieściła chłopca na statku pasażerskim. Był to istny hotel pływający, którego oficerowie wyglądali trochę na zarządzających w „Palac‘ie“. Zadania naprawdę doniosłe przypadały w udziale mechanikom, którzy wciąż tkwili przy maszynach, a gdy przypadkowo wychodzili na pokład zaczerpnąć powietrza, zachowywali się jak podwładni. Tak nakazywała hierarchja, ustanowiona jeszcze przed postępami mechaniki.
Ulises przebył kilkakrotnie ocean, jak się przejeżdża poprzez dalekie lądy w ekspresie kolejowym, mknącym cała parą. I cóż zostało z boskiego spokoju morza przy ciągiem warczeniu śrub i głuchem dudnieniu machin. Bodajby niebo było najbardziej błękitne, wiecznie przesłaniał je zwiewny tuman, zrodzony w głębi kominów. Ulises żałował, iż nie jest na jednym z owych żaglowców, które transatlantyk zostawiał poza sobą. Były one, jego zdaniem, podobne do owych głębiej myślących podróżnych, którzy poją się krajobrazem i duszę w nim swoją kąpią. Ludzie na parostatkach czynili nań wrażenie obieżyświatów, wpółsennie poglądających przez małe okienka wagonu Da oszałamiający korowód mglistych widoków, przeciętych drutami telegraficznemu
Ukończywszy służbę aspirancką, Ulises przeszedł jako drugi oficer na trójmasztowiec, płynący do Argentyny po ładunek zboża z Bahia-Blanca. Powolny bieg, dnie o słabym wietrze, olbrzymie cisze mórz podzwrotnikowych, wszystko to pozwoliło mu zgłębić tajemnice tego ciemnego Oceanu, który dla ludów starożytnych stawał się „Nocą otchłani“. „Morzem Ciemności“, smokiem błękitnym, codzień pożerającym słońce. Zdał sobie sprawę, że „Pater Oceanus“ nie był bogiem kapryśnym, lecz że wszystko tam stosowało się do reguł, podlegało pewnej harmonji całości.
Łagodne wiatry, wiejące regularnie w pewnych okresach, gnały statek ku południowemu zachodowi. Nic nie mąciło przejrzystości morza i nieba. Słychać było z poprzed dziobu statku cichy chrzęst jedwabistej płetwy ryb latających. Ponad ożaglowaniem albatrosy, orły pustyni atlantyckiej, zataczały szerokie kręgi. Ich rozłożyste skrzydła odcinały się od lazuru. Od czasu do czasu statek napotykał obszerne pola alg, łąki pływające morza Sargasów. Drzemały tam żółwie olbrzymy. zapadłszy w owe trawy morskie. Mewy siadały na krótki spoczynek na ich skorupach. Były tam algi zielone, żywiące się jasną wodą z nawierzchni; były czerwone, przybyłe z głębin wodnych, gdzie mrą zimne już, ostatnie promienie słońca. Widać było pływające na wodzie owoce oceaniczne, kiście ciemnych winogron, drobnych, łykowatych jagód, nalanych słonawą wodą.
Gdy się zbliżano do równika, wiatr opadał, upał zapierał oddechy. Na oceanie, zastygłym jak oliwa, statki tygodniami całemi tkwiły nieruchomo; najlżejszy podmuch nie wydymał ich żagli. Po morzu zwolna snuły się cienie szybujących obłoków. Nagle nawałnice dżdżów zmywały pokład. I znów błyskało słońce, tchnące pożarem, i znów kryło się za chmurami w czasie nowej ulewy.
Majestat Atlantyku w czasie nocy podzwrotnikowych zacierał w pamięci Ulisesa grozę dni burzliwych. W świetle księżyca wszystko dokoła stawało się olbrzymią, srebrzystą łąką, po której włóczyły się kapryśne cienie. Życie drobnoustroi ożywiało łagodne falowania wód. Morze rozświetlało nocną pomrokę. Miljony fosforyzujących infuzoryj siały lazurową jasność. Jaśniejący ocean wyglądał jak z mleka. Garście pian, dobywających się z pod dziobu statku, lśniły się jak snopy, iskier.
Niekiedy zapanowywała cisza absolutna siatek stał w miejscu: żagle zwisały w bezruchu; tylko ledwie uchwytne kołysanie fali sprawiało, że gwiazdy zwolna przechodziły z jednej strony omasztowania na drugą. Subtelne meduzy, które najlżejszy bałwan rwie na strzępy, pływały w wirach wodnych dokoła wyspy z drzewa lub wznosiły się ku powierzchni. Wyglądały niby tysiące malutkich parasolek, zwolna dokądś dążących; były śród nich zielone, niebieskie, różowe; niektóre, o barwach nieokreślonych, przypominały wyglądem łagodne światła lamp olejnych; rzekłoby się, że to procesja japońska, widziana z góry, nieskończony pochód, gubiący się śród tajemnicy czarnych wód.

W ciągu lat sześciu Ulises po wielokroć razy przechodził ze statku na statek. Poznał dokładnie język angielski, wszechświatową mowę błękitnych dziedzin, i dla rozrywki studjował mapy Maury‘ego, ewangelję żeglarzy, owoc cierpliwych studjów tajemniczego genjusza, co po raz pierwszy, wydarł Oceanowi i atmosferze tajemnice ich praw.
Pragnąc poznawać coraz-to nowe morza i lądy, Ulises nie wyrzekał na długotrwałość podróży; było też dlań rzeczą bez znaczenia, czy popłynie tam, czy gdzieś indziej. Kapitanowie angielscy, norwescy, północno-amerykańscy chętnie zawierali kontrakty z tym młodym oficerem o dobrem ułożeniu, a który przytem nie był zbyt wymagającym, jeśli chodziło o warunki materjalne. Ulises wędrował też po oceanach, jak król Itaki po morzu Śródziemnem, posłuszny losowi, jaki go gnał zdala od ojczyzny, ilekroć razy obiecywał sobie do niej powrócić. Dość było, by statek, stojący na kotwicy w pobliżu jogo statku, ruszyć miał w drogę ku jakiemuś odległemu lądowi: pokusa sprawiała wnet, iż zapominał o zamierzonym powrocie do Hiszpanji.
Podróżował na statkach starych i brudnych, gdzie majtkowie, zagorzali birbanci, rozpuszczali wszystkie żagle w czasie burzy i, upiwszy się, szli spać, ufając w djabła, opiekuna śmiałych, który nie omieszka ich zbudzić nazajutrz zrana. To znów pędził żywot na statkach białych i czystych, jak domy holenderskie, na które kapitanowie zabierali z sobą, żony i dzieci. Pokojówki w białych fartuszkach gotowały obiady i doglądały czystości tych pływających ognisk domowych. Majtkowie, zacni, spokojni ludziska o ceglastej cerze, z całą obojętnością spoglądali na kobiety, dzielące wraz z nimi niebezpieczeństwa podróży. W niedziele pod słońcem podzwrotnikowem czy przy zszarzałem na popiół świetle północnego nieba młodszy oficer odczytywał wyjątki z pisma świętego. Kobiety nakładały wówczas czarne suknie, czepce koronkowe i mitynki.
Włóczęgi pilota Ferraguta obfitowały w przygody dramatyczne. Niektóre z pośród nich utkwiły mu nazawsze w pamięci, gdzie już poczynało zlewać się z sobą tyle wrażeń z egzotycznych lądów i mórz niezmierzonych.
W Glasgow zaciągnął się jako młodszy oficer na stary kliper,[1] płynący do Chile, gdzie wyładować miał węgiel w Valparaiso i naładować saletrę w Iquique. Przeprawa przez Atlantyk była pomyślna, od wysp Malwińskich wszakże statek walczyć musiał z burzami, ciągnącemi z południa, jakie mu, zdało się, chciały zagrodzić drogę na ocean Spokojny. Cieśnina Magellana dostępna jest tylko dla parowców, posługujących się dowolnie popędem silników. Żaglowiec, zmuszony do wyszukiwania szerszych obszarów, wyczekiwać musi na wiatry pomyślne, któreby mu pozwoliły opłynąć dokoła przylądek Horn, cypel wysunięty najdalej na południe, gdzie szaleją nie kończące się nigdy gwałtowne burze.
Gdy więc słońce prażyło latem na drugiej półkuli, tu powitała podróżników straszliwa zima południowa. Statek powinien był zdażać ku zachodowi, a wiatr wiał właśnie od zachodu, grodząc drogę. Przez dwa miesiące zrzędu walczono tak przeciw morzu i przeciw niebu. Wiatr zerwał całe jedno ożaglowanie; drewniany statek nie był w stanie przetrzymać tej walki i począł ciec; dniem i nocą załoga pracowała przy pompach. Nikt nie mógł spać po kilka godzin zrzęda. Pochorowali się wszyscy. Kapitan, choć głos miał ostry i klął siarczyście, z największym wysiłkiem utrzymywał karność. Majtkowie kładli się, woląc już raczej umierać, i kijami ich trzeba było podnosić. Po raz pierwszy Ulises zdał sobie sprawę z tego, czem mogą być fale morskie. Widywał góry wodne, walące na pokład. I gdy bałwan taki szalał po pokładzie, wówczas dopiero Ferragut oceniał potworny ciężar słonej wody. Ani kamień ani żelazo nie miały brutalnej potęgi tego płynnego żywiołu; walił się on nagle, by spłynąć strumieniami albo też rozwiać się w nieuchwytne pyły wodne. Czasami trzeba było wycinać otwory w zrębie statku, by te miażdżące masy wody mogły spłynąć.
Tygodniami całemi żyło się w płynnej, omglonej pomroce. Zdawało się, że słońce już nazawsze uciekło od ziemi. Wszystko było szare: niebo, piany, mewy, śniegi... Od czasu do czasu ołowiane tumany nawałnicy rwały się, a z poza nich pojawiała się jakaś zjawa przerażająca. Pewnego razu były to czarne skały cieśniny Beagle, spowite w lodowy całun. Statek zawrócić musiał w miejscu, chcąc uniknąć owego kurytarza, usianego podwodnemi głazami. Innym razem wprost przed dziobem statku wyłonił się znagła cypel Diego Ramirez i znów kliper musiał zawrócił, chcąc uniknąć tego cmentarza okrętów. Płynąc pod wiatr, dobito aż do pierwszych gór lodowych, znów więc musiano się cofnąć, by nie zatracić się gdzieś w samotniach bieguna południowego.
Ferragut zwątpił już wreszcie, by kiedykolwiek się im udało opłynąć przylądek. Jak ów przeklęty statek z legendy, tak i fregata ich wieczyście błądzić będzie śród burz. Kapitan, zdziczały wskutek pobytu na morzach, niemowny a przesądny, pięścią wygrażał przylądkowi i przeklinał go, jak bóstwo piekielne. Był przekonany, że nie zdołają go opłynąć, nim go nie przejednają ofiara, ludzka. I Anglik ów przypomniał Ulisesowi pierwszych argonautów, którzy ofiarami ludzkiemi odwracali od siebie gniew bóstw morskich.
Nocy pewnej fale porwały jednego z majtków. Nazajutrz majtek, siedzący na bocianiem gnieździe, spadł ze szczytu masztu i nikt nie był w stanie pomyśleć nawet o niemożliwym wprost ratunku. Wówczas demon Południa nasycił się jakby tym krwawym haraczem; wiatr zachodni ustał niezwłocznie i statek nie miał już przed sobą owej zapory nie do przebycia wrogich żywiołów. Wpłynął na ocean Spokojny i w dwa tygodnie potem zarzucił kotwicę w zatoce Valparaiso.
Ulises łatwo zrozumiał wówczas, czemu marynarze z taką wdzięcznością wspominają ów port. Był to dla nich spoczynek po walce, radość życia tem większa, iż czuło się już podmuch śmierci, godziny, upływające w kawiarniach, gdzie się pije i je do sytości, gdy organizm jeszcze cierpi wskutek nadmiaru słonych konserw, a skórę pociętą się ma bliznami.
Patrząc na wdzięczne dziewczęta w czarnych szalach, Ulises myślał o stryju doktorze. Spędzając noce na lądzie, odwracał niejednokrotnie oczy od młodych czarnych piękności, porwanych „zamacuec’ą“[2] z uwaga poczynał się przypatrywać matronom, otulonym w żałobne welony, a które grały na pianinie lub na harfie i śpiewały miłosne melopeje do wtóru toczącym. Być może jedna z tych pań sentymentalnych a nabożnych omal nie została jego stryjenką.
Z podróży tej Ferragut wyniósł uczucie dumne pewności i ufności w siebie, które pozwalało mu gardzić wszelkiem niebezpieczeństwem.
Poznał potem straszliwe cyklony azjatyckie; te jednak srożyły się, niszcząc i łamiąc wszvstko. zaledwie po parę godzin, po parę dni najwyżej: gdy tymczasem, chcąc opłynąć dokoła przylądek Horn w pełni zimy walczyć musiał z żywiołami około dwóch miesięcy. Mógł potem stawić czoło największym niebezpieczeństwom: Ocean nie miał już dlań niespodzianek... A przecież najstarszliwszą z przygód przeżył właśnie śród ciszy na morzu.
Od siedmiu lat już żeglował. Po raz niewiadomo który zamierzał właśnie wrócić do Hiszpanji, gdy w Hamburgu namówiono go na przyjęcie stanowiska młodszego oficera na żaglowcu, płynącym do Kamerunu i do niemieckiej Afryki zachodniej. Jeden z marynarzy norweskich chciał go odwieść od tej podróży. Statek był stary a ubezpieczono go na kwotę czterykroć razy przewyższającą jego wartość. Kapitan był wspólnikiem właściciela okrętu, który bankrutował już po kilka razy... Ale właśnie dlatego, że wyprawa ta była niedorzecznością, Ulises tem chętniej się na nią zgodził. Przezorność wydawała mu się uczuciem gminnem; wszystko to, co groziło niebezpieczeństwem, budziło w nim pociąg nieodparty.
Pewnego wieczoru, na wysokości Portugalji, właśnie gdy byli zdala od zwykłej drogi okrętowej, słup dymu i ognia buchnął z pod pokładu, zżerając w chwilę potem ożaglowanie.
Ulises z pomocą paru murzynów usiłował ugasić ogień, a tymczasem kapitan statku i majtkowie Niemcy zbiegli z okrętu na dwóch łodziach ratunkowych, zawczasu przygotowanych. Ferragut był pewien, że zbiegowie drwili zeń, biegnąc po pokładzie, który się już zaczynał palić.
Sam nie wiedząc, jak ani kiedy, znalazł się na najmniejszej z łódek wraz z kilkoma murzynami i pośród rozlicznych przedmiotów, jakie przypadkowo znalazły się pod ręką: była tam baryłka sucharów napół już próżna i beczułka wody, mieszcząca ledwie kilka litrów...
Rozbitkowie wiosłowali przez całą noc: poza nimi od płonącego statku padały na fale krwawe światła. O świtaniu na kręgu słonecznym dojrzano linję lekko falistą. Była to ziemia: lecz jakże daleka!
W ciągu dwóch dni błądzili po ruchomych wzgórkach i po ciemnych dolinach lazurowej pustyni. Ferragut po wielokroć razy zapadał w letarg. Ptactwo morskie zataczało zwykłe kręgi dokoła owej pływającej mogiły i odlatywało pośpiesznie z głośnem krakaniem śmierci. Rozbitkowie znów zaczynali wiosłować z energją rozpaczy, a potem zapadali w bezwład, zdając sobie sprawę z bezcelowości wysiłków.
Próżno dawali sygnały dalekim statkom, jakie niknęły za widnokręgiem nie dostrzegłszy ich nawet. Dwóch murzynów zmarło wskutek zimna. Trupy ich długo płynęły za łódką: zdało się, nie były w stanie się od niej oderwać; potem nagle zapadły w głąb, jakby porwano czyjemiś niewidzialnymi rękoma, i tylko płetwy trójkątne musnęły powierzchnię wód, tnąc ją ostrzami, gdy tymczasem dwa hebanowo-czarne cienie nikły szybko w wirach wodnych.
Gdy wreszcie zbliżyli się do ładu, Ferragut spostrzegł się bliższym śmierci, niż na pełnem morzu. Brzeg wznosił się stromo naksztalt olbrzymiego muru. Z łodzi zdawał się przesłaniać pól nieba. Potężne falowanie oceanu przeistaczało się tu w szturm wściekły bałwanów na skały nadbrzeżne, o jakie rozbijały się w snopy rozpyłów wodnych i kaskady pian.
Łódka, jakby ją jakaś dłoń potężna uchwyciła za wiązanie, wyprostowała się nagle i skoczyła naprzód. Ferragut, wyrzucony jak pocisk w powietrze, znalazł się rantem śród zapienionych wirów, wespół z ludźmi i baryłkami, tańczącemi jak i on na falach.
W oczach błyskały mu białe od pian wiry i czarne przepaście. Kręcił się jak wrzeciono, porwany przez zmagające się z sobą prady. Myśl mu się rozdwoiła: „Niema się co opierać!“ szeptał mu w duchu głos rozpaczy. „Nie chcę umierać!“ wołała rozpaczliwie druga połowa jestestwa.
Tak upływały godziny, zdające mu się chwilami. Nagle poczuł, że się ociera do bólu o jakąś podwodną wyniosłość, że uderzył o coś brzuchem... Uchwyciwszy się załamów głazu, wynurzył głowę z wody i odetchnął. Fala spłynęła, nadlatywała jednak inna: zalała go zapieniona masa wód i oderwała od skały, której nierówności poorały mu ręce, pierś, kolana.
Odpływ go poniósł z powrotem mimo rozpaczliwych wysiłków... „Na nic się to nie zdało, zginę napewno!“ mówił sobie a przez myśl leciały mu z szybkością błyskawic wszystkie wspomnienia z przeszłości.
Przypływ znowu rzucił nim o skały; przywarł do nich instynktownie i, nim fale spłynęły, posunął się naprzód ostatnim wysiłkiem aż do następnego głazu... Fala cofnęła się i nie zniosła go... Walczył tak długo, aż wydostał się wreszcie na jakiś zrąb wystający brzegu. I gdy fale przestały mu grozić, energja w nim nagle opadła.
Woda, jaką ociekał cały, krwawiła się, krwawiła coraz bardziej; spływała strużkami malutkiemi poprzez zielone rozpadliny skalne. Czuł ból niezmierny: jakgdyby całe ciało, wszystkie kończyny odarte były ze skóry...
Chciał iść naprzód, poprzed nim jednak wznosił się brzeg stromy, jak mur nie do przebycia. Wyjścia nie było. Uratował się od zatonięcia w morzu, by umrzeć zamurowanym w jego obliczu. Trup jego nie spłynie nawet do brzegów zamieszkałych przez ludzi. Tylko kraby olbrzymie, włóczące się śród głazów, i mewy, spadające prostopadle ze zwiniętemi skrzydłami, wiedzieć będą, co się z nim stało.
Krew w dalszym ciągu barwiła malusieńkie jeziorka, jakie się potworzyły w szczelinach głazu. Poczuł się nagle nieskończenie słabym i nędznym... Zamknął oczy, gotując się na śmierć, i nagle w cieniu dojrzał pobladłą twarz i ręce robiące delikatną koronkę... Nim noc padła na jego znużone powieki, szepnął jakimś dziecinnym, skarżącym się głosem:
— Mamo!... mamo!...

W trzy miesiące potem, przybywszy do Barcelony, zastał matkę taką, jaką ją widział owej chwili tragicznej... Dogorywał niemal, gdy go znaleźli rybacy.
Podczas pobytu swego w szpitalu w Lizbonie wysłał cały szereg listów do dońi Cristiny, wesołych i pełnych ufności, starając się wytłomaczyć pobyt swój w Portugalji jakiemiś ważnemi sprawami.
Na widok syna matce wypadła z rąk koronkowa robótka: ręce jej drżały, z twarzy odpłynęła wszystka krew, oczy straciły zwykły wyraz. Musiała wiedzieć całą prawdę; lub, jeśli jej nie wiedziała, odpadła ją od pierwszego rzutu oka.
— Oh! synu!... Czy długo jeszcze? Czas już był doprawdy, by ochłonąć z owego szału przygód... Jeśli chciał być marynarzem, niechby nim był, ale na porządnych statkach, w służbie jakiegoś wielkiego towarzystwa okrętowego... Nie mógł przecież włóczyć się tak po wszystkich morzach kuli ziemskiej wraz z całą ową hołotę, jaka ofiaruje swe usługi w portach do uzupełniania załóg. Najlepszem wyjściem z tego byłoby, gdyby pozostał w spokoju u domowego ogniska. Cóżby to było za szczęście dla matki, gdyby zechciał zostać przy niej! Ulises, ku zdumieniu dońi Cristiny, zgodził się z tem postanowieniem.
Zacna pani mieszkała nie sama, lecz w towarzystwie jednej z bratanic, którą uważała niemal za córkę. Cinta, smukła, o cerze matowej, miała włosy czarne jak heban, a oczy o barwie zmiennej jak morze. Była córką jednego z Blanesów (jedynego ubogiego w rodzinie), który był kapitanem na statku jednego ze swych krewniaków. Zmarł on na żółtą febrę przed laty w jednym z portów środkowej Ameryki.
Ferraguta pociągała prostota Cinty, wdzięk nieśmiały jej słów i jej uśmiechów. Dziewczyna była czemś tak nowem dla tego włóczęgi, który znał jedynie. mulatki o zwierzęcym śmiechu, azjatki o kocich ruchach, lub wreszcie owe europejki wielkich miast portowych, co po pierwszem zamienionem słowie chcą się czegoś napić, ze śpiewką siadają na kolanach zapraszającego i przymierzają jego czapkę na dowód swej dla niego miłości.
Cinta — było to jej imię — zdawała się znać dokładnie życie marynarza. Był on przedmiotem rozmów jej z dońa Cristiną, gdy we dwie zabiialy monotonję życia robieniem koronek, jak to było we zwyczaju w ich mieście rodzinnem. Przechodząc obok pokoju dziewczęcia, Ulises spostrzegł tam swe fotografje z czasów, gdy był jeszcze aspirantem na pokładzie transatlantyka. Cinta musiała je ściągnąć pokryjomu z pokoju ciotki. Na długo nim go poznała, ubóstwiała już tego awanturniczego kuzyna.
Pewnego wieczora marynarz opowiedział obu paniom, jak się ocalił na wybrzeżu portugalskiem. Matka słuchała go, kryjąc przed nim swe oczy; ręka jej, trzymająca szydełko, drżała nerwowo. Nagle rozległ się krzyk. To Cinta nie była już w stanie dłużej słuchać... Ulises był jej wdzięczny za owe łzy, za łkanie spazmatyczne, za oczy, rozszerzone z przerażenia.
Matka Ferraguta troskała się o przyszłość ubogiej bratanicy. Uważając, że jedynem dla niej wyjściem mogło być tylko małżeństwo, zacna pani przemyśliwała o jednym z krewniaków, który już przekroczył był czterdziestkę.
Był to uczony w rodzinie. Wykładał retorykę i łacinę w instytucie w Manresie i mówił, że wkrótce przeniosą go do Barcelony; było to chlubne zakończenie świetnej karjery. Co niedzielę przyjeżdżał na kilka godzin do stolicy, gdzie składał długie wizyty wdowie po notarjuszu.
— Nie dla mnie on tu przychodzi! — mawiała zacna matrona. — Któżby tam sobie trud zadawał dla starej?... Powiadam ci, że się kocha w Cincie. a dla tej małej to będzie prawdziwe szczęście, jeśli zaślubi człowieka tak uczonego i tak poważnego.
Słuchając tego, Ulises zastanawiał się, którąby z kości marynarz mógł przetrącić profesorowi retoryki, by mu za to nie groziła odpowiedzialność.
Pewnego dnia Cinta szukała po całym domu swego starego naparstka. Nagle zaniechała poszukiwań. zaczerwieniła się jak róża i spuściła oczy. Spostrzegła jedno ze spojrzeń niespokojnych kuzyna. To on niewątpliwie schował ów naparstek. pokoju Ulisesa były wstążki jej, motki włóczki, wachlarz stary: ta sama siła tajemnicza, co w swoim czasie przeniosła podobizny Ferraguta z pokoju dońi Cristiny do jej panieńskiego pokoiku, teraz nosiła te drobne przedmioty, kładąc je pomiędzy karty książek Ferraguta.
Marynarz lubił siadywać u siebie. Długie godziny spędzał tani na rozmyślaniu, wsparłszy się łokciami na stole... Umiał wszystko: trygonometrię dwuwymiarową i trójwymiarową, kosmografię, reguły wiatrów i burz, wiedział o wszystkich ostatnich odkryciach oceanograficznych... Ale któżby mu mógł powiedzieć, jak trzeba rozmawiać z młodem dziewczęciem, by się nie wystraszyło? Gdzie, u djabla, możnaby się nauczyć, jak się należy oświadczyć młodej, dobrze wychowanej panience?
Natura jego jednak nie znosiła długiego wahania. Naprzód, marsz! Każdy sobie radzi, jak umie.
Pewnego wieczora Cinta, idąc z salonu do pokoju ciotki, w korytarzu spotkała się niespodziewanie twarzą w twarz z Ulisesem.
Gdyby go nie była poznała, zadrżałaby może o życie. Potężne ręce porwały ją i uniosły z ziemi. Poczem spragnione usta wycisnęły jej na wargach dwa natarczywe pocałunki.
— Masz, a masz! Nagle Ferragut począł sobie w duchu czynić wyrzuty, widząc, jak kuzynka, drżąca cala, oparła się o ścianę. Blada była jak trup, a oczy jej wezbrały łzami.
— Wystraszyłem cię! Brutal ze mnie... cóż za brutal! Kląkł przed nią, błagając o przebaczenie? zdawało się, że zaciśniętemi pięściami bić się pocznie, by ukarać się za nadmierną porywczość. Ale nie dopuściła do tego.
— Nie!... Nie!...
Z jękiem niemal zaprotestowała przeciw temu przypuszczeniu, a ręce jej zawarły się w uścisku dokoła szyi Ulisesa. Głowa jej schyliła się ku niemu, jakby szukając ukrycia w jego ramionach. Wilgotne jej wargi przywarły w pokorze jakby do ust marynarza, którego brodę zwilżyła rosa łez.
I nie powiedzieli sobie już nic więcej.
Gdy w kilka tygodni potem Ulises oświadczył matce, że prosi ją o rękę bratanicy, dońa Cristina uczyniła naprzód ruch, jakby chcąc protestować. Marzyła o świetniejszym ożenku dla syna; wahanie jednak nie trwało długo. To nieśmiałe dziecko może najlepszą będzie towarzyszką życia dla jej syna. Cinta pozatem była przygotowana, od dziecka bowiem wiedziała, co to jest być żoną marynarza... Żegnaj więc, profesorze!
Pobrali się. Poczem Ferragut, niezdolny do trawienia życia w bezczynności, znów się puścił na morze, tym razem jednak, jako pierwszy oficer na statku transatlantyckim, krążącym regularnie pomiędzy Hiszpanją a południową Ameryką. Dla Ferraguta równało się to urzędowaniu w jakiemś pływającem biurze: odwiedzał wciąż te same porty, załatwiał wciąż te same sprawy. Matka się cieszyła ze wspaniałego uniformu syna. Cinta oczy miała wiecznie utkwione w rozkłady jazdy statków. Wiedziała napewno, że po dwu miesiącach ujrzy go znów, obładowanego egzotycznemi podarkami.
Po dwakroć zrzędu za jego powrotem oczekiwała na przystani, wypatrując zdala czapki ze złotym galonem i błękitnej kurtki śród tłumu pasażerów, uradowanych z przybycia do Europy.
Za następnym razem dońa Cristina skłoniła młodą małżonkę, by pozostała w domu, obawiając się, że wzruszenie i potrącania ciżby zaszkodzić mogą przyszłemu jej macierzyństwu. Następnie za każdym powrotem Ferragut oglądał syna swego w coraz-to nawej postaci: naprzód był to zwój batystów i koronek na ręku odświętnie przyodzianej niani; potem — gdy został już kapitanem transatlantyku — powitał go pucołowaty malec z okrągłą główką, pokrytą jedwabistemi kędziorami, wyciągający doń malutkie rączki; wreszcie był to chłopaczek, zaczynający już chodzić do szkoły, ściskający twardą dłoń ojca i patrzący nań z takim podziwem, jakgdyby w ojcu skupiała się suma wszystkich potęg wszechświata.
Co do profesora zaś, to ten składał w dalszym ciągu wizyty swe dońi Cristinie, choć już nie przesiadywał tak długo. W zachowaniu się jego dostrzegało się rezygnację i zimną wściekłość człowieka, któremu się zdaje, że się spóźnił i że niepowodzenie swe winien przypisać własnemu tylko zaniedbaniu... Gdybyż był wcześniej przemówił! Wiara we własna dostojność nie pozwalała mu wątpić, że panienka byłaby z uniesieniem przyjęła oświadczyny.
Przekonanie to nie przeszkadzało mu jednak odzywać się niekiedy tonem napastliwie ironicznym, wyrażającym się w nadawaniu rodzinie imion klasycznych: młoda małżonka Ulisesa, pochylona zawsze nad robótką, była dlań Penelopą, wyczekującą powrotu męża, błądzącego po świecie.
Dońa Cristina nie wzbraniała mu tego: wiedziała coś niedokładnie, że było to imię cnotliwej królowej. Gdy jednak pewnego razu profesor, posuwając się w swych wywodach, nazwał synka Cinty Telemakiem, babka go zgromiła:
— Chłopiec na imię ma Esteban, jak dziadek... Telemak to dobre byłoby do teatru...
W czasie jednej ze swych podróży Ulises skorzystał z kilkugodzinnego postoju w porcie walenckim, by odwiedzić ojca chrzestnego. Labarta pisywał doń od czasu do czasu coraz-to krótsze i coraz smutniejsze listy.
Wszedłszy do gabinetu poety, Ulises miał wrażenie, jakiegoby doznawać mogli owi uśpieni z legendy, budząc się z uczuciem, iż spali kilka godzin, gdy w istocie rzeczy przespali długi szereg lat. Wszystko tam zostało tak, jak było za czasów jego dzieciństwa: popiersia głośnych poetów nad bibljotekami, wieńce pod szklanemi kloszami, przedmioty artystyczne, posążki, nagrody z konkursów poetyckich, książki ze złoconemi grzbietami, ustawione na półkach w zwarte szeregi. Ale popiersia pożółkły, śniedź osiadła na bronzach, z wieńców opadły liście. Rzecby można, iż owe nieruchome przedmioty posypał deszcz popiołów.
Ulises zastał poetę zagłębionego w fotel. Wychudł on, zżółkł; brodę miał białą zupełnie; jedno z oczu było stale zamknięte, drugie rozwarte niepomiernie. Na widok marynarza wspaniale zbudowanego, opalonego, silnego, starca ogarnęło dziecinne łkanie.
Odwiedziny były krótkie. Kapitan musiał wracać do Grao, gdzie czekał nań transatlantyk, gotów do drogi na południe Ameryki.
Poeta znów się rozpłakał, całując chrześniaka na pożegnanie. Wiedział, że nie ujrzy już tego olbrzyma, którego potężny oddech zdawał się odtrącać jego starcze uściski.
— Ulisesie, mój synu! Myśl zawsze o Walencji... Rób dla niej wszystko, co możesz... Wiesz dobrze przecież: Walencja, zawsze Walencja!
Poprzysiął więc wszystko, czego odeń żądano, nie wiedząc dobrze, czegoby Walencja spodziewać się mogła po nim, zwykłym marynarzu, błądzącym wiecznie po morzach.

W rok potem Labarta umarł. Ferragut był podówczas na morzu. Gdy przybył do Barcelony, matka wręczyła mu list, jaki poeta napisał doń na kilka dni przed zgonem: „Walencja, mój synu! zawsze Walencja!... Zaklęcie to powtarzało się po kilkakroć razy... W końcu Labarta zawiadamiał marynarza, że czyni go swym spadkobiercą.
Książki, statuje, wszystkie pamiątki sławy Labarty przybyły do Barcelony, by zdobić dom marynarza. Mały Telemak mógł się bawić odzieraniem liści ze starych wieńców trubadurów, wyrywaniem rycin z książek ze spokojną beztroską dziecka, wiedzącego, że ojciec jest bardzo daleko, a nie robiącego sobie nic z napomnień wychowujących go kobiet. Pozatem poeta pozostawił chrześniakowi w spadku stary dom w Walencji, kawał ziemi i pewną kwotę w gotowiźnie: ogółem, trzydzieści tysięcy duros.
Co do drogiego opiekuna Ulisesa, potężnego Trytona, to tego wiek się zdawało nie imał. Za powrotem do Barcelony Ferragut niejednokrotnie zastawał go u siebie: na Cintę i na jej syna przeniósł on część uczuć, jakie się ogniskowały niegdyś na Ulisesie... Donn Cristina żywiła dlań głuchą nienawiść; on zaś naprawdę pragnął, by mały Esteban poznał dom swych dziadów.
— Powierzysz mi go! Wiesz przecie, że tam u nas ludzie się stają, jak z bronzu. Powierzysz mi go, nieprawdaż!
Dońa Cristina odpowiadała wybuchem oburzenia. Wnuka swego powierzyć Trytonowi, by wpoił weń, jak w Ulisesa, zamiłowanie do przygód marynarskich! Apage, satanas!
Raz powracającemu z wyprawy na morze Czarne synowi dońa Cristina oznajmiła krótko:
— Stryj twój umarł.
Nabożna pani po chrześcijańsku opłakiwała zgon szwagra i część modlitw poświęcała jego pamięci. Mimo to z pewnem okrucieństwem rozwodziła się nad szczegółami smutnego końca doktora. Nie mogła mu wybaczyć, że wywarł tak zgubny wpływ na losy Ulisesa. Zmarł, jak żył, na morzu, padając ofiarą swej lekkomyślności; a zmarł przytem bez spowiedzi, jak poganin... Nowy spadek przypadł w udziale Ferragutowi.
Stryj, kąpiąc się, popłynął w dal pewnego słonecznego ranka zimowego i już nie wrócił. Starcy z pobrzeża po swojemu wyjaśniali ów wypadek: osłabieniem jakiemś, czy uderzeniem o głaz wodny. Doktór dzielnie się jeszcze trzymał, ale wiek swoje waży. Niektórzy przypuszczali, że Tryton padł w walce z rekinem lub z innym jakimś potworem, polującym na morzu Śródziemnem. Próżno rybacy przeszukali wszystkie zatoki przylądka, wszystkie mroczne groty i wszystkie wietrzste otchłanie — zwłok Trytona nie odnaleziono.
Ferragutowi przyszedł na myśl orszak Amfitryty, jaki mu stryj tylekroć razy opisywał całemi nocami, gdy w dali lśniły gwiazdy morskie latarni. Może Tryton napotkał gdzieś owo roześmiane grono nereid i z własnej woli się z niem połączył.
To niedorzeczne przypuszczenie wywołało na usta Ulisesa smutny półuśmiech niedowierzania; ale równocześnie przyjęte zostało z wiarą, pod niewiele różną postacią przez wielu z pośród mieszkańców Mariny.
W śmierć doktora nie chcieli oni uwierzyć. Czarownik by się nie utopił. Znalazł widocznie na dnie morza coś, co go bardzo zajęło: a gdy mu się znudzi pobyt w zielonych głębinach, powróci wpław do domu.
Nie, doktór nie umarł! To też przez długie jeszcze lata potem kobiety, którym się zdarzyło iść brzegiem morza o zmierzchu, przyśpieszały kroku, żegnając się, na widok gałęzi lub pęków wodorostów, pływających na szarej fali. Bały się, że znagła wypłynie Tryton, powracają cy wreszcie z gościny w tajemniczych otchłaniach morskich.




  1. Statek żaglowy o dużej pojemności i szybki w drodze.
  2. Taniec. W języku hiszpańskim „z“ wogóle a „c“ przed „e“, „i“ wymawiać należy jak „s“, przyciskając język do górnych przednich zębów; „g“ przed temi samemi samogłoskami i „j“ wogóle wymawia się jak garlane, chrapliwe „h"; „qu“ i „gu“ przed wymienionemi wyżej samogłoskami wymawiają się jak „k“ i „g“; „c“ przed pozostałemi samogłoskami i przed spółgłoskami brzmi jak „k“ podwójne „l“ i „y“ spółgłoskowe wymawiają się jak polskie „j“, „n“ ze znakiem, podobnym do leżącego „s“ — jak polskie „ń“; „ch“ — jak „cz“ zbliżone nieco do naszego „ć“ „h“ jest nieme, wreszcie „y“ samogłoskowe brzmi jak nasze pozatem wszystkie spółgłoski i samogłoski wymawia się tak, jak po polsku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Stanisław Koźmiński.