Marta (de Montépin, 1898)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Mów, mów, bez obawy, mój dobry Magloire! — rzekła Weronika. — Wszystko, cokolwiek mi powiesz, niewiele może znaczyć wobec nieszczęścia, które mnie spotkało...
— Wie pani już o tem, że pan Verniere umarł — podchwycił mańkut. — Od kogo się pani dowiedziała?
— Od doktora Sermet.
— Ale czy pani wiadomo, że zabudowania fabryczne, oprócz pawilonu, w którym pani mieszkała, stały się pastwą płomieni?
— Wszystkie budynki zniszczone? — spytała Weronika niespokojnie.
— Tak.
— Nie pozostało z nich nic?
— Stos zgliszczy...
— A mieszkanie prywatne pana Verniere?
— Spaliło się jak i reszta!.. Mordercy, którzy byli jednocześnie złodziejami, wzniecili pożar w nadziei usunięcia śladów swej zbrodni, pomimo jednak przedsięwzięcia tych środków, pobudka tej zbrodni jasna jest jak słońce... Wyłamano kasę ogniotrwałą pryncypała pani, zawierającą cały jego majątek, i ten majątek skradziono!
skutkiem zbiegu przypadkowych okoliczności, fabryka nie była ubezpieczoną, i pożar, jaki nastąpił po kradzieży, uzupełnił ruinę pana Verniare i jednocześnie jego córki... Place, na których fabryka była zbudowana, i kilka tysięcy franków, złożonych w banku, oto wszystko, co pozostaje temu biednemu dziecku, przyzwyczajonemu do życia dostatniego i do liczenia na jak najbogatszą przyszłość...
To prawie nędza.
Co czynić wobec tak strasznej katastrofy? U kogo się upomnieć o depozyt, pozostawiony przez ojca Marty panu Verniere?
Czy pani się odwoła do sieroty, która nic nie posiada?
Byłoby to zarazem okrutne i bezużyteczne...
Zbrodnia, która zrujnowała pannę Alinę Verniere, zrujnowała Martę jednocześnie.
Powiedziałaś mi pani, że ten ojciec, po czynie późnej naprawy, nie mógł nic więcej uczynić dla swej córki.
Ażeby więc mieć spokojną starość, winnaś pani liczyć tylko na swą drogą Martę, a także na mnie...
Ale przynajmniej tych dwoje nie braknie ci, nie braknie nigdy!..
Weronika, zgnębiona, oddychając z trudnością, wysłuchała z osłupieniem kataryniarza.
Kiedy skończył, wyszeptała zwolna, głosem, ledwie wyraźnym:
— Zrujnowane!.. Marta jak i córka pryncypała... Zrujnowane!..
Potem, po chwili, pochwyciła gorączkowo:
— Ha... powiedz mi wszystko... Jeżeli majątek Marty jest stracony, mnie przynajmniej może się udać wykryć nędzników, którzy ugodzili pana Ryszarda Verniere i mnie, i doprowadzili do nędzy te dzieci.
— Jakże pani będziesz mogła to uczynić?. — zapytał żywo Magloire.
— Niestety! — zawołała — nie potrafię! Zapomniałam, że jestem ślepą!..
— Widziałaś pani jednego z morderców?
— Tak.
— W jakich okolicznościach?
— Nie spałam... przestraszona zostałam nagle wystrzałem, krzykiem, blaskiem pożaru... Wybiegłam szybko z mieszkania.
Jakiś człowiek z miną przerażoną wychodził z sieni, prowadzącej do gabinetu pana Verniere.
Rzuciłam się na tego człowieka, ażeby mu nie pozwolić uciec, i zawołałam o ratunek...
— Wtedy wszczęła się walka między panią i mordercą?
— Tak... On chciał się wyrwać... Ubranie jego, którego się uczepiłam, trzeszczało, lecz chociaż był silniejszy odemnie, nie puszczałam go...
— Latarnia gazowa oświetlała dziedziniec, zatem, podczas walki, widziałaś pani mordercę?
— Widziałam i poznałam go...
— Poznałaś pani!.. powtórzył Magloire ździwiony.
— Tak.
— Więc go pani znałaś?
— Przed trzema dniami przyszedł dwa razy do fabryki. Zaprowadziłam go do pana Verniere, a ten po jego odejściu zabronił mi raz na zawsze go wpuszczać, gdyby zgłosił się doń pod jakimbądź pozorem..
— Czy człowiek ten wymienił pani swe nazwisko?
— Tak.
— I pamiętasz je pani?
— Pamiętać będę zawsze, nazywał się, jak mi powiedział — Fryc Leyman.
— To nazwisko niemieckie?
— Nie wiem...
Magloire ciągnął dalej:
— Gdy pani walczyłaś ze zbrodniarzem, gdy czepiałaś się jego ubrania, czyś pani nie uczuła w rękach przedmiotu metalicznego?
— Dlaczego mnie o to pytasz?
— Zaraz się pani dowiesz. Zbierz pani swe wspomnienia.
Weronika zamyśliła się.
― Tak... tak... — wyrzekła nagle — przypominam sobie... Ten człowiek wydzierał się... była chwila, kiedy miał się już mnie wyrwać... Wtedy ręce moje zaczepiły łańcuszek od zegarka przy kamizelce... i wtedy...
Przerwała...
— I wtedy? — zapytał mańkut.
— Dał się słyszeć huk... uczułam uderzenie w głowę, potem ból przejmujący... Straciłam przytomność... i odzyskałam ją dopiero na tem łóżku w szpitalu...
— To nie wiesz pani, czy w chwili, gdy padłaś ugodzona kulą, pozostał w twem ręku jaki przedmiot, oderwany od tego łańcuszka?
— Nie wiem... nie pamiętam.
— Otóż ja powiem pani, że, gdym panią podniósł umierającą, bezwładną, na miejscu zbrodni, znalazłem w zesztywniałaj ręce pani, klejnocik, brelok, niezawodnie oderwany od łańcuszka, któregoś się chwyciła dla zatrzymania mordercy.
— Brelok — powtórzyła Weronika, wysłuchawszy kataryniarza z uwagą.
— Tak, z pieczątką, prawdziwy majstersztyk, wielkiej wartości, wyobrażający lwa leżącego, prześlicznie cyzelowanego, trzymającego w szponach drogi kamień, zdaje się szmaragd, z wyrytemi na nim dwiema literami.
— Jakiemi? zapytała pani Sollier.
— H. i N.
— H. i N. — zawołała niewidoma — ależ to może być wskazówką.
— Zapewne! bardzo ważną, bo może bardzo dopomódz do wykrycia winowajców...
— Czyś oddał tę pieczątkę sędziemu?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo chciałem w przód poznać pani wolę?
— Pod jakim względem!
— Bo mnie się zdaje, że w tajemnicy, otaczającej zbrodnię, istnieje jakiś związek z majątkiem Marty, z jej ojcem... Powiedziałem więc sobie, że nie powinienem nic przedsięwziąć, przed poradzeniem się pani...
— To dobrześ uczynił, Magloire... Więc masz ten brelok?
— Tak.
— Tu, przy sobie?
— Tak, razem z kwitem pana Verniere.
— To dobrze. Oddasz mi je zaraz. Teraz pojmuję, iż życie me nie będzie zupełnie bezużytecznem... Muszę się zaopatrzeć w dobrą wolę, siłę, odwagę... Muszę pomścić Ryszarda Verniere i Martę... muszę się zemścić sama za to, com się nacierpiała, muszę więc żyć!
— Tak... tak, babciu! — zawołała Marta — musisz żyć, ażeby nas kochać i pomścić pana Ryszarda!
Weronika przyciągnęła dziecko w swe ramiona i ucałowała je namiętnie.
— Tak, tak, kocham cię, moja droga — wyjąkała — kocham cię z całej duszy...
Potem, zwracając się do Magloira, dodała:
— Czy nie masz co nowego do powiedzenia? Co się dzieje?
— Śledztwo toczy się dalej.
— Zawsze bez rezultatu?
— Niestety!..
— A w fabryce?
— O! tam są nowości... Fabryka będzie odbudowana...
Pani Sollier poruszyła się ze ździwienia.
— Przez kogo? — podchwyciła.
— Przez brata pana Verniere.
— Więc pryncypał miał brata?
— Tak, inżyniera-mechanika, tak samo jak on. Człowieka bardzo zdolnego, jak utrzymują, i ten poprowadzi interesa...
— Więc ten brat jest bogaty?
— Czy bogaty, nie wiem, ale wiem, że nie szczędzi niczego, ażeby nowa fabryka była jeszcze większą od poprzedniej. Warsztaty rozszerzają znacznie.
— To kosztować będzie dużo pieniędzy?
— Tak, dużo... pan Robert Verniere; jak mówią, po za sobą ma poważnych wspólników, przede wszystkiem żonę, która, o ile wierzyć pogłoskom, kładzie do przedsiębierstwa bardzo znaczny kapitał... Pasierb jego, bogaty po swym ojcu, będzie również, jak się zdaje, wspólnikiem, jak również i panna Alina Verniere, która daje place... Takie obiegają wieści, ale faktem jest, że pan Prieur, dawny kasyer, ma nadal swą posadę i wypłaca wszystkim gotówką, którzy się zgłaszają z jakiemibądź zobowiązaniami nieboszczyka Ryszarda Verniere.
— A! wyrzekła Weronika żywo — więc chcą uszanować jego podpis.
— Tak, w interesach, dotyczących przedsiębiorstwa.
Niewidoma przez kilka chwil zatopiona była w głębokiej zadumie.
Potem zaś podchwyciła nagle:
— Jutro doktor, który mnie leczył, ma podpisać dla mnie kartę wyjścia ze szpitala. Pojmujesz, Magloire, że nie mogę powrócić do fabryki, której nowy właściciel nie zna mnie wcale, i gdzie zresztą, niestety nie jestem zdolna do żadnych usług.
— Rozumiem to; ale rozumiem również, że ci, którzy mają zastąpić pana Verniere, dla którego pani była tak przywiązaną, za którego otrzymałaś straszną ranę, która cię czyni niewidomą, mają wielki obowiązek zapewnić pani przyszłość.
Weronika potrząsnęła głową.
— Nie — odparła — właściciel teraźniejszy nic mi nie jest winien.
— Jednakże... — podjął Magloire.
— Powtarzam, że nic mi nie jest winien — przerwała pani Sollier — i nic od niego nie przyjmę. A meble moje, których pożar nie tknął, czy istnieją jeszcze?
— O! tak.
— Gdzież są?
— Nie troszcz się pani o nic. Przeniosłem wszystko do małego mieszkanka, które poczciwa pani Aubin oddała do mego rozporządzenia za bardzo małą cenę. Tam
sypia Marta. Tam i panią zaprowadzę, gdy przyjdziemy jutro po panią tutaj.
Oto już pierwszy punkt wyjaśniony.
Co się tyczy potrzeb materyalnych życia, to bądź pani o to spokojną.
Od miesiąca Marta i ja niezłe zarabiamy pieniądze. Ona mi przynosi szczęście. Dają mi podwójnie. Zatem słuszność każe, ażeby była moją wspólniczką. Już wcale niezłą sumkę pani zastanie, a jeszcze będziemy ją powiększali. Nie zapominaj też pani Sollier nigdy, że masz we mnie więcej niż przyjaciela, że masz we mnie syna, gotowego do podziału swych uczuć na dwie równe części, dla swej prawdziwej matki i dla pani.
— Nie potrzebujesz mnie o tem zapewniać, mój dzielny Magloire! — wyrzekła niewidoma, ściskając w dłoniach jedyną rękę kataryniarza. — Wszystko coś uczynił dotąd, więcej świadczy, aniżeli wszelkie słowa!
— Nie mówmy już o tem! Czy pani jesteś pewna, że doktór podpisze już jutro kartę wyjścia?
— Niezawodnie. Sam mi o tem mówił.
— Jutro zatem będziemy tutaj w południe punktualnie, ażeby panią zabrać.
— Tak, sam doktór zapewne napisał do sędziego śledczego, który prowadzi sprawę zbrodni w Saint-Ouen... Czekają na me wyzdrowienie, ażeby mnie wybadać...
— Więc?
— Więc gdyby sędzia wezwał mnie do siebie na jutro?
— To będziemy pani towarzyszyli do sądu. A teraz, pani Sollier, musimy cię opuścić, mówiąc: Do jutra!