Marta (de Montépin, 1898)/LIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przy słabem świetle lampki nocnej spostrzegł małą Martę, śpiącą snem głębokim i przykrytą tylko prześcieradłem.
Zrzuciła kołdrę, gdyż na dworze panował upał.
Zbliżył się do dziecka i przyłożył palec do czoła.
Marta poruszyła się zlekka.
On nacisnął palec nieco mocniej i głosem bardzo cichym, bardzo wolnym, poniekąd przygasłym, wyrzekł te słowa, nachylając się ku małej dziewczynce:
— Nie budź się.
Dziecko nie poruszyło się wcale.
— Czy śpisz ciągle? — zapytał ów człowiek.
— Tak — wyjąkała Marta.
— Czy słyszysz mnie wyraźnie w śnie?
— Tak.
I gotowa jesteś być mi posłuszną? Marta nie odpowiedziała wcale.
Dreszcz nerwowy wstrząsnął jej całem czołem.
Człowiek ów przybrał głos bardziej rozkazujący.
— Trzeba mi być posłuszną, ja tego chcę.
Dziecko podniosło się na poduszce, z nawpół otwartemi powiekami.
Spojrzenia magnetyzera wlepiły się w nią, jak u węża, który magnetyzuje ptaka.
— Będę posłuszną! — wyrzekła głosem słabym jak oddech.
— Ubieraj się.
Pod wpływem wszech władnej woli magnetyzera, jakby owładnięta niepokonalną siłą, nieświadoma swych postępków, dziewczynka wstała i ubrała się prędko, a może nawet prędzej niż zwykle, gdy się przebudzała.
— A teraz — podchwycił O’Brien, którego czytelnicy odrazu poznali — niech myśl moja stanie się twoją. Czy już?
— Tak. To, co pan myśleć będziesz, i ja tak myśleć będę jak pan...
— Wyjdź z tego domu.
Marta wyszła, a za nią amerykanin.
— Zamknij drzwi.
Marta to uczyniła.
— Weź, gdzie jest, klucz od furtki, wychodzącej na Marnę i otwórz mi furtkę.
I to dziewczynka wykonała.
Potem czekała na nowe rozkazy.
— Pójdź — wyrzekł O’Brien — i przymknij tylko furtkę.
Wyszli na wybrzeże.
Tu magnetyzer rozkazał Marcie, ażeby się udała na most, znajdujący się nad rzeką.
Dziecko uśpione zawahało się, ale na ponowiony rozkaz magnetyzera poszło.
Na moście amerykanin zatrzymał dziewczynkę.
— Patrz! — wyrzekł — widzisz!
— Widzę.
— Pamiętaj.
— Będę pamiętała.
W dali na zegarze wśród głębokiej ciszy wybiła północ.
— Policz uderzenia godziny podchwycił magnetyzer.
Marta liczyła.
Dwanaście — wyrzekła — północ.
— Jutro o tejże godzinie, musisz tu przyjść z babką.
Dziewczynka drgnęła od stóp do głowy.
— Z babką powtórzyła głosem, ze strachu drżącym.
— Nie.
— Będziesz mi posłuszną... ja tak chcę!
— Ale po co?
— Ażeby ją wyleczyć. Ale niech ona nie wie, dokąd ją poprowadzisz.
— A jeżeli nie zechce przyjść?
— Przekonasz ją i będzie musiała przyjść.
— Nie — wyrzekła Marta poraz drugi.
O’Brien dotknął jej czoła.
— Nie powinnaś mieć innej woli, tylko moją — rzekł. — Będziesz posłuszną?..
— Tak — wyjąkało dziecko, pokonane niepowściągnioną władzą suggestyi.
— Przyjdziesz tu tą samą drogą — podchwycił magnetyzer. — Zatrzymasz się w tem samem miejscu, gdzie teraz jesteśmy. Zamkniesz oczy i nie będziesz widziała, co się dziać będzie.
— Zamknę oczy i nie będę widziała.
— Nie będziesz też słyszała.
— Nie.
— Teraz powróć do pałacyku, śpij snem zwyczajnym, obudź się o zwykłej godzinie. Jutro wieczorem uśnij, jak zazwyczaj i obudź się dopiero w oznaczonej chwili, ażeby mi być posłuszną.
Marta powróciła do pałacyku tą samą drogą, uśpiona, rozebrała się automatycznie i zasnęła snem głębokim.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz zrana Marta obudziła się, jak zwykle, nie przypominając sobie żadnego szczegółu ze snu hypnotycznego.
Zajęła się gospodarstwem i otoczyła babkę troskliwością i pieszczotami!
O dziewiątej Henryk odwiedził chorą dla obandażowania.
Zbadał uważnie oczy niewidomej.
— Moja dobra pani Sollier. — rzekł — wszystko idzie dobrze. Dziś wieczorem nie przyjdę do pani, gdyż będę musiał zostać w Paryżu do późnej godziny, lecz Marta mnie zastąpi przy pani.
Henryk odszedł.
Dzień upłynął bez sprowadzenia żadnego wypadku, godnego zaznaczenia.
Marta czuła się zdenerwowaną, sama nie wiedząc dlaczego niespokojna.
Drżała na szmer najlżejszy, jakby się czegoś spodziewała.
Około dziewiątej wieczorem, pomógłszy babce położyć się do łóżka, dziecko samo ułożyło się do snu i zasnęło natychmiast, jak to rozkazał był magnetyzer.
O godzinie jedenastej suggestya rozpoczęło swe dzieło.
Marta ze snu zwykłego wpadła w stan sonambulizmu, pełnego świadomości.
Wstała, ubrała się, zapaliła świecę przy lampce i udała się do pani Sollier.
Weronika spała, szmer ją obudził.
— Prędko.. prędko... musisz się ubrać, babciu — rzekła do niej. — Pan Henryk kazał mnie zaprowadzić cię do niego... Dla wyleczenia.
— Ale, moja pieszczoszko, zdaje mi się że zaledwie zasnęłam — odparła Weronika ździwiona — któraż godzina?
— Przeszło dziewiąta... Śpieszmy się... Pan Henryk czeka na ciebie.
I bezwiednie, pod wpływem suggestyi, pomagała niewidomej ubierać się...
W kilka chwil później była już gotową.
Marta ujęła ją za rękę, sprowadziła ze schodów i, zagasiwszy świecę, wyprowadziła z domku.
— Dokąd mnie prowadzisz, moje dziecko? — zapytała pani Sollier.
— Gdzie pan Henryk na nas czeka.
Pozbawiona oczu, z mgłą na źrenicach, biedna kobieta nie widziała otaczających ją ciemności. Czyż mogła zresztą przypuszczać, że dziecko kłamie?.. Nigdy.
Dziewczynka wziętym kluczem otworzyła furtkę i pociągnęła niewidomą pod drzewami w stronę mostu kolejowego.
Weronika zatrzymała się.
— Którędy my idziemy? spytała, jakby zaniepokojona.
— Którędy trzeba. Chodź, babciu.
Szły dalej.
Przed niemi, w pewnej odległości, posuwała się jakaś postać ludzka.
— Trzeba wejść na schody od parku, babciu — rzekła wnuczka, gdy doszły do kamiennych schodów, prowadzących na most — podaj mi rękę.
Weronika weszła i zatrzymała się na ostatnim stopniu, ażeby trochę odpocząć.
— Jużeśmy prawie przyszły podchwyciła dziewczynka.
I pociągnęła ją.
Weszły na most i po przejściu około pięćdziesięciu kroków Marta zatrzymała się nagle.
Północ biła jak w przeddzień.
Weronika policzyła uderzenia.
— To południe — rzekła.
Dziecko usunęło rękę z dłoni niewidomej i, posłuszne suggestyi, zamknęło oczy, ażeby nic nie widzieć i nie słyszeć.
— Marto! — wyszeptała pani Sollier.
Zaledwie wymówiła imię dziecka, gdy jakiś człowiek, przedtem zaczajony, skoczył ku niewidomej, porwał ją z tyłu, uniósł z siłą herkulesową i przerzucił przez poręcz mostu do rzeki.
Weronika nie zdążyła się nawet opierać.
Krzyknęła przeraźliwie, a głuchy odgłos spadającego ciała do Marny obił się o uszy O’Briena.
Marta, pod wpływem suggestyi, nie widziała nic, ani nie słyszała.
Magnetyzer, wziąwszy dziecko na plecy, uśpione snem hypnotycznym, poniósł je ku swemu mieszkaniu.