Marta (de Montépin, 1898)/LXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powracając do Neuilly, młodzieniec myślał:
— Najgłówniejsze się zrobiło! Na resztę trzeba czekać...
Przybywszy do willi, kazał złożyć w pawilonie sędziego przywiezione rzeczy, potem przy pomocy przywołanego służącego kazał je przenieść do gabinetu, przytykającego do jego pokoju.
Następnie zjadł śniadanie z matką i obiema panienkami, i nikt z jego twarzy nie mógłby był wyczytać bolesnego niepokoju.
Spodziewano się przyjazdu Roberta Verniere w ciągu dnia.
Około godziny drugiej Aurelia otrzymała depeszę.
Maż, skutkiem nieprzewidzianych okoliczności, zmuszony był opóźnić przyjazd, powrócić ma jednak w sobotę zrana.
To opóźnienie nie miało zresztą znaczenia, ponieważ pan domu przybędzie zrana dla przyjęcia gości.
W Portsmouth Robert wyczytał w gazetach francuskich wiadomość o zniknięciu Weroniki i małej Marty, co potwierdziło opowiadanie O’Briena, o którego zresztą prawdziwości nie wątpił.
Amerykanin również przeczytał artykuł w Genewie, dokąd przybył bez przeszkód, lecz bynajmniej nie był z niego zadowolony.
Chciano wpoić mniemanie w śmierć dziecka, które widział żyjące; musiała być w tem niezawodnie zasadzka ze strony policyi.
Popełniłby więc jak największą nieostrożność, gdyby powrócił do Francyi, dla podniesienia w Paryżu z domu bankierskiego Rotszylda sumy, przekazanej mu czekiem, podpisanym przez Roberta Verniere.
Musiał poprzestać na dwustu pięćdziesięciu tysiącach franków, otrzymanych w restauracyi Palon.
Było to niewiele, wobec jego nadziei, zwłaszcza, że stracił pokaźną sumkę, schowaną w walizie, którą agenci policyjni zabrali z willi Kasztanów.
— Ledwie kilka tysięcy franków zyskałem, mała mi się wymknęła — wyszeptał z wściekłością. — Warto się było oddać dyabłu! — Miejmy nadzieję, że się doczekam odwetu.
I, marząc o tym odwecie, udał się do Włoch, ażeby się połączyć z panną Ewą Mariani.
∗
∗ ∗ |
Była sobota zrana.
Od paru dni przygotowywano się w willi Neuilly do przyjęcia gości.
Ponieważ jadalny pokój nie był dość obszerny, dla pomieszczenia spodziewanych gości, pani Verniere kazała postawić szeroki namiot na rozległej murawie wśród wielkich drzew i kwater kwiatowych.
Obok mniejszy namiot przeznaczony był dla orkiestry cygańskiej.
Wieczorem światło elektryczne oświetlić miało stół, zastawiony kryształami, srebrem i kwiatami.
Wielki salon willi przemieniony został w salę kwiatową, sala bilardowa zachowała naturalnie swe przeznaczenie, sala jadalna służyć miała do palenia cygar.
Kucharze, sprowadzeni z Paryża, przygotowywali śniadanie, które miało być podane w południe.
Godzina dziewiąta wybiła, a Robert jeszcze nie przyjechał.
Pani Verniere zaczynała się dziwić i niepokoić i zwierzyła się z tem synowi.
Filip, obdarzony niepowszednią siłą woli, z twarzą uśmiechniętą, pomimo nawału bolesnych myśli, uspokoił ja, upewniając, że ojczym w razie jakiego wypadku przysłałby telegram.
O jedenastej przybyli pierwsi goście.
Aurelia z synem przyjęła ich, tłómacząc nieobecność mimowolną i chwilową pana domu.
Klaudyusz Grivot ukazał się, towarzysząc najstarszym robotnikom fabrycznym.
Ukłonił się pani Verniere i wyciągnął rękę do Filipa.
Posępnie zaświeciły się źrenice młodzieńca przez chwilę, miał jednak tyle odwagi, że się uśmiechnął i dał sobie uścisnąć palce przez wspólnika ojczyma.
Daniel Savanne razem przybył z synowcem.
Otoczono ich natychmiast, wypytując o szczegóły złowrogiej wiadomości, ogłoszonej w pismach.
Sędzia odpowiedział, że śledztwo nie daje żadnego rezultatu, że się gubi w domysłach, że niestety należy się obawiać, iż prawda nie zostanie wykrytą.
Wpół do dwunastej wybiło.
Zjawili się ostatni goście.
Robert nie przyjechał.
Pani Verniere była jak na rozpalonych węglach.
Nareszcie dał się słyszeć turkot powozu.
Powóz zatrzymał się przed bramą i Robert wbiegł, okryty kurzem podróży, uśmiechnięty, ściskając ręce, ku niemu wyciągnięte, i prosząc o dziesięć minut dla zmiany ubrania.
Ucałował pośpiesznie żonę, uścisnął rękę Filipowi, który zbladł, i znikł z willi.
Daniel Savanne i Henryk skierowali się ku gromadce osób, wśród których znajdował się i naczelny lekarz kliniki.
Odszedł od innych gości i zbliżył się do nich.
— Cóż się dzieje? — zapytał go sędzia półgłosem.
— Wszystko jak najlepiej... Operacya udała się doskonale... Henryk zapewne panu powiedział.
— Więc wszystko pójdzie dobrze?
— Tak.
— Niema żadnego niebezpieczeństwa?
— Żadnego.
Upłynęło dziesięć minut i Robert ukazał się już przebrany.
Zbliżył się do Daniela.
— Drogi panie Savanne — rzekł doń — czytałem w Portsmouth w gazecie francuskiej o nowej zbrodni, spełnionej u pana w parku Saint-Maur. Biedna Weronika i jej wnuczka porwane zostały z pańskiego domu... Czy to wszystko prawda?
— Niestety.
— Czy przynajmniej wykryto jakie poszlaki przeciw złoczyńcom?
— Nie...
Oznajmienie o podaniu śniadania, przerwało rozmowę.
Potrawy były wytworne, wino jaknajlepsze, biesiada odbywała się bardzo wesoło.
Robert rozmawiał z werwą i ochoczo, jak człowiek, którego myśli wolne są od wszelkich trosk.
Daniel liczył biesiadników.
Wszyscy ci, którzy, znajdowali się u niego przed dwoma tygodniami, byli i tutaj! Wszyscy!
Około godziny trzeciej, po kawie, zapalono cygara, wstano od stołu i goście Roberta rozproszyli się po krętych alejach i pod rozłożystemi drzewami ogrodu.
Bratobójca, zbliżywszy się do Klaudyusza Grivot, zamienił z nim szybko te kilka wyrazów:
— Czy wiesz o wszystkiem?
— Tak...
— Weronika i Marta...
— Poszły na lepszy świat, dla otrzymania nagrody za cnoty...
— Możemy więc teraz spać spokojnie.
Rozeszli się.
Filip ani na chwilę nie tracił z oczu ojczyma.
Zdaleka, między drzewami, widział krótką jego rozmowę z majstrem.
— Dość mi powiedzieć słowo — pomyślała — sąd schwyta za kołnierz tych dwóch nędzników!.. Cierpliwości!.. Trzeba unikać skandalu... przez wzgląd na matkę...
Wybiła godzina czwarta.
Daniel Savanne, pogrążony w głębokich rozmyślaniach, skierował się mimowiednie do bramy willi.
Wtem ocknął się, usłyszawszy przy sobie czyjś głos.
— Panie Savanne — mówił do niego ogrodnik pani Verniere — szedłem właśnie, ażeby panu oznajmić, że u mnie w izdebce jakiś pan pragnie się z panem sędzią natychmiast widzieć.
— Czy powiedział swe nazwisko?
— Tak, panie... nazywa się Berthout.
Daniel drgnął.
Berthout w willi Verniere.
Po co tu przyszedł? Co się stało tak nagłego?
Udał się niezwłocznie do mieszkania ogrodnika.
Na jego widok, policyant wyszedł na próg i odezwał się półgłosem:
— Wyjdźmy ztąd... Zaraz panu sędziemu opowiem wszystko.
Sędzia śledczy otworzył furtkę przy bramie i wyszedł z policyantem.
— Teraz — rzekł doń — mów pan prędko.
— Wracam od następcy Dutaca, antykwaryusza...
— I cóż?
— W jednym ze starych regestrów, zapomnianych przez Dutaca, znalazłem nazwisko osoby, która kupiła brelok pozostawiony w ręku Weroniki Sollier przez mordercę pana Ryszarda Verniere.
— Jakże się ta osoba nazywa?
— Hrabia Henryk de Nayle.
Daniel Savanne krzyknął z przerażenia:
— Mylisz się, Berthout — wyrzekł głosem drżącym — mylisz się.
Agent odpiął surdut i wyjął z kieszeni notes.
— Oto wyrzekł — dosłowny tekst rachunku, zapisanego w regestrze... który zresztą jest do rozporządzenia pana sędziego.
I przeczytał:
„23 stycznia 1859 r. Sprzedano hrabiemu Henrykowi de Nayle staroświecki brelok roboty włoskiej, wyobrażający leżącego lwa, cyzelowanego ze srebra, trzymającego w szponach szmaragd, stanowiący pieczątkę. Przesłano do hotelu Francyi i Anglii przy ulicy Richelieu; dziesięć tysięcy franków.“
— Widzi pan sędzia — dodał, zamykając notes — że wszelka pomyłka jest niemożebna!..
Daniel Savanne miał czoło pokryte potem.
— Czy wiesz pan, kto jest ten hrabia Henryk de Nayle? — zapytał.
— Nie, panie sędzio.... Ale należy on zawsze do rodziny pana Filipa de Nayle, pasierba pana Roberta Verniere... To mi się wydaje nawet dość prawdopodobne.
Sędzia śledczy był zgnębiony.
Usiłował nic nie rozumieć. Nawet nie chciał podejrzewać.
A jednak trzeba było wszystko rozświetlić.
— Czy masz pan przy sobie kopię breloku? — zapytał:
Berthout wyjął kopię i podał sędziemu.
— Potrzebuję oryginału —podchwycił tenże. — Ile czasu panu potrzeba, ażeby pojechać do mnie do parku Saint-Maur i powrócić tutaj?
— Przynajmniej cztery godziny.
Daniel spojrzał na zegarek.
— Teraz najwyżej wpół do piątej... — rzekł. — Będziesz pan mógł powrócić o dziewiątej i pół.
I w notesie policyanta napisał sędzia te słowa:
„Proszę okaziciela tego pisma wpuścić do mego gabinetu i pozwolić mu otworzyć biurko, od którego daję mu klucz.
— Oto klucz — dodał. — Brelok znajduje się w pierwszej szufladzie biurka z prawej strony... No, Berthout, pośpiesz się.
Policyant oddalił się.