Marta (de Montépin, 1898)/LXVII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bratobójca wydał okrzyk dzikiego zwierzęcia i jak jaguar chciał się rzucić na pasierba.
Lecz Filip, cofając się o krok, wyjął z kieszeni nabity rewolwer i wymierzył w niego, mówiąc:
— Ani kroku! bo strzelę!
Aurelia krzyknęła ze zgrozy.
— W imię nieba, Filipie! oszczędź go! — rzekła błagalnie. — Bez krwi! Nie bądź ojcobójcą!
— Ojcobójcą! — powtórzył młodzieniec z wyrazem przygniatającej pogardy. Zapominasz, moja matko, że ja się nazywam Filip de Nayle! Ten człowiek, dzięki Bogu, nie jest moim ojcem...
— Filipie... Filipie...
— Nie lękaj się, matko, ja nie wykonam wyroku śmierci na tym szpiegu, na tym mordercy... ale spodziewam się, że, pomimo swej podłości, będzie miał tyle odwagi, iż to sam uczyni. — No, panie — ciągnął dalej syn Aurelii, podając swój rewolwer Robertowi ― uniknij sądu i placu kaźni! Oszczędź wstydu mej matce!..
Zabij się.
— O! Filipie... Filipie... — wyjąkała pani Verniere, wyciągając ręce ku synowi.
— Czybyś wolała, matko, nosić żałobę po gilotynowanym?.. odpowiedz.
Potem do Roberta:
— Zabij się! Przez cześć dla pamięci twego brata, zamordowanego przez ciebie, nie wlecz jego nazwiska na rusztowanie...
— Nie... nie... — wyjąkał bratobójca, a zęby szczękały mu ze strachu.
— W takim razie, panie sędzio śledczy, ja wydaję panu tego człowieka... Zawołaj pan swych agentów...
— A niech się dzieje sprawiedliwość! — poparła Weronika.
— Do sądu ze szpiegiem! na gilotynę z hultajem! — zawołał Magloire.
Pani Verniere, oszalała z rozpaczy i przestrachu, padła na kolana i błagalnie wyjąkała:
— Łaski! Laski! Bez sędziów... nie wydawajcie go sędziom... nie posyłajcie go na rusztowanie... Łaski dla mnie, jeżeli nie dla niego... Weroniko, przebacz mu...
Alino, przebacz mu.
Ci, do których się zwracała, odwrócili głowy.
Aurelia powstała, drżąca, i podeszła do męża.
— Ponieważ nie możesz się spodziewać przebaczenia, zabij się więc — wyrzekła.
Magloire dodał, grożąc:
— Jeżeli się nie zabijesz, bandyto, ja mam tylko jednę rękę, ale i ona ciebie udusi!
Obłok krwawy przesłonił oczy Roberta.
Wyciągnął rękę do Filipa.
— Dawaj! — wyrzekł głucho.
I pochwycił rewolwer, cofnął się o krok, wziął na cel pasierba, nacisnął cyngiel, strzelił, potem zwrócił broń ku sobie, roztrzaskał sobie głowę i runął na dywan.
Dwa strzały nastąpiły tak prędko po sobie, że jakby tworzyły jeden.
Filip stał.
Kula, która go miała zabić, na dwa palce przeleciała od czoła i strzaskała lustro przy ścianie.
Kobiety krzyknęły z przerażenia i padły na kolana.
Pani Verniere straciła przytomność.
— Sprawiedliwości stało się zadość! — wyrzekła Weronika tryumfująco.
Marta drżąca ujęła babkę za rękę.
— Umarł, babciu — szepnęła jej do ucha. — Niech mu Bóg przebaczy... Pomódlmy się za niego...
W tejże chwili kilku gości weszło do gabinetu, zwabieni odgłosem strzałów.
Filip zapanował nad sobą.
Młodzieniec z twarzą zmienioną pod wpływem wzruszenia, do zrozumienia łatwego, podszedł do ciekawych.
— Panowie — rzekł do nich — zabawa, rozpoczęta tak wesoło, skończyła się w sposób bardzo smutny... Pan Verniere umarł!
— Umarł!.. — powtórzono ze zdumieniem.
— Odebrał sobie życie... Biedna moja matka, jak panowie widzicie, straciła przytomność... Wybaczycie mi, panowie, że nie będę się dłużej rozwodził nad tą katastrofą i nad potrzebą pozostania w samotności.
Po chwili wszyscy goście dowiedzieli się o tej złowrogiej nowinie i opuścili willę przygnębieni.
Panią Verniere zaniesiono do jej pokoju i położono na łóżku, wciąż omdlałą.
Przy niej czuwały Weronika i Marta, Alina i Matylda.
Daniel, Filip, Henryk, Magloire i agent Berthout, którego sędzia śledczy wezwał, przeszli do pokoju przyległego do gabinetu, gdzie nastąpiło samobójstwo.
Sędzia przeczytał uważnie dokonane przez Filipa tłomaczenie listu cyfrowanego?
— Drogie moje dziecko — rzekł do syna Aurelii gdy skończył. — Ojczym twój miał wspólników, wiedzieliśmy już o tem, aleśmy ich nie znali. Teraz znamy ich, dzięki temu listowi... Spólnikami tymi są: magnetyzer O’Brien i główny majster twej fabryki, Klaudyusz Grivot. O’Brien jest teraz niezawodnie zagranicą, a więc nic nie możemy uczynić mu... Ale mamy i powinniśmy pochwycić Klaudyusza Grivot.
— To on strzelił do pani Sollier, jestem tego tak pewny, jak gdybym go widział! — zawołał Magloire. ― A! łotr! Niech go uwiężą!...
Filip zabrał głos.
— Drogi panie Savanne — rzekł — zastanów się dobrze... Aresztowanie Grivota, stawienie jego przed sądem przysięgłych, to błoto, obryzgujące nazwisko, które nosi moja matka, przecież Grivot może być ścigany tylko jako wspólnik Roberta Verniere... To okropny rozgłos, potworny skandal, które powinny by zagaszone być krwią nieszczęśliwego, co sobie wymierzył sprawiedliwość... Biedna moja matka tego nie przeżyje... I po cóż wszczynać ten skandal?
— Mój stryju — wtrącił Henryk Savanne — ja się w tej prośbie przyłączam do Filipa... Główny winowajca już nie istnieje... Ryszard Verniere został pomszczony... Miej litość nad Aliną... Oszczędź im męczarni głośnego procesu... niech nie będzie wiadomem, że noszą nazwisko takie same jak podły szpieg, nikczemny bratobójca.
— Główny winowajca nie istnieje już — rzekł Daniel Savanne — ale ja wyobrażam sprawiedliwość i nie mam prawa pozostawić spólnika bezkarnie... Nie obiecuję wam nic, prócz zareferowania o tem prokuratorowi i, w razie potrzeby, odwołania się do władzy jeszcze wyższej.
Magloire szepnął tak, że go nikt nie mógł słyszeć:
— Odwołuj się, do kogo chcesz, zacny panie Savanne — ja odwołam się tylko do siebie, i sam się załatwię z łotrem...
∗
∗ ∗ |
O dramacie tym dowiedział się nazajutrz zrana w Saint-Ouen, i dowiedział się jednocześnie, że Weronika żyje i że nie jest już ślepą.
Zdjęty przestrachem szalonym chciałby był jak najprędzej uciec, zniknąć.
Ale go zatrzymało zastanowienie.
Jeżeli Robert Verniere się zabił, to z pewnością dlatego, że go poznała Weronika i że mu nie pozostawała żadna droga ocalenia, lecz on miał tysiąc szans, że, w chwili przerażenia i zgnębienia przed samobójstwem, nie wymienił go jako spólnika.
Ponieważ zaś Weronika go nie widziała, nie mogła go więc oskarżyć, a zatem nie istniał przeciw niemu żaden dowód.
Uciekać w takich warunkach, byłoby to oskarżyć samego siebie, przyznać się do winy, a w takim razie, policya, puściwszy się za nim w pogoń, prędzej czy później potrafiłaby go odnaleźć.
Pozostał więc, a z zachowania się względem niego upewnił się, że nikt ani nie myślał go podejrzewać.
Tak więc wszystko szło dobrze, tylko tracił swój udział w skradzionych 550,000 franków.
Tak jak magnetyzer O’Brien i on pracował za darmo. Upłynęły cztery dni.
Komisarz policyi z Neuilly spisał protokół z samobójstwa, które przypisano nagłemu obłędowi.
Pogrzeb Roberta odbył się przy udziale licznym robotników fabryki, która odtąd miała nosić firmę: Filip de Nayle i S-ka.
Piątego dnia o godzinie jedenastej zrana Magloire przybył do sądu, prosząc, ażeby mógł się zobaczyć z sędzią śledczym...
Zacny mańkut miał rękę lewą, jedyną rękę, na temblaku.
Po chwili wpuszczony został do gabinetu Daniela Savanne.
— I cóż, mój dzielny Magloire — zagadnął tenże — czy masz mi powiedzieć coś nowego i ważnego.
— Tak, panie Savanne.
— W jakim przedmiocie?
— W przedmiocie Klaudyusza Grivot.
— Ja się nim zająłem.
— I ja także... i przyrzekam panu, że odtąd nie będzie pan miał z nim wcale kłopotu...
— Jakto?
— Zabiłem go wczoraj między godziną szóstą i pół a siódmą.
Daniel zerwał się z miejsca.
— Zabiłeś go, nieszczęśliwy — zawołał — i przychodzisz mi to oświadczyć!..
Morderstwo!
— Morderstwo! — powtórzył Magloire. — Ja dawny żołnierz marynarki! Spodziewam się, że pan sędzia nie uważa mnie za zdolnego. Zabiłem go, ale w sposób uczciwy.
— Wytłomacz się...
— Po to umyślnie przyszedłem... Oto cała historya... Ja miałem już moją myśl, od czasu tej całej awantury w Neuilly i pilnowałem łotra... Wczoraj wieczorem, po zamknięciu fabryki, widziałem, jak przed obiadem wybrał się na przechadzkę po wybrzeżu Sekwany... Zapewne dla nabrania apetytu. Wsunąłem do kieszeni dwa rewolwery i poszedłem za nim... Dognałem go w kąciku ustronnym, bardzo ładnym, jakby umyślnie na to przeznaczonym, on się odwraca... — Dzień dobry, panie Magloire!. — Dzień dobry, panie Grivot. — Pan tak spacerem, panie Magloire. — Nie, ja pana szukam, panie Grivot. — A czy pan ma do mnie jaki interes? — Mam pana o coś zapytać, panie Grivot. — A o co, panie Magloire? — A o to: Co pan zrobił z rewolwerem, który panu posłużył do zabicia na wpół Weroniki? Nie mogłeś go pan przecież sprzedać Prusom, ponieważ nie był nowego modelu, wynalezionego przez nieboszczyka zbrodniarza, twego wspólnika, Roberta Verniere.
Grivot zbladł jak płótno.
— Wiesz pan, że mnie znieważasz! — zawołał.
Na co ja odpowiedziałem:
— Czy można znieważać hultaja takiego rodzaju?.. Czy można znieważać wściekłego psa?.. Kiedy się go spotyka, to go się zabija.
Jednocześnie wyjąłem z kieszeni rewolwery.
Wtedy Grivot głosem drżącym zapytał mnie:
— Czy chcesz mnie pan zamordować?
— Ja cię nie chcę zamordować, ponieważ nie jestem ani mordercą, ani zbrodniarzem, ani podpalaczem, jak ty... Ja ci wyświadczę wielki zaszczyt, że będziesz się bił ze mną... tak jak gdybyś był uczciwym człowiekiem... Weź ten rewolwer, ja mam drugi, policzymy dwadzieścia kroków i palniemy do siebie.
On wziął broń, ja wyciągnąłem drugi rewolwer cofnąłem się, ale nie odwracając się tyłem do łotra. Ostrożność! byłby mnie pewnie zastrzelił ztyłu... O dwadzieścia kroków zatrzymałem się.
— Raz! dwa! trzy! Pal!
Strzelił jednocześnie ze mną. Zręczny był ptaszek... Kula jego przeszyła mi mięśnie w ramieniu, podczas gdy moja przebiła mu skroń. Taka sama rana, jaką zadał Weronice.
Padł trupem na miejscu. Podniosłem rewolwer, pchnąłem nogą ciało bandyty do Sekwany, gdzie go ryby jedzą, i tyle...
— Magloire! — rzekł Daniel Savanne. — Chodź ze mną do prokuratora i opowiedz mu, coś mi opowiedział.
Prokurator wysłuchał i, kiedy Magloire skończył, wypowiedział swą opinię.
— Pojedynek bez świadków... jest to czyn przestępny; to pewne, ale zachodzą okoliczności, niezmiernie łagodzące... Sprawie nie nada się biegu.
∗
∗ ∗ |
Oto główne wypadki, zaszłe w ciągu tych dwunastu miesięcy.
Minister wojny, zawiadomiony przez Daniela Savanne o postępku Filipa de Nayle, o wydarciu agentowi niemieckiemu planów, modeli i wyliczeń, sprzedanych przez nikczemnego ojczyma, wyjednał dla młodzieńca krzyż legii honorowej.
Zasłużył na to zupełnie.
Poszukiwania drobiazgowe, zarządzone w willi Neuilly, dla przekonania się, czy niema jakich podejrzanych przedmiotów, pochodzących od Roberta, wykryły w głębi skrytki, starannie zasłoniętej moblem, torbę podróżną bratobójcy.
Torba ta zawierała około 900,000 franków, to jest 550, 000 franków, skradzionych z kasy Ryszarda Verniere w nocy 1-go stycznia i 300, 000 franków Depozytu Gabryela Savanne.
Majątek Marty został odnaleziony.
Tajemnica kapitana przestała być tajemnicą dla wszystkich. Henryk powiedział:
— To moja siostra! Kochajcie ją, jak mnie kochacie!
Marta i Weronika zamieszkały u Daniela Savanne, przy Henryku i Matyldzie.
Dom bankierski Rotszylda zawiadomił panią Verniere, że ma u siebie złożone kilka milionów na imię nieboszczyka Roberta Verniere, skutkiem czego fundusz ten stanowił po nim spadek.
Pochodzenie tych pieniędzy nie było wątpliwem. Była to zapłata za zdradę.
Aurelia podniosła te miliony, pochodzące z Niemiec i przelała je do kasy „Stowarzyszenia kobiet francuskich dla niesienia pomocy rannym podczas wojny“.
Tak te pieniądze będą oczyszczone.
O’Brien, opuszczony przez pannę Mariani, wałęsał się po Europie, prowadząc żywot awanturniczy i przykry.
Prędzej czy później i jego dosięgnie sprawiedliwość.
Dnia 18-go czerwca 1895 roku odbyły się dwa śluby w starym kościele w Saint-Ouen: Filipa de Nayle z Matyldą Savanne i Henryka z Aliną Verniere. Dwie pary ładne i kochające się szczerze...
Nie ździwimy nikogo, twierdząc, że uczta weselna odbyła się w restauracyi, nad brzegiem Sekwany pod szyldem:
Gdy Weronika zobaczyła to dawne mieszkanie, serce jej zabiło bardzo, mocno, a Marta rozpłakała się z rozrzewnienia.
Droga Marcia jest, bogata, kochana, szczęśliwa i wychowywa się na pannę wykształconą: z lepszego towarzystwa.
I dziecko — może nawet niechcący — przypomina sobie nieraz, często z westchnieniem żalu, te dalekie wędrówki za rogatką, kiedy ciągnęła katarynkę dzielnego Maglóira i sprzedawała kabały.
I usta jej nucą, prawie bezwiednie, ten walczyk, którego ją nauczył:
Wesoło zatańczcie już,
W gaju śpiewają ptaszęta,