Marta (de Montépin, 1898)/LXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Verniere na te słowa ujęła poufale Daniela pod rękę i rzekła:
— Może pójdziemy do ogrodu i będziemy rozmawiali chodząc?
— Droga pani Verniere — odpowiedział sędzia — mam z panią pomówić o rzeczy bardzo drażliwej i obawiałbym się niedyskretnych uszu.
Zona Roberta spojrzała na pana Savanne niespokojnie.
— Pan mnie przestrasza.
— Niech się pani nie lęka, ale gdzie moglibyśmy mówić tak, ażeby nas nikt nie słyszał?
— Pójdźmy do gabinetu męża.
Po chwili weszli do gabinetu, który oświetlała lampa, stojąca na biurku.
— Cóż pan chce mi powiedzieć?
— Wszak mąż pani pierwszy nazywał się Henryk de Nayle?
— Tak — odrzekła Aurelia, a owładnęło nią nagle przeczucie nieszczęścia.
Daniel ciągnął dalej:
— Wszak pieczątka, której używał do pieczętowania listów nosiła dwie cyfry?
— Tak mi się zdaje.
— Niech pani sobie przypomni... Czy na tej pieczątce nie były wyryte: H. N.?..
Pani Verniere była coraz niespokojniejszą.
— Nie pamiętam... — rzekła.
Pan Savanne, wyjąwszy z kieszeni kamizelki kopię breloka, pokazał go raptownie Aurelii i zapytał:
— Wszak pani powinna pamiętać klejnocik, który do niego należał?
Rzeczywiście, od pierwszego spojrzenia matka Filipa poznała przedmiot, który jej pokazał sędzia śledczy.
Jednakże, przeczuwając nieszczęście i nie wiedząc, co odpowiedzieć, patrzyła na Daniela z przerażeniem.
— Nie wiem — wyjąkała.
— A jednak ja jestem tego pewny.
— Na czem pan opiera swą pewność?
— Na rachunku handlarza, który go sprzedał. Dnia 23-go stycznia 1859 roku klejnocik ten sprzedany został panu hrabiemu Henrykowi de Nayle przy ulicy Richelieuego.
— Ale dlaczego pan tak szuka nazwiska właściciela?..
— Bo ten przedmiot oddany mi został przez Weronikę Sollier...
— Weronikę Sollier?..
— Która, w walce z mordercą Ryszarda Verniere w nocy z 1-go na 2-gi stycznia oderwała mu ten brelok od łańcuszka zegarka...
Teraz Aurelia zrozumiała.
Światło straszliwe, światło oślepiające, zastąpiło raptownie ciemności!
To ona dała klejnocik ten Robertowi. Więc jej pierwsze podejrzenia były usprawiedliwione.
Człowiek, którego nazwisko nosiła teraz, był mordercą swego brata!
Miałaż go zgubić?
Czy też próbować go ocalić?
Wszak badał ją sędzia śledczy.
Gdyby się przyznała, że zna ten klejnocik, rusztowanie stawało dla jej męża i wstyd ze zbrodni potwornej spadał na syna i na nią.
Trzeba tego było uniknąć za jaką bądź cenę.
Aurelia, podtrzymywana miłością macierzyńską, powściągnęła przestrach i z odzyskanym nagle spokojem odparła:
— Ja nigdy nie widziałam tego breloka u hrabiego Henryka de Nayle, zapewne należał do niego przed naszem małżeństwem, lecz albo się go pozbył, albo mu go skradziono, i gdybym go kiedy widziała, niezawodnie byłabym go poznała...
I dodała, zwracając brelok sędziemu.
— Zatem, kochany panie Savanne, trzeba poszukać innego śladu.
— Udam się do tego, który mi go skradł...
Aurelia znów drgnęła.
— Skradł? — powtórzyła?..
— Tak, skradł oryginał, bo to jest tylko kopia... Ona mi była potrzebną... Oryginał skradziono mi z szuflady biurka.
— I kogóż pan o to oskarżasz?
— Kogo logika oskarża odparł Daniel, powstając. Wybaczy mi, droga pani, że ją zaniepokoiłem... Czy mogę panią odprowadzić do salonu?..
— Nie. Mam jeszcze wydać różne rozkazy... przyjdę za kilka chwil...
Daniel odszedł, mówiąc do siebie:
— Ona skłamała!
Pani Verniere, pozostawszy sama, padła na krzesło. W głowie się jej mąciło, bliską była obłędu.
Ale zapanowała nad sobą, wstała, z oczyma błyszczącemi od gniewu, i zadzwoniła.
Lokaj Roberta wszedł prawie natychmiast.
— Pan Verniere jest w ogrodzie lub w salonie — rzekła — powiedz mu, żeby natychmiast przyszedł do mnie w bardzo pilnym interesie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Klaudyusz Grivot, spacerując po ogrodzie ze starym Szymonem, zbliżył się przypadkowo do domku ogrodnika-odźwiernego i mimowolnie zajrzał przez okno do izdebki. Ku wielkiemu ździwieniu, zobaczył tam Berthouta, inspektora policyi.
Przestrach go zdjął.
— Ho! ho! tu jest jakieś niebezpieczeństwo — szepnął, przejęty podejrzeniem a raczej przeczuciem.
Oddalił się od Szymona, poszedł do przedsionka i, wziąwszy paletot, wyszedł pośpiesznie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gdy lokaj oznajmił Robertowi, że go żona prosi niezwłocznie do gabinetu, przeprosił gości i wyszedł z namiotu.
Za nim też wyszli: Filip i Henryk.
Młody doktór udał się w stronę pawilonu w ogrodzie; Filip zbliżył się do młodzieńca.
— Mój drogi Henryku — odezwał się gorączkowo — dążymy dziś do tego samego celu. I ja także jak pan czekałem chwili, kiedy będziemy mogli zdemaskować mordercę Ryszarda Verniere.
— Ale — wyjąkał Henryk.
— Ja wiem o wszystkiem! — podchwycił Filip. — Doświadczenie stanowcze wykonamy w gabinecie mego ojczyma... Niech pan idzie po Alinę i Matyldę i wejdzie z niemi do pokoju, obok gabinetu pana Verniere. Ja poszukam pana Savanne.
I skierował się do willi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Z uśmiechem na ustach wszedł Robert do swego gabinetu i zbliżył się do żony.
— Cóż to tak pilnego, moja droga przyjaciółko, że mnie zmuszasz opuścić gości?
— Bądź spokojny. Długo cię nie zatrzymam. Chcę cię tylko zapytać: Co się stało z brelokiem-pieczątką, który ci dałam z zegarkiem i łańcuszkiem, wkrótce po ślubie?
Pomimo niezwykłej przytomności umysłu, Robert zgiął się pod tak niespodziewanym ciosem.
Dlaczego mnie o to pytasz? — zapytał głosem, pomimo całej odwagi nieco drżącym.
— W twoim własnym interesie.
— Nie rozumiem.
— Nie nosisz już tego breloku.
— Nie. Kółeczko, na którym się trzymał, już się zużyło, i musiałem brelok odłożyć, ażeby go nie zgubić, coby mi było bardzo przykro, gdyż pochodził od ciebie. Ale dlaczego mnie o to zapytujesz w chwili tak mało stosownej.
— Powtarzam, że to w twoim własnym interesie.
— A ja powtarzam, że nie rozumiem! Ten brelok w niczem nie może dotyczyć moich interesów.
— A gdyby on się znalazł w nocy 1-go stycznia w ręku Weroniki Sollier?
Robert zbladł.
— W ręku niewidomej, dziś nieżyjącej! — zawołał, wzruszając ramionami.
Co to za bajka?
— Niestety, to nie bajka! Prawdą jest najzupełniejszą, że Weronika Sollier, walcząc z mordercą twego brata, wyrwała mu ten brelok. I czy wiesz, jaki ztąd można wyciągnąć wniosek?
— Nie!
— Że jesteś mordercą, którego napróżno szukają od pół roku? Czy pan wreszcie rozumiesz?
— Rozumiem, że to czyste szaleństwo — powtórzył Robert z akcentem tryumfu — i mogę tego dowieść.
— A to jak?
— O! w sposób najprostszy...
— Czekam.
Robert wyjął z kieszeni pęk kluczy, otworzył szufladę biurka, wydobył pieczątkę i podał żonie, dodając:
— Widzisz więc, że, jeżeli przestałem nosić ten brelok, to przynajmniej nie rozstawałem się z nim...
— A złodzieju!.. złodzieju i morderco! — zawołała pani Verniere, przestając panować nad sobą.
— Pani... pani... strzeż się! — rzekł nędznik, głosem głuchym i świszczącym, zbliżając się w postawie groźnej do nieszczęśliwej kobiety.
Pomimo jednak tej postawy, pomimo wściekłości, błyszczącej w oczach tego człowieka, którego uznawała za gotowego na wszystko, Aurelia ciągnęła dalej:
— Ta pieczątka stanowiła dowód, gubiący ciebie!.. Ukradłeś ją w parku Saint-Maur, tego dnia, kiedy znalazłeś się sam w gabinecie pana Savanne, pod pozorem napisania listu! Weronika Sollier i jej wnuczka były groźbą dla ciebie i zabiłeś je! Kłamstwami i obłudą potrafiłeś odwrócić podejrzenia moje w Berlinie. Dziś już mnie nie oszukasz i dość będzie mego jednego słowa, ażeby sąd cię pochwycił w swe ręce i zaprowadził na rusztowanie, które na ciebie czeka!
— Tego słowa ty nie powiesz — wyrzekł Robert, rzucając się na Aurelię i chwytając ją za ręce, które ścisnął, ledwie nie druzgocząc.
— Powiem.
— Nie, jeżeli nie chcesz, ażeby twój syn nie zozostał zhańbiony jak ja!
— A w czem hańba Roberta Verniere mogłaby dosięgnąć Filipa de Nayle?
— Filip jest solidarnie odpowiedzialny za mą zbrodnię!.. Jest moim wspólnikiem.
— Kłamiesz! nie wierzę ci!
— A ja ci powtarzam, że on jest moim wspólnikiem! Jeżeli powiesz jedno słowo, mogące mnie zgubić, ja go z sobą zgubię... Możesz ocalić nas obu, mówiąc sędziemu śledczemu, że nie widziałaś nigdy tego breloka!..
— Nigdy!
— Dobrze! W takim razie sąd przysięgłych. sądzić będzie Filipa de Nayle o zdradę Francyi.
— Filip, mój syn, miałby zdradzić swoją ojczyznę! Co znowu!
— Jako wspólnik Roberta Verniere. Wszystkie plany, sprzedane Prusom, były przez niego zrobione!.. objaśnienia ręką jego napisane!.. Widzisz więc, że będziesz musiała milczeć!..
Aurelia nie zdążyła odpowiedzieć.
W tejże chwili drzwi od przedsionka otworzyły się nagle i na progu ukazała się Weronika Sollier.
— A czy i mnie zmusisz pan do milczenia? — zawołała.
Na te słowa odpowiedziały dwa okrzyki zgrozy, wydane przez bratobójcę i Aurelię.
Oboje cofnęli się, przerażeni ukazaniem się kobiety, którą uważali za nieżyjącą.
Robert nieprzytomny wyjąkał:
— Pani Sollier!.. Żywa!.. Zkąd przychodzi? Czego chce?.. Kto ją przyprowadził tutaj?..
— Wola wymierzenia sprawiedliwości na mordercach Ryszarda Verniere? — odparła Weronika, podchodząc ku niemu.
— Ta kobieta jest waryatką!
— Nie, ja waryatką nie jestem, i poznałam pana dobrze.
— Ażeby poznać, trzeba widzieć, a ty jesteś ślepą!
— Ślepą! — powtórzyła babka Marty, zbliżając się ciągle. — Na to pan liczyłeś... Dlatego, że byłam ślepą i że mogłam nią już nie być, chciałeś mnie pan zamordować!.. Ślepa! Nie, ja nią już nie jestem! Ja pana widzę tak, jak widziałam w noc pożaru fabryki w Saint-Ouen. Widzę pana bladego, drżącego, z ustami zbielałemi, z oczyma błędnemi! A tu na pańskiem ubraniu czy ta plama czerwona, którą widzę, to krew?.. krew brata pańskiego?.. Nie, to wstążka, godło honorowe, które pan bezcześcisz i które ja z pana zdzieram.
To mówiąc, pani Sollier, łącząc czyn ze słowem, zdarła wstążeczkę czerwoną z surduta Roberta i, skrzyżowawszy ręce, dodała:
— Czy powiesz jeszcze, że jestem ślepą, morderco?
Bratobójca wydał okrzyk wściekłości, wziąwszy z biurka nóż ze stali damasceńskiej do rozcinania papieru, zamierzył się na oskarżycielkę, która ani się nie poruszyła dla uniknięcia ciosu.
Ale już pani Verniere rzuciła się między nią a nim, zasłaniając ją sobą.
— Zanim ją uderzysz, mnie zabijesz! — wyrzekła.
Przez drzwi w głębi nowa osoba niespodziewana wbiegła, wołając:
— Nie bój się, pani, on nikogo nie zabije! Ja tu jestem!
Był to Magloire, a za nim biegła Marta.
Jedyną ręką dzielny mańkut schwycił Roberta za ramię i rozbroił go, podczas gdy Marta, przybiegłszy do Weroniki, objęła ją rączkami i szeptała:
— Nie bój się, babciu, my tu jesteśmy! Nasz przyjaciel Magloire czuwa nad tobą...
Teraz się otworzyły drzwi boczne od gabinetu.
Z lewej strony. wszedł Henryk wraz z Aliną i Matyldą. Z prawej Daniel Savanne i Filip de Nayle.
Robert cofnął się, chwiejąc.
Nogi się pod nim uginały. Czuł, że jest zgubiony.
Filip się zbliżył.
— Doświadczenie już nastąpiło — rzekł, zwracając się do sędziego i jego synowca — i udało się zupełnie. Słyszeliście, co powiedział ten człowiek — tu wskazał na Roberta słyszeliście, jak przed chwilą przyznał się mej matce do zbrodni — mordercą Ryszarda Verniere jest on!
Zbrodniarz, odzyskując nieco siły, miał odwagą wykrzyknąć:
— Kłamstwo!
— Nie, to prawda — odparła Weronika. — Ja z panem walczyłam w nocy pożaru w chwili, gdy brat pański, zabity przez pana, padł zbroczony krwią u nóg pańskich... Ja z pana zerwałam ten klejnot, który tak już pana oskarża!
Potem, zwracając się do Aliny drżącej, mówiła dalej:
— Ten człowiek, ten nędznik, zabił ojca pani! On podpalił fabrykę, on panią zrujnował!.. Ja żądam sprawiedliwości i zemsty.
— On... On... bratobójca! — wyjąkała Alina oszołomiona.
— Bratobójca, złodziej i podpalacz! — krzyknął Magloire — a! łotr!
— A ten bratobójca jest jeszcze i szpiegiem wyrzekł Filip. — O! nie znacie jeszcze zupełnie nędznika. Wykonał i sprzedał Francyi skuteczne uzbrojenia, a gdy dostał pieniądze, gdy go nagrodzono i w sposób honorowy za jego rzekomy patryotyzm, wiecie, co zrobił? sprzedał i wydał te same plany, te same modele Niemcom i wziął za to pieniądze.
Okrzyk zgrozy wydarł się z ust wszystkich.
Filip ciągnął dalej z wzmagającym się gniewem.
— Człowiek ten jest zdrajcą, agentem i to nie od wczoraj! Oddawna już, lata całe. Poszukiwany w gronie swych szpiegów. Ten list tego dowodzi, panie sędzio śledczy, ten list adresowany do ambasadora niemieckiego, o którego odcyfrowanie pan mnie prosił.
Młodzieniec oddał list Danielowi i ciągnął dalej:
Na szczęście, wykryłem, że ten nikczemnik, sprzedał kraj nasz wrogowi. Fortelem potrafiłem odebrać agentowi niemieckiemu, co mu wydał za złoto!.. Plany, modele, wyliczenia, wszystko to wróciło do mych rak!.. To wyrzutek, najpodlejszy z ludzi, i w imieniu Francyi, zdradzonej przez niego, znieważonej przez niego, policzkuję jego twarz judaszowską.
I ręka Filipa opadła na policzek Roberta Verniere.