Marta (de Montépin, 1898)/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Smutna wiadomość miała nazajutrz zrana przeszkodzić wykonaniu tego projektu.
Magloire otrzymał z Point d’Ain list, na którego widok serce mu się ścisnęło smutnem przeczuciem.
W tej miejscowości mieszkała jego matka, a ona nie umiała pisać.
Drżącemi rękoma otworzył list.
Matka pańska jest chora. Wzywa pana. Przyjeżdżaj pan do niej natychmiast“.
Nazwisko, podpisane pod listem, było nieznane Magloirowi, ale nie mógł wątpić w szczerość listu.
Pot zimny zwilżył mu skronie.
Czyżby żałoba spaść miała i na niego?
Przerażony tą myślą, zacny mańkut nie wahał się ani chwili. Trzeba było jechać.
Ubrał się czemprędzej, wziął pieniądze, wyszedł od siebie i wstąpił do kawiarni, ażeby dowiedzieć się z przewodnika kolejowego o pociąg, którym mógł jechać.
Pociąg odchodził o godzinie drugiej minut czterdzieści pięć po południu.
Czas więc miał na śniadanie, ale nie zdążyłby już zaprowadzić pani Sollier do magnetyzera O’Briena.
Dlatego postanowił uprzedzić ją o swym raptownym wyjeździe, ażeby nań nie czekała.
Nie tracąc ani minuty, pobiegł do niej i opowiedział, co zaszło.
— Na szczęście, mogę być spokojny o was — dodał mańkut, który, pomimo zmartwienia nie przestawał się interesować swemi drogiemi protegowanemi. —
Po przy jeździe do Pont-d’Ain, zaraz do was napiszę... Proszę was tylko o to, ażebyście się nie trapiły moją nieobecnością, i nie zanadto się nudziły. Cokolwiek się stanie, ja wkrótce powrócę... i dałby Bóg, aby nie z żałobą...
Biedna Weronika miała łzy w oczach.
— Bądź spokojny, mój dobry Magloire — odezwała się Marta, całując dawnego żołnierza marynarki — przysięgam ci, że babunia nie będzie się nudziła!.. Już ja w tem będę... Nie dam jej być smutną, i jeżeli zechce, będziemy zarabiali pieniądze podczas twojej nieobecności... Ja wiem już, gdzie się chodzi... Babcia jest dość silna do obwożenia ze mną twojej katarynki... Odwiedzimy razem twą najlepszą klientelę, ażeby nie zapomniała o tobie... Ja grać im będę twoje piękne melodye i śpiewać najładniejsze piosenki, jakie umiem.. Cóż ty na to, mój dobry Magloire?
— Ja powiem, że to doskonała myśl i jeżeli wycieczki nie będą zbyt długie, staną się wyborną rozrywką dla pani Sollier.
— A widzisz, babciu, że Magloire przytakuje mi! — zawołała Marta. — Wszak chcesz, babciu?
— Zrobię wszysko, co zechcesz, pieszczoszko, będziesz mnie oprowadzała.
— To dobrze i to będzie zabawne! Kiedy się zatrzymamy przed jakim domem, ty, babciu, będziesz kręciła korbą, a ja będę śpiewała, mnie teraz już znają we wszystkich miejscach, gdzie chodziłam z moim dobrym przyjacielem Magloirem... Będziemy mieli ładne zarobki i podzielimy je na dwie części, tak jak on robił... Połowa dla niego, połowa dla nas!.. A co, dobrze?
Mańkut, bardzo wzruszony, objął dziecko lewem ramieniem i przycisnął do serca.
— A teraz, chodźcie ze mną na śniadanie — rzekł następnie — muszę się śpieszyć, a po moim odjeździe, pójdzie pani do magnetyzera, skoro pani chce...
— Tak, muszę iść i pójdę! — odpowiedziała Weronika.
Udał się do restauracyi, gdzie pani Aubin i Marya dowiedziały się ze szczerem zmartwieniem o odjeździe Magloira.
O godzinie pierwszej opuścił Weronikę i Martę, przygotowujące się do pójścia na ulicę Zwycięztwa.
∗
∗ ∗ |
Około godziny dziesiątej Robert Verniere i jego pasierb przybyli do Saint-Ouen, dla zobaczenia, jak idą roboty, i dla wydania rozporządzeń.
Wszystko postępowało zadziwiająco szybko.
Za dwa tygodnie można będzie otworzyć warsztaty odbudowane i fabryka nabrałaby życia.
Robert, zwiedziwszy szczegółowo roboty, postarał się o pozostanie sam na chwilę z Klaudyuszem Grivot.
Ten, który w fabryce nie mówił mu po imieniu, z obawy, ażeby nie być usłyszanym, zapytał go:
— Czy zależy panu pryncypałowi na zobaczeniu się z doktorem O’Brienem?
— Tak, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Ztąd pojadę do Paryża, ażeby wyszukać jego adresu...
— To zbyteczne...
— Dlaczego?
— Bo to jego adres: Ulica Zwycięztwa Nr. 42 b.
— Kto ci go dał?
Pan pryncypał chciał go mieć i ma go teraz.
Robert zapisał adres w notatniku.
Grivot podchwycił:
— Czy pan dziś pojedzie?
— Tak.
— Nie było nic w tem dziwnego, gdyby się pan spotkał u magnetyzera z panią Sollier.
Bratobójca drgnął.
— Ona u O’Briena! — zawołał.
— Tak, stara się nie tracić czasu.
— Jadę natychmiast.
Robert pośpiesznie opuścił ulicę Hordoin i na placu merostwa wsiadł do tramwaju.
Wysiadł na placu Havru, wziął dorożkę i kazał się wieźć na ulicę Zwycięztwa.
Na czarnej tablicy marmurowej, przybitej u wejścia, wyryte były te wyrazy zgloskami złoconemi:
A później:
Inna tabliczka po lewej stronie drzwi opiewała:
Robert zadzwonił.
Powiedzieliśmy, że, po zerwaniu z baronem Schwartzem, O’ Brien pożegnał personel niemiecki, który zatrudniał i który się składał z podrzędnych szpiegów.
Pozostawił przy sobie tylko jednego Pomerańczyka, któremu, jak mniemał, mógł zupełnie zaufać.
Ten właśnie Pomerańczyk, w liberyi szwajcara z ministeryum, otworzył Robertowi Verniere.
—Czy jest doktór O’Brien? — zapytał?
— Niema, proszę pana.
— Naprawdę?
— Tak, panie.
— Kiedy powróci?
— Zapewne w południe na śniadanie... Ale porady zaczynają się dopiero o godzinie drugiej, jak jest wskazane na tabliczce.
— A czy nie mógłbym się zobaczyć z nim między śniadaniem a poradami?
— Czy pan ma jaki interes osobisty?
— Tak.
— To pan doktór przyjmie pana między godziną pierwszą a drugą.
— Powrócę za godzinę.
— Czy pan zechce mi zostawić swe nazwisko?
— To zbyteczne...
Słowa te były wymienione w przedsionku.
Robert wyszedł.
Pomerańczyk, zamykając drzwi za nim, pomyślał:
— Zdaje mi się, że już widziałem tę twarz w Berlinie, w biurach wywiadowczych sztabu jeneralnego...
Wspólnik Klaudyusza Grivot poszedł na śniadanie do poblizkiej restauracyi, a o pierwszej punktualnie zadzwonił znów pod nr. 42 b.
Magnetyzer kończył śniadanie z panną Mariani.
Pomerańczyk uprzedził go, że był jakiś gość w interesie osobistym i ma jeszcze przyjść.
— Zobacz, czy to ten gość rzekł doń O’Brien, usłyszawszy dzwonek. Jeżeli to on, zaprowadź go do mego gabinetu i zażądaj biletu wizytowego.
Niemiec poszedł otworzyć i poznał nowo przybyłego.
— Pan doktór jest u siebie rzekł. — Racz pan pójść za mną.
Brat Ryszarda został wprowadzony do pokoju wskazanego, a lokaj poprosił o bilet wizytowy, bez którego nie mógłby być wpuszczony.
— Oto jest.
Niemiec rzucił oczyma na tę kartę i wyczytał:
— Robert Verniere.
Rozśmiał się po cichu.
— Do dyabła! wcale się nie myliłem, sadząc, że ta twarz mi jest znana! — To ten jegomość, którym się tak zajmowano i zajmują się jeszcze teraz na ulicy Verneuil.. Dobrze o tem wiedzieć...
Rzeczywiście, jeżeli O’Brien spodziewał się wizyty, to z pewnością nie Roberta, którego przed kilkoma jeszcze tygodniami miał śledzić nieustannie.
Odkąd opuściwszy Berlin, przyjechał do Paryża, dla objęcia zwierzchnictwa nad sekcyą wywiadowczą na żołdzie niemieckim, nie widział się wcale z dawnym kolegą z biur wywiadowczych sztabu jeneralnego.
Po co przychodził do niego człowiek, którego baron Wilhelm Schwartz podejrzewał o odegranie roli bardzo ważnej, jeżeli nawet nie pierwszej w zbrodniach w Saint-Quen?
Czego chciał?
Włożył bilet do kieszeni i rzekł do Mariani:
— Nie wiem, jak mnie długo zatrzyma ten gość... Bądź gotowa do porad.
— Zdaje mi się, że nie opóźniam się nigdy — odparła piękna dziewczyna cierpko.
O’Brien wzruszył ramionami i poszedł do Roberta.
— Drogi panie Verniere, co za dobra niespodzianka! — rzekł, idąc do bratobójcy podając mu obie ręce. — Prawdziwie niespodziewana wizyta! A może być tylko przyjemną!.. Więc jesteś pan w Paryżu... Nie wiedziałem.
— Jestem tu od kilku tygodni, kochany doktorze — odpowiedział Robert — wezwany zostałem w bardzo smutnych okolicznościach.
— Kłopoty?
— Więcej niż kłopoty... Głębokie zmartwienie... Śmierć mego brata...
— A tak... tak... — rzekł Amerykanin, zawsze niedowierzający, zawsze na wszystko uważny. — Słyszałem o tem... Zamordowany, nieprawdaż?
— Tak. zamordowany... zrabowany.. zrujnowany zupełnic... córkę, pozostałą bez środków, przygarnęła żona moja i ja ze względów familijnych.. Mieszkamy teraz w Paryżu i nie opuścimy go już... Kazałem odbudować fabrykę mego biednego brata, dzięki kapitałom, których zechciała mi dostarczyć moja żona, i będę tą fabryką kierował, mając za wspólnika mego pasierba, hrabiego Filipa de Nayle...
— To jesteś pan na czele doskonałego interesu!.. Wspaniałe stanowisko! Tem lepiej!.. Cieszę się szczerze, gdyż byłeś pan dla mnie zawsze sympatycznym, a dotąd prześladowało cię zawsze niepowodzenie.
Tu nowe uściski ręki.
— Tak — odparł Robert — zdaje mi się, że ten pech już znikł i liczę na piękną przyszłość...
— Raz jeszcze winszuję panu... Ponieważ szanse uśmiechają się panu, to z nich korzystaj, ale pozwól mi dać dobrą radę, nie nadużywaj ich.
— Będę korzystał bez nadużywania! Teraz jestem rozważniejszy!