Marta (de Montépin, 1898)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dorożka jechała prędko.
Przejeżdżali teraz przez aleje Armii Wielkiej, zmierzając ku Neuilly.
Po chwili milczenia, Robert podchwycił:
— Przy ślepej jest... jakiś niby opiekun?
— Magloire mańkut.
— Tak.
— To niezły chłopiec... ale zanadto w sobie zamknięty... mało rozmowny.
— Dobrze byłoby trzymać go zdaleka.
— Ja go się wystrzegam oddawna.
— O! — wyrzekł Robert przez zęby zaciśnięte. — Niepodobna żyć wśród tych wszystkich niepokojów... Muszę się widzieć z O’Brienem... musi mi powiedzieć, czy magnetyzm jest czemś więcej niż łapką dla wyzyskiwania.
łatwowiernych głupców? Czy ta kobieta może dojść do wykrycia prawdy? A. więc...
Robert przerwał sobie.
— Więc co? — zapytał Klaudyusz.
— Więc tem gorzej dla niej!
I nędznik podkreślił myśl swą strasznym gestem.
— Jutro — mówił dalej — poszukam Amerykanina, znajdę go, zapłacę mu, ażeby był szczery, a jeżeli mi powie, że grozi mi choć najmniejsze niebezpieczeństwo, ze strony ślepej, uwierzę mu i przedsięwezmę odpowiednie kroki...
— Jeżeli mu zapłacisz, to będą stracone pieniądze. Zresztą niewielka to bieda! — odparł Grivot. — Ale ze wszystkiego tego, co słyszałem u sędziego śledczego, uderzyła mnie jedna rzecz, której nie zrozumiałem.
— Co takiego?
— A tajemnica owa, którą Weronika chciała powierzyć sędziemu, do której był zamieszany brat jego kapitan okrętu, Gabryel Savanne.
— I ja również nie zrozumiałem — rzekł Robert.
— Odźwierna utrzymywała, że wprowadziła marynarza do gabinetu Ryszarda Verniere 30-go grudnia wieczorem: A Daniel Savanne twierdził, że brat jego znajdował się w drodze między Marsylią i Paryżem o tej godzinie i tejże daty i że przybył do niego w niedzielę zrana, 31-go. W tem jest coś dziwnego.
Robert zaś myślał o trzystu tysiącach franków, znalezionych w kasie brata, na których koperta nosiła te wyrazy:
— Rzeczywiście coś dziwnego! ― poparł.
Zagadka, której rozwiązania nie dowiemy się nigdy; ponieważ Gabryel Savanne umarł.
Przybywano do willi Neuilly.
— Jedź do fabryki powozem rzekł Robert do swego wspólnika przyjrzyj się robotom, które zrobione zostały od rana, a przede wszystkiem pilnuj ślepej.
— Nie lękaj się. Czy się zobaczę z tobą jutro?
— Tak, w fabryce. Pójdę tam bardzo wcześnie, a następnie zajmę się O’Brienem.
Robert udał się do willi, a Klaudyusz pojechał do Saiut-Ouen, gdzie Filip de Nayle prowadził gorliwie roboty!
Przechodząc przez salon na parterze, bratobójca znalazł się w obecności Aliny i Matyldy.
Zapytywał siebie, czy nie ma jej zawiadomić o ciosie niespodziewanym, który ją uderzył także, zastanowił się jednak, że lepiej byłoby pozostawić spełnienie tego trudnego zadania Danielowi Savanne lub Henrykowi, którzy odwiedzą ich w Neuilly wieczorem.
Zamieniwszy kilka słów nic nieznaczących z młodemi dziewczętami, udał się do swego gabinetu pracy.
Zresztą nie zawiodły go przewidywania.
Wieczorem Daniel i Henryk oznajmili Matyldzie o śmierci jej stryja.
Co było przyczyną śmierci? W jakich nastąpiła okolicznościach?
Niewiadomo.
Telegram, nadesłany z Hanoi, zawierał tylko te wyrazy:
Kapitan Gabryel Savanne zmarł na pełnem morzu. List objaśniający wysłany.
Nie wiedziano więc nic zgoła, a dla dowiedzenia się o szczegółach, trzeba było czekać na list zapowiedziany.
Boleść Daniela i Henryka była niezmierna. Jeden tracił brata ukochanego, drugi ojca ubóstwianego.
Matylda podzielała ich zmartwienie, chociaż bardzo mało znała stryja.
Jeżeli nie doznała gwałtownej rozpaczy — co było niemożebne — to jednak zapłakała szczerze.
Już przez to, że Henryk cierpiał okrutnie, i ona musiała cierpieć.
Ponieważ żałoba okryła dom jego, Daniel Savanne prosił panią Verniere, ażeby jeszcze przez czas pewien zatrzymała córkę przy sobie, na co Aurelia zgodziła się z całego serca.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Powróćmy do Saint-Ouen.
Obiad, przyszykowany za staraniem pani Aubin, dla uczczenia powrotu Weroniki Sollier ze szpitala, udał się pod każdym względem.
Niewidoma, siedząc między Magloirem i wnuczką, przewodniczyła temu zebraniu, które nazwać można było familijnem, gdyż składali je dawni robotnicy Ryszarda Verniere, wśród których znajdowali się stary Szymon i Klaudyusz Grivot.
Vide-Gousset, pijak, który, jak sobie czytelnicy przypominają, wymienił na monetę bilet loteryjny, chcąc dać składkę na pogrzeb biednej Germany — Vide-Gousset miał również należeć do zebrania, lecz o godzinie oznaczonej wcale się nie pokazał.
Szczera wesołość panowała wśród biesiadników.
Weronika znajdowała chwilę ukojenia w swych cierpieniach.
Oznaki sympatyi, jakiemy otaczali ją ci dzielni ludzie, czyniły mniej dolegliwemi głębokie rany jej duszy.
Marya siedziała obok kataryniarza, którego to sąsiedztwo bardzo cieszyło, i tak nadskakiwał ładnej służącej, że pani Aubin zawołała do nich ze śmiechem:
— A pobierzcież się zakochani... Przynajmniej nacałujecie się, ile tylko zechcecie!
— I to przyjdzie, pani Aubin odparł mańkut.
— Pobierzcie się zaraz i kupcie odemnie mój zakład...
Zawołano zewsząd: bravo! na projekt, tak niespodziewanie podany przez zacną kobietę, która ciągnęła dalej:
— Ja nie jestem już młoda, widzicie, i mam ochotę już odpocząć... Marya jest dobrą dziewczyną, pracowita, jak żadna, i zna dom wybornie... Odstąpię wam tanio, moje dzieci... Będzie zawsze miała z czego żyć i dam wam czas do spłaty... jak długo chcecie...
— O! to się zrobi, niech tylko ma pieniądze!.. — odpowiedział mańkut.
— Nie potrzeba kapitałów. Koszta aktu i małe zaliczenie na towary... i to jeszcze zaliczenie od was, o ile można, najmniejsze.
Marya patrzyła na Magloira, a spojrzenie jej mówiło wyraźnie:
— Interes niezawodnie dobry i podoba mi się.
Magloire zrozumiał.
— No, a jaka cena pani Aubin? — rzekł. — Ja z przyjemnością zastąpiłbym katarynkę bufetem, dobrze zaopatrzonym.
— Dwadzieścia tysięcy franków. Dwa tysiące przy podpisaniu kontraktu sprzedaży, a potem reszta do zapłacenia w ciągu lat dziesięciu, z procentem tylko po trzy... Czy można dać przystępniejsze warunki?
— Dalibóg nie! — zawołał mańkut. A czem ty — rozporządzasz, Maryo?
D— wustoma frankami.
— A ja tysiącem... Czasy są ciężkie... Kiedy będziemy mieli dwa do trzech tysięcy franków gotówką, pomówimy o tem pani Aubin.
Restauratorka miała odpowiedzieć, gdy drzwi od sali otworzyły się z hałasem.
Każdy ździwiony obrócił głowę.
Na progu ukazał się Vide-Gousset, trzymając się klamki.
— Trochę się spóźniłem, co? — odezwał się głosem przytłumionym.
Odpowiedział wybuch ogólnego śmiechu.
On zbliżył się do stołu.
— Proszę mi wybaczyć.
Potem, zwracając się do Weroniki, dodał:
— Pani Sollier, widzę panią z prawdziwą przyjemnością... A to zuch z pani... Cieszę się, bo i ja mam serce... A dacie mi państwo miejsce?
— Miejsce, masz swoje miejsce tam, na końcu — rzekł stary Szymon — siadaj, a nie potłucz kieliszków.
— W kieliszki ja nalewam i piję z nich, a nie tłuczę — wyjąkał pijak, opierając się na ramioniach biesiadników, ażeby się dostać na wskazane mu krzesło, na które się osunął ciężko.
— A to się zahulał — rzekł jeden z robotników fabrycznych — nie było cię widać przez cztery dni.
— A tak cztery dni bomblowania — odparł Vide-Gousset — szczególniej wczoraj... Śniadanie w Bercy.. Obiad u Jansena z flakami aż palce lizać... a wieczorem wizyta u jasnowidzącej..
Usłyszawszy o jasnowidzącej, Weronika i Klaudyusz zwrócili pilniejszą uwagę na słowa pijaka.
— U jasnowidzącej? — powtórzył stary Szymon.
— A tak.
— O coś ją chodził pytać?
— A no żeby mi przyszłość przepowiedziała!
— I cóż ci przepowiedziała?
— A to już ja wiem... i wierzę... a jaki tam szyk u tej jasnowidzącej... co za wspaniała z niej kobieta... a magnetyzer... Powiada do niej: „Śpij“, a ona zaraz fajt i już śpi i dopiero przez sen gada...
I, opowiadając, naśladował ruchy magnetyzera.
— A gdzież to takie przedstawienie? — zapytał Szymon.
— O! to w najpiękniejszej dzielnicy miasta przy ulicy Zwycięztwa Nr. 42 b. słynny magnetyzer amerykański O’Brien.
Klaudyusz Grivot uśmiechnął się.
Opowiadanie pijaka podało mu adres, którego Robert chciał szukać nazajutrz.
Weronika zaś wyryła ten adres w pamięci i postanowiła jutro dać się zaprowadzić na tę ulicę.
O godzinie dziesiątej wstano od stołu i pożegnano się; Magloire odprowadził panią Sollier i Martę do ich mieszkanka.
— Mój dobry Magloire — rzekła doń Weronika — jutro poproszę cię o przysługę.
— Z całego serca! O co chodzi?
— Ażebyś mnie zaprowadził jutro do jasnowidzącej przy ulicy Zwycięztwa.
— Jeżeli nie pomoże, to i nie zaszkodzi — odparł mańkut. — Zjemy śniadanie i pojedziemy następnie do Paryża...
I dzielny chłopiec pożegnał się ze swemi protegowanemi.