Marta (de Montépin, 1898)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Oddawna już pani Aubin, Marya oraz inne służące restauracyi oczekiwały niewidomej.
Prawdziwą było dla nich przyjemnością, gdy mogły jej pomódz do wysiadania z dorożki i ucałować.
Weronika, pomimo wielkich cierpień, jakich doznała i jakie jeszcze przewidywała, doświadczała głębokiej radości, widząc się otoczoną temi zacnemi sercami.
Magloire, wzruszony wielce przyjęciem, zgotowanem poczciwej kobiecie, którą uważał słusznie za swą protegowaną, ukradkiem otarł łzę rękawem.
Na wieczór przygotowano dla Weroniki powitalną wieczerzę.
Przedewszystkiem zaś umieszczono panią Sollier i Martę w skromnem mieszkanku, dokąd Magloire przeniósł rzeczy z dawnego pawilonu odźwiernej.
― Mój dobry, mój drogi Magloire — rzekła do niego, biorąc go za rękę — nie znajdę nigdy dość słów do okazania ci wdzięczności, jaką mam dla sercu.... ciebie w mem sercu...
— Wdzięczności! — przerwał dawny żołnierz marynarki — a to z powodu czego, pani Sollier?
— Z powodu czego? — zawołała Weronika — pytasz mnie z powodu czego... Więc to nic nie znaczą starania, któremi mnie otaczasz, przywiązanie, którego dałeś dowód, czuwając jak ojciec nad córką mej biednej Germany. Gdyby nie ty, coby się stało z mą pieszczoszką? Coby się stało i ze mną? Tyś nas obie uratował! Ale wszelka dobra wola ma swe granice, zwłaszcza, gdy trzeba pracy dla zarabiania na życie, pracy, od rana do wieczora!.. Ja też nie chcę być dłużej dla ciebie ciężarem i dlatego chcę się z tobą porozumieć i poprosić o radę...
Magloire znowu przerwał.
— Pani Sollier — rzekł — zrób to dla mnie i odpędź od siebie wszystkie te brzydkie myśli, nie żądaj odemnie żadnej rady... To jest dam pani jednę radę, ażebyś żyła spokojnie, miała zaufanie do mnie i we wszystkiem na mnie polegała... Uczyń to dla mnie i nie zajmuj się swą przyszłością. Mieszkanie to zapłacone jest pani Aubin na rok zgóry, a co do reszty to się zgodzimy.
— To jest mam czynić wszystko, co pan chce?
— Najzupełniej wszystko.
Marta wdała się do rozmowy.
— Tak... tak... babciu — rzekła, całując niewidomą.. — Trzeba słuchać naszego dobrego przyjaciela... trzeba mu ufać... nie trzeba mu się w niczem sprzeciwiać... Ja czytałam w pewnej książeczce o dobrej wróżce, która się opiekowała poczciwymi ludźmi... Magloire jest naszą dobrą wróżką... widzisz, babciu, i pozwól mu się opiekować nami, jak chce... My to mu odpłacimy kochaniem.
― O! mała ma racyę! — zawołał Magloire w uniesieniu.
Weronika ucałowała Martę i szepnęła:
— Droga pieszczoszko, będę posłuszna wam obojgu.
— To co innego! — wyrzekł wesoło mańkut. — Teraz wszystko pójdzie, jak po maśle... Otóż mieszkanie już zapłacone za rok... Jedzenia dostarczać pani będzie mama Aubin... Jużem się z nią porozumiał...
— Ale trzeba jej płacić?
— Naturalnie... To się jej zapłaci.
— Z czego?
— Z tego!
Magloire wydobył z kieszeni portmonetkę, grubo wypchaną i, włożywszy ją niewidomej do ręki, dodał:
— I zaręczam pani, że jest z czego.
— Cóż to za portmonetka, mój przyjacielu? — spytała Weronika. — Co w niej jest?
— Pieniądze, które od miesiąca Marta zarobiła...
— Zarobiła?
— Tak! i to dobrze zarobiła!
— Jakto?
— Chodząc na wędrówki, w których śpiewaliśmy, przygrywając sobie na katarynce. Dzięki jej miłemu obejściu, ładnemu głosikowi i zajęciu, jakie budzi we wszystkich, zarobki były tak pokaźne... Wiesz pani, że teraz zarabiam trzy razy więcej, tak, moja droga pani Sollier, trzy razy więcej! Słowo honoru. Cóż więc słuszniejszego, że dzielimy się dochodami!.. Otóż jej część odłożyłem na bok... Chciałem to zachować na później, ale mamy jeszcze dość czasu, ażeby pomyśleć o zebraniu dla niej posagu. Mam plan, który wydaje mi się dobrym... Jeżeli się powiedzie, reszta pójdzie dobrze sama... Ale teraz trzeba, ażeby nic nie brakowało pani Sollier. A! tak! w tej portmonetce dość jest monety... ażeby opłacać poczciwej mamie Aubin całodzienne utrzymanie... a gdy tych pieniążków zabraknie, to będą inne...
— Ale... — odezwała się niewidoma.
— Niema żadnego ale... — odrzekł Magloire — a zwłaszcza nie dziękuj pani. Te pieniądze nie ja pani daję, tylko Marta, twoja ukochana wnuczka... To owoc jej pracy...
— Tak, kochana babciu! — zawołała Marta uradowana — ja zarobię jeszcze dużo pieniędzy, bardzo dużo pieniędzy. I to będzie dla ciebie, babciu! Codzień będę chodziła z Magloirem... Śpiewając, będę kręciła korbą... To takie zabawne... I będziemy bogaci, bogaci, tacy bogaci, że nie będziemy wiedzieli, co czynić mamy z naszem bogactwem...
— Więc, droga pieszczoszko — wyszeptała ociemniała rozczulona — chcesz pracować dla mnie... Nie wiem, czy powinnam to przyjąć...
— Powinnaś!.. powinnaś! — rzekła pieszczotliwie dziewczynka — powiedziałaś, że będziesz nam posłuszną...
— Dałaś pani słowo! — poparł Magloire.
Weronika nie mogła powstrzymać łez.
— O! moje dzieci... moje drogie dzieci— rzekła, obejmując jednym i tym samym uściskiem głowę mańkuta i Marty, którzy uklękli przed nią. — Jacyście dobrzy oboje i jak podziękować Bogu, który mi was zesłał!
— Spełniając naszą wolę, pani Sollier.
— A! spełniać ją będę... już się nie sprzeciwiam... raj byłby na ziemi, gdyby wszyscy jak wy tacy byli.
∗
∗ ∗ |
Po wyjściu z gabinetu sędziego śledczego, Robert, Klaudyusz Grivot i kasyer Prieur, udali się długim korytarzem i zeszli ze schodów, prowadzących na dziedziniec.
Idąc, rozmawiali.
— To prawdziwa fatalność — rzekł Prieur. ― Nowa katastrofa tu, wśród tylu innych! ja jestem przerażony!
— Tak... prawdziwa czarna serya — odpowiedział Robert, zapożyczając wyrażenia ze specyalnego słownika graczy.
Nie chciał wdawać się w długą rozmowę, w tej chwili pragnął tylko jednego: znaleźć się sam na sam ze swym wspólnikiem, ażeby sobie sprawić ulgę, zwierzając się z dolegającego mu niepokoju.
Uważał jednak za stosowne dodać, zwracając się do kasyera:
— Wracasz pan do fabryki, panie Prieur?
— Tak, panie... mam kilka rachunków do ukończenia... a ponieważ jutro niedziela... chciałem je mieć gotowe dziś wieczorem...
— Dobrze, idź pan. Ja zatrzymuję pana Grivot... Chcę się go poradzić w przedmiocie nowej machiny, której mają złożyć mi plan.
Prieur ukłonił się Robertowi, uścisnął rękę majstrowi i poszedł w swoją stronę.
Skoro tylko znalazł się sam ze wspólnikiem, Robert zapytał:
— Czy znasz adres O’Briena, magnetyzera?
— Nie znam.
— Jakże się o nim dowiedzieć?
— Znajdziesz go z pewnością na ostatniej stronie gazet. Ten człowiek ze zwyczajami amerykańskiemi, niezawodnie bije wciąż w bęben reklamowy.
— Bardzo być może.
— Na co potrzebujesz O’Briena?
— Powiem ci, ale dowiedzmy się najprzód, gdzie mieszka.
Weszli do kawiarni i kazali sobie podać gazety grogu.
Nie znaleźli jednak ogłoszeń magnetyzera.
Dyrektor instytutu magnetycznego podawał wszakże ogromne reklamy, lecz nie był to dzień dla jego ogłoszeń.
— Muszę go jednak znaleźć! — wyrzekł Robert, odrzucając z niecierpliwością gazety niepotrzebne. — On przecież zbyt jest znany, abyśmy go nie mogli znaleźć!.. Chodźmy.
Wstał, zapłacił i wyszli z kawiarni.
— Dokąd pójdziemy? — zapytał Klaudyusz.
— Do mnie, do Neuilly. Będziesz mi tam towarzyszył. Pomówimy w drodze.
Na stacyi najbliższej wzięli dorożkę, i skoro tylko ruszyła z miejsca, Robert, zwracając się do Klaudyusza, rzekł:
— I cóż myślisz o tem, co się dzieje? Czy sądzisz, że jesteśmy zagrożeni?
— Przez chwilę myślałem, że byliśmy.
— A teraz?
— Zapewniam cię, że jestem spokojny.
— Zkąd masz ten spokój?
— Wdałeś się w grę bardzo niebezpieczną, odważając się mówić w obecności ślepej. Nie straciłem jej z oczu, gdy ją badał sędzia... Drgnęła, słysząc twój głos, bo jej się zdawało że go poznaje, i w tem nie myliła się. Podejrzenie przebiegło jej przez myśl, ale trwało tylko sekundę. Wygrałeś partyę! Nie mamy się czego lękać zwierzeń Weroniki.
— Ale ten brelok, który pokazała Danielowi Savanne, co go jej oddał, a ona ma go odnieść za trzy dni?
— To rzeczywiście było poważne, niech dyabeł ją porwie z tym brelokiem! A ja cię przestrzegałem — chyba przypominasz sobie — że kółko, na którem wisiał brelok, jest zużyte i bardzo łatwo może pęknąć... Pękło też, pozostawiając przedmiot w szponach odźwiernej, ale nie może on jej do niczego posłużyć, tak samo jak na nic się nie przyda i sędziemu śledczemu.
— Zapominasz, że Weronika Sollier ma użyć tego breloku, ażeby spróbować wiedzy magnetycznej.
Klaudyusz Grivot, wzruszając ramionami i spojrzawszy na wspólnika, odparł:
— E! mój stary, czy tracisz rozum? Jakto ty, zatwardziały sceptyku, człowieku, co nie wierzysz ani w Boga, ani w dyabła, ty mówisz o magnetyzmie.
— Ja wierzę w wiedzę... a magnetyzm to wiedza.
— Wiedza!! Chcesz powiedzieć blaga!?
— Często, ale nie zawsze... Słowem boję się.
— Czego?
— Ażeby jaki osobnik jasnowidzący — są one rzadkie, ale się zdarzają — połączony z tym brelokiem, nie przebiegł wszelkich epizodów dramatu w Saint-Ouen i nie wskazał mnie, jako mordercę Ryszarda.
— I to dlatego chcesz zobaczyć się z O’Brienem?
— Tak.
— I po co?
— Ażeby go zapytać, czy rzeczywiście można naprowadzić, dokąd kto zechce, myśl uśpionej osoby snem magnetycznym.
— Czy będzie szczery?
— Tak, bo opłacę jego szczerość.
— W takim razie, jeżeli ci nie ukradnie twych pieniędzy, odpowie, że to niemożebne.
— Tem lepiej, bo uczuję się spokojniejszym.
— To dowodzi, że wiara twoja w magnetyzm jest bardzo chwiejna! Nikt nie może rozkazać swym wrażeniom, a ja czuję niebezpieczenstwo nad naszemi głowami.
Klaudyusz wzruszył znów ramionami, nie odpowiedziawszy.
Robert ciągnął dalej:
— Ach! gdyby można było odebrać brelok tej kobiecie?
— Nie trzeba na to liczyć... Brelok jest niezawodnie przechowywany w bezpiecznem miejscu.
— Można przynajmniej na nią mieć oko... czyhać na sposobność.
— To łatwe jest i tego się podejmuję. Wiesz, że mieszkanie ma u matki Aubin, tam, gdzie i ja mieszkam... Tam również będzie się stołowała... Będę więc ją miał nad uwadze, a ponieważ mam zaufanie u wszystkich, będę wiedział, co czynić będzie od A do Z. Może nawet w rozmowie wybadam ją co do jej projektów.
— Tak, tak, uczyń to, Klaudyuszu, a wdzięczność moja...
— Wdzięczność zbyteczna — przerwał majster — pracując dla ciebie, pracować będę i dla siebie!