Marta (de Montépin, 1898)/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
To przedmiot wartościowy; kółko które go trzymało przy łańcuszku pękło — rzekł sędzia po szczegółowem obejrzeniu. — Rytownicy uczynili z niego prawdziwy majstersztyk. Lew leżący ze szmaragdem w szponach.
— Na szmaragdzie dwie cyfry... — dodała Weronika.
Robert zwolna zapiął swój surdut, zakrywając w ten sposób ciężki łańcuch, przyczepiony do dziurki kamizelki.
Daniel Savanne przyglądał się znowu pieczątce i wyrytym literom.
— H. N. — wyrzekł. — Klejnocik ten należał do zabójcy, to nie ulega wątpliwości, i wyznaję, że to zbija mnie z tropu, obracając w niwecz wszystkie pierwsze domysły... Sądziliśmy, że mamy do czynienia z bandą złoczyńców, której ten Frytz Leyman mógł być hersztem... I oto byliśmy w błędzie... Łotrzy podmiejscy nie posiadają klejnotów tej wartości.
— Chyba że pochodzić one mogą z kradzieży popełnionej — zauważył Robert ze zdumiewającą odwagą.
— Może masz pan słuszność — odparł Daniel Savanne. — W każdym razie ta pieczątka należy lub przedtem należała do człowieka z wyższego towarzystwa... To dowód rzeczowy... Być może, że stanie się on kiedyś nieskończenie cenny.
— Panie ― rzekła Weronika z ożywieniem — ten przedmiot stanie się pewnym przewodnikiem, mam przeczucie, jeżeli się dostanie do rąk jasnowidzącej.
— Powiadam pani, że sprawiedliwość nie może się opierać na odkryciach prawdopodobnie zwodniczych...
— A ja, panie, wierzę w nie — podchwyciła niewidoma — a wiara moja oparta jest na doświadczeniu... Jestem pewna, słyszysz pan, jestem pewna, że wkrótce dowiem się, dzięki temu cacku, kto jest mordercą pana Verniere kto jego wspólnik.
— Dzięki temu cacku? — powtórzył Daniel — ależ ja nie mogę się z niego wyzbyć.
— O! panie, tylko na kilka dni... proszę cię, błagam, oddaj mi go... Pomyśl pan, że mogłabym ci go była nie oddać i czynić próby, bez pańskiej wiedzy... Odniosę ci go, przysięgam, skoro tylko da mi odpowiedź jasnowidząca... A to będzie wkrótce. W imię pana Verniere, którego byłeś przyjacielem... w imię córki, której zabito ojca i którą okradziono z majątku, daj mi pan sposób do wymierzenia sprawiedliwości... Nie odmawiaj mi pan!
Sędzia się zawahał, nie wiedząc, co ma uczynić.
Robert oczekiwał jego odpowiedzi z głębokim niepokojem.
Ociemniała zrozumiała milczenie Daniela i odgadła jego wahanie.
Upadła na kolana.
— Nie odmawiaj mi pan! — wyjąkała ze łzami, wyciągając błagalnie ręce.
Sędzia wzruszony bardzo, zapomniał na chwilę o formalnościach.
Biedna kobieta błagająca była tak nieszczęśliwa!
Dlaczego jej wydzierać ostatnią nadzieję, uzasadnioną lub daremną, która ją jednak podtrzymywała?
— Może źle czynię, że ustępuję, ale się zgadzam — wyrzekł nagle, podnosząc niewidomą. — Czyń pani co ci tak leży na sercu.
— Więc ta pieczątka?
— Masz ją pani.
I włożył jej brelok do ręki.
— O! dziękuję panu, dziękuję!
Robert powiódł chustką po czole, zroszonem od potu.
Pan Savanne podchwycił:
— Ale daję pani na to tylko trzy dni. Słyszysz pani, ani jednego dnia więcej. Za trzy dni musisz mi pani odnieść ten brelok.
— Za trzy dni odniosę go panu, przysięgam! — odparła Weronika, kładąc znów cacko do kieszeni sukni.
— Teraz, panowie — rzekł Daniel, zwracając się do osób, znajdujących się w jego gabinecie — poproszę, abyście mnie zostawili samego z panią Sollier, ażebym mógł ją wysłuchać, jak pragnie.
Weronika otworzyła usta, chcąc powiedzieć, że chce odłożyć rozmowę na później.
Robert wstał i miał się oddalić z Klaudyuszem i Prieurem, za którym szedł i sekretarz sędziego na znak swego zwierzchnika, gdy drzwi od gabinetu otworzyły się nagle, i ukazał się Henryk Savanne, chwiejący się z twarzą zmienioną.
nie Na widok jego wszyscy się ździwili.
Daniel szybko podszedł do synowca.
— Henryku, dziecko moje — zapytał go niespokojnie — co tobie jest? Co się stało?
Henryk, nie będąc w stanie wymówić ani słowa, z gardłem ściśnionem, z oddechem przyśpieszonym, podał stryjowi zmiętą depeszę, którą trzymał w ręce, i osunął się na krzesło.
Daniel pochwycił depeszę, przekonany z góry, że jest zwiastunem nieszczęścia.
Ale co to było za nieszczęście?
Ręką drżącą rozwinąwszy papier niebieski, przeczytał chciwie, co zawiera, i wydał okrzyk boleści.
— Mój brat!.. mój biedny brat — wyjąkał następnie z jękiem i ukrył twarz w dłoniach.
Weronika zbladła, podniosła i, oparłszy się o grzbiet krzesła, słuchała.
Robert zbliżył się do sędziego śledczego.
— Pan Gabryel Savanne? — zapytał go.
— Umarł! — odpowiedział Daniel głosem głuchym.
— Mój ojciec... Mój biedny ojciec nie żyje! — wyjąkał boleśnie Henryk.
— Nie żyje! — powtórzyła za nim Weronika, trzęsąc się cała.
Ojciec Marty, jedyna osoba na świecie, na którą mogła liczyć, dla zapewnienia przyszłości wnuczki swej, teraz znikła.
Ruina Marty była ostateczna.
Henryk Savanne i jego stryj powoli odzyskali panowanie nad sobą.
Padli sobie w ramiona i połączyli łzy, poczem Daniel rzekł do świadków tej sceny:
— Wybaczcie, panowie... cios jest zbyt niespodziewany i straszny... zobaczymy się wkrótce.
Robert, Klaudyusz Grivot i Prieur, oddalili się w milczeniu.
Sekretarz miał za nimi podążyć, gdy sędzia go zatrzymał i rzekł, wskazując Weronikę:
— Proszę pana, zaprowadź z łaski swej tę dzielną kobietę do galeryi i powierz opiece woźnego i każ mu sprowadzić dla niej dorożkę, która ją tam zawiezie, dokąd sama zechce.
— Dobrze, panie.
Potem urzędnik, zwracając się ku niewidomej, podchwycił:
— Słyszałaś, pani Sollier. I nas także ugodziło nieszczęście niespodziewanie, bezlitośnie! Brat mój umarł! Odłożym więc rozmowę, o którą mnie pani prosiłaś... Za kilka dni, gdy spróbujesz pani jasnowidzeń, które, jak się spodziewasz, rozświecą ciemności, gdy odniesiesz mi brelok, wysłucham pani zwierzeń i dam ci rady, których odemnie pragniesz...
— Ja już nic nie mam do powiedzenia — odrzekła niewidoma.
— Nic! powtórzył Daniel ździwiony.
— Nic a nic. Pan Gabryel Savanne umarł. Winnam zapomnieć o wszystkiem... Już nie mam tajemnicy do powierzenia panu... Niepotrzeba mi już oczekiwać rad od pana.
Ależ...
— Nic już... — przerwała niewidoma. — Jestem wyczerpana ze znużenia... Pozwól mi pan odejść i nie żądaj objaśnień... Za trzy dni odniosę panu brelok, który mi powierzyłeś...
— Czekać panią będę za dni trzy.
Na znak urzędnika, sekretarz ujął Weronikę za ramię, ażeby ją zaprowadzić do galeryi, na którą wychodziły gabinety sędziów śledczych.
Daniel Savanne, patrząc na odchodzącą, rzekł do siebie:
— Brat mój umarł i z powodu tej śmierci pani Sollier nie chce teraz mówić... Nie ma już mi nic do powiedzenia! Jak wytłomaczyć tę zmianę raptowną, to niespodziewane milczenie?.. Śmierć Gabryela czyni ją niemą!! Dlaczego?
Jakaż tajemnica istnieć mogła między panią Sollier, bratem moim i Ryszardem Verniere, tak dalece, że Gabryel był u niego wcześniej, niż przyszedł do mnie i zataił przedemną wcześniejszy powrót?
I to wszystko na dwa dni przed zabójstwem Ryszarda...
Taka dziwna tajemnica dodaje jeszcze niepokój do cierpienia, które mnie przygniata?
Tę tajemnicę muszę przeniknąć!..
Weronika musi mówić! Będzie mówiła!...
∗
∗ ∗ |
Zacny kataryniarz siedział z Martą na ławce w korytarzu, gdy ujrzał biegnącego, jak szalonego, Henryka Savanne do gabinetu sędziego śledczego, zkąd wyszli w kilka minut później Robert Verniere, Klaudyusz Grivot i kasye Prieur.
Oddalili się, rozmawiając żywo z sobą i nie zauważywszy mańkuta i jego małej towarzyszki.
W chwilę później ukazała się Weronika, prowadzona przez sekretarza pana Savanne.
Magloire i Marta wstali natychmiast.
— Jesteśmy tu, pani Sollier — rzekł Magloire, a dziecko skoczyło na szyję babki.
Ociemniała podziękowała sekretarzowi i ujęła jedyne ramię mańkuta, a ten ją poprowadził aż do dorożki, mającej ich zawieźć do Saint-Ouen.
W drodze wypytywał ją.
Weronika opowiedziała mu, co znane już jest naszym czytelnikom.
Majątek dziewczynki był ostatecznie stracony, ponieważ otrzymano złowrogą wiadomość o śmierci kapitana okrętu.
Jedno tylko pozostawało: Odnaleźć morderców, dzięki brelokowi, który pan Savanne zechciał oddać jej na trzy dni, i w razie powodzenia tych poszukiwań, zobaczyć, czy nie będzie można odebrać od nich skradzionych pieniędzy.
Ale to wydawało się bardzo wątpliwem.
Kataryniarz potrząsnął głową.
— Liczyć na to byłoby czystem szaleństwem, moja dobra pani Sollier — odparł — nie myśl już o tem. Teraz trzeba się postarać, ażebyśmy mieli byt skromny i życie, o ile można, spokojne, i zaoszczędzić pani i Marcie wszelkich przykrości. To już moja rzecz. Z pewnością się pogodzimy. Mam ja projekt, który pani później opowiem, a nawet może lepszy pod względem skutku, niż szukanie wiadomości u ludzi jasnowidzących...
— To ty, Magloire, nie wierzysz w jasnowidzące? — zapytała niewidoma. — To tak jak i sędzia śledczy?
— Obecnie jestem tego samego zdania.
— A jednak przykłady...
— Tak... tak... wiem, że są jasnowidzące bardzo prawdomówne, przynajmniej tak mówią ludzie. Ale może się taka zdarzy jedna na dziesięć tysięcy i zapewne nie znajdziesz pani takiej ani w Saint-Cloud ani w Neuilly.
— Ja jednak spróbuję..
— Nie chcę się pani sprzeciwiać, pani Sollier. Nawet jeżeli pani chcesz, poszukamy razem najsłynniejszego magnetyzera. Pójdziesz pani do niego... Lecz ja mógłbym się założyć, o co kto chce, że więcej nie będziesz pani wiedziała, wychodząc od niego, niż przychodząc...
Ociemniała westchnęła.
— To bardzo być może, mój dobry Magloire ― odparła. — Ale bądź co bądź poradzę się jasnowidzącej, bo zdaje mi się, że, gdybym tego nie uczyniła, zawiniłabym... Zresztą cóż ja ryzykuję? Co najwyżej mieć będę zawód... To nic!..
— Masz pani słuszność... Od jutra, pani Sollier, poszukamy przedmiotu pani marzeń! Przybyli do Saint-Ouen.