<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Tegoż dnia w willi Neuilly Filip de Nayle pracował żarliwie nad czytaniem obszernego tomu Traktatu Kryptografji. Właśnie zajęty był ostatnią częścią tego dzieła, w której opisywano: Metody i systemy, używane w dyplomacji, metodę Juljusza Cezara, metodę japońską, metodę równoległoboków, metodę Scootha, metodę Walerego Grousfelda, metodę lorda Bacona, metodę dzielników, i t. d.
Zatopił się w czytaniu wszystkich tych systemów, ale żaden z nich nie objaśnił go dostatecznie.
Wtedy przeszedł do ogólnych uwag.
Jeden z paragrafów zastanowił go bardzo:
„Kilka gabinetów posługuje się dla korespondencji cyfrowanej z góry oznaczonym słownikiem, którego wydanie bądź w języku francuskim lub w obcym jest ściśle wskazane. Wtenczas dosyć dwóch cyfr, dla oznaczenia strony i miejsca wyrazu“.
Filip drgnął.
— Dwie cyfry, rzekł. To musi być metoda słownikowa. Ale jaki słownik? angielski? włoski? francuski? jak się dowiedzieć? Oczy jego zatrzymały się na literach P. L., stojących na czele po lewej stronie pierwszej cyfry.
— P. L. Co mogą oznaczać te dwie litery? Czy wskazują jakie dzieło, czy jaki słownik?
Błyskawica przeszła mu przez głowę.
— Piotr Larousse! rzekł nagle. Gdyby to było?
Młodzieniec miał w swej bibljotece cały komplet licznych tomów wielkiego słownika Laroussa. Wziął z półki pierwszy tom i rozłożył go przed sobą.
Dwie pierwsze liczby, oznaczone w liście, połączone znakiem + i zawarte w dwóch znakach = były = 217 + 7 = Otworzył tom, poszukał strony 515, policzył siedm pierwszych wyrazów na pierwszej kolumnie i czynił tak dalej, stosownie do wskazówek podręcznika.
Oczekiwał go zawód. Rezultat tej pracy nie miał żadnego sensu. To samo było z drugim tomem, to samo z trzecim. A jednak zdawało mu się, że jest na dobrym tropie.
Ułożył tomy na miejscu; przyjrzał się znów owym dwom cyfrom: P. L. i w ciągu kilku sekund myślał. Nagle ręka jego wyciągnęła się ku narożnikowi biurka, gdzie się znajdowała mała książeczka w czerwonej oprawie płóciennej. Było to skrócenie Wielkiego Słownika, którego radził się napróżno.
— P. L. wyszeptał. Petit Larousse (Mały Larousse), może... zobaczymy.
I rozpoczął znów pracę, dotąd bezużyteczną. Po upływie chwili okrzyk tryumfu wyrwał mu się z ust.
— Tak, to to! wyrzekł. Znalazłem!
Praca była długa i mozolna, wreszcie jednak dotarł do celu, i Filip przeczytał nie bez przestrachu, dosłownie to, co nam już jest wiadomem:
„Niech Wasza ekscelencja ma baczne oko na kapitana artylerji D., zaliczonego do ministerjum wojny. Ma wydać plan uruchomienia armii francuskiej w razie wojny. Wypłacić pięćkroć sto tysięcy franków na potrzeby różne. Dowiedzieć się o prochu bezdymnym. Kule nowe. Torpedy marynarskie“.
Młodzieniec, kończąc to czytanie, zbladł. Sens tego listu ukazywał mu się w całej zgrozie. Żądano kupienia, skradzenia tajemnicy uzbrojeń francuskich.
I coraz bardziej młodzieniec zadawał sobie to pytanie: Jakim sposobem dokument taki znajdować się mógł w ręku jego ojczyma?
Różne myśli przychodziły mu do głowy. To chciał zwierzyć się matce, to pomówić z Robertem Verniere, to ostrzedz rząd. Wreszcie wyrzekł:
— Jeszcze się namyślę.
I schował starannie list cyfrowany jak i dokonane przezeń tłómaczenie.


∗             ∗

Pan Savanne udał się do swego gabinetu w sadzie, gdzie nań już czekali, naczelnik policji i komisarz policji z Joinville. Zdali mu sprawę z daremnych poszukiwań, zarządzonych w parku Saint-Maur i w sąsiednich wioskach, i z rezultatu rewizji, dokonanej w willi Kasztanów, gdzie O’Brien wcale się nie pokazał. Głównym rezultatem tych poszukiwań było wykrycie zasobnej garderoby, dowodzącej widocznie, że magnetyzer najrozmaitszych używał przebrań.
— Łotr, dowiedział się, że Marta została odnaleziona, zawołał Daniel. Teraz ucieka i zapewne znajduje się już po za Francją. Trzeba jednak na wszystko baczną zwracać uwagę.
Pan Savanne pozostawszy sam w gabinecie przystąpił do szczegółowego obejrzenia walizy O’Briena, przyniesionej z willi Kasztanów.
Waliza zawiera tylko pieniądze i papiery. Pieniądze w banknotach i złocie wynosiły dość znaczną sumę. Wśród papierów znajdowały się różne listy, zawiązane gumką, lecz treści podrzędnej. Oglądając raz jeszcze walizę, zauważył sędzia kieszonkę, dotąd niedostrzeżoną, i wyjął z niej list, jedyny. Spojrzawszy nań, zadrżał. List ten adresowany był do jego ekscelencji pana ambasadora niemieckiego w Paryżu.
Koperta szeroka, kwadratowa, miała na sobie stempel pieczęci z herbem pruskim. Sędzia rozerwał kopertę i wyjął z niej list cyfrowany.
— List cyfrowany z adresem do ambasadora niemieckiego, w ręku tego człowieka, wyrzekł. Muszę się dowiedzieć, co to znaczy.
Sędzia włożył list do koperty, i przyłączywszy ją do innych papierów, wydobytych z walizy, zamknął w szufladzie biurka.


∗             ∗

W następny czwartek można było czytać w dziennikach paryskich pod tytułem:
Epilog potrójnej zbrodni w Saint-Ouen. Posępny dramat, o którym donosiliśmy czytelnikom około pół roku temu, otrzymał epilog niemniej złowrogi i niemniej tajemniczy od swego dramatu. Weronika Sollier, jedna z ofiar i jedyny świadek zbrodni, odźwierna, która mogła przyjść z pomocą sprawiedliwości, ponieważ widziała jednego z morderców Ryszarda Verniere, przyjętą została, jak i jej wnuczka, do willi w parku Saint-Maur, przez sędziego śledczego Daniela. Savanne, który ma powierzone śledztwo w sprawie Saint-Ouen. Tam odbywała przygotowawczą kurację, poprzedzającą zamierzone zdjęcie katarakty z jej oczu, bo zaślepła skutkiem rany otrzymanej w nocy z dnia 1. na 2. stycznia, gdy ratowała swego pana. Pomyślny wynik operacyi pozwoliłby jej poznać i wskazać zbrodniarza. W nocy z dnia 16. na 17. tegoż miesiąca, pani Sollier, wciąż jeszcze niewidoma, i jej wnuczka zostały porwane z mieszkania sędziego śledczego. Po najtroskliwszych poszukiwaniach nabrano pewności, że Weronika Sollier wrzuconą została do Marny i że jej wnuczka doznała tegoż losu. W różnych punktach rzeki, odbywa się sondowanie, w celu odnalezienia obu ciał. Jeszcze jedna zbrodnia, której sprawcy pozostaną bardzo prawdopodobnie nieznanymi“.
Artykuł ten sprawił w Paryżu głębokie wrażenie, ponieważ nikt nie zapomniał jeszcze w zupełności zbrodni w Saint-Ouen, a złowroga wiadomość o śmierci Weroniki Sollier i Marty przypominała jeszcze bardziej wszystkie dawniejsze szczegóły dramatu. W Saint-Ouen, w restauracyi pod „Katarynką“ Magloire odgadł w artykule tym fortel policji, ale strzegł się z wypowiedzeniem swej myśli i posłuszny zaleceniom sędziego, przybrał zasmuconą minę. Niebawem otrzymał depeszę od Daniela, wzywającą go na bulwar Malesherbes o 8-mej wieczorem.
Prawie jednocześnie Filip de Nayle dostał podobną depeszę, lecz z wezwaniem na godzinę siódmą.
Klaudjusz Grivot czytał także gazety, a wiadomość o śmierci babki i dziecka przejęła nędznika niepomierną radością. Więc wszystko ostatecznie skończyło się. Robert i on nie mieli się już czego lękać.
Punktualnie o godzinie 7 Filip stawił się w gabinecie Daniela. Pierwsze słowa młodzieńca były zapytaniami, o ile prawdziwemi są doniesienia dzienników.
— Tak, moje dziecko, odpowiedział sędzia, fatalność nas prześladuje.
— Czy pozwoli mi pan sędzia zapytać o cel mego wezwania?
— Dowiedziałem się od Henryka, że w chwilach wolnych zajmujesz się kryptografią.
— Czy o list cyfrowany panu sędziemu chodzi?
— Tak! Ale proszę cię o najzupełniejszy sekret.
Daniel wyjął list, znaleziony w walizie O’Briena, i pokazał go Filipowi.
Na widok pieczęci z herbem pruskim, młodzieniec zbladł. Koperta była zupełnie podobną do listu, odcyfrowanego przezeń przed kilku dniami.
— Otwórz tę kopertę, moje drogie dziecko, rzekł doń sędzia, i zobacz, co zawiera.
Filip od pierwszego spojrzenia poznał, że ten sam system kryptograficzny użyty był do obu listów.
— Czy odcyfrujesz ten list?
— Postaram się przynajmniej.
— Będę ci nieskończenie wdzięczny za tę przysługę. Zabierz ten list tajemniczy, moje drogie dziecko. Zobaczę się z tobą w sobotę.
Filip pożegnał się z sędzią.
W dziesięć minut później Henryk wraz Magloirem wszedł do stryja. Zamknęli się i rozmawiali długo.


∗             ∗
W willi Neuilly, Filip około godziny dziesiątej wieczorem wszedł do swego gabinetu i zabrał się niezwłocznie do odcyfrowania listów. Wreszcie około godziny drugiej zrana, z bólem serca przesylabizowawszy każdy wyraz i podstawiwszy go pod każdą cyfrę, a każdy z tych wyrazów był dlań odkryciem, uderzeniem pioruna, młodzieniec odczytał w całości list przetłomaczony, uzupełniając go tu i owdzie:

„Pilnujcie fabryki Ryszarda V., inżyniera w Saint-Ouen. Kupić człowieka, jeśli da się sprzedać, oraz jego wynalazki dla marynarki. Brat jego, Robert V.. nasz agent tajny, pewien jest, że Ryszard mógłby nam służyć. Trzeba trafić do majstra Klaudjusza G. Potrzeba mieć w sztabie wojennym plany nowych fortów od granicy wschodniej. Zobaczyć się z porucznikiem inżynierji X. w ministerjum. Zapłacić nawet drogo. Dzięki za wskazówki o nowych karabinach. Potrzeba mieć model. Zobaczyć się z kapitanem artylerji D. w ministerjum wojny, to nasz człowiek. Pokazać ten list naszemu przedstawicielowi wojskowemu.“
Wszystko to było jasne, dokładne, nie pozostawiało żadnej wątpliwości w umyśle Filipa. Fabryka Ryszarda V., której miano pilnować, była to fabryka Ryszarda Verniere. Brat jego Robert V. był to Robert Verniere, majster Klaudjusz G. był Klaudjuszem Grivot; Robert był agentem tajnym niemieckim.
Kto wie, czy Ryszard Verniere nie przypłacił życiem odmowy sprzedania się Niemcom? Kto wie, kto był jego mordercą? Syn Aurelii zadawał sobie te pytania lecz nie śmiał na nie odpowiedzieć. Nagle inna myśl przebiegła mu przez głowę jak błyskawica. Robert prosił go o wykonanie planów kartaczownicy nowego systemu, bomb dla marynarki i t. p. Straszne podejrzenie obudziło się w nim.
Filip się położył, ale nie mógł zasnąć. Wstał i ubrał się, a o piątej przybył do fabryki, w chwili gdy dzwoniono na robotników do rozpoczęcia pracy.
Podczas nieobecności Roberta, tylko Filip miał prawo wchodzić do jego gabinetu, od którego posiadał podwójny klucz. Filip wszedł do gabinetu ojczyma i zamknął drzwi za sobą na zasuwkę.
Plany drogocenne były ułożone po porządku w kartonach ponumerowanych. Filip sam je uporządkował.
Były one sporządzone w trzech egzemplarzach. Jeden z nich dostarczony został do ministerjum, winny więc były pozostać jeszcze dwa. Poszukał ich gorączkowo. Znalazł jeden.
W gabinecie powinny się były znajdować również podwójne modele bomb i model kartaczownicy. Modeli bomb nie było wcale. Model kartaczownicy znajdował się, lecz Filip przypomniał sobie nagle, że widział, jak Klaudjusz Grivot pracował nad wykonaniem drugiego egzemplarza. Wtedy przekonany był, że majster czyni to z rozkazu jego ojczyma, więc się tem nie zajmował, teraz ukazywała mu się straszna prawda!
Robert Verniere i Klaudjusz Grrivot byli wspólnikami. Niezawodnie sprzedali oba sekrety fabryki Saint-Ouen Niemcom, których byli tajnymi agentami.
Filip zgnębiony upadł na krzesło. Co miał czynić? Czy ma pozostawić bezkarną tę zbrodnię?
Z Robertem Verniere traktował niezawodnie szef szpiegów niemieckich w Paryżu, ten list cyfrowany wskazuje to dostatecznie.
Filip w tej chwili nie myślał ani o matce, ani o Alinie, ani o Danielu, który powierzył mu dla przetłomaczenia ten list cyfrowany.
Dzielne dziecko Lotaryngii, Francuz z urodzenia, serca i duszy, myślał tylko, jak obronić przed Prusami ojczyznę swego ojca, swego dziadka, męczennika swego patrjotyzmu, Francję, matkę swoją!
Z całym wysiłkiem uzbroił się w zimną krew. Z kartonu, który otworzył, wziął plan i wyliczenia. Włożył je do kieszeni, jak i rewolwer, nabity sześcioma kulami. Następnie wsiadł do powozu, który go zawiózł do willi Neuilly.
Filip postanowił odnaleźć szefa szpiegów niemieckich w Paryżu i przypuszczał, że w papierach ojczyma znajdzie coś, co może go naprowadzić na ślad mieszkania tego działacza. Skoro przyjechał do Neuilly, zamknął się w gabinecie Roberta Verniere i bez skrupułu względem takiego nędznika otworzył dobranym kluczem biurko ojczyma. Po dłuższych poszukiwaniach, wśród papierów znalazł bilecik, znany już czytelnikom i zawierający te słowa:
„Panie Robercie Verniere! W pańskim interesie, w interesie przyszłości pańskiej fabryki i spokoju pańskiej rodziny, proszony jesteś o przybycie jak najśpieszniej na ulicę Verneuil nr. 4 między godziną 9 i 10 zrana.
Nie opóźniaj się na to wezwanie, którego winieneś pan zrozumieć całą doniosłość i przyjm moje ukłony.

Baron Wilhelm Schwartz.“

Filip nie miał wątpliwości. Wiedział, że baron Schwartz pełni w ambasadzie niemieckiej poważne obowiązki. Pojechał na ulicę Verneuil.
Wilhelm Schwartz siedział w swym gabinecie, odczytując korespondencje, nadesłane mu z ambasady:
Jeden z tych listów, wskazywał mu jaką drogą ma przesłać nabyte od Roberta plany i modele do Niemiec.
Właśnie leżały one w kącie gabinetu, gotowe do upakowania.
Oprócz wywiadowców niemieckich i zaprzedańców francuskich nikt nie przestąpił progu tego gabinetu.
Była godzina dziewiąta. Dzwonek od ulicy dał się słyszeć. Lokaj poszedł otworzyć, a znalazłszy się wobec osoby nieznajomej, zapytał po niemiecku:
— Czego pan sobie życzy?
W tymże języku odpowiedział Filip:
— Widzieć się z panem baronem Schwartzem.
Służący zawahał się przez chwilę, poczem odparł:
— Pana barona niema.
Filip zauważył to wahanie i podchwycił:
— Wiem, że pan twój jest w domu. Muszę się koniecznie zobaczyć z nim w pilnym interesie. Uprzedź go o mem przybyciu.
Ta pewność siebie zaimponowała lokajowi.
— Czy pan przychodzi w imieniu czyjem? zapytał.
Filip odrzekł śmiało na to półgłosem:
— Od pana Roberta Verniere z Saint-Ouen...
Zaledwie wymówił nazwisko ojczyma, służący otworzył i wpuścił gościa do pałacyku.
— Kogo nam oznajmić panu baronowi.
— Oto mój bilet wizytowy.
Pozostawiwszy gościa w przedsionku, lokaj zapukał do drzwi gabinetu swego pana.
— Ktoś do pana barona od Roberta Verniere z Saint-Ouen.
Przedstawiciel Niemiec drgnął. Wziął bilet wizytowy i przeczytał: Hrabia Filip de Nayle. Znał doskonale to nazwisko, jako pasierba Roberta Verniere. Czyżby młodzieniec był nietylko wspólnikiem fabryki, ale i zdrady? Wizyta zdawała się to stwierdzać najzupełniej.
— Może przychodzi się użalać, że nie dostał swej części? wyszeptał Schwartz. Potem dodał głośno: Proś!
Po chwili Filip de Nayle wszedł do gabinetu. Na pozór był tak spokojny jak zwykle, tylko trochę bledszy. Od pierwszego spojrzenia zauważył w gabinecie skrzynkę otwartą, modele i plany.
— Nic nie stracone! rzekł do siebie, przybywam jeszcze na czas!
Wilhelm Schwartz, głaszcząc piękną brodę jasnowłosą, palcami, obciążonymi pierścieniami, postąpił dwa kroki na spotkanie młodzieńca.
— Czemu mam przypisać, panie hrabio, zaszczyt pańskich odwiedzin? zagadnął, kłaniając się.
— Oddano panu baronowi mój bilet?
— Tak, panie, i wiem, że jesteś pasierbem wielkiego przemysłowca Roberta Verniere. Ale to mnie jeszcze nie objaśnia...
— Po co przychodzę? Zaraz panu powiem... Przychodzę w imieniu mego ojczyma i z jego polecenia, ażeby powetować opłakaną omyłkę, jaką popełnił.
— Opłakaną omyłkę? powtórzył baron.
— Tak, panie. Ale możliwą do naprawienia.
— Dlaczegóż sam nie przyszedł?
— Ponieważ zmuszony był wyjechać wczoraj wieczorem niespodziewanie do Anglii. Liczył na mnie, że go zastąpię... Nic mi nie jest obcem z układów, zawartych między panem i moim ojczymem i zsolidaryzowałem się zupełnie z jego postępkami. Możesz więc pan rachować na mnie jak na niego.
Wilhelm Schwartz skłonił się z uśmiechem.
— Ależ wreszcie, panie hrabio, rzekł, o jakiej to omyłce mówisz i dla kogo ona jest opłakaną?
— Dla mego ojczyma, gdyż mogłaby poddać w podejrzenie dobrą jego wiarę, i dla pana również, gdyż z pewnością oskarżono by pana u wyższej władzy o niedbalstwo i nieudolność.
Dygnitarz niemiecki drgnął.
— O niedbalstwo, nieudolność! wyszeptał. Doprawdy! Ale o cóż więc chodzi?
— Mój ojczym traktował z panem o sprzedaż pańskiemu rządowi planów pocisków wojennych i obliczeń co do nabijania tych pocisków.
— A więc?..
— A więc, oddając panu rzeczy sprzedane, pomylił się w planach i rachunkach.
— Czy podobna, wielki Boże! zawołał urzędnik niemiecki, podnosząc obie ręce ku sufitowi.
— Dał panu wyliczenia naszych pierwszych prób, zamiast przyjętych przez ministra wojny. Filip dodał, wskazując zwitek papieru, trzymany w ręku. Przynoszę panu prawdziwe, prosząc, ażebyś pan oddał te, które na nic się nie zdadzą, chyba, że pan jużeś je wysłał do Berlina.
— Nie, dzięki niebu, nie jeszcze, wyrzekł baron Schwartz, bardzo zmieszany tem, o czem się dowiedział. Ale je miałem zaraz wysłać. A wtedy co za straszna odpowiedzialność zaciężyłaby na mnie. Na samą myśl drżę! A! jest Opatrzność, i ona się mną opiekuje widocznie. Oddam panu pańskie formuły i plany w zamian za te, które mi pan przynosisz.
Zasadzka była tak dobrze zastawiona, że przedstawiciel niemiecki wpadł w nią bez najmniejszego podejrzenia. Zbierał wszystkie dokumenty, podczas gdy młodzieniec rozwijał zwolna papier w który był zaopatrzony.
— Oto, panie hrabio, wyrzekł Wilhelm Schwartz, kładąc przed synem Aurelii plany i wyliczenia, sprzedane przez Roberta. Zobacz, czy jest wszystko.
Filip wziął papiery poukładane, rozgatunkował je, dla przekonania się, czy rzeczywiście nie brakowało żadnego, zwinął je i włożył do kieszeni.
Niemiec wyciągnął rękę, ażeby dostać wzamian przyrzeczone dokumenty.
— Wybaczy pan baron, odrzekł syn Aurelii, cofając się o krok, dokumenty, które mi pan oddał, należą do mnie, i nie będziesz miał żadnych.
— Co pan robisz? wyjąkał baron zsiniały.
— Odbieram w posiadanie przedmioty skradzione, których pan byłeś przechowywaczem.
— A! to tak! zawołał prusak, który wreszcie zrozumiał.
Baron przyskoczył do biurka i pochwycił rewolwer, który nabił.
Filip zbliżył się do okna, wychodzącego na ulicę Verneuil. Otworzył je, i obracając się, zawsze spokojny, trzymając w ręce również nabity rewolwer, rzekł głosem stanowczym:
— Przy pierwszym strzale, danym czy to przez pana czy przezemnie, agenci, którzy mnie eskortowali, wtargną do pańskiego domu, bo przy nim pilnują.
Niemiec, trzęsąc się cały wykrzyknął:
— To zasadzka, mój panie!
— Ja to nazywam odwetem.
— Pan sprzedałeś te plany, te obliczenia. Dostałeś pan za nie pieniądze!
— Robert Verniere może, ale nie hrabia Filip de Nayle!
— Jesteś pan wspólnikiem swego ojczyma...
— Ażeby służyć swemu krajowi, lecz nie aby go zdradzać.
— Zgubimy pana!
— Nie boję się was!
— Pański ojczym dostał miliony.
— To niech je wam zwróci.
— On jest złodziejem i mordercą!
— To rzecz sądu a nie moja.
— My go napiętnujemy, a hańba spadnie na pańską, matkę i na pana!
— Żadna skaza nie może dosięgnąć mej matki, ani mnie! No, panie baronie, dosyć tych gróźb! Powiedz pan sobie, że to interes chybiony, i wytłómacz się swemu rządowi, jak ci się wyda najlepiej.
Niemiec zgnębiony pochylił głowę.
— Przywołaj pan służącego, rzekł Filip.
Schwartz nie odpowiedział. Ściskał rewolwer w palcach. Głowę mu rozsadzała myśl: zabić tego człowieka, który go tak wywiódł w pole i obezwładnił.
Młodzieniec zrozumiał, co się dzieje w nim. Jednym skokiem wpadł na barona, schwycił za rękę uzbrojoną, zanim tenże zdołał się spostrzedz, wyrwał rewolwer, i przyłożywszy lufę do skroni, wyrzekł:
— Jeżeli nie będziesz pan posłuszny, to klnę się na Boga, roztrzaskam ci głowę! Zawołaj pan lokaja!
Trzeba się było poddać. Baron nacisnął dzwonek. Służący wszedł.
— Weź te trzy kule, rozkazał Filip, i zanieś do powozu, a także zabierz i to...
Wskazał kawałki rozebranej kartaczownicy.
Służący się nie poruszył.
— Każ mu pan być posłusznym! zawołał.
— Bądź posłuszny panu, wybełkotał Wilhelm.
Lokaj spełnił rozkaz.
— Teraz, panie baronie, zwracam panu broń, podchwycił syn Aurelii. Nie mówię do widzenia, bo wątpią ażebyśmy się jeszcze zobaczyli.
I rzucając rewolwer niemca na biurko, wyszedł, wsiadł do powozu i kazał się wieźć do Neuilly.
W chwili gdy powóz ruszał z miejsca, dał się słyszeć strzał.
Specjalny sekretarz ambasady roztrzaskał sobie głowę, przekładając śmierć nad upokarzające wyznanie o swojem śmiesznem niepowodzeniu, i nad następstwa tego wyznania, gdyż Niemcy nie przebaczyłyby mu tej porażki, ani straconyh milionów.
— To najlepsze, co mógł uczynić, szepnął Filip, odgadując, co się stało.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.