<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XIX

Ruth wraz z rodziną była już w domu i Martin, powróciwszy do Oakland, widywał ją często. Zdobywszy stopień Bachelor of Arts, porzuciła studja. chłopak zaś, wycieńczony fizycznie i duchowo nadmiarem pracy — nie rozpoczynał pisania. Mieli więc jedno dla drugiego czasu więcej niż przedtem i zażyłość ich wzrastała szybko.
Z początku Martin zajął się odpoczynkiem. Dużo spał i długie godziny spędzał na marzeniach, myśleniu i próżnowaniu. Był niby rekonwalescent po ciężkiej chorobie. Jako pierwszy objaw odrodzenia przyszło zainteresowanie gazetami. Powoli zaczął czytać lekkie powiastki i poezje, lecz już po kilku dniach pogrążył się po uszy w oddawna zaniedbanym Fiske. Wspaniałe zdrowie ciała odżywało bez trudu i zyskiwało na nowo całą bujność i odporność młodości.
Ruth nie kryła swego żalu i rozczarowania, dowiedziawszy się, że Martin, wypocząwszy należycie, zamierzał ruszyć w morze.
— Dlaczego pan to robi? — pytała.
— Dla pieniędzy — brzmiała odpowiedź. — Chcę zebrać rezerwy przed nowym atakiem na wydawców. Pieniądze są, jak wiadomo, nerwem wojny. A w mojem położeniu pieniądze i cierpliwość.
— Ależ, jeżeli chodzi tylko o pieniądze, czemu nie pozostał pan w pralni?
— Dlatego, że w pralni stawałem się zwierzęciem. Nadmiar pracy tego rodzaju prowadzi do pijaństwa.
Spojrzała ze zgrozą w oczach.
— Czy to ma znaczyć, że?... — szepnęła. Mógł się łatwo wykręcić, lecz był szczery instynktownie i nie zapomniał dawnego postanowienia: nie ukrywać nic bez względu na to, co się stanie.
— Tak jest — odrzekł. — Właśnie to. Niejednokrotnie.
Zadrżała i odsunęła się.
— Nie znałam jeszcze mężczyzny, któryby czynił coś podobnego, któryby mógł uczynić coś podobnego!
— Widocznie żaden nie pracował w pralni przy Gorących Źródłach — zaśmiał się gorzko Martin. — Praca jest rzeczą dobrą. Jest nawet rzeczą konieczną dla zdrowia, jak się to mówi na kazaniach. Bóg świadkiem, że nigdy nie bałem się pracy, ale nawet rzeczy dobrych nie powinno być za wiele, a tak jest właśnie w pralni. Dlatego ruszam na wodę. Przypuszczam, że już po raz ostatni. Gdy wrócę — zaczną mnie drukować; jestem tego pewien.
Ruth milczała chłodno, bez współczucia, chłopak zaś przyglądał się jej smutnie. Ruth nie zrozumie nigdy tego, przez co on przeszedł.
— Napiszę kiedy artykuł na temat: „Poniżenie człowieka przez pracę“, albo też: „Psychologja pijaństwa w sferach robotniczych“, coś w tym rodzaju.
Ani razu jeszcze od chwili poznania nie byli sobie tak obcy. Jego szczera spowiedź, przeniknięta duchem buntu, odepchnęła dziewczynę. Ruth jednak większą zwróciła uwagę na sam fakt nagłego poczucia odsunięcia się, niż na jego przyczynę. Odsunięcie to podkreśliło, jak wielkie było ich zżycie dotychczasowe, co, raz uznane, przesądzało zbliżenie dalsze. Pozatem, w grę wchodziło współczucie ze strony Ruth i jej naiwne, idealistyczne projekty zreformowania życia Martina. Musi ocalić tego młodego, pierwotnego chłopaka, który zaszedł już tak daleko! Musi ocalić go od przekleństwa pochodzenia, dzieciństwa, otoczenia i jego samego nawet — naturalnie przez wzgląd na jego dobro. Własny stan duszy wydawał się panience nader wzniosłym, nie przypuszczała nawet, iż na dnie kryła się zwyczajna zazdrość i pragnienie miłości.
Często wyjeżdżali za miasto na rowerach, korzystając z przepięknych popołudni jesiennych, i tam, na ulubionym pagórku, czytali głośno poezje, piękne, wspaniałe, podnoszące duszę ku sprawom wzniosłym. Poświęcenie, cierpliwość, pracowitość, obowiązkowość, oto były zasady, któremi panienka starała się natchnąć młodzieńca za pośrednictwem literatury pięknej, oto ideje, wcielone dla niej w osobie ojca, pana Butlera, oraz Andrzeja Carnegie, który z biednego chłopca emigranta stał się dla świata wielkim dawcą książki.
Wszystko to rozumiał Martin dobrze; panował nad tem oddawna. Podążał teraz z łatwością za myślą Ruth i dusza jej przestała wydawać mu się zaklętym cudem. Byli już oboje na równym poziomie intelektualnym. Brak wielu punktów stycznych nie gasił miłości Martina; płonęła goręcej niż kiedykolwiek, kochał bowiem Ruth taką, jaką była i nawet jej wątłość fizyczna stawała się w oczach chłopaka jednym więcej urokiem. Czytał kiedyś o chorej Elżbiecie Barret, która przez całe lata stopą nie dotknęła ziemi, aż do pewnego dnia płomiennego, kiedy uszła z Robertem Browningiem i stanęła o własnych siłach na szczerej ziemi, pod niebem otwartem. To, co Browning uczynił dla swojej ukochanej, on, Martin, uczynić może dla Ruth. Przedewszystkiem jednak Ruth musi go pokochać. Reszta będzie łatwa. Odda dziewczynie własną siłę, zdrowie własne! Oczyma duszy widział już wspólne życie w latach, które nadejdą, wśród pracy i wykwintu, na tle dobrobytu, widział siebie i Ruth zgłębiających, rozważających poezje. Ruth wtulona w stos wzorzystych poduszek, czytająca głośno. Ten właśnie obraz nasuwał się zawsze. Oto widocznie klucz ich szczęścia. Niekiedy znów czytał Martin, trzymając wpół ukochaną, ona zaś słuchała wsparta główką na jego ramieniu. Czasami wpatrywali się razem w drukowaną kartę piękna. Pozatem Ruth kochała przecie naturę, w hojnem więc bogactwie wyobraźni nadawał Martin scenie czytania coraz to inne ramy. Czasami siedzieli w jakiejś dolince, zamkniętej stromemi ścianami, niekiedy na słonecznych łąkach górskich, to znów nisko wśród wydm siwego piasku wybrzeża, gdzie fale u stóp syczały pianą, albo wreszcie daleko, na nieznanej, wulkanicznej wysepce podzwrotnikowej, gdzie lekkie kaskady wód w locie stają się mgłą i dosięgają morza jako zwiewne, jasne kłęby, co słaniają się i chwieją polotnie za każdym zbłąkanym oddechem wietrzyka. Ale zawsze i wszędzie na pierwszym planie obrazu siedzieli oboje z Ruth, władcy piękna, zaczytani i dzielący swe myśli, a na planie dalszym, niewidocznym, ukrytym poza tłem krajobrazu, istniała zawsze praca, powodzenie i pieniądz, zdobyty własnemi siłami i czyniący ich panami świata i skarbów świata.
— Radziłabym mojej dziewczynce być nieco ostrożniejszą — ostrzegła pewnego dnia córkę pani Morse.
— Wiem o czem myślisz, mateczko. Ale to niepodobieństwo! On nie jest przecie...
Ruth spłonęła rumieńcem, czystym rumieńcem dziewczęcym, wykwitłym na pierwsze dotknięcie słowami przez matkę, tak czczoną, najtajniejszych, najświętszych spraw.
— ...z twojej sfery — dokończyła pani Morse.
Ruth skinęła twierdząco.
— Nie chciałam mówić o tem, ale tak jest istotnie. Wydaje mi się tak pierwotny, surowy, brutalny, silny — o, zbyt silny! On nie...
Zawahała się i nie mogła dokończyć. Po raz to pierwszy mówiła o podobnych rzeczach. Powtórnie więc dokończyła matka:
— ...nie żył czystem życiem, wszak to miałaś na myśli?
Ruth skinęła znowu, i znowu rumieniec zmącił jej twarzyczkę.
— Tak, to właśnie, — rzekła. — To zresztą nie jego wina, choć przyznać trzeba, że nieraz..
— ...igrał z ogniem?
— Tak, i to mnie właśnie trwoży. Niekiedy jestem wprost przerażona, gdy zacznie mówić swobodnie i poprostu o rzeczach, które czynił — jak gdyby nigdy nic. A przecie to nie jest nic, no powiedz, mateczko, nie jest nic, prawda?
Siedziały, objąwszy się ramionami, a kiedy córka milkła, matka leciutko gładziła jej rękę, jakby zachęcając do dalszych wyznań.
— Ale interesuje mnie... strasznie! — ciągnęła Ruth. — Jest przecie do pewnego stopnia moim wychowankiem. Pozatem jest także moim pierwszym przyjacielem — chociaż właściwie nietylko przyjacielem. Raczej czemś pośredniem między wychowankiem, a przyjacielem. Czasami również, kiedy mnie przestraszy, myślę, że jest poprostu... dzikim buldogiem, którego wzięłam sobie do zabawy, a który rwie się z łańcucha, szczerzy zęby i straszy, że ucieknie.
Matka czekała dalej w milczeniu.
— Przypuszczam, że interesuje mnie właśnie tak, jak ów buldog. Ma zresztą dużo dobrych stron, ale równie dużo takich, których nie mogłabym polubić... w inny sposób. Widzisz, mamo, myślałam już o tem. Ten chłopak pali, pije, przeklina, boksował się nawet swego czasu. Mówił mi o tem wszystkiem — i mówił, że to lubi. Zresztą, jest przeciwieństwem typu, jakim powinien być mężczyzna, mężczyzna, którego chciałabym za — głos jej zniżył się do szeptu — za męża. Pozatem jest zbyt silny. Mój wybrany powinien być wysoki, smukły, piękny, pełen wdzięku i czaru, królewicz z bajki. Nie! niema obawy, żebym się zakochała w Martinie Edenie. Byłoby to najgorsze ze wszystkiego.
— ...Nie o tem myślałam właściwie — wyrzekła znacząco matka. — Czy jednak pomyślałaś o nim? On, będąc pod każdym względem poza nawiasem, może przecie zakochać się w tobie?
— Ależ kocha się już oddawna! — zawołała panienka.
— To było do przewidzenia — rzekła uprzejmie pani Morse. — Jakże mogło być inaczej?
— Olney nienawidzi mnie przecież! — krzyknęła Ruth namiętnie. — I ja nienawidzę Olney’a! W jego obecności czuję się zawsze jak kotka. Wiem, że jestem mu wstrętna. I nawet — dziś sobie to uświadamiam — sama mam wstręt do niego. Zato z Martinem jestem szczęśliwa. Nikt nie kochał mnie nigdy w ten sposób — to znaczy żaden mężczyzna, chciałam powiedzieć! A słodko jest być kochaną... w ten sposób właśnie. Ty mnie rozumiesz, mateczko. Słodko jest czuć się naprawdę, do głębi kobietą... — Ukryła twarzyczkę na kolanach matki i załkała: — Ja wiem, ty myślisz, że jestem okropna, ale jestem tylko uczciwa i mówię ci wszystko tak, jak czuję.
Pani Morse była dziwnie zasmucona i uradowana zarazem. Jej dziewczynka, jej dziecko, co przecie skończyło nawet uniwersytet — przestało istnieć. Na jej miejsce nadeszła córka-kobieta. Próba udała się znakomicie. Dziwny brak w naturze Ruth został wypełniony, wypełniony bez wstrząśnień i niebezpieczeństw. Ten nieokrzesany chłopak z morza odegrał rolę posłusznego narzędzia. Ruth nie kochała go, ale przez niego zrozumiała własną kobiecość!
— Ręce mu drżą, — spowiadała się dziewczyna, z twarzą płonącą rumieńcem wstydu. — To jest bardzo zabawne, ale szkoda mi go swoją drogą. A kiedy ręce drżą mu zanadto, a oczy za jasno płoną — wtedy, o, wtedy wygłaszam wiele wzniosłych rzeczy o życiu, konieczności poprawy i t. d..., ale on mnie ubóstwia, wiem o tem. Jego oczy i ręce nie kłamią. I zmusza mnie, żebym się poczuła dojrzałą na samą myśl o tem — na samą myśl. Czuję, że posiadam coś, do czego mam istotne prawo, co czyni mnie taką, jak inne dziewczęta... i... młode kobiety. Teraz wiem, że dawniej nie byłam jak one, i wiem, że to cię niepokoiło. Myślałaś, że nie wiem o tym twoim kochanym niepokoju, ale ja wiedziałam...
i — „zrobiłam wszystko co było w mej mocy“ — jak powiada Martin Eden.
Była to dla matki i córki godzina pełna wzruszeń; oczy obu zaszły łzami podczas tej pogawędki o szarej godzinie, kiedy Ruth była cała białą, jasną, szczerą, niewinnością, matka zaś słuchała ze zrozumieniem, a potem udzielała spokojnie rad i wyjaśnień.
— Ten chłopak jest o całe cztery lata młodszy od ciebie — mówiła. — Nie posiada żadnego stanowiska w świecie. Nie ma ani zajęcia, ani zarobku. Jest przy tem wysoce niepraktyczny. Kochając cię, powinienby w imię zdrowego rozsądku uczynić coś, co dałoby mu prawo do ożenku, zamiast porać się z jakiemiś tam powiastkami i dziecinnemi marzeniami. Obawiam się, że Martin Eden nigdy nie będzie dorosły. Nie potrafi wziąć się do odpowiedniej pracy męskiej, takiej, jaką prowadzi ojciec twój, albo przyjaciel nasz, pan Butler! Obawiam się, że Martin Eden nigdy nie potrafi zarabiać. A świat jest tak urządzony, że pieniądze nieodzownie potrzebne są do szczęścia — o, nie jakieś olbrzymie fortuny, ale przeciętny dobrobyt, konieczny do zabezpieczenia wygód i spokoju. Czy... czy on ci co mówił?
— Ani słówka. Nawet nie próbował; zresztą, gdyby nawet spróbował, nie dopuściłabym do tego, bo — widzisz — nie kocham go przecie.
— Bardzo mnie to cieszy. Nie chciałabym, żeby moja córka, moja ukochana jedynaczka, czysta i niewinna, pokochała takiego człowieka. Są przecie na świecie szlachetni, dzielni i czyści ludzie, prawdziwi mężczyźni. Poczekaj na jednego z nich. Spotkasz go zczasem, pokochasz i sama będziesz kochana i szczęśliwa, jak ja szczęśliwa byłam z twoim ojcem. Jest jeszcze jedna rzecz, o której kobieta zawsze pamiętać powinna...
— Słucham, mateczko!
Głos pani Morse cichy był i słodki, kiedy wyrzekła:
— Dzieci.
— Ja... ja myślałam i o tem — wyznała Ruth, wspominając mgliste myśli, które dręczyły ją dawniej. Zarumieniła się znowu z dziewczęcego wstydu, że mówić musi o podobnych rzeczach!
— Otóż to właśnie. Kwestja dzieci czyni kandydaturę pana Edena wręcz niedopuszczalną — ciągnęła ze wzburzeniem pani Morse. — Dzieciom należy dać czyste dziedzictwo. W tym wypadku obawiam się, że nie byłoby ono czyste. Twój ojciec opowiadał mi kiedyś o życiu marynarzy i — i rozumiesz mnie chyba.
Ruth ścisnęła znacząco rękę matki, czując, że istotnie rozumie, chociaż nagle powstałe w myśli pojęcie obejmowało coś niejasnego, dziwnego i pełnego grozy, co sięgało poza granice jej wyobraźni.
— Ty wiesz, mateczko, nie robię nic bez twojej wiedzy — zaczęła. — Tylko czasem lepiej, żebyś sama mnie zapytała, tak jak dzisiaj naprzykład, chciałam ci już dawno powiedzieć, ale nie wiedziałam w jaki sposób. To fałszywy wstyd — wiem; ale możesz mi przecie ułatwić zadanie! Powinnaś mnie zawsze zapytać, dać okazję do rozmowy. Ach mamo, przecie ty również jesteś kobietą! — zawołała nagle w podnieceniu, chwytając ręce matki i patrząc jej prosto w oczy w półcieniu wczesnego wieczoru i uświadamiając sobie nagle tę dziwną, a słodką równość! — Nigdy przedtem nie myślałam o tobie w ten sposób. Musiałam najpierw zrozumieć, że sama jestem kobietą, a wtedy dopiero, że i ty nią jesteś.
— Obie jesteśmy kobietami — odrzekła matka, przytulając ją i całując.
— Obie jesteśmy kobietami — powtórzyła. Poczem objąwszy się wpół, skierowały się ku wyjściu, z sercami wezbranemi poczuciem nowej wspólności.
— Nasza dziewczynka stała się kobietą — oświadczyła z dumą pani Morse mężowi w godzinę później.
— To znaczy? — odparł zwolna, długo i bacznie patrząc na żonę, — to znaczy, że się zakochała.
— Nie, to znaczy, że jest kochana — wyrzekła z uśmiechem pani. — Doświadczenie udało się. Dziewczynka zbudziła się wreszcie.
— No... w takim razie jego już można — precz — zakonkludował pan Morse tonem, w jakim kończy się ubity interes.
Żona jednak zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie trzeba. Ruth powiada, że on w tych dniach wyrusza na morze. Kiedy wróci, jej tu nie będzie; wyślemy ją do ciotki Klary. Rok spędzony, na Wschodzie, przy zmianie klimatu, otoczenia, zainteresowań i wszystkiego wogóle, jest tem właśnie, czego Ruth potrzebuje.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.