Martin Eden/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Los odwrócił się nagle od Martina, i zwiastuni
powodzenia nie odwiedzali już jego domu. Dwadzieścia pięć bitych dni, nie wyłączając niedziel
i świąt, pracował Martin nad „Hańbą Słońca“ —
długim artykułem o dobrych trzydziestu tysiącach
słów. Był to rozumowany atak na mistycyzm szkoły
Maeterlincka — atak z fortu wiedzy pozytywnej,
bijący w egzaltowanych marzycieli z mgły i galarety, atak jednak pełen entuzjazmu i marzenia, zgodnego zarazem z prawami stwierdzonych faktów.
Po pewnym czasie nastąpiło drugie natarcie, w postaci krótkiego artykułu „Łowcy majaków“, i trzecie, zatytułowane „Jaźń miarą wartości“. Rezultatem wszystkich trzech artykułów było tylko opłacanie ich kolejnych wędrówek po redakcjach.
W czasie dwudziestu pięciu dni pracy nad „Hańbą Słońca“ sprzedał Martin wyrobów rzemieślniczych za sześć i pół dolara. Jakiś żarcik przyniósł
pięćdziesiąt centów, jakiś dowcipny wierszyk, kupiony przez pierwszorzędny tygodnik humorystyczny, dał dolara. Dwa żartobliwe poemaciki — pięć
dolarów. Ostatecznie po wyczerpaniu kredytu (chociaż sklepikarz podniósł go do pięciu dolarów), —
rower i czarny garnitur powędrowały raz jeszcze
do lombardu. Właściciel maszyny znowu napastował
Martina, podkreślając stanowczo, że za wynajem
płacić trzeba zgóry i punktualnie...
Zachęcony kilkakrotną sprzedażą wyrobów rzemieślniczych, Martin zabrał się do nich na nowo.
Kto wie, może można będzie żyć z tego narazie?
Pod stołem poniewierał się stos krótkich nowelek,
odrzucony ongiś przez syndykat, dostarczający beletrystyki do magazines. Odczytał je raz jeszcze dla
wystudjowania, jak nie należy pisać bulwarowych
noweletek, i w miarę czytania formułował sobie idealny schemat: wystrzegać się tragizmu, nie ryzykować nieszczęśliwego zakończenia, unikać wyszukanego słowa, subtelności myśli, istotnej delikatności
uczuć. Sentymentu — owszem, jak najwięcej sentymentu, czystego i szlachetnego, takiego, jaki we
wczesnej młodości oklaskuje się gorąco z ostatniego
rzędu galerji, sentymentu sporządzonego według recepty: „Za Króla i Ojczyznę“, lub też „Szlachetny,
choć ubogi“...
Zgłębiwszy te arkana, Martin nastroił się na ton
popularnej „Hrabianki“ i przystąpił do masowej
fabrykacji, utrzymanej ściśle w granicach formuły.
Część pierwsza: rozłączenie dwojga kochanków;
część druga: dzielny czyn lub szczęśliwy traf łączy
stęsknionych; część trzecia: dzwony weselne. Owa
część trzecia była wielkością niezmienną, zato pierwsza i druga mogły być dowolnie urozmaicane. A więc: parę kochanków rozłączyć mogło nieporozumienie, zrządzenie losu, zazdrośni rywale, tyrani-rodzice, potężni opiekunowie, zbrodniczy krewni
i t. d., i t. d.; złączyć zaś mogły: dzielny czyn kochanka, niemniej dzielny czyn oblubienicy, przymusowa kapitulacja potężnych opiekunów, nawrócenie
zbrodniczych krewnych, zmiana uczuć zazdrosnych
rywali, samowolna kapitulacja wyżej pomienionych
opiekunów, wykrycie niespodzianej tajemnicy, zdobycie jej serca przez jego wytrwałą cierpliwość,
szlachetne poświęcenie i temu podobne niezliczone
warjacje. Znakomitym pieprzykiem było n. p. wyznanie miłosne z ust skromnego dziewczęcia; zczasem odkrył Martin całą rekwizytornię podobnych
zdecydowanie ciekawych i wymyślnych atrakcyj.
Zato z weselnemi dzwonami nie było żartów. Ani
mowy o jakiejś „licenzia poetica“. Niebiosa zwinąć się mogły jak stary dywan, gwiazdy gruchnąć o ziemię — uroczystość weselna zakończyć musiała
bezwarunkowo wszelkie perypetje. Co do ilości
słów — formuła wymagała minimum 1200, maksimum 1500.
Zanim Martin wydoskonalić się zdołał ostatecznie w sztuce produkowania beletrystyki bulwarowej, wypracował sobie około pół tuzina schematów,
które konsultował na nowo przed każdym występem.
Formułki te przypominały owe dowcipne, a sporządzane dla użytku niedouczonych matematyków tabliczki, co mogą być rozpatrywane zgóry, zdołu,
i z każdego boku, składają się z szeregów cyfr i tuzinów kolumn, a służą do wyciągania bez zastanowienia i obliczeń tysiąca najrozmaitszych rozwiązań, nieomylnie ścisłych i prawdziwych. W podobny
sposób mógł Martin w ramach schematu naszkicować w przeciągu pół godziny z tuzin noweletek,
które układał i, w miarę potrzeby, wypełniał fabułą.
Na takie naładowanie słowami formy wystarczała
godzina przed udaniem się na spoczynek po całym
dniu prawdziwego wysiłku twórczego. Martin wyznał kiedyś Ruth, że właściwie mógłby odrabiać nowele nawet przez sen. Pracą było tu tylko zbudowanie ram, pracą zresztą raczej mechaniczną.
Nie wątpił w realną wartość wynalezionej formułki i najwidoczniej znał już umysłowość panów
redaktorów, twierdził bowiem z niezachwianą pewnością, że pierwsze dwa wysłane „produkty mechaniczne“ przyniosą czeki. Istotnie po upływie dni
dwunastu przyniosły czeki, po cztery dolary każdy.
Tymczasem poczynił Martin nowe i alarmujące
odkrycia. Chociaż „Transcontinental“ wydrukował
„Dźwięk dzwonów“ — czeku nie nadsyłał. Martin
potrzebował pieniędzy, upomniał się więc o honorarjum. Otrzymał nato wymijającą odpowiedź
i uprzejmą prośbę o przesłanie dalszych utworów.
Martin przez dwa dni chodził głodny w oczekiwaniu czeku i wtedy to właśnie zastawił rower. Regularnie dwa razy na tydzień pisywał do „Transcontinentalu“ z żądaniem wypłacenia należnych pięciu
dolarów — zrzadka jednak tylko zaszczycany bywał odpowiedzią. Martin nie wiedział, że „Trans- Continental“ od wielu lat już ledwo zipie, że jest
organem czwarto- lub nawet dziesiątorzędnym bez
podstaw finansowych, żyjącym wyłącznie z pomysłowych szantaży, jałmużny poczciwców i ogłoszeń,
dawanych z łaski. Nie wiedział również, że pismo
było jedynym środkiem utrzymania dla redaktora
i administratora, oraz, że ci panowie utrzymywać
się mogli z „Transcontinentalu“ jedynie zapomocą
nieregulowania rachunków. Niemniej również nie
mógł był wiedzieć Martin, że w szczególności należne mu pięć dolarów zużyte zostało przez administratora na odmalowanie domku w Alameda, które to malowanie uskuteczniał sam pan administrator, jako że nie był w stanie zapłacić rzemieślnika,
tem bardziej po nieudanej próbie powierzenia funkcji malowania jakiemuś przybłędzie, który spadł
z drabiny, złamał kark i odstawiony został do szpitala.
Dziesięć dolarów, za które Martin sprzedał „Poszukiwaczy Skarbu“ do Chicago — nie zjawiły się
jakoś. Opowiadanie zostało wydrukowane, jak
sprawdził Martin w Czytelni Miejskiej — wydawca
jednak milczał. Na polecone listy nie odpowiadał
również.
— Rabunek, zwyczajny rabunek, — zadecydował chłopak. — Kradzież popełniona z najzimniejszą krwią. Umiera z głodu, a tymczasem odzierają
go z tego, co jest jedynym towarem, jedyną rzeczą,
której sprzedaż przynieść mu może kawałek chleba.
Tygodnik „Młodość i Wiek dojrzały“ wydrukował już dwie trzecie przyjętego utworu, poczem nagle zbankrutował. Przepadła wszelka nadzieja na
ostatnie oczekiwane szesnaście dolarów.
Nadomiar złego zwrócono pocztą „Garnczek“, —
który Martin uważał za najlepszy ze swych utworów. W rozpaczy, posłał go niezwłocznie na chybi
trafi do tygodnika społecznego „Fala“, wychodzącego w San-Francisco. O wyborze tygodnika zadecydowała jego geograficzna bliskość. Odpowiedź
z poza zatoki powinna była nadejść w przeciągu
paru dni.
W dwa tygodnie potem Martin ku największej
radości ujrzał swój utwór na honorowem miejscu
wydrukowany w całości i zilustrowany. Chłopak
wrócił do domu z bijącem sercem i zastanawiał się,
ile mu też zapłacą za jedną z najlepszych nowel,
jakie napisał. Szybkość, z jaką przyjęto ją i wydrukowano, pochlebiała mu bardzo. Fakt, że wydawca
nie porozumiał się przedtem listownie, czyniła niespodziankę jeszcze milszą. Po daremnem wyczekiwaniu przez dwa i pół tygodnia, rozpacz zwyciężyła
nieśmiałość, i Martin wysłał list do redakcji „Fali“,
nadmieniając, iż zapewne przez niedopatrzenie jego
skromny rachunek nie został uwzględniony.
— Jeśli to nawet nie więcej niż pięć dolarów —
myślał Martin, — kupiłbym dość fasoli i kaszy, żeby umożliwić sobie napisanie jeszcze kilku nowel,
możliwie równie dobrych.
Nadeszła wreszcie chłodna odpowiedź redaktora,
która do reszty zdruzgotała entuzjazm Martina.
„Dziękujemy najuprzejmiej — brzmiał list —
za pańskie łaskawe współpracownictwo; cały skład
naszej redakcji ceni je sobie niezmiernie. Jak pan
widzi, przesłany nam utwór umieściliśmy niezwłocznie, zarezerwowawszy dlań miejsce honorowe. Mamy nadzieję, że ilustracje zadowolniły pana.
Odczytawszy parokrotnie list pański, odnieśliśmy
wrażenie, iż Sz. Pan pracował w błędnem mniemaniu, iż redakcja nasza płaci za rękopisy bez określonej zgóry przez autora ceny. Nie jest to naszym
zwyczajem, rękopis zaś Pański bez wątpienia nie
był zaopatrzony w odpowiednią adnotację. Możemy
tylko wyrazić szczere ubolewanie z powodu tego
drobnego nieporozumienia i upewnić Pana o naszem
niezachwianem uznaniu. Raz jeszcze dziękując za
łaskawe współpracownictwo i wyrażając niezłomną
nadzieję, iż nie odmówi nam Pan go nadal, pozostajemy etc.“.
Post scriptum głosiło, że chociaż „Fala“ honorowych prenumeratorów nie posiada — redakcja będzie sobie uważała za miły obowiązek bezinteresowne przesyłanie pisma w roku przyszłym. Po tem
doświadczeniu, Martin wybijał zawsze na pierwszej stronicy każdego rękopisu: „Honorarjum według zwykłej taksy Sz. Redakcji“.
— Zczasem — pocieszał się chłopak — oni będą
pytali o moją taksę.
W Martinie zrodziła się w tym okresie uparta
dążność ku doskonaleniu pióra, pod której wpływem
przerobił i oszlifował „Gwarną Ulicę“, „Wino Ży- cia“, „Radość“, „Liryki Morza“ i wiele najwcześniejszych swych utworów. Po dawnemu, dziewiętnasto-godzinny dzień roboczy wydawał się Martinowi zbyt krótki. Chłopak czytał i uczył się bez
miary, pisał bez wytchnienia, w wytężonej pracy
zapominając o udrękach, spowodowanych wyrzeczeniem się tytoniu. Nadesłany przez Ruth środek na
niepalenie, oklejony płomienną etykietką, leżał rzucony w najciemniejszy kąt biurka. W dniach głodu,
brak tytoniu szczególnie dawał się we znaki. Żądza
palenia nie słabła pomimo tylokrotnego opanowywania. Martin uważał, że wyrzeczenie to jest najtrudniejszym czynem jego życia, Ruth zaś była zdania, iż Martin spełnia jedynie swój najprostszy
i zupełnie naturalny obowiązek. Dostarczyła mu
obiecanego antidotum, kupionego za własne panieńskie oszczędności — i, uważając sprawę za skończoną, zapomniała o niej niezwłocznie.
„Mechaniczne“ nowelki Martina miały powodzenie, pomimo nienawiści i pogardy, jaką obdarzał
je sam autor. Dały mu możność wykupienia zastawionych rzeczy, opłacenia znacznej części rachunków i zaopatrzenia roweru w nowe opony. Owe nowelki jedynie utrzymywały gorącą strawę na kuchence chłopaka i dawały możność istotnej pracy;
jedynem przecież podtrzymaniem moralnem było
czterdzieści dolarów, otrzymanych z redakcji „Białej Myszy“. Na fakcie tym wsparł chłopak całą wiarę w siebie, ufając jednocześnie, iż prawdziwie
pierwszorzędne pisma nie zechcą wyzyskiwać nieznanego autora i wypłacą mu honorarja według
norm ogólnie przyjętych. Cała trudność polegała
jednak właśnie na dostaniu się do owych pism
„pierwszorzędnych“. Najlepsze artykuły, nowele
i wiersze Martina wędrowały, żebrząc, z redakcji do
redakcji, podczas gdy jednocześnie drukowano całe
stosy bredni i najoczywistszej miernoty. „Gdyby
choć jeden wydawca — myślał sobie Martin — zechciał zejść z piedestału i odpisać mi żywe słówko!
Moja praca jest niepożyteczna, nieodpowiednia,
niepożądana — głupstwo; jest złym towarem —
głupstwo, ale niechże poruszy kogoś z czytających,
niechże wywoła choć słowo uznania!“. Chwytał
wtedy pierwszy lepszy rękopis, chociażby „Przygodę“, i czytał, i odczytywał bez końca, szukając nadaremnie przyczyny głuchego milczenia wydawców
Z nadejściem słodkiej wiosny kalifornijskiej —
okres powodzeń Martina skończył się ostatecznie. Od
kilku tygodni dziwiło chłopaka uparte milczenie
syndykatu literackiego. Nagle, pewnego pięknego
poranku, zwrócono pocztą dziesięć rękopisów wymodelowanych idealnie według ulubionej formułki.
Towarzyszył im krótki list, zawiadamiający, iż syndykat jest zawalony materjałem i nieprędzej niż za
kilka miesięcy potrzebować może dalszej dostawy.
Martin tymczasem pozwolił był sobie na szereg wydatków, uważając owe nowele za sprzedane. Dotychczas syndykat przyjmował każdy utwór nadesłany, płacąc po pięć dolarów za sztukę. Martin żył tak, jak gdyby miał w banku pięćdziesiąt dolarów.
Teraz więc nieoczekiwanie wpadł w nędzę. Nie
przestał jednak ani na chwilę posyłać swych pierwocin literackich pismom, które nie płaciły —
i utworów dojrzalszych pismom, które nie chciały
ich przyjąć. Odnowił też znajomość z lombardem
w Oakland. Kilka anegdot i żarcików, posłanych do
New-Yorku, chroniło narazie Martina od śmierci
głodowej. W tym to czasie przesłał szereg ofert do
najpoważniejszych miesięczników i kwartalników,
odpowiedziano mu jednak, iż rzadko uwzględnia
się utwory pisarzy początkujących i przez nikogo
nie popartych, drukuje zaś przeważnie prace zamówione u znanych specjalistów — ludzi posiadających autorytet w danej dziedzinie.