<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XXVII

Dla Martina Edena wschodziło słońce fortuny. Nazajutrz po odwiedzinach Ruth otrzymał za trzy triolety czek na trzy dolary od pewnego bulwarowego pisemka z New-Yorku. W dwa dni potem, dziennik wychodzący w Chicago przyjął „Poszukiwaczy skarbu“, obiecując zapłacić dziesięć dolarów po wydrukowaniu. Cena była niska, ale zato opowiadanie stanowiło pierwszą próbę literacką Martina. Nadomiar powodzenia, cykl przygód dla chłopców (druga zkolei próba) przyjęty został w końcu tegoż tygodnia przez pewien miesięcznik, tytułujący się szumnie: „Młodość i wiek dojrzały“. Co prawda, cykl zawierał dwadzieścia jeden tysięcy wyrazów, proponowano zań szesnaście dolarów po wydrukowaniu, co wynosiło jakieś siedemdziesiąt pięć centów za tysiąc słów, lecz doprawdy druga w życiu próba przelania myśli na papier nie była więcej warta, Martin zaś znał najlepiej wszystkie wielkie jej błędy.
Najwcześniejsze jednak poczynania Martina pozbawione były jednej wady: mierności. Uniknąć zato nie potrafił przesady, szarżowania, zbyt wielkiej siły napięcia. Postępował jak sztubak, strzelając z armat do wróbli i z zabawnem przejęciem rysując drągiem winiety. Rad był więc, że pozbył się pierwszych próbek swego pióra. Wiedział, ile są warte, umiał już oceniać bezstronnie. Całą ufność oparł na utworach późniejszych. Walczył przecież, żeby zostać czemś więcej, niż przeciętnym beletrystą czasopismowym. Pragnął opanować środki ekspresji artystycznej. Jednocześnie zaś nie chciał poświęcić siły. Świadomie dążył do spotęgowania siły przez unikanie jej nadmiaru. Nie wyrzekał się również umiłowania realizmu. Pisał realistycznie, nie wahając się przepajać nagiej prawdy bujnością i pięknem wyobraźni. Ideałem Martina był beznamiętny realizm, prześwietlony blaskiem najwyższych aspiracyj ludzkości i czystą wiarą człowieczego serca.
W miarę czytania zarysowywać mu się poczęły dwa sposoby pojmowania człowieka. Jedni autorowie traktują człowieka jako boga, nie zważając na jego ziemskie pochodzenie, inni uważają go za zwierzę, zapominając o iskrze marzeń danej z nieba i boskich możliwościach. W pojęciu Martina — błądzili jedni i drudzy, grzesząc jednostronnością i umyślnem ograniczeniem pola widzenia. Istniał przecież kompromis, bliski prawdy. Nie schlebiał pierwszemu poglądowi, łagodząc jednak zbytnią brutalność drugiego. Opowiadanie, nazwane „Przygoda“ i swego czasu czytane Ruth, uważał Martin za urzeczywistnienie swego ideału realizmu fantazji. W szkicu zaś „Bóg i glina” zawarł ogólne poglądy na człowieka.
Przygoda” jednak i wszystko, co Martin uważał za najlepsze z pośród swych prac, wciąż jeszcze wędrowało od wydawcy do wydawcy. Pierwociny, posiadające wyłącznie wartość jako towar sprzedażny, lekceważył zupełnie. Były to wyraźnie fantastyczne brednie, obsłużone przecież całym realistycznym aparatem. Podobnie groteskowe połączenie niemożliwego z prawdziwem uważał Martin za zwykłą sztuczkę, w najlepszym razie — za sztuczkę udaną.
Wielka literatura nie wyrośnie na tem podłożu. Zręczne sztuczki nie mają wagi bez głębokiego nurtu myśli. Polegają na tem, żeby poprawnej formie nadać wszelkie pozory wsiadania głęboko ludzkiej treści. Martin uprawiał je dość długo w pierwszych swych „okropnych opowieściach" — dopóki nie wzniósł się na wyżyny sztuki prawdziwej, pisząc „Przygodę”, „Radość”, „Garnczek” i „Wino życia”.
Trzech dolarów, pobranych za triolety, użył Martin na jakie takie podtrzymanie głodowej egzystencji do czasu podjęcia honorarjum od „Białej Myszy”. Pierwszy swój czek wymienił u podejrzliwego sklepikarza-portugalczyka, płacąc dolara na rachunek długu i dzieląc dwa pozostałe pomiędzy piekarnię i zieleniarza. Na obiad mięsny wciąż jeszcze nie mógł sobie pozwolić i bardzo już cienko śpiewał, kiedy przybył czek od „Białej Myszy”. Martin wahał się, jak go ma zrealizować. Nigdy w życiu nie był w banku, tem bardziej nie mógł tam być we własnym interesie, to też obecnie brała go dziecinna ochota przespacerowania się do którego z wielkich banków w Oakland i zdyskontowania tam czeku, zaopatrzywszy go uprzednio we własny podpis na stronie odwrotnej. Rozsądek zato nakazywał zrealizować czek u sklepikarza, w celu wywarcia odpowiedniego wrażenia i rozszerzenia kredytu na przyszłość. Ostatecznie zdecydował się Martin usłuchać natrętnych próśb sklepikarza, pokrywając cały swój rachunek i otrzymując wzamian pełną kieszeń brzęczącej reszty. W obu pozostałych sklepach uregulował również pełną należność, wykupił ubranie i rower, opłacił miesięczną ratę za maszynę oraz komorne zaległe i za miesiąc zgóry. Na „drobne“ i „nieprzewidziane“ pozostało jeszcze w kieszeni „saldo“ około trzech dolarów.
Sumka ta wydawała się chłopakowi fortuną. Natychmiast po wykupieniu garnituru ruszył w odwiedziny do Ruth i całą drogę pobrzękiwał garścią drobnego srebra w kieszeni. Tak długo obywał się bez pieniędzy, że teraz nie potrafił odjąć od nich ręki, niby człowiek niespodzianie wyratowany od śmierci głodowej, co nie pozwala zabrać sobie z przed oczu żywności nieskonsumowanej. Nie był chciwy, ani skąpy, lecz pieniądze znaczyły dlań przecież więcej, niż taka lub inna suma dolarów i centów. Były miarą powodzenia życiowego, orły zaś, wybite na monetach, znaczyły ilość wygranych bitew.
Nieoczekiwanie pojął Martin, że świat jest wcale niezłym światem. Doprawdy, stawał się coraz piękniejszy. Całe tygodnie ciemny był i ponury, dzisiaj jednak, gdy niema już długów, srebro brzęczy w kieszeni, a myśl cieszy się powodzeniem — słońce jasne jest i ciepłe, a nawet nagły deszcz letni, zlewający do nitki nieprzygotowanych przechodniów, staje się zabawnem, radosnem zdarzeniem. Przymierając głodem, miał Martin wciąż przed oczyma tysiące ludzi równie jak on głodnych; dzisiaj nie widział dręczącego obrazu nędzarzy. Zapomniał o nich. Natomiast myślał o niezliczonych parach kochanków na szerokim świecie. Nieświadome, mimowolne wstawać mu poczynały w mózgu pomysły i melodje liryk miłosnych. Pochłonięty gorączką przedtwórczą, chłopak w roztargnieniu wysiadł z tramwaju o dwa przystanki za wcześnie.
W domu państwa Morse zastał licznych gości. Dwie kuzynki Ruth przybyły z rewizytą aż z San Rafael, wobec czego pani Morse, pod pretekstem zabawienia ich, wprowadzać poczęła w życie swój plan otoczenia córki młodzieżą.
Kampanja, rozpoczęta w czasie przymusowej nieobecności Martina, była teraz w pełnym biegu. Pani Morse postarała się zapobiegliwie o gromadzenie w domu swym wyłącznie młodzieży z przyszłością. Tak więc, jako dopełnienie panien Doroty i Florence, spotkał Martin dwu profesorów uniwersytetu: anglistę i latynistę, prócz tego zdobił salon młody oficer, kolega szkolny Ruth, przybyły właśnie z wysp Filipińskich; pewien młodzieniec nazwiskiem Melville, sekretarz prywatny Josepha Perkinsa, dyrektora Związku Trustów w San Francisco; wreszcie kasjer banku spożywczego, pan Charles Hapgood, trzydziestopięcioletni mężczyzna o wyglądzie młodzieńca. Ten ostatni zdobył o stopień naukowy w Stanford Uniwersity, był członkiem Klubu Nilu i Klubu Jedności, mówcą stronnictwa Republikańskiego w czasie ostatniej kampanji wyborczej — słowem, był osobistością z najlepszemi perspektywami. Pomiędzy paniami znajdowała się malarka, pianistka, i wreszcie młoda uczona, doktór socjologji, osoba, która założyła szereg warsztatów w najbiedniejszych dzielnicach San-Francisco i zdobyła w ten sposób niemałą popularność.
Kobiety jednak znaczyły niewiele w planach pani Morse. W najlepszym razie stanowiły nieodzowne akcesorja. Należało za wszelką cenę wprowadzić do domu poważną i wytworną młodzież męską, młodzież z przyszłością.
— Proszę nie unosić się zbytnio w rozmowie — szepnęła Ruth Martinowi przed rozpoczęciem ceremonji przedstawiania.
Martin trzymał się zpoczątku nieco sztywno, dręczony poczuciem własnej niezręczności, szczególnie zaś niezdarności ramion, co po dawnemu zdawały się grozić ornamentom i cackom salonu. Rodzaj poznanego towarzystwa obezwładnił go w pierwszej chwili. Nigdy w życiu nie zetknął się z osobistościami równie niezwykłemi i w dodatku z tak licznem ich gronem. Melville, urzędnik bankowy, był wprost olśniewający, wobec czego Martin postanowił wszcząć z nim rozmowę. Pod powierzchnią bowiem zalęknionej nieśmiałości wstawało już w chłopaku własne, świadome siebie ja, które pragnęło zmierzyć się z nowopoznanymi i sprawdzić, odnaleźć, wysondować, co też wiedzą oni o książkach i życiu z pośród rzeczy, których on nie zna.
Ruth posyłała często kontrolujące spojrzenie w stronę Martina, lecz była mile zdziwiona, widząc, jak gładko i swobodnie zapoznał się z jej kuzynkami. W rozmowie nie unosił się bynajmniej, usiadłszy zaś, przestał nawet troszczyć się o wagę swych ramion. Ruth uważała kuzynki za rozumne i towarzysko nader wyrobione panienki, dziwił ją więc ich zachwyt na temat Martina, wygłaszany w panieńskim pokoiku po odejściu gości. On sam zato — ongiś organizator pikników niedzielnych, dowcipniś, bawidamek i ulubieniec swojej sfery — doszedł do wniosku, że i w wytwornym salonie nietrudno jest prowadzić lekką, wesołą rozmowę i bawić żarcikami panienki. Cały wieczór czuł, że powodzenie stoi tuż za nim, że kiwa przytwierdzająco głową, potakuje niedosłyszalnym szeptem. Był więc swobodny i wesoły, bawił się sam, bawił innych w poczuciu zupełnej równości z otoczeniem.
Później jednak obawy Ruth do pewnego stopnia poczęły się sprawdzać. Martin i profesor Caldwell zasiedli razem w ustronnym kąciku i chociaż młody Eden nie wymachiwał już zbytnio rękami, Ruth zdecydowała, że oczy błyszczą mu nadmiernie, mówi zbyt szybko i zbyt gorąco, z policzkami zrumienionemi wzburzoną falą krwi. Stracił już panowanie nad sobą, odrzucił obowiązujące formy towarzyskie i stanowił zdecydowany kontrast z wytwornym swym interlokutorem — młodym anglistą.
Martin jednak nie dbał o pozory. Zauważył i ocenił niezwłocznie wyszkolony umysł profesora i jego wielki zasób wiadomości. Profesor Caldwell przeczył zupełnie poglądom Martina na przeciętnego specjalistę od angielszczyzny. Zpoczątku niechętnie mówił o sprawach fachowych, później jednakże udało się Martinowi skierować rozmowę na tory, jakich pragnął. Chłopak nie rozumiał i zrozumieć nie chciał, dlaczego w towarzystwie nieprzyjęte są wyczerpujące dyskusje fachowe.
— To niemądrze i niepięknie przeszkadzać człowiekowi wygadać się o swoim fachu — tłumaczył przed paru tygodniami pannie Morse. — Dla jakiej więc dobrej racji spotykać się mają kobiety i mężczyźni, jeśli nie dla wymiany tego, co w nich jest najlepsze? Najlepsze zaś jest to, co ich interesuje, co stanowi cel życia, to, w czem się specjalizują, nad czem pracują dniami i nocami, o czem wreszcie śnią i marzą. Proszę wyobrazić sobie pana Butlera, stosującego się do zwyczajów towarzyskich i wygłaszającego enuncjację na temat Verlain’a, dramatu niemieckiego, albo nowel d’Annunzia. Zapiłowałby nas na śmierć. Co do mnie, jeśli już muszę słuchać pana Butlera, wolę, żeby mówił o swojem prawie. To jest najlepsza jego cząstka, życie zaś jest tak krótkie, że warto od ludzi spotykanych brać tylko to, co w nich jest najcenniejsze.
— Ależ — protestowała Ruth — istnieją pewne zainteresowania ogólne...
— Myli się pani — przerwał gorąco Martin. — Wszyscy ludzie, wszystkie grupy społeczne, — a raczej prawie wszystkie — małpują swoich najlepszych! Dobrze, ale któż są ci najlepsi? Pasibrzuchy, tarzające się w złocie pasibrzuchy! Z reguły nic nie wiedzą o tem, o czem wiedzą wszyscy ludzie intelektu, ludzie czynu i pracy. Rozmawiać o tych rzeczach nie wolno, bo pasibrzuchy umarłyby z nudów. Wobec tego wydano dekret, że rozmowy fachowe, dyskusje poważne i wyczerpujące są ...w złym tonie. Dekret określa również, o czem rozmawiać wolno i co jest „w dobrym tonie“. A więc: ostatnia opera, ostatnia powieść, karty, bilard, gatunki likierów, automobile, wyścigi, zabawa w rybołóstwo, zabawa w polowanie, sporty wodne i tak dalej i dalej, wyłącznie sprawy, na których znają się prawodawcy — pasibrzuchy. W gruncie rzeczy są to ich własne rozmowy fachowe. Największym zaś nonsensem jest to, że ladzie rozumni, lub ci, którzy za rozumnych uchodzić pragną, pozwalają tamtym ustanawiać kodeksy. Co do mnie — będę brał od każdego spotkanego człowieka to, co w nim jest najlepsze i najciekawsze, choćby mnie pani nazwała ordynarnym.
Ruth jednak — nie zrozumiała. Atak Martina na Znane i Uznane wydał jej się poprostu warcholstwem.
W ciągu rozmowy z profesorem Caldwellem udało się Martinowi zarazić go swoją powagą i zmusić do szczerości. Ruth, przechodząc, usłyszała ze zgrozą słowa Martina:
— Z katedry uniwersyteckiej nie głosi pan zapewne tych wszystkich herezyj?
Profesor Caldwell wzruszył ramionami.
— Jestem sobie, widzi pan, dobrym obywatelem, sumiennym płatnikiem podatków i trochę dyplomatą. Miasto Sacramento nas zatwierdza, wobec czego zależymy od Sacramento, od Rady Rektorów, od prasy naszej partji, a nawet od prasy obu partyj.
— Tak, to jasne; ależ pan, pan osobiście? — nastawał Martin. — Czuje się pewnie jak ryba wyjęta z wody?
— Hm, zapewne, stawek uniwersytecki nie dogadza mi zbytnio. Czasami mam wrażenie, że nie trafiłem na właściwe miejsce. Widzę siebie w Paryżu, w celi pustelnika, albo może raczej w tłumie beztroskiej cyganerji, pijącego cienkusza — dagored, jak mówią w San-Francisco, stołującego się w tanich knajpach i rozwiązującego nader radykalnie wszelkie problemy wszechświata. Doprawdy, bywam niekiedy najmocniej przekonany, że stworzony zostałem na skrajnego radykała. Jednakże — tyle jest dziedzin myśli, w których czuję się bardzo a bardzo niepewnie... Staję cichy i pokornego serca, spojrzawszy w twarz człowieczej nędzy i krótkotrwałości; tej, która zresztą chroni mnie od zagarniania ku sobie wszystkiego, co znam, od podporządkowywania wszystkich zjawisk jednemu problematowi — problematowi człowieka, człowieczego życia — pan rozumie.
Na usta Martina wypłynęły tymczasem mimowoli słowa „Pieśni Passatu“:

Najsilniejszym o południu,
Lecz w świetle miesiąca
Białe napinam żagle —

Martin wyszeptał je prawie i wtedy dopiero zrozumiał, że Caldwell przypomina mu dziwnie ów tylokrotnie zaznany passat północno-wschodni: mocny, świeży, nieustający. Caldwell był zrównoważony, bezstronny, budzący zaufanie i pełen dyskretnego umiaru. Zdawało się Martinowi, że człowiek ten nigdy nie wypowiada się do końca, podobny passatowi, co równy a powściągliwy, nigdy nie dmie z całej mocy, lecz zachowuje wytrwale zapas siły. Zdolność wizjonerstwa pracowała jak zwykle. Mózg Martina był najbardziej pojemną kryjówką zapamiętanych faktów i urojeń, które, nieświadomie lecz troskliwie uszeregowane, czekały w każdej chwili przeglądu. Niezależnie od tego, co działo się w teraźniejszości — mózg natychmiast podsuwał asocjacje kontrastów i podobieństw, najczęściej wyrażone w obrazach. Działo się to automatycznie, i przesuwanie wizyj przed oczyma było nieodzownym prawie akompanjamentem do żywej teraźniejszości.
Tak jak kiedyś, twarz Ruth, ogarniętej naglą zazdrością, przypomniała Martinowi dawno minioną burzę przy blasku księżyca, jak profesor Caldwell przywołał z pamięci dech północno-wschodniego passatu, co kołysze białe piany fal purpurowych — tak od czasu do czasu wstawały pod powiekami lub zapalały się w pamięci wizje nowe, co nie rwały pasma chwil bieżących, lecz raczej oświetlały je, szeregowały, splatały. Zrodzone ze zdarzeń minionych, ze spotkań, obrazów i myśli zeszłego dnia, zeszłego tygodnia — żyły niezliczone zjawy, zaludniające mózg w chwilach lnu i czuwania.
Tak więc Martin, nie tracąc ani słowa z gładkiego potoku wymowy profesora Caldwella — człowieka wielkiego rozumu i wytwornej kultury — patrzał jednocześnie w migające przed oczyma obrazy własnej przeszłości. Widział siebie — młodzika, zabijakę i zawalidrogę w twardobrzegim Stetsonie i przykrótkiej kurcie, chełpliwego cwaniaka, który znał jeden tylko ideał: być zuchwałym do ostatnich granic wytrzymałości policji. Dziś nie zapierał się tego przed samym sobą, ani nie próbował łagodzić faktów. Tak jest; miał w życiu okres, kiedy był poprostu obwiesiem, zwyczajnym obwiesiem, przywódcą szajki, co drwiła z policji, teroryzując spokojnych mieszkańców dzielnicy robotniczej. Z czasem jednak zmienił ideały. Wdychał oto atmosferę kultury i wykwintu. Rozglądał się po salonie pełnym dobrze urodzonych, pięknie ubranych kobiet i mężczyzn, —- po salonie, w którego głębi snuł się jednocześnie on sam, w sztywnym Stetsonie i przykrótkiej kurcie, bujny a zuchwały — widmo dalekiej młodości. Po chwili kształt dziwacznego przybysza zlał się w jedno z uprzejmym młodzieńcem, co spokojnie i nieprzerwanie gawędził z popularnym profesorem uniwersytetu. Koniec końców bowiem, Martin nie wybrał sobie dotychczas właściwego miejsca. Wrastał wszędzie, gdzie się znalazł, zawsze i odrazu zyskując życzliwość ludzką wzamian za cnotę panowania nad sobą w pracy czy w zabawie, za serce otwarte, za umiejętność nakazania szacunku i walki o słuszne prawa. Nigdzie jednak nie zapuścił korzeni. Bywał zaufanym, bywał swojakiem — żeby zadowolnić towarzyszy; nigdy — samego siebie. Dręczony ciągłym niepokojem, przyzywany z oddali głosem nieznanym, wędrował Martin przez życie, tęskniąc i szukając, dopóki nie natrafił na książki, sztukę, miłość... I oto znalazł się w skarbcu, który odnalazł, sam jeden zpośród towarzyszy dawnych przygód, jedyny, co potrafił stać się godnym wejścia do domu Morsów.
Praca wyobraźni nie przeszkadzała jednak Martinowi słuchać uważnie profesora Caldwella. Słuchając zaś — przenikliwie i krytycznie — starał się objąć myślą niezmierne dziedziny wiedzy mówiącego. W sobie samym, pod wpływem słów Caldwella, dostrzegał ogromne luki wykształcenia, całe przepaści nieświadomości. Niemniej jednak wiedział, iż, zawdzięczając Spencerowi, posiada jasno zarysowane kontury wiedzy ogólnej. Wypełnienie konturów jest tylko kwestją czasu. A wtedy — baczność jeden z drugim! Tymczasem czekał pokornie, niczem u stóp profesora, z podziwem i ciekawością wchłaniając każde jego słowo. W miarę słuchania jednak — zdziwiony i zaskoczony — poczuł jakiś brak w sądach młodego anglisty, brak tak ukryty i nieuchwytny, że Martin byłby go nie dostrzegł, gdyby nie najwyższe natężenie uwagi. Schwytawszy jednak — poczuł odrazu swą równość umysłową.
Ruth zbliżyła się po raz drugi, właśnie w chwili, gdy Martin mówić zaczął.
— Chciałbym móc sformułować pewien błąd szanownego pana, a raczej wskazać pewną słabą stronę jego sądów — wyrzekł. — Zaniedbuje pan biologję. Brak dla niej miejsca w pańskich uogólnieniach myślowych. O, nie idzie mi, rzecz prosta, o doświadczenia laboratoryjne i badania mikroskopowe, lecz o biologiczne podłoże syntez, choćby to były syntezy na tematy estetyczne lub nawet socjologiczne.
Ruth była przerażona. Przesłuchała dwa razy kurs wykładów profesora Caldwella i uważała go za żywą skarbnicę wszelkiej nieomylności i wiedzy.
— Niezupełnie rozumiem pana — odrzekł z wahaniem profesor. Kto wie, może nie słuchał wogóle?
— Spróbuję wyrazić się jaśniej — zaczął na nowo Martin. — Wyczytałem kiedyś w jakiejś historji Egiptu, że kultury egipskiej nie można zrozumieć, nie poznawszy gruntownie jej geograficznego podłoża.
— Zupełnie słusznie — zgodził się profesor.
— Zdaje mi się więc w dalszym ciągu, iż nie można poznać żadnego kraju, nie znając wogóle pochodzenia, organizacji i materjału życia, jako takiego. Czyż jest rzeczą możliwą zrozumienie prawodawstwa, religji i zwyczajów, bez znajomości nietylko natury istot, co je stworzyły, lecz wogóle natury istot żywych. Czy z literaturą angielską nie dzieje się tak samo, jak z architekturą i rzeźbą Starego Egiptu? Czyż znamy w całym wszechświecie choćby jedną istność, nie podlegającą prawom ewolucji? O, wiem dobrze, istnieją źródłowe opracowania rozwoju rozlicznych sztuk i umiejętności ludzkich, wszystkie te elaboraty wydają mi się jednak zbyt maszynowe. Nie uwzględniają — Człowieka. Ewolucja narzędzia, instrumentu, muzyki, śpiewu, tańca zbadana jest i opracowana znakomicie; ale cóż wiemy o przemianach samego człowieka, o rozwoju podstawowych i najistotniejszych cech jego natury, zanim sporządzić zdołał pierwsze narzędzie i zamruczeć pierwszy przyśpiew. Oto są rzeczy, których szanowny pan nie uwzględnia, a które ja pozwoliłem sobie nazwać biologją. Jest to właściwie pogląd biologiczny w najszerszem tego słowa znaczeniu. Wiem, że wyrażam się niezbyt dokładnie, starałem się jednak choćby zgrubsza wyciosać myśl. Zrodziła się dopiero w czasie rozmowy z panem, nie byłem więc przygotowany do jej rozwinięcia. Mówił pan sam przed chwilą o kruchości i krótkotrwałości życia, co nie pozwala człowiekowi poznać i uwzględnić wszystkich czynników. Pan zaś ze swej strony dobrowolnie opuszcza czynnik przyrodniczy, istotne tworzywo sztuk wszelkich, prawdziwą osnowę i wątek wszystkich ludzkich poczynań i dokonań.
Ku zdumieniu panny Ruth, Martin nie został natychmiast zdruzgotany. Profesor był spokojny i — jak wydało się panience — pełen pobłażliwości dla młodzieńczego wybryku Martina. Milczał przez długą chwilę, bawiąc się dewizką.
— Wie pan — odezwał się wreszcie, — zostałem już raz w życiu skrytykowany w podobny sposób; uczynił to pewien bardzo poważny uczony, wyznawca teorji ewolucji, Joseph le Conte. Umarł jednak — i przypuszczałem, że pozostanę niezdradzony; ale oto podszedł pan i wykrył tajemnicę. W istocie — proszę to uważać za poufne wyznanie z mej strony — ma pan nieco racji, a może nawet bardzo wiele. Kultywuję zbyt humanistyczny pogląd na wiedzę i dziś mogę jedynie żałować jednostronności swego wykształcenia i pewnej wrodzonej ociężałości, która wstrzymuje mię od dalszej pracy. Nie wiem, czy uwierzy pan, że nigdy w życiu nie zajrzałem do laboratorjum chemicznego ani pracowni fizycznej? A jednak — to prawda. Le Conte miał rację, i pan ma ją również, panie Eden, do pewnego stopnia w każdym razie.
Ruth nieznacznie odciągnęła Martina na stronę i szepnęła z wyrzutem:
— Nie należy monopolizować profesora Caldwella. Może inni goście chcą z nim również porozmawiać...
— Przepraszam najmocniej — zgodził się pokornie Martin. — Ale potrafiłem go rozgadać, i taki był zajmujący, że zapomniałem o wszystkiem. Wie pani — to najjaśniejszy i najciekawszy umysł, jaki spotkałem w życiu. Więcej pani powiem: przypuszczałem swego czasu, że taki umysł posiada każdy, kto skończył uniwersytet i należy do wyższych warstw społecznych.
— O, to wyjątek — odrzekła panienka.
— I ja tak myślę. Z kim każe mi pani porozmawiać teraz? O, proszę pozwolić mi zapoznać się z tym młodym bankowcem...
Martin porozmawiał z piętnaście minut, i panna Ruth nie mogła istotnie zganić zachowania swego narzeczonego. Ani razu nie zalśniły mu oczy, nie zarumieniły się policzki, spokój zaś głosu i ruchów był wprost zdumiewający. W opinji Martina tymczasem cały ród kasjerów bankowych stracił sto procent i stał się synonimem płytkich i banalnych gadułów. Zato młody oficer wydał się Martinowi dobroduszny, prosty, zdrowy, wesoły i zadowolony z miejsca wyznaczonego mu w społeczeństwie z łaski przypadku i powodzenia. Gdy jednak dowiedział się Martin, że oficer uczęszczał ongiś całe dwa lata na uniwersytet, nie mógł pojąć, gdzie podziało się całe to wykształcenie? Niemniej, wolał miłego oficerka od nadętego banalnością bankowca.
— Nie mam nic przeciwko przelewaniu z pustego w próżne — tłumaczył później narzeczonej. — Irytuje mnie tylko pompatyczna pretensjonalność i głębokie poczucie wyższości, z jaką to się czyni, oraz ilość czasu, jaką to pochłania. Mogłem był przecież wyłożyć owemu kasjerowi całą historję Reformacji w tym przeciągu czasu, który on zmarnował na tłumaczenie mi, że Partja Pracy zlała się z Demokratami. Ważył przytem słowa, jak zawodowy gracz karty przy pokerze. Kiedykolwiek wskażę pani żywy dowód moich słów.
— Bardzo mi przykro, że obiecujący bankowiec uczynił na panu złe wrażenie — brzmiała odpowiedź. — Jest on ulubieńcem pana Butlera, który twierdzi, że na uczciwości i wyrobieniu fachowem pana Hapgooda oprzeć można cały bank, niby na opoce piotrowej.
— Nie wątpię w to ani na chwilę, po tem, co widziałem i słyszę. O bankach jednak nie myślę już tego, co myślałem niegdyś. Ale... czy nie gniewa się pani, że mówię tak szczerze? Co, kochanie?
— O nie; to bardzo interesujące.
— Nieprawdaż? — ciągnął wesoło Martin. — Jestem barbarzyńcą, świeżo wpuszczonym do gmachu cywilizacji, spowiadającym się z pierwszych swych wrażeń. Takie wrażenia muszą być zajmującą powieścią dla osób prawdziwie cywilizowanych.
— A cóż pan myśli o moich kuzynkach? — zagadnęła Ruth.
— Wolę je od innych kobiet. Są wesołe, dowcipne i mało pretensjonalne.
— Czyżby te inne nie podobały się panu?
Martin potrząsnął głową.
— Ta dama od socjologji jest sobie poprostu wyuczoną papugą. Przysięgam, że prześwietliwszy ją nawskróś, nie znaleźlibyśmy ani jednej myśli oryginalnej. Sławna malarka jest znakomicie nudną piłą. Idealny typ żony dla wyżej pomienionego kasjera. A pianistka? Nic mnie nie obchodzą jej nieprawdopodobne palce, doskonała technika i t. d. — wiem tylko, że zupełnie nie rozumie muzyki i nic o niej nie wie.
— Gra bardzo pięknie, — protestowała Ruth.
— Niewątpliwie, gimnastykę palców opanowała wyśmienicie, ducha jednak muzyki, jej treści wewnętrznej nie pojmuje wcale. Zapytałem, czem jest dla niej muzyka — pani wie, że lubię wyciągać ludzi na rozmowy o ich fachu — nie potrafiła odpowiedzieć mi nic, pozatem, iż muzyka jest godna uwielbienia, jest najwspanialszą ze sztuk, i że ona kocha muzykę nad życie.
— Pan znowu sprowokować chciał fachową rozmowę! — przerwała z wyrzutem panienka.
— Tak jest, przyznaję się do winy. Ale jeśli nie zadowolniły mię nawet rozmowy fachowe — proszę wyobrazić sobie moje cierpienia podczas przepisowych rozmów salonowych. Myślałem kiedyś, że tu, w tej sferze, gdzie dostępne były i są wszelkie dobra kultury — przerwał na chwilę, ujrzawszy cień swojej młodości w szerokim Stetsonie i przykrótkiej kurcie — każdy człowiek jest doskonały i promienny, niby brylant. Teraz jednak, poznawszy ich nieco, uważam, że ludzie tak zwanej wyższej sfery to przeważnie nicości, albo — piły. Ach, prawda, zostają tacy, jak profesor Caldwell. To Człowiek prawdziwy, człowiek w każdym calu.
Twarzyczka Ruth rozjaśniła się.
— Proszę mi opowiedzieć — nastawała. — Nie o tem, co w nim jest piękne i rozumne — sama znam to dobrze — lecz o brakach, które pan odnalazł. Bardzo jestem ciekawa.
— Nie chciałbym się skompromitować — drożył się żartobliwie Martin.— Czy pani nie zechce wypowiedzieć się pierwsza? A może widzi w nim pani doskonałość bezwzględną?
— Przesłuchałam dwa kursy jego wykładów, znam go od lat dwóch. Ciekawa jestem właśnie pana świeżych wrażeń.
— Złej strony moich wrażeń, chce pani powiedzieć. Niechże i tak będzie. Wszystkie piękne rzeczy, które pani o nim myśli, są najzupełniej słuszne. Co do mnie, uważam również, że jest to najdoskonalszy typ intelektualisty, jaki spotkałem. Ale jest to człowiek z utajonym grzechem.
— O nie, nie! — wykrzyknął pośpiesznie — nic niskiego, ani wulgarnego. Poprostu wydaje mi się człowiekiem, który przejrzał pewne rzeczy do głębi, lecz zobaczywszy, przeraził się i teraz woli udawać przed samym sobą, że nie widział. Może wyrażam się niejasno. Powiem inaczej: jest to człowiek, który odnalazł ścieżkę do tajemniczej świątyni, lecz ścieżką tą nie poszedł; człowiek, który dojrzał może nawet zarys świątyni, ale próbuje przekonać sam siebie, że to tylko miraż wzroku. Jeszcze inaczej: jest to człowiek, który mógłby dokonać wielkich czynów, lecz nie przywiązuje wagi do ich dokonania, a równocześnie w głębi duszy nie przestaje tego żałować; potajemnie drwi z nagrody za czyny, a przecież, jeszcze bardziej tajemnie tęskni do tej nagrody i do rozkoszy tworzenia.
— Nie patrzałam pod tym kątem — odparła Ruth. — A zresztą to, co pan mówi, nie wydaje mi się słuszne.
— Jest to tylko mgliste wrażenie — twierdził Martin. — Nie mam konkretnych podstaw. Wrażenia bywają fałszywe. Pani zpewnością zna go lepiej.
Z wieczoru u państwa Morse wynosił Martin dziwnie pomieszane pojęcia i sprzeczne uczucia. Był zbity z tropu, ujrzawszy zbliska ludzi, ku którym piął się wszystkiemi siłami. Z drugiej jednak strony — zachęciło go powodzenie. Pochód pod górę łatwiejszy był niż się zdawało. Martin przerósł już samą chęć wspinania się, a nawet (fałszywa skromność nie kryła mu tego), przerósł tych, ku którym się wspinał. Rzecz prosta, profesor Caldwell stanowił wyjątek. Przeważnie jednak Martin wiedział więcej o życiu i książkach i dziwił się tylko, w jakie skrytki i zaułki mózgu pochowali ci ludzie swoje wykształcenie? Nie zdawał sobie sprawy, że sam posiadał niezwykłą żywość umysłu, nie przypuszczał również, że tych ludzi, którym dane było mierzyć głębie i budować światopoglądy — nie należało szukać w salonach państwa Morse. Nie wiedział też, że ludzie ci, niby orły królewskie, krążą samotnie w błękitach nieba, wysoko ponad ziemią i skłębionem rojowiskiem jej stadnego życia.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.