Martin Eden/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Nazajutrz Martin Eden nie wyruszył na poszukiwanie pracy. Przed wieczorem zaledwie otrząsnął
się z gorączki i obolałemi oczyma rozejrzał po pokoju. Mary, ośmioletnia latorośl rodu Silvy, pełniąca straż przy łóżku, wszczęła radosny pogwar,
dostrzegłszy oprzytomnienie chorego. Marja wpadła z kuchenki do pokoju. Jedną stwardniałą od
pracy dłoń położyła na czole Martina, drugą troskliwie badała tętno.
— Dać jeść? — pytała.
Zaprzeczył ruchem głowy. Nie odczuwał zupełnie
potrzeby jedzenia, dziwił się nawet, że kiedykolwiek w życiu mógł być głodny.
— Chory jestem, Marjo — przemówił słabo. Co mi jest? Nie wiesz przypadkiem?
— Grypa — odrzekła. — Dwa, trzy dni i bedzie
w porządku. Lepiej tera nie jeść. Jutro, abo pojutrze.
Martin nie przywykł do chorowania. Kiedy więc
Marja i jej córeczka wyszły do kuchni, wstał i próbował się ubrać. Kręciło mu się w głowie, oczy zamykały się mimowoli. Całym wysiłkiem zwlókł
się z łóżka, lecz opadł bezwładnie na stół, jak łódź rzucona o brzeg. W pół godziny później dopełzł
zpowrotem do łóżka, rad, iż może leżeć bez ruchu
z zamkniętemi oczami. Powoli przesuwał w myśli
rozliczne utrapienia i troski. Marja wchodziła kilkakrotnie, żeby zmienić zimny okład na czole chorego. Pozatem zostawiała go w spokoju, zbyt mądra, by męczyć troskliwością. Martin, wdzięczny
jej zato, pomrukiwał zcicha: „Dostaniesz fermę
mleczną, Marjo, napewno, napewno...“
Potem przypominać jął zamierzchłą przeszłość
dnia wczorajszego. Jak gdyby życie całe upłynęło
od nadejścia listu z „Transcontinentalu“ — życie całe od chwili, co wszystko dawne zburzyła i pogrzebała, odwróciwszy nową kartę losu. Wyrzucił
ostatni pocisk z cięciwy, a teraz leżał powalony. Gdyby się nie był głodził, nie dosięgłoby go choróbsko.
Wycieńczony jest jednak, i brak mu teraz sił do zwalczania zarazka, który napadł organizm. Oto rezultat!
— I naco zda się człowiekowi napisanie całej
bibljoteki, jeśli postrada życie? — zapytał chłopak
głośno. — Nie tu moje miejsce. Dość już literatury. Przeznaczenie to biuro, książki rachunkowe,
pensja miesięczna i życie z Ruth w małym domku
własnym.
W dwa dni później, Martin, przełknąwszy jajko,
dwie grzanki i trochę herbaty, upomniał się o swoją
pocztę; ból oczu jednak nie pozwolił mu czytać.
— Proszę mi przeczytać, Marjo — powiedział. — Te duże, długie, listy — nic ważnego. Pod stół z niemi. Proszę czytać tylko małe.
— To nie na mój rozum — brzmiała odpowiedź. — Tereska chodzi do szkoły, ona spotrafi.
Tak więc dziewięcioletnia Teresa Silva otworzyła listy i czytała jeden po drugim. Martin puszczał
mimo uszu długą tyradę agenta maszyn do pisania,
rozważając uparcie sposoby wynalezienia posady.
Nagle raptowny wstrząs przywołał go do przytomności.
„Ofiarowujemy panu czterdzieści dolarów za całkowite prawa do pańskiego utworu — sylabizowała
powoli Tereska — prosząc niniejszem o pozwolenie
poczynienia odpowiednich skrótów“.
— Co to za gazeta? — krzyknął Martin. — Czekaj no. Dawaj!
Mógł już teraz czytać, nie pamiętał o bólu oczu.
To „Biała Mysz“ proponowała czterdzieści dolarów za „Wir“ — jedną z najwcześniejszych „okropnych opowieści“. Martin raz po raz odczytywał list.
Wydawca pisał szczerze, iż temat nie wydaje mu
się opracowany należycie, ale, że temat ów właśnie
pragnąłby zakupić, jako oryginalny i ciekawy. O ile
więc wolno mu będzie skrócić nowelę o jedną trzecią — uczyni to i wyszle 40 dolarów natychmiast
po odebraniu odpowiedzi.
Martin zażądał pióra, atramentu i odpisał wydawcy, żeby skrócił nawet o trzy trzecie, jeśli ma
ochotę, lecz żeby jak najprędzej przysłał 40 dolarów.
Tereska pobiegła wrzucić list, Martin zaś leżał
i rozmyślał. A przecież w gruncie rzeczy, — prawda! „Biała Mysz” płaci z chwilą przyjęcia. „Wir” miał trzy tysiące słów. Skrócić o jedną trzecią — dwa tysiące. Czterdzieści dolarów, to akurat po dwa
centy za słowo. Zapłata — dwa centy słowo, termin — chwila przyjęcia. Gazety mówiły prawdę.
Przypuszczał, że „Biała Mysz" jest trzeciorzędnem
czasopismem! Najwidoczniej nie znał wydawnictw.
Uważał „Transcontinental“ za organ bardzo poważny, a przecież płaci tylko centa za dziesięć słów.
„Białą Mysz“ lekceważył, a jednak daje ona dwadzieścia razy więcej i w należytym terminie.
No, jedno nie ulega wątpliwości: posady szukać
nie pójdzie. Wiele ma jeszcze w głowie opowiadań
niegorszych od „Wiru“. Biorąc po czterdzieści dolarów za sztukę, zarobi znacznie więcej, niż na jakiejkolwiek posadzie. Bitwa została wygrana właśnie w chwili, gdy myślał, że przegrał. Oto początek powodzenia. Droga jasna. Zacząwszy od „Białej Myszy“, z dniem każdym zwiększać teraz będzie spisy swoich wydawców. Robotę rzemieślniczą
można cisnąć w kąt. Nie przyniosła zresztą ani centa. Poświęci się pracy — poważnej pracy — wypowie, wyrazi, wypisze wszystko, co ma w duszy
najlepszego. Zapragnął w tej chwili, żeby Ruth podzieliła jego radość i — nagle — przejrzawszy listy
rzucone na posłanie, spostrzegł list od Niej! Pisała
z wyrzutem pełnym słodyczy, pytając, co mianowicie zatrzymało Martina w domu przez czas tak
okrutnie długi. Chłopak pobożnie odczytywał stroniczki, zachwycał się charakterem pisma, wielbił każde pociągnięcie pióra, a nareszcie ucałował podpis.
Odpowiadając, przyznał się szczerze, że nie mógł
przyjść, ponieważ zastawił w lombardzie jedyne
przyzwoite ubranie; ostatniemi czasy był chory;
obecnie jednak ma się już lepiej i za jakieś dziesięć dni lub dwa tygodnie (jak tylko otrzyma odpowiedź na list wysłany do New Yorku) — wykupi ubranie i przybiegnie!
Panienka jednak nie życzyła sobie czekać dziesięciu dni. Przecież narzeczony jej był chory. Następnego popołudnia, w towarzystwie Artura, przybyła własnym powozikiem, ku niewypowiedzianej
uciesze plemienia Silvy i wielkiej konsternacji samej Marji. Matka wytargała za uszy dzieciaki, tłoczące się koło gości na ciasnym ganeczku, i straszliwszą niż zwykle angielszczyzną przepraszać poczęła za swoją powierzchowność. Zakasane rękawy,
mydliny, ociekające z rąk, i gruby worek, uwiązany
zamiast fartucha, świadczyły wymownie o zajęciu,
przy którem ją zastano. Tak była zmieszana najazdem dostojnych młodych gości, pytających o jej lokatora, że zapomniała nawet poprosić, aby zechcieli spocząć w saloniku. Idąc do pokoju Martina, musieli przejść przez kuchenkę, gorącą, wilgotną i pełną pary od wielkiego prania. Mar ja w popłochu nie zamknęła drzwi sypialni i przez dobrych
chwil kilka obłoki, cuchnące brudem i mydlinami,
wdzierały się do pokoju chorego.
Ruth z powodzeniem lawirowała w prawo, w lewo
i znowu w prawo, dopóki kanałem między stołem
a łóżkiem nie przedostała się ku Martinowi; Artur czynił to mniej zręcznie, aż na improwizowanej
kuchence zatrajkotały i zabrzęczały potrącone garnczki. Nie bawił tam zresztą długo. Ruth zajęła jedyne krzesełko, brat więc, spełniwszy swój obowiązek, wyszedł przed dom, gdzie stał się natychmiast
ośrodkiem zainteresowań plemienia Silvy. Gapiło
się to na eleganckiego pana, niby na przedstawienie;
zgromadzona wokoło powozu, dzieciarnia z domków
sąsiednich oczekiwała i pożądała jakiegoś niezwykle ciekawego zakończenia. Powozy widywano w tej
dzielnicy jedynie z okazji ślubów i pogrzebów. Tym
razem przecież nie zdarzyła się ani śmierć, ani wesele, zaszło więc oczywiście coś niebywałego i niewątpliwie godnego oczekiwania.
Martin szalał z radości na widok Ruth. Naturę
miał głęboko uczuciową, do ostatnich granic spragnioną sympatji, a raczej szczerego, rozumnego
współczucia. Nie wiedział jeszcze, iż serdeczność
panienki wypływa raczej z potrzeby kochania, niż
z istotnego zrozumienia i odczucia kochanego człowieka. Miłość to jednak kazała dziewczynie oddawać Martinowi uścisk dłoni i słuchać słów jego,
pełnych radosnego uniesienia; miłość kazała oczom
Ruth szklić się wzruszeniem i jaśnieć tkliwością
na widok bezsilności chłopaka i śladów cierpienia
na jego twarzy.
Kiedy jednak opowiadać zaczął o przyjęciu
dwóch rękopisów, o rozpaczy swej po liście „Transcontinentalu”, o radości, jaką sprawiła mu propozycja „Białej Myszy” — panienka pozostała obojętna. Słyszała słowa Martina, pojmowała ich treść
formalną, nie dzieliła jednak rozpaczy ni radości.
Nie mogła przestać być sobą. Nie zależało jej na
sprzedawaniu nowel do czasopism. Jedynie małżeństwo było dla niej ważne. Nie uświadamiała sobie
tego jednakże, ani tego, że uparta chęć znalezienia
posady dla Martina wypływała z instynktownego
i budzącego się już pragnienia macierzyństwa. Ruth
spłonęłaby wstydem, gdyby jej to powiedziano poprostu i bez obsłonek; oburzyłaby się gorąco i szczerze. Zapewniaćby poczęła, że obchodzi ją wyłącznie
dobro kochanego mężczyzny. Tak więc, podczas gdy
Martin otwierał serce, rozradowane pierwszem powodzeniem, pierwszym dowodem ludzkiego uznania, panienka spostrzegała tylko nagi szkielet słów;
zato ciekawie i uparcie rozglądała się po pokoju,
zaskoczona i przerażona tem, co spotykały oczy.
Po raz pierwszy w życiu patrzała panna Ruth
w ponure oblicze nędzy. Wielbiciele przymierający głodem wydawali jej się zawsze bardzo romantyczni — nie miała jednak pojęcia, w jaki sposób
mieszkają owi ubodzy kochankowie. Nie przypuszczała nawet, że może to wyglądać w ten sposób.
Przenosiła spojrzenie z pokoju na Martina i znowu
zpowrotem na pokój. Parny, wilgotny zaduch brudnej bielizny przyprawiał o mdłości. Martin musi
być cały tem przepojony, jeśli owa okropna kobieta
pierze często — przemknęło przez myśl panny Morse. Taka jest bowiem zaraźliwość nędzy. Zdawało
się panience, że dostrzega na Martinie nieczysty ślad zetknięcia z otoczeniem. Dotychczas nie widywała chłopaka niegolonego i trzydniowy zarost, zaniedbany podczas choroby, wydał jej się odrażający. Nietylko nadawał twarzy Martina ten sam ciemny i ponury charakter, który nosiło cale domostwo
Silvy, lecz potęgował jeszcze wrażenie brutalnej
zwierzęcej siły, tak dla Ruth nienawistnej. I oto
nadomiar złego, przyjęcie rękopisów, o którem opowiada z taką dumą, utwierdzi go w dotychczasowem szaleństwie. Gdyby jeszcze trochę poczekał,
dałby spokój i wziął się do pracy. Teraz jednak pozostanie znowu kilka długich miesięcy w tym ohydnym domu, pisząc i przymierając głodem.
— Co to za zapach? — spytała nagle.
— Pewnie któryś z pralnianych zapachów Marji — brzmiała odpowiedź.
— Nie, nie; nie to. Coś innego — zgniły, skwaśniały, mdlący zapach.
Martin powąchał powietrze, zanim odpowiedział.
— Nie czuję nic innego, prócz zastarzałego dymu z papierosów — oświadczył.
Otóż właśnie. To okropne. Dlaczego pan tyle pali?
— Bo ja wiem! Wiem tylko, że palę więcej niż zwykle, kiedy jestem sam i zgnębiony. Pozatem — stare przyzwyczajenie. Zacząłem palić, będąc jeszcze smarkaczem.
— Niezbyt miłe przyzwyczajenie, przyzna pan — ciągnęła dziewczyna. — Zapachy biją aż w niebiosy.
— To już wina złego tytoniu. Mogę sobie pozwolić tylko na najtańszy. Niech pani raczy zaczekać na mój czek czterdziestodolarowy! Będę palił
zioła, które nie obrażą nawet anielskiego powonienia. Ale, nieźle, prawda — dwa rękopisy przyjęte
w ciągu trzech dni? Te czterdzieści pięć dolarów
pokryją wszystkie moje długi.
— To za dwa lata pracy? — zagadnęła Ruth.
— Nie, pięć—sześć dni. Niech pani będzie łaskawa przysunąć ku mnie tę dużą książkę — tak
jest, notatnik — w szarej okładce...
Chłopak otworzył i szybko przerzucał kartki. — Tak jest, miałem rację. Cztery dni poszło na
„Dźwięk dzwonów”, dwa dni na „Wir”. Czterdzieści pięć dolarów za tydzień pracy — co wynosi sto
osiemdziesiąt dolarów miesięcznie. Przewyższa to
każdą pensję urzędniczą, o jakiej mógłbym marzyć.
A przecież — zaczynam dopiero. Tysiąc dolarów
miesięcznie to nie za wiele, żeby móc otoczyć panią
takim jak pragnę dobrobytem. Pięciusetdolarowa
pensja — stanowczo za mało. Te mizerne czterdzieści pięć dolarów, to dopiero start. Niechże pani zechce poczekać na rozpęd. Wtedy... o wtedy oddychać będzie można swobodnie.
Ruth nie zrozumiała i powróciła do kwestji papierosów.
— Pali pan stanowczo więcej niż należy, i rodzaj
tytoniu nie gra tu roli. Palenie, jako takie, jest
brzydkie, niezależnie od gatunku i ceny tytoniu.
Człowiek przemienia się w komin, w dymiący wulkan, w piecyk ruchomy, jednem słowem w istną rozpacz. Zresztą, Martin, kochanie, pan dobrze wie,
że to prawda...
Skłoniła się ku niemu, tkliwa i prosząca, chłopak
zaś, spojrzawszy w jasną, przeczystą głąb dziewczęcych oczu, przeraził się własnej nikczemności.
— Pragnęłabym bardzo, żeby pan nigdy już nie
palił — szepnęła słodko panienka. — Ja proszę.
Proszę zrobić to... dla mnie.
— Naturalnie! Nigdy już nie dotknę papierosa! — krzyknął Martin. — Uczynię wszystko, co
rozkażesz, kochanie najmilsze — wszystko — Ty
wiesz!
Panienkę osaczyły pokusy. Przez krótką chwilę
dane jej było zawładnąć tą bujną naturą. Pewna
była, iż dzisiaj żądać może nawet porzucenia pisania — Martin życzenie jej spełni. Przez jeden moment na wargach Ruth drżały decydujące słowa.
Nie wyrzekła ich jednak. Zabrakło jej odwagi.
Wzamian zato skłoniła się bliżej jeszcze ku chłopakowi i już w objęciach jego szepnęła:
— Ty wiesz, to przecież nie dla mnie, to tylko
dla twego dobra. Pewna jestem, że palenie ci szkodzi. Zresztą wogóle źle jest być niewolnikiem czegokolwiek, a najgorzej chyba niewolnikiem nędznego zielska.
— Będę zawsze twoim tylko niewolnikiem —
w uśmiechu przemówił chłopak.
— W każdym razie rozpoczynam wydawać rozkazy.
Spojrzała mu w oczy figlarnie, w głębi duszy żałując jednakże, iż nie odważyła się rzucić najważniejszej swej prośby.
— Istnieję, by słuchać, Wasza Królewska Mość.
— A więc dobrze. Pierwszy mój rozkaz brzmi:
obowiązkowe codzienne, staranne golenie... Patrz,
pokłułeś mi policzek...
Tak oto skończyło się na śmiechu i pieszczotach.
Ruth, osiągnąwszy pierwszy sukces, nie liczyła tymczasem na więcej. Była po kobiecemu dumna, że
kazała mężczyźnie przestać palić. Następnym razem
poprosi, żeby wziął posadę — czyż nie obiecał, że
uczyni wszystko, cokolwiek ona zechce?
Wstała, żeby zwiedzić izdebkę, obejrzała makaron notatek, zwieszający się ze sznurów, poznała
tajniki olinowania, trzymającego rower pod sufitem, i oburzyła się pocichu, lecz głęboko na widok
mnóstwa rękopisów, ciśniętych pod stół, a reprezentujących tyle zmarnowanego czasu. Maszynce
naftowej wyraziła panienka swój zachwyt, obejrzawszy jednak półki na żywność, stwierdzić musiała, że świecą pustkami.
— Ach, Boże, nie masz nic do jedzenia, mój ty
biedaku! — zawołała z serdecznem przejęciem. —
Głodzisz się pewnie!
— Chowam zapasy w spiżarce Marji — skłamał. — Lepiej się tam konserwują. Co do głodu,
to niema obawy. Detal. Proszę tylko spojrzeć!
Ruth zbliżyła się i ujrzała, jak Martin zgina ramię, odsłoniwszy je po łokieć. Bicepsy popełzły pod
rękawem, nabrzmiewając w węzeł muskułów, ciężki i wspaniały. Widok ten odtrącił panienkę. Nie
lubiła tego z całej duszy, a raczej nie ona, lecz jej
gusty, zasady, sentymenty. Zato krew, tętno, każdy
fibr ciała — kochał, tęsknił, pożądał. W dawny, dziwaczny, niewytłumaczony sposób — przylgnęła, zamiast odejść, przytuliła się, zamiast odepchnąć.
W chwilę potem, gdy chłopak dławił ją w ramionach, w dziewczynie buntował się rozsądek, przywykły do oceniania powierzchni życia, lecz serce,
kobiecość spojona z istotną prawdą życia — święciły triumf radosny. W momentach podobnych Ruth
czuła wyraźnie wielkość miłości swej dla Martina;
rozkosz uścisku potężnych ramion, dławiących aż do
bólu, przyprawiała ją nieomal o zemdlenie. W takich chwilach Ruth znajdowała obronę dla popełnionej zdrady zasad, dla gwałcenia własnych ideałów, a przedewszystkiem dla upartego nieposłuszeństwa ojcu i matce. Nie chcieli przecież, żeby poślubiła Martina. Raziło ich, że córka kocha tego człowieka. Ją samą zresztą raziło również, ilekroć myślała o nim zdaleka, zimna, rozsądna i rozważająca.
Lecz wystarczyło podejść — i kochać musiała, nieraz co prawda grzeszną i dziwną miłością — lecz
miłością prawdziwą, silniejszą od rozsądku i woli.
— Taka grypa to głupstwo — odezwał się Martin. — Strasznie boli głowa, ale nie można nawet
porównać z gorączką hawajską.
— Chorował pan? — zagadnęła nieuważnie, cała
pochłonięta usprawiedliwieniem, zesłanem z nieba,
znalezionem w ramionach mężczyzny.
I nadal słuchała opowiadania, nie słysząc, dopóki
nie wytrzeźwiło jej nagle krótkie zdanie.
Chorował na tę gorączkę w ukrytej osadzie trzydziestu trędowatych na jednej z wysp hawajskich.
— Poco pan tam jeździł? — spytała.
Królewska niedbałość o życie wydała jej się
wprost zbrodnicza.
— O niczem nie wiedziałem — odrzekł Martin. — Ani mi się śniło nawet o trędowatych.
Kiedym uciekł ze skunera i wylądował w zatoce — szedłem wgłąb wyspy, szukając schronienia.
Trzy dni żywiłem się gujawą, jabłkami ochji i bananami, co rosły dziko w dżungli. Czwartego dnia
odnalazłem drogę — ścieżeczkę raczej. Prowadziła
pod górę, wgłąb wyspy. Tam właśnie chciałem iść.
Ścieżka nosiła ślady niedawnego przejścia ludzi.
W jednem miejscu biegła po krawędzi grzbietu górskiego, ostrego jak nóż. Nie była szersza nad 3
stopy, po obu zaś jej stronach rozwierały się przepaści na setki stóp głębokie. Jeden człowiek, dostatecznie zaopatrzony w amunicję, mógłby bronić tej
pozycji przeciwko setkom.
Innej drogi nie było. Po upływie trzech godzin
doszedłem do niewielkiej doliny pośród gór, ukrytej
niby kieszeń w fałdach lawy. Kotlinka spływała
drobnemi tarasami; rosły tam drzewa owocowe
i stało osiem czy dziesięć trzcinowych chat. Jak
tylko ujrzałem mieszkańców — zrozumiałem, gdzie
jestem. Starczyło jedno spojrzenie.
— I cóż pan zrobił? — rzuciła zdławionym głosem Ruth, niby Desdemona, zasłuchana w przerażeniu i osłupieniu.
— Cóż mogłem zrobić? Wodzem trędowatych był
człeczyna stary, dobrze już zaawansowany, ale
wciąż jeszcze rządzący, niby król. Sam znalazł
przejście po górskim grzbiecie, odkrył dolinkę i założył osadę. Wszystko wbrew prawu. Ale miał
strzelb i ładunków dość, a jego ludzie, wytrenowani
na bawołach i dzikach, byli morowymi strzelcami.
Nie, ani mowy o ucieczce biedaka Martina. Zostałem — na trzy miesiące.
— Jakże pan potem uciekł?
— Tkwiłbym tam dotychczas, gdyby nie pewna
dziewczyna — pół-krwi Chinka, półbiała, ćwierć-
krwi Hawajka. Piękna biedaczka i wykształcona.
Matkę jej w Honolulu liczono na miljon zgórą. Ta
właśnie dziewczyna uwolniła mnie koniec końców.
Matka jej, widzi pani, utrzymywała całą tę kolonję, córka więc nie bała się kary za moje uwolnienie. Przedtem jednak kazała mi zaprzysiąc, iż nigdy nie wydam kryjówki trędowatych. Nie wydałem istotnie. Dzisiaj po raz pierwszy wspominam
ogólnikowo o całej historji. Dziewczyna miała zaledwie pierwsze oznaki choroby. Palce jej prawej
ręki były leciuteńko skrzywione, na ramieniu wystąpiło małe piętno. Oto wszystko. Dziś już umarła
zapewne.
— No i cóż? Nie bał się pan? I bardzo się pan
cieszył, że zdążył uciec niezarażony?
— Pewnie — wyznał. — Zpoczątku było mi trochę nieswojo. Ale po pewnym czasie przywykłem.
Nieszczęście tej dziewczyny odczułem bardzo.
Przez nią zapomniałem bać się o samego siebie.
Była tak piękna! Piękna duszą i ciałem, i zlekka
tylko tknięta zarazą, a przecież skazana na dzikie,
pierwotne istnienie i stopniowe, powolne, okrutne
umieranie. Trąd jest straszliwszy, niż my, zdrowi,
możemy sobie wy obrazić.
— Biedne stworzenie! — szepnęła cicho panienka. — To cud, że ona pozwoliła panu odejść.
— Dlaczego? — zapytał niedomyślnie Martin.
— Dlatego, że zapewne kochała pana — ciągnęła wciąż szeptem Ruth. — No, szczerze, tak, czy nie?
Bronz twarzy Martina zbladł był od pracy w pralni i od zamkniętego miejskiego życia, głód zaś
i choroba wybieliły go ostatecznie; przy słowach
Ruth lekka fala rumieńca przepłynęła pod bladością.
Chciał odpowiedzieć, lecz panienka powstrzymała go.
— Już nic; proszę nie odpowiadać. Nie trzeba —
mówiła ze śmiechem.
Zdawało się jednak chłopakowi, że w tym śmiechu chwyta jakiś podźwięk metaliczny, w oczach zaś
chłodne zalśnienie. Pod wpływem tej chwili przypomniał sobie burzę, przeżytą niegdyś na północnym Pacyfiku. I nagle wizja owej burzy wstała mu
przed oczyma — burzy nocnej, pod czystem niebem
i pełnym księżycem. Potężne fale łyskały chłodno
w srebrzystej poświacie. Potem ujrzał dziewczynę
w tajnej osadzie trędowatych i przypomniał sobie,
że z miłości przecież pozwoliła mu odejść.
— Była szlachetna — wyrzekł poprostu. — Darowała mi życie.
Nie powiedział nic więcej, słyszał jednak, jak
Ruth zdławiła w gardle suche łkanie, i zauważył,
że odwróciła twarz, żeby spojrzeć w okno. Kiedy
zaś oczy wróciły znów ku Martinowi — nie było
już w nich lśnienia burzy.
— Taki głuptas jestem, — żaliła się panienka, —
ale nie mam nato rady. Tak cię kocham, Martin,
tak bardzo, tak bardzo. Zczasem zdobędę się na
więcej tolerancji, ale dziś jeszcze nic nie mogę poradzić, że jestem zazdrosna o przeszłość... o widma
przeszłości; a twoja przeszłość pełna jest widm.
— Tak być musi — przerwała Ruth protesty
chłopaka. — Nie może być inaczej. Ach, ten biedny
Artur, zmęczył się czekaniem. Daje mi znaki, żebym już wyszła. No, do widzenia, kochany.
— Wiesz, mają podobno w aptekach jakiś środek, który pomaga odzwyczaić się od palenia —
zawołała jeszcze we drzwiach, — przyszlę ci jutro
koniecznie!...
Drzwi zamknęły się — lecz uchyiły znowu.
— Bardzo, bardzo, bardzo... — rzuciła szeptem
dziewczyna i zniknęła.
Marja nie omieszkała pełnem podziwu spojrzeniem obrzucić stroju panny Morse, stroju nieznanego, niewiarogodnego, tajemniczo pięknego. Panienka wsiadła do powozu. Stadko zawiedzionych
dzieciaków gapiło się, dopóki zaprząg nie zniknął na
zakręcie, poczem wszystkie wytrzeszczone oczy przeniosły się na Marję, wyrosłą na bohaterkę całej
ulicy. Któraś latorośl plemienia Silvy rozwiała jednakże sławę matki, oświadczywszy, iż wspaniali
goście przyjeżdżali do lokatora. Marja więc zepchnięta została po dawnemu w mrok niepamięci,
Martin zaś obdarzony szacunkiem najmłodszej generacji całego sąsiedztwa. O Marji powiedzieć należy, iż zwiększyła respekt swój dla Martina o dobre
sto procent, gdyby zaś sklepikarz-portugalczyk ujrzał był wspaniałe powozowe odwiedziny — nie
omieszkałby zwiększyć kredytu przynajmniej o dodatkowe trzy dolary i ośmdziesiąt pięć centów.