Martin Eden/XXV
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Marja Silva żyła w biedzie i znane jej były dobrze wszystkie drogi ubóstwa. Dla Ruth zaś —
ubóstwo oznaczało tylko nieprzyjemne warunki
egzystencji. W ten sposób ułożyło się jej jedyne
pojęcie o nędzy. Wiedziała, że Martin jest ubogi,
ale życie jego łączyło się zawsze w wyobraźni panienki z młodością pana Butlera, albo wreszcie innych niezamożnych młodych ludzi, którzy zczasem
zrobili karjerę. Tak więc, zdając sobie sprawę, że
ubóstwo nie jest niczem rozkosznem, dzieliła jednak
rozpowszechnione pośród zamożnego mieszczaństwa
mniemanie, iż ubóstwo bywa nader zbawienne, służy bowiem jako podnieta do pracy, jako ostroga
w dążeniu do kar jery dla wszystkich tych młodzieńców, którzy nie są zdeklarowanymi i beznadziejnymi leniuchami. To też świadomość, iż Martin był
tak ubogi, że zastawić musiał zegarek i palto, nie
mąciła bynajmniej spokoju panienki. Widziała tu
nawet pocieszającą stronę sytuacji, wierząc, iż prędzej czy później dokuczy to chłopakowi i zmusi do
porzucenia pisania.
Ruth nie umiała odczytywać śladów głodu na twarzy Martina, choć twarz ta ściągnęła się i wydłużała, a policzki zapadły. W gruncie rzeczy, podobały
jej się te zmiany. Wysubtelniły go, uwolniły od
nadmiaru mięśni, od bujności napół-zwierzęcej
siły, którą panienka gardziła, poddając się równocześnie jej czarowi. Niekiedy Ruth spostrzegała
niezwykły blask oczu chłopaka i zachwycała się
tym blaskiem, gdyż dodawał on Martinowi poetyczności i głębi wyrazu, czyniąc go podobnym do
poety, lub uczonego, czyli do jego własnych — i jej
zresztą — ideałów.
Lecz Marja Silva inną czytała opowieść w błyszczących oczach i zapadłych policzkach Martina.
Dzień po dniu obserwowała zmiany jego twarzy,
orjentując się według nich w przypływach i odpływach fortuny. Widziała, jak wychodził z domu
w palcie, wracał zaś bez palta, chociaż dzień był
chłodny i wilgotny. W jakiś czas potem policzki
chłopca wypełniały się zlekka, a głodny ogień przygasał w źrenicach. W ten sam sposób obserwowała Marja zniknięcie roweru i zegarka, oraz wyraźne
wzmożenie sił Martina po każdym z tych faktów.
Równie dokładnie poznawała natężenie jego pracy według ilości spalanej nafty. Praca! Marja Silva
wiedziała, że ten chłopak prześcignął nawet ją — chociaż pracę miał innego rodzaju. I zdumiewała
się coraz bardziej, widząc, że im mniej miał żywności, tem ciężej pracował. Od czasu do czasu wciskała mu kawałek świeżo upieczonego chleba, tłumacząc się niezręcznie, że powinien spróbować własnego jej wypieku, bo sam upiec tak nie potrafi.
Czasem znów przysłała któreś z małych z dużą miską gorącej zupy, wahając się w duszy, czy ma też
prawo odejmować posiłek od ust rodzonych dzieci.
Martin wdzięczny jej był do głębi serca — znając
tak dobrze życie nędzarzy i wiedząc, że jeśli istnieje na świecie miłosierdzie — tam jest właśnie.
Pewnego dnia Mar ja Silva, oddawszy swemu stadku resztę pożywienia jakie było w domu, poświęciła ostatnie piętnaście centów na galon taniego wina. Martin wszedł właśnie do kuchni po wodę i zaproszony został na szklaneczkę. Wypił więc za zdrowie gospodyni, ona za jego. Potem znów ona łyknęła za powodzenie przedsięwzięć Martina, on zaś
wyraził nadzieję, że James Grant zjawi się i zapłaci za pranie. James Grant był cieślą podziennym,
który niezawsze miał zwyczaj płacić rachunki
i właśnie winien był Marji trzy dolary.
Marja i Martin pili na czcze żołądki, i młode,
kwaśne wino prędko uderzyło do głów. Tych
dwoje biegunowo różnych ludzi zbliżyła jednak
wspólna nędza. Mar ja była uradowana, dowiedziawszy się, że Martin znał wyspy Azorskie, gdzie mieszkała do lat jedenastu. Bardziej jeszcze ucieszyła
ją wiadomość, że znał też Hawai, dokąd swego czasu
przeprowadziła się była z rodzicami. Lecz radość
przeszła wszelkie granice na wieść, iż Martin zatrzymywał się również na Manui, wyspie odznaczającej się tem, że Marja Silva dorosła tam i wyszła zamąż. Nawet na Kahulni, gdzie po raz pierwszy spotkała swego męża — był Martin aż dwa razy! Tak, tak, pamięta doskonale parowce naładowane cukrem! Wchodziła nawet kiedyś na pokład —
o, taki parowiec, to niby mały świat! A Wasluku!
Co? Był i tam? Zna może zarządzającego plantacjami? A jakże, wypili nawet razem niejedną szklaneczkę...
Tak oto bawili się wspomnieniami i topili głód
w czystem, kwaśnem winie. Martinowi zarysowała
się przyszłość w mniej posępnych barwach. Powodzenie kusiło, jak gdyby zbliska. Wystarczało sięgnąć ręką. I nagle, patrząc na zoraną brózdami
twarz spracowanej kobiety, przypomniał sobie owe
miski gorącej zupy i kawałki świeżego chleba, więc
serce wezbrało mu wdzięcznością, pragnieniem odpłacenia się dobrocią za dobroć.
— Marjo! — wykrzyknął gwałtownie — co
chcielibyście posiadać?
Spojrzała zdumiona.
— Co chcielibyście otrzymać, zaraz, teraz, w tej
chwili? Gdybyście mogli!
— Buty dla wszystkich bachorów. Siedem par
butów.
— Dobrze. Dostaniecie buty — oświadczył
Martin.
Marja uroczyście skinęła głową.
— Ale ja pytam o coś wielkiego, ogromnego, o jakieś wielkie, ogromne życzenie! — wołał dalej
Martin.
Oczy kobieciny błysnęły żywiej. Ten chłopak widocznie ma zamiar pożartować z nią trochę, z nią,
z którą już tak dawno nikt nie żartował.
— Pomyślcie porządnie — doradził Martin, widząc, że Marja otwiera już usta.
— Dobrze, dobrze — odrzekła. — Już pomyślałam. Chciałabym domek, ten domek, żeby był całkiem mój, i żeby już nie trzeba płacić komornego,
siedem dolarów za każdy miesiąc.
— Otrzymacie ten domek — zapewniał Martin. — I to już niedługo. No, a teraz to wielkie, ogromne
życzenie! Niech Wam się zdaje, że jestem Bogiem,
i że powiadam: otrzymasz wszystko, czego zapragniesz! No więc? możecie obstalowywać — słucham.
Marja przez chwilę uroczyście rozważała propozycję.
— A nie boita się? — zapytała ostrzegawczo.
— Nie, nie — roześmiał się Martin. — Nie
boję się. Walcie, matko.
— Ej, bo to wielgie życzenie — ostrzegła raz
jeszcze.
— Niech tam! Całą parą, powiadam.
— No więc... — zaczerpnęła głęboko powietrza,
jak uradowane dziecko i w jednem zdaniu zawarła
najgorętsze marzenie całego życia. — Chciałabym
fermę mleczną, — porządną fermę mleczną. Dużo
krów, dużo pola, dużo trawy. Chciałabym blisko
San-Le-and; tam mieszka moja siostra. Sprzedawałabym mleko do Oakland, zebrałabym dużo grosza! Joe i Nick nie pasaliby krów. Chodziliby do
szkoły. Bimety uczyłby się na maszynistę, taki co to na kolei, uważacie. Och, chciałabym fermę
mleczną!
Zamilkła i spojrzała na Martina błyszczącemi oczyma.
— Będziecie mieli fermę — odpowiedział skwapliwie.
Marja z kurtuazją skinęła głową i dolała wina
sobie i hojnemu dawcy darów, których nie otrzyma nigdy. Wiedziała jednak, że Martin mówił
szczerem sercem, szczerem też sercem oceniała jego
intencje tak, jakby wślad za niemi przyjść miały
czyny.
— Nie, Marjo — ciągnął chłopak. Nick
i Joe nie będą pasali krów, wszystkie dzieciaki będą mogły chodzić do szkoły i przez cały rok nosić
buty. Ferma będzie — pierwsza klasa. Wszyściuteńko: domek mieszkalny, stajnia i obora, kaczki,
świnie, ogródek warzywny, drzewa owocowe, jednem słowem — wszystko. I krów będzie dość, żeby zapłacić pastucha albo i dwóch. A wy nie będziecie mieli nic do roboty prócz pilnowania dzieci.
Pozatem, możecie przecie znaleźć sobie porządnego
człowieka i wyjść zamąż. On będzie pilnował gospodarstwa, wy domu.
Bezpośrednio po owych hojnych obietnicach na
rachunek przyszłości przeszedł Martin do chwili
obecnej i pomaszerował do lombardu z ostatniem
i jedynem, porządnem ubraniem. Był to krok rozpaczliwy, ponieważ dzielił go od Ruth. Martin nie
posiadał innego przyzwoitego ubrania, w tem zaś, które pozostało, możnaby jeszcze chodzić do sklepików, a nawet do siostry, ale absolutnie nie można
było pokazać się u państwa Morse.
Pracował dalej w nędzy i prawie już w rozpaczy. Zdawało się, że przegrana i druga bitwa, i że
pozostaje tylko — szukanie posady. Wziąwszy posadę — dogodzi wszystkim — sklepikarzom, siostrze, narzeczonej, a nawet Marji, której winien
był komorne za miesiąc. Maszyny do pisania nie
opłacał już dwa miesiące, ajencja zaś żądała pieniędzy lub zwrotu maszyny. Zrozpaczony, zdecydował się Martin na kompromis, na zawieszenie broni
w walce z losem, aż do czasu umożliwienia sobie
nowego ataku. W tym celu stanął do egzaminu kandydatów do służby cywilnej w państwowych urzędach pocztowych. Ku swemu zdziwieniu — zdał jako pierwszy. Posada została zapewniona, chociaż
nikt nie wiedział, kiedy nadejść może wezwanie
objęcia obowiązków.
W tym to właśnie czasie najniższego upadku fortuny sprawna i naoliwiona maszyna wydawnicza —
przełamała swój stereotypowy automatyzm. Rozluźniła się widocznie jakaś śrubka, czy wyschła oliwiarka, nie napełniona w porę, gdyż pewnego ranka,
listonosz wręczył Martinowi małą, cienką kopertę.
Martin spojrzał na lewy, górny koniec koperty i wyczytał firmę i adres miesięcznika „Transcontinental“. Serce uderzyło mocniej, kolana zadrżały, chłopak poczuł się słaby i bliski omdlenia. Dowlókł się,
słaniając, do swego pokoju i usiadł na łóżku, mnąc w palcach zamkniętą kopertę. W tej chwili zrozumiał po raz pierwszy w życiu, że można paść trupem, otrzymawszy niespodziewanie jakąś bardzo pomyślną nowinę.
Pomyślną była zaś nowina niewątpliwie. Cienka
koperta nie zawierała rękopisu — zawierać więc
musiała zawiadomienie o jego przyjęciu. Martin
pamiętał, że do „Transcontinentalu“ posłał „Dźwięk
dzwonów“, jedną ze swych pierwszych „okropnych
opowieści“ — zawierającą około pięciu tysięcy słów.
Ponieważ zaś pierwszorzędne pisma płacą zawsze
z chwilą przyjęcia — koperta zawierać powinna
czek. Dwa centy za słowo — dwadzieścia dolarów
za tysiąc; czek powinien być na sto dolarów. Sto
dolarów! W chwili, gdy otwierał kopertę, najwyraźniej zaczerniły mu się wszystkie pozycje długów: trzy dolary, osiemdziesiąt pięć centów —
sklepikarzowi; rzeźnikowi cztery dolary; piekarzowi dwa; w owocarni pięć; razem czternaście, osiemdziesiąt pięć. Pozatem: zaległe komorne — dwa dolary, pięćdziesiąt centów; komorne za miesiąc zgóry, — tyleż; maszyna za dwa miesiące zaległe, osiem
dolarów; za jeden miesiąc zgóry — cztery dolary;
razem trzydzieści jeden dolarów, osiemdziesiąt pięć
centów. Potem dodawać począł sumy na wykupienie
zastawionych rzeczy, plus zarobek lichwiarza;
a więc: zegarek pięć dolarów, pięćdziesiąt centów;
palto pięć dolarów, pięćdziesiąt centów; rower siedem dolarów, siedemdziesiąt pięć centów; ubranie
pięć dolarów i pięćdziesiąt centów (co prawda 60% lichwiarskiego zarobku, ale to głupstwo) — suma
ogólna zobowiązań pięćdziesiąt sześć dolarów, dziesięć centów. Martin ujrzał unoszącą się w powietrzu tuż przed oczyma cyfrę, wyrżniętą jakoby;
ognistemi znakami. Potem całe odejmowanie, potem
resztę: czterdzieści trzy dolary, dziewięćdziesiąt
centów. Po spłaceniu więc wszystkich długów, po
pokryciu wszystkich zobowiązań, pozostawało mu
jeszcze w kieszeni czterdzieści trzy dolary, dziewięćdziesiąt centów. Komorne i rata za maszynę
opłacone będą za miesiąc zgóry.
Martin wyjął powoli z koperty kartkę papieru,
zapisaną na maszynie. Rozchylił — czeku nie było.
Zajrzał do koperty, podniósł ją ku światłu, wreszcie, nie wierząc oczom, rozdarł na strzępki drżącemi z pośpiechu rękami. Czeku nie było. Czytał
więc list, przeglądając pośpiesznie redaktorskie zachwyty na temat jego utworu i szukając tego, co
w tej chwili było najważniejsze: wyjaśnienia, dlaczego nie przysłano czeku? wyjaśnienia nie znalazł,
lecz znalazł coś, od czego w jednej chwili zwiądł.
List wyśliznął mu się z rąk, oczy zgasły, cały opadł
na poduszkę, naciągając kołdrę aż do twarzy.
— Pięć dolarów za „Dźwięk dzwonów“! Pięć
dolarów za pięć tysięcy słów? zamiast dwóch centów za słowo, dziesięć słów za centa! A redaktor
jeszcze komplementuje! Czek zaś prześle po wydrukowaniu?! Więc wszystko to zawracanie głowy, owe
dwa centy za słowo i zapłata w chwili przyjęcia!
Zwyczajne kłamstwo, i on dał się oszukać! Nigdy nie brałby się do zarobkowania piórem, gdyby o tem
wiedział. Pisałby dla samego siebie, wziął posadę —
dla Ruth. Powrócił myślą do dni, kiedy po raz pierwszy pisać zaczął, i przeraziła go ilość zużytego nato czasu. I po takiej pracy — dziesięć słów za centa! Legendy o olbrzymich honorarjach sławnych pisarzy są zapewne również fałszywe! Wiadomości
z drugiej ręki o rzemiośle pisarskiem są nieprawdą!
Ma teraz dowód. „Transcontinental” kosztuje dwadzieścia pięć centów, pełna zaś godności i artyzmu
okładka przypuszczać każe, że jest to jedno z pierwszorzędnych czasopism. Jest solidne, poważne, i wychodzi od lat dwudziestu kilku. Więcej; na wewnętrznej stronie okładki wydrukowany jest zawsze aforyzm jednego z pisarzy wszechświatowej
sławy, głoszący szczytną misję „Transcontinentalu”. Nadmienić należy, iż pierwsze utwory owej gwiazdy literackiej ukazały się właśnie w tem samem
piśmie, pod tą samą okładką, ów więc wzniosły,
szczytny i natchniony „Transcontinental” płaci pięć
dolarów za pięć tysięcy słów! Martin przypomniał
sobie, iż sławny pisarz umarł zczasem gdzieś na
obcej ziemi — w ostatniej nędzy; było to zupełnie
zrozumiałe wobec wspaniałych honorarjów autor¬
skich.
Tak, złapał się na wędkę! Gazety kłamią o pisarzach, ich zarobkach, on zaś, Martin, zapłacił za
to dwoma latami życia. Ale teraz — wykrztusi
wędkę zpowrotem. Ani jednej linji nie napisze na
sprzedaż. Zrobi to, czego pragnie Ruth. Weźmie posadę. Myśl o posadzie przypomniała mu Joe —
Joe wędrującego przez krainę słodkiego próżnowania. Martin westchnął ciężko, z zazdrością... Reakcja po 19-to godzinnej codziennej pracy wstawała coraz potężniej. A jednak Joe nie był przecie
zakochany, nie ponosił odpowiedzialności za miłość
i mógł sobie dowoli wędrować przez słodki kraj
próżnowania. On, Martin, miał powód do pracy —
stanąć do niej chce i musi. Jutro rano zacznie szukać posady! Zawiadomi też Ruth, że zmienił plany
na przyszłość i skłonny jest przyjąć zajęcie w biurze jej ojca.
Pięć dolarów za pięć tysięcy słów, dziesięć słów
za jeden cent — oto rynkowa cena sztuki. Cały
nonsens, cała podłość tego faktu wypełniły myśli chłopaka; równocześnie zaś pod zamkniętemi powiekami płonęła ognista cyfra 3.85 — suma, którą
winien był sklepikarzowi. Martin wstrząsnął się od
nagłego dreszczu i w chwili tej zdał sobie sprawę,
że bolą go kości. Najmocniej bolał kark. Pozatem
bolała głowa — bolał wierzchołek i tył czaszki, mózg
zdawał się puchnąć, ból między brwiami stawał się
wprost nie do zniesienia. A powyżej brwi, nieruchomo, gdzieś pod kością czoła, paliła się bezlitosna cyfra „3.85“. Martin otworzył oczy, żeby;
uciec od tego widoku, lecz jaskrawe światło dzienne zdawało się razić białka i zmusiło go do opuszczenia powiek, poczem fatalne „3.85“ zabłysło
znowu.
Pięć dolarów za pięć tysięcy słów, dziesięć słów za cent — oto myśl, co wżarła się w mózg, i od
której nie było ucieczki, tak samo dobrze jak od
natarczywej cyfry „3.85“ pod powiekami. Nagle
cyfra poczęła się zmieniać, i Martin przyglądał jej
się z calem natężeniem, dopóki nie zapłonęło wyraźne „2“. Aha — pomyślał — to piekarz! Zkolei
ukazało się „2.50“. Martin był zdumiony i biedził
się nad rozwiązaniem tej zagadki, jakby odpowiedź
była kwestją życia lub śmierci. Winien był komuś
dwa dolary, pięćdziesiąt centów — to nie ulegało
wątpliwości. Ale komu? Rozstrzygnięcie było zadaniem, narzuconem przez jakowyś wszechmocny,
a wrogi rozkaz, i chłopak błądził po nieskończonych
zaułkach własnego mózgu, otwierając wszelkie zakamarki i skrytki, zawalone strzępkami wspomnień
i rozpoznań, nadaremnie szukając odpowiedzi. Po
jakimś niewiadomym przeciągu czasu, długim jak
stulecie, nagle z łatwością i bez wysiłku pojął, że
owe „2.50“ winien jest Marji. Z ulgą zwrócił się
całą duszą ku scenie tortur pod powiekami. Rozwiązał zagadkę; wolno mu odpocząć. Lecz nie!
„2.50“ zniknęło, a na tem samem miejscu płonęło
już złowrogie „8.00“. A to kto znowu? Raz jeszcze
trzeba przewędrować straszliwy labirynt zaułków
mózgu — znaleźć odpowiedź.
Jak długo trwało błądzenie i poszukiwanie, Martin nie wiedział, lecz po jakimś okresie czasu, który
wydał mu się nieskończenie długi, przywołało go do
przytomności stuknięcie drzwi i łagodne pytanie
Marji, czy nie jest przypadkiem chory. Odpowiedział zdławionym głosem, którego sam nie poznał,
że właściwie nie, tylko uciął sobie drzemkę. Zdziwił
się, zauważywszy ciemność, panującą w pokoju.
List dostał przecie o drugiej popołudniu! Zrozumiał, że jest chory.
Po chwili osiem dolarów zatliło się znowu pod
powiekami i wprzęgło chłopaka w niewolę nowych,
straszliwych rozkazów. Tym razem jednak wziął
się na fortel! Poco ma wędrować przez wszystkie
korytarze mózgu? Nato trzeba być głupcem. Lepiej
zmusić mózg do wirowania wokoło siebie, sporządzić olbrzymią dźwignię i pchnąć to potwornie wielkie kolisko losu, karuzelę pamięci, wirującą sferę
poznania... Ruch obrotowy stawał się z każdą chwilą szybszy, aż zawrotny pęd wessał Martina i cisnął, kręcąc, w odmęt czarnego chaosu.
Naturalną koleją rzeczy znalazł się w maglu, krochmaląc czyjeś sztywne mankiety. W miarę jak
krochmalił, na mankietach majaczyć poczęły cyfry.
Nowy sposób znaczenia bielizny — pomyślał —
przyjrzawszy się jednak bliżej, spostrzegł czarne
„3.85“ na białej płaszczyźnie mankietów. Przypomniało mu się, że to cyfra długu w owocarni, i że
to właśnie rachunki furkoczą i po latu ją między
walcami magla. Wspaniały pomysł! rozsypie rachunki po podłodze i w ten sposób uniknie płacenia! Już
zrobione. Miął kartki i ciskał na niezwykle brudną
podłogę. Stos rósł z każdą chwilą, i chociaż każdy rachunek zwielokrotniony był tysiąckrotnie — rachunek Marii na dwa i pół dolara figurował na jednej tylko kartce. Znaczyło to, że Marja nie będzie
upominać się o zapłatę, wobec czego Martin zdecydował wspaniałomyślnie, że właśnie ten jeden tylko
rachunek zapłaci. Rzucił się więc na poszukiwania
tej kartki w ogromnym stosie papierów. Szukał długo i rozpaczliwie, szukał aż do chwili, kiedy zjawił
się zarządzający hotelem, gruby Holender. Wpadł
w szał wściekłości i ryczeć począł nieludzkim głosem: „Wytrącę ci, jucho, z pensji za te mankiety!“
Stos rozrósł się tymczasem w wysoką górę, i Martin pojął, że skazany jest na tysiące lat pracy, żeby
pokryć podobną stratę. Dobrze. Nie pozostaje więc
nic innego, jak zamordować Holendra i podpalić
pralnię. Ale grubas uprzedził go: chwycił za kołnierz i miotać począł to wdół, to wgórę; cisnął
nawet ponad stół z żelazkami, ponad piec, ponad
magiel, ponad pralnię i wyżymaczkę, aż do pokoju
maszyn. Martin tańczył tak zawzięcie, aż zęby poczęły mu szczękać, i rozbolała głowa; podziwiał, że
gruby Holender był aż tak silny...
Wreszcie ponownie znalazł się przed maglem, tym
razem odbierając gotowe mankiety; wydawca jednego z czasopism podawał je po drugiej stronie.
Każdy mankiet był czekiem, i Martin rzucał się na
nie trwożnie, w gorączce oczekiwania, lecz wszystkie były czyste i białe. Stał więc tak i odbierał puste czeki około miljona lat, ani jednej kartce nie
pozwalając ujść rąk, w nadziei, że może ta jedna
właśnie będzie wypełniona. Wreszcie natrafił, podniósł jedną ku światłu. Czek opiewał na pięć dolarów. „Ha, ha, ha!“ — rechotał wydawca po drugiej
stronie magla.
— Jeśli tak, to zabiję! — krzyknął Martin, wyszedł do pokoju maszyn po siekierę i znalazł tam
Joe, krochmalącego rękopisy. Nadaremno próbował
go powstrzymać, wreszcie cisnął weń siekierą.
Ostrze jednak zaryło się widocznie w powietrzu,
Martin zaś znalazł się w izbie do prasowania, pośród szalonej zamieci śnieżnej. Ach, nie, to nie
śnieg pada! To sypią się czeki, czeki na olbrzymie
sumy — najtańszy jest na tysiąc dolarów. Zaczął
je zbierać, i układać starannie w paczki po sto,
ostrożnie związując każdą paczkę szpagatem.
Nagle podniósł głowę od roboty i zobaczył, iż
Joe żongluje mankietami, żelazkami i krochmalonemi rękopisami. Znowu i znowu sięgał po czeki i dodawał paczkę po paczce do skłębionej zamieci, co
wreszcie przebiła dach i ulatywać poczęła wirującemi skrętami. Martin rzucił się naprzód, porwał
siekierę i cisnął ją w skłębiony chaos. Wreszcie Joe
chwycił Martina i również cisnął go wślad za siekierą. Martin przebił dach, zaplątany we własne rękopisy. Spadłszy na ziemię — trzymał ich całą naręcz. Ale natychmiast podrzuciło go znowu coś
w górę, raz jeszcze i jeszcze raz i nieskończoną
ilość razy... Hen, zdaleka, zwysoka, dosłyszał dziecinną, drżącą przyśpiewkę: „walczyka jeszcze,
o Willie, wkółeczko, wkółeczko, wkółeczko...“
Siekierę odnalazł w samym środku mlecznej drogi czeków, krochmalonych koszul i rękopisów. Postanowił solennie, powróciwszy na ziemię, zabić Joe.
Nie powrócił jednak.
Zato o drugiej w nocy Marja, przez cienką przegródkę usłyszawszy jęki, weszła do izdebki chłopaka, żeby ciało obłożyć mu gorącemi żelazkami i mokrą płachtą przykryć zbolałe oczy.