<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XXXIX

Nazajutrz przy śniadaniu przeglądał Martin poranną gazetę. Na czele pierwszej strony natrafił na własne swoje nazwisko, wydrukowane ogromnemi, tłustemi czcionkami. Wrażenie było nowe i niespodziewane. Niemniej niespodziewana była wiadomość, że jest najpopularniejszym przywódcą miejscowych socjalistów. Przeczytał pośpiesznie namiętne przemówienie, włożone w jego usta przez młodego reporterzynę; zpoczątku chwycił go gniew na niedorzeczne insynuacje, po chwili jednak zmiął gazetę i odrzucił ze śmiechem.
— Pijany był, albo djabelnie złośliwy — odezwał się popołudniu Martin ze swego gniazda na łóżku, kiedy Brissenden wszedł i runął ciężko na krzesło.
— Czy ci nie wszystko jedno? — zapytał gość. — Nie przypuszczam, żebyś dbał specjalnie o opinję filistrów, czytających dzienniki.
Martin pomyślał chwilę, poczem odrzekł:
— Nie; w gruncie rzeczy nie dbam ani trochę. Z drugiej jednak strony może to utrudnić w znacznej mierze stosunki moje z rodziną Ruth. Ojciec jej twierdził zawsze, że jestem socjalistą, a to nędzne piśmidło przypieczętuje jego przekonanie.
Nie o to idzie, czy dbam o opinję, ale wogóle dlaczego? poco? No, przeczytam ci dzisiejszą robotę. Jestem wialnie w połowie „Spóźnionego“.
Zaczął czytać głośno, kiedy nagle Marja otworzyła drzwi i wprowadziła nieznanego młodego człowieka o bystrem spojrzeniu i czyściutko wypolerowanej aparycji. Wzrok jego odnalazł najpierw naftówkę i kuchenkę, potem dopiero padł na Martina.
— Proszę siadać — odezwał się Brissenden.
Martin posunął się, robiąc gościowi miejsce na łóżku, i czekał na wyjaśnienie sytuacji.
— Słyszałem mowę pańską zeszłego wieczora, panie Eden, i przyszedłem prosić o interview — zaczął gość.
Brissenden parsknął serdecznym śmiechem.
— Towarzysz socjalista? — zagadnął reporter, obrzucając Brissendena szybkiem spojrzeniem, które zdawało się badać kolorystyczną wartość tego pół-człowieka, pół-trupa.
— Aha, to on napisał artykuł o mnie — odezwał się łagodnie Martin. — Dzieciak jeszcze!
— Czemuż go nie szturchniesz, jak należy — pytał Brissenden. — Dałbym z tysiąc dolarów, żeby mieć w tej chwili swoje dawne płuca i pięści.
Reporterzynę zmieszała nieco ta głośna rozmowa o nim i przy nim, choć ponad jego głową prowadzona. Ponieważ jednak w redakcji pochwalono go za efektowny opis wiecu socjalistów i polecono w dalszym ciągu zdobyć osobisty wywiad u Martina Edena, przywódcy zorganizowanych mocy piekielnych,
grożących społeczeństwu — młodzieniec czuł się odkomenderowany służbowo i nie spuszczał z tonu.
— Nie będzie pan miał nic przeciwko zdjęciu, panie Eden? — zapytał. — Fotograf redakcyjny czeka przed domem i uważa, że lepiej byłoby zrobić zdjęcie teraz, dopóki słońce jest wysoko. Porozmawiać zdążymy później.
— Fotograf, — rozważał zwolna Brissenden. — Dajże mu choć raz, Martin — no, dalej!
— Zestarzałem się już widocznie — brzmiała odpowiedź. — Wiem, że należałoby, ale właściwie nie chce mi się. Poprostu nie warto.
— Jego matka byłaby ci prawdziwie obowiązana — judził Brissenden.
— Nie jest to argument bez znaczenia — odrzekł powoli Martin. — Ale gra nie warta świecy. Nie chce mi się mobilizować energji, — a przyznasz, że potrzeba nieco energji, żeby należycie wyboksować gościa. A zresztą, naco to się przyda?
— Wyśmienicie, z tej właśnie strony należało przystąpić do rzeczy — oświadczył młody człowiek swobodnie, chociaż zaczął już ukradkiem poglądać ku drzwiom.
— Przecież ani słowa prawdy nie było w tem, co napisał — ciągnął Martin, zwracając się wyłącznie do Brissendena.
— O poprostu ogólnikowy opis, pan rozumie — zaryzykował żółtodziób; — pozatem zaś, jest to dla pana świetna reklama. To ma zawsze swoją wartość. To panu doskonale zrobi.
— Świetna reklama, zauważ Martin, stary chłopie — powtórzył uroczyście Brissenden.
— I doskonale mi to zrobi, uważasz odrzekł Martin.
— A więc, panie Eden... pan pozwoli.... miejsce urodzenia? — zagadnął młodzieniec, przybierając wyraz natężonej uwagi.
— Widzisz, nawet nie notuje — odezwał się Brissenden. — Wszystko zapamięta...
— Wystarcza mi słyszeć. — Gość ukrywał rosnące zmieszanie. — Żaden wykwalifikowany reporter nie ma potrzeby obciążania się notatkami.
— Wystarczyło istotnie... zeszłego wieczoru. — Brissenden jednak, nie wyznając kwietyzmu, nagle i ostro zmienił ton: — Słuchaj, Martin, jeśli natychmiast nie wyboksujesz tego smarkacza, zrobię to na własną rękę, choćbym miał zaraz potem paść trupem.
— Myślisz, że tęgi klaps dobrze zrobi? — zapytał Martin.
Brissenden rozważył kwestję, poczem skinął głową.
W chwilę potem Martin siedział już na brzegu łóżka, trzymając między kolanami reporterzynę twarzą wdół.
— No, tylko proszę nie kąsać — ostrzegł Martin, — inaczej musiałbym zająć się również buzią.
A wielka byłaby szkoda! Taka ładna twarzyczka.
Wzniesiona ręka Martina opadła wdół, poczem wznosić się i opadać poczęła jednostajnym ryt-
mem. Żółtodziób wyrywał się, klął i popiskiwał, ale kąsać nie próbował.
Brissenden patrzał z powagą i spokojem, lecz wreszcie wzburzył się, chwycił za butelkę whisky i zawołał: „Dajno i mnie choć raz!“
— Niestety, już mi się ręka zmęczyła — rzekł Martin, rozluźniając wreszcie kleszczy. — Całkiem do niczego.
Podniósł szczeniaka i posadził na łóżku.
— Cze... czekajcie, zaaresztują was zato! — buntował się uwolniony, ze łzami chłopięcego oburzenia na rozognionych policzkach. — Odpokutujecie wy za swoje! Zobaczycie!
— Ładna historja! — zauważył Martin. — Malec nie zdaje sobie widocznie sprawy, że wszedł na śliską ścieżkę. Przecież jest nieuczciwie, nierzetelnie, nie po męsku nafabrykować kłamstw o swoim bliźnim; on to zrobił i wcale o tem nie wie.
— Właśnie przyszedł do nas, żeby się dowiedzieć — dorzucił Brissenden po chwili.
— Tak jest; przyszedł do mnie, którego oczernił i obraził. Że sklepiki odmówią mi teraz kredytu — głupstwo. Ale najgorsze jest to, że biedny malec pójdzie po raz obranej drodze, dopóki nie zostanie dziennikarzem pierwszej klasy, a co zatem idzie, szelmą pierwszej klasy.
— O, jeszcze pora zawrócić — pocieszał Brissenden. — Kto wie? Może ty właśnie przeznaczony mu zostałeś, jako narzędzie zbawienia. Eh, dlaczego nie pozwoliłeś mi dać chociażby jednego klapsa! Ja
również rad byłbym przyłożyć ręki do dzieła na¬ wrócenia.
— Każę was zaaresztować obu, wy, drapieżniki, barbarzyńcy! — łkała zbłąkana dusza.
— Nie, doprawdy, cóż za delikatne i piękne usteczka! — Martin żałośnie pokiwał głową. — Obawiam się, że napróżno sforsowałem sobie rękę. Młodzieniec nie jest do nawrócenia. Wielkie stanowisko dziennikarskie — zapewnione. Sumienia — ani krzty. To jedno wystarczy do zrobienia karjery.
Podczas tych słów reperterzyna wycofał się ku drzwiom, poglądając trwożliwie, czy też Brissenden nie zdzieli go po plecach butelką, z którą się nie rozstawał.
Nazajutrz w porannej gazecie wyczytał Martin o sobie wiele rzeczy nowych i zajmujących. „Jesteśmy przysięgłymi wrogami społeczeństwa“ — cytowano jego słowa w kolumnowym wywiadzie. „O, nie, nie jesteśmy anarchistami, lecz socjalistami“. Kiedy zaś reporter spróbował zaznaczyć, iż różnica między temi dwoma szkołami wydaje mu się nader mała, Martin Eden wzruszył ramionami na znak milczącego potwierdzenia. Twarz jego opisana została jako niesymetryczna i nosząca wyraźne piętno zwyrodnienia Szczególnie godnemi uwagi były potwornie wielkie ręce i ogniste błyski w krwią nabiegłych oczach.
Dowiedział się również Martin, iż co wieczór przemawiał do robotników w Parku Ratuszowym, oraz, że pośród agitatorów anarchistycznych, co za-
palają umysły ludu, on właśnie jest najpopularniejszy, zaś jego mowy najbardziej wywrotowe. Szczeniak-reporter odmalował jaskrawo wnętrze ubogiej izdebki, maszynkę naftową, jedyne krzesło i jedynego przyjaciela, włóczęgę o trupiej twarzy, który wygląda, jak gdyby przed chwilą zakończył karę dwudziestoletniego ciężkiego więzienia.
Szczeniak był zmyślny. Węszył, gdzie mógł, i wywęszył stosunki rodzinne Martina, sprokurowawszy sobie nawet fotografję sklepu spożywczego imć Higginbothama, ozdobioną podobizną właściciela w całej jego okazałości. Gentleman ten przedstawiony był jako inteligentny, godny szacunku kupiec, który brzydzi się wywrotowemi poglądami szwagra i nim samym, scharakteryzował Martina jako leniucha, co źle skończy, gdyż nie raczył przyjąć pracy, kiedy mu ją proponowano. Herman von Szmidt, mąż Marian, również zaszczycony został wywiadem. Nazwał Martina parszywą owcą w rodzinie i wypierał się wszelkiej znajomości. — Próbował mnie nabierać, alem go odrazu odstawił — oświadczył von Szmidt reporterowi. — Już tu teraz do mnie ani zajrzy. Człowiek, co nie chce pracować, to: uważa pan, nic nie wart i już.
Tym razem Martin rozgniewał się nie na żarty. Brissenden patrzał na całą sprawę, jako na dobry kawał, nie potrafił jednak uspokoić Martina. Chłopak wiedział zbyt dobrze, jak trudno będzie wytłumaczyć się pannie Ruth. Pewien był również, iż pan
Morse uszczęśliwiony jest z obrotu rzeczy i uczyni, co potrafi, żeby zerwać zaręczyny. A jak wiele potrafił — przekonać się miał Martin niezwłocznie. Popołudniowa poczta przyniosła list od Ruth. Martin otworzył go, drżąc w przeczuciu katastrofy, i odczytał, stojąc w otwartych drzwiach, tak, jak go był dostał z rąk listonosza. Czytał, a ręka odruchowo przetrząsała kieszeń kurtki, szukając tytoniu i bibułki, niby za dawnych dobrych czasów. Nie zdawał sobie sprawy, że kieszeń jest pusta, nie wiedział nawet, że wogóle czegoś szuka.
List nie był gniewny. Ani złości, ani wykrzykników. Tylko w każdem zdaniu, od pierwszego do ostatniego, dźwięczał ból i rozczarowanie. Spodziewała się po Martinie czegoś lepszego. Przypuszczała, że wyrósł już ze swojej młodzieńczej dzikości; przypuszczała, że miłość jej, Ruth, warta była tego, żeby zacząć żyć poważnie i rozsądnie. Obecnie rodzice postawili się ostro i zażądali kategorycznie zerwania zaręczyn. Ona ze swej strony nie może nie uznać słuszności ich rozkazu. Związek z Martinem nie mógłby nigdy być szczęśliwy. Niefortunny był zresztą od samego początku. Jeden jedyny wyrzut przedarł się przez słowa listu, ale jakżeż dla Martina gorzki! „Gdybyż pan zgodził się był na przyjęcie jakiejkolwiek bądź posady i spróbował zrobić coś ze siebie, dojść do czegoś!“ — pisała panienka. „Ale to było niemożliwe. Przeszłość pana zbyt była burzliwa i niezrównoważona. Rozumiem, iż w gruncie rzeczy potępiać pana nie można. Mógł
pan postępować jedynie zgodnie z wrodzonemi skłonnościami i nabytem przyzwyczajeniem. Więc nie potępiam bynajmniej. Proszę pamiętać. Poprostu zaszła omyłka. Zdaniem moich rodziców, nie byliśmy dla siebie stworzeni i, na szczęście, przekonaliśmy się o tem w porę...“ „Proszę nie próbować mnie widzieć — kończyła panienka — spotkanie byłoby ciężkie dla nas obojga, dla mojej matki również. Czuję, że przyczyniłam jej zbyt dużo przykrości i troski. Będę potrzebowała wiele czasu i wysiłku, żeby to złagodzić“.
Martin odczytał cały list uważnie po raz drugi, poczem zasiadł i odpisał. Naszkicował uwagi, które wypowiedział był na wiecu socjalistów, podkreślając, iż były one przeciwieństwem tego, co gazety włożyły mu w usta. Pod koniec listu jednak stał się chłopak znów tylko „bogów kochankiem szalonym“, namiętnie wołającym o miłość. „Odpisz“, prosił, „i powiedz mi jedno tylko: czy kochasz? Oto wszystko. Na to jedno pytanie odpowiedz!“
Odpowiedź jednak nie nadeszła ani nazajutrz ani dnia następnego. „Spóźniony“ leżał nietknięty, codziennie zaś rosła pod stołem góra rękopisów. Po raz pierwszy w życiu zawiodła Martina wspaniała zdolność spania; bezsenność dręczyć poczęła w długie, niespokojne noce. Trzykrotnie próbował dotrzeć do państwa Morse, ale lokajowi zabroniono go wpuszczać. Brissenden leżał w swoim pokoju hotelowym chory i zbyt słaby, żeby wyjrzeć na świat, i chociaż
Martin odwiedzał go często, nie śmiał przecież niepokoić swemi troskami.
Trosk bowiem miał niemało. Postępek szczeniaka-reportera zatoczył szersze kręgi, niż przewidzieć było można narazie. Sklepikarz-portugalczyk odmówił dalszego kredytu, zieleniarz zaś, Amerykanin, dumny ze swej przynależności państwowej, nazwał Martina zdrajcą ojczyzny i odmówił wszelkich dalszych z nim stosunków — posuwając patrjotyzm swój aż do tego, że zniszczył cały rachunek Martina i zabronił mu nawet zgłaszać się kiedykolwiek z zapłatą. Plotki i pogwarki sąsiedzkie odzwierciadlały ten sam nastrój; oburzenie rosło szybko. Nikt nie chciał mieć nic wspólnego ze zdrajcą socjalistą. Biedna Marja pełna była trwogi i zwątpienia, lecz pozostała lojalna. Dzieciaki z sąsiedztwa ocknęły się z nabożnej czci, wywołanej ongiś pojawieniem wspaniałego powozu, i z bezpiecznej odległości przezywały Martina „włóczęgą“ i „nicponiem“. Ród Silvy jednak bronił zawzięcie lokatora, przyjąwszy niejedną krwawą bójkę za jego honor, wobec czego podbite oczy i zakrwawione nosy stały się zjawiskiem codziennem, ku większemu jeszcze pomnożeniu utrapień Marji.
Razu pewnego spotkał Martin Gertrudę na ulicy i dowiedział się — w co zresztą nie wątpił — Bernard Higginbotham był nań wściekły za zhańbienie rodziny w oczach świata i że wymówił mu dom.
— Dlaczego nie wyjedziesz, Martin? — pytała
błagalnie siostra. — Wyjedź, weź jaką robotę i ustal się gdziekolwiek. Zczasem, kiedy tu ucichnie, będziesz mógł wrócić.
Martin potrząsnął głową, ale nie próbował nic wyjaśniać. Jakżeż to można wytłumaczyć? Przerażała go przepaść, rozwarta między nim a krewnymi. Nie zdoła nigdy przekroczyć jej i dać pojąć własnego stanowiska nietzscheańskiego wobec socjalizmu. W języku świata nie istniały słowa zdolne wytłumaczyć tym ludziom zarówno poglądy jak postępowanie Martina. Ich najwyższy imperatyw w stosunku do prześladowanego brzmiał: wziąć posadę. Oto było pierwsze i ostatnie słowo. Zamykało świat cały. Zabrać się do roboty! wziąć posadę! Biedni, głupi niewolnicy! — myślał chłopak, słuchając rad siostry. Nic dziwnego, że świat należy do silnych. Niewolników gnębi ich własna niewolniczość. Posada, — oto złoty cielec, któremu składają hołd, padając na twarz.
Raz jeszcze potrząsnął głową, gdy Gertruda zaproponowała mu trochę pieniędzy, chociaż wiedział, że w dniach najbliższych czeka go wędrówka do lichwiarza.
— Nie pokazuj się teraz Bernardowi na oczy — upominała siostra. — Przyjdź dopiero za kilka miesięcy, jak stary ochłonie; jeślibyś chciał, mógłbyś się zgodzić u nas do jeżdżenia furgonem po towary. A jeśli będziesz mnie potrzebował, zawsze możesz przysłać! Ja przylecę! Nie zapomnij.
Odeszła, popłakując głośno, chłopak zaś poczuł
gorzkie ściśnięcie serca na widok jej ociężałej postaci i niezdarnych ruchów. Im dłużej zaś patrzał, tem wyraźniej chwiała się misternie skonstruowana budowla nietzscheanizmu. W abstrakcji „klasa niewolników“ mieściła się doskonale. Nie zadowalniała jednak, kiedy chodziło o własną rodzinę... A przecież, jeśli istniał niewolnik zgnębiony przez silniejszego, niewolnikiem tym była właśnie jego siostra Gertruda. Gorzko i dziko roześmiał się z paradoksu. Ładny mi wyznawca Nietzschego, jeśli pozwala, żeby potężna struktura pojęć zachwiała się od jednego podmuchu sentymentu — ech, od oddechu tejże moralności niewolniczej, albowiem właśnie moralnością niewolniczą była jego litość dla siostry. Prawdziwie silny człowiek stanąć powinien ponad litością i współczuciem. Litość i współczucie poczęte zostały w przyziemnych norach niewolnictwa i były jedynie przedśmiertnym potem nędznego tłumu słabych.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.