Martin Eden/XL
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
„Spóźniony“ wciąż jeszcze leżał nietknięty.
Wszystkie inne pozwracane rękopisy poniewierały
się pod stołem. Jedna tylko „Efemeryda“ Brissendena kursowała jeszcze. Rower i czarne ubranie
Martina były znowu u lichwiarza, właściciel zaś
maszyny do pisania coraz natarczywiej upominał
się o należność. Drobiazgi te nie obchodziły przecież Martina. Zaprzątnięty był poszukiwaniem nowego stosunku do świata. Dopóki nie znajdzie —
życie stać musi na martwym punkcie.
Po kilku tygodniach to, naco czekał — stało się
nareszcie. Na ulicy spotkał Ruth. Co prawda towarzyszył jej Norman i co prawda oboje starali się
nie zauważyć Martina, Norman próbował nawet nie
pozwolić mu podejść.
— Jeśli pan ośmielisz się napastować moją siostrę, przywołam policję — groził Norman. — Ruth
nie życzy sobie z panem mówić, a natarczywość
pańska jest obelgą.
— Jeśli pan masz zamiar mi przeszkadzać, istotnie nie pozostaje nic innego, jak przywołać policję,
ale wtedy nazwisko państwa trafi do gazet — odrzekł Martin ostro. A teraz proszę ustąpić z dro-
gi i iść po policję, jeśli wola. Będę rozmawiał
z Ruth.
— Chcę usłyszeć to z własnych ust pani — zwrócił się do dziewczyny.
Stała blada i drżąca, lecz pewna siebie; spojrzeniem rzuciła mu pytanie.
— To, o co pytałem w liście — nastawał.
Norman poruszył się niecierpliwie, lecz Martin
wstrzymał go bystrym rzutem oka.
Potrząsnęła głową.
— Czy wszystko stało się z własnej pani woli? — pytał jeszcze.
— Tak jest — mówiła głosem niskim, cichym,
stanowczym, pełnym rozwagi. — Z mojej własnej
woli. Pan skompromitował mnie tak bardzo, że
wstyd mi pokazać się ludziom. Imię moje jest dziś
na ustach wszystkich, wiem o tem. To tylko mogę
powiedzieć. Unieszczęśliwił mnie pan, i nie chcę pana znać i widzieć.
— Ludzie! Plotki! Nieporozumienia gazeciarskie! Czyż to wszystko silniejsze jest od miłości?
Pozostaje mi tylko uwierzyć, że nigdy nie byłem
kochany.
Nagły rumieniec zmiótł bladość lic.
— Po wszystkiem, co zaszło pomiędzy nami? —
wyrzekła cicho Ruth. — Martin, pan chyba nie rozumie, co mówi. Nie jestem przecież jakąś...
— Widzisz pan przecie, że siostra nie chce mieć
z panem nic wspólnego — wybuchnął Norman, ruszając naprzód wraz z panną.
Martin stanął na uboczu, patrzał, jak odchodzili,
i nieświadomie szukał w kieszeni tytoniu i bibułki,
których tam od tak dawna nie było. Długa jest droga do północnego Oakland, lecz dopiero wszedłszy
na schody i zamknąwszy się w swoim pokoju, Martin zrozumiał, że przeszedł ją pieszo. Siedział oto
na brzegu łóżka i patrzał przed siebie jak przebudzony lunatyk. Zauważył rękopis „Spóźnionego“, leżący na stole, przysunął sobie krzesło i wziął za
pióro. Uległ wrodzonemu dążeniu do wszelkiej
skończoności. Miał oto przed sobą coś niedokończonego, co odłożył dla zakończenia czegoś ważniejszego. Obecnie owo ważniejsze zostało zakończone,
i oddać się należy temu oto rozpoczętemu dziełu —
aż do jego końca. Co zrobi potem — Martin nie
wiedział. Wiedział jedynie, że osiągnął w życiu jakiś moment kulminacyjny, dotarł do jakiegoś punktu zwrotnego, i że przebyć go należało po męsku — w pracy. Nie ciekaw był przyszłości. Zdąży jeszcze
zbyt wcześnie dowiedzieć się, co mu tam przeznaczono. Cokolwiek było — było obojętne. Jak wszystko zresztą, jak wszystko.
Przez pięć dni pracował zawzięcie nad „Spóźnionym“, nigdzie nie wychodząc, nikogo me widując, odżywiając się nędznie. Szóstego dnia rano listonosz przyniósł mu cienką kopertę z redakcji „Partenonu“. Rzut oka wystarczył: „Efemeryda“ została przyjęta. „Daliśmy rękopis do przeczytania
panu Cartwright Bruce — pisał redaktor — ocena
zaś jego wypadła tak pomyślnie, że poemat przyj-
mujemy natychmiast. Dowodem naszej skwapliwej
radości niechaj duży fakt, iż „Efemerydę“ przeznaczyliśmy do sierpniowego numeru, ponieważ lipcowy, był już złożony. Za łaskawym pośrednictwem
pana pozwalamy sobie oświadczyć panu Brissendenowi wdzięczność naszą i uznanie. Prosimy o jak
najśpieszniejsze przysłanie jego fotografji i danych
biograficznych. Jeśli honorarjum nasze jest niedostateczne, zechciej pan natychmiast telegraficznie oznaczyć warunki“.
Ponieważ przesłane honorarjum wynosiła trzysta
pięćdziesiąt dolarów, Martin uważał, że telegrafować nie warto. Pozatem, należało jeszcze otrzymać
zgodę autora. Cóż, ostatecznie Brissenden nie miał
racji. Są widocznie redaktorzy, znający się na
prawdziwej poezji. Honorarjum było również wspaniałe, nawet za poemat jaki zdarza się raz na sto
lat. Cartwright Bruce zaś — wiedział Martin —
był jedynym krytykiem w Stanach, dla którego
Brissenden żywił pewien szacunek.
Martin udał się tramwajem do centrum miasta
i, patrząc na migające przed oczyma domy i przecznice, nic mógł opanować żalu, że nie potrafi już cieszyć się powodzeniem przyjaciela, ani własnem
zwycięstwem. Jedyny poważny krytyk w Stanach
wyraził się pochlebnie o „Efemerydzie“, Martin
zaś dowiódł swego twierdzenia, iż prawdziwe dzieło
sztuki wywalczy sobie drogę. Lecz źródło entuzjazmu bić przestało, i Martin czuł więcej niepokoju
przed zobaczeniem Brissendena, niż radości z powo-
du dobrych nowin. List z redakcji przypomniał mu,
że przez pięć dni, poświęconych „Spóźnionemu“, nie
słyszał nic o Brissendenie, ani nawet nie myślał
o nim. W tej chwili dopiero zrozumiał Martin, jak
bardzo pochłonięty był sobą, i poczuł wstyd, że zapomniał o przyjacielu. Lecz nawet wstyd nie palił
go już mocno.
Nie reagował na żadne wrażenia z wyjątkiem
wrażeń artystycznych, żywych jeszcze przy pracy
nad „Spóźnionym“. Wobec wszelkich spraw innych
zachowywał się niby pogrążony w śnie hypnotycznym. Jechał również jak półuśpiony. Życie, przecinane pędem elektrycznego wagonu, zdawało się Martinowi dalekie i mgliste, i gdyby nawet wielkiej kamiennej dzwonnicy mijanego kościoła spodobało się
nagle rozsypać w proch — Martin nie odczułby zapewne zbyt mocnego zdziwienia ani przerażenia.
Przybywszy do hotelu, poszedł na górę do Brissendena, lecz prędzej jeszcze zdążał nadół. Pokój był pusty. Rzeczy ani śladu.
— Czy pan Brissenden nie zostawił swego adresu? — rzucił Martin portjerowi, który przez chwilę
przyglądał mu się ciekawie.
— Czyż pan nie wie o niczem? — zapytał.
Martin potrząsnął głową.
— Jakto, przecież gazety były tego pełne. Znaleziono go nieżywego w łóżku. Samobójstwo. Przestrzelił sobie czaszkę.
— Czy już po pogrzebie? — Martin usłyszał
swój głos niby cudzy, dochodzący zdaleka.
— Nie. Ciało odwieziono statkiem na wschód po
dopełnieniu formalności. Zajął się tem adwokat,
przysłany przez rodzinę.
— Pośpieszyli się, — mruknął Martin.
— O, nie. Minęło już pięć dni.
— Pięć dni?
— Tak jest, pięć dni.
— A! — wyrzekł Martin, odwracając się i wychodząc.
Na rogu ulicy zaszedł do filji telegrafu i zadepeszował do „Partenonu“, zezwalając na druk „Efemerydy“. Miał w kieszeni tylko pięć centów na
tramwaj powrotny, więc depeszę wysłał płatną przez
adresata. Znalazłszy się w swoim pokoju, powrócił
natychmiast do pisania. Mijały dni i noce — Martin
siedział przy stole i pisał. Odwiedzał tylko lichwiarza, jadał systematycznie, jeśli był głodny i miał co
ugotować, nie jadał równie systematycznie, jeśli
śpiżarnia była pusta. Chociaż plan powieści ułożony
już był dawniej, rozdział po rozdziale, Martin obmyślił jeszcze i opracował wstęp dla wzmożenia
wyrazistości utworu, chociaż w tym celu napisać
musiał dodatkowe dwadzieścia tysięcy słów. Nie
uczynił tego nawet w imię jakiegoś żywego pragnienia doskonałości dzieła — lecz poprostu tylko dla
zadośćuczynienia własnym wymaganiom artystycznym. Pracował w nieustającym transie, dziwnie
oderwany od otaczającego świata, niby widmo zatrzymane siłą pośród spraw własnego minionego życia. Przypomniał sobie, jak ktoś powiedział kiedyś,
że widmo jest duszą człowieka, który już umarł,
a jeszcze nie zdołał tego zrozumieć; na chwilę odłożył pióro, żeby pomyśleć, czyż naprawdę umarł
już i dotychczas o tem nie wiedział?...
Nadszedł dzień, kiedy „Spóźniony“ dobiegł końca. Zjawił się agent po maszynę i, siedząc na łóżku,
czekał, aż Martin skończy wybijać ostatnie słowa
ostatniego rozdziału. „Koniec“ — napisał wreszcie
wielkiemi literami, i dla niego był to istotnie koniec.
Z uczuciem ulgi patrzał, jak wynoszono maszynę
za drzwi, potem spokojnie położył się na łóżku.
Słaby był z głodu. Nie miał nic w ustach od trzydziestu sześciu godzin, ale nie myślał o tem. Leżał
nawznak, z zamkniętemi oczyma, bez myśli, a dziwny sen ostatnich tygodni zalewał go wciąż rosnącą
falą, przesycając świadomość. Napół przytomnie
wymawiać począł głośno słowa nieznanego poety,
które cytować lubił Brissenden. Marja, słuchając
niespokojnie za drzwiami, przeraziła się tej upartej
a monotonnej litanji. Słowa same przez się nic dla
niej nie znaczyły. Wiele jednak znaczył fakt, że
wymawiał je Martin: „Skończone“ — brzmiał refren.
Skończone
Strzaskałem lutnię. —
Jak chmury wiatrem niesione
Nad pola ścierni czerwone
Minęła pieśń.
Skończona —
Strzaskałem lutnię.
Pieśń, która biła, jak dzwonek,
Jak rojnym rankiem skowronek
W ciemności milczącej zbladła,
Nieme się struny rozpadły
I echo umarło smutnie.
Strzaskam lutnię.
Skończone. —
Marja nie mogła wytrzymać dłużej, pobiegła do
piecyka, nalała pełną miskę gorącej zupy, wrzucając
prawie całe mięso i jarzyny, jakie były w garnku.
(Mięsa tego i jarzyn wolno było każdemu z dzieci
nabierać tylko potroszeczku). Martin wstał, usiadł
i zaczął jeść, upewniając Marję pomiędzy jednym
łykiem a drugim, że bynajmniej nie ma gorączki, i
że wcale nie mówił przez sen.
Kiedy odeszła, pozostał na brzegu łóżka, zmęczony, otępiały, zgarbiony, patrząc przed siebie zamglonemi, pustemi oczyma. Siedział tak długo, aż
widok rozdartej koperty jakiegoś magazine, co nadszedł ranną pocztą i leżał nieczytany, rzucił iskierkę
świadomości w mózg zaciemniony. — „To „Partenon“ — pomyślał Martin — sierpniowy „Partenon“, pewnie zawiera „Efemerydę“. Gdybyż Brissenden mógł to widzieć“.
Przewracał zwolna kartki miesięcznika, gdy nagle — przestał. „Efemeryda“ obciążona była majestatycznym nagłówkiem i popstrzona na marginesach winietami w stylu Beardsley‘a.
Po jednej stronie nagłówka widniała fotografja
Brissendena, po drugiej podobizna pana Johna Value, ambasadora Wielkiej Brytanji. Redaktor zawiadamiał w krótkich słowach wstępu, iż „Efemeryda” jest odpowiedzią „Partenonu” na twierdzenie
pana Value, jakoby Ameryka nie posiadała poetów: „Oto proszę, masz pan jak na dłoni, panie John
Value!“ Cartwright Bruce opisany został przy
okazji, jako największy krytyk Stanów Zjednoczonych. Zacytowano jego zdanie, iż „Efemeryda” jest
największym poematem, jaki kiedykolwiek wydala
Ameryka. Nareszcie, słowo wstępne redaktora kończyło się w sposób następujący: „Dotychczas jeszcze umysły nasze nie są zdolne ocenić należycie
zalet „Efemerydy”; może nigdy nie potrafimy tego
uczynić. Odczytaliśmy jednak poemat ten kilkakrotnie, podziwiając piękno wyrazów i ich zestawień, oraz nie mogąc pojąć, skąd pan Brissenden
wziął słowa takie i w jaki sposób zdołał je powiązać”. Potem następował poemat.
— Dobrześ zrobił, umierając, Briss, mój stary — mruknął Martin. Miesięcznik ześliznął mu się z kolan na podłogę.
Wulgarność i taniość efektów była wstrętna. Lecz
Martin zauważył apatycznie, że nie czuje mocno
nawet wstrętu. Chciałby się rozgniewać, nie ma jednak dość energji, by gniew odczuć. Martwy był
i otępiały. Krew zamarzła zbyt głęboko, żeby wewnętrzny nurt oburzenia przerwać mógł jej lody.
Ostatecznie, o cóż chodzi? Czy nie harmonizuje to
w zupełności ze wszystkiem, zaco Brissenden nienawidził tak mocno burżuazyjnego społeczeństwa?
— Biedny Briss! — ciągnął Martin. — Nie darowałby mi nigdy.
Podniósłszy się z wysiłkiem, sięgnął po skrzynkę,
co zawierała dawniej papier do maszyny. Przerzucając kartki, odnalazł jedenaście wierszy, napisanych ongiś przez przyjaciela. Przedarł je starannie
wzdłuż i wpoprzek i cisnął do kosza. Czynił to powoli i uważnie, skończywszy zaś, siadł znowu na
brzegu łóżka, patrząc przed siebie pustemi oczyma.
Siedział tak, sam nie wiedząc jak długo, gdy nagle
przed niewidzącemi źrenicami zarysowała się długa, biała, pozioma linja. To było ciekawe. Martin
patrzał, jak wizja przybierała coraz dokładniejsze
kształty, i pojął, że widzi rafę koralową, a wzdłuż
niej białawą pianę Pacyfiku. Nieco bliżej na fali
dojrzał wąskie czółno, pirogę. Na rufie młodego
bożka z bronzu, w kształtnej przepasce na biodrach
i połyskliwem wiosłem w ręku. Poznał. To Moti,
najmłodszy syn Tati, wodza. A wyspa — Tahiti!
Poza tą rafą leży słodki kraj Papara i stoi trzcinowa chata wodza przy ujściu rzeki. Dzień ma się ku
końcowi, a Moti wraca do domu z połowu. Czeka
właśnie na podrzut wielkiej fali, żeby przeskoczyć
rafę. Potem ujrzał Martin samego siebie, siedzącego w łódce twarzą w kierunku ruchu, jak często
siadywał był niegdyś. Z wiosłem w ręku czekał na
rozkaz Moti, żeby jak szalony uderzyć o wodę
w chwili, gdy wielka turkusowa fala wstanie poza
czółnem. Potem przestał już być widzem; cały i żywy znalazł się w łodzi; oto Moti wykrzyknął rozkaz; obaj zawzięcie zatrzepotali wiosłami, wspinając się w pędzie na stromą ścianę płynnego turkusu. Woda szeleściła wzdłuż opadu przegiętej fali
niby fontanna; powietrze perliło rozpylonemi
kroplami. Wreszcie nagle zgięcie wód, przełamanie;
rzut w przepaść, głuchy łoskot, grzmot potoczysty — i łódka wpływa cicho na gładką przezrocz laguny. Moti śmieje się, otrząsa z oczu słoną wodę. Wiosłują teraz razem ku brzegowi z koralowego
piasku, gdzie w świetle zachodu, poprzez gałęzie
pni kokosowych złocą się ściany trzcinowego domku Tati.
Wizja pierzchnęła, przed oczy wrócił na nowo
nieład nędznej izdebki. Daremnie próbował Martin
ujrzeć raz jeszcze Tahiti. Wiedział: śpiew brzmi tam, pośród drzew, i dziewczęta pląsają w świetle
księżyca. Ale już ich widzieć nie mógł. Widział
tylko stoi zarzucony papierami, puste miejsce po
ta zabranej maszynie i niemyte szyby okien. Z jękiem zamknął oczy i zasnął.