Martin Eden/XXXV
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Brissenden nie tłumaczył swej długiej nieobecności, Martin zaś o nic nie pytał. Rad był widzieć
przed sobą wychudzoną i trupiobladą twarz przyjaciela poza obłokiem pary, wstającej z wazki
grogu.
— Co do mnie, nie próżnowałem również —
oświadczył Brissenden, wysłuchawszy sprawozdania
Martina. Wyjął rękopis z wewnętrznej kieszeni kurtki i wręczył go Martinowi. Chłopak przeczytał tytuł i ciekawie podniósł oczy.
— Tak, tak — zaśmiał się Brissenden. — Dobry tytulik, co? „Efemeryda“ — jedyne słowo! Zawdzięczam je tobie, a raczej twojemu człowiekowi, który jest wiecznie czujną, ożywioną materją, ostatnią i najdoskonalszą efemerydą — stworzeniem, które znika, jeśli rtęć termometru posunie
się o centymetr niżej lub wyżej. Opanowała moją
głowę i musiałem to napisać, żeby się uwolnić. Czytaj — i powiedz, co o tem myślisz.
Twarz Martina zarumieniła się — potem zbladła
na długo. Miał przed sobą najdoskonalsze dzieło
sztuki. Forma triumfowała nad treścią, jeśli triumfem formy nazwać można fakt, iż każdy najdrobniejszy, ledwie uchwytny atom treści, znalazł wcielenie w budowie idealnie właściwej. W miarę jak
czytał, począł odczuwać, jak posłusznie wślad rytmu kręcić poczyna się w głowie. Łzy namiętności
sparzyły źrenice, chłodny dreszcz przebiegł ciało...
„Efemeryda“ — był to poemat liczący sześćset czy siedemset wierszy, fantastyczny, porywający, nieziemski. Druzgoczący, nieprawdopodobny —
a przecież istniejący naprawdę, biegnący szeregiem
czarnych literek po białym papierze. Opiewał Człowieka, wiekuiste a ślepe poszukiwania jego ducha,
co przemierza otchłanie przestrzeni, wzywając ku
świadectwu obce słońca i widma tęcz dalekie zmuszając, by wyznały prawdę. Obłąkana orgja wyobraźni płonęła w mózgu umierającego poety. Ledwie w łkaniu bezsilnem dźwignąć mógł własną
bujność i wśród szaleńczo pośpiesznych, cichnących
już uderzeń serca — żył jeszcze. Poemat spływał
majestatycznym rytmem, brzmiał echem potężnych
zmagań międzyplanetarnych, tumultem zwady śródgwiezdnej. Oto zwarły się i roztrzaskały słońca wygasłe, oto płomieniem buchnęły obłoki w czarnej
niebios pustce — a poprzez wszystko i wbrew
wszystkiemu, nieustający i kruchy, niby srebrne
czółenko wpośród bezmiernej tkaniny, snuł się i powracał, snuł i powracał ubogi głos Człowieka —
zew słaby a żałośliwy, trwający śród grzmotu strącanych planet i padających w gruzy słońc.
— Nie znam nic podobnego w literaturze!
wyrzekł Martin, kiedy wreszcie zdołał dobyć głosu. Wspaniałe! Bije do głowy jak wino! Upiłem się pięknem! Wielkie, wiekuiste zagadnienie — nazawsze wżera się w mózg. Ów pytający, nieśmiertelny, nieustępliwy, wiecznie powracający, bezsilny,
żałosny, lecz uparty głos człowieka dzwoni mi ciągle w uszach. Jest jak marsz żałobny owada pośród ryku lwów, jak nienasyconość pragnienia, zrodzona w istocie nieskończenie małej. Słuchaj, gadam jak warjat, ale zbyt jestem wzięty! Ty jesteś — sam nie wiem — ty jesteś cud. — Oto
wszystko. Ale jakeś ty to napisał? Jak napisałeś?
Martin przerwał odę i natychmiast wybuchnął
na nowo.
— Nigdy już nic będę pisał. Powinienem lepić
garnki. Tyś pokazał mi dopiero, co znaczy dzieło
prawdziwego artysty. Genjusz! Nie, to coś więcej.
To prawda, co oszalała. Prawdziwa dusza ludzka
w każdem słowie. Nie wiem, czy sam to rozumiesz,
ty, dogmatysto! To jasnowidzenie proroka, wydarte
czarnemu chaosowi kosmosu i splecione w potężne
rytmy dźwięku w jakiejś czarownej kuźni piękna.
Dosyć już. Jestem oszołomiony, zdruzgotany. Ale
jedno jeszcze: pozwól mi zająć się drukiem!
Brissenden roześmiał się cierpko.
— Niema takiego czasopisma pod słońcem, które
odważyłoby się wydrukować coś podobnego — wiesz
o tem dobrze.
— Nic nie wiem. Odwrotnie. Niema pod słoń-
cem czasopisma, któreby ośmieliło się to odrzucić.
Nie codzień zdarza się podobny utwór. Taki poemat nie zjawia się nawet raz do roku. Taki poemat
powstaje raz na stulecie!
— Chciałbym powiedzieć: „trzymam cię za słowo“.
— No, no, nie bądź cyniczny — uśmiechnął się
Martin. — Nie wszyscy wydawcy są idjotami. Jestem tego pewien. Założę się, o co chcesz, że „Efemeryda“ przyjęta zostanie po pierwszej, a najdalej
po drugiej ofercie.
— Nie przyjmuję zakładu. — Brissenden milczał chwilę. — Poemat ten jest dla mnie rzeczą
wielką i ważną. Najważniejszą w życiu. To moja
pieśń łabędzia. Jestem z niego dumny, głęboko dumny. Kocham go. Ubóstwiam. To mocniejsze niż
wódka. To spełnienie marzeń — marzeń o wielkości — śnionych ongiś przez naiwnego chłopaka, pełnego słodkich złudzeń i czystych ideałów. Wcieliły
się wreszcie. Posiadłem je w ostatnim tchu. Nie
będę niemi handlował, nie dam gawiedzi na poniewierkę. Nie przyjmuję zakładu. Poemat należy do
mnie. Stworzyłem go i podzieliłem z tobą jednym.
— Ależ reszta świata! — protestował Martin. — Piękno daje tyle szczęścia.
— To piękno należy do mnie.
— Nie bądź samolubny!
— Nie jestem samolubem. — Brissenden zaśmiał
się drżącym, leciutkim uśmieszkiem. Czynił tak zawsze, ilekroć ważył jakieś słowo na wąskim wężyku
warg. — Nie jestem samolubny, jak nie jest nim...
zgłodniały pies.
Napróżno próbował Martin zachwiać postanowienie przyjaciela, dowodząc mu, że jego nienawiść do
wydawców i redaktorów była zbyt nieopanowana
i fanatyczna, postępowanie zaś jego równie potępienia godne, jak czyn szalonego, co spalił świątynię Diany w Efezie. Pod gradem zarzutów Brissenden niewzruszenie popijał grog i zgadzał się na
wszystko, cokolwiek słyszał, z wyjątkiem poglądu
na wydawców czasopism. Nienawiść jego nie znała
granic.
— Chciałbym, żebyś przepisał moje bazgroły na
maszynie — powiedział. — Zrobisz to lepiej, niż
fachowy maszynista. A teraz chcę ci udzielić paru
rad. — Z kieszeni kurtki wydobył gruby zwój papierów. — Oto twoja „Hańba Słońca“. Przeczytałem nie raz i nie dwa razy — to najwyższy wyraz
uznania z mej strony. Po wszystkiem co mówiłeś
o „Efemerydzie“, wypada mi milczeć. Powiem ci
jedno tylko: ukazanie się w druku „Hańby Słońca“
narobi wiele hałasu. Wywoła napaści, dyskusję
i zrobi ci sławę.
Martin roześmiał się. — Przypuszczam, że za chwilę poradzisz mi, żebym przesłał rękopis do jakiejś redakcji.
— Bynajmniej — jeżeli oczywiście chcesz ujrzeć go w druku. Zaproponuj go któremu z poważnych towarzystw wydawniczych. Zdarzyć się może,
że kierownik literacki którejś z firm będzie dość
szalony, a może dość pijany, i zakwalifikuje taki
utwór. Czytałeś książki. Miąższ ich, przetrawiony
przez mózg Martina Edena, stworzył treść „Hańby Słońca“. Zczasem zaś Martin Eden będzie sławny,
i lwia część zdobytej sławy przypadnie temu utworowi. Musisz znaleźć nań wydawcę — im prędzej
tem lepiej.
Brissenden opuścił izdebkę Martina późnym wieczorem. Ze schodków ruszającego już tramwaju pochylił się nagle ku przyjacielowi i wcisnął mu do
ręki mały, zgnieciony zwitek papieru.
— Weź-no — powiedział szybko. — Poszczęściło mi się dzisiaj na wyścigach.
Tramwaj ruszył, Martin zaś pozostał zdziwiony
i zaciekawiony, co też zawierać może tajemniczo
zwinięta paczuszka, którą gniótł w palcach. Wróciwszy do domu, rozwinął ją i znalazł stodolarowy
banknot.
Bez skrupułów postanowił go zużytkować. Wiedział, że Brissenden ma zawsze pieniędzy wbród,
przedewszystkiem zaś był głęboko przekonany, iż
niedługo już czekać będzie na powodzenie, a więc
i na możność spłacenia długu. Nazajutrz rano wyrównał wszystkie rachunki w sklepikach, zapłacił
Marji komorne za trzy miesiące zgóry i odebrał
wszystkie rzeczy z lombardu. Następnie kupił piękny prezent ślubny dla Marian, oraz upominki gwiazdkowe dla Ruth i Gertrudy. Wreszcie, zgarnąwszy
pozostałą sumę do kieszeni, ruszył do miasta na
czele całego stadka Silvy. Obietnica dotrzymana
została po roku — niemniej jednak dnia tego każdy
członek rodu Silva, nie wyłączając matki jego,
otrzymał parę bucików. Nie brakło też trąbek, bębnów, lalek, zabawek wszelkiego rodzaju i rozmiaru, oraz pudełek z cukierkami i orzechami. Dziecinne ramionka uginały się pod słodkim ciężarem.
Wychodząc wraz z Marją od cukiernika na czele
tej malowniczej procesji, poprzedzany przez największą pakę smakołyków, jaką kiedykolwiek ujrzało światło dzienne — Martin niespodzianie spostrzegł Ruth w towarzystwie matki. Pani Morse
była zgorszona. Panienkę dotknęło to również; przywiązywała wielką wagę do pozorów, widok zaś narzeczonego ramię przy ramieniu z praczką, kroczącego na czele hordy obdartych Porutgalczyków — istotnie nie było wytworny. Najmocniej zabolał jednak panienkę nie skandal towarzyski, lecz brak godności i dumy w narzeczonym. Owa promenada dowodziła raz jeszcze niezbicie, że Martin nie potrafi
wyrzec się łączności ze swoją sferą. Stygmat pochodzenia z proletarjatu był samą przez się dostateczną
przykrością, ale bezwstydne wyzywanie świata, — świata państwa Morse — było doprawdy
zbytniem zuchwalstwem. Chociaż zaręczyny Ruth
trzymane były dotychczas w tajemnicy — długotrwała zażyłość młodej pary nie mogła nie zwrócić
na siebie ciekawych oczu ludzkich. W cukierni znajdowało się właśnie kilka znajomych osób, uszczypliwie obserwujących pana Edena i jego świtę. Ruth
nie lubiła beztroski i rozrzutności Martina, nie mo-
gła też stanąć ponad poglądami swego otoczenia.
Czuła się dotknięta do żywego i dygotała z upokorzenia i gniewu. To też Martin, odwiedziwszy ją
tegoż dnia wieczorem, nie ośmielił się wydobyć upominku z kieszeni i wręczenie go odłożył do pogodniejszej chwili.
Ruth we łzach — łzach złości i zniecierpliwienia — była dla Martina zdumiewającą niespodzianką. Na widok jej cierpienia przekonał się, że postąpił jak brutal, chociaż w głębi duszy niebardzo rozumiał dlaczego. Nigdy nie przychodziło mu do głowy wstydzić się tych, których znał, ufał też, że
Ruth w żadnym wypadku nie może wziąć mu za
złe tej wyprawy świątecznej z uszczęśliwionemi
dzieciakami. Po długiej chwili jednak panienka zdołała wyjaśnić narzeczonemu punkt widzenia, Martin zaś spokojnie przyjął go do wiadomości i uznał
za drobną słabostkę, jedną z tych, którym ulegają
wszystkie kobiety, a więc i najlepsza z kobiet.