Martin Eden/XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
— Chodź — pokażę ci coś ciekawego — zaproponował Martinowi Brissenden pewnego styczniowego wieczoru.
Byli razem na obiedzie w San-Francisco i zbliżali się właśnie ku przystani, żeby wrócić do Oakland, kiedy Brissenden powziął nagłą myśl pokazania przyjacielowi tego, co uważał za „sól ziemi“.
Zawrócił i poszedł wzdłuż brzegu — długi cień
w fałdzistem, rozwiewającem się palcie. Martin dotrzymywał mu kroku. W eleganckiej winiarni zaopatrzył się Brissenden w dwie butelki starego portwejnu, poczem z butelką w każdej ręce wpakował
się do tramwaju, idącego na ulicę Mission. Martin
wsiadł również, obładowany butelkami whisky.
— Gdybyż Ruth zobaczyła! — pomyślał przelotnie, zastanawiając się jednocześnie, na czem też polegała obiecana „sól ziemi“.
— Może nikogo nie zastaniemy — odezwał się
Brissenden, kiedy wysiedli z tramwaju i zapuścili
w głąb robotniczego ghetto, rozpościerającego się
na południe od Rynku. — W takim razie ominęłoby
cię to, czego szukasz oddawna.
— Cóż to za rarytas? — zapytał Martin.
— Ludzie, inteligentni ludzie, nie gadatliwe zera, z któremi konwersowałeś tak zajadle w norze
handlarzy, czyli, jeśli wolisz, salonach państwa Morse. Czytałeś trochę, umiesz cośniecoś — jesteś więc
tam samotny. Dzisiaj chcę ci pokazać ludzi, którzy
również potrafili czytać. Nigdy już więcej nie poczujesz się osamotniony.
— Nie myśl, że sobie nabijam głowę ich nieskończonemi dyskusjami — powiedział Brissenden
po dłuższej chwili. — Suche rozważania nie zaciekawiają mnie wcale. Poprostu tylko lubię spotykać
inteligentnych chłopców, nie samych opasłych filistrów. Baczność jednak! Nie zgodzisz się z nimi
na żaden pod słońcem temat.
— Mam nadzieję, że zastaniemy Nortona — rzucił znów po chwili, opierając się przemocy Martina,
który chciał wyręczyć go w niesieniu butelek. —
Norton jest idealistą, wychowańcem uniwersytetu
Harvarda. Pamięć — niebywała! Idealizm doprowadził go do filozoficznego anarchizmu, wobec czego rodzina pokazała mu drzwi. Ojciec jest królem
kolejowym i multimiljonerem, syn zaś „zdycha
z głodu“ we Frisco, redagując gazetkę anarchistyczną, za dwadzieścia pięć miesięcznie.
Martin nie znał dokładnie San-Francisco, a już
najmniej dzielnicę Południowego Rynku; nie wiedział też zupełnie, gdzie się znajdują.
— Mów dalej — poprosił; — opowiedz mi
o nich zawczasu. Co robią? Z czego żyją? Skąd się tu wzięli?
— Hamilton też pewnie przyjdzie. — Brissenden odpoczął chwilę. — Nazywa się właściwie
Strawm-Hamilton, podwójne nazwisko, uważasz;
pochodzi ze starej rodziny południowej. Jest to
włóczęga, najleniwszy człowiek na świecie, chociaż
podobno pracuje, czy też stara się pracować w jakiejś kooperatywie socjalistycznej za sześć dolarów
miesięcznie. Ale to przysięgły włóczęga. Przywędrował do miasta. Kiedyś cały dzień przesiedział o suchym pysku na ławce ulicznej, a kiedym mu zaproponował kolację w barze, odległym o parę przecznic,
oświadczył mi spokojnie: „za dużo kłopotu, mój
stary. Kup mi lepiej paczkę papierosów“. Wyznawał był Spencera, dopóki Kreis nie nawrócił go na
monizm materjalistyczny. Spróbuję wyciągnąć go
na dyskusyjkę o monizmie. Norton jest również
monistą, ale nie uznaje nic, prócz ducha. Będzie
zresztą dyskutował z Kreissem i Hamiltonem na
każdy temat.
— Któż to jest Kreiss? — zagadnął Martin.
— Do niego właśnie idziemy. Były profesor wylany z uniwersytetu — zwykła historja. Umysł ma
w rodzaju stalowego potrzasku. Żyje, jak może. Był
niego bogiem. Jedynym sposobem ubliżenia mu jest
skrytykować Haeckla.
— Otóż i rezydencja. — Zanim weszli na schody, Brissenden postawił swoje butelki, żeby odpocząć. Domek był pospolity, dwupiętrowy, z szynkiem i sklepikiem na dole. — Tutaj mieszka banda — objaśnił Brissenden. — Zajmuje całe pięterko. Każdy obywatel po jednym pokoju. Tylko Kreiss
całe dwa. No, chodź.
Na schodach było ciemno, Brissenden jednak poruszał się swobodnie, jak stały bywalec. Przystanął
po chwili, żeby zagadać do Martina.
— Jest tu jeszcze jeden chłopak — Stevens,
teozof. Robi hałas nielada, kiedy wpadnie w ferwor. Tymczasem jest pomywaczem w jakiejś restauracji. Lubi dobre cygara. Widziałem, jak zjadłszy dziesięciocentowy obiad, zapłacił pięćdziesiąt za
poobiednie cygaro. Mam dwa dobre w kieszeni, jeśli
mały się pokaże.
— Jest jeszcze jeden okaz — Parry — Australczyk, statystyk i chodząca encyklopedja sportowa.
Zapytał go, ile zboża ekspordowano z Paragwaju
w roku 1903-cim, albo ile płótna wwieźli Anglicy
do Chin w 1830-tym, albo też ile ważył Jimmy
Brit w dniu zwycięstwa nad Nelsonem, albo wreszcie, kto był w 68-ym championem lekkiej wagi na
Stany Zjednoczone. Otrzymasz dokładną odpowiedź,
wyrzuconą z szybkością automatu. Spotkasz tu jeszcze niejakiego Andy, kamieniarza, posiada wyrobione poglądy na każdy temat i znakomicie gra
w szachy. Pozatem jest jeszcze Harry, piekarz, skrajny socjalista i gruba ryba w związku. A propos,
pamiętasz głośny strejk kucharzy i kelnerów? To
właśnie Hamilton zorganizował związek zawodowy
i przyśpieszył strejk — wypracowawszy najszczegółowiej cały plan, tu oto, w pokojach Kreissa. Zajął się tem wyłącznie dla sportu; lenistwo nie pozwoliło mu pozostać dłużej w związku. Wogóle nie
byłoby granic możliwościom jego karjery — gdyby
nie to nieprawdopodobne, wspaniałe lenistwo.
Brissenden sunął w ciemnościach, dopóki punkcik
światła, widocznego przez dziurkę od klucza, nie
wskazał zdaleka zamkniętych drzwi. Stuknięcie —
odpowiedź — otworzono — i Martin witał się już
z Kreissem, pięknym, śniadym brunetem o lśniących, białych zębach, drobnym, kruczym wąsie
i wielkich, płonących, czarnych oczach. Mary, zażywna młoda blondynka, myła naczynia w sąsiednim pokoiku, służącym za kuchnię i jadalnię. Pierwszy pokój był sypialnią i bawialnią. Świeżo uprana bielizna zwieszała się festonami tak nisko nad
głową, że Martin w pierwszej chwili nie zauważył
dwu mężczyzn, gwarzących za stołem w kącie. Radosnym okrzykiem powitali Brissendena i jego butelki. Po wzajemnem zapoznaniu okazało się, że
byli to Andy i Parry. Martin przyłączył się do nich
i słuchać począł uważnie opowiadania Parry o walce bokserów, widzianej dnia poprzedniego. Brissenden tymczasem zajął się fachowo przyrządzaniem
grogu i podawaniem wina oraz „soda-whisky“. Na
jego komendę „zebrać całą paczkę!“ Andy poszedł
zwoływać pozostałych lokatorów.
— Udało ci się, prawie wszyscy w domu — szepnął Brissenden Martinowi. — Oto Norton i Hamilton, chodź, zapoznam cię; Stevensa niema podobno. No, spróbuję nakręcić ich na monizm. Poczekaj, aż łykną trochę i rozgrzeją się.
Zpoczątku rozmowa rwała się nieco. Pomimo to,
zdołał Martin ocenić giętkość i przenikliwość umysłów tych ludzi. Każdy z nich miał wyrobione, choć
niejednokrotnie sprzeczne poglądy; i chociaż rozmawiali zręcznie i dowcipnie — nie byli bynajmniej powierzchowni. Martin zaobserwował szybko, że ludzie ci na każdy poruszony temat posiadają
poważną ilość wiadomości, poglądy na świat
i społeczeństwo ugruntowane, pogłębione i logiczne. Nikt nie podsunął im gotowych formuł;
wszyscy byli opozycjonistami w swojej dziedzinie,
usta ich nie znały banalności ani szablonu. U państwa Morse nie spotkał Martin nigdy takiej zadziwiającej różnolitości tematów. Zdawać się mogło,
iż niema na świecie zjawisk, któremi nie interesuje
się to dziwaczne towarzystwo. Rozmowa wędrowała od nowej powieści pani Humphry Ward do ostatniej sztuki Shawa, poprzez przyszłość dramatu
scenicznego, aż ku wspomnieniom o Nat Goodwinie. Chwalono lub krytykowano gazety, przeskakiwano
od warunków pracy w Nowej Zelandji do Hewy
Jamesa i Brander Matthewsa; poruszono kwestję
ekspansji Niemiec na Wschód i zagadnienie Żółte-
go Niebezpieczeństwa; dyskutowano o wyborach
w Niemczech i ostatniej mowie Bebla; powrócono
nareszcie do miejscowych spraw politycznych, ostatnich projektów i nieporozumień w zarządzie Zjednoczonej Partji Pracy i do omawiania tych sprężyn,
które puszczono w ruch, żeby złamać strejk robotników portowych. Martina zdumiewała tak dokładna
orjentacja w polityce wewnętrznej. Ludzie ci wiedzieli mnóstwo szczegółów, niedrukowanych w gazetach — znali wszystkie tajemne sznurki, któremi
ukryte ręce poruszały marjonetki na scenie. Ku
zdziwieniu Martina, dziewczyna, imieniem Mary,
również wzięła udział w rozmowie, wykazując taką
inteligencję, jakiej nie spotkał jeszcze u żadnej
z niewielu znanych mu kobiet. Wszczęli długą rozmowę na temat Swinburna i Rosettiego, poczem
Mary zagnała Martina w kozi róg swą znajomością
literatury francuskiej. Zemścił się, kiedy zaczęła
bronić Maeterlincka, i puścił w ruch szereg argumentów, użytych w „Hańbie Słońca“.
Weszło jeszcze kilku mężczyzn, powietrze zbłękitniało od dymu. Brissenden załopotał wreszcie czerwoną płachtą.
— Masz świeżą zdobycz dla twego topora,
Kreiss, — odezwał się nagle — oto ledwie opierzony młodzieniaszek, pałający uwielbieniem dla Herberta Spencera. Zrób z niego wyznawcę Haeckla...
jeśli potrafisz.
Kreiss zbudził się jak gdyby, i zabłysnął cały,
niby namagnetyzowany metal, Norton zaś spojrzał
z sympatją na Martina, uśmiechnąwszy się jakoś
po dziewczęcemu, oczyma przyrzekając jak najdalej idące podtrzymanie.
Kreiss zwrócił się wprost ku Martinowi, Norton
jednak co chwila wkraczał w dyskusję, dopóki obaj
z Kreissem nie skrzyżowali szpad w namiętnej
i błyskotliwej szermierce. Martin słuchał i uszom
nie wierzył. Było to wręcz nieprawdopodobne, zwłaszcza tu, w robotniczem ghetto Południowego Rynku. Książki żyły w mózgach tych ludzi. Spierali się
z ogniem i entuzjazmem, natężenie zaś myśli podniecało ich tak bardzo, jak zwykle czyni to alkohol albo gniew. To, co obecnie dane było słyszeć
Martinowi, nie kończyło się na suchem przeżuwaniu drukowanego słowa, napisanego ongiś
przez jakichś odległych półbogów Kanta lub Spencera. Była to filozofja żywa, tętniąca ciepłą krwią,
wcielona w dwóch zapaśników. Coraz to ktoś z obecnych przyłączał się do dyskusji; zawzięcie kręcono
papierosy; twarze rumieniły się, zapalały oczy. Idealizm nigdy zbytnio nie pociągał Martina, w tej
chwili jednak w ustach Nortona brzmiał niby objawienie prawdy. Logiczna wyrazistość jego sylogizmów przemówiła do umysłu Martina, — Kreiss
jednak i Hamilton zdawali się jej nie spostrzegać
i wymyślali Nortonowi od metafizyków, zaco on
odwzajemniał im się tem samem. Phenomenon
i noumenon przelatywały jak piłka pośród grających. Dwaj przeciwnicy zarzucili Nortonowi, że
próbuje tłumaczyć pojęcie świadomości jako takiej.
Norton zaś zarzucał im żonglowanie słowami i prowadzenie rozumowania od słów do teorji, zamiast
od faktów do teorji. Tego było im za wiele! Przecież zasadniczą cechą ich sposobu myślenia było
właśnie opieranie się na faktach i nazywanie faktów
po imieniu.
Kiedy Norton zagłębił się w labirynt filozofji
Kanta, Kreiss przypomniał mu, że wszystkie kruche
niemieckie systemy filozoficzne, po zbankrutowaniu w ojczyźnie, wędrowały do Oxfordu. Po chwili
Norton ze swej strony wypomniał im ulubione przez
Hamiltona prawo ekonomji wysiłków, którego zastosowanie widzieć chcieli tamci w każdym własnym
procesie myślowym. Martin słuchał i nie posiadał
się z radości. Norton jednak nie był zwolennikiem
Spencera i ze swej strony napastował Martina, starając się niemniej przekonać nowego, jak i dwóch
dawnych przeciwników.
— Czy wiecie, że Berkeley’emu nikt dotychczas
nie odpowiedział? — mówił, patrząc wprost na
Martina. — Herbert Spencer podszedł ku prawdzie
najbliżej, lecz jeszcze niedostatecznie blisko. Najwierniejszy nawet wyznawca Spencera nie pójdzie
dalej. Parę dni temu czytałem rozprawę Saleeby’ego,
który przyznał Spencerowi najwyżej to, że nieomal zdołał dać odpowiedź Berkeley’emu.
— A wiesz, co powiedział Hume? — zagadnął
Hamilton. — Norton skinął głową, Hamilton jednak przytoczył dla wiadomości innych. — Hume
twierdzi, że argumenty Berkeley’ego nie przekonywują i wogóle nie wymagają odpowiedzi.
— Tak jest, nie przekonywały Hum’a. Hume zaś
posiadał umysł podobny do twojego, z tą różnicą,
że był dość rozumny, aby przyznać, że można nie
odpowiadać Berkeley’emu.
Norton był wrażliwy i łatwopalny, chociaż nigdy
nie tracił miary w uniesieniu, Kreiss jednak i Hamilton przypominali dwóch bezlitosnych barbarzyńców, którzy spokojnie szukają słabych miejsc przeciwnika, żeby pchnąć i zranić. Późnym wieczorem,
Norton, ugodzony częstokrotnem podejrzeniem
o metafizykę, ostatnim wysiłkiem trzymający w cuglach swoją popędliwość, z oczyma płonącemi i nagle zmężniałą dziewczęcą twarzą — rzucił się do
generalnego ataku na okopy wroga.
— Dobrze, dobrze, ślepi wyznawcy Haeckla! —
wołał. — Według was, ja rozumuję jak znachor —
ale — proszę — jakże rozumujecie wy?! Nie macie
się na czem oprzeć, ciemni dogmatyści, z całym balastem waszej wiedzy pozytywnej, którą zawsze staracie się wtłoczyć tam właśnie, gdzie znajdować
się nie powinna. Na długo już przed zbudowaniem
koncepcji monizmu materjalistycznego grunt został
tak przeorany, że niesposób na nim coś trwałego
fundować. Zrobił to Locke — John Locke. Dwieście
zgórą lat temu w swoim „Szkicu o rozumieniu człowieczem“ dowiódł, że idee wrodzone nie istnieją.
Najlepsze, że tego właśnie staracie się dowieść dzisiaj. Przecież przez cały wieczór wmawiacie we
mnie tylko jedno wkółko: „idee wrodzone nie istnieją“... Cóż to znaczy? Znaczy, że nigdy nie osiągacie prawdy ostatecznej. Dusza wasza przy urodzeniu jest pusta — „tabula rasa“. Dostrzeganie
zjawisk czyli phenomena — oto wszystko, co umysł
wasz otrzymać może od waszych pięciu zmysłów.
A więc noumena, z którymi nie przychodzicie na
świat, nie mają sposobu przedostania się do waszych mózgów...
— Nie uznaję... — spróbował przerwać Kreiss.
— Poczekaj, aż skończę — bronił się Norton. —
Znać więc możecie tę tylko cząstkę złożonej gry materji i energji. która w ten czy inny sposób odbija
się na waszych zmysłach. Jeśli teraz, uważasz, zgodzę się na chwilę przypuścić, że istnieje wyłącznie
materja, to biję cię własnym twoim argumentem,
albowiem i ty i Hamilton już od urodzenia jesteście
predestynowani, ażeby nie móc pojąć żadnej filozoficznej abstrakcji.
Dobrze. A cóż pozwala wam wiedzieć o materji wasza bezcenna „wiedza pozytywna“? Pozwala
wam znać ją tylko z obserwacji zjawisk zewnętrznych, phenomena. Uświadamiacie sobie wyłącznie
zmiany zachodzące w materji, a ściślej mówiąc, takie jej zmiany, które powodują zmiany w waszej
świadomości. Wiedza pozytywna zajmuje się tylko
faktami przyrodniczemi, mimo to jednak macie
nierozsądną śmiałość zapuszczania się w badanie
abstrakcyj! Wiedza więc odrzucająca wszystko,
prócz zjawisk zewnętrznych — nie może tych zjawisk przerastać.
— Nie możecie odpowiedzieć Berkeleyemu, nawet jeśli zanulujecie Kanta. A przecież siłą rzeczy
przyjąć musicie, że Berkeley się myli, kiedy twierdzicie, że naukowo dowieść można nieistnienia Boga, a zwłaszcza — tego bowiem chcecie przedewszystkiem — istnienia materji.
Co do mnie, uznałem istnienie materji poto
tylko, żeby rozumować w sposób dla was dostępny.
Zostańcie sobie wyznawcami wiedzy pozytywnej,
jeśli macie ochotę; porzućcie jednak entologję, bo
w takim razie nie macie na nią miejsca. Spencer
rozumuje słusznie, dopóki chodzi mu o agnostycyzm, lecz tenże Spencer...
Nadchodziła przecież chwila odejścia ostatniego
promu do Oakland, więc Brissenden i Martin wyśliznęli się pocichu, zostawiając Nortona rezonującego coraz goręcej, Hamiltona zaś i Kreissa sprężonych do skoku, niby rozjuszone psy.
— Pokazałeś mi krainę baśni — odezwał się
Martin już na promie. — Życie nabiera wartości,
jeśli spotkać można takich ludzi. Mózg mam zupełnie przeorany. Nigdy przedtem nie ceniłem idealizmu. Dotychczas zresztą nie mogę przyjąć go bez
zastrzeżeń. Wiem, że zawsze zostanę realistą. Taki
już jestem. Co prawda znalazłbym parę słów sprzeciwu dla Kreissa i Hamiltona, z Nortonem zaś również podyskutowałbym z przyjemnością. Nie widzę
też bynajmniej, żeby zaprzeczono Spencerowi. Zato
podniecony jestem, jak dzieciak po pierwszej bytności w cyrku. Widzę, że trzeba będzie jeszcze dużo
przeczytać. Przedewszystkiem tę rozprawę Saleeby’ego. Wciąż jeszcze zdaje mi się, że Spencer jest
niedościgniony, i na przyszły raz obiecuję sobie
wziąć udział w dyskusji.
Lecz Brissenden nie słuchał; oddychając boleśnie, schował podbródek w fałdy podniesionego kołnierza, oparł głowę na zapadłej piersi i, owinięty
w długie palto, kiwał się za każdem uderzeniem
koła.