Martin Eden/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Dzień następny rozpoczął Martin od przeciwstawienia się zarówno radzie jak rozkazowi Brissendena. Przepisał „Hańbę Słońca“ i posłał do redakcji
„Akropolis“. Wierzył, iż znajdzie przyjęcie w któremi z czasopism, co w dalszym ciągu ułatwi drogę
do towarzystw wydawniczych. „Efemerydę“ przepisał i wysłał również. Pomimo wstrętu Brissendena do wszelkich „magazines“ (co graniczyło już
z manją) Martin pewien był, iż wielki poemat niezwłocznie wydrukowany zostanie. Nie miał zresztą
zamiaru dawać go do druku bez pozwolenia autora,
pragnął tylko walczyć o zgodę Brissendena, mając
już zapewnionego wydawcę.
Tegoż dnia rozpoczął Martin opracowywanie powieści, której plan naszkicował był oddawna i która
natarczywie domagała się wcielenia. Pozornie była
to sensacyjna powieść morska, „roman d’aventure“
dwudziestego wieku, malująca prawdziwe charaktery, żywych ludzi, realne warunki. Tok barwnej fabuły krył jednak coś, czego mógł nie zauważyć powierzchowny czytelnik, a co zresztą w żadnym razie nie zmniejszyłoby dlań żywości i uroku opowiadania. Ów nurt ukryty, nie zaś sama fabuła, nęciła
Martina i domagała się wcielenia. Zwykle zresztą
jedynie pewien motyw ogólno-ludzki, pewien podkład ideowy stawał się Martinowi natchnieniem do
pisania. Znalazłszy go, wybierał już świadomie
z czasu i przestrzeni odpowiednich ludzi i stosowne
okoliczności, aby za ich pomocą wyrazić swą ideę.
Nowe dziełko zwało się „Spóźniony“ i wynosić
miało około sześćdziesięciu tysięcy słów — drobiazg
dla wspanialej płodności Martina. Od pierwszego
dnia zanurzył się w pracę z rozkoszną świadomością opanowania narzędzi. Nie bał się już, że jakieś
ostre kanty wybryków i omyłek zniekształcą dzieło.
Długie miesiące usilnej pracy przyniosły owoce.
Mógł teraz zaufać samemu sobie i pozwolić się
unieść bujności tworzonego tematu; pracując dzień
po dniu długiemi godzinami, Martin czuł wyraźnie,
jak nigdy przedtem, potęgę chwytu, którym ujmował i więził w szponach życie i jego sprawy. „Spóźniony“ wyrazi prawdę poszczególnych charakterów, istniejącą w pewnych warunkach; lecz wyrazi
jednocześnie — był tego pewien — ogólne syntezy,
co pozostaną prawdą po wszystkie czasy, na wszystkich ziemiach i morzach. — Dzięki Spencerowi —
dodawał w myśli Martin, podnosząc na chwilę głowę
z nad pisania. — Tak, tak, dzięki Spencerowi i teorji ewolucji, temu wszechmocnemu kluczowi do tajemnic życia, kluczowi, który Spencer włożył do
rąk człowieka,
Martin czuł, że pisze rzecz wielką. „Pójdzie!
Pójdzie! Musi pójść!“ — jak refren dźwięczało mu
w uszach. Wydrukują napewno. Wreszcie pisze powieść, o którą dobijać się będą czasopisma. Miał
ją całą przed oczyma w płomiennych zgłoskach.
Pewnego dnia przerwał ciągłość pracy, żeby w osobnym zeszycie napisać jeden rozdział. Będzie to końcowy rozdział „Spóźnionego“, całość bowiem tak
precyzyjnie ukształtowała się w myśli, że Martin
napisać mógł ostatni rozdział na parę tygodni przed
skończeniem książki. Porównał powieść swą —
choć nieskończoną jeszcze — z większością powieści morskich i uznał, że znacznie przewyższa
wszystkie tamte. „Jeden jest tylko człowiek, co
umie pisać o morzu — szeptał do siebie Martin —
to Conrad. — Ale myślę, że mógłby wyciągnąć do
mnie rękę i powiedzieć: „Wcale nieźle, Martin, mój
chłopcze“.
Pracował cały dzień, zorjentowawszy się dopiero
w ostatniej chwili, że zaproszony jest na obiad do
Morsów. Dzięki Brissendenowi czarne ubranie wykupione zostało z zastawu, i Martin mógł znowu bywać wieczorami u narzeczonej. Dotarłszy do centrum miasta, wstąpił do czytelni i szukać począł
książek Saleeby’ego. Znalazł „Cykl Życia“ i zaraz
w tramwaju zabrał się do wspomnianego przez Nortona szkicu o Spencerze. W miarę czytania — unosił się gniewem. Twarz mu zapłonęła, zacisnęły się
szczęki, pięść zwierała i rozwierała, jakby chwytając i dławiąc coś nienawistnego, z czego wydrzeć
chciał życie. Wysiadłszy z tramwaju, kroczył ulicą
jak człowiek wyprowadzony z równowagi, do pań-
stwa Morse zaś zadzwonił z taką wściekłością, że
aż się nią samą wytrzeźwił i odrazu wpadł w doskonały humor, pokpiwając z siebie dobrodusznie. Zanim wszedł jednak — przygnębienie zdławiło go
znowu. Spadł z wyżyn, na których unosiły go dzień
cały skrzydła natchnienia. „Filistry“, „nora handlarzy“ — brzęczały w uszach epitety Brissendena. — Cóż z tego wreszcie? — irytował się chłopak. —
Żenię się przecie z Ruth, nie z jej rodziną.
Ruth zaś nie widział nigdy jeszcze tak pięknej,
olśniewającej i uduchowionej, a zarazem zdrowej
i świeżej. Rumieniec barwił jej lica, oczy zaś nęciły i pociągały nieodparcie, oczy, w których po raz
pierwszy wyczytał był nieśmiertelność. Oddawna
zresztą zapomniał o nieśmiertelności; książki naukowe, któremi się otoczył, odbiegły od niej daleko;
tu przecież, w oczach Ruth, czytał bez słów dowody,
co przerastały wszelkie rozumowania ziemskie.
W źrenicach kobiety widział to, wobec czego każdy
spór sam przez się wygasa — miłość. Martin również miłość miał w oczach. Ta zaś niezaprzeczalna
jest i niezwalczona.
Pół godziny, które spędził z panienką zanim przeszli na obiad, dało Martinowi poczucie wspaniałego
szczęścia i zadowolenia z życia. Niemniej jednak
przy obiedzie opanowała go nieunikniona po całym
dniu ciężkiej pracy reakcja wyczerpania. Czuł, że
ma oczy zmęczone i że denerwuje się łatwo. Pamięć,
zbudzona nagle, szepnęła, że przy tym stole, przy
którym teraz nudził się tak często lub uśmiechał
gorzko — ucztował ongiś po raz pierwszy w towarzystwie ludzi ucywilizowanych, których stroił
w wyobraźni aureolą wzniosłości i kultury. Przypomniał sobie własną nieomal patetyczną sylwetę
pół-świadomego barbarzyńcy, który pocił się wszystkiemi porami skóry od zbytniego napięcia uwagi,
bał się zdumiewającej mnogości przyrządów do jedzenia, znosił tortury na widok ludożercy-lokaja,
pragnął jednym skokiem dosięgnąć poziomu społecznego tych ludzi i wreszcie postanowił pozostać samym sobą, nie udając wykształcenia ni ogłady, których nie posiadał.
Spojrzał na Ruth, jakby chcąc sprawdzić rzeczywistość, niby podróżny, co strwożony nagłą myślą
o możliwej katastrofie, upewnia się, czy koła ratunkowe są na zwykłem miejscu. Są — są. Ruth i miłość. Wszystko pozostałe nie wytrzymało probierza
książek; Nie ulękły się tylko Ruth i miłość; dla nich
obu znalazły książki sankcję biologiczną. Miłość była najwyższym wyrazem życia, najsilniejszem jego
napięciem; Martin czuł, że natura stworzyła go, zarówno jak wszystkich ludzi normalnych, przez miłość i dla miłości. Zużyła z dziesięć tysięcy wieków, — o, sto tysięcy, miljon wieków, żeby dojść do człowieka, i jest on najlepszym tworem, jaki uczynić
potrafiła. W człowieku zaś najsilniejszą uczyniła
miłość, zwiększywszy stokrotnie jej potęgę darem
wyobraźni, i wysłała go w znikomość i przemijanie,
ażeby drżał z wzruszenia, pożądał i współżył. Ręka
chłopaka odnalazła dłoń Ruth, siedzącej obok przy
stole. Gorący uścisk został odwzajemniony. Dziewczyna spojrzała przelotnie, słodkiemi, promiennemi
oczyma. Chłopaka przebiegł nagły dreszcz; w źrenicach zajaśniało głębokie wzruszenie. Nie wiedział,
że wzruszeniem tem właśnie wywołał słodycz i promienność oczu kobiecych.
Naprzeciw Martina, po prawej ręce pana domu,
siedział sędzia Blount, członek miejscowego sądu
najwyższego. Martin spotykał go kilkakrotnie, ale
nie potrafił polubić. Pan Morse wszczął z sędzią
rozmowę o polityce związków zawodowych, o sytuacji miejscowej, wreszcie o socjalizmie, przyczem
uporczywie wciągał do dyskusji Martina. Wreszcie
sędzia Blount spojrzał przez stół z wyrazem pobłażliwej litości ojcowskiej. Martin uśmiechnął się
cicho.
— Wyrośnie pan z tego, młodzieńcze, — rzekł
sędzia słodko. — Czas najlepiej temperuje wybryki
młodości. — I, zwracając się do pana Morse, dodał: — Dyskusja nie wydaje mi się właściwa w podobnym wypadku. Zwiększa tylko dolegliwość pacjenta.
— Pan sędzia ma zupełną rację — przyznał poważnie zagadnięty. — Słusznem jest przecież zawczasu ostrzec pacjenta o jego stanie.
Martin uśmiechał się wesoło, lecz z wysiłkiem.
Dzień był zbyt długi, trud dnia zbyt natężony, szpony zmęczenia zbyt dotkliwe.
— Nie wątpię, iż obaj szanowni panowie są doskonałymi lekarzami — powiedział, — lecz jeśli
choć trochę dbacie o opinję samego pacjenta, pozwólcie oświadczyć sobie, iż diagnoza postawiona
została niezbyt trafnie. W rzeczywistości obaj panowie chorujecie na przypisywaną mi dolegliwość.
Co do mnie, jestem w tym wypadku uodporniony.
Filozofja socjalistyczna, którą panowie usilnie przyswoić się staracie, mąci wam jeszcze krew w żyłach, do mnie zaś nie ma dostępu wogóle.
— Mądrze, bardzo mądrze — mruknął sędzia. — Sprytny sposób obrony: odwrócenie sytuacji.
— Pan to właśnie czyni. — Oczy Martina zabłysły, ale opanował się jeszcze. — Widzi pan, panie
sędzio, miałem przyjemność słyszeć przemówienia
pańskie w czasie kampanji wyborczej. W sposób
oryginalny wmawia pan samemu sobie wiarę w system współzawodnictwa i w zwycięstwo silniejszego, równocześnie zaś uświęca pan wszelkie środki,
zmierzające do odarcia silnego z jego siły.
— Mój chłopcze...
— Proszę nie zapominać, że słyszałem pańskie
mowy przedwyborcze — ostrzegał Martin. — Jest
rzeczą znamienną, iż poglądy pańskie na usystematyzowanie handlu pomiędzy poszczególnemi stanami, na uregulowanie trustu kolejowego i T-wa Standard Oil, na konserwację lasów, wreszcie na tysiąc i jeden środków, ograniczających samozaradność i inicjatywę — są w pełnem tego słowa znaczeniu socjalistyczne.
— Czy chce pan przez to powiedzieć, że pan nie
uznaje konieczności uregulowania w społeczeństwie
przejawów sił różnorodnych i nieraz potwornych?
— Nie o tem mówimy. Chcę jedynie dowieść, iż
pan sędzia postawił co do mnie diagnozę niesłuszną.
Chcę dowieść, iż bakterje socjalizmu nie tknęły
mnie zupełnie. Chcę dowieść również, iż właśnie
pan sędzia ulega niszczącemu działaniu tych bakteryj. Co do mnie, jestem zdecydowanym przeciwnikiem socjalizmu, równie dobrze, jak przysięgłym
wrogiem pańskiej półkrwi demokracji, która nie
jest niczem innem, jak pseudo-socjalizmem, zamaskowanym płaszczykiem innej nazwy, co sprawdzić
możemy w pierwszym lepszym słowniku.
Co do mnie, jestem reakcjonistą — reakcjonistą tak zawziętym, iż stanowisko moje pozostać
musi niezrozumiałe dla ludzi żyjących we mgle
kłamstwa naszego ustroju społecznego i nie posiadających wzroku dość silnego, by mgłę tę przeszyć.
Łudzi pan siebie i słuchaczy, iż wierzy pan w przewagę silniejszego i w rządy siły. Ja zaś wierzę istotnie. Oto różnica. Kiedy byłem jeszcze pustym młodzikiem — dobre parę miesięcy temu — poglądy
pańskie i pańskich adherentów wystarczały mi najzupełniej. Przekonałem się jednak, że rządzą nami
w najlepszym razie tchórzliwi kupcy i handlarze,
którzy przez wszystkie dni swoje grzebią i żerują
przy korycie. Zrozumiawszy to, nabrałem poglądów — jeśli pan pozwoli — arystokratycznych. Jestem przy tym stole jedynym indywidualistą z przekonania. Nie cenię społeczeństwa jako takiego.
Cenię jedynie człowieka silnego, pierwotnego ryce-
rza bez trwogi, który sam jeden może ocalić ustrój
dzisiejszy od jego spróchniałej nicości.
Nietzsche miał rację — nie będę tracił czasu na
wyjaśnianie panu, kim był Nietzsche. Dość, że miał
rację. Świat należy do silnych, twierdził: do silnych,
którzy są przytem szlachetni i nie lubują się w korycie. Świat należy do prawdziwych arystokratów,
do potężnych blonde Bestie, co kompromisów nie
znają i znają jedno tylko niewzruszone „tak“. I oni
wyprą się was, socjalistów zatrwożonych socjalizmem i drapujących się w indywidualizm. Niska
i chwiejna moralność niewolnicza nie zbawi was
bynajmniej. O, wiem dobrze, że to wszystko brzmi
jak niemieckie kazanie, i nie chcę już więcej trudzić
tem panów. Ale proszę pamiętać jedno: w Oakland
jest najwyżej pół tuzina indywidualistów, Martin
Eden zaś jest jednym z nich.
Martin dał do zrozumienia, że pragnąłby uważać
dyskusję za wyczerpaną, i zwrócił się do Ruth.
— Jestem dziś przemęczony nerwowo — rzekł
półgłosem. — Chciałbym już móc milczeć i tylko
kochać.
Udał, że nie słyszy słów pana Morse:
— Nie zostałem bynajmniej przekonany. Wszyscy socjaliści mają jezuickie sposoby dyskutowania. Trzeba im to przyznać.
— No, no, zrobimy jeszcze z pana dobrego republikanina — pocieszał się sędzia Blount.
— Rycerz bez trwogi przybędzie wcześniej —
odparował Martin wesoło i zwrócił się ku Ruth.
Pan Morse jednak nie był zadowolony. W swoim
przyszłym zięciu, którego poglądów nie uznawał,
natury zaś nie pojmował — nie mógł też lubić oburzającego lenistwa i dziwnej niechęci do poważnej
a przyzwoitej pracy. Wobec tego skręcił rozmowę
na Spencera. Sędzia Blount sekundował mu zręcznie,
i oto Martin, który nastawił uszy przy pierwszej
wzmiance o uwielbianym filozofie, musiał teraz wysłuchać poważnej choć pobłażliwej nagany, udzielanej Spencerowi przez czcigodnego męża. Pan Morse od czasu do czasu spoglądał na Martina, zdając
się mówić oczyma: „Widzisz, mój chłopcze, widzisz“.
— To dopiero piły! — mruknął Martin i nie
przestawał gawędzić z Ruth i Arturem.
Lecz cały dzień pracy i długie dyskusje poprzedniej nocy nadwyrężyły jego nerwy; przytem artykulik, przeczytany w tramwaju, wciąż jeszcze dokuczał nieznośnie.
— Co się stało? — zapytała nagle Ruth, zdumiona wyrazem twarzy Martina; widać było, że
chłopak ostatnim wysiłkiem próbuje opanować uniesienie.
— Niemasz Boga prócz Niepoznawalnego, a Herbert Spencer jego prorok — recytował właśnie sędzia Blount.
Martin zwrócił się ku mówiącemu.
— Sąd dość tani — wyrzekł spokojnie. — Słyszałem go po raz pierwszy w Parku Ratuszowym
z ust robotnika, który powinienby lepiej wiedzieć,
co mówi. Odtąd słyszałem to niejednokrotnie i zawsze mierziła mnie beznadziejna płytkość tego popularnego „aforyzmu“. W gruncie rzeczy pan sędzia
powinienby się rumienić, powtarzając coś podobnego. Imię tego wielkiego i szlachetnego człowieka
na ustach pańskich jest niby kropla rosy w szafliku.
Obrzydliwość!
Piorun uderzył w stół. Sędzia Blount miał taką
minę, jakby za chwilę porazić go miał atak apopleksji. Zaległo niepokojące milczenie. Pan Morse
cieszył się w gruncie rzeczy. Widział, że Ruth była
zaskoczona i zgorszona. Tego właśnie pragnął: wydobyć wrodzoną brutalność z człowieka, którego nie
lubił.
Palce Ruth błagalnie ściskały pod stołem rękę Martina, ale chłopaka krew już poniosła. Oburzała
go do żywego bezczelność i pretensjonalność wielkich tego świata. Sędzia Sądu Najwyższego! Zaledwie parę lat temu patrzał z prochu na wyżyny tych
nadętych nicości i miał je za półbogów.
Sędzia Blount zdołał się opanować i próbował
zwrócić się do Martina z pewnym odcieniem grzeczności, przyobleczonym wyłącznie ze względu na
obecność pań. To doreszty rozgniewało Martina,
Więc już niema uczciwej szczerości na świecie?!
— Nie może pan dyskutować ze mną na temat
Spencera — zawołał. — Wie pan o nim akurat tyle,
co niejeden z jego rodaków. Nie jest to zresztą pana wina, przyznaję. Taka już jest moda w tych
przeraźliwie ignoranckich czasach. Zetknąłem się
nieraz z szeregiem ataków podobnych. Jadąc tutaj,
czytałem artykuł Saleeby’ego o Spencerze. Powinienby pan to przeczytać. Dostępne dla wszystkich. Można kupić w każdej księgarni i pożyczyć w każdej
czytelni. Zawstydziłby się pan, zestawiwszy swoją
bezbrzeżną ignorancję w dziedzinie filozofji z sądami panu podobnych, zebranemi przez Saleeby’ego.
To już jest rekord wstydu, który zdolen byłby
upokorzyć nawet wstyd pański.
„Mistrzem niedouczonych“ nazwał Spencera pewien filozof od akademickich rozważań, niegodny
oddychać z Nim jednem powietrzem. Nie przypuszczam, żeby pan sędzia zechciał był poznać którą
z książek Spencera, ale możemy się pocieszyć, że
niejeden tak zwany fachowy krytyk, który nie przeczytał go również, publicznie zabierał głos i zapewniał czytelników, że w dziełach Spencera niema wogóle żadnej wartościowej myśli; w dziełach Spencera — człowieka, który wycisnął piętno swego genjuszu na całej dziedzinie myśli współczesnej i naukowych dociekań; Spencera — ojca psychologji, reformatora pedagogji; Spencera — według wskazań
którego uczy się dziś czytać każde dziecko chłopskie we Francji. A rozmaite małoludki śmią bezcześcić pamięć wielkiego człowieka, żerując równocześnie na odpadkach jego myśli. Całą wartość swych
drobnych zresztą umysłowości — jemu zawdzięczają w wielkiej mierze. Nie ulega wątpliwości, że
gdyby nie prace Spencera, wszystko, co jest do-
rzeczne i prawidłowe w głowach tych papug, nie
byłoby tam nigdy przeniknęło.
Drugi przykład: Pan Fairbank, największa figura w Oxfordzie, człowiek zajmujący stanowisko wielokrotnie wyższe niż pan, panie sędzio —
uważa, iż Spencer zostanie uznany przez przyszłe
pokolenia raczej jako marzyciel i poeta, niż jako
myśliciel. Karły i ujadacze! „Pierwsze zasady“ nie
są pozbawione pewnej wartości literackiej“ — wyrokuje jeden z nich. Inni zaś ośmielają się utrzymywać, że Spencer był raczej zdolnym plagjatorem,
niż oryginalnym twórcą. O karły! Karły i ujadacze!
Martin urwał nagle pośród martwego milczenia.
Wszyscy członkowie rodziny Morsów uważali sędziego Blounta za człowieka powagi i czynu. Wybuch Martina przejął ich zgrozą. Reszta obiadu minęła niby uroczystość pogrzebowa. Sędzia i pan
Morse gawędzili półgłosem, inni rzucali od czasu
do czasu słówko pełne przymusu. Po obiedzie między Ruth a Martinem doszło do gwałtownej sceny.
— Pan jest niemożliwy! — szlochała dziewczyna.
Uniesienie chłopaka dymiło jeszcze, więc mruknął tylko:
— Barbarzyńcy! Barbarzyńcy!
Kiedy zaś panienka poczęła karcić go, że ośmielił
się obrazić sędziego Blounta, Martin rzucił ostro: —
— Mówiąc mu prawdę w oczy?
— Wszystko mi jedno, czy to była prawda — nastawała Ruth. — Istnieją pewna granice, których
się nie przekracza, i pan nie ma prawa nikogo obrażać.
— A więc, dlaczego sędzia ma prawo obrażać
prawdę? zapytał Martin. — Przypuszczam, że
większym grzechem jest obraza prawdy, niż obraza
jakiegoś karła, co ośmielił się uwłaczać czci wielkiego a nieżyjącego człowieka. O barbarzyńcy, barbarzyńcy!
Ucichły gniew zawrzał w nim znowu. Panienka
zlękła się nie na żarty. Pierwszy raz widziała Martina w takiem podnieceniu, które zresztą wydało
jej się równie niezrozumiałe jak niedorzeczne.
A przecież poprzez jej trwogę prawdziwą biegły
dreszcze uroku, który zawsze i nawet w tej chwili
pociągał ją ku Martinowi, i który wreszcie kazał
dziewczynie zbliżyć się cicho i ręce zarzucić w uniesieniu a bezwolnie na męską szyję. Ruth czuła się
dotknięta i obrażona tem, co zaszło przy stole, a jednak, drżąc, leżała w ramionach Martina, który
wciąż jeszcze szeptał: „Barbarzyńcy! Barbarzyńcy!“
I nie wysunęła się z tych ramion, kiedy powiedział: — Nie będę już siadał do waszego stołu, kochanie. Rodzina twoja nie lubi mnie, i nie chcę narzucać im swojej przykrej obecności. Zresztą ich
obecność równie przykra jest dla mnie. Ba! Więcej
niż przykra. I pomyśleć tylko, że ja w swojej bezbrzeżnej naiwności myślałem, że ludzie umieszczeni wysoko w hierarchji społecznej, mieszkający
w pięknych domach i ongiś posyłani do szkoły, mają przez to samo jakąś wartość!