Martwe dusze/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Martwe dusze |
Wydawca | Redakcya Kuryera Poznańskiego |
Data wyd. | 1876 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Zygmunt Wielhorski |
Tytuł orygin. | Мёртвые души |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bohater nasz stchórzył jednak porządnie. Chociaż bryczka leciała na przepadłe i wioska Nozdrewa dawno już znikła z oczu za polami, odłogami i pagórkami, on jednak ciągle oglądał się za siebie ze strachem, jak by oczekując, że tuż, tuż, pokaże się pogoń. Oddychał z ciężkością i kiedy probował przyłożyć rękę do serca, to poczuł, że było niespokojne niby przepiórka w klatce. „Jaką mi łaźnię sprawił! patrzcie co to za człowiek!“ Wyrzekał ciężko na Nozdrewa, do wyrzekań wmieszały się i nieładne słowa. Cóż robić? Był Rossyaninem i do tego rozdrażnionym! A i sprawa była nie lada. „Co tu mówić,“ rzekł do siebie, „a niech no by tylko nie był przyjechał kapitan-isprawnik, może bym więcéj nie ujrzał Bożego świata! Przepadł-bym jak bańka na wodzie, bez żadnego śladu, nie zostawiwszy potomstwa, nie zostawiwszy przyszłym dzieciom ani majątku, ani uczciwego imienia!“ Bohater nasz bardzo troszczył się o swoich potomków.
„To nie dobry pan dopiero!“ myślał sobie ze swojéj strony Selifan: jeszcze nie widziałem takiego pana. Plunął bym na niego za to. Ty lepiéj człowiekowi już nie daj, a konia powinieneś nakarmić, bo koń lubi owies. To jego pokarm.“
Konie, zdaje się także myślały coś niepochlebnego o Nozdrewie: nie tylko gniady i ławnik, ale nawet i deresz był w niedobrym humorze. Chociaż jemu dostawał się zawsze owies lichy i Selifan sypiąc mu do żłobu, nigdy nie zapomniał powiedzieć mu: „Eh ty podły!“ jednakże, był to owies, a nie siano: i jadł ziarno z przyjemnością, często nawet wsunął długi swój pysk do żłobu swoich towarzyszy, aby się przekonać, co téż oni jedli, szczególnie wtedy, gdy Selifana nie było w stajni; ale teraz dostały tylko siano i nie dobre, więc wszystkie były niezadowolone.
Ale niedługo te narzekania przerwane zostały niespodziewaném zdarzeniem. Wszyscy nie wyłączając nawet furman, ocknęli się dopiero wtedy, gdy na nich wjechała kareta zaprzężona sześciu końmi i gdy prawie nad głową usłyszeli krzyk kobiet siedzących w powozie, przekleństwa i groźby cudzego furmana: „Ach ty złodzieju! przecież dość głośno krzyczałem, weź się na prawo! pijany jesteś czy co?“ Selifan poznał swoją winę, ale ponieważ rosyjski człowiek nie lubi przyznawać się przed drugim, że jest winien, przeto rozsiadając się na koźle, zawołał: „A ty, cóżeś się tak rozkrzyczał, widać, żeś oczy swoje w karczmie zostawił?“ Więc zaczął cofać konie, żeby się wyswobodzić z pośród cudzego zaprzęgu, ale jakoś nie szło, — wszystko się pomotało. Deresz z ciekawością obwąchywał nowych sąsiadów po obu stronach. Panie siedzące w powozie ze strachem na wszystko patrzały. Jedna z nich była stara, a druga młodziutka, szesnastoletnia, ze złocistemi włosami, bardzo zgrabnie i miło przygładzonemi na nie wielkiéj główce. Piękny jéj owal twarzy zaokrąglał się jak świeżutkie jajeczko, i jak ono bielił tą przezroczystą białością, kiedy świeżutkie tylko co zniesione trzyma się do światła, aby je wypróbować, czy przepuszcza przez siebie promienie świecącego słońca; usteczka jéj także przezroczyste; przy tém przestrach w otwartych ślicznych ustach, łzy w oczach — wszystko w niéj było tak miłe, że nasz bohater patrzał na nią przez kilka minut, nie zważając na zamięszanie między końmi a furmanami.
— Czy cofasz, Niżegrodzka wrono? zawołał cudzy furman.
Selifan ściągnął lejce, drugi furman także, konie trochę się cofnęły, ale znowu wpadły na siebie i poprzestąpywały postronki. Przy tém zdarzeniu dereszowi tak się spodobała nowa znajomość, że w żaden sposób nie chciał wyjść z miejsca, na które się zaplątał niespodzianie i tak położył pysk na szyję swego nowego przyjaciela, że zdawało się, iż mu coś w ucho szepce, ale zapewne plótł jakieś straszne niedorzeczności, bo przybysz strzygł ciągle uszami.
Na takie zamięszanie zebrali się chłopi z wioski, która na szczęście w pobliżu się znajdowała. Ponieważ dla chłopa takie zdarzenie to rozkosz taka, jak dla Niemca gazeta, to téż w krótkim czasie zebrała ich się wielka gromada, a we wsi zostały tylko stare baby i dzieci, które jeszcze chodzić nie umiały. Postronki odczepili; kilka szturchańców w mordę deresza sprawiły, że się cokolwiek cofnął; słowem, rozdzielono konie. Ale czy to zmartwienie, które uczuły cudze rumaki, że je rozłączono z nowemi przyjaciółmi, czy téż szaleństwo jakie, chociaż smagał je furman, one się nie ruszały, a stały jak wryte. — Współczucie chłopów doszło do najwyższego stopnia. Każden się wysuwał naprzód z radą:
— Idź Andrusza i poprowadź przyprzężonego z prawéj strony, a stryj Mitia niech siędzie na dyszlowego! Siadaj, stryju Mitia!
Chudy i wysoki stryj Mitia, z rudą brodą, wlazł na dyszlowego konia i stał się podobnym do wiejskiéj dzwonnicy, albo jeszcze prędzéj do żórawia, którym wodę czerpią ze studni. Furman zaciął konie, ale ani rusz; nic nie pomógł stryj Mitia.
— Stój, stój! wołali chłopi.
— Siądź ty stryju Mitia na przyprzężonego, a na dyszlowego niech siędzie stryj Minia.
Stryj Minia, barczysty chłop z czarną jak węgiel brodą i z brzuchem podobnym do niewyczerpanych samowarów, które się gotują dla ogrzania całego rynku, z ochotą siadł na dyszlowego, który o mało aż do ziemi się pod nim nie ugiął.
— Teraz już pójdą, wołali włościanie.
— Dobrze go, dobrze knutem, co się tak kurczy, jak komar!
Ale spostrzegłszy, że i to nie pomaga, stryj Mitia i stryj Minia siedli oba na dyszlowe, a na przyprzężonego wsadzili Andruszę. Nakoniec furman zniecierpliwiony, spędził ze swoich koni i stryja Mitię i stryja Minię, i dobrze zrobił, bo konie tak spotniały, jakby bez wytchnienia przeleciały całą stacyą. Pozwolił im chwilę wytchnąć, poczém same ruszyły.
Podczas wszystkich tych korowodów Cziczików patrzał nieustannie na młodą nieznajomą, — Chciał kilka razy spróbować do niéj zagadać, ale mu jakoś nie szło.
Tymczasem damy odjechały; śliczna główka z delikatnemi rysami twarzy i wiotką kibicią znikła jak widmo jakie i znowu została tylko droga, bryczka, trójka znajomych czytelnikowi koni, Selifan, Cziczików, płaszczyzna i pustki otaczających pól. Wszędzie w życiu między czerstwemi lub chorobliwo blademi, nieporządnemi i zapleśniałemi szczeblami niższego społeczeństwa, albo wśród jednostajnych chłodniejszych i nudno porządnych wyższych sfer — wszędzie choć raz spotka człowiek zjawienie niepodobne do tych, jakie do owéj pory widział i które wywoła w nim choć trochę uczucia niepodobnego do tego, co przez resztę życia czuje. W poprzek największych zgryzot, z których jest uplecione życie nasze, wesoło błyśnie promień radości, gdy niekiedy świetny ekwipaż ze złotą uprzężą, błyszczącemi szybami, nagle, niespodziewanie przemknie przez biedną, opuszczoną wioskę, gdzie nic dotąd nie widziano prócz chłopskiéj telegi i długo chłopi stoją, gapiąc się z otwartemi gębami, niekładąc czapek, chociaż już dawno przepadł i zniknął z oczów świetny powóz. Tak samo i blondynka, nagle, niespodzianie pokazała się w naszéj powieści — i znikła. Niechnoby się na miejscu Cziczikowa znalazł był jaky dwudziestoletni młodzieniec — czy huzar, czy student, czy ktokolwiekbądź wstępujący dopiero na drogą życia, — Boże! coby się w nim nie poruszyło, nie zagadało, nie nasnuło różnych różności. Długo by on stał nieporuszony na jedném miejscu, zwróciwszy wzrok swój w jedną stronę, zapomniał by i drogi, i wymówki czekających za opóźnienie, zapomniał by o sobie, o służbie, i o wszystkiém, co tylko jest na świecie.
Ale bohater nasz, był już człowiekiem lat średnich i zimno oględnego charakteru. On także zadumał się i myślał, tylko więcéj stanowczo: nie tak płoche, a nawet wcale rozsądne były jego myśli. „Śliczna kobietka!“ rzekł, otwierając tabakierkę i zażywając tabaki. „Ale co téż w niéj najmilszego? — Oczywiście to, że ona jak widać dopiero co wypuszczona z pensyi albo z jakiego instytutu, że w niéj nie ma jeszcze nic, jak to mówią, babskiego, właśnie tego, co u kobiet jest najnieprzyjemniejsze. Jeszcze ona jak dziecko, wszystko w niéj naturalne, ona powie to, co jéj na myśl przyjdzie, rozśmieje się, gdy jéj się śmiać zachce. Z niéj można wszystko zrobić, może być doskonałością, jak również może być potworem — i będzie potworem! niechno tylko zajmą się nią teraz matki i ciotki. W jeden rok tak ją przesycą wszystkiém co babskie, że jéj własny ojciec nie pozna. Znajdzie się zaraz i nadętość i przesada, zacznie się kręcić nienaturalnie, będzie sobie łamać głowę, jak i co z kim mówić, jak na kogo spoglądać; każdéj chwili będzie się obawiać, żeby nie powiedzieć czego więcéj niż potrzeba, zmięsza się wreszcie sama, i na tém się skończy, że będzie kłamać całe życie, i wyjdzie z tego, sam diabeł wie co?“ Tu Cziczikow zamilkł na chwil kilka, następnie tak daléj do siebie mówił. „Ciekawa rzecz jednak, co ona za jedna? kto jéj ojciec? czy bogaty szanowny obywatel, lub téż przezorny człowiek, który zebrał majątek na urzędzie? Eh, he, żeby tak téj panience dali posagu ze dwa kroć sto tysięcy rubli, toby to był wcale miły kąsek. Mogłaby, tak powiedziawszy, zapewnić szczęście porządnego człowieka.“ Te dwa kroć tak mile zaczęły się przedstawiać Cziczikowowi, że niekontent był sam ze siebie, dla czego, podczas kiedy się krzątano przy powozach, nie spytał się furmana albo forysia, co za jedne były te panie. Rychło jednak pokazała się wioska Sobakiewicza. To przerwało dumanie Cziczikowa, i zniewoliło go wrócić do przedmiotu, którym się obecnie zajmował.
Wioska zdawała mu się dość obszerna; dwa lasy, jeden ciemny sosnowy, drugi jasny brzozowy, jak dwa skrzydła rosły na prawo i lewo. W pośrodku sioła stał duży dom z facyatką, pomalowany szaro, albo raczéj na jakiś dziki kolor, z czerwonym dachem — w rodzaju tych, jakie budują u nas dla wojska, albo téż, jakie wznoszą niemieccy koloniści. Widać było, że przy jego stawianiu budowniczy musiał bezustannie walczyć z gustem gospodarza. Okna wszystkie z jednéj strony były zabite, tylko zostawiono jedno maleńkie, jak widać, dla ciemnéj śpiżarki. Ganek nie znajdował się w środku domu, chociaż widać, że pragnął tego budowniczy, bo gospodarz kazał jednę kolumnę z boku wyrzucić i stało się, że były tylko trzy kolumny a nie cztery, jakby być powinno. Cały dziedziniec okolony był mocnym drewnianym płotem. Widać, że gospodarz dbał o wytrzymałość. Dla stajen, kuchni, składów użyte były ogromne kloce, jakby wieki miały przetrwać. Izby chłopskie także bardzo masywnie były zbudowane, nie było wyrzynanych różnych arabesków, ale wszystko było porządnie, mocno i jak się należy. Nawet na studnię użyto tak mocnego dębu, jaki zwykle przeznacza się tylko do młynów i do okrętów. Wogóle na wszystkiém widać było, jeżeli nie elegancyą, to siłę i wytrzymałość. Podjeżdżając pod ganek, Cziczikow zobaczył dwie głowy wyglądające przez okno: najprzód twarz żeńską, wązką, długą jak ogórek, a potém męzką okrągłą, szeroką jak mołdawskie tykwy, z których robią w Rosyi bałabajki (rodzaj gitary, o dwóch strunach), lekkie bałabajki, szczęście i ozdobę dwudziestoletniego chłopaka eleganta, mrugającego i wygwizdującego na jasno-włose i biało-lice dziewki, które się zebrały, by się przysłuchać jego cichemu brząkaniu. Obie twarze, które wyjrzały, zaraz się skryły. Na ganek wyszedł lokaj w szaréj kurtce, z niebieskim stojącym kołnierzem i wprowadził Cziczikowa do sieni, do któréj wyszedł już sam gospodarz. Spostrzegłszy gościa rzekł: „Bardzo proszę“, i zaprowadził go do pokoju.
Gdy Cziczikow popatrzał z boku na Sobakiewicza, wydał mu się na ten raz podobnym do średniéj wielkości niedźwiedzia. Dla dopełnienia podobieństwa, frak Sobakiewicza był jakiegoś koloru niedźwiedziego, rękawy długie, spodnie téż długie. Przestępował on téż ciągle z nogi na nogę i często deptał po nogach drugich. Twarz miał śniadą ogorzałą, jaką się widuje na miedzianéj monecie. Wiadomo, że na świecie jest wiele takich twarzy, nad któremi natura nie wiele sobie zadawała pracy, nie używała żadnych drobnych instrumentów, jak: pilników, drobnych dłutek i innych, ale po prostu rąbała z całego zamachu; uderzyła siekierą raz, zrobił się nos; uderzyła drugi, zrobiły się usta, grubym świdrem wydrążyła oczy i nie obciosawszy wypuściła na świat, rzekłszy: „Żyj!“ Taki gruby i nieokrzesany był Sobakiewicz. Głowę zwykle miał spuszczoną, szyi nigdy nie pokręcił, w skutek tego nie patrzał na człowieka, do którego mówił, ale najczęściéj albo na róg pieca, albo téż na drzwi. Cziczikow jeszcze raz zerknął na niego, gdy przechodzili przez pokój jadalny: niedźwiedź! prawdziwy niedźwiedź! Trzeba téż i trafu szczególnego, że go zwali Michałem Siemionowiczem.[1] Cziczikow znając jego zwyczaj deptania po nogach, bardzo ostrożnie stawiał swoje i puszczał go naprzód. Gospodarz sam znał do siebie ten grzech, zaraz się téż pytał: „Czy nie nadepnąłem pana przypadkiem?“ Ale Cziczikow podziękował tylko i powiedział, że jeszcze nie.
Gdy weszli do bawialnego pokoju, Sobakiewicz wskazał na fotel i znowu powiedział: „bardzo proszę.“ Siadając Cziczikow spojrzał na ściany i na wiszące na nich obrazy. Na obrazach byli sami zuchy, jacyś greccy wojownicy, Maurocordato, w czerwonych spodniach i czerwonym mundurze z okularami na nosie, Miaulis, Kanaris; wszyscy ci bohaterowie mieli takie grube uda i takie wielkie wąsy, że aż dreszcz przechodził po ciele. Między Grekami, nie wiedzieć z jakiéj przyczyny, znalazł miejsce i Bagration, chudy, cienki z maleńkiemi sztandarami i armatami u spodu, w bardzo wąskich ramkach. Za nim szła znowu bohaterka, córka Bobelina, któréj jedna noga zdawała się grubszą, jak są w talii eleganci dzisiejszych salonów. Gospodarz będąc sam zdrów i silny, pragnął zapewne, żeby i jego salon zdobili ludzie silni i zdrowi. Około Bobeliny, tuż przy oknie wisiała klatka, a w niéj drozd ciemnego koloru z małemi białemi centkami, podobny także do Sobakiewicza. Gość i gospodarz nie zdążyli i dwóch minut przemilczeć, gdy drzwi do pokoju się otworzyły i weszła gospodyni, dama wysoka, w czepku z szerokiemi wstążkami, które były o ile się zdaje farbowane domowemi farbami. Weszła poważnie, trzymając głowę prosto, jak palma.
— To moja Teodula Iwanówna! rzekł Sobakiewicz.
Cziczikow pocałował Teodulę Iwanownę w rękę, którą ona napchnęła mu prawie do ust, a przy téj sposobności mógł on zauważyć, że ręce były wymyte rosołem z ogórków.
— Duszko, rekomenduję ci, mówił daléj Sobakiewicz, Pawła Iwanowicza Cziczikowa! Miałem honor poznać się z nim u gubernatora i u poczmajstra.
Teodula Iwanowna prosiła siedzieć, wyrzekłszy także te słowa: „Bardzo proszę“ i zrobiła giest głową, podobny temu, jaki robią aktorki przedstawiające królowe. Następnie usadowiła się na kanapie, okryła się swoją merynosową chustką i nie poruszyła już ani oczami ani brwiami.
Cziczikow znowu podniósł oczy w górę, i znowu ujrzał Kanariego z grubemi udami i nieskończenie długiemi wąsami, Bobelinę i drozda w klatce.
Prawie przez pięć minut wszyscy milczeli; słychać tylko było sztukanie drozda dziubem o dno drewnianéj klatki, na którém zbierał kawałeczki pokruszonego chleba. Cziczikow jeszcze raz obejrzał cały pokój, wszystko, co się w nim znajdowało, było zrobione na urząd, nie było tam nic pięknego z pozoru, a wszystko podobném było do gospodarza i gospodyni. W kącie stało duże brzuchate biuro na czterech nogach, które raczéj za kolumny można było uważać — istny niedźwiedź; stoły, krzesełka, wszystko było masywne, wogóle każden przedmiot, każden stół, każde krzesło, zdawało się mówić: „I ja także Sobakiewicz!“ albo: „I ja także podobny do Sobakiewicza.“
— Wspominaliśmy o was u prezesa izby skarbowéj, u Iwana Grigoriewicza, rzekł nakoniec Cziczików, widząc, że nikt nie ma zamiaru rozpocząć rozmowy, w przeszły czwartek, bardzośmy tam mile czas spędzili.
— Tak, mnie nie było wtedy u prezesa, odpowiedział Sobakiewicz.
— Wyśmienity człowiek!
— Kto taki? spytał Sobakiewicz, patrząc na róg pieca.
— Prezes!
— Może być, że wam się tylko tak zdawało: on ledwo, że nie mason, a taki dureń, że świat podobnego nie widział.
Cziczikow trochę się zmięszał, takim do pewnego stopnia ostrém wystąpieniem — i odpowiedział.
— Zapewne, wszelako nikt nie jest bez ale, za to gubernator najlepszy człowiek.
— Gubernator najlepszy człowiek?
— Tak, no czy nie prawda?
— Najpierwszy rozbójnik w świecie!
— Jakto gubernator rozbójnik? rzekł Cziczikow i nie mógł tego pojąć, jakim sposobem gubernator został rozbójnikiem. — Przyznam się, że nigdy bym tego nie sądził, mówił daléj. — Proszę mi jednak pozwolić zrobić uwagę, że postępki jego wcale nie takie; przeciwnie, u niego jest może zbytek miękkości. Na dowód wspomniał o woreczkach haftowanych jego własnemi rękami, i odezwał się z pochwałą o łaskawym wyrazie jego twarzy.
— I twarz rozbójnicza! rzekł Sobakiewicz — Dajcie mu tylko nóż i wypuście go na gościniec, będzie zarzynał, za kopiejkę będzie zarzynał! On i wicegubernator to zbójcy.
„Widać, że nie są z sobą w zgodzie,“ pomyślał sobie Cziczikow. „Zacznę teraz o policmajstrze, zdaje mi się, że on jego przyjacielem.“
— Co do mnie, rzekł, przyznać się muszę, że mnie najlepiéj ze wszystkich podobał się policmajster. Charakter jego taki prosty, otwarty; w twarzy jego widać szczerość.
— Szachraj, rzekł Sobakiewicz, — sprzeda, oszuka, a w dodatku i obiadek od was wykpi! Znam ja ich wszystkich, wszyscy szachraje; całe miasto tam takie; szachraj na szachraju siedzi i szachrajem pogania. Wszyscy oni Judasze. Jeden tylko prokurator porządny człowiek, i to prawdę powiedziawszy, wielka świnia.
Po takiéj pochwalnéj, chociaż krótkiéj biografii, Cziczikow zmiarkował, że o innych urzędnikach, nie ma co wspominać, że Sobakiewicz nie lubił dobrze mówić o nikim.
— Cóż duszko? chodźmy na obiad, rzekła do Sobakiewicza żona.
— Bardzo proszę, rzekł Sobakiewicz.
Zatém podeszli do stołu, na którym stała zakąska, gość i gospodarz wypili, jak należy, po kieliszku wódki, zakąsili, jak nakazuje cała szeroka Rosya, po miastach i wioskach, t. j. czémkolwiek słonem, i innemi rzeczami wzbudzającemi apetyt — i udali się do pokoju jadalnego; poprzedziła ich, jak gdyby gęś płynąca, gospodyni. Nie wielki stół nakryty był na cztery osoby. Na czwarte miejsce zjawiła się zaraz — trudno powiedzieć zrazu kto taki, czy mężatka czy panna, krewna lub zarządzająca domem, czy nareszcie rezydentka, coś lat około trzydziestu, w kwiecistéj chusteczce. Są osoby na świecie, które nie istnieją jako przedmiot, ale są tylko centkami, albo plamkami na przedmiocie. Nie ruszają się ze swego miejsca, nie zmieniają położenia głowy, można je prawie uważać za mebel, i pomimo woli przychodzi na myśl, że jeszcze od urodzenia żadne słowo z ust tych nie wyszło; a tam gdzieś w garderobie, albo spiżarni pokaże się — oho — ho...
— Zupa, duszko, dziś doskonała, rzekł Sobakiewicz, pokosztowawszy, i odkrajał sobie z półmiska ogromny kawał niani, potrawy, która podaje się do zupy; jest to żołądek barani, nadziany kaszą chreczaną, mózgiem i nóżkami. — Takiéj niani, mówił daléj, obracając się do Cziczikowa, wy nie będziecie jeść w mieście: tam djabli wiedzą, co wam podadzą.
— Jednak u gubernatora nie zła kuchnia, rzekł Cziczikow.
— Czy wy wiecie, z czego tam gotują? żebyście wiedzieli, to byście pewno nie jedli.
— Nie wiem, jak tam gotują, o tém nie mogę sądzić; ale kotlety wieprzowe i ryba, były doskonałe.
— Wam się tylko tak zdawało. Wszak ja wiem, co oni na targu kupują. Oto kupi ten kanalia kucharz, który uczył się u Francuza, kota, obedrze go i poda na stół zamiast zająca.
— Fe! jakie ty nieprzyjemne rzeczy mówisz, duszko, rzekła żona Sobakiewicza.
— Cóż, duszeczko? u nich tak się praktykuje; ja temu nic nie winien, ale u nich tak się robi. Wszystko, co już jest niepotrzebne, co Akulka wyrzuca u nas, z przeproszeniem powiedziawszy, w pomyje, to oni to do zupy biorą — tak, do zupy! do zupy!
— Ty zawsze, duszko, przy obiedzie coś podobnego opowiadasz, rzekła znowu żona Sobakiewicza.
— Cóż, duszeczko moja? rzekł Sobakiewicz, żebym ja to sam robił... ale ja ci otwarcie, prosto w oczy powiem, że ja świństw takich jeść nie będę. Żaby, chociażbyś mi ją i cukrem oblepiła, to w usta nie włożę, ostryg także nie skosztuję: już ja wiem, do czego ostryga podobna. Weźcie baraniny, mówił on daléj, obracając się do Cziczikowa, to barani bok z kaszą! To nie te frykasy, co się przygotowują w pańskich kuchniach z baraniny, która już pięć albo sześć dni wisi u rzeźnika! Wszystko to wymyślili doktorzy Niemcy albo Francuzi; jabym ich za to wszystkich powywieszał! Wymyślili dyetę, leczyć głodem! Że u nich jakaś rzadko-koścista natura, to oni myślą, że i z rosyjskim żołądkiem dadzą sobie radę! Nie, to nie to, wszystko to wymysły, wszystko to... Tu Sobakiewicz gniewnie nawet trząsł głową. — Mówią o jakiémś tam oświeceniu, a oświecenie, to tylko — tfu! Powiedziałbym jeszcze inne słowo, tylko że przy stole nie wypada. U mnie nie tak. U mnie, kiedy wieprzowina, całego wieprza podawaj na stół; baranina, całego barana na stół; gęś, całą gęś dawaj! Wolę ja zjeść tylko dwie potrawy, w miarę, ile dusza zapragnie. — Sobakiewicz potwierdził to czynem: położył sobie na talerz pół boku baraniego, zjadł wszystko, obgryzł i wyssał wszystkie kości.
„He, he“, pomyślał sobie Cziczikow, „apetyt u niego nie lada.“
— U mnie nie tak, mówił Sobakiewicz, wycierając serwetą ręce; u mnie nie tak, jak u jakiegoś Pliuszkina: 800 dusz posiada, a żyje i odziewa się gorzéj od mojego pastuchy.
— Co to za jeden ten Pliuszkin? zapytał Cziczikow.
— Łotr! odpowiedział Sobakiewicz. Taki skąpiec, że trudno sobie wyobrazić. Kajdaniarze w więzieniach lepiéj żyją od niégo: wszystkich swoich ludzi zamorzył głodem.
— Naprawdę! zawołał z współczuciem Cziczikow, powiadacie, że na prawdę u niego wiele ludzi umiera?
— Umierają jak muchy!
— Doprawdy, jak muchy? Pozwólcie mi zapytać was, jak daleko ztąd mieszka?
— O pięć wiorst tylko.
— O pięć wiorst! zawołał Cziczikow i poczuł zarazem mocne bicie serca — a gdy się wyjedzie z waszéj bramy, czy trzeba jechać na prawo, czy na lewo?
— Nie życzę wam nawet znać drogi do tego psa! rzekł Sobakiewicz. Łatwiéjby można wybaczyć, gdyby kto poszedł w jakie nieprzyzwoite miejsce, jak do niego.
— Nie, ja zapytałem tylko, nie w żadnym celu... dla tego tylko, że zaciekawia mnie taka osobistość, odpowiedział Cziczikow.
Po boku baranim podano wątróbki, z których każda była o wiele większą od talerza, następnie zjawił się indyk, wielkości najmniéj cielaka, nadziany różnemi różnościami: jajkami, ryżem, podróbkami i jeszcze innemi ingredyencyami. Na tém się obiad skończył; lecz gdy wstali od stołu, Cziczikow czuł, że przynajmniéj o czterdzieści funtów więcéj waży. Przeszli do salonu, a tam już zastali na spodeczkach konfitury, ani z gruszek, ani ze śliwek, ani z innego jakiego bądź owocu, których zresztą ni gość, ni gospodarz nie skosztował. Gospodyni na chwilę wyszła. Korzystając z jéj oddalenia się, Cziczikow zwrócił się do gospodarza, który rozciągnął się był na szezlągu i tylko stękał po takim sytnym obiedzie. Co moment wydawał jakiś... — ale sobie usta zasłaniał ręką. Cziczikow zwrócił się do niego z temi słowy:
— Chciałbym pomówić z wami o jednym interesie.
— Może jeszcze konfitur, rzekła wchodząc gospodyni: rzodkiew smażona w miodzie!
— Chyba późniéj, rzekł Sobakiewicz. Idź teraz do swego pokoju, my z Pawłem Iwanowiczem zdejmiemy fraki i przedrzemiemy się trochę.
Gospodyni już chciała kazać przynieść poduszki i pierzyny, ale Sobakiewicz wstrzymał ją, mówiąc:
— Nie potrzeba, my tak się prześpimy na kanapach.
Gospodyni wyszła; Sobakiewicz pochylił lekko głowę i przygotowywał się wysłuchać interesu.
Cziczików zaczął z bardzo daleka, zahaczył nawet o całe rosyjskie państwo i odezwał się z wielkiemi pochwałami o jego obszarze; powiedział, że nawet starożytne rzymskie cesarstwo nie było tak ogromne i że cudzoziemcy sprawiedliwie dziwią się...... (Sobakiewicz ciągle słuchał, zwiesiwszy głowę), i że w obecném położeniu państwa nie ma drugiego na świecie, któreby mu wyrównywało; że rewizyjne dusze, chociaż skończyły żywot doczesny, liczą się jednak aż do utworzenia nowych list rewizyjnych na równi z żywemi, chociaż z drugiéj strony nowonarodzone nie wpisują się do list, żeby tym sposobem nie obciążać rozmaitych biór drobiazgowemi interesami i żeby nie powiększać gmatwaniny i tak już zagmatwanego państwowego mechanizmu...... (Sobakiewicz ciągle słuchał, zwiesiwszy głowę), że jednakże przy całéj sprawiedliwości tego systemu, bywa on jednak czasami uciążliwy dla wielu właścicieli, bo ich zmusza do płacenia podatków, jakby za żywy przedmiot, i że on, Cziczików, czując dla niego osobisty szacunek, gotówby był przyjąć na siebie po części ten ciężki obowiązek. Co do głównego interesu, to Cziczików mówił bardzo oględnie, nie nazywając dusz martwemi, ale tylko nieistniejącemi.
Sobakiewicz słuchał jak przedtém, ze zwieszoną głową, ale najmniejszéj zmiany na twarzy jego nie można było dostrzedz. Zdawało się, że w tém ciele nie ma duszy, albo téż, że jeśli jest, to nie tam, gdzie być powinna i zakryta tak grubą skorupą, że co się działo na jéj dnie, żadnego śladu nie znaczyło na powierzchni.
— Zatém...... rzekł Cziczików, oczekując nie bez wzruszenia odpowiedzi.
— Wam potrzeba martwych dusz? zapytał Sobakiewicz tonem tak naturalnym, jakby szło o zboże lub kartofle.
— Tak, odpowiedział Cziczików — i znowu zmiękczył wyrażenie, dodając: tak, nieistniejących.
— Znajdą się, są, dla czego nie ma ich być? rzekł Sobakiewicz.
— Jeżeli się znajdą, to wam zapewne będzie przyjemnie pozbyć się ich?
— Owszem, gotów jestem sprzedać, rzekł Sobakiewicz, podnosząc trochę głowę i zmiarkowawszy, że kupujący musi mieć w tém jakiś cel ukryty i korzyść.
„Niech go djabli porwą!“ pomyślał sobie Cziczików, „ten sprzedaje już, chociaż nic jeszcze o kupnie nie mówiłem“, a głośno dodał:
— A po czemu naprzykład chcecie? chociaż zresztą to jest taki przedmiot...... że nawet dziwném się wydaje mówić o cenie......
— Żeby nie żądać od was za wiele, to po sto rubli za sztukę, rzekł Sobakiewicz.
— Po sto! wykrzyknął Cziczików, otwierając gębę i patrząc mu w oczy, nie pojmując, czy sam się przesłyszał, czy téż język Sobakiewicza ciężki do mowy, źle się pokręcił i zamiast jednego, wymówił inne słowo.
— Cóż wy? czy to dla was za drogo? zapytał Sobakiewicz, a następnie dodał: Jaka jest jednak wasza cena?
— Moja cena! my zapewne pomyliliśmy się, lub téż nie rozumiemy jeden drugiego, zapomnieliście, w czém rzecz. Ja ze swojéj strony, kładąc rękę na sercu, ofiaruję wam po ośmdziesiąt kopiejek, — to śliczna cena.
— Ech, he! gdzieście to zajechali; po 80 kopiejek!
— Cóż robić? jak mnie się zdaje, jak ja sądzę, więcéj nie można.
— Przecież ja nie łapcie sprzedaję.
— Przyznajcie jednak sami, że także nie ludzi.
— Tak sądzicie, więc znajdźcie takiego durnia, który by wam sprzedał po złotemu rewizyjną duszę?
— Zastanówcie się jednak, dla czego wy je nazywacie rewizyjnemi duszami? Wszak dusze już dawno poumierały, dźwięk się jeden tylko został, gdy o nich mówimy. Zresztą żeby wiele nie mówić, po półtora rubla dam, więcéj nie mogę.
— Wstyd wam i wymówić taką sumę! targujecie się, powiedzcie prawdziwą cenę.
— Nie mogę, Michale Siemionowiczu, wierzcie memu sumieniu, nie mogę: czego nie można zrobić, to nie można, mówił Cziczików, jednak po pół rubla jeszcze dodał.
— Czego wy się tak skąpicie? rzekł Sobakiewicz; — prawdziwie nie drogo! Inny jaki łotr oszuka was, sprzeda wam gałgaństwo, a nie dusze; a u mnie wszystko jędrne jak orzechy, wszystkie jak na dobór: jeźli nie majster jaki, to w każdym razie chłop zdrowy. Osądźcie sami: oto naprzykład, stelmach Michniew! innych żadnych bryczek nie robił jak na resorach. I to nie moskiewska robota, co tylko na jeden raz: ale co to za siła tam była, sam obije, a nawet i wymaluje.
Cziczików otworzył usta, żeby zwrócić uwagę, że Michniew jednak już dawno nie na tym świecie; ale Sobakiewicz był w zapale, nie wiadomo nawet, zkąd mu się wziął taki dar słowa.
— Ale Probka Stepan, cieśla! głowę daję, jeżeli wy podobnego chłopa gdzie znajdziecie. Co to za siłacz był! Gdyby on w gwardyi służył, to by mu, Bóg wie co dali: miał pół czwarta łokcia wysokości!
Cziczików znowu chciał zwrócić uwagę, że i Probki nie ma na świecie; ale Sobakiewicz w takim był zapale, że nie dał sobie przerwać.
— Miłuszkin mularz! mógł postawić, jaki byście tylko zapragnęli piec. Maksim Tielatników, szewc; co kolnie szydłem, to i bóty gotowe, a co za bóty! a wódki ani w gębę nie brał. A Eremii Sorokoplechin! ten jeden chłop wart jest wszystkich innych: targował w Moskwie; opłacał się po pięćset rubli rocznie. Widzicie, co to za ludzie! To nie to, coby wam sprzedał jaki tam Pliuszkin!
— Pozwólcie jednak, przerwał oszołomiony Cziczikow takim potokiem słów, którym zdawało się i końca nie będzie: — dla czego wyliczacie wszystkie ich przymioty, przecież teraz nie ma z tego żadnéj korzyści, wszak oni wszycy już pomarli.
— Zapewne, że teraz martwi, rzekł Sobakiewicz, jak gdyby to sobie dopiero przypomniał, następnie dodał: — zresztą jaka teraz korzyść z tych, co żyją? co to za ludzie? — to muchy a nie ludzie!
— Zawsze jednak oni istnieją, a tamci, to tylko mara.
— No nie, nie mara! Ja wam powiem, jakim był Michiew, takich ludzi wy nie znajdziecie, to był prawdziwy kolos, do tego pokoju by nie wlazł, nie, to nie mara! A w plecach to był taki silny, że za nic para koni, ciekawy jestem, gdzie wy taką marę znajdziecie!
Nastało milczenie, Cziczikow nie wiedział, co odpowiedzieć, lecz na końcu rzekł:
— Nie, więcéj nie mogę dać, jak po dwa ruble.
— Już żebyście nie mieli do mnie pretensyi, że za drogo cenię i nic nie ustępuję, niechaj już będzie po siedemdziesiąt pięć rubli za sztukę, ale rubli asygnacyjnych,[2] prawdziwie robię to tylko z przyjaźni.
„Co on sobie rzeczywiście wyobraża?“ pomyślał Cziczików: „czy on istotnie za durnia mnie bierze!“ a głośno dodał:
— Dziwna to rzecz, zdawało by się, że my z sobą gramy komedyą: inaczéj nie mogę sobie tego wytłomaczyć... Zdaje się, że jesteście człowiekiem rozsądnym, macie świetne wykształcenie. Wszak przedmiot to — tfu, tfu! Co on wart, komu on jest potrzebny?
— Wszak wy kupujecie, więc widać, że wam potrzebny.
Cziczikow na taką odpowiedź przygryzł wargi i zrazu zmięszał się. Zaczął mówić o rozmaitych stosunkach familijnych, lecz Sobakiewicz zaraz przerwał:
— Ja wcale nie ciekawy jestem wiedzieć o waszych stosunkach familijnych, to rzecz wasza. Wam potrzebne są dusze, ja je sprzedaję, będziecie żałować, żeście nie kupili.
— Dwa ruble, rzekł Cziczików.
— Jakeście stanęli na dwóch rublach, tak ani rusz daléj; powiedzcie przecie prawdziwą cenę.
„Niech go tam djabli porwą!“ pomyślał Cziczików! „dołożę jeszcze po pół rubla! psu na orzechy!“
— Dołożę jeszcze po pół rubla, rzekł.
— Ja wam także powiem ostatnie słowo: pięćdziesiąt rubelków! Ze stratą naprawdę, ręczę wam, że nigdzie tak taniego towaru nie dostaniecie!
„Szelma straganiarz!“ rzekł do siebie Cziczikow, a głośno dodał z nieukontentowaniem: — W saméj rzeczy, tak jak by to była jaka ważna sprawa; w inném miejscu darmo dostanę. Każden z ochotą mi je ustąpi, żeby się tylko ich pozbyć. Dureń chyba jaki będzie się upierał zachować je, żeby płacić za nie podatki!
— Wiecie wy jednak, że tego rodzaju kupno — ja to mówię tylko między nami, z przyjaźni — nie bardzo jest pozwolone, i gdybym to opowiedział, lub ktokolwiek inny — to taki człowiek żadnéj wiary mieć nie będzie przy zawieraniu kontraktów, lub przy zawiązaniu jakiego korzystnego interesu.
„Patrzcie, gdzie to łotr zmierza!“ pomyślał Cziczikow, lecz zaraz zimnym bardzo tonem dodał:
— Jak sobie chcecie, nie kupuję dla żadnéj potrzeby ale tylko tak sobie dla kaprysu. Dwa ruble i pół, nie chcecie, więc żegnam was!
„Nie łatwa z nim sprawa!“ pomyślał Sobakiewicz.
— Bóg z wami, dawajcie po trzydzieści rubli i zabierajcie je sobie.
— Nie, widzę, że nie chcecie sprzedać; żegnam was!
— Pozwólcie, pozwólcie! rzekł Sobakiewicz, nie wypuszczając jego rąk i następując mu na nogę, bo nasz bohater zapomniał ustrzedz się, to téż za karę aż ryknął z bólu i podskoczył na jednéj nodze.
— Proszę wybaczyć! zdaje się, żem was udepnął. Bądźcie łaskawi siadajcie, ot tu! proszę! I posadził Cziczikowa na fotelu, nawet dosyć zgrabnie, tak jak niedźwiedź już trochę przyswojony, który umie się przewracać i pokazywać różne sztuki na zapytania: „A pokaż Miszka, jak się baby w łaźni parzą?“ albo „A jak Miszka chłopaki groch kradną?“
— Napróżno tylko czas tracę; bardzo mi się spieszy.
— Posiedźcie choć jednę minutkę, powiem wam zaraz przyjemne słowo, i Sobakiewicz zbliżył się do niego i rzekł mu cicho do ucha, jak gdyby to był jaki sekret: Chcecie — parol?
— To jest dwadzieścia pięć rubli? Nie, nie, nie! ani ćwierci parola nie dam, kopiejki nie dołożę.
Sobakiewicz zamilczał. Cziczikow także milczał. Ze dwie minuty trwało milczenie. Bagration ze ściany z wielkiém zajęciem patrzał na to kupno.
— Jakaż będzie wasza ostatnia cena? zapytał nakoniec Sobakiewicz.
— Dwa i pół.
— Prawdziwie, że u was dusza podobna do sparciałéj rzepy. Dajcie chociaż po trzy ruble!
— Nie mogę.
— Nie ma z wami co robić, niech wam służą! Ze stratą, ale już taka u mnie psia natura: nie mogę nie zrobić przyjemności bliźniemu. Wszak trzeba będzie i akt sprzedaży spisać, żeby wszystko było w porządku?
— Naturalnie.
— To i jest, trzeba będzie jechać do miasta.
Tak się sprawa skończyła. Obaj postanowili nazajutrz być w mieście dla sporządzenia kontraktu sprzedaży. Cziczików poprosił o listę chłopów. Sobakiewicz z chęcią się zgodził i podszedł zaraz do swojego biura, własnoręcznie zaczął martwych wypisywać, i nie tylko wymieniał ich imiona i nazwiska ale nawet i zalety.
A Cziczików, nie mając nic do roboty, stanął za nim i przypatrywał się jego budowie. Gdy popatrzał na jego barki, szerokie jak u wiatckich mierzynów, i na jego nogi, podobne do surowcowych słupów, które stawiają na krawędzi chodników, nie mógł nie zawołać w sobie: „E! jak téż Pan Bóg ciebie obdarzył! Już ty naprawdę, jak to mówią, nie ładnie skrojony, ale mocno zszyty! Czyś ty się już takim urodził niedźwiedziem, czy téż zniedźwiedziło ciebie ustronne wiejskie życie, roboty w polu i kłopoty z chłopami? Lecz nie: sądzę, że ty byś był zawsze takim, chociażby ciebie byli i modnie wychowali, chociaż byś żył i w Petersburgu a nie na wsi. Ta tylko jest różnica, że teraz spałaszujesz pół boku baraniego z kaszą, zakąsisz wątróbkę wielkości talerza, a natenczas jadł byś jakie kotlety z truflami. Teraz pod twoją władzą są chłopi; ty z nimi jesteś w zgodzie, nie krzywdzisz ich nawet, bo oni twoi właśni i z tém ci lepiéj, a wtedy miał byś pod sobą urzędników, których byś ostro trzymał, bo być zmiarkował, że oni nie twoi poddani, albo byś skarb okradał! Nie, nie! kto już się narodził kułakiem, temu nie roztworzyć się jak dłoń! A odegniéj w kułaku jeden albo dwa palce, to jeszcze gorzéj wygląda. Niech no by on liznął jakiéj nauki — dał by on znać o sobie, zająwszy jakąkolwiek wyższą posadę, wszystkim tym, którzy ową naukę gruntownie posiadają! Eh, gdyby tak wszystkie kułaki...“
— Lista gotowa! rzekł Sobakiewicz, obracając się.
— Gotowa? tak proszę o nią! Wziął ją Cziczikow, zadziwił się akuratności, z jaką była sporządzona, nie tylko zawierała wiadomości o rzemiośle, stanie, latach i familijnych interesach, ale nawet były tam pod rubryką, uwagi, o prowadzeniu się, trzeźwości, itd. Jedném słowem miło było patrzeć na tę robotę.
— Teraz proszę o zadatek, rzekł Sobakiewicz.
— Po co wam zadatek? Dostaniecie w mieście wszystkie pieniądze razem.
— Już to, widzicie, taki jest zwyczaj, mówił Sobakiewicz.
— Nie wiem, jak to zrobić, nie wziąłem z sobą pieniędzy. Ale oto mam dziesięć rubli, i proszę.
— Co to, dziesięć! Dajcie chociaż pięćdziesiąt.
Cziczików chciał się wymówić, że nie ma pieniędzy z sobą, ale Sobakiewicz tak twierdząco utrzymywał, że pieniądze ma, że musiał wyjąć jeszcze piętnaście rubli i rzekł:
— Niech i tak będzie, oto jeszcze piętnaście rubli, razem będzie dwadzieścia pięć. Proszę tylko o rewersik.
— Po cóż wam rewersik?
— Już taki, widzicie, jest zwyczaj. Człowiek nie pewny godziny...... Wszystko się może zdarzyć.
— Dobrze, dajcie tu pieniądze.
— Po co wam pieniądze? one są, oto, u mnie w ręku, jak tylko rewers napiszecie, to zaraz je weźmiecie.
— Jak ja mam pisać rewers? Trzeba przedtém widzieć pieniądze.
Cziczikow wypuścił z rąk papierki, a Sobakiewicz zbliżywszy się do stołu przycisnął je palcem lewéj ręki, a prawą pisał na karteczce, jako zadatek, dwadzieścia pięć rubli za sprzedane dusze w całości odebrał. Napisawszy rewers, jeszcze raz przejrzał papierki.
— Jakiś stary ten papierek! rzekł przyglądając się jednemu z nich przy świetle; — troszeczkę rozerwany; no, ale między przyjaciołmi nie uważa się na takie drobnostki.
„Szelma, szelma!“ pomyślał w duchu Cziczikow, „a przytém i bydle w dodatku!“
— A rodzaju żeńskiego nie chcecie?
— Nie, dziękuję.
— Ja bym nie drogo żądał. Dla znajomości, po rublu za sztukę.
— Nie, żeńskich dusz nie potrzebuję.
— Kiedy nie potrzebujecie, to nie ma o czém mówić. Różne są gusta: jeden lubi papa, a drugi popadie, jak mówi przysłowie.
— Chciałem was jeszcze prosić, rzekł Cziczikow, — żeby ten interes został między nami.
— Samo się przez się rozumie. Nie ma po co kogoś trzeciego tu mięszać. Co się w otwartości przyjacielskiéj robi, to zostaje między przyjaciołmi. Bądźcie zdrowi! Dziękuję, żeście mnie odwiedzili: jak będziecie mieli chwilę swobodną, przyjeżdżajcie na obiad. Może znowu zdarzy się sposobność usłużyć jeden drugiemu.
„Zgadłeś, jak by nie tak,“ pomyślał Cziczików siadając do bryczki. „Zdarł ze mnie po półtrzecia rubla za martwą duszę, łotr szelmoski!“
Cziczików był nie kontent z postępowania Sobakiewicza. Nie mogło być inaczéj. Przecież byli z sobą zaznajomieni, widzieli się i u gubernatora i u policmajstra, a postąpił sobie jak z obcym całkowicie — za gałgaństwo wziął pieniądze.
Gdy bryczka wyjechała z dziedzińca, obejrzał się i ujrzał Sobakiewicza stojącego jeszcze na ganku. Zdawało się, że śledził, gdzie gość jego pojedzie.
„Szelma, do téj pory jeszcze stoi!“ przecedził przez zęby Cziczików i kazał Selifanowi zwrócić ku włościańskim chatom, żeby tym sposobem nie widać było bryczki ze dworu. Miał on chęć zajechać do Pliuszkina, u którego, jak mówił Sobakiewicz, ludzie umierali jak muchy; ale nie życzył sobie, aby Sobakiewicz o tém wiedział. Gdy już dojechał do końca wsi, zawołał do siebie pierwszego chłopa:
— Eh, brodaczu!! Którędy tu przejechać do Pliuszkina, tak żeby nie jechać koło dworu?
Zdawało się, że chłopu trudno było na to odpowiedzieć.
— No cóż, czy niewiesz?,
— Nie, panie, niewiem.
— Eh ty! A już włosy ci siwieją! skąpca Pliuszkina nie znasz, który tak źle swoich ludzi karmi?
— A! łatę, łatę! zawołał chłop. Dodał nawet jakiś przymiotnik do łaty, ale go powtórzyć nie możemy, chociaż był bardzo trafny, jednakże przytem jędrny, bo chociaż chłop dawno zniknął już z oczów i bryczka toczyła się po drodze, Cziczików jednak ciągle się uśmiechał. Naród rosyjski jędrnie się wyraża! i jeżeli obdarzy kogo jakiem przezwaniem, to ono przejdzie na jego potomstwo zabierze on je z sobą, i na służbę, i w dymisyą, i do Petersburga, i na kraniec świata, i choć by się kto starał jak najbardziéj uszlachetnić swoje postępowanie — nic nie pomoże, zakracze zawsze ze swojego gardła przezwanie, i pokaże zkąd ptak wyleciał. A już co wyjdzie ze środka Rosyi to jędrne, tam nie ma Niemców ani żadnych innych plemion, ale tylko samorodny, żywy i dzielny rosyjski rozum, który nie szuka słów w kieszeni, który nie wysiaduje ich jak kwoka kurczęta, a rąbie prosto jak wieczny paszport, i niema co potem dodać jaki u ciebie nos albo usta: jednym zamachem jesteś odszkicowany, od głowy do nóg.