Mistrz Twardowski (Oppman)/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk J. Cotty
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
Jako Twardowski postanowił zaprzedać się dyabłu, i jaką z dyabłem ugodę uczynił.

Twardowski siedział w swojej szkole na Krzemionkach, zadumany, myślący. Nadchodziła noc już to trzecia czy czwarta, jak wyszedł z Krakowa i samotny po Podgórzu błądził. Słońce było zaszło, gwiazdy słabo jeszcze przez jasny błękit nieba świeciły i księżyc czerwony z za drzew się pokazywał. Była jesień, pogodny wieczór, ale wicher opętany porywał kupy liścia, szamotał się z nimi i kręcił w kółko po drogach, po dolinach. Tam i siam widać było tumany piasku kręcące się także, jak pijacy powracający z gospody, i słychać było szum i szelest, a jednak niebo było pogodne, błyszczące, powietrze czyste i chłodne.
Twardowski był już postanowił nieodmiennie wezwać dyabła, widzieć go tej jeszcze nocy i po próbie jego sił, oddać mu duszę w zamian za naukę i mądrość wielką i sławę.
Wszystko było przygotowane: i woda i czarnoksięskie narzędzia; czekał tylko północy, aby się udać na rozstajne drogi. Twardowski zwrócił oczy na gwiazdy i ujrzał, że się już miało ku północy; zaczem wstał ze skały, którą zwano katedrą jego, i poszedł na rozstajne drogi, gdzie już szatan na niego czatował.
Nad drogą stał stary krzyż, pochylony, nadgniły, mchem obrosły, ze skrzypiącą chorągiewką, przewiązany kilkakroć białymi fartuszkami pobożnych wieśniaków. U jego stóp walały się połamane koła, kilka suchych gałęzi i kamień leżał w ziemię już zasunięty. W chwili, kiedy się ku temu miejscu mistrz zbliżał, pogodne niebo nocy jesiennej zachmurzyło się, zakryło szarą oponą i wiatr dąć zaczął groźniej z północy, porywając i niosąc z sobą odłamki głazów, piasek, gałęzie i poschłe liście. Mistrz obejrzał się. Od krzyża szło dróg cztery, w cztery strony świata.
Mistrz zdjął suknię i wywrócił ją na nice, potem z kieszeni dobył kredę święconą i świecę z tłustości trupa, wody kubek, kropidło, książkę jakąś, kości ludzkie i czarnoksięską utkwił w ziemię laskę, czarno pomalowaną w białe znaki. Zakreślił na ziemi krąg kredą, którego środkiem był krzyż ów stary, zapalił świeczkę, kości rozrzucił, wodą pokropił i jął wołać zaklęcia językiem złożonym z odłamków wszystkich języków umarłych i żywych, i które wiatr niósł na cztery rogi świata.
— Duchu czarny! — wołał — oto człowiek chce ci duszę swoją zaprzedać. Przybywaj i przynieś z sobą całą potęgę, jaką masz.
Kiedy tych ostatnich słów domawiał, czerwonem światłem oświecona postać stanęła przed kołem i Twardowski usłyszał głos jej chrapliwy i szyderski:
— Chcąc się dyabłu oddać, na cóż było święconej kredy i wody używać i tak się od niego odgradzać?
— Bo nie chcę, żeby mnie darmo jak dziecię pochwycił — odpowiedział mistrz — i wiem, z kim mam do czynienia. Ty jesteś posłaniec piekielny?
— Ja, mistrzu. Mów, czego chcesz ode mnie?
— Czego chcę? Żebyś mnie uczynił na ziemi mędrszym od mędrców i od wszystkich silnych nauką silniejszym; żebym znał świat, wszystkie jego tajemnice, przeszłość i przeznaczenie, i siły rzeczy i siły istot, żebym był najmądrzejszym z mędrców, żebym był sławniejszym od najsławniejszych, wyższym od najwyższych.

— Wiele pragniesz, mistrzu — odparł szatan. — A cóż dajesz za to?
Duchu czarny! Przybywaj i przynieś z sobą, całą potęgę, jaką masz!
— Moją nieśmiertelną duszę!

— Piszże cyrograf na swoją duszę.
— Powoli — przerwał mistrz. — Pokaż mi wprzód, co mi dać możesz za tę duszę, którą ci sprzedaję, nie oddaję,
— A to jak?
— Zadaję ci trzy próby, szatanie.
Oto najprzód przeniesiesz wszystko srebro, jakie gdzie jest w Polsce, w jedno miejsce, do Olkusza, do zarzuconych kopalni, które karą Boga za świętokradzki uczynek tamecznego magistratu przestały ludziom dawać zasiłek. Niech tam leży wszystko srebro dla mnie, żebym ja niem tylko rozporządzał.
— A toż na co, mistrzu? — odezwał się dyabeł. Chceszże zubożyć swój kraj, zsypując wszystko srebro, skąd go już nigdy dobywać nie będą procesem i klątwą wyniszczeni mieszczanie? Cóż ci z tego przyjdzie?
— Tak chcę, tak być ma — odpowiedział mistrz.
— I cóż więcej? — zapytał śmiejąc się szatan. — Widzę, że z tobą ciężko będzie, i więcej się koło tego natrudzić potrzeba, niżeli tego twoja nadpróchniała dusza warta.
Twardowski dumnie się uśmiechał.
— Powtóre — rzekł — przez tęż noc wykopiesz mi staw pod Knyszynem i przerzucisz z miejsca na miejsce kamień ogromny, leżący pod Czerwieńskiem; potrzecie, nareszcie, postawisz mi skałę Sokolą pod Krakowem tak, aby grubszym końcem w górę, cieńszym na dół stała. Wszystko to masz zrobić w moich oczach, bez pomocy ludzi, i to dzisiejszej jeszcze nocy. Naówczas przekonasz mnie o swej władzy i wiedzy, a ja umówię się z tobą o duszę moją.
— To wszystko jest tylko próbą! — zakrzyknął szatan. — Mądryś, mistrzu! Ale gdyby ci się po tej próbie nie podobało zrobić ze mną umowy, cóżby naówczas było? Za cóż ja mam darmo się trudzić i świat przewracać? He?
Nic nie odpowiedział mistrz na to.
— Wola twoja! — mruknął po chwilce — dwoma tylko słowami możesz mi dać odpowiedź: Tak, lub nie.
Dyabeł się zamyślił i kopytem skrobał w głowę, wykrzywiając poczwarnie, zdając się coś rachować, mrucząc pod nosem:
— Ciężka próba! ciężka! Pisz tymczasem cyrograf — potem zobaczymy! Zrobię zresztą, co zechcesz.
— Nie wprzód — odpowiedział mistrz — aż mi pokażesz, co możesz.
— Targujesz się upornie.
— Przedaję ostatni łachman i najdroższy — rzekł mistrz — żeby nasycić pragnienie moje. Muszę się targować, bo to ostatni targ. Nie chcę ci oddać darmo i bez korzyści mojej nieśmiertelności. Myśl, dyable, i czyń, jak chcesz.
— Wystąpże z koła — rzekł szatan, prostując się. — Idź za mną, zrobię, co chcesz.
Na te słowa Twardowski pokropił się wodą święconą, wziął w ręce książkę, przeżegnał się pobożnie i wyszedł powoli za koło. Szatan, patrząc na to, zębami zgrzytał, gdyż zapewne myślał podejściem mistrza pochwycić, a tak uzbrojonego dotknąć się nie mógł. Nadeszła trąba piasku, kręcąca się na rozdrożu, wsiadł w nią Twardowski z szatanem, polecieli pędem błyskawicy, górą, dołem, szybując ponad ziemią, aż do Olkusza.
U zapuszczonego otworu kopalni stanął mistrz i czekał. Szatan zniknął. Po chwili ukazała się czereda wielka mar, niosących na plecach szare jakieś bryły. Zbliżyli się oni, rzucili ciężar po kolei w otwór i szli znowu i znowu wracali bardzo długo. Aż szatan, ich wódz, który im we wszystkich przewodniczył wędrówkach, ukazał się wreszcie sam jeden, niosąc w garści maleńki kruszcu odłamek. Rzucił go w jamę i rzekł:
— To ostatni.
— Jakże mi tego dowiedziesz, że tak jest? — spytał mistrz złapany.
— Jakże ty mi tego dowiedziesz, że tak nie jest? — odpowiedział szatan.
Twardowski musiał poprzestać na tem, chociaż w istocie niepodobna mu było przekonać się, czyli w istocie srebro dyabli znosili, i czy wszystko znieśli. Tymczasem szatan schylił się nad kopalnią i plunął w nią jakby od niechcenia — odtąd zalała ją wodą zupełnie.
Siedli znów mistrz ze swoim przewodnikiem w wietrzny młynek i lecieli do Knyszyna.
Tu Twardowski ukazał dyabłu uroczysko, zwane Czechowszczyzna, które mu kazał w staw zamienić. Szatan wybiegł na środek, zaczął rwać ziemię kopytami, pazurami, zębami, wyrzucał ją na boki, miotał ogromnemi bryły, aż wyorał dno stawu i szeroko je rozwiódł, potem stanąwszy u brzegu zdyszany, plunął znowu i zalało się wodą, która aż o przeciwny brzeg z szumem się odbiła.
— To wtóre — rzekł — czas krótki, śpieszmy do roboty, nim kur zapieje.
I znowu siedli i znowu lecieli pod Czerwieńsk. Mistrz pokazał dyabłu kamień ogromny w ziemię zapadły, zapleśniały, mchem porosły, i kazał go o staję przez las i wodę przerzucić za łąki na miejskie pole.
Dyabeł kręcił głową, brał się do kamienia to z tej, to z drugiej strony, stękał, wreszcie ująwszy go pazurami, podważył i na pole stoczył. Potem podszedł doń tyłem, ręce za siebie przełożył, zarzucił go najprzód na ramiona, jak wór mąki, ujął silnie, nad głowę podniósł, zamachnął się i czarna bryła, świszcząc i warcząc, ponad wierzchołki lasu, których dotknęła w przelocie, mignęła się w powietrzu i z hukiem upadła na pole.
— Teraz wróćmy do ostatniej próby pod Kraków — rzekł szatan — lecz mojem zdaniem, dośćby ci być powinno tego, com dotąd dokazał.
Mistrz nic na to nie odpowiedział. Znowu lecieli pod skałę Sokolą zwaną lub Pieskową, która naówczas stała jeszcze ostrzem w górę. Tu gdy stanęli, szatan obszedł ją dokoła, obejrzał podstawę, wstrząsnął głową, cienki wierzchołek mierzył oczyma i myślał, jak sobie począć.
Twardowski ciekawie, jak się szatan do tego weźmie, poglądał. Ta mała postać, której przy skale ogromnej prawie widać nie było, kręciła się i chodziła, czmychając, parskając, dotykając pazurami skały, patrząc z podełba na nieruchomego mistrza. Nareszcie szatan podniósł się na palce, a raczej na kopyt swych końce, i nagle rosnąć zaczął tak, iż głową dobrze skałę przerosnął, a mając już ją pod ręką, wziął jak pałkę, za koniec, wzniósł do góry, przechylił, zniżył się i cieńszym końcem postawił na podstawie. Nie zaraz, jednak ustawiła się, kiwnęła się jeszcze kilka razy i chrupała, aż szatan ją mocno przycisnął i, dokazawszy ostatniej próby, zmalał znów do dawnego swego wzrostu.
— A cóż, mistrzu — rzekł — jak ci się zdaje?
— Chodźmy pisać cyrograf.
— Służę wam ochotnie — chociaż okropną zadaliście mi pracę i ciężkom się zziajał, nimem jej dokonał.
To mówiąc, obaj udali się znowu do szkoły Twardowskiego na Krzemionki.
— A więc — Twardowski rzecze — obiecujesz mi służyć i spełniać wszystko, czego zapragnę?
— Tak jest — dyabeł odpowie.
— Uczynisz mnie najbogatszym i najmędrszym, będę leczył wszystkie choroby, będę mógł odmładzać starych, widzieć przyszłość i przeszłość.
— Wszystko się stanie, jak mówisz — znudzony dyabeł zamruczy.
— Ale ja chcę żyć długo, bardzo długo, a ty może zapragniesz skrócić moje życie?
— Nie mogę, choćbym chciał i dziś ci pewnie głowę urwać po podpisaniu cyrografu. Z tem się nie taję, iżby mi to prawdziwą sprawiło satysfakcyę. Jednakże — dodał — ponieważ tak drogo sprzedajesz duszę, słuszna jest, abyśmy ją wzięli z ciałem razem, nim jeszcze z niego wynijdzie, abyśmy cię całego i żywego ze świata porwali.
— Żywego? — krzyknął mistrz głośno — żywego?
— Tak, żywego - odpowiedział dyabeł spokojnie. — Inaczej niema zgody. Gdybyś leżał na łożu śmiertelnem, przyszliby księża, zaczęliby może nawracać, wmówiliby ci spowiedź, skruchę, pokutę, żal i zaprzanie się własnych uczynków. Na co piekłu ten kłopot? Nam cię dla wszelkiego bezpieczeństwa wziąć potrzeba w godzinie przedśmiertnej zdrowego i żywego.
— Dobrze — odpowiedział mistrz po chwili namysłu — lecz obwarujem miejsce, w którem mnie wziąć będziecie mogli, a nie gdzieindziej.
— Miejsce? a toż na co?
— Tak a nie inaczej. Trudność za trudność. Urywasz mi kawałek życia, słuszna, abym to sobie czem innem nagrodził. Nie weźmiecie mnie inaczej, jak w Rzymie.
— A toż co? — zakrzyknął szatan — w Rzymie! A toż dlaczego? Po cóż waści do Rzymu?
— Bez tego, za nic umowa.
— Ale to być nie może.
— Bez tego, zrywam wszystko.
— Mistrzu! szydzisz ze mnie.
— Chyba ty, szatanie.
— Dlaczegoż w Rzymie?
— Chcę stamtąd pójść do piekła.
— Czyli myślisz, że cię świętość miejsca obroni?
— Bynajmniej, lecz żądam nie z mego rodzinnego kraju, nie z moich drogich mi miejsc przejść do piekła, ale z dalekiej krainy, gdzie mnie nikt nie zna, gdzie ten wypadek niepostrzeżony przejdzie.
— Mistrzu! Toć dość ci będzie wyjść za granicę. Czemuż nie Amsterdam, czemuż nie Paryż, ale Rzym naznaczasz?
— Powiedziałem Rzym.
— Dziwnyś, mistrzu.
— Upartyś, dyable.
— Więc inaczej nie chcesz?
— Nie mogę. Tak, lub nie.
— Ciężki jesteś, lecz cóż z tobą począć. Niech i tak zresztą będzie. Wszakże sam miarkuj, co ja pocznę, gdy ty w porze nie zechcesz przybyć do Rzymu, czego, między nami mówiąc, bardzo się spodziewać mogę.
— W tem twoje staranie, twoja biegłość i mądrość — rzekł Twardowski — żebyś mnie do tego zmusił, nakłonił, spowodował.
— Niechże i tak będzie — odpowiedział szatan. — Dobrze, dobrze — no, już po wszystkiem i zgoda przecie. Piszmy teraz prędko cyrograf, bo kury zapieją.
To powiedziawszy, wziął czart palec Twardowskiego, ukłuł go i umoczył we krwi pióro, poczem, głośno wymawiając pisane słowa, cyrograf redagować zaczął.
Kiedy Twardowski podpisem swoim zamknął spisaną umowę na ogromnym pergaminowym zwicie i pieczęć swoją, jak błazen, na czarnym wosku wycisnął (błazny pieczętowali na czarnym wosku) — kur zapiał po raz pierwszy w oddaleniu. Wszystko znikło. Promyk blady wschodzącego dnia uderzył jego oczy znużone. Sparł się na łokciu i, broniąc się snu, usnął mimowoli






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Artur Oppman, Józef Ignacy Kraszewski.