Mistrz Twardowski (Oppman)/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk J. Cotty
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
Jak Twardowski wyjechał z Krakowa i dawał różne dobre rady ludziom.

Mistrz siedział ciągle zamyślony, a nic nie przerywało jego dumania, w którem jak człek nie mający celu i nadziei, który dosiągł wszystkiego, czego pragnął, a nie miał czego zapragnąć więcej, przebiegał on swoje życie przeszłe, sądząc je i głęboko się nad niem zastanawiając. Z tego punktu, w którym dziś zostawał, jak sen wydawała mu się się tylko młodość, niepodobna nawet do wiary. Cuda jej i dziwy zjawiały się w jego pamięci, jak mary, których nie mógł spełna za rzeczywiste przyjąć. Wśród takiego to dumania o przeszłości, wpadł nagle do komnaty mistrza dworzanin królewski i, rzucając ciężki łańcuch złoty, zawołał:
— Mistrzu, król rozkazuje ci, abyś wyjechał z miasta. Oto od niego pamiątka i podarek.
— Pamiątka? — spytał poważnie, z uśmiechem nieco wzgardliwym Twardowski. — Jeśli tylko pamiątka, przyjmuję, jeśli się ma zwać nagrodą — nie chcę jej. Lecz cóż mi tam prawisz o wyjeździe?
— Taka jest wola królewska, życzenie jego, abyś waszmość wyjechał niezwłocznie. Cały dwór, całe miasto wie o wypadku tej nocy. Ciekawi dworscy podsłuchali u drzwi i słyszeli, gdy król zawołał: "Barbaro!" widziano cienie jakieś błąkające się po krużgankach, w sali został swąd trupi nieznośny. Posądzają króla o czary, ciebie o czarowanie go umyślne i naprowadzenie na to, aby się z pomocą dyabła (tu splunął i przeżegnał się dworzanin) znosił z umarłymi. Do jutra rana wieści te bardziej jeszcze, głośniej daleko rozejdą się po mieście. Na co masz tego czekać? Jedź, nie pokazuj się tu i dozwól ludziom zapomnieć przynajmniej o tem. Jeśli ci nie chodzi o siebie, szanuj w tem wolę króla i jego spokojność. Gdy cię tu nie ujrzą, pogłoski ustaną, łatwo będzie zadać fałsz rozsiewającym je, nikt im nie da wiary.
Twardowski, potrząsając głową, odpowiedział:
— Myśliszże waszmość, iż mnie jak pierwszą z brzegu bezzębną babę, co lata na łopacie, można dowoli wezwać, a potem wypchnąć za drzwi kolanem? Alboś ten, co wyzwał ducha ze świata lepszego, nie potrafi człowieka wywołać z tego świata na inny?
Dworzanin trząść się począł i blednąć.
— Ależ mistrzu — odpowiedział prędko — za cóżbyś się miał mścić, i co cię mogło w tem obrazić? Idzie tu o twoją spokojność, o twoją sławę.
— O moją!! Ho! moja się niczego nie lęka: głupiemu ludowi zamknę gębę, gdy zechcę, i oczy byle czem zamydlę — bądź spokojny.
— Nie sądź tak waszmość — odrzekł jeszcze pośpieszniej dworzanin. — Nie sam głupi lud, jak go zowiesz, będzie na czary około króla odbyte wrzeszczał. Dowiedzą się łatwo panowie radni i senatorowie, a co gorsza biskupi, wezmą cię, jak którego z tych księży, których prześladują, i proces ci wytoczą, a proces taki może na stos poprowadzić.
— Alboż ja, myślisz waszmość, dam się wziąć i dam się sądzić?
— Nie — i właśnie dlatego mówię waszmości od króla: wyjeżdżajcie rychło z Krakowa.
Twardowski się zamyślił.
— Król mi to rozkazuje?
— Król ci to rozkazuje, ja radzę.
— Król rozkazuje!... rozkazuje! — powtarzał uśmiechając się Twardowski — czyż nie większą ja mam władzę od niego, kiedy on mojej potrzebował pomocy?
Dworzanin umilkł, niespokojny, a po chwili, napróżno stanowczej czekając odpowiedzi, rzekł:
— Zresztą, mistrzu, rób jak chcesz i bądź zdrów.
To mówiąc, śpiesznie przelękniony oddalił się.
Twardowski powstał i chodził, rzucił łańcuch o ziemię i podeptał, potem podjął go i włożył na szyję, jakby się rozmyślił, a nakoniec zawołał Maćka.
— Maćku — rzekł — siadaj na koń i jedź ze mną.
— Mistrzu, skądże konie!
— Jakto? niema koni?
— Nie było ich nigdy u nas.
Mistrz poszedł, wziął zgasły węgiel z komina i, ująwszy go, wymalował nim parę koni na białej ścianie izby. Potem rozkazawszy jeszcze raz Maćkowi siadać na mniejszego podjezdka, sam na większego nogę założył i wyjechał oknem na ulicę, zakląwszy wprzód próg izby, aby nikt do niej wejść nie mógł w czasie jego niebytności. Malowane konie właśnie się wysuwały oknem, gdy Kraków się budził, a pracowici ludzie zaczynali już pokazywać się na ulicach. Postrzeżono je i rano całe miasto wiedziało, że Twardowski wyjechał równo ze świtem na malowanym koniu.
Nie było jeszcze zupełnie ciemno, gdy Twardowski ze swoim towarzyszem, na wpół drogi porzuciwszy konie zmęczone, a posiadawszy na koguty złapane gdzieś we wsi na śmiecisku, przybliżali się do miasteczka Bydgoszczy. Jak tylko mistrz ujrzał opasujący je wał, bramy i bielejące domostwa, powitał je skinieniem ręki, i natychmiast wszystkie koguty i kury całego miasteczka i wszystkie sowy z dzwonnic, poddaszy i wszystkie nietoperze z piwnic i sklepów, odezwały się, witając go nawzajem. Powstał stąd tak wielki hałas, że zagłuszył dzwony, bijące na Anioł Pański. Zaczem wjechali przez bramę w miasto, na kogutach siedząc, a lud, zgromadzony na przyźbach domów, szedł za nimi i zbierał się tłumnie, wołając na dziwowisko niesłychane. W towarzystwie tłumu, który ich otaczał, dostali się do gospody w rynku pod znakiem Zgorzelca, tu zsiedli ze swych rumaków i udali się do izby gościnnej. Pod oknami gospody była już niemal cała ludność, wołając, krzycząc, szemrząc i rozmaicie zgadując, jacy to podróżni na kogutach przyjechali. Twardowski, aby się jej pozbyć, wysłał Maćka z oznajmieniem ludowi zgromadzonemu, iż przybył wielki mistrz, czarnoksiężnik i nekroman, który czas jakiś tu zabawi, a tymczasem potrzebując spoczynku, zaleca wszystkim, aby się po domach rozeszli. Maciek, wyszedłszy na ganek gospody, powiedział, jak umiał, to, co mu kazano; lud tymczasem wołał i wykrzykiwał:
— Niech nam jakie dziwo pokaże!
— Niech mnie uleczy!
— Niech mi da pieniędzy!
— Niech mego męża wskrzesi!
Niespokojna to była noc w Bydgoszczy i mało kto zasnął przed świtem; niespokojność opanowała wszystkich i nikomu skleić powiek nie dawała.
Nazajutrz rano gospoda była pełna i drzwi alkierza, w których był mistrz, oblężone, ale Twardowski, nie w humorze radzenia, wyszedł kominem, i usiadł na dachu, aby odetchnąć nieco świeżem powietrzem. I tu go przecież spostrzeżono, poczęto wołać ze wszystkich stron, wzywać, prosić i krzyczeć, aż ubłagany, nareszcie zszedł do izby i kazał drzwi wszystkim potrzebującym rady otworzyć.
Naówczas to trzeba było wiedzieć, jak się tam ludzie cisnęli, co to była za wrzawa, jaki ścisk. Starzy i młodzi, wszystkich stanów, wiar i obojej płci, przychodzili — jedni w nadziei pomocy, drudzy dla ciekawości.
Twardowski przypuszczał ich do siebie z kolei.
A najprzód wcisnęła się stara baba bez zębów, o kiju, z różańcem w ręku, książką pod pachą, z pręgą fijoletową na nosie, od ucisku częstego okularów zostawioną, oszarpana i obłocona. Ta, wdowiego czepca podnosząc nieco, odezwała się chrapliwym głosem:
— Kłaniam się dobrodziejowi memu miłemu. Mójże ty mileńki, kiedy ty taki mądry, dajże ty mnie męża. Już trzy roki, jak mój nieboszczyk pochowany za miastem, a dotąd nikt się do mnie nie swata. Taki to teraz świat zepsuty, że tylko do młodych lgną wszyscy.
Mistrz jej odpowiedział:
— Wykop, co masz w głowach łóżka zakopanego, i wsyp w kufer stary, a pójdziesz za mąż prędko.
Ledwie tych słów domówił, kopnęła się staruszka, a za nią w ślady czeladnik nieboszczyka jej męża białoskórnika, i nim zaszli do domu, już się jej w drodze oświadczył, a nazajutrz się zaraz pobrali.
Nastąpił gruby i otyły mieszczanin, który skrobiąc się w głowę i ściskając kapuzę pod pachą, przestępował z nogi na nogę, szukać się zdawał języka w gębie, bo stał i milczał, próżno widocznie siląc się coś powiedzieć. Biedził się i pocił, połą i rękawem czoło ocierał i chrząkał.
— Cóż to waści? — zapytał go Twardowski.
— Ciężka bieda — odpowiedział wreszcie pokaszlując mieszczanin — od jakiegoś czasu oczarowali mnie. Mam złą wiedźmę sąsiadkę, która do nas coś ma i urzekła nam gospodarstwo, dobytek, wszystko, tak, że licho wie, po jakiemu się u mnie dzieje.
— To fraszka – odpowiedział mu mistrz. — Zakop tylko pod progiem domu piórko, in quo sit argentum vivum inclusum, dodaj do tego garść bylicy i wyżlinu, a w chacie powieś Święto-Jańskie ziele, upewniam — że żadne maleficia cię nie dotkną.
Ukłonił się potrójnym nawrotem do ziemi mieszczanin i śpiesznie począł cisnąć nazad przez tłum domu[1].
Wyrwała się natychmiast jakaś jejmość w potarganym czepcu na głowie, rozczochrana, czerwona, jak księżyc gdy wschodzi, oszarpana, obłocona.
— Aj dobrodzieju, ratuj! — zawołała. — Ty, co wszystko umiesz i wszystko możesz, zrób ty między nami zgodę. Już rok, jak żyjemy ze sobą, by tłuczek z makutrą, a kłócim się, szarpiem, swarzym, bijem noc i dzień, aż sąsiadom nawet spokoju nie dajemy. Mnie się zdaje, że to on winien, a on powiada, że to ja. On nawet to bardzo dobre człeczysko, i jać niczego kobieta, a jak się nas dwoje zejdzie, niech Bóg nie dowodzi, co się dzieje! A gdybyś ty mógł, dobrodzieju, na to poradzić, jużbym ja tobie dała, czegobyś tylko żywnie chciał, bo dalibóg, dłużej w tym ogniu wytrwać nie można, choćby człek był aniołem świętym.
— Można dać temu radę — odpowiedział mistrz poważnie — postarajcie się tylko o samca wronę i wronę samicę. Jejmość noś zawsze serce samicy, twój mąż — samca, nie porzucając nigdy, a zobaczycie, że zgoda do domu powróci.
— Pewnież to, mój dobrodzieju?
— Najpewniej. Idź z Panem Bogiem.
To mówiąc, Twardowski uśmiechnął się szydersko, tuląc swój śmiech w rękawie sukni.
— Tylko pamiętaj dodał — przez pierwszy tydzień, choćby cię mąż łajał, bił, choćby się nie wiem jak nad tobą znęcał, zawsze mu ustępuj.
— Ustępować? hę? — zawołała kobieta — a jakże to długo?
— Tylko tydzień.
— Tydzień, trochę to długo, ale już ja na jegomościne słowo spróbuję.
Druga za tą kobieta cisnęła się do stołka, na którym mistrz siedział, i płakała.
— Jegomościuniu — powiedziała płaczliwie, ocierając się fartuchem — mężysko mnie zwodzi, ma jakieś tajemnice przede mną, kryje się ze wszystkiem, nigdy mi nic powiedzieć nie chce, ażem wyschła z tego żalu, że mi tak nie ufa.
— Jejmość jesteś ciekawa? — zapytał się mistrz.
— Jużciż, kto nie ciekawy, dobrodzieju? — odpowiedziała kobieta — chyba kto nie żywy? A prócz tego, nie lepiejżeby to było, żebym ja wiedziała o wszystkiem, co się w domu dzieje? Tać to do mnie należy!
Twardowski jął się uśmiechać znowu tak, jak się prawie zawsze uśmiechał, kiedy komu radę dawał.
— Weź i zjedz rano o świcie kwiatek, który się zowie trepka Matki Boskiej, popij go trzema haustami wody deszczowej, zbieranej o północku, a o wszystkiem, o czem tylko wiedzieć zażądasz, będziesz natychmiast wiedziała.
Kobieta, złapawszy radę w ucho, jak oparzona pobiegła do domu.
— A zatem — odezwał się Twardowski — dość już tych rad, wy zaś, reszta, ruszajcie także do domu; nie mam więcej czasu.
Mimo tego wezwania, ciżba, zalegająca izbę, nie ruszała się, a mnóstwo naciskało jeszcze. Próżno mistrz rozkazywał i groził: każdy innym głosem, każdy inszem zaklęciem prosił, błagał, aby choć jemu jednemu poradził, dopomógł. Mieszały się głosy dziwaczne, wyciągały ręce, posuwały najrozmaitsze postacie; aż widząc, że temu końca nie będzie, mistrz obejrzał się i, spotkawszy w kącie starą wytartą miotłę, zawołał do niej, aby wszystkich precz wypędziła i drzwi za nimi zaryglowała.
Posłuszna, wnet ruszyła się, stanęła wystrzępiona już staruszka, i nuż w lewo i w prawo kręcić się i zamiatać gości na wielką kupę, ze wszystkich stron zgartując. Widząc, że nie żarty, wynieśli się wszyscy, popychając i tłocząc, za drzwi, które miotła zatrzasnąwszy za niemi, stanęła w pośrodku izby, czekając dalszych rozkazów. Twardowski krzyknął na nią:
— Miotła w kąt!
I miotła poszła w kąt posłuszna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Artur Oppman, Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku: brakuje przyimka w lub do.