Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
La Gemma di Parigi. (Perła Paryża).

Mimo objętość dzieła, które wydajemy, mimo przyjemności, jakiej autor zawsze doznaje analizując opisywane przez siebie osoby, nie idzie za tem, abyśmy mieli dzień po dniu wykazywać sposób życia Karmelity, Kolombana i Kamila; byłoby to w naszym planie, gdybyśmy wydawali opis życia ich samych, lecz na to nie śmiemy się odważyć, od chwili jak opowieść ta stała się jedynie epizodem wielkiej całości, którą poddajemy ciekawości naszych czytelników. Powiemy więc tylko, że Kamil wykonał swe zamiary, tak, jak je był przedstawił Kolombanowi.
Karmelita na widok wygórowanych cen w fakturach Kamila, nie mogąc nic zarzucić przeciw wynagrodzeniu swej pracy, przyjęła ofiarę młodzieńca, a że począwszy od tego dnia pośrednik, ta pijawka tyjąca kosztem producenta i kupującego, usuniętym został, przeto dobrobyt wszedł do domu; trochę tylko więcej trudności robiła młoda dziewczyna, gdy przyszło do świeżo zakupionego fortepianu, który miał być przesuniętym z mieszkania dwóch przyjaciół do jej pokoju. Lecz, uproszona przez Kolombana, dla którego żywiła uczucie połączone z szacunkiem, zdecydowała się otworzyć drzwi swoje melodyjnemu gościowi.
I co więcej jeszcze: zgodziła się brać lekcje śpiewu, które dwaj młodzi ludzie ofiarowali jej się po kolei udzielać.
Karmelita doskonale czytała nuty i świetnie wykonywała od pierwszego razu najtrudniejsze kawałki, ułożenie palców miała wytworne, lecz nieznajomość u niej muzyki równała się jej nieświadomości w kochaniu. Grała, nie znając dobrze wartości tego co gra, i tu to jest właśnie (niechaj wolno będzie na chwilę profanowi wtrącić się do rzeczy, która do niego wcale nie należy), tu jest wielka wada kształcenia muzycznego, jakie młode panny odbierają po zakładach. Bałamucą głowy uczennicom obrzydłem! kawałkami, pod pozorem, iż to są rzeczy łatwe. To tak, jak kiedy nauczyciel obdarzony jest na nieszczęście jednym z owych zgubnych głosów, które nazywają głosami salonowymi, co oznacza jasno, że głos ten zgoła niezdatnym jest do teatru — jeżeli do tego posiada gorączkę zaraźliwą, wspólną śpiewakom, która polega na osobistem komponowaniu romansów, tak jak gdyby dość było mieć jaki taki głos, ażeby zostać muzykalnym — otóż nauczyciel ten zaszczepia wszystkim młodym głowom utwory gustu prawie zawsze dwuznacznego; jeżeli zaśnie śpiewa, niebezpieczeństwo jest prawie takież samo; zamiast swoich romansów, poddawać będzie swoje kontredanse, walce, galopki, fantazje, warjacje, kaprysy — smutne kaprysy! nierozsądne warjacje!
Na Boga! panie przełożone zakładów żeńskich, wymagajcie od swoich nauczycieli, aby wykładali muzykę taką, jakiej się sami uczyli, a nie tę, którą sami tworzą! Jakto! mając arcydzieła tak wielkich mistrzów, tak olbrzymich geniuszów, jak Haydn, Haendel, Gluck, Mozart, Weber i Beethoven, pozwalacie grać gawoty fuszerów?
To nie do uwierzenia! A jednak tak jest, codziennie się to przytrafia.
Biedna Karmelita, z całem swojem uzdolnieniem od natury, na tym punkcie stanęła; zawsze jej tylko dawali kawałki należące do muzyki trzeciego lub czwartego rzędu, a pojęcia nawet nie miała o rozkoszach muzyki prawdziwej. To też z zapałem przyjęła pierwsze słowa dwóch młodych ludzi, tyczące się tego przedmiotu.
Tylko, że między dwoma młodymi ludźmi poczęła się sprzeczka. Kolomban, poważny i myślący jak niemiec, przytem uczeń starego Millera, odnajdywał całą formułę swych myśli i marzeń w muzyce niemieckiej. Kamil, żywy i lekki jak neapolitańczyk, nie rozumiał, nie wielbił ani przypuszczał innej muzyki, jak włoską. I bardzo sprawiedliwie; istniała w ich gustach, co do muzyki takaż sama różnica, jaka zachodziła w ich charakterach. Tysiące więc rozpraw stoczyli z sobą, dotyczących kształcenia się w muzyce Karmelity.
— Muzyka niemiecka, mówił Kolomban, są to namiętności ludzkie włożone w muzykę.
— Muzyka wioska, mówił Kamil, to marzenie zmienione w piosnkę.
— Muzyka niemiecka jest głęboką i smutną, mówił Kolomban, tak jak Ren płynący w cieniu swoich sosen i skał.
— Muzyka włoska jest wesołą i przejrzystą, mówił Kamil, jak morze Śródziemne w cieniu.
Sprzeczka przeciągnęłaby się w nieskończoność, gdyby stateczny breton nie zaproponował był rozejmu. Kolomban oświadczył, że trzeba wykładać jednocześnie młodej dziewicy muzykę Beethovena i Cimarosy, Mozarta i Rossiniego, Webera i Belliniego.
Obie drogi były różne, lecz przez wybieg, prowadziły do jednego celu. Zaczęli więc i młoda dziewczyna brała lekcje od obu przyjaciół.
Po trzech miesiącach, była w stanie śpiewać jakieś trio razem z nimi. Od tego dnia począwszy, szczęście zawitało do domu, tak samo, jak trzy miesiące przedtem, dobrobyt wszedł temi samemi drzwiami i tą samą drogą.
Zbierano się każdego prawie wieczora w małym salonie, w którym Kamil, człowiek przemyślny, powziął zamiar zmienić obicie pewnego dnia w nieobecności Karmelity, aby oszczędzić o ile możności młodej sierocie okropnego wspomnienia pokoju, w którym umarła jej matka. Tam to spędzali między godziną siódmą i dwunastą miłe wieczory, które z wielkiem zdziwieniem wszystkich, tak prędko upływały.
Kolomban, obdarzony barytonowym głosem nadzwyczajnej rozległości, śpiewał to kawałek z Webera lub Mozarta, to Mehula lub Gretrego.
Kamil miał tenor czuły, czysty i anielskiego dźwięku; gdy zanucił arję Józefa: „Pola ojczyste! Hebronie, słodka dolino!“ był w jego śpiewie akcent takiej czułości, smutku tak głębokiego, iż ani Kolomban, ani dziewica przy wykonywaniu tej arji, nie mogli powstrzymać łez cisnących się do oczu.
Karmelita nie ośmieliła się śpiewać sama, dotąd śpiewała i to nie śmiało w dwóch duetach z jednym lub z drugim z przyjaciół, lub też w trio z obydwoma.
Był to głos obszaru i siły nadzwyczajnej; w niektórych arjach minorowych, wychodził z ust tego dziecka śpiew tak przenikający, jak odgłosy trąby w marszu pogrzebowym. Innego razu, głos ten płakał, jak jęk wiolonczeli. W innych chwilach, nuty z ust jej płynące, były rzewne, jak brzmienie kryształowego fletu, albo też smętne, jak odgłosy górskiego rogu.
Dwaj przyjaciele słuchali ją z zachwyceniem, a Kamil, który przedtem ani jednego dnia nie opuścił Opery, nie stąpił tam nogą od czasu, kiedy po raz pierwszy usłyszał tę, którą nazwał perłą Paryża „la Gemma di Parigi“. Obydwaj zdziwieni byli postępami, jakie czyniła Karmelita.
Jednego wieczora osłupieli, słysząc ją śpiewającą całą partycję Don Juana, którą jej przynieśli nie dalej jak wczoraj.
Młoda dziewczyna w samej istocie posiadała niezmierną pamięć; dość jej było raz usłyszeć jaki kawałek, aby go powtórzyć w kwadrans potem, nuta za nutą.
Kolomban posiadał cały zbiór nut szkoły niemieckiej, lecz w parę miesięcy wyczerpał się. Wtedy, Kamil podjął się zaopatrywać potrzeby towarzystwa filharmonijnego; przerzucał wszystkie składy nut, wybierając, rozumie się, sztuki ulubionych swych mistrzów, sztuki, które Kolomban nazywał dziełami poziomej włoszczyzny.
Młoda dziewica gorączkowo pochłaniała wszystkie te partycje i potrochu główka jej zdobiła się najgłówniejszemu dziełami wszystkich wielkich mistrzów; a że śpiew nie przeszkadzał jej do muzyki, przyszło do tego, że po pewnym czasie stała się fortepianistką wielkiej nauki i cudownego talentu.
Tak więc schodziły wieczory, na wzajemnem słuchaniu śpiewu; było to główne zajęcie, następnie po każdym kawałku przychodził jakiś żart Kamila, żart niepohamowany, który przyprawiał słuchaczów, o wybuchy dziecinnego śmiechu.
Albo też opowiadał jaką przygodę z podróży; przygodę dowcipną lub wypadkową, ale zawsze z należytą skromnością.
Jedna okoliczność zwłaszcza, wprowadzała w zdumienie Kolombana, a tą było, że ten niedbały podróżnik, który sam dla siebie zwiedził Włochy, Grecję, Azję mniejszą, jak ptak przelotny, nic nie widząc, nic nie słysząc, nic nie rozumiejąc, od czasu, jak zaczął opowiadać podróże swoje Karmelicie, zdawało się, jakoby podróżował jako uczony, jako malarz i poeta.
To opowiadał swoje poszukiwania w ruinach, to przechadzki przy świetle księżyca nad brzegami ogromnych jezior, wycieczki w spiekłą pustynię lub w dziewicze lasy; wtedy był to inny Kamil, Kamil nieznany, celujący w opisach pełnych barw, namiętności, zapału i prawdy.
Kolomban cały był przejęty tą przemianą, przedstawiał on mu się w świetnym blasku; nie był to już ten lekki, niedbały, wietrzny i urwisowaty ulicznik, lecz kawaler pełen uprzejmości, łączący za jednym razem przymioty i obejście człowieka światowego, oraz brawurę i awanturniczość artysty.
Któż więc dokonał tego celu? Kolomban nie wiedział, a przytem nie myślał zapytywać się o to siebie. Ale my, czytelnicy, którzy jesteśmy ciekawszymi od bretona, szukajmy wspólnie zkąd pochodziła ta zmiana w umyśle i w obejściu Kamila de Rozan, jak się sam czasami przezywał pół żartobliwie, pół dumnie.
Przyczyna tej zmiany nie trudną była do odgadnięcia.
Czy widzieliście kiedy pawia przechadzającego się samotnie po ostrej pochyłości dachu? Nic piękniejszego zaiste, lecz i smutniejszego zarazem, a zwłaszcza nic równie głupiego od jego osoby! Lecz niechaj on tylko zdaleka ujrzy pawicę, natychmiast rozpościera swój wachlarz utkany djamentami, perłami i rubinami.
Więc też djamenty, perły, rubiny, któremi opowiadania Kamila zasiane były, w tenże sam sposób promieniały pod spojrzeniem młodej dziewicy.
Umiał dobrze sprzedać swój towar, jak mówi pospolite, ale dosadne przysłowie.
Kamil przeżył lat dwadzieścia z Kolombanem, a jednak nie uczyniłby jego przyjaźni tego zaszczytu, by wydobyć choć jednę drogocenną perłę ze swego bogatego zbioru i przedstawić ją oczom jego.
Rzecz inna, gdy chodziło o owego tajemniczego i nieznanego bożka, co to krąży niewidomie po nad główkami młodych dziewic; dla niego Kamil nie szczędził skarbów swego rozumu, piękna i wyobraźni.
Tak to się zdarza między dwojgiem starych przyjaciół, tak między mężem i żoną; zdaje im się, iż niepotrzebują wysilać się jedno dla drugiego ale niech tylko ktoś trzeci się pojawi, natychmiast rozmowa świetną się staje, na podobieństwo rozmowy dwóch niemych, którzy raptem odzyskali mowę.
Zacny Kolomban przypisywał poprzednią ponurość i obecne ożywienie się Kamila nie innej przyczynie, jak tylko zmiennemu i kapryśnemu charakterowi młodego człowieka.
Co się tyczy Karmelity, ta wychowaną była w surowym zakładzie żeńskim w Saint-Denis, następnie dozorowała chorą matkę i była świadkiem jej śmierci; smutek też aż dotąd zalegał całą głębię jej życia, a do tego poważny breton mimo swej wiedzy i mimo wiedzy samej nawet młodej dziewicy, prowadził dalej dobroczynne lecz osmucające lekcje pensjonatu.
Gdyby w tej chwili, jakieś wezwanie zmierzające wprost do jej serca zapytało ją, którego z dwóch młodych ludzi więcej kocha, niezaprzeczenie, bez wahania, przez instynkt naturalny i wskutek nieprzezwyciężonej siły, wskazałaby Kolombana.
Jego poważny charakter zamiast oddalać, przyciągał ją do niego, na każdym kroku spotykali się oboje w poglądach, jakie mieli co do wszystkiego.
Kamil, przeciwnie, zupełnie odmiennego był od niej charakteru, jego żywe usposobienie niepokoiło ją, lekkomyślne pomysły uderzały ją, zawsze była gotową w roli starszej siostry wyłajać go jak studenta, gdyż silna i stanowcza jej natura, nadała jej nad Kamilem trochę tej powagi, jaką Kolomban od samego wyjścia z kolegium zyskał nad swym współkolegą amerykańskim.
Miała dla niego raczej pieczołowitość, jaką się ma dla małych dzieci, aniżeli tkliwość, którą się uczuwa dla młodego człowieka.
Gdy pracowała lub była samą i kiedy Kamil wchodził niespodzianie, niezakłopotana mówiła do niego: Odejdź Kamilu, przeszkadzasz mi! Nigdy nie śmiałaby w podobny sposób odezwać się do Kolombana.
Przytem Kolomban nigdy jej nie przeszkadzał. Ztąd wynikło, iż sama Karmelita myliła się co do swoich uczuć; przyzwyczaiła się potrochu uważać tę poufałość, jaka zawiązała się między nią i Kamilem za żywsze uczucie od zwyczajnego, a brała za bojaźń tę miłość, opartą na szacunku i głęboką, która ją przywiązywała do Kolombana.
Kolomban zdawał się ją przytrzymywać, Kamil zaś jak gdyby ją pociągał.
Kochał ją Kolomban, czarował Kamil.
W jakiż to sposób dzieci zapatrują się na życie, jeśli nie jak na girlandę z kwiatów, z których najpiękniejszym jest ten, co najjaskrawiej błyszczy? W jakiż więc sposób młoda dziewica wyobraża sobie miłość, jeżeli nie jako ziemię obiecaną, w której będzie mogła ułożyć wieniec swych marzeń?
Życie z Kolombanem, to nauka i praca nieustanna; życie z Kamilem, to wieczna podróż pośród krainy osnutej fantazją.
Jeżeli Karmelicie przyszła ochota nauczyć się wieczorem jakiej sztuki na fortepian, o której przedtem mówiono, Kolomban mówił do niej:
— Jutro będziesz ją miała.
Lecz Kamil, prędki w zadawalaniu cudzych życzeń, tak, jak gorliwym był w zaspakajaniu swych własnych, Kamil, choćby o północy, mimo ulewy, mimo że składy muzyki zamknięte były, a ich właściciele spali, Kamil nie zważając na deszcz, ani na spóźnioną godzinę, obiegał cały Paryż, narobił hałasu u drzwi magazynu tak, iż właściciel ujęty wysoką ceną, jaką mu młody człowiek ofiarował, otwierał mimo późnej pory.
Pewnego dnia w ogrodzie Luksemburskim, Karmelita objawiła, ale to mimochodem prawie, chęć posiadania jednego lub dwóch kwiatów kasztana różowego.
— Znam ja, odpowiedział Kolomban, jednego ogrodnika, który mieszka na ulicy Zdrowia, z powrotem otrzymasz, droga Karmelito, cały bukiet tego kwiatu.
Ale Kamil zręczny jak kot, mimo sprawiedliwych uwag, jakie mu czynił Kolomban, przypominając, iż się znajduje w publicznym ogrodzie, Kamil wdrapał się na drzewo, ułamał całą gałęź kasztana różowego i zeszedł z tryumfem, nie będąc dostrzeżony przez żadnego z ogrodników.
Bo u niego była jakaś łączność między szczęściem i zuchwalstwem; wróżbiarz badając rękę Kamila, z pewnością znalazłby na niej idącą od pagórka Marsa do pięści, linję szczęścia prostą, wyraźną, bez żadnego zboczenia lub złamania.
W samej rzeczy, niepodobieństwem było być zarazem więcej lekkomyślnym i więcej szczęśliwym niż Kamil.
Takie i tym podobne fakty, które powtarzały się co chwila i przy każdej sposobności, natchnęły Karmelitę wielkiem uczuciem dla młodego człowieka, uczuciem, które płynęło tyleż z podziwu, ile z uwielbienia.
Kolomban spostrzegł, po kilku oznakach, silę atrakcji, jaką wywierał kreol na młodą panienkę.
— Bardzo to naturalne, pomyślał zrazu, nie zaniepokoiwszy się tą atrakcją, on jest piękny, wesoły, ma wdzięk i blask, gdy tymczasem ja posiadam tylko smutek i siłę.
Potem, potrochu w uczciwości serca, a w miarę jak myślał o tem, czoło jego coraz bardziej się zaciemniało, a serce ściskało, mówił do siebie:
— Wielki Boże! przeznaczyłeś mi, abym mając dwadzieścia cztery lata, był poważnym i surowym jak starzec! Cóż to za smutny towarzysz byłby ze mnie dla młodej ośmnastoletniej dziewicy, której wszystkie zachcenia różne są od moich?... A jednakowoż, dodawał wątpiąc jeszcze, wszystko mi mówi, iż byłem w możności zapewnić szczęście Karmelity i że miałbym był tę możność i siłę, tak, jak mam pragnienie i wolę.
Potem patrzał jak piękni, młodzi, z uśmiechem na ustach, przyciskali się jedno do drugiego i zdawało mu się, że dwie aureole młodości jaśniejące po nad ich czołami, zbiegły się w jednę i że była to aureola miłości. Wtedy, potrząsał głową i blady, stawał w cieniu, podczas gdy Kamil i Karmelita jaśnieli światłem.
— Napróżno staram się łudzić, mówił, ci dwoje kochają się i bardzo sprawiedliwie; zdają się być stworzeni dla siebie... A jednak, marzyłem o innej przyszłości dla niej... Droga Karmelita! byłbym z niej zrobił wielką i dostojną damę! Kamil widzi lepiej odemnie; on z niej zrobi szczęśliwą kobietę.
I począwszy od tej chwili Kolomban, mimo dotkliwego żalu, mimo smutku, który go codzień więcej opanowywał, postanowił wyrzec się najzupełniej samego siebie i zbogacić Kamila skarbami jakie nagromadził.
Jednego wieczora, gdy Kamil i Karmelita śpiewali przepysznym głosem, wsparci jedno na drugiem, z włosami igrającemi, pomieszanem tchnieniem, duet miłosny, w którym grały wszystkie odcienia ludzkiej namiętności, Kolomban, przyszedłszy do swego pokoju położył rękę na ramieniu Kamila, spojrzał na niego poważnie oczami łez pełnemi, z piersią wezbraną westchnieniem, lecz głosem łagodnym rzeki do niego:
— Kamilu, czy ty kochasz Karmelitę?
— Ja? zawołał Kamil zarumieniwszy się. Przysięgam ci...
— Nie przysięgaj Kamilu, a posłuchaj mnie, powiedział Kolomban. Ty kochasz Karmelitę mimo twej wiedzy być może, ale ty ją kochasz głęboko, jeżeli nie w ten sam sposób to przynajmniej tak bardzo jak ja.
— Lecz Karmelita?... odezwał się Kamil.
— Nie zapytywałem Karmelity, odrzekł Kolomban. Bo po cóż? Nie, ja wiem i bez tego, jaki jest stan jej serca. Wyznaję na pochwałę was obojga, iż walka była długą i że to stało się poniekąd mimo waszej woli, iż pociągnięci byliście jedno ku drugiemu... Otóż chcę powiedzieć, jaki jest mój zamiar...
— Nie, nie! zawołał Kamil, to ja winienem oznajmić ci mój zamiar, Kolombanie. Dość już długo, jak otrzymuję wszystko od ciebie, nic od siebie nie dając, jak odbieram dowody twego poświęcenia, nie będąc w stanie odwzajemnić się! Może masz i słuszność; tak jest, jestem na drodze zdradzenia naszej przyjaźni; lecz o tej miłości mojej, przysięgam ci, Kolombanie, nigdy jej nie mówiłem; aż do tej chwili, do tej godziny, w której wydarłeś miłość tę z głębi serca mojego, aby ją przed oczy przedstawić, skrywałem ją przed samym sobą... Jestto pierwszy błąd, jakiego dopuściłem się przeciwko tobie, ale powtarzam ci raz jeszcze, dążąc na wyżynę naszej potrójnej przyjaźni, anim przypuścił, iż wprost cło miłości zmierzam. Tyś to dostrzegł, a nie ja; dzięki ci, ty mi to oznajmiasz, tem lepiej, jest czas jeszcze! Tak, tak, drogi Kolombanie, byłem blizki pokochania Karmelity, a miłość ta nabawia mnie strachu, tak jak gdyby Karmelita była żoną mojego brata! Powziąłem więc, słuchając ciebie, zgłębiwszy serce moje i zobaczywszy przepaść, postanowienie: dziś zaraz, wieczorem, odjeżdżam!
— Kamilu!
— Odjeżdżam... położę między memi chęciami i moją namiętnością granicę nieprzebytą; przepłynę morze i żyć będę w głębi Szkocji lub Anglji, lecz opuszczę Paryż, opuszczę Karmelitę, ciebie nawet opuszczę.
Kamil rozpłynął się we łzach i rzucił się na kanapę.
Kolomban stał spokojny i silny, jak skała na jego ojczystych wybrzeżach, o które od sześciu tysięcy lat rozbijają się bałwany morskie.
— Dziękuję ci za twój szlachetny zamiar! powiedział, jestem ci wdzięczny, jak za największe poświęcenie, jakiebyś był w stanie zrobić, ale zapóźno już Kamilu.
— Jakto, zapóźno? odparł kreol podnosząc twarz całą łzami zalaną.
— Tak jest, zapóźno! wyrzekł Kolomban. Choćbym przez egoizm przyjął twoje poświęcenie, czyż wyrwałbym z serca Karmelity miłość, jaką ma dla ciebie.
— Karmelita mnie kocha? czy pewnym jesteś? zawołał Kamil zrywając się.
Kolomban zrozumiał ile było miłości własnej w tym błysku radości, który przez oczy Kamila trysnął z duszy jego.
— Odjadę, wyrzekł, co z oczu, to z myśli.
— Wy się nie rozłączycie, odparł Kolomban, czyli raczej ja was nie rozłączę. Byłbym chyba nikczemnikiem, gdybym nie potrafił wyrzec się miłości, któraby się stała nieszczęściem brata i siostry.
— Kolombanie, Kolombanie! wykrzyknął kreol, widząc wysiłek, jaki czynił przyjaciel jego nad sobą samym.
— Nie lękaj się o mnie, Kamilu; wakacje zbliżają się za kilka dni, odjadę więc.
— Nigdy!
— Pojadę, tak pewno jak że ci to mówię. Tylko, dodał breton drżącym głosem, czy przyrzeczesz mi jednę rzecz, Kamilu?
— Jaką?
— Żebyś uczynił Karmelitę szczęśliwą.
— Kolombanie, wyrzekł kreol rzucając się w objęcia swego przyjaciela.
— Przysięgnij mi uszanować ją, aż póki nie zostanie żoną twoją.
— Przed Bogiem przysięgam, uroczyście wyrzekł Kamil.
— Kiedy tak, powiedział Kolomban ocierając z łez oczy, przyspieszę wyjazd mój o kilka dni, bo ty to rozumiesz dobrze, Kamilu, ciągnął dalej breton stłumionym głosem, jakkolwiek silny jestem, lecz za świeżo zrezygnowałem, abym mógł mieć nieustannie przed oczami widok waszego szczęścia... Drażniłbym was jak wyrzut!... Pojadę więc zaraz jutro, a rozpacz moja to będzie miała dobrego w sobie, że pozwoli mojemu biednemu ojcu cieszyć się kilkoma dniami szczęścia więcej.
— O, Kolombanie! zawołał Kamil ściskając szlachetnego bretona, o! Kolombanie! jakże ja jestem słabym i nędznym w porównaniu z tobą. Przebacz mi, iż cię popycham do zrzeczenia się szczęścia całego życia twojego, lecz, widzisz mój drogi, czcigodny Kolombanie, zdradzałem cię mówiąc, iż odjadę, jabym był nie odjechał: byłbym się zabił!
— Nieszczęśliwy! wyrzekł. Ja odjadę i nie zabiję się, bo mam ojca.
Następnie głosem więcej spokojnym powiedział:
— A jednak, ty to pojmujesz, że można umrzeć dla kobiety, którą się kocha, nieprawdaż?
— Przynajmniej nie rozumiem, jak można żyć bez niej.
— Masz słuszność, odparł Kolomban, toż i mnie przecie ta sama myśl przyszła do głowy.
— Tobie, Kolombanie? wyrzekł Kamil przestraszony, gdyż takie słowa w ustach ponurego bretona, inne miały znaczenie, niż u lekkomyślnego kreola.
— Tak jest, mnie Kamilu... Lecz bądź spokojny, dodał.
— Tak, gdyż jak powiedziałeś, masz ojca.
— A do tego jeszcze, mam was oboje, moi dobrzy przyjaciele i lękałbym się zostawić wam wyrzut sumienia. Pójdź więc do siebie Kamilu, jestem spokojny, mam już tylko jedno teraz życzenie: zobaczyć się z ojcem.
Potem, kiedy Kamil niecierpliwy, zostawił go ponurego i zrozpaczonego, jak drzewo obdarte z liści listopadowym wiatrem:
— Mój ojcze, wyrzekł Kolomban, a! powinienem się był wcale z tobą nie rozstawać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.