Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Oda do przyjaźni.

A teraz zobaczmy, co robi pan Gerard przez czas, gdy w parku jego spełniał się ten ważny wypadek, któryśmy opowiedzieli.
Widzieliśmy go spieszącego do pałacu na wezwanie nieznajomego, gdzie zniknął nam z oczu.
W przedsionku czekał na niego człowiek dobrego wzrostu, odziany długim płaszczeni, w kapeluszu nasuniętym na oczy.
Człowiek ten był tyle ostrożnym, że się me pokazał.
Pan Gerard szedł prosto do niego. Zrobiwszy dwa kroki, wiedział już z kim ma do czynienia.
— A! a! to ty Gibassier, pomruknął.
— Ja, w własnej swojej osobie, szanowny panie Gerard, odpowiedział galernik.
— I przybywasz od?...
— Tak, dokończył Gibassier.
— Od?... powtórzył pan Gerard, niechcąe ryzykować się na niepewne.
— Od naszego zwierzchnika, przecież! powiedział Gibassier, starając się ominąć drażliwe drobnostki.
Wymówiony przez tego służalca wyraz zwierzchnik, mający oznaczać wspólnego pana, wywołał uśmiech na usta przyszłego deputowanego.
Przez chwilę milczał, przygryzając usta, nakonicc odezwał się:
— Przysyła zatem po mnie?
— Tak, przysyła mnie po pana, odparł Gibassier.
— I wiesz czego żąda?
— Nie mam o tem pojęcia.
— Czyż byłoby to z powodu?...
Zawahał się.
— O! możesz pan mówić z zaufaniem, powiedział Gibassier wiesz przecie, że wyjąwszy uczciwość, jestem drugim tobą.
— Czy byłoby to z powodu pana Sarranti.
— Istotnie, mogłoby to być, i ja tak myślę, zauważył Gibassier.
Pan Gerard nietylko zniżył głos, ale głos ten przybrał lekki odcień wzruszenia.
— Czy spełnienie wyroku odłożono na inny dzień. zapytał.
— Nie sądzę, wiem z pewnego źródła, że wydano rozkaz katowi, aby był gotów na trzecią godzinę, i że skazany poprowadzony został do Conciergerie.
Pan Gerard westchnął, a westchnienie to widocznie wydobyło się z piersi ciężko przytłoczonej.
— I nie możnaby do jutra rana odłożyć tego, co mamy zrobić dziś wieczór? zapytał jeszcze.
— O! to niepodobne! zaprzeczył Gibassier.
— Jest to więc ważna sprawa?
— Bardzo nawet.
Pan Gerard spojrzał przenikliwie w oczy Gibassiera.
— I utrzymujesz, że nie wiesz o co chodzi?
— Przysięgam panu na Świętego Gibassiera.
— A zatem wezmę tylko kapelusz.
— Weź pan, panie Gerard, wieczory są chłodne i mógłbyś się zakatarzyć.
Pan Gerard zdjął z haka kapelusz.
— Jestem gotów, powiedział.
— A więc jedźmy, dodał Gibassier.
Przy bramie czekał fiakr.
Na widok fiakra, który jak wszystkie wogóle fiakry podobny był do karawanu, dreszcz mimowolny przeszedł pana Gerarda.
— Siadaj, powiedział do Gibassiera, ja później.
— O! niepozwolę na to, przysięgam panu, odrzekł Gibassier.
Galernik otworzył drzwiczki, wsadził z grzecznością pana Gerarda do powozu, poczem usiadł obok, zamieniwszy jeszcze parę słów z woźnicą.
Fiakr puścił się drobnym truchtem do Paryża, gdyż Gibassier wyrozumował sobie, że może zmienić marszrutę, wskazaną przez Salwatora, sądząc, że wszystko jedno, gdzie zawiezie pan a Gerarda, byle go z domu wyprowadził.
— Dobrze! pomyślał sobie Gerard uspokojony nieco powolną jazdą, jeżeli jest to sprawa ważna, nie jest przynajmniej bardzo pilna.
Po tej rozsądnej uwadze, najgłębsze milczenie zapanowało w powozie przez ciąg pierwszej wiorsty. Gibassier przerwał pierwszy.
— O czem myślisz tak uparcie, kochany panie Gerard? zapytał.
— Przyznaję, panie Gibassier, odpowiedział filantrop, że myślę o nieznanym mi celu tej niespodzianej wizyty.
— I to cię kłopocze?
— To mnie zajmuje, przynajmniej.
— Wiesz pan! gdybym był na twojem miejscu, wcale by mnie to nie zajmowało, przysięgam.
— Dlaczego?
— O! to bardzo rzecz prosta! Zważ pan, że powiedziałem na twojem miejscu, nie na swojem.
— Tak, uważałem, ale dlaczego powiedziałeś „na twojem miejscu?“
— Bo gdyby moje sumienie było tak czyste jak twoje, czując się być zupełnie godnym względów fortuny, nie robiłbym zaszczytu memu przeznaczeniu, obawiając się jego ciosów.
— Zapewne, zapewne, mruknął Gerard, kiwając melancholijnie głową, ale fortuna ma tak dziwne nieraz wybryki, że nie obawiając się niczego, można być przygotowanym, na wiele rzeczy.
— Prawdziwie, gdybyś pan był żył za czasów Talesa, Grecja zamiast mieć siedmiu mędrców, byłaby ich miała ośmiu, kochany panie Gerard, do ciebie to zastosowaćby można ten piękny wiersz: „Mędrzec jest gotów na ciosy wszelakie!“ Uważaj pan, że powiedziałem, gotów, nie zaś zrezygnowany, gdyż jeżeli jesteś gotów, nie wydajesz mi się wcale zrezygnowanym. Tak, masz pan słuszność, ciągnął dalej Gibassier głosem uroczystym i przesadnym: fortuna ma dziwne wyskoki; dlatego to starożytni, którzy nie byli głupi, przedstawiali ją czasem siedzącą na wężu, co znaczy, że stoi powyżej roztropności. Jednakże na twojem miejscu, powtarzam to panu, nie troszczyłbym się napróżno. Cóż mogłoby ci się przytrafić? Miałeś szczęście być sierotą od dziecka, nie możesz zatem obawiać się śmierci rodziców, lub skompromitowania przez nich; nie jesteś pan żonatym i z tego powodu nie obawiasz się stracić żony lub być przez nią zdradzonym; jesteś miljonerem i większa część majątku mieści się w dobrach ziemskich, nie potrzebujesz zatem się lękać, by zrujnował cię notarjusz, lub zarwał jaki bankrut; cieszysz się zdrowiem, tą cnotą ciała; posiadasz cnoty, to zdrowie duszy; masz poważanie między współobywatelami, którzy chcą cię obrać deputowanym; twój dyplom kawalera legii honorowej, jako dobroczyńcy ludzkości, już jest u podpisu, wprawdzie to sekret, ale mogę go panu powiedzieć w zaufaniu; nakoniec pan Jackal ceni cię tak wysoko, że dwa razy w tydzień, jakkolwiek ważne by miał zajęcia, przyjmuje cię w swoim gabinecie na pogadankę sam na sam; jednem słowem, utrzymujesz i otrzymasz sprawiedliwą nagrodę za pięćdziesiąt lat filantropii i poczciwości. Cóż ci więc brakuje? Czego możesz się obawiać? Powiedz!
— Kto wie! westchnął Gerard, jakiej niespodzianki może, kochany panie Gibassier.
— Niech i tak będzie, jeżeli chcesz koniecznie. Ale nie mówmy już o tem, mówmy o czem innem.
Gerard skinął głową, jak gdyby chciał powiedzieć: Mówmy o czem tylko zechcesz, byłeś ty mówił, a ja mógł milczeć. Gibassier wziął ten znak za przyzwolenie, gdyż ciągnął dalej:
— Tak, mówmy o czemś weselszem, wszak nie będzie to trudno, nieprawdaż?
— Nie.
— Przyjmowałeś pan dzisiaj kilku przyjaciół na obiedzie, kochany panie Gerard? Uważ, że pozwalam sobie nazywać cię kochanym panem Gerard, gdyż od czasu do czasu nazywasz mnie także kochanym panem Gibassier, i teraz także zrobiłeś mi ten zaszczyt.
Pan Gerard się skłonił. Gibassier oblizał usta.
— Musiałeś im wyprawić tęgi obiad, hę?
— Tak mi się zdaje, nie chwaląc się.
— A ja jestem tego pewny, sądząc z zapachów, jakie zalatywały z kuchni do przedsionka, w którym czekałem chwilę.
— Starałem się o ile można, odrzekł skromnie Gerard.
— I ciągnął dalej Gibassier, obiadowaliście w parku, na trawniku?
— Tak.
— Widok prześliczny musiał być. Czy śpiewano przy obiedzie?
— Miano właśnie podać wety, w chwili, gdy przybyłeś.
— Tak, spadłem jak duch Banka w Makbecie lub Komandora w Don Juanie.
— To prawda, powiedział Gerard, uśmiechając się z przymusem.
— Lecz, mówił dalej Gibassier, przyznaj, iż jest w tem trochę twojej winy, drogi panie Gerard.
— Jakto?
— Bezwątpienia. Przypuśćmy, że raczyłeś zaprosić mnie wraz z innymi przyjaciółmi, otóż można stawić tysiąc przeciw jednemu, drogi panie Gerard, że zasiadłszy u twego stołu od początku obiadu, nie byłbym przyszedł popsuć go przy końcu.
— Wierzaj, drogi panie Gibassier, pospieszył powiedzieć Gerard, że żałuję bardzo mojego zapomnienia, lecz upewniam cię, iż było ono mimowolne i od ciebie tylko zależeć będzie, abym je naprawił.
— Wątpię bardzo, powiedział Gibassier, udając głęboki, smutek, gdyż w istocie gniewam się bardzo na pana.
— Na mnie?
— Tak, zraniłeś mi pan serce, a wiesz o tera, mówił, podnosząc z ruchem rozrzewniającym rękę do piersi, że rany w serce zadane bywają śmiertelne. Niestety! ciągnął dalej, przechodząc ze smutku do narzekania, jeszcze jedna wiara, która gaśnie, jeszcze jedno złudzenie, które odbiega, jeszcze jedna czarna karta do zapisania w księdze już tak ponurej mego życia! O przyjaźni! lekkomyślna i niestała przyjaźni, którą lord Byron tak fałszywie nazwał miłością bez skrzydeł, ileż złego mi wyrządziłaś i ile jeszcze zadasz mi boleści! Miał słuszność poeta, że zamiast napisać odę na pochwałę przyjaźni, wykrzyknął z goryczą: „Dzisiaj twoje ołtarze, o bogini! nie są już oświecone ogniem poświęceń, w sklepieniach twojej świątyni nie rozlega się już odgłos śpiewu twoich wiernych. Wypędzona przez interes ze swego dawnego pobytu, błąkasz się teraz sama, opuszczona, igraszka nieszczęśliwa ludów, dworów i wszystkich nędznych śmiertelników, których męczy brudna chciwość. Pomiędzy ludźmi pyszniącymi się swemi bogactwy, urodzeniem i wielkością, któż zwraca uwagę na twe wołanie, któż lituje się nad twem nieszczęściem, któż odwiedzi twoją świątynię? Niestety, niestety! nieszczęśliwy Gibassier, jak Portland, bohater poematu, sam jeden domaga się tam wejściau.
Po tej pretensjonalnej przemowie, której głębokiej uczoności nie ocenił dostatecznie pan Gerard, były galernik wyciągnął żółtą fularową chustkę, i udawał, że ociera oczy.
Filantrop z Vanvres, który nie rozumiał i przyznać musimy, zrozumieć nie mógł, gdzie zmierza gadanina jego towarzysza, sądził, że w istocie jest wzruszony i zaczął go pocieszać, tłómacząc się zarazem.
Lecz tenże ciągnął dalej:
— Świat teraźniejszy musiał się stać bardzo złym, kiedy świat starożytny cytuje, nie licząc Achilla i Patrokla, aż cztery przykłady przyjaźni, która z ludzi robiła półbogów, jak Herkulesa i Piritousa, Oresta i Pylada, Eurjala i Nisusa, Damona i Pytiasza, przeciwko którym to przykładom nie ma nic do przeciwstawienia. O! my żyjemy prawdziwie w wieku piekielnym, kochany panie Gerard!
— Chcesz pan pewno powiedzieć, że jesteśmy przy rogatce Piekielnej, powiedział stangret, który zatrzymawszy fiakra, stanął przy drzwiczkach i usłyszał ostatnie słowa Gibassiera.
— A! jesteśmy przy rogatce Piekielnej? powiedział Gibassier, przybierając głos naturalny. Ho! ho! droga nie wydała mi się długą. Ileż to już czasu jakeśmy wyjechali?
Wydobył zegarek.
— Godzina i kwadrans, słowo daję! przyjechaliśmy już, kochany panie Gerard.
— Ależ, zapytał tenże z niepokojem, nie jesteśmy na ulicy Jerozolimskiej, zdaje mi się?
— A któż panu powiedział, że jedziemy na ulicę Jerozolimską? Nie ja przecież, mówił Gibassier.
— Gdzież zatem jedziemy? zapytał filantrop zdziwiony.
— Ja idę za swojemi interesami, powiedział galernik, a jeżeli pan także masz jakie, radzę ci zajmij się niemi.
— Ależ mnie żadne interesa nie sprowadzają do Paryża, powiedział Gerard osłupiały.
— A! tem gorzej! bo gdybyś trafem miał dzisiaj interes w stolicy i gdyby ten interes był w tym cyrkule, to byłbyś już na miejscu.
— Ależ, mości Gibassier, zawołał Gerard, prostując się, czy przypadkiem nie żartujesz sobie ze mnie?
— Trochę zakrawa na to, mości Gerard, odparł galernik, wybuchając śmiechem.
— A zatem pan Jackal nie oczekuje mnie? krzyknął Gerard wściekle.
— Nietylko cię nie oczekuje, lecz mogę ci jeszcze powiedzieć, że wchodząc do niego o tej godzinie, zrobisz mu nie bardzo przyjemną niespodziankę.
— To ma znaczyć, żeś mnie wywiódł w pole, mości ladaco! powiedział Gerard, odzyskując zuchwałość w miarę, jak znikało niebezpieczeństwo.
— Najzupełniej cię zwiodłem, szlachetny panie Gerard. Teraz skwitowaliśmy się, czyli zrównali, jak zechcesz.
— Ależ ja ci nigdy nic złego nie zrobiłem, Gibassierr krzyknął pan Gerard. Zkądże taki żart niewczesny?
— Ty nigdy nic złego mi nie wyrządziłeś? mówił Gibassier. On powiada, że mi nigdy nic złego nie wyrządził, niewdzięcznik! A o czemże mówimy od wyjazdu z Vanvres, jeżeli nie o czarnej niewdzięczności? Jakto, drogi przyjacielu, dajesz w swojej willi w Vanvres świetną ucztę gastronomiczno-polityczną, zapraszasz na tę ucztę wyborczą i kuchenną swoich najbliższych znajomych, a nie uprzedzasz o tem najczulszego przyjaciela, twego Piritousa, Pilada, Eurjala, Damona, twego wreszcie drugiego siebie samego! Zapominasz o nim jak o torbie najpotrzebniejszej w podróży; odrzucasz jego poświęcenie. Niech bogowie ci wybaczą, lecz co do mnie chciałem się pomścić za zniewagę w sposób, w jaki mi była wyrządzoną: pozbawiłeś mnie swego obiadu, ja pozbawiłem twój obiad ciebie samego. Cóż na to mówisz? I zamykając prędko drzwiczki: Wziąłem fiakra o czwartej godzinie, powiedział, a że niechcę, aby cię zdarł zanadto, powiadam ci czas, co do ceny zaś, to pięć franków za sześćdziesiąt minut, dopokąd podoba ci się go zatrzymać.
— Jakto, krzyknął Gerard, który nie mógł nigdy przezwyciężyć swego pociągu do oszczędności, ty nie płacisz?
— A to dobre! mówił Gibassier, gdybym zapłacił, w czemże byłby żart?
I kłaniając mu się z uszanowaniem trochę szyderskim: Do wadzenia, szanowny panie Gerard, powiedział, i znikł.
Pan Gerard osłupiał.
— Gdzie mam cię zawieść, obywatelu? Wiesz, że wzięto mnie o czwartej i że zgodzony jestem pięć franków za godzinę, licząc w to powrót próżny?
Pan Gerard chciał gniewać się na woźnicę, ależ to nie było winą tego poczciwego człowieka, wzięto go na stacji, ugodzono i pojechał w dobrej wierze. Gibassier był jedynie człowiekiem, na którego mógł się oskarżać pan Gerard.
— Do Vanvres, powiedział, lecz pięć franków na godzinę mój przyjacielu, to nie darmo.
— A! jeśli wam się podoba mnie tu zapłacić, to jeszcze wolę, na czas jaki się zanosi.
Pan Gerard wysunął nos i spoglądał na niebo. W samej rzeczy, burza zbierała się nad Vaugirard i słychać było głuchy huk grzmotów.
— Nie, powiedział Gerard, zatrzymuję cię do Vanvres, przyjacielu, i jak można najprędzej.
— O! pojedziemy jak będzie można obywatelu, odpowiedział woźnica, biedne zwierzęta mają tylko po cztery nogi i nie mogą więcej zrobić, jak to co można zrobić czterema nogami.
I siadając na swoje miejsce, zawrócił napowrót drogą do Vanvres, mrucząc pod nosem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.