Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Obiad na trawniku.

Pośrodku olbrzymiego trawnika, jak kobierzec rozciągniętego u stóp pałacu, do którego wiodły przepyszne schody kamienne formujące balkon, pan Gerard kazał zastawić stół i zasiadło w około niego jedenastu gości, zaproszonych pod pozorem obiadu, w rzeczywistości jednak, aby pomówić o nadchodzących wyborach.
Pan Gerard starał się ograniczyć liczbę zaproszonych do jedenastu obcych i w dodatku gospodarz domu, co czyniło razem dwunastu biesiadników. Pan Gerard byłby umarł ze strachu lub co najmniej byłby przebył bardzo przykry obiad, gdyby siedziało trzynaście osób; ten uczciwy człowiek był nadzwyczaj przesądny.
Zaproszonymi byli znaczniejsi mieszczanie z Vanvres.
Obywatele ci przyjęli z gotowością zaproszenie Vanvryjskiego magnata, gdyż pan Gerard mógł być za takiego uważany. Wyznawali oni dla zacnego człowieka, którego Opatrzność uczyniła ich współobywatelem, pobożny szacunek, i dowiedzionoby im prędzej, że słońce nie świeci w samo południe, aniżeli powstałaby w ich umyśle najlżejsza wątpliwość, co do bezprzykładnych cnót tego Joba.
Mieszcznie zazdrośni, pyszni, egoiści, zdawali się zapominać swych wad wobec skromności, poświęcenia i zaparcia ich nieporównanego współobywatela; nikt w istocie w Vanvres i jego okolicach nie mógł się uskarżać na pana Gerarda, wiele osób przeciwnie głosiło jego pochwały. Nie był nic nikomu winien, a każdy był mu coś dłużny: ten pieniądze, ów zawdzięczał mu wolność inny znów życie.
Głos publiczny z Vanvres i jego okolicznych zamków, wskazywał go jawnie do zasiadania w izbie deputowanych; kilku nawet obywateli bardziej zapalonych, wymieniło izbę parów.
Ale zwrócono ich uwagę, że nie można wejść do izby parów tak, jak do akademii, i że chcąc dostać się tam, trzeba pierwej należeć do pewnych kategoryj, a ponieważ izba deputowanych była jednym ze środków dojścia do parostwa, połączyli się oni z tymi współobywatelami, którzy proponowali, aby obrać pana Gerarda na przedstawiciela departamentu Sekwany.
Dwa lub trzy dni przedtem znaczniejsi obywatele wioski przybyli w deputacji do pana Gerarda, aby objawie gorącą sympatję, jaką cała ludność w Vanvres żywiła dla niego.
Pan Gerard początkowo odrzucił ze skromnością zaszczyt, którym chciano go obdarzyć, oświadczając, że w swej duszy i sumieniu, co mogło być prawdą, czuje się być niegodnym, dodając, że nie dosyć zrobił jeszcze dla kraju, a w szczególności dla okręgu Vanvres.
Obwiniał się sumiennie, mówiąc, iż jest większym grzesznikiem, aniżeli przypuszczają; dowodził nawet, że jest wielkim zbrodniarzem, co wywołało głośny wybuch śmiechu pewnego rolnika, który marzył o wzorowym folwarku, na urządzenie którego myślał pożyczyć od niego pieniędzy, a który był jednym z głównych propagatorów wyboru szanownego pana Gerarda.
Nalegano zatem pomimo formalnej odmowy, aby zasiadł w izbie, a pan Gerard, powiedziawszy swym przywiązanym współobywatelom:
— To wy, panowie, zmuszacie mię do tego, to wy chcieliście tego, rozkazujcie, a ja będę posłuszny! Skończył na tem, że przyjął tę godność i upoważnił swoich przyjaciół do wniesienia kandydatury.
Rolnik wyż wspomniany, gorący rojalista, wziął na siebie obowiązek oznajmienia tego jeszcze wieczora wszystkim okolicznym zamkom wielkiego wypadku, to jest przyzwolenia pana Gerarda, i miał zarazem w pierwszym wolnym dniu od zajęć z pszczołami (gdyż oczekując wzorowego folwarku, zajmował się tymczasem sprzedażą miodu), udać się do Paryża, aby ogłosić tamże kandydaturę Gerarda we wszystkich dziennikach.
Ma się rozumieć, że pan Gerard uczęstował hojnie deputację przed odejściem i zaprosił ją na obiad w nadchodzący czwartek.
V skutek więc tego zaproszenia, zastajemy jedenastu delegowanych przy stole, gdyż, jak można się było spodziewać, ani jeden nie chybił, a sądząc z wesołości, jaka błyska z oczu biesiadników, żaden z nich nie żałuje przyjęcia tych zaprosin.
W istocie był to wieczór pogodny, świeży; potrawy znakomite, wino wyborne; była mniej więcej szósta godzina popołudniu; od piątej siedziano już przy stole i każdy kolejno próbował użyć na swoją korzyść śmiałości, jaką wzbudzało w nich mocne wino gospodarza, chcąc ze swego siedzenia zrobić trybunę, a z pogadanki przemowę, jak gdyby zamiast być przy końcu obiadu pod gołem niebem, znajdowali się przy końcu sesji w sali obrad.
Nasz rolnik dawał dowód swej obecności przy uczcie, pomrukując tylko raz po raz zachrypniętym głosem wyrazy bez związku, jakie bezwątpienia były pochwałą gospodarza, na rozkazy którego oddawał swoje życie i życie pszczół swoich.
Notarjusz, takiż prawie entuzjasta, jak rolnik, przeczytał głosem prokuratorskim toast, w którym porównywując pana Gerarda z Arystydesem, głosił wyższość mieszkańców Vanvres nad Ateńczykami, których znudziło powtarzanie wyrazu Arystydes „Sprawiedliwy“, gdy Vanvrejczycy nie byli wcale znudzeni nazywaniem pana Gerarda „Czcigodnym“.
Jakiś były urzędnik zaśpiewał wierszyki zastosowane do okoliczności, opiewające, że pan Gerard pokona hydrę anarchii z równem powodzeniem, jak syn Jowisza i Alkmeny pokonał hydrę Lerny.
Doktor, który robił poszukiwania nad wynalezieniem środków lekarskich przeciwko wściekliźnie, przypomniał pewną okoliczność, gdy pan Gerard uzbrojony w dubeltówkę, oswobodził kraj od psa wściekłego, który był prawdziwą klęską, i wypił toast gwoli nadziei, jak a pozostała jeszcze nauce, w odnalezieniu środka przeciwko tej straszliwej chorobie, nazwanej wścieklizną.
Nakoniec ogrodnik lubiący kwiaty, znikł na chwilę i powrócił z wieńcem z wawrzynów i gwoździków, i uroczyście włożył go na głowę pana Gerarda, co byłoby sprawiło wrażenie rozrzewniające, gdyby nie złośliwy jakiś garbusek, który niewiadomo z jakiego tytułu wcisnął się do szanownej delegacji, nie był zauważył, że laur był poprostu wierzbiną.
Zachwycenie było ogólne, radość błyszczała w oczach, pochwały sypały się z ust, żadna chmurka nie zaćmiła uroczystości; był to jednem słowem zapał i zdawało się, że każdy z obecnych gotów jest oddać życie za jedną kroplę krwi tego wielkiego obywatela, noszącego nazwisko Gerard.
W chwili właśnie tej upajającej szczęśliwości, służący przyszedł oznajmić panu Gerard, że jakiś nieznajomy pragnie z nim mówić natychmiast.
— Czy nie powiedział swego nazwiska? zapytał pan Gerard.
— Nie, panie.
— Powiedz mu zatem, dodał majestatycznie szanowny właściciel zamku, że przyjmuję tylko ludzi, którzy mogą powiedzieć swoje nazwisko i wyjawić interes w jakim przychodzą.
Służący poszedł z odpowiedzią.
— Brawo! brawo! brawo! krzyknęli biesiadnicy.
— Jak to dobrze powiedziane! odezwał się notarjusz.
— Co to będzie za wymowa, gdy zasiądzie w izbie, dodał doktor.
— Co za godność, gdy zostanie ministrem! dorzucił garbusek.
— O! panowie, panowie! odezwał się skromnie uczciwy pan Gerard.
Służący powrócił. — A zatem, ten nieznajomy, zapytał pan Gerard, czego chce i od kogo przybywa?
— Przybywa od pana Jackala i chce panu powiedzieć, że egzekucja pana Sarranti odbędzie się jutro.
Pan Gerard pobladł śmiertelnie, zmienił się do niepoznania w mgnieniu oka; zerwał się i poszedł spiesznie za służącym, powtarzając głosem wzburzonym:
— Idę, idę!
Jakkolwiek goście pana Gerarda dobrze już byli podchmieleni, jednak nie uszło ich uwagi wrażenie, jakie na nim uczyniła ta wiadomość. I podobnie jak zaćmienie słońca sprowadza noc, tak zniknięcie pana Gerarda wywołała chwilowe milczenie.
Ponieważ jednak niektórzy z gości znali cokolwiek sprawę pana Sarranti, która zrobiła wiele hałasu, uczepiono się więc tego przedmiotu, aby nie dać zupełnie upaść rozmowie.
Notarjusz zaczął pierwszy i wytłómaczył dlaczego nazwisko pana Sarranti, wymówione wobec uczciwego pana Gerarda, poruszało tak boleśnie najdrażliwsze uczucia tej duszy delikatnej.
Pan Sarranti, czyli raczej nędznik Sarranti, mając sobie powierzone wychowanie bratanków pana Gerarda, dopuścił się morderstwa nad temiż dziećmi i zbrodnię przeprowadził z taką przezornością, że nawet nie odnaleziono ciał nieszczęśliwych ofiar.
Opowiadanie notarjusza wytłómaczyło zarazem nieobecność pana Gerarda, jakoteż i wymienienie nazwiska pana Jackala, które naturalnie dobrze było znane.
Sarranti idąc na rusztowanie, miał zapewne coś do wyjawienia i dlatego Jackal przysłał po pana Gerarda, aby tych zeznań wysłuchał.
Oburzenie przeciwko Sarrantemu zwiększyło się jeszcze. Nie dosyć, że ukradł ogromną sumę i zamordował dwoje dzieci, ale wybrał jeszcze chwilę poświęconą uczcie na swe zeznania, wbrew maksymie autora „Gastronomji“. „Nic obiadu człowieka przerywać nie może“.
Ale koniec końców, ponieważ było to dopiero przy legominie, a wino burgundzkie wyśmienite, szampan prosto z lodu, co więcej, ponieważ na sąsiednim stole leżały przewyborne wety, postanowiono czekać na pana Gerarda, rozmawiając, a głównie popijając tymczasem.
To postanowienie potwierdzone zostało ukazaniem się służącego, który zstępując ze schodów pałacowych trzymał w obu rękach po dwie butelki, i stawiając te dwie nowe próbki na stole, powiedział:
— Pan Gerard prosi panów, abyście spróbowali wina Lafitte i Chambertin, z 1811 roku, nie troszcząc się bynajmniej o niego. Konieczny interes powołał go do Paryża, za pół godziny będzie z powrotem.
— Brawo! brawo! krzyknęli biesiadnicy jednogłośnie.
I cztery ręce wyciągnęły się natychmiast, aby pochwycić cztery butelki.
W tej chwili usłyszano turkot powozu.
Zapewne to pan Gerard odjechał.
— Za szczęśliwy powrót! zawołał doktor wznosząc toast.
Pozostali goście bełkotali także jakieś życzenia i próbowali powstać, aby dodać więcej uroczystości toastowi, ale było to już nad siły niektórych.
W chwili, gdy ci co siedzieli chcieli powstać, a ci, którzy stali próbowali usiąść, ukazał się nagle nowy gość nieoczekiwany, wywołał wielkie wrażenie i zmienił przedmiot rozmowy.
Tym gościem, który wkroczył do ogrodu niewiadomo jakim sposobem, był nasz stary przyjaciel Roland, lub jeżeli wolicie z powodu okoliczności, Brezyl.
W istocie, chociaż wszedł on drzwiami, jako pies dobrze wychowany, jednym skokiem przesadził schody i był już na trawniku. Pierwszy z biesiadników, który go spostrzegł, krzyknął przeraźliwie.
I przyznać musimy, że wywieszony język, ogniem błyszczące oczy i najeżona sierć zwierzęcia, dostatecznie ten krzyk usprawiedliwiały.
— Co się stało? zapytał doktor, który siedząc tyłem do pałacu, niósł właśnie szklankę do ust, niewiedząc co się za nim dzieje.
— Pies wściekły, zawołał notarjusz.
— Pies wściekły? powtórzyli z przestrachem goście.
— Tam, tam, patrzcie!
I oczy wszystkich skierowały się w stronę wskazaną przez notarjusza, gdzie w istocie spostrzegli psa, który zdyszany i rozżarty zwrócił się ku drzwiom, zdając się oczekiwać na kogoś. Ale widać za długo mu było czekać, gdyż zwiesiwszy nos do ziemi, zaczął jak pudel Fausta obiegać stół i biesiadników do koła, kreśląc z początku szersze, później zaś coraz mniejsze koło.
Licząc na to, że nadejdzie chwila, w której pies ich dosięgnie, biesiadnicy nie ukrywając przerażenia, porwali się z miejsc jednocześnie i każdy ze swej strony szukał sposobu ucieczki. Jeden spoglądał na drzewo drugi na małe poddasze, w którym ogrodnik chował narzędzia ogrodnicze; ten myślał przez mur przeskoczyć, ów ukryć się w pałacu, gdy nagle dało się słyszeć przeciągłe gwizdnięcie i silny głos zakomenderował:
— Roland tu!
A pies posłuszny wrócił natychmiast do swego pana. Tym panem, nie potrzebujemy zapewne mówić, był Salvator.
Wejrzenia wszystkich zwróciły się ku niemu. W istocie dla nieszczęśliwych biesiadników, przerażonych widokiem Rolanda, był on starożytnym bogiem, rozwiązującym szczęśliwie całą tę tragedję.
Młody człowiek ukazał się w promieniach zachodzącego słońca, w purpurowem świetle, podobnem do ognistych płomieni. Był ubrany z wyszukaną elegancją, zupełnie czarno; na szyi miał biały batystowy krawat, a ręka odziana tegoż koloru rękawiczką, igrała z cienką laseczką lapis lazuli. Zszedł zwolna po schodach z kapeluszem w ręce, stanął na miękkim piasku alei, a przeszedłszy trawnik wraz z Rolandem, powstrzymywał go za sobą ruchem ręki i stanął przy krześle zajmowanem przez pana Gerarda, które mieściło się właśnie pośrodku biesiadników. Skłoniwszy się wszystkim obecnym z największą grzecznością:
— Panowie, odezwał się, jestem jednym z dawnych znajomych naszego wspólnego przyjaciela, czcigodnego pana Gerarda; miał mnie wam dzisiaj przedstawić i dlatego zaprosił do waszego grona. Na nieszczęście wstrzymany zostałem w Paryżu z tej samej przyczyny, która pozbawiła nas w tej chwili naszego gospodarza.
— A! tak, powiedział notarjusz uspokoiwszy się nieco, widząc, iż pies jest jakby przykuty spojrzeniem młodego człowieka, w sprawie Sarranti.
— Rzeczywiście, panowie, w sprawię Sarranti.
— Więc to jutro będzie stracony ten nędznik? zapytał były urzędnik.
— Jutro, jeżeli nie znajdzie się sposób dowiedzenia jego niewinności.
— Jego niewinności? To byłoby za trudno! odparł notarjusz.
— Kto wie! dodał Salvator, mamy u starożytnych gęsi poety Ibika, a u nowożytnych psa Moutargisa.
— Co do psa, odezwał się rolnik głosem zachrypniętym, muszę panu powiedzieć, że pański nabawił nas strachu.
— Roland? zapytał Salvator naiwnie.
— Nazywa się Roland? podjął notarjusz.
— W istocie, powiedział doktor, przez chwilę miałem nadzieję, iż jest wściekły.
— Okazuje się, że Roland był tylko rozwścieczony, dodał notarjusz zacierając ręce, zachwycony swoim dowcipem.
— Powiedziałeś pan, miałem nadzieję? zapytał Salvator doktora.
— Tak jest i nie cofam. Jest nas tu jedenastu, miałem więc dziesięć szans przeciwko jednej, że zwierzę rzuci się na którego z moich towarzyszy a nie na mnie, a ponieważ specjalnie poświęcałem się nauce o wściekliźnie, byłbym miał sposobność zastosowania na świeżej ranie antidotum, jakie sam wynalazłem i nieustannie noszę je przy sobie, w nadziei, że nadarzy się kiedy sposobność spróbowania mego lekarstwa.
— Widzę z tego, powiedział Salvator, że jesteś pan prawdziwym filantropem; na nieszczęście mój pies nie jest obecnie przynajmniej, subjektum, jak mówią w języku lekarskim, a dowodem jego posłuszeństwo, jak się pan przekonasz. I wskazując mu miejsce pod stołem, zawołał: Leżeć Brezyl! leżeć! Poczem zwracając się do biesiadników: Niech panów to nie zadziwia, dodał, że każę się psu memu położyć pod stołem przy którym zasiądę z wami; jechałem tu na obiad (lepiej późno, niż wcale), gdy na drodze spotkałem pana Gerarda. Chciałem z nim powracać, ale nalegał tak silnie, abym złączył się z wami, że pociągnięty wreszcie własnem swojem życzeniem, nie mogłem się oprzeć, tembardziej, że w czasie swej nieobecności, włożył na mnie obowiązek wice-gospodarza.
— Brawo! brawo! krzyknęło całe towarzystwo, na którem znalezienie się Salvatora wywarło jak najlepsze wrażenie.
— Zasiądź pan na miejscu naszego gospodarza, powiedział notarjusz, i pozwól napełnić swój kieliszek i wypić jego zdrowie.
Salvator podał kieliszek.
— To zupełnie słuszne, odrzekł, niechaj Pan Bóg wynagrodzi go, jak na to zasługuje.
I podnosząc w górę kieliszek umaczał w nim końce ust zaledwie.
W tejże chwili Brezyl zawył żałośnie.
— O! o! cóż to jest pańskiemu psu? zapytał notarjusz.
— Nic! jestto jego sposób potwierdzania wzniesionego toastu, powiedział Salvator.
— Ho! ho! odezwał się doktor, to zwierzę, jak widzę, dobrą otrzymało edukację, tylko jego wiwat nie jest wcale wesoły.
— Wiesz pan o tem zapewne, podjął Salvator, że jakkolwiek nauka nieumie sobie z tego zdać sprawy, niektóre zwierzęta mają szczególne przeczucia; może nieprzewidziane jakie nieszczęście grozi naszemu przyjacielowi panu Gerard.
— Tak mówią, odparł doktór, ale my niedowiarki, nie wierzymy w te wszystkie głupstwa.
— Jednakże, odezwał się ogrodnik, moja babka...
— Twoja babka była głupia, mój przyjacielu, przerwał doktor.
— Wybacz pan, zapytał notarjusz, ale mówiłeś o niebezpieczeństwie, które mogłoby grozić panu Gerard?
— Niebezpieczeństwo? powiedział geometra, i jakież to niebezpieczeństwo mogłoby grozić najuczciwszemu z ludzi na świecie, człowiekowi, który szedł zawsze drogą prawą?
— Człowiekowi, który jest uosobionym patrjotyzmem! dodał były woźny sądowy.
— Wcielonem poświęceniem! dorzucił doktor.
— Wyrzeczeniem się siebie! zawołał notarjusz.
— A! wszak wiecie panowie, że właśnie podobnych ludzi nieszczęście prześladuje. Nieszczęście jestto lew z Pisma Świętego: quarens quem devoret, pochłania on zwykle ludzi cnotliwych, naprzykład Job.
— Ale co u djabła robi tam pański pies? zauważył ogrodnik, spoglądając pod stół, pożera trawę.
— Nie zważaj pan na to, odrzekł Salvator. Mówiliśmy o panu Gerardzie i powiedzieliśmy...
— I powiedzieliśmy, podjął notarjusz, że kraj, w którym przyszedł na świat podobny człowiek, powinien być z tego dumny.
— Zmniejszy on podatki, powiedział doktor.
— Podniesie ceny zboża, dodał rolnik.
— Każe spuścić cenę chleba, mówił ogrodnik.
— Zlikwiduje dług narodowy, dorzucił były woźny.
— Zreformuje ustawę dowolną szkoły lekarskiej, mówił doktor.
— Każe sporządzić nowy pomiar Francji, powiedział geometra.
— O! zawołał notarjusz przerywając tę litanię pochwał, ależ pański pies zasypuje mi piaskiem spodnie.
— Być może, odparł Salvator, ale nie zajmujmy się nim.
— Przeciwnie, zajmujmy się panowie, zauważył doktor, gdyż pies ten przedstawia ciekawy fenomen, ma język wywieszony, oczy krwią zaszłe, sierć najeżoną.
— Być może, powtórzył znowu Salvator, lecz byle mu tylko nie przeszkodzono w jego zajęciu, nic nikomu nie zrobi, pies ten cierpi monomanię, dodał śmiejąc się.
— Pozwól pan sobie powiedzieć, odparł pretensjonalnie doktor, że słowo monomania, które pochodzi od monos i mania, wyrazów oznaczających jedną myśl stale zajmującą umysł, może się tylko zastosowywać do człowieka, ponieważ człowiek ma myśl, a pies tylko instynkt, wprawdzie bardzo rozwinięty, niemogący jednak iść w porównanie ze szczytną organizacją człowieka.
— A zatem, odrzekł Salvator, wytłómacz pan to sobie jak chcesz, instynktem lub myślą, ale Brezyl jednem jest zajęty ciągle.
— Czemże to?
— Miał młodych państwa, których kochał bardzo, był to chłopczyk i dziewczynka, chłopczyk został zamordowany, a dziewczynka zniknęła; jak dotąd, szukał tak dobrze, że wynalazł dziewczynkę.
— Żywą?
— Tak, żywą najzupełniej, ale co do chłopczyka, ponieważ został zamordowany i pochowany, biedny Brezyl, który ma nadzieję odkryć miejsce, gdzie trup został ukryty, biedny Brezyl, powtarzam raz jeszcze, szuka ciągle.
Quaere et invenies, powiedział notarjusz, zadowolniony, że mógł wtrącić trzy łacińskie wyrazy.
— Wybacz pan, odezwał się doktor, ale to, co mówisz, jest prawdziwym romansem.
— Powieścią, jeżeli pan wolisz, dodał Salvator, i to nawet straszliwą.
— Słowo daję, powiedział notarjusz, jesteśmy właśnie pomiędzy gruszką a serem, jak mówił nieboszczyk pan d’Aigrefeuille, gastronomicznej pamięci; jest to chwila powiastek i jeżeli zechcesz nam opowiedzieć swoją, kochany panie, będzie ona zupełnie na czasie.
— Chętnie, rzekł Salvator.
— Czy bardzo zajmująca? zapytał doktor.
— Tak sądzę, odrzekł z prostotą Salvator.
— Cicho sza! wołano ze wszystkich stron.
Nastała chwila milczenia, w czasie której Brezyl zawył znowu tak żałośnie, że aż dreszcz przebiegł biesiadników, a ogrodnik, który kilku słowami dał poznać, iż nie jest niedowiarkiem, tak jak doktor, zerwał się z miejsca pomrukując:
— A to djabeł nie pies! niech go tam!
— Ale siadaj pan! powiedział geometra, ciągnąc go za połę surduta i zmuszając, by usiadł.
Ogrodnik zajął napowrót miejsce, mrucząc pod nosem.
— No, dalej, dalej! słuchamy powieści, wołali biesiadnicy.
— Panowie, zaczął Salvator, zatytułuję mój dramat, gdyż jest to raczej drama niżeli powieść! Giraud, czcigodny człowiek.
— Proszę, odezwał się były urzędnik, to prawie tak, jak pan Gerard, czcigodny człowiek.
— W istocie, zachodzi tu tylko różnica w dwóch głoskach; ale dodam do pierwszego tytułu: Giraud czcigodny człowiek, przypisek w wyrazach: nie wszystko złoto, co się świeci.
— Jestto, najpierw, prze wyborny tytuł, powiedział notarjusz, i będąc na miejscu pana, zaniósłbym go panu Guilbert de Pexerecourt.
— Nie mogę tego uczynić, gdyż przeznaczam go dla prokuratora królewskiego.
— Panowie, panowie, zawołał doktor, zwracam uwagę, że nie dacie opowiadaczowi zacząć opowiadania.
— O! zapewnił Salvator, bądź pan spokojny, dojdziemy do tego.
— Milczenie! zawołał geometra, milczenie!
Usłyszano jak Brezyl drapał wściekle ziemię i oddychał głośno.
Salvator zaczął.
Czytelnicy nasi znają dramat, który opowiedział pod zmyślonemi nazwiskami. Badając i poszukując ciągle z pomocą swej przezorności i bystrości, której służył za przewodnika instynkt Brezyla, doszedł do odkrycia całego wypadku tak, jak zręczny budowniczy z kilku śladów zestawia starożytny pomnik, jak Cuvier z kilku kości dochodzi wielkości przedpotopowego olbrzyma.
Nie będziemy więc słuchać tego opowiadania, z którego czytelnicy nasi nie dowiedzieliby się nic nowego.
Tylko, gdy Salvator opowiedziawszy zbrodnie pana Giraud, wyjawił z jaką obłudą zabójca i wydzierca zarazem potrafił otoczyć się nietylko ogólnym szacunkiem, ale przywiązaniem, uwielbieniem i miłością swych współobywateli słuchacze wydali jeden okrzyk oburzenia, któremu Brezyl odpowiedział głuchem warczeniem, jak gdyby chciał należeć do tego ogólnego chóru przekleństwa.
Poczem, gdy wyjawiwszy obłudę nędznika, opowiadający odkrył srogą nikczemność, z jaką ten człowiek pozwalał skazywać na śmierć niewinnego, gdy mógł opuścić tylko kraj, zmienić nazwisko i iść w innej części świata opłakiwać swą pierwszą zbrodnię, zamiast spełniać drugą jeszcze straszliwszą, wzruszenie słuchaczy doszło do najwyższego stopnia, i gniew ich zmienił się w głośne złorzeczenia i przekleństwa przeciwko mordercy.
— Ależ, zawołał notarjusz, mówiłeś pan zdaje mi się, że jutro niewinny ginąć ma za winnego?
— Tak jest, jutro, powiedział Salvator.
— Lecz do jutra, odezwał się znów doktor, jakiż możnaby znaleźć sposób przekonania sędziów?
— Dobroć Boska jest wielką! powiedział Salvator, schyliwszy głowę i przyglądając się zapamiętałej pracy Brezyla, który czując, że pan jego nim się zajmuje, porzucił na chwilę drapanie i polizał jego rękę, zabierając się natychmiast do odgrzebywania ziemi.
— Dobroć Boska, dobroć Boska, powtarzał doktor, który, jako uczony, był wielkim sceptykiem, ale dobry dowód byłby zawsze pewniejszy.
— Zapewne, powiedział Salvator, to też mam nadzieję, że znajdziemy dziś ten dowód, który raz mi się już wymknął.
— A! zawołali jednogłośnie biesiadnicy, więc miałeś pan dowód?
— Tak, odpowiedział Salvator.
— I ten dowód ci się wymknął?
— Na nieszczęście.
— Jakiż on był?
— Znalazłem, dzięki Brezylowi, szkielet dziecka.
— O! krzyknęli słuchacze z przestrachem.
— Dlaczegóż pan nie zażądałeś zejścia na miejsce sądu w asystencji lekarza? zapytał doktor.
— Zrobiłem to właśnie, wprawdzie bez lekarza, ale w czasie tej przerwy szkielet zniknął, a sąd rozśmiał mi się w oczy.
— Zabójca zmiarkował widać tę rzecz, wtrącił notariusz i przeniósł go w inne miejsce.
— Dość, że poszukujesz pan tego trupa? zapytał były urzędnik.
— Tak, mój Boże, odparł Salvator, gdyż rozumiecie panowie zapewne, że gdyby trup znalazł się w miejscu, w którym nie mógłby go pochować pan Sarranti...
— Pan Sarranti! krzyknęli jednocześnie wszyscy obecni, więc to pan Sarranti jest tym niewinnym?
— Czy wymknęło mi się jego nazwisko?
— Powiedziałeś pan, Sarranti.
— Jeżeli powiedziałem, nie cofam słów moich.
— Co skłania pana do poszukiwania niewinności tego człowieka?
— Jest on ojcem jednego z moich przyjaciół, a zresztą choćby mi był zupełnie obcym, zdaje mi się, iż jest obowiązkiem każdego człowieka ratować bliźniego od haniebnej śmierci na rusztowaniu, skoro jest przekonany o jego niewinności.
— Lecz nakoniec, powiedział notarjusz, ten dowód, którego pan szukasz, nie znajduje się tu przecież?
— Może być, że się znajduje.
— U pana Gerarda?
— Dlaczegóżby nie?
Pies, jak gdyby odpowiadając na słowo swego pana, zawył znowu posępnie i przeciągle.
— Słyszycie panowie? powiedział Salvator, oto Brezyl powiada mi, że nie traci zupełnie nadziei.
— Jakto, nie traci nadziei?
— Bezwątpienia, czyż nie mówiłem panom, że ma jedną stałą myśl, odszukania trupa swego młodego pana.
— Prawda, odrzekli jednogłośnie słuchacze.
— A zatem, podjął Salvator, podczas gdy ja opowiadam cztery pierwsze akty dramatu, Brezyl pracuje nad piątym.
— Co chcesz pan przez to powiedzieć? zawołali jednogłośnie notarjusz i były urzędnik, podczas gdy inni milcząc, zapytywali wzrokiem.
— Spojrzyjcie pod stół, mówił dalej Salvator, unosząc obrus.
Wszyscy wcisnęli pod stół głowy.
— Co u djabła on tam robi? zapytał bez żadnej obawy doktor, który zaczynał przypuszczać, że pies ten, niebędąc nawet wściekłym, może być interesującym przedmiotem badania.
— Robi dziurę, jak panowie widzicie, odpowiedział Salvator.
— I to dziurę olbrzymią, zauważył notarjusz.
— Dziurę głęboką na metr, a mającą obwodu dwa metry i pół, wtrącił geometra.
— Czego szuka? zapytał urzędnik.
— Przekonywającego dowodu, odparł Salvator.
— Jakiego? odezwał się notarjusz.
— Szkieletu dziecka, powiedział Salvator.
Ten wyraz szkielet, wymówiony na końcu straszliwego opowiadania, w chwili, gdy zmrok zaczynał padać, przeraził wszystkich obecnych; każdy mimowolnie cofnął się od wygrzebanego dołu; doktor tylko się zbliżył.
— Ten stół nam przeszkadza, powiedział.
— Pomóż mi pan, odrzekł Salvator.
I podniósłszy stół, przenieśli go o kilka kroków, zostawiając psa na widoku.
Brezyl nie zdawał się nawet spostrzegać zmiany, tak dalece zajęty był tą straszną robotą.
— Dalej panowie, powiedział Salvator, więcej trochę odwagi, cóż u djabła! jesteśmy przecież mężczyźni.
— W istocie, odparł notariusz, i przyznaję, że ciekawy jestem rozwiązania.
— Zbliżamy się doń, odezwał się Salvator.
— No zobaczymy, zobaczymy, mówili inni, zbliżając się do dołu.
Otoczono psa w około.
Brezyl kopał dalej z taką energją i jednostajnością, że możnaby go wziąć raczej za maszynę, niż za zwierzę.
— Odwagi, dobry Brezylu! powiedział Salvator, twoje siły wyczerpały się już zapewne, ale jesteśmy przy końcu pracy, odwagi!
Pies odwrócił głowę i zdawał się wejrzeniem dziękować swemu panu.
Odkopywanie trwało jeszcze kilka minut, w czasie których biesiadnicy, wstrzymując oddech, milczeli, pożerając iskrzącem od ciekawości okiem niezwykłą scenę odgrywającą się pomiędzy psem a panem jego, którego zaczęli podejrzywać, że nie był tak serdecznym przyjacielem pana Gerarda, jak to im na wstępie powiedział.
Po upływie pięciu minut, Brezyl westchnął przeciągle i przestał drapać ziemię łapami, przykładając pysk do jednej części wydrążenia i dysząc głośno.
— Jest już, jest! zawołał radośnie Salvator. Znalazłeś, nieprawdaż mój psie?
— Co znalazł? zapytali obecni.
— Szkielet, powiedział Salvator. Brezyl tu! reszta do ludzi należy; tu, mój psie!
Pies wyskoczył z dołu i przykucnął na brzegu, patrząc na swego pana, jakby chciał mu powiedzieć: „Na ciebie teraz kolej.“
W istocie Salvator wszedł do dołu, wsunął rękę w miejsce najgłębsze i wołając doktora:
— Chodź pan i dotknij ręką, powiedział.
Doktor poszedł odważnie, podczas gdy pozostali zupełnie już wytrzeźwieni, spoglądali po sobie ze zdumieniem. Wyciągnąwszy rękę, jak to uczynił jego poprzednik, na trafił na materję miękką i jedwabistą, która dreszczem przeszła Salvatora, gdy Brezyl po raz pierwszy odkrył szkielet dziecka w parku Viry.
— O, o! zawołał, to są włosy.
— Włosy! powtórzyli obecni.
— Tak, panowie, rzekł Salvator, możecie się o tem przekonać, jeżeli przyniesiecie zapalone świece.
Pospieszono do pałacu po światło.
Doktor i Brezyl pozostali sami, Salvator zaś poszedł do małej budki, gdzie ogrodnik składał narzędzia i powrócił natychmiast, niosąc rydel.
Biesiadnicy ustawili się w około otworu, oświeconego pięćdziesięcioma świecami.
Na wierzchu ziemi dawał się spostrzedz kosmyk bloncd włosów.
— Dalej, dalej! powiedział doktor, trzeba dokończyć.
— Właśnie chcę to uczynić, odrzekł Salvator. Panowie, rozłóżcie serwetę przy rowie.
Salvator spuścił się do dołu i z wielką ostrożnością, można nawet powiedzieć z uszanowaniem, zapuścił rydel w ziemię i wydobył zwolna na powierzchnię główkę dziecięcą, spoczywającą na posłaniu z gliny.
Dreszcz zimny przebiegł widzów, gdy Salvator przez swe białe rękawiczki, których nie zdjął dotąd, wziął delikatnie tę małą główkę i złożył ją na serwecie. Poczem wziął znowu rydel i powrócił do zajęcia.
Zwolna, cząstka po cząstce, wydobył resztę szczątków dziecięcia, którym tak dalece nic nie brakowało, iż mógł po chwili, posiłkując się sposobami technicznemi i kładąc każdą kostkę na swojem miejscu, złożyć całkowity szkielet na rozciągniętej serwecie, ku ogólnemu zdziwieniu obecnych, a szczególnemu zadowoleniu lekarza, który zapytał Salvatora:
— Czy mam zaszczyt mówić z kolegą?
— Nie panie, powiedział Salvator, jestem tylko poprostu zwolennikiem anatomji. Poczem zwróciwszy się do widzów: Panowie, dodał, jesteście wszyscy świadkami, że odkryłem w tym dole zwłoki dziecięcia?
— Jestem tego świadkiem, powiedział lekarz, który zdawał się chcieć zmonopolizować to świadectwo, jakiego Salvator żądał od wszystkich.
— Czy wszyscy są świadkami? powtórzył Salvator, pytając wzrokiem każdego z obecnych.
— Wszyscy jesteśmy świadkami, wszyscy, powtórzyli chórem biesiadnicy, którym pochlebiało zawczasu, jakikolwiek byłby wypadek, iż powoływano ich do pewnego w nim udziału.
— A zatem każdy zaświadczy to nawet przed sądem, jeżeli będzie potrzeba? ciągnął dalej Salvator.
— Tak, tak, powtórzyli zgromadzeni.
— Tylko, odezwał się były woźny, trzebaby spisać protokół.
— To niepotrzebne, podjął Salvator, jest już spisany.
— Jakim sposobem?
— Byłem tak silnie przekonany o tem co znajdę, powiedział Salvator, wyciągając z kieszeni papier stęplowy, że mam go już napisany.
I przeczytał w istocie cały protokół, spisany podług form, w jakich redagują się zwykle tego rodzaju akty, i w którym opisane było nawet dokładnie miejsce gdzie znaleziono szkielet; co było dowodem, że Salvator nie pierwszy już raz zwiedzał ogród w Vanvres.
Jednej tylko rzeczy brakowało: to jest podpisów osób znajdujących się przy odkopaniu.
Wszyscy widzowie tej sceny, którzy od kwadransa zostawali pod wpływem różnych wrażeń, słuchali protokółu, przypatrując się ze zdumieniem dziwnem u człowiekowi, który zrobił ich uczestnikami strasznego dramatu.
— Kałamarza! zawołał Salvator na służącego, który przypatrywał się równie zdumiony, jak inni.
Służący usłuchał natychmiast, jak gdyby przyznawał prawo rozkazywania Salvatorowi, i pobiegłszy, wrócił niosąc kałamarz i pióro.
Wszyscy podpisali.
Salvator wziął papier, schował go napowrót do kieszeni, pogłaskał Brezyla, i związawszy cztery rogi serwety, skłonił się całemu towarzystwu.
— Panowie, powiedział, przypominam wam, że to jutro o czwartej godzinie po południu ma być stracony niewinny; nie mam więc czasu, dlatego dziękując wam raz jeszcze za waszą pomoc, muszę się oddalić.
— Wybacz pan, odezwał się notarjusz, ale powiedziałeś zdaje mi się, że ten niewinny nazywa się Sarranti?
— Tak, powiedziałem i powtarzam to raz jeszcze.
— A więc, ciągnął dalej notarjusz, czyż nazwisko naszego gospodarza pana Gerarda, dwa lub trzy miesiące temu, nie zostało wmieszane do tej smutnej sprawy?
— W istocie, odparł Salvator.
— Tym sposobem, przerwał doktor, możnaby przypuszczać, że pański Giraud jest poprostu?...
— Panem Gerardem?
— Tak, skinęli obecni głowami.
— Przypuszczajcie panowie, co tylko chcecie, powiedział Salvator, zresztą, jutro będziemy mieć już pewność, a nie proste przypuszczenia. Mam zaszczyt was pożegnać, panowie. Brezyl chodź!
I Salvator wraz z psem oddalił się pospiesznie, zostawiając biesiadników pana Gerarda w stanie przestrachu trudnym do opisania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.