Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Co pan Gerard znalazł, czyli raczej czego nie znalazł, przyjechawszy do Vanvres.

Zostawszy sam i skazany na powolne stąpanie dwóch szkap zmordowanych, pan Gerard zapuścił się w morze przypuszczeń.
Pierwszą jego myślą było pospieszyć do pana Jackala i żądać satysfakcji za żarcik, jakiego pozwolił sobie jego agent.
Lecz pan Jackal miał zwyczaj, mówiąc z szanownym panem Gerardem, używać tonu filuternego, który był dla niego tak kłopotliwym, że chwile spędzane u naczelnika policji bezpieczeństwa, były w ogólności najprzykrzejsze w życiu filantropa.
A potem jakżeby wyglądał? Jak student dąsający się, który przychodzi skarżyć na swego kolegę.
Bo jakkolwiek pan Gerard odpychał tytuł kolegi zastosowany do Gibassiera, był jednakże niemniej zmuszony przyznać sobie samemu, że im dalej odpychał ten tytuł, tem silniej opadał na niego.
Postanowił zatem powrócić do Vanvres.
Widział pana Jackala w przeddzień i chwila zobaczenia go znowu nadejdzie wkrótce, gdyż jak mu to Gibassier przypomniał, zmuszony był stawiać się u niego dwa razy w tydzień.
Obok tego jakiś nieokreślony niepokój mówił mu, że to w Vanvres groziło mu niebezpieczeństwo.
Jak bądź uwodzące były powody podane przez Gibassiera, Gerard nie przypuszczał żeby tenże uważał się o tyle jego przyjacielem, aby się obraził tak dalece zapomnieniem zupełnie naturalnem. Coś nieodgadnionego było zatem w tej tajemnicy.
Otóż w położeniu, w jakiem się znajdował pan Gerard, w przeddzień wyroku śmierci człowieka, który szedł na rusztowanie, aby przypłacić głową jego zbrodnię, wszystko co jest niejasnem, wydaje się niebezpiecznem.
To też pragnął on i obawiał się zarazem powrotu do Vanvres.
Ale konie, które odbyły drogę z Vanvres do rogatki Piekielnej w godzinę i kwadrans, pod pozorem zmęczenia, wracały tąż samą drogą półtory godziny.
Napróżno burza groziła coraz bardziej, napróżno pomimo turkotu kół, huk grzmotów dochodził uszu pana Gerarda, napróżno przy świetle błyskawic, krajobraz pogrążony w ciemnościach rozjaśniał się nagle płomieniem koloru sinego, woźnica ani razu więcej nie uderzył swych rumaków, a one nie przyspieszyły ani jednego kroku.
W chwili gdy wybiła dziesiąta, pan Gerard wysiadł przed swym domem i obliczył się z woźnicą. Przeczekał cierpliwie aż tenże przeliczył skrupulatnie pieniądze i konie ruszyły w kierunku Paryża. Wtenczas dopiero zwrócił się do swego domu.
Był on pogrążony w głębokiej ciemności, a chociaż ani jedna okiennica nie była zamknięta, światło nie ukazywało się w żadnem oknie.
Nie było w tem nic dziwnego: biesiadnicy zapewne się już rozeszli, gdyż było późno, a służba prawdopodobnie znajdowała się w oficynie.
Otóż oficyna była od tyłu a okna jej wychodziły na ogród.
Pan Gerard wszedł na schody, do drzwi głównych. Stopniowo gdy wchodził, spostrzegł wśród ciemności, że drzwi były otwarte. Wyciągnął rękę, drzwi istotnie były otwarte.
Była to wielka nieroztropność ze strony służących, aby w podobną noc, gdy niebo sposobiło się wydać gwałtowną walkę ziemi, zostawić drzwi otwarte i okiennice nie zamknięte.
Pan Gerard obiecywał sobie zgromić tę nieroztropność. Wszedł, zamknął drzwi za sobą i znalazł się w najgłębszej ciemności. Przybliżył się do izby odźwiernego. Drzwi także były otwarte. Wołał odźwiernego; nikt nie odpowiadał. Postąpił kilka kroków, macając nogami i natrafiwszy na pierwsze stopnie schodów, podniósł głową, wołając kamerdynera. Nie otrzymał odpowiedzi.
Wszyscy jedzą w kuchni, mówił głośno do siebie, jakby chcąc tym sposobem nadać temu przypuszczeniu większe prawdopodobieństwo.
W tej chwili gwałtowne uderzenie pioruna dało się słyszeć, błysnęło i pan Gerard zobaczył, że drzwi wiodące do ogrodu, były również otwarte.
— O! o! wyszeptał, co to znaczy? Możnaby przypuścić że ten dom opustoszał.
Doszedł po ciemku do końca sieni, bo widzieć tylko można było w chwili błyskawic, i ztamtad zobaczył światło w oficynie.
— Aha! powiedział, ja zaraz myślałem, że moi hultaje tam są.
I mrucząc pod nosem, posuwał się do kuchni. Lecz na progu się zatrzymał; nakrycia były pokładzione jakby do kolacji, tylko ludzie znikli.
— A! zawołał, coś niepojętego się tu dzieje.
Wziął światło, powrócił przez korytarz kuchenny do sali jadalnej. Sala była pusta. Przebiegł cały dół mieszkania. Z dołu poszedł na pierwsze piętro, pusto znów; poszedł na drugie piętro, i tu pusto. Wołał; ponure echo odpowiadało tylko.
Przechadzając koło zwierciadła, pan Gerard cofnął się z przerażenia. Zląkł się sam siebie, tak był blady. Zszedł napowrót ze schodów, trzymając się poręczy; nogi uginały się pod nim. W końcu znalazł się znowu w sieni i wyszedł na balkon, podnosząc światło, aby zobaczyć trawnik. Lecz w tej chwili podmuch wiatru zgasił świecę. Gerard znalazł się znowu w ciemnościach.
Jakiś niezwyciężony przestrach, z którego nieumiał sobie zdać sprawy, opanował go. Przez chwilę myślał, aby iść do swego pokoju i tam się zabarykadować, gdy nagłe wydał krzyk przerażenia i zatrzymał się, jak gdyby wrósł w deski balkonu.
Niebo roztworzyło się i przy świetle błyskawicy zobaczył stół wywrócony i obrus powiewający jak całun grobowy.
Któż mógł wywrócić stół na trawniku! Ależ może źle widział, błyskawica była tak szybką... Zszedł ze schodów i posunął się do stołu, który zaledwie rozróżnić można było jak czarną masę.
W chwili, gdy wyciągnął rękę, aby dotknąć stołu, zabrakło mu ziemi pod nogami. Cofnął się w tył z żywością.
W tejże chwili przy świetle błyskawicy spostrzegł u nóg swoich otwór podobny do rowu.
Coś podobnego do krzyku wydobyło się z jego piersi, ale nie był to krzyk ludzki; było to zarazem coś przerażonego i przerażającego.
— Ależ nie! to niepodobna! mruknął, ja marzę!
Poczem, nie mogąc się doczekać błyskawicy, która jedynie wywieśćby go mogła z niepewności, przykląkł na trawniku.
Zdawało mu się, że kolana jego zagłębiają się w ziemię poruszoną świeżo. Pomacał ręką. Wzrok go nie omylił: obok tej ziemi świeżo poruszonej, był dół świeżo wykopany. Zęby zadzwoniły mu z przestrachu.
— O! zawołał, jestem zgubiony! W mej nieobecności odkryto dół i odkopano go!...
Wyciągnął rękę aż do ramienia, niemogąc natrafić na grunt.
— I zabrano trupa! wykrzyknął.
Poczem sam przyłożył sobie rękę do ust, jak gdyby nakazując im milczenie. A przez tę zaporę głos jego stłumiony wydał posępne łkanie. Podniósł się na nogi, szepcząc:
— Co czynić, mój Boże? co czynić?
Nie mógł wstrzymać się od głośnego mówienia.
— Uciekać! uciekać! uciekać! jęknął.
I zdyszany, potem zlany, na wpół szalony biegł przed siebie, sam nie wiedząc dokąd. Ale zrobiwszy zaledwie dziesięć kroków potknął się o jakiś przedmiot, a dziesięć kroków dalej przewrócił się jak długi.
Coś nakształt mruczenia dało się słyszeć. Gerard, który się już podniósł i miał zamiar uciekać, stanął jak wryty.
Była to jakaś skarga ludzka, jakiś człowiek. Ale co za jeden? i co tu robił? Musiał to być jednak nieprzyjaciel. Pierwszą myślą Gerarda było pozbyć się go. Szukał jakiejkolwiek broni.
Poddasze na skład narzędzi ogrodniczych było obok. Poskoczył, uzbroił się w rydel i powrócił gotów rzucić się na człowieka, straszny jak Kain.
Błyskawica mu przewodniczyła, podniósł rydel.
— Tak, tak, dobry panie Gerard, powiedział jakiś głos opiły; odpędź te muchy.
Gerard się zatrzymał. Głos ten zdradzał zupełną bezprzytomność.
— O! mruknął, to jakiś nieszczęśliwy na śmierć pijany.
I wypuścił z rąk rydel.
— Wystaw pan sobie ci głupi Turcy! powiedział człowiek podnosząc się na jedno kolano i czepiając ubrania Gerarda; wyobraź to sobie, że za smarkacza dziesięcioletniego, którego zabiłem, i jeszcze nie jestem zupełnie pewnym czym to uczynił, pochowali mnie żywcem, posmarowawszy miodem i każą mnie zjeść swoim szkaradnym muchom. Szczęściem, że ty przybyłeś, dobry panie Gerard, ciągnął dalej pijak, który mieszał rzeczywistość z marzeniem. Na szczęście, że przybyłeś tu ze swoim rydlem i wydobyłeś mnie z dołu. A! przecież jestem na wierzchu; do kaduka! nie przyszło to z łatwością. Panie Gerard, dobry panie Gerard, szanowny panie Gerard, choćbym żył sto lat, nie zapomnę usługi, którą mi oddałeś!
Gerard poznał jednego ze swoich biesiadników. Był to rolnik.
Co mógł on widzieć? co widział? o czem mógł pamiętać? Całe życie nędznika zawisło w tych pytaniach.
— A! tak, mówił rolnik, gdzież u djabła są inni? To ja pytam o to? powiedział pan Gerard.
— Nie, wybacz mi, nalegał rolnik, to ja pytam ciebie. Gdzie oni się podzieli?
— Musisz to wiedzieć. No, staraj się zebrać wspomnienia; co robiłeś od czasu mego wyjazdu?
— Powiedziałem ci już, szanowny panie Gerard, zostałem zjedzony przez muchy!
— Ale nim zostałeś zjedzony przez muchy, nic sobie nie przypominasz?
— Zdaje się, że zabiłem dziecko.
Gerard się zachwiał; był blizkim omdlenia.
— Cóż to, powiedział pijak, czy to pan, czy też ja nie mogę utrzymać się na nogach?
— To ty, odparł Gerard, ale bądź spokojny, wyprowadzę cię stąd, skoro mi opowiesz co się stało po moim odjeździe.
— A! tak, prawda, wyjąkał rolnik, przypominam sobie...
poczekaj pan... Przysłano po ciebie od pana Jackala, abyś poszedł zobaczyć jak ucinają głowę temu niegodziwcowi Sarrantemu.
— Tak, powiedział Gerard, usiłując wydobyć coś z tego zwierzenia; ale po moim odjeździe?
— Po twoim odjeździe?... Czekaj pan, czekaj... A! przybył... ten młodzieniec, którego przysłałeś.
— Ja, zawołał pan Gerard, czepiając się tej nitki, przysłałem młodzieńca?
— Tak, ładnego chłopca, bruneta, w białym krawacie, czarnem ubraniu, tak jak notarjusz, lepiej jeszcze ubrany od notarjusza.
— Był sam?
— Nie, nie powiedziałem tego, żeby był sam; przyszedł z psem: to dopiero był zajadły pies! I wtedy to właśnie uciekłem; ale ziemia aż drżała, tak ten przeklęty pies ją drapał.
— W którem miejscu? zapytał Gerard.
— Pod stołem, mówił rolnik, i wtenczas gdy ziemia się trzęsła, ja upadłem, i od tej chwili zacząłem być zjadany przez muchy.
— Nie przypominasz sobie czego innego? zapytał Gerard z obawą.
— Czego innego? Myślisz pan, że można sobie co przypominać wtedy, gdy cię muchy zjadają? Dobry sobie jesteś!
— No dalej, powiedział Gerard prawie błagająco, staraj się przypomnieć sobie co jeszcze, mój dobry przyjacielu.
Pijak zaczął rozmyślać, licząc na palcach.
— Nie, powiedział, dobrze mówiłem: pan Sarranti, pan Jackal, czarny młodzieniec w białym krawacie, pies Brezyl.
— Brezyl! Brezyl! krzyknął Gerard, schwyciwszy za gardło rolnika. Mówisz, że pies nazywał się Brezyl?
— Ale uważaj pan co robisz! udusisz mnie! Na pomoc!
— Nieszczęśliwy! jęknął Gerard, padając na kolana, nie krzycz! nie krzycz!
— A więc puść mnie, chcę ztąd odejść.
— Tak, tak, idź sobie! odprowadzę cię.
— A to co innego, bąknął pijak. Ale cóż to? jesteś pijany?
— Dla czego?
— Bo nie możesz się utrzymać nogach.
Istotnie, zamiast podtrzymywać rolnika, Gerard sam potrzebował pomocy.
Z wysileniem i męczarnią Gerard dopiął tego nareszcie, że zaciągnął rolnika na drugą stronę ulicy, i uspokoił się wtedy dopiero, gdy widział, iż tenże się oddalił, potykając za każdym krokiem, trzymał się jednak na nogach i mruczał co chwila pod nosem:
— Przeklęte muchy!
Poczem, gdy pijak zniknął w ciemnościach i głos jego ucichł w oddaleniu, Gerard powrócił do swego domu; zamknął za sobą drzwi od ulicy i otrzaskany już cokolwiek z różnemi wzruszeniami, skierował się do rowu i czerpiąc odwagę w ostatniej iskierce nadziei, zeszedł do dołu, macając ze wszystkich stron rękoma.
Dół był zupełnie próżny.
Gerard nie słyszał straszliwych grzmotów i piorunów, nie czuł padającego deszczu, widział tylko rozwartą paszczę rowu. Usiadł na brzegu, spuściwszy w dół nogi, jak grabarz w Hamlecie. Skrzyżował ręce, zwiesił głowę i próbował zastanowić się i ocenić swoje położenie.
A zatem podczas nieobecności dwugodzinnej którą płochy żart wywołał, odbiegły go najdroższe nadzieje wypoczynku i spokojności; ze wszystkich męczarni, jakie przeniósł dla ukrycia swej zbrodni, pozostały mu, nie powiemy wyrzuty, lecz wspomnienie tego, że był mordercą i obawa wstąpienia na rusztowanie. I w jakiejże to chwili wybuchła ta katastrofa; w chwili, gdy stanie na szczycie honorów i znaczenia! Rano widział się w myśli zasiadającym na ławie w Izbie deputowanych; wieczór, z nogami zwieszonemi w tym rowie, widział się na ławie w sądzie przysięgłych wśród dwóch żandarmów, ze wzrokiem spuszczonym w ziemię, aby uniknąć szyderskich spojrzeń tego tłumu, który koniecznie chciał widzieć pana Gerarda, czcigodnego człowieka; poczem wdali na wzniesieniu, pośród tłumu, spostrzegł dwie czerwone i szkaradne ręce straszliwej maszyny, która ściga we snach zbrodniarzy...
Na szczęście był to człowiek hartowny ten filantrop z Vanvres. Jak widzieliśmy, gdy zamierzył się rydlem na rolnika, tak nie byłby się cofnął przed drugiem morderstwem, aby wykręcić się od pierwszego; ale nie zawsze wpada nam ktoś w rękę do zamordowania, by nas wybawić z kłopotu.
I mimo chęci musiał szukać innego sposobu ratunku. Było tych sposobów nie jeden, lecz dwa.
Uciekać, uciekać pospiesznie, uciekać nie oglądając się za siebie, uciekać nie pożegnawszy nikogo, tak jak uciekli biesiadnicy, jak uciekli służący, nie zatrzymując się jak o mil dwadzieścia; gdyby koń padł w drodze, wziąć innego, zmieniać go na każdej stacji, przebyć cieśninę, przepłynąć morze i nie zatrzymać się aż w Ameryce.
Tak; lecz jakże uczynić to bez paszportu? Na pierwszej zaraz stacji poczthalter odmówiłby mu konia i posłał po żandarmów.
Trzeba więc iść do pana Jackala, opowiedzieć mu zdarzenie i zapytać go o radę.
Jedenasta biła. Biorąc szybkiego konia, a pan Gerard miał dwóch takich biegunów w swej stajni, można było stanąć o wpół do dwunastej w dziedzińcu Prefektury.
Niezawodnie był to najlepszy sposób.
Gerard podniósł się, pobiegł do stajni, okulbaczył sam najlepszego konia, wyprowadził go bocznemi drzwiami, zamknął je za sobą, skoczył na konia z lekkością młodzieńca, ścisnął go ostrogami i bez kapelusza, nie troszcząc się, że deszcz bije w jego gołą czaszkę, puścił się cwałem drogą do Paryża.
Zostawmy teraz mordercę pędzącego i idźmy za Salvatorem, który unosi w tryumfie kości nieszczęśliwej ofiary.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.