Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XV Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Gerard, blady, zielony, siny, zimnym potem oblany, wszedł do gabinetu.
— A! panie Jackal! zawołał, panie Jackal! I padł na fotel.
— Dobrze, dobrze! rzekł tenże, uspokój się, czcigodny panie Gerard; mamy czas pomyśleć o panu. Potem, do woźnego półgłosem: Zejdź prędko! widziałeś wychodzącego ztąd młodzieńca z psem, prawda?
— Widziałem panie.
— Zaaresztują tego młodzieńca i psa; bo jeden jest równie niebezpieczny jak drugi; ale na głowę tych co aresztować będą, żeby się nic złego nie stało, ani człowiekowi, ani psu. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Więc spiesz się; nie wpuszczaj do mnie nikogo. Niech założą konie do powozu. Ruszaj.
Pan Jackal zwrócił się w stronę pana Gerarda.
Nędznik zdawał się blizkim omdlenia. Nie miał już siły mówić. Składał ręce.
— Dobrze. Dobrze, mówił pan Jackal z odrazą, będziemy radzić, bądź pan spokojny; ale tymczasem stań przy oknie i powiedz mi co się dzieje na dziedzińcu.
— Jakto! pan chcesz abym ja w takim stanie?...
— Czcigodny panie Gerard, rzekł naczelnik policji, przyszedłeś tu ażebym ci wyświadczył przysługę, nieprawdaż?
— O! tak, i wielką przysługę.
— Otóż, życie jest tylko wymianą przysług; pan potrzebujesz mnie, ja potrzebuję pana: pomagajmy sobie wzajem.
— I owszem.
— Idźże więc do okna.
— A ja?
— Na pana przyjdzie kolej, nasamprzód co najpilniejszego. Gdybym nie załatwiał spraw kolejno, utknąłbym w nich. Porządek, czcigodny panie Gerard, porządek przedewszystkiem. Idź nasamprzód do okna.
Pan Gerard poszedł, chwytając się sprzętów, zdawało się, że nogi miał złamane; nie szedł a prawie pełzał.
— Jestem, wyrzekł z cicha.
— Otwórz okno.
Kiedy Gerard otwierał okno, pan Jackal usadowił się wygodnie w fotelu, dobył tabakierkę, zażył i westchnął z zadowoleniem.
W walce był on prawdziwie wielkim, a na ten raz znalazł w Salvatorze godnego siebie przeciwnika.
— Okno otwarte, odezwał się Gerard.
— Popatrz pan w dziedziniec, co się tam dzieje.
— Młody jakiś człowiek przechodzi.
— Dobrze.
— Czterej agenci rzucają się na niego.
— Dobrze.
— Wszczyna się walka.
— Dobrze. Uważaj pilnie, co się dziać będzie, bo młodzieniec ten trzyma życie twoje w ręku.
Pan Gerard zadrżał.
— O! zawołał, ależ tam jest pies!
— Tak, tak, i to pies, który ma znakomity nos.
— Pies go broni.
— Spodziewałem się tego.
— Agenci wołają o pomoc.
— Ale nie puszczają młodzieńca, nieprawdaż?
— Nie, otoczyli go w ośmiu.
— Oj, to zamało na niego!
— Miota się jak lew.
— Dzielny Salvator.
— Trzyma jednego z nich pod nogami, drugiego dusi, pies rozszarpuje trzeciego.
— Do djabła! A cóż robią żołnierze?
— Przybywają.
— Aha!...
— Otaczają go.
— A pies?
— Włożono mu głowę w worek i zawiązano około szyi.
— Te łajdaki są bardzo pomyślne, kiedy chodzi o ich skórę.
— Uprowadzają młodzieńca.
— I psa?
— Pies idzie za nim.
— A codalej?
— Człowiek, pies i agenci znikają pod sklepieniem.
— Wszystko się skończyło; zamknij okno czcigodny panie Gerard, a siadaj na tym fotelu.
Gerard zamknął okno i usiadł, a raczej upadł w fotel.
— A teraz pomówmy o naszych drobnych sprawach, rzekł pan Jackal. Wydałeś wielki obiad wyborczy, czcigodny panie Gerard?
— Uważałem, że w mojem położeniu, podając się na deputowanego...
— Należy spróbować samołówki kuchennej. Nie ganię cię, kochany panie Gerard, bo tak zwyczajnie się robi; tylko zbłądziłeś w jednej rzeczy.
— W czem?
— Że porzuciłeś gości pośród obiadu.
— Ależ panie, powiedziano mi, że wzywasz mnie natychmiast.
— Trzeba było odłożyć interesy do jutra i powiedzieć sobie z Horacym: „Valeat res ludiera!“
— Nie śmiałem, panie.
— Tym sposobem, w nieobecności swej pozostawiłeś gości przy stole.
— Niestety, tak.
— Nie pomyślawszy, że stół stoi na tem samem miejscu, na które przeniosłeś trupa tej nieszczęsnej dzieciny.
— Panie Jackal! wykrzyknął zabójca, zkąd pan to wiesz?
— A czyż wiedzieć wszystko nie jest mojem rzemiosłem?
— Więc pan wiesz?...
— Wiem, że za powrotem do domu zastałeś gości rozpierzchających się, dom pusty, stół przewrócony, a dół próżny.
— Panie Jackal, zawołał nędznik, gdzie może być szkielet?
Pan Jackal pociągnął za jeden róg obrus złożony na jego biurku i odkrył kości.
— Oto jest, rzekł.
Gerard wydał okrzyk okropny, zerwał się jak warjat i rzucił ku drzwiom.
— Cóż pan znowu wyrabiasz? zapytał Jackal.
— Nic nie wiem... uciekam.
— Dokąd? Nie ujdziesz czterech kroków w tym stanie, a zaaresztują cię! Panie Gerard, kiedy kto chce być złodziejem, zabójcą, krzywoprzysięzcą, powinien mieć inną głowę niż pan; zaczynam mniemać, że pan urodziłeś się, ażeby być uczciwym człowiekiem. Pójdźno pan tu i pomówmy spokojnie, tak jak należy, kiedy położenie jest ciężkie.
Gerard wrócił chwiejąc się i usiadł na fotelu, z którego się przed chwilą porwał.
Pan Jackal podniósł okulary i patrzył na nędznika takiemi oczyma, jakiemi kot patrzy na mysz, którą trzyma w łapach. Po chwili takiego badania, które wyciskało krople potu na łysem czole mordercy:
— Wiesz pan co, rzekł, że wyborniebyś się przydał na bohatera do jakiego melodramatu, byłbyś nieoceniony: jakżeż to życie twoje jest pełne wypadków dramatycznych! Co za przeszywające sceny, jakie drgające zajęciem perypetje zawiera nieznany dramat twego żywota, nie licząc już psa! Gdzieżeś to pan poznał się z tym psem? Ten djabelski Brezyl musi coś osobiście cierpieć do ciebie?
Gerard wydał jęk.
Pan Jackal nie zdawał się na to uważać i mówił dalej:
— Na honor! cały Paryż przyklaskiwałby dramatowi takiego ustroju. Prawda, że nie ma on jeszcze rozwiązania, ale my tu jesteśmy od tego, nieprawdaż, czcigodny panie Gerard? Zasłona spadła na czwartym akcie: stół przewrócony, dół próżny, biesiadnicy i słudzy uciekający z przeklętego domu; tableau!
— Panie Jackal, szeptał morderca głosem błagalnym, panie Jackal!...
— O! wiem co pan chcesz powiedzieć: że nie wiesz już jak się z tego wydobyć: ba! to twoja rzecz. We współpracownictwie każdy robi za siebie sam, albo jeden z dwóch będzie okradziony. Ja zrobiłem swoje: zatrzymałem obrońcę niewinności i psa cnotliwego!
— Jakto?
— Młodzieńca, który przewracał i dusił moich agentów, oraz psa, który ich szarpał. Dla kogoż to, sądzisz, włożono jednemu dyby na ręce, a drugiemu głowę w worek? To dla ciebie, niewdzięczny!
— Ten młodzieniec? ten pies?...
— Młodzieńcem tym, czcigodny panie Gerard, jest Salvator, posłaniec z ulicy Żelaznej, przyjaciel księdza Dominika, syna pana Sarrantego, a pies, to Brezyl, pies twego nieboszczyka brata, przyjaciel jego nieszczęśliwych dzieci; Brezyl, którego myślałeś, żeś zabił, a którego niezgrabiaszu, chybiłeś, a raczej trafiłeś w złe miejsce, i który rozedrze cię żywcem jeśli cię spotka, o to możesz być spokojnym!
— O! mój Boże! odezwał się Gerard, opuszczając głowę na ręce.
— Jakiżeś pan nieroztropny, żeby przyzywać Boga, rzekł pan Jackal, ależ, nieszczęsny człecze, gdyby on spojrzał w twoją stronę, mając właśnie pod ręką taką burzę, tożby cię spiorunował w tej chwili. Ale jest to wreszcie takie dobre rozwiązanie jak inne i rozwiązanie moralne; cóż o niem pan powiesz?
— Panie Jackal, w imię tej litości, która ci jeszcze w duszy pozostała, nie żartuj tak, zabijasz mnie.
I opuścił ręce wzdłuż fotela, głowa zwaliła mu się na akta.
— Nie poddawaj się pan tak bardzo, rzekł pan Jackal, nie pora blednąc, słabnąć, podłogę moją zalewać potem. Odwagi panie Gerard, odwagi!
Zbójca potrząsnął głową nic nie odpowiadając.
— Uważaj pan, rzekł naczelnik policji, nie dopuszczaj, ażebym ja sam ukończył dramat, bo mogłoby to stać się nie z twojem zadowoleniem. Ja, jako autor moralny i jako naczelnik policji logiczny, mogę postąpić tak: Znajdę jakąś sprężynę dramatyczną, za pomocą której młodzieniec i pies odzyskają wolność, pójdą wtedy do prokuratora królewskiego, do ministra, do kanclerza, gdzie zechcą; każą poświadczyć niewinność niewinnego, winę złoczyńcy, i w chwili gdy kat zabierać się będzie do skazanego, wezwę stu komparsów, aby krzyczeli: „Pana Sarrantego uwolnić, Gerard jest prawdziwym winowajcą! oto on!“ I wepchnę pana Gerarda do tego więzienia, z którego pan Sarranti wyszedł w tryumfie, pośród oklasków tłumu.
Gerard nie mógł stłumić jęku, a dreszcz jednocześnie przebiegł mu po całem ciele.
— A! jakiżeś pan nerwowy! rzekł pan Jackal, gdybym miał trzech tylko takich współpracowników, to co tydzień musiałbym popadać w taniec św. Wita. Mówżeż pan teraz z kolei. Ja panu powiedziałem: „Oto jest moje rozwiązanie“, ale nie powiadam, żeby było ono dobre. Mów pan teraz, przedłóż mi swoje, a jeżeli będzie lepsze, przyjmę je.
— Ależ ja nie mam żadnego rozwiązania! zawołał Gerard.
— Nie wierzę temu; nie przyszedłeś tu bez jakowegoś zamiaru.
— O! nie; szedłem pana prosić o radę.
— To bardzo nie mądre co pan mówisz!
— Potem na drodze namyśliłem się.
— Powiedz mi pan wynik swojego namysłu.
— Otóż, zdawało mi się, że pan równie interesowany jak ja w tem, ażeby mnie nie dotknęło nieszczęście.
— Niezupełnie! ale mniejsza, mów pan dalej.
— Zdawało mi się więc, że mam ze dwanaście godzin przed sobą.
— Dwanaście godzin, to dużo; ale przypuśćmy dwanaście.
— Że we dwanaście godzin można ujechać kawał drogi.
— Dwadzieścia mil, płacąc po trzy franki tryngieltu.
— Że za ośmnaście godzin mógłbym być w jakim porcie morskim, a za dwadzieścia cztery w Anglii.
— Tylko do tego potrzeba paszportu.
— Zapewne.
— I chciałeś mnie pan o niego prosić?
— Właśnie.
— Pozostawiając mi zupełną swobodę, po swoim wyjeździe, ocalić albo stracić Sarrantego.
— Ja nigdy nie żądałem jego śmierci...
— O tyle tylko, o ileby ona zapewniła panu życie, rozumiem.
— I cóż pan na moje żądanie?
— Na pańskie rozwiązanie?
— Na moje rozwiązanie, jeśli pan chcesz.p
— Ja owiadam, że jak na dramat, to rozwiązanie płaskie. Cnota wprawdzie nie jest ukaraną, ale i zbrodnia uszłaby bezkarnie.
— Panie Jackal!
— Ale, skoro nie znajdujemy nic lepszego...
— Więc pan przyjmuje? wykrzyknął pan Gerard, podskakując z radości.
— Cóż robić!
— O! kochany panie Jackal!
I zabójca wyciągnął obie ręce, ale naczelnik policji usunął swoje i zadzwonił.
Wszedł woźny.
— Blankiet paszportowy! rzekł.
— Zagraniczny, dodał bojaźliwie pan Gerard.
— Zagraniczny, powtórzył pan Jackal.
— Uf! dmuchnął pan Gerard, osuwając się w fotel i ocierając czoło.
Nastało lodowate milczenie. Pa n Gerard nie śmiał spojrzeć na pana Jackala, pan Jackal uporczywie zwracał swe małe oczy szare na tego nędznika, którego konania nie chciał stracić ani jednej chwili.
Drzwi się znowu otworzyły i znowu na ich skrzyp zadrżał pan Gerard.
— Ależ mój panie, odezwał się Jackal, stanowczo zwróć uwagę na kołowaciznę; bo, albo się bardzo mylę, albo ty na tę chorobę umrzesz.
— Myślałem... rzekł, jąkając się pan Gerard.
— Myślałeś, że to żandarm, omyliłeś się, to twój paszport.
— Ale, nieśmiało ozwał się pan Gerard, nie wizowany!
— O! człowieku ostrożny! odparł pan Jackal. Nie, nie wizowany i nie potrzebuje tego; jest to paszport agenta specjalnego, i jeżeli pan nie wstydzisz się jechać na rachunek skarbowy... — Nie, nie! zawołał Gerard, owszem, to wielki dla mnie zaszczyt.
— W takim razie spojrzyj na swój dyplom: „Wolna podróż na wszystkie kraje“...
— Dziękuję, dziękuję, panie Jackal, przerwał nędznik, chwytając paszport drżącą ręką i nie dając czasu naczelnikowi doczytać do końca. A teraz na łaskę Boską!
I wybiegł z gabinetu.
— Na łaskę szatańską! zawołał pan Jackal, bo jeżeliby Pan Bóg wmieszał się do twych interesów, podły łajdaku! toś przepadł! I dzwoniąc znowu: Czy gotowy powóz, zapytał.
— Czeka od dziesięciu minut.
Pan Jackal rzucił okiem na siebie: ubrany był przyzwoicie: frak czarny, spodnie czarne, kamizelka i chustka białe. Uśmiechnął się z zadowoleniem, nałożył na wierzch duży paltot, zszedł krokiem zwyczajnym, siadł do powozu i rzekł:
— Do pana ministra sprawiedliwości, plac Vendome. Ale potem rozmyśliwszy się: Co j a też mówię! Dziś wielki bal w zamku Saint-Cloud, ministrowie bawić się będą do godziny drugiej. I wysadzając głowę przez drzwiczki: Do Saint-Cloud! zawołał na stangreta. Potem, mówiąc sam do siebie i sadowiąc się jak mógł najwygodniej w kąciku: Dobrze się stało! Będę się mógł przespać w drodze.
Ruszył kłusem, a pan Jackal, który miał władzę dowolnie rozkazywać snowi, jeszcze nie dojechawszy do Luwru, usnął głęboko. Prawda, że przyjechawszy do Cours-la-Reine, zbudził się w sposób nader niespodziewany. Powóz został zatrzymany, przez szyby otwarte dwaj ludzie stojący na stopniach przykładali pistolety do piersi Jackala, a dwaj inni trzymali stangreta...
Napastnicy byli w maskach.
Pan Jackal zbudził się nagle.
— Co to jest? czego chcecie odemnie?
— Ani słowa, ani poruszenia, rzekł jeden z ludzi, boś zginął.
— Jakto, zawołał Jackal zaledwie rozbudzony, o północy napadają na polach Elizejskich! A któż to u djabła urządził taką policję?
— Pan, panie Jackal, ale uspokój się, nie twoja w tem wina; my nie jesteśmy złodzieje.
— A któż wy jesteście?
— Jesteśmy nieprzyjaciółmi, którzy poświęcili życie swoje, a twoje trzymamy w ręku; a więc ani słowa, ani drgnienia, ani pary z ust, albo powtarzam, zginąłeś.
Jackal ujęty został niewiedząc przez kogo; żadnej pomocy oczekiwać nie mógł.
— Róbcie panowie ze mną co chcecie, rzekł.
Jeden zawiązał mu oczy chustką, drugi wciąż trzymał pistolet u piersi; tak samo dwaj inni uczynili ze stangretem.
Kiedy obu zawiązano oczy, jeden z czterech wszedł do powozu, a drugi usiadł na koźle przy stangrecie i wziął lejce; dwaj inni uczepili się z tyłu.
— Tam gdzie wiecie, rzekł tonem rozkazującym człowiek w powozie.
Powóz zawrócił a konie zacięte biczem puściły się cwałem.