Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XV Cały tekst |
Indeks stron |
Szli przez długie i ogromne podziemia, o których jużeśmy wspominali w jednym z poprzednich rozdziałów.
Pochód był wolny, po tysiącznych zakrętach, po których towarzysze pana Jackala wiedli swojego więźnia. Trwał on trzy kwadranse, które wydały mu się trzema wiekami, tak cichy i mierzony krok jego przewodników nadawał temu pochodowi charakter konduktu pogrzebowego.
Przybywszy przed maleńkie drzwi, zatrzymali się.
— Czy już przybyliśmy? zapytał z westchnieniem Jackal, który zaczynał wierzyć, że tajemniczość, jaką otaczano jego porwanie, kryła w sobie wielkie niebezpieczeństwo.
— Za chwilę, odpowiedział głos, który on słyszał po raz pierwszy.
Ten, kto to powiedział, otworzył drzwi i weszli dwaj towarzysze pana Jackala. A trzeci biorąc go pod rękę:
— My pójdziemy na górę, rzekł.
Jakoż poczuł Jackal, że uderzył się o pierwszy stopień schodów. Jeszcze nie wszedł no, trzeci, kiedy drzwi zamknęły się za nim.
Jackal, wciąż mając przed i za sobą straż, uszedł czterdzieści stopni.
— Aha! rzekł, prowadzą mnie znowu na pierwsze piętro zkąd wyszedłem, a to dla zmylenia śladu.
Ale na ten raz Jackal się mylił i spostrzegł to niebawem, kiedy stanąwszy na gruncie twardym, odetchnął świeżem, łagodnem i wonnem powietrzem, które żywo i orzeźwiająco weszło mu do piersi, niby zapach leśny. Wtedy postąpił z dziesięć kroków po miękkiej trawie, a dobrze znany głos towarzysza odezwał się: teraz jużeś pan przybył i możesz zdjąć zawiązkę z oczu.
Jackal nie dał sobie dwa razy tego powtarzać i ruchem nagłym, wyrażającym więcej wzruszenia niżby chciał okazać, zerwał zasłonę.
Okrzyk zdziwienia wydarł mu się na widok, jaki miał przed oczyma. Znalazł się w środku koła utworzonego przez jakich stu ludzi, którzy sami znowu stanowili środek nieokreślonego kręgu, utworzonego przez las. Spojrzał naokoło i zmartwiał.
Starał się poznać jaką twarz między wszystkiemi twarzami oświeconemi z góry światłem księżycowem, z dołu kilkunastu pochodniami utkwionemi w ziemię. Ale wszystkie były mu nieznane. Gdzie wreszcie znajdował się, nie wiedział nic.
Na dziesięć mil w okolicach Paryża nie znał tak dzikiego miejsca. Szukał jakiegoś punktu ograniczającego ten las, ale dym wychodzący z pochodni połączonej z mgłą czepiającą się drzew, tworzył tuman, którego przebić nie mógł nawet wzrok pana Jackala.
Co go nadewszystko uderzyło, to groźne milczenie panujące dokoła. Milczenie to nadawałoby tym ludziom postać zgromadzenia widm, ale błyskawice tryskające z oczu każdego przypominały słowa, które tak ponuro zabrzmiały mu w uchu: „Nie jesteśmy złodziejami, jesteśmy nieprzyjaciółmi!“
A on, jak powiedzieliśmy, na rzut oka naliczył tych nieprzyjaciół stu, znajdował się w pośrodku nich w nocy, w lesie, sam jeden.
Jak wiemy, był wielkim filozofem, wielkim wolterjaninem, wielkim ateuszem, trzy wyrazy znaczące prawie toż samo; a jednak powiedzmy na jego wstyd, czy pochwałę, w tej uroczystej chwili zrobił ostateczny wysiłek, by się skupić w sobie, i wzniósłszy oczy do nieba, duszę swą polecił Bogu.
Czytelnicy poznali zapewne miejsce dokąd zaprowadzono pana Jackala, a jeżeli on mimo usiłowań nie mógł go poznać, to dlatego, iż lubo leżało w środku Paryża, nie widział go nigdy.
Był to istotnie dziewiczy las z ulicy Piekielnej, mniej zielony zapewne niż w wiosennej nocy kiedyśmy doń weszli po raz pierwszy, ale niemniej malowniczy w porze jesiennej i w godzinie nocnej.
Ztamtąd to wyszli Salvator i generał Lebastard de Prémont, by wydrzeć Minę z rąk pana de Valgeneuse, tam oni naznaczyli sobie schadzkę, by wydrzeć pana Sarrantego z rąk kata.
Widzieliśmy tylko w jaki sposób zbrakło Salvatora na schadzce, a zastąpił go pan Jackal.
Znamy więc już niektóre osoby zebrane w opustoszałym domu.
Jest to „venta“ węglarzy, wzmocniona z powodu tej okoliczności kilku innymi oddziałami, są to ludzie, do których w nocy z dnia 21 maja udawał się generał Lebastard de Prémont o pomoc i obronę dla przyjaciela.
Przypominamy sobie odpowiedź węglarzy w tej okoliczności. Była to zupełna, stanowcza, jednogłośna odmowa przyj?ęcia jakiegokolwiek udziału w uwolnieniu więźnia. Mylimy się, mówiąc, że odmowa była jednogłośną, na dwudziestu, jeden Salvator ofiarował pomoc generałowi.
Wiadomo co potem nastąpiło.
Przypominamy sobie także rację, która spowodowała surowy wyrok trybunału, ale z tem wszystkiem nie zawadzi przypomnieć ją czytelnikom.
Upoważniony do odzywania się w imieniu braci, mówca powiedział wtedy:
„Z żalem oznajmiam ci, generale, tę odpowiedź; ale w braku jasnych, niezbitych, przekonywających dowodów niewinności pana Sarrantego, zdanie większości jest takie, że nie powinniśmy przykładać ręki do przedsięwzięcia, mającego na celu wydarcie prawu człowieka, którego toż prawo skazało „słusznie,“ Powiadam „słusznie,“ chciej mnie dobrze zrozumieć, generale, aż do uzyskania dowodow przeciwnych.“
Owóż, zrana tego samego dnia, zmierzając zrobić wycieczkę do Vanvres, Salvator udał się do generała Lebastard de Prémont. Nie zastał go zostawił mu taką instrukcję:
„Dziś wieczór jest zebranie w dziewiczym lesie; pójdź pan tam i powiedz braciom, że „mamy“ dowód niewinności pana Sarrantego i że ja ten dowód dostarczę około północy.
„Jednakże, od dziesiątej godziny z wieczora ukryj się pan z jakiemi dziesięcioma ludźmi poświęconymi w okolicach ulicy Jerozolimskiej; zobaczysz mnie pan wchodzącego do policji: dotąd pewny jestem wszystkiego. Ale będąc już w prefekturze, chociaż wątpię, ażeby pan Jackal był tyle śmiały, mogę jednak być aresztowany.
„Jeżeli nie wyjdę o godzinie dziesiątej, to znak żem aresztowany. Lecz samo aresztowanie mnie spowoduje ze strony pana Jackala pewne kroki zmuszające go do wyjścia.
„Przedsięweźmij pan środki jako człowiek nawykły do zasadzek; staraj się ująć Jackala wraz ze stangretem jak będziesz mógł, a pana Jackala drogami powikłanemi tak iżby zgubił ślad, zaprowadź do dziewiczego lasu.
„Gdy będę uwolniony, biorę go na siebie.“
Widzieliśmy jak generał Lebastard de Prémont, on to bowiem był sąsiadem pana Jackala, z pomocą przyjaciół wykonał zlecenie Salvatora.
Wenta, a raczej pięć went, zebrane razem na naradę pod względem wyborów, zawiadomione zostały o godzinie dziesiątej przez posłańca generała o aresztowaniu Salvatora, o niewinności pana Sarrantego i o potrzebie porwania pana Jackala.
Jedna cała wenta, to jest dwudziestu ludzi, urządzili się w mgnieniu oka, tak, ażeby Jackal nie mógł się wymknąć; to jest, że oprócz czterech ludzi, których generał postawił przy prefekturze, oprócz trzech, których zabrał z sobą do Cours-la-Reine, inni po czterech rozstawili się wzdłuż rzeki, oraz za rogatką Passy.
Jak widzimy, pan Jackal nie mógł umknąć.
Szliśmy za nim przez wszystkie zakręty jakie z nim kreślono na zalecenie Salvatora i pozostawiliśmy wśród koła węglarzy, oczekującego z niepokojem wyroku, który według wszelkich pozorów zakrawał na wyrok śmierci.
— Bracia, rzekł generał Lebastard de Prémont głosem poważnym, macie przed sobą człowieka, na któregoście oczekiwali. Jako przewidział nasz brat Salvator, został on aresztowany i na rozkaz jego, ten co był tyle zuchwałym, że śmiał nań rękę podnieść, stoi przed wami.
— Niech najpierw wyda rozkaz uwolnienia Salvatora, odezwał się jeden głos.
— Już to uczyniłem, spiesznie odrzekł pan Jackal.
— Czy to prawda? zapytało naraz kilkanaście głosów dowodzących ogromnego zajęcia, jakie wzbudzał Salvator.
— Zaczekajcie, rzekł generał. Bardzo to zręczny człowiek, którego szczęściem udało nam się ująć; to też jak tylko był w naszej mocy, zaczął się namyślać dla czego został ujętym. Widocznie przyszła mu myśl, że ciałem za ciało, głową za głowę przyjaciela naszego odpowiada, i że skoro przybędzie na miejsce, nasamprzód zażądają od niego wypuszczenia na wolność Salvatora. Chciał więc mieć zasługę inicjatywy i rzeczywiście wydał rozkaz; tylko zdaniem mojem powinien był wydać go przed wyjściem z prefektury, a nie wówczas gdy wpadł w nasze ręce.
— Lecz, zawołał Jackal, czyż nie powiedziałem panom, że tylko przez proste zapomnienie rozkaz ten nie został wydany przed mojem wyjazdem z prefektury.
— Zapomnienie szkodliwe, które ocenią bracia, rzekł generał.
— Wreszcie, odezwał się tenże sam głos, który już raz zapytał generała czy naczelnik policji mówi prawdę, pan nie jesteś tu dla tego, ażeby odpowiadać jedynie za aresztowanie Salvatora. Jesteś pan tu z powodu tysiącznych zarzutów, jakie mamy przeciw tobie.
Pan Jackal miał odpowiedzieć, ale mówca giestem nakazał mu milczenie.
— Nie mówię tylko o zarzutach politycznych, mówił dalej, że pan jesteś za monarchią a my za rzeczpospolitą, mniejsza o to! Masz pan prawo tak samo służyć człowiekowi, jak my zasadzie. Pan ujęty jesteś nie jako czynnik polityczny rządu teraźniejszego, lecz jako człowiek nadużywający swej władzy. Nie ma dnia, w którymby jaka skarga nie zaszła na pana przed trybunał tajemny; nie ma dnia, w którymby jeden z braci nie wołał o pomstę na pana. Oddawna więc, panie, śmierć twoja jest postanowioną, a jeżeliśmy ją dotychczas opóźnili, to podziękuj Salvatorowi.
Spokojny ton, z jakim słowa te wyrzeczone zostały, wywarł na panu Jackalu tak straszne wrażenie, jak gdyby usłyszał brzmienie trąby anioła niszczyciela.
Milczenie, jakie zachowywał pan Jackal, dało sposobność innemu mówcy do zabrania głosu.
— Człowiek, którego pan kazałeś aresztować, rzekł, chociażeś mu winien dziesięć razy życie, drogi jest nam nadewszystko, i za ten jeden czyn, za to, że śmiałeś rękę podnieść na tego, którego z tylu względów powinieneś był szanować, już zasłużyłeś na śmierć. Śmierć tedy twoją weźmiemy pod rozwagę. Przyniosą tu panu stół, papier, pióro i atrament, i jeżeli podczas tej narady, którą możesz pan uważać za stanowczą, masz do zrobienia jakie rozporządzenia, spisz je, a my zobowiązujemy się słowem honoru wykonać je najściślej.
— Ale, zawołał pan Jackal, ażeby testament był ważnym, potrzeba notarjusza, a nawet dwóch.
— Nie dla testamentu olograficznego. Pan wiesz, że testament olograficzny, cały napisany własnoręcznie, jest najważniejszy ze wszystkich, skoro podpisany zdrowym jest na ciele i umyśle. Owóż, jest tutaj stu świadków, którzy w razie potrzeby zeznają, że w chwili kiedy testament pański był napisany i podpisany, byłeś pan zdrów na ciele i umyśle. Oto stół, papier, atrament i pióra, pisz pan co chcesz. My, żeby panu nie przeszkadzać, odstąpimy.
Mówca dał znak, a tłum rozszedł się po lesie.
Pan Jackal pozostał sam pomiędzy stołem i krzesłem.
Nie można już było wątpić: papier, który miał przed sobą, był stemplowy, a ludzie odchodzący, poszli naradzić się nad jego śmiercią.
Trzeba było, słowem, pisać testament prawdziwy. Pan Jackal zrozumiał to i poskrobał się po głowie, mówiąc:
— Do licha ciężkiego! To sprawa gorsza niż myślałem.
O czemże jednak nasamprzód pomyślał Jackal, przekonawszy się, że koniec jego nadchodzi?
O testamencie? Nie. O złem i dobrem, które mógł uczynić w życiu? Nie. O Bogu? Nie. O djable? Nie. Pomyślał poprostu o niuchu tabaki. Wziął wolno szczyptę, wciągnął, orzeźwił się rozkosznie i końcem palca zamknąwszy tabakierkę, powtarzał wciąż do siebie:
— O! sprawa gorsza niż myślałem.
Wtedy to pomyślał z goryczą, że dziewicze lasy Ameryki, pomimo jaguary i grzechotniki, sto razy mniej niebezpiecznemi są niż ten fantastyczny las.
Co czynić jednak? W braku czego innego spojrzał na zegarek. Ale nie miał nawet tej radości by się dowiedzieć która godzina; wśród tylu zajęć dnia poprzedzającego, zapomniał nakręcić zegarka.
Nareszcie spojrzał na papier, pióro, atrament, machinalnie usiadł na krześle i oparł się na stole. Nie dla tego żeby pan Jackal zdecydowanym był pisać testament; mało go obchodziło umrzeć z testamentem czy bez niego. Ale poprostu odjęło mu ręce i nogi.
To też zamiast pisać cokolwiek, opuścił głowę na ręce. Pozostawał tak z kwadrans zatopiony w myślach i zupełnie obcy temu co się w koło niego działo. Z tego zadumania wyszedł dopiero kiedy poczuł dotknięcie ręki na ramieniu.
Drgnął, podniósł głowę i znalazł się w pośrodku koła. Tylko czoła były bardziej ponure, spojrzenia płomienistsze.
— I cóż? rzekł do pana Jackala człowiek, który dotknął jego ramienia.
— Co pan chcesz odemnie? zapytał naczelnik policji.
— Czy masz pan zamiar napisać testament?
— Muszęż przecie mieć czas do napisania.
Nieznajomy wydobył zegarek.
— Już dziesięć minut po trzeciej, rzekł, dajemy panu czas do wpół do czwartej, czyli minut dwadzieścia; chyba, że wolisz skończyć zaraz, a w takim razie nie damy ci czekać.
— Bynajmniej, bynajmniej! zawołał pan Jackal rozważając, jaka to suma wypadków zajść może we dwadzieścia minut. Mam owszem bardzo ważne rzeczy do zamieszczenia w tym testamencie, tak ważne, że nie wiem czy mi dwadzieścia minut wystarczy.
— Musi jednakże wystarczyć, gdyż nie dano panu ani jednej sekundy więcej, rzeki nieznajomy, składając zegarek na stole.
Potem odszedł i stanął na swojem miejscu w kole.
Jackal rzucił okiem na zegarek: upłynęła minuta. Zdawało mu się, że wskazówka postępuje ruchem widzialnym dla oka.
— I cóż, nie piszesz pan? zapytał tenże sam nieznajomy.
— Owszem, owszem, odparł pan Jackal.
I konwulsyjnie ściskając pióro, zaczął pisać.
Czy zdawał sobie sprawę z tego co robił? Tegobyśmy nie umieli powiedzieć, bo krew zaczęła mu uderzać do głowy. Uczuł szum w skroniach, jak człowiek zagrożony apopleksją. Nogi przeciwnie, zaczęły mu ziębnąć z przerażającą szybkością. Wreszcie, z piersi tych ludzi nie wyszło żadne tchnienie, żaden szmer nie zstąpił z gałęzi drzew, nie drgnął żaden ptak, owad, żadna trawka. Słychać tylko było skrzyp pióra, które nieraz darło papier, tak ręka prowadząca je była rozgorączkowana nadmiernem wzruszeniem.
Jak gdyby dla wypoczynku po tej pracy, pan Jackal podniósł głowę i patrzył, a raczej próbował patrzeć naokoło siebie; ale spuścił oczy przerażony ponurą energią, rozlaną na wszystkich twarzach.
Przestał pisać. Wtedy podszedł doń nieznajomy i rzekł:
— Musimy tę rzecz skończyć, panie; dwadzieścia minut upłynęło.
Pan Jackal zadrżał: oświadczył, że jest zimno, że on nie nawykł pisać na powietrzu, że ręka mu drży i że ze względu na tę okoliczność odwołuje się do pobłażania obecnych, słowem, zebrał wszystkie powody jakie człowiek wynajduje w godzinę śmierci, by odwlec o kilka sekund chwilę ostateczną.
— Masz pan jeszcze pięć minut, rzekł odchodząc ten, który przemawiał.
— Pięć minut, zawołał pan Jackal, czyż podobna? by napisać testament, podpisać, oparagrafować, odczytać, sprawdzić! pięć minut na rzecz, któraby wymagała miesiąca czasu i zupełnej spokojności umysłu? Przyznajcie panowie, że to rzecz niepodobna!
Węglarze słuchali w milczeniu.
Następnie przystąpił tenże sam człowiek i rzucając okiem na zegarek:
— Pięć minut upłynęło, rzekł.
Pan Jackal wydał okrzyk.
Koło tak się ścisnęło, iż zdawało się Jackalowi, że mu brak oddechu.
— Podpisz pan testament, rzekł właściciel zegarka, skończmy raz tę sprawę, jeśli łaska.
— Mamy sprawy daleko ważniejsze i pilniejsze niż pańska, odezwał się drugi węglarz.
— A i tak jużeśmy dużo czasu stracili, dodał trzeci.
Pierwszy podał panu Jackalowi pióro.
— Podpisz pan, rzekł.
Pan Jackal wziął i podpisał, protestując.
— Czy już? zapytano.
— Już, odpowiedział pierwszy węglarz.
Następnie zwróciwszy się do Jackala:
— Panie, oświadczył, w imieniu wszystkich zebranych braci, przysięgam przed Bogiem, że testament twój szanowany będzie religijnie, a ostatnia twa wola punktualnie wykonana.
— Proszę pana z sobą! odezwał się jeden z ludzi, który dotąd nie wymówił ani słowa i którego ze względu na atletyczną budowę można było wziąć za człowieka, przeznaczonego przez ten tajemny trybunał na wykonawcę wyroku. Proszę z sobą!
Potem, silnie ująwszy pana Jackala za kołnierz, niósł go przez środek kota, które otwierało się dla przepuszczenia kata i ofiary.
Niesiony przez kolosa, już pan Jackal uszedł z dziesięć kroków w lesie i spostrzegł na gałęzi jednego z drzew sznurek zawieszony nad świeżo wykopanym dołem, gdy nagle wyszli dwaj ludzie z gęstwiny i zagrodzili im drogę.