Mohikanowie paryscy/Tom XVI/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XVI Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy pan Jackal dawał te ojcowskie napomnienia Salvatorowi, mieszkańcy Paryża przechadzali się w sposób najniewinniejszy: jedni z żonami, drudzy z dziećmi, inni wreszcie sami. Nikt nie myślał, żeby się miało stać co złego, a chociaż była to niedziela dobrze mroźna, to prawda, ale także pełna promieni słonecznych, nikomu ani w głowie nie postało, żeby się zanosiło na jaki wypadek. Uciekali z domów, bo żądni byli światła i słońca choćby grudniowego. Jest to naturalne życzenie ludzi, żyjących cały tydzień w cieniu.
Jednym razem, na bulwarach, w ulicy, na polach Elizejskich zabrzmiała wieść taka „Opozycja górą!“
Któż więc zwycięzcą? Tenże sam tłum.
Tłum, zachwycony zwycięztwem, począł się odzywać.
Najpierw pocichu.
Złorzeczono ministerstwu; odgrażano się jezuitom w długich i krótkich sukniach; poczęto żałować króla, rzucano najróżnorodniejsze oskarżenia.
— To wina pana de Villele, mówił jeden.
— To wina pana de Peyronnet, mówił drugi.
— To wina pana de Corbiere, mówił trzeci.
— Pana de Clermont-Tonnerre, mówił czwarty.
— Pana de Damas, mówił piąty.
— Kongregacji, mówił szósty.
Po odejściu pana Jackala, Salvator narzucił płaszcz i poszedł w stronę bramy św. Dyonizego.
W przeddzień, widząc, że się zanosi na ogromną większość opozycji, pośpiesznie zwołano wszystkie loże wolnomularskie.
Napływ był ogromny. Niektórzy mówili:
— Nadeszła pora działania!
— Jesteśmy gotowi, odpowiedziało na to wielu innych.
Mówiono, że czas stosowny jest do wywołania przewrotu w administracji.
Salvator smutno potrząsnął głową.
— Dobrze! rzekli najgorętsi, większość w Paryżu nie jestże większością we Francji? Paryż nie jest-że mózgiem, który myśli, zastanawia się, działa? Owóż, sposobność się nadarza, niech ją Paryż pochwyci, a prowincja pójdzie za nim.
— Jest to bezwątpienia sposobność, melancholijnie odezwał się Salvator, ale, wierzajcie mi przyjaciele, jest ona złą. Przeczuwam ja jakąś samołówkę, w którą chcą nas wciągnąć i w której zginiemy. Mam więc sobie za obowiązek ostrzedz was. Wy jesteście dobrzy i dzielni drwale, ale drzewo, które chcecie zwalić, jeszcze nie dojrzało do cięcia. W tej chwili jeszcze mieszacie ministerstwo z królem, tak, jak może później mieszać będą króla z monarchią. Zdaje się wam, że naruszając jedno pociągniecie drugie; mylicie się, moi przyjaciele, mylicie się głęboko! przewroty społeczne nie są bynajmniej przypadkami, wierzajcie mi: dokonywają się one z taką samą dokładnością matematyczną, jak przewroty na kuli ziemskiej. Morze wtedy tylko występuje nad brzegi, kiedy Bóg mu powie: „Zrównaj góry i zapełnij wąwozy“. Otóż ja wam powiadam, a tembardziej wierzyć mi możecie, iż powiadam to z żalem, że nie nadeszła we Francji godzina do zrównania monarchii: Czekajcie, miejcie nadzieję, ale powstrzymajcie się od bliskiego i dalekiego udziału w tem, co się tu dziać będzie za kilka dni. Działając inaczej, staniecie się nietylko ofiarami, ale nawet wspólnikami czynów rządowych. Cóż bowiem chcą uczynić ministrowie Nie wiem, ale błagam was, cokolwiekbądź zajdzie, nie dawajcie wmieszaniem się swem pretekstu do nieszczęścia.
Słowa te wypowiedział Salvator z takim smutkiem, że każdy spuścił głowę i zamilkł.
I dlatego to Salvator bynajmniej nie zdziwił się tem, co mu pan Jackal powiedział z rana, ponieważ sam już on udzielił innym tej rady, z którą do niego przybył naczelnik. I dlatego to Salvator uśmiechał się na uboczu, słysząc, jak powstawano na ministerstwo, a żałowano króla.
Noc tymczasem nadeszła i rozpoczęto zapalać latarnie, Naraz w tłumie zrobił się ruch nadzwyczajny, ruch, który tworzą tylko przybory wód i tłumów. Wszystko, co było na nogach, ruszyło się, drgnęło, zafalowało.
Przyczyna tego falowania była bardzo prostą; znamy ją. Dowiedziano się z dzienników wieczornych o rezultacie wyborów na prowincji.
Pewne wreszcie wiadomości dochodzą do tłumów z szybkością piorunującą.
Tłum więc zafalował.
I domy uległy podobnież falowaniu, jak tłum.
Na głos ulicznika, który zawołał: „Kagańców!“ zaświeciło jedno okno, potem drugie, potem trzecie.
Piękny to widok miasto oświetlone, a nadewszystko Paryż. Ale jakkolwiek może być malowniczą scena tego rodzaju, niektóre osoby lęk mają przed nią. To też się właśnie zdarzyło w tłumie mieszczan przechodzących tego wieczora przez ulicę św. Dyonizego, św. Marcina i mianowicie przez drobne uliczki tamtym przyległe; bo rzecz to godna uwagi, że im ulice są mniejsze, tem rzęsiściej oświetlają się w dnie uroczystości publicznych.
Oświetlano więc, a między innemi ulice św. Dyonizego i św. Marcina, wyglądały jak dwa fosforyczne strumienie.
Bez względu na to, wieczór był spokojny. Serca liberalnych niewątpliwie doznawały wzruszenia w głębi, ale dzięki zaleceniom Salvatora, wszystko zdawało się cichem po wierzchu.
Jednakże, jak jedno nasze przysłowie powiada: nie ma porządnego święta bez jutra; gdyby nie przysłowie, nie pozwoliłbym sobie tego powiedzieć.
Pan Jackal doznał zawodu: spokój był tak wielki, że go nie było sposobu naruszyć.
Nazajutrz, to jest 19, dzienniki zdały sprawę z oświetleń wieczornych i oznajmiły, że iluminacja wznosi się wieczorem, tylko prawdopodobnie wzrośnie tak, jak tryumf, to jest będzie powszechną.
Ze swej strony dzienniki ministerjalne same zmuszone przyznać się do porażki, uczyniły to w gorzkich wyrazach. Mówiły o smutnym rezultacie i o sposobie, jakim przyjęto w stolicy tę złowrogą wiadomość.
„Stronnictwo pospólstwa tryumfuje, mówiły one, biada krajowi! Niebawem zobaczymy poczynające się dzieło rewolucji“.
Ale Paryż nie zdawał się odczuwać smutku ministerstwa; udał się do swoich zajęć jak zwykle, i był spokojny, jeśli nie radosny przez dzień cały.
Inaczej stało się wieczorem.
Wieczorem tak jak zapowiedziały dzienniki liberalne, Paryż zrzucił odzież powszednią i ubrał się świątecznie. Ulica św. Marcina, św. Dyonizego i ulice przyległe oświetliły się jak za dotknięciem laski czarodziejskiej.
Na widok tej rzeki kagańców powstał wybuch radości, który miał odbrzmieć w najdalszej głębi serc ministrów, nakształt grobowego echa. Ludzie tysiącami przechadzali się, potrącali, rozmawiali z sobą nie znając się. Radość wyłoniała się ze wszystkich piersi razem z oddechem; wdychano pierwszy powiew swobody rozległejszej, a zwłaszcza więcej narodowej, uciśnione płuca rozszerzały się.
Dotąd nic do zarzucenia tłumowi; był to dobry i uczciwy tłum, radujący się swem zwycięztwem, ale bez zamiaru nadużycia.
Niektórzy wydawali wprawdzie okrzyki antiministerjalne, ale liczba ich była bardzo ograniczona. Protestacja była głośniejsza milczeniem niż szumem; cisza była bardziej imponującą niż burza.
Naraz, jeden z tłumu zawołał:
— Panowie! nakupcie rac i petard! Trzeba uczcić wybory!
Nakupiono.
Patrzano zrazu na nie machinalnie, może nawet bojaźliwie, i nikt nie podpalał; potem, chłopak jakiś podszedł do mieszczanina i przez figiel wsunął mu babkę zapaloną w kieszeń, mieszczącą zakupione prochowe pukawki.
Pukawki zajęły się, mieszczanin wypalił.
Było to jakby hasłem.
W tej chwili pukawki zabrzmiały ze wszech stron; tysiączne race, niby gwiazdy spadające, przewinęły się wężami po przestworze.
Większa część mieszkańców miała się do odwrotu, ale nie było to rzeczą łatwą wpośród tego zbitego tłumu; w kilka chwil wreszcie rzeczy zmieniły postać. Ukazały się dzieci, młodzież, mężczyźni; wszystko to było odziane w podarte szaty, jakby dla wzbudzenia zajęcia; wszystko to na tych ulicach, rzęsisto oświeconych odsłaniało nędzę, która zwykle ukrywa się w ciemnościach: gromada dziwna, fantastyczna, z miny jeśli nie z liczby podobna do tych cieniów, które widzieliśmy błąkające się na ulicy Pocztowej, o kilka kroków od Gadającej studni, naprzeciwko tajemniczego domu, z wierzchołka którego, przypominamy sobie, spadł biedny Volauvent.
I rzeczywiście, pośród tej gromady wprawnemu oku przedstawiali się, pod przewodnictwem Gibassiera udający jakby go nie znali, ciż sami poczciwi towarzysze pana Jackala, których mieliśmy już zaszczyt ukazać czytelnikom pod malowniczemi nazwiskami Papillon, Carmagnole, Avoine, Brin d’Acier.
Salvator stał na swoim posterunku przy ulicy Żelaznej; uśmiechnął się jak wczoraj, poznając te wszystkie twarze, do których mógł przyczepiać nazwiska.
Powody, które do nas nie doszły, ale które musiały mieć swą ważność, zawiesiły wybuch, mający nastąpić wczoraj, jak Salvatorowi oznajmił pan Jackal. Salvator oczekiwał, a niedoczekawszy się, pewny był, że odłożono go na jutro. Ale widząc zbliżającą się gromadę w łachmanach, z pochodniami w ręku, z twarzami czerwonemi, z wzrokiem krwawym, kroczącą chwiejnie pod przywództwem hersztów, których wymieniliśmy, domyślił się on, że byli to posłannicy wichrzycielstwa i że teraz dopiero rozpocznie się na dobre.
Jakoż, rzucając się w tłum, nowi ci aktorowie zaczęli naraz wykrzykiwać najsprzeczniejsze wiwaty:
— Niech żyje Lafayette! Niech żyje cesarz! Niech żyje Dupont-de-l’Eure! Niech żyje Napoleon II-gi. Niech żyje rzeczpospolita!
Ale ponad te wszystkie okrzyki, wybiegał jeden głośny:
— Kagańców! kagańców!
Był to naczelny motyw tej grobowej symfonji.
Pochód entuzjastów trwał godzinę.
Ale jeżeli na ich patrjotyczne nawoływania zapłonęło kilka ociągających się kagańców, za to drugie pospieszniejsze już dochodziły do końca i gasły. Nie taki był przecież zamiar „kagańcowych“.
Gromada zatrzymała się przed domem zostającym w zupełnej ciemności i wydając dzikie okrzyki, wzywała mieszkańców do oświetlenia.
Okrzyki streszczały się w tych apostrofach.
Każdy czas zamieszek politycznych ma swoje; apostrofy z roku 1827 były następujące:
— Precz z jezuitami! Precz z bigotami! Precz z ministerjalnemi! Precz z villelistami!
Żaden z mieszkańców domu nie dał znaku życia. Milczenie to zniecierpliwiło gromadę.
— Nawet nie odpowiadają! wykrzyknął jeden.
— To obelga dla ludu! odezwał się drugi.
— Lżą patrjotów, zawołał trzeci.
— Śmierć jezuitom! ryknął czwarty.
— Śmierć! śmierć! zapiszczały wyrostki.
I jak gdyby okrzyk ten był hasłem, cała gromada, to z kieszeni, to z pod bluz, to z pod fartuchów, wydobyła kamienie rozmaitych form i rozmiarów, któremi gruchnęła naraz w szyby okien milczącego domu.
Po kilku minutach nie pozostało ani jednej szyby. Dom przebity został na wskroś przy wielkich wybuchach śmiechu większej części obecnych, którzy w tych wypadkach widzieli tylko naukę, daną tak zwanym wówczas złym francuzom.
Zaczęła się rewolucja.
Zdobyty dom był pusty.
Był to dom, który odnawiano wewnątrz, stał więc na teraz całkiem niezamieszkany.
Prawdziwi wichrzyciele byliby poprzestali na tej racji, że w braku mieszkańców niepodobna było oświetlać okien; ale wichrzyciele nasi, a raczej pana Jackala, byli zapewne naiwniejsi lub zdolniejsi od wichrzycieli zwyczajnych, gdyż zastawszy dom bez sprzętów i mieszkańców wydawali tak okropne okrzyki, że towarzysze ich, pozostający na ulicy, ryknęli ze wszech stron:
— Zemsta! rżną naszych braci!
Czytelnicy wiedzą tak dobrze jak i my, że nie zarzynano nikogo. Ale był to tylko pretekst, a raczej hasło dla zajęcia domów zamieszkałych, których lampy były tak nieszczęśliwe, że zagasły.
Kagańce zaświeciły na nowo, ku wielkiej radości tłumu.
W tej chwili przechodziły przez ulicę św. Dyonizego fury ciągnące na rynek Niewiniątek lub wracające.
Owóż ludzie prowadzący te fury mieli prawo zdziwić się, zobaczywszy w tej tak zwykle spokojnej ulicy, o podobnej godzinie, wielki tłum krzyczący, śpiewający, wrzeszczący i rzucający na wszystkie strony pukawkami.
Konie wszelako bardziej jeszcze były zdziwione niż przewodnicy; nie dlatego żeby wrzaski tłumu były wogóle nieprzyjemne koniom, ale co zastanawiało, drażniło i zatrzymało w biegu te czworonogie, to woń, błysk i łoskot pukawek.
Koń warzywnika niekoniecznie jest koniem bojowym. Konie zatem uczciwych przekupniów zatrzymały się, wydając długie rżenie, mieszające się z okrzykami tłumu, co tworzyło nuty najnieodpowiedniejsze, koncert najniezgodniejszy.
Przewodnicy zacięli ich silnie batami; ale zamiast iść naprzód, konie cofały się w tył.
— Pójdą! wołali jedni.
— Nie pójdą, wołali drudzy.
— A ja wam powiadam, że pójdą, odezwał się jakiś ulicznik, wpychając pukawkę pod ogon koniowi idącemu przodem.
Koń wierzgnął, zarżał i cofnął się, zamiast iść naprzód.
Tłum wybuchnął homerycznym śmiechem.
— Wy zagradzacie drogę publiczną! krzyknął Gibassier głosem basowym.
— Patrzcie, to pan Prudhomme! zawołał ulicznik.
Rzeczywiście, Henryk Monnier niedawno co wymyślił ten typ, który odtąd stał się popularnym.
— Wy przeszkadzacie objawom radości publicznej! odezwał się z kolei Carmagnole, jako echo Gibassiera.
— Na imię Wszechmocnego Pana, mruczał Avoine, który przez stosunki z wynajemczynią krzeseł w kościele św. Sulpicjusza znabożniał, nie stawajcie na drodze wyrokom Opatrzności.
— Ależ do stu piorunów! zawołał woźnica, do którego stosowały się te słowa, widzicie przecież, iż nie mogę postąpić naprzód, mój koń nie chce ruszyć ani kroku.
— To cofnij się, mój bracie, odpowiedział pobożnie Avoine.
— Ależ, do trzystu djabłów, nie mogę ruszyć ani naprzód, ani w tył, zawołał przekupień.
— To zejdź i wyprząż, rzekł Carmagnole.
— Na psa się nie zdało! wrzasnął przekupień, jak wyprzęgę, to przecież fura sama nie pójdzie ani w prawo, ani w lewo.
— Dosyć tej gadaniny! rzekł Gibassier przerażającym basem.
I dawszy znak kilku łobuzom, którzy zdawali się tylko nań oczekiwać, rzucił się na krnąbrnego przekupnia, którego łatwo powalił, gdy tymczasem towarzysze jego odprzęgli konia z taką sprawnością, jakby całe życie nic innego nie czynili.
Przykład ten zastosowano i do innych fur: spłoszono przekupniów i wyprzężono konie.
W dziesięć minut potem wznosiła się barykada.
Była to pierwsza od owego pamiętnego dnia 12 maja 1788 roku.
Wiemy wszyscy, że nie była ostatnią.