Mohikanowie paryscy/Tom XVI/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
W którym pan Jackal stara się odpłacić za przysługę, jaką mu wyświadczył Salvator
.

Nareszcie wielki dzień wyborów nastąpił: był to 17 grudnia, sobota; podajemy daty ściśle.
Wykazaliśmy trochę za rozwlekle może w jaki sposób prowadziły się interesy kandydatów rządowych. Zaokrąglimy obraz, podając okólnik, który dostaliśmy od jednego z naszych ośmdziesięciu sześciu prefektów departamentu.
Nie czynimy wyboru, lecz bierzemy co nam pod rękę wpadło; czytelnik wreszcie przekona się, że okólnik ten zasługuje na nazwę naiwnego. Byli jeszcze naiwni prefektowie za owych czasów!
„Jego królewska mość — brzmiał okólnik dosłownie. — Jego królewska mość pragnie, ażeby większa część członków Izby, która ukończyła swe prace, powtórnie była wybraną.
„Prezesowie kollegjum są kandydatami.
„Wszyscy urzędnicy winni są nieść królowi pomoc swem postępowaniem i usiłowaniami.
„Jeżeli są wyborcami, winni są dawać głosy według myśli jego królewskiej mości i nakłaniać zarazem do głosowania wszystkich wyborców, na których mogą wpływ wywierać.
„Jeżeli nie są wyborcami, to powinni postępowaniem „dyskretnem“ i „usilnem“ starać się skłonić znajomych wyborców do dania kreski na korzyść prezydującego. „Czynić inaczej“ lub nawet pozostać „bezczynnym,“ byłoby to odmawiać rządowi pomocy „jaka mu się należy,“ byłoby to odłączyć się od niego i „wyrzec się posady.“
„Przedstaw pan te uwagi swoim podwładnym etc.“
Co się tyczy stronnictwa liberalnego, jego opozycja była niemniej jawną lecz daleko skuteczniejszą.
„Constitutionnel,“ „Kurjer francuski“ i „Debaty“ połączyły się w jednej i tej samej myśli, pomimo wojny, jaką prowadziły między sobą, ażeby zwalczyć wspólnego nieprzyjaciela, to jest, ministerjum wstrętne, zużyte, nie mogące istnieć.
Salvator ze swej strony, jak łatwo zgadnąć, nie został bezczynnym. Obszedł on kolejno nietylko naczelników lóż, ale głównych przewódców stronnictwa: La Fayetta, Duponta (de l’Eure), Benjamina Constant, Kazimierza Perier. Następnie, gdy już rezultaty wyborów paryskich nie przedstawiały żadnej wątpliwości, wyjechał na prowincję, ażeby sprawić przeciwko ministerstwu najzupełniej to samo, co ministerstwo ze swej strony czyniło przeciwko opozycji.
To właśnie tłómaczy ową nieobecność jego, którą zaznaczyliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów nie określając przyczyny.
Z powrotem rozsiał wieść o jednozgodnem prawie spółdziałaniu, jakie departamenty przyrzekły Paryżowi; tak, że oczekiwano już tylko na dzień oznaczony.
Dnia 17. grudnia rozpoczęły się wreszcie wybory Paryskie. Dzień był dość przyjemny; każdy wyborca skierował się spokojnie ku swemu merostwu, i nic nie oznaczało, żeby jutrzejsza niedziela, jakkolwiek dzień wypoczynku, miała być dniem a raczej wieczorem burzliwym.
Stare przysłowie powiada, że dnie idą po sobie, ale nie.są sobie podobne.
W samej rzeczy, dzień następny hukiem i błyskiem przypominał burzę. Owego dnia, błyskawice, poprzedniki straszliwej burzy lipcowej, mającej trwać trzy dni, ogniem zaznaczyły niebo.
Było to z rana owej sławnej niedzieli 18.; Salvator spożywał właśnie śniadanie z Fragolą, jedno z tych idyllicznych śniadań, jakie wyprawiają sobie kochankowie, gdy usłyszano jak ktoś zadzwonił i Roland począł warczeć.
Warczenie Rolanda, odpowiadające poruszeniom dzwonka, wskazywało odwiedziny wątpliwe.
Było to jedną z tysiącznych ostrożności wstydliwych, iż Fragola uciekała i kryła się w głębi swego pokoju, gdy usłyszała dzwonek. Podniosła się więc od stołu i wybiegła.
Salvator poszedł otworzyć.
Jakiś człowiek, odziany w szeroką czamarkę, to jest w wielki surdut, obłożony szeroko futrem, stanął na progu.
— Czy pan jesteś posłańcem z ulicy Żelaznej? zapytał.
— Tak, odpowiedział Salvator, starając się dojrzeć twarzy przybywającego, lecz nie mógł tego dokazać, z powodu, iż przybysz miał całą twarz zakrytą potrójną opaską z ciemnej wełny.
— Obciąłbym z panem pomówić, wyrzekł nieznajomy, wchodząc i zamykając drzwi za sobą.
— Czego pan żąda? zapytał posłaniec, usiłując przebić wzrokiem gęstą zasłonę, okrywającą twarz przybyłego.
— Jesteś pan sam? zapytał, spoglądając wokoło siebie.
— Tak, odpowiedział Salvator.
— Zatem niepotrzebne jest to przebranie, wyrzekł, zrzucając bez ceremonji czamarę i zrywając gęstą zasłonę, okrywającą twarz jego.
Salvator z wielkiem zdumieniem poznał w nim pana Jackala.
— Pan? zawołał.
— Ależ tak, ja, odpowiedział pan Jackal z wielką dobrodusznością. Dlaczego tak się dziwisz? Czy nie powinienem złożyć panu podziękowanie za te kilka dni, które z łaski twojej mogę spędzić jeszcze na tej ziemi? Gdyż głośno oświadczam, pan wybawiłeś mnie ze szkaradnej sprawy. Brrrrr!... Aż mnie dreszcz przechodzi, gdy sobie o tem pomyślę.
— Tłómaczysz mi pan cel swoich odwiedzin, powiedział Salvator, ale nie tłómaczysz swego przebrania.
— Nic prostszego, kochany panie. Najpierw muszę ci powiedzieć, że przepadam za takiem ubraniem, zwłaszcza w zimie, a przyznasz pan, że dziś z rana daje się czuć prawdziwe zimno grudniowe; przytem obawiałem się być poznanym idąc do pana.
— Dobrze! więc co pan chcesz powiedzieć?
— Trudnoby mi było, żeby nie powiedzieć, niepodobna, wytłómaczyć odwiedziny w takim dniu, jak dzisiejszy.
— Czy to dzień dzisiejszy nie jest takim, jak wszystkie inne?
— Wcale nie. Najpierw, jest to niedziela, prócz tego, mamy dziś drugi, a tem samem ostatni dzień wyborów.
— Jeszcze nie rozumiem.
— Cierpliwości, a wszystko pan zrozumiesz. Tylko, ponieważ przychodzę w ważnej sprawie, wymagającej niektórych wyjaśnień, byłbym panu obowiązany, gdybyś mi pozwolił usiąść.
— O! przepraszam po tysiąc razy, kochany panie Jackal.
Młodzieniec ukazał panu Jackalowi salonik, którego drzwi zostały przez pół otwarte.
Pan Jackal wszedł i usadowił się w fotelu stojącym przed kominkiem.
Salvator stał.
Przez drugie drzwi saloniku, wychodzące na pokój jadalny, które były również uchylone, spostrzegł pan Jackal dwa nakrycia na stole.
— Pan byłeś przy śniadaniu? rzekł.
— Skończyłem już, odpowiedział Salvator, jeżeli więc pan zechcesz przystąpić do rzeczy...
— Niezwłocznie. Mówiłem więc panu, że niepodobna mi było wytłómaczyć odwiedzin w dniu takim, jak dzisiejszy...
— A ja odpowiedziałem, że nie rozumiem.
— Otóż, zrozumiesz pan, jak się dowiesz, nie, że wszyscy kandydaci opozycji utrzymali się w Paryżu, o czem wreszcie pan wiesz, ale, że większość kandydatów liberalnych utrzymała się w całej Francji. Wyznasz więc pan, że jeśli jest niedziela dla pana takim samym dniem, jak wszystkie inne, to nie jest bynajmniej takim samym dla dzisiejszego rządu.
— Co też mi pan zwiastujesz? zawołał Salvator.
— To, o czem jeszcze nikt nie wie, ale co oznajmił nam telegraf; pozwól mi pan powiedzieć, jeśli mam sądzić po radości, jaką ci ta wiadomość sprawia, żem niezupełnie stracił czas wybrawszy się do ciebie w odwiedziny; ale to dopiero połowa tego, co ci miałem powiedzieć, panie Salvatorze.
Salvator wyciągnął rękę.
— Najsamprzód jednak, panie Jackal, wyjaśnijmy ten punkt, rzekł, powiadasz pan, że większość kandydatów opozycji utrzymała się na prowincjach!
— Przysięgam, odpowiedział uroczyście i smutno pan Jackal, wyciągając rękę z kolei.
— Dziękuję za dobrą wieść i oddaję ci się cały na usługi, jeśli będę jeszcze kiedy tyle szczęśliwym, że cię spotkam pod gałęzią.
Pan Jackal drgnął.
— Więc uważasz, kochany panie Salvatorze, żeśmy się kwitowali?
— Zupełnie, panie Jackal, odpowiedział młodzieniec, zobaczysz to pan przy pierwszej sposobności.
— Otóż ja, rzekł tajemniczo naczelnik policji, uważam, żem się tylko skwitował w połowie względem pana i dlatego właśnie proszę, ażebyś mi pozwolił mówić dalej.
— Słucham pana z największem zajęciem.
— Pozwól mi pan zrobić jedno zapytanie.
— I owszem.
— Jakbyś sobie postąpił, gdybyś był rządem, albo mówiąc prościej, gdybyś był królem Francji i widział, że pomimo wszystkich twoich i twych urzędników usiłowań, stronnictwo przeciw któremu walczysz, zwycięża?
— Badałbym, kochany panie, odpowiedział poprostu Salvator, dlaczego stronnictwo, przeciw któremu walczę, zwycięża, a gdyby pokazało się, iż stronnictwo to rzeczywiście posiada większość głosów, złączyłbym się z większością. Nic łatwiejszego.
— Zapewne, zapewne, i gdybyśmy poszli za radą jedynie zdrowego rozsądku, prawda po stronie pańskiej by była. Trzeba przedewszystkiem zdać sobie sprawę z żywiołów powodzenia, jakie posiada przeciwnik, i ująć je; w tem się zgadzamy. Na szczęście rząd nie widzi rzeczy tak jasno; on umie tylko powściągać.
— Naciskać! rzekł z uśmiechem Salvator.
— Naciskać, być może, nie chodzi o wyraz. Owóż, rząd, sądząc zapewne, iż działa w interesie większości, postanowił powściągać, albo naciskać, lecz jak się on do tego weźmie?
— Tego nie wiem, odrzekł Salvator, potrząsając głową.
— Zapewne, możesz pan nie wiedzieć, ale ja mogę wyjaśnić twoje wątpliwości, i po to tylko tu przyszedłem. Jak się też panu zdaje, co czyni rząd, ażeby odbić ten cios?
— Może postawi Paryż w stanie oblężenia, jak to miał zamiar w dniu przeznaczonym na stracenie pana Sarrantego, lub podczas pogrzebu Manuela. Może pan de Villele zamknie wszystkie dzienniki opozycyjne.
— Są to wszystko środki przypuszczalne. A ja chcę panu mówić o środkach pewnych.
— Przyznasz, kochany panie Jackal, że wszystko to są rzeczy niebardzo jasne.
— Czy chcesz pan, ażebym ja był od nich jaśniejszym?
— Zrobisz mi pan wielką przyjemność.
— Co pan zamyślasz robić dziś wieczorem?
— Uważ pan, że mnie wypytujesz, zamiast mi oznajmiać.
— Jest to postępowanie dla dojścia do celu.
— Zgoda. A więc, nie mam żadnego zamiaru na dzisiejszy wieczór. Potem dodał uśmiechając się: Będę robił to, co każdego wieczora, kiedy Bóg pozwala mi spocząć: będę czytał Homera, Wirgiliusza, albo Lukana.
— Szlachetny to wypoczynek, którego i ja radbym czasami używać i do którego dziś pana zachęcam więcej niż kiedykolwiek.
— Dlaczegóż to?
— Bo znam pana dobrze, nie musisz lubić hałasu, zgiełku, wrzawy.
— Aha! zaczynam rozumieć. Pan sądzisz, że dzisiaj w Paryżu będzie hałas, zgiełk i wrzawa?
— Bardzo się tego obawiam.
— Coś nakształt zaburzenia? zapytał Salvator, bystro wpatrując się w gościa.
— Być może zaburzenie, odpowiedział pan Jackal. Powtarzam panu, że nie chodzi mi o wyrazy, ale chciałbym cię przekonać, że dla człowieka tak spokojnego jak pan, czytanie poetów starożytności byłoby daleko pożyteczniejszem od przechadzki po mieście, począwszy do siódmej wieczorem.
— Aha!
— Tak jest, jak mam honor panu oznajmić.
— Więc pan pewnym jesteś, że dziś wieczór będzie burza?
— Eh! panie Salvatorze, człowiek nigdy niczego pewnym nie jest, a zwłaszcza kaprysów tłumu, a jeżeli z kilku wiadomości poczerpniętych z dobrego źródła wolno wyprowadzić jakie wnioski, to śmiem powiedzieć, że objawy radości ludowej będą tego wieczora głośne... a nawet... wrogie.
— Tak! I to mianowicie między siódmą a ósmą wieczorem? wtrącił Salvator.
— Zapewne. Znam o tyle, pojmujesz pan, serce i umysł pospólstwa, ażeby twierdzić, że kiedy wieść o zwycięztwie opozycji rozejdzie się po Paryżu, to Paryż drgnie, a drgnąwszy, zaśpiewa... Owóż, od piosnki do lampy krok tylko. Skoro Paryż będzie illuminowany, to od lampy do petardy dość wyciągnąć rękę. Paryż więc puszczać będzie petardy, a nawet race. Przypadkiem, jaki wojskowy lub ksiądz przechodzi przez jednę z ulic, gdzie lud oddawać się będzie tej niewinnej zabawce, wyrostek jaki (wiek ten jest nielitościwym, powiada poeta), zawsze przypadkiem, rzuci petardę, albo racę na tego czcigodnego przechodnia. Ztąd wielka radość i śmiechy z jednej strony, z drugiej wybuch gniewu, albo okrzyk trwogi. Nastąpi wymiana ostrych słów, wymysły, a może i razy: poruszenia tłumu są tak niespodziewane!
— Pan sądzisz, że przyjdzie aż do razów?
— A no tak. Rozumiesz pan: ktoś podniesie laskę na wyrostka, wyrostek schyli się, ażeby uniknąć razu; schylając się, zawsze nieszczęśliwym przypadkiem, natrafi na kamień pod ręką. Otóż, najtrudniej zacząć zbierać kamienie: za pierwszym pójdą drugie i niebawem powstanie ich kupa. Cóż robić z kupą kamieni, jeśli nie barykadę? Zaczną się więc barykady, zrazu lekko, potem coraz ciężej, zwłaszcza, jeśli jaki woziwoda wpadnie na głupi pomysł wpakowania tam swojego wozu. Tu dopiero policja da dowód troskliwości swej, istotnie ojcowskiej, zamiast przytrzymać hersztów, bo tacy są wszędzie, rozumiesz pan, ona odwróci oczy, mówiąc: „niech się tam dzieci pobawią“, i pozwoli barykadować.
— Ależ to poprostu, niegodziwie.
— Czemuż pospólstwo nie ma się zabawić? Wiem, że w zamieszaniu może przyjść komu myśl a nawet jestem pewien, że komuś ta myśl przyjdzie, żeby zamiast petardy strzelić z pistoletu, a zamiast racy wypalić z fuzji. Wtedy, pojmujesz pan, policja, pod zarzutem słabości lub wspólnictwa, będzie musiała się wdać. Ale wystąpi ona, bądź pan pewien, tylko w ostateczności. Dlatego to, kochany panie Salvatorze, jeżeli miałeś pierwotnie zamiar pozostać w domu i czytać swych ulubionych autorów, radziłbym ci bynajmniej nie zmieniać tego programu.
— Dziękuję za radę, rzekł poważnie Salvator, na ten raz skwitowaliśmy się rzeczywiście; chociaż, prawdę powiedziawszy, dziś z rana o godzinie siódmej miałem wiadomość o tem, co mi pan raczyłeś powiedzieć na końcu.
— Żałuję, żem przybył zapóźno.
— Nic straconego.
Pan Jackal wstał.
— Odchodzę więc od pana z tą pewnością, że ani ty, ani twoi przyjaciele nie wśliźniecie się w osie gniazdo, nieprawdaż?
— Co do tego, nie obiecuję. Postanawiam, owszem „wśliznąć się“ tam, jak pan powiadasz, gdzie będzie najwięcej hałasu.
— Doprawdy?...
— Trzeba wszystko przewidzieć.
— Pozostaje mi więc tylko, kochany panie Salvatorze, życzyć ci szczerze, ażebyś uniknął wszelkiego złego, rzekł pan Jackal, wstając i kierując się do przedpokoju, gdzie zostawił czamarkę.
— Dziękuję za dobre życzenia, odrzekł Salvator odprowadzając go, i nawzajem, pozwól mi pan życzyć sobie zarówno, ażeby ci nic złego nie stało się na wypadek gdyby ministerstwo padło ofiarą swego wynalazku.
— To los wszystkich wynalazców, rzekł melancholijnie pan Jackal, oddalając się.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.