Mohikanowie paryscy/Tom XVIII/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Co można usłyszeć stojąc pode drzwiami.

— Zaprowadź panią pod numer 10-ty, rzekła hotelowa do pokojowej.
Numer 10-ty położony był na środku pierwszego piętra.
Pokojowa zaprowadziła panią de Rozan do jej pokoju.
Już miała wychodzić, gdy kreolka dała jej znak, by została.
— Zamknij drzwi i posłuchaj, powiedziała.
Pokojowa wróciła do kreolki.
— Ile plącą ci rocznie w tym hotelu?
Pokojówka nieprzygotowana była na takie pytanie, wahała się więc z odpowiedzią. Zapewne wyobraziła sobie, iż młoda i bogata cudzoziemka chce ją wziąć w służbę. Postąpiła jak powoźnik, gotując się powiększyć w dwójnasób rzeczywiste zasługi. Milczała więc czas jakiś.
— Czyś mnie zrozumiała? zapytała pani de Rozan niecierpliwie. Pytam się, ile ci tu płacą?
— Pięćset franków, odpowiedziała pokojowa, nie licząc w to małych datków od podróżnych, prócz tego mam pożywienie, mieszkanie i pranie.
— To mnie nie obchodzi, odrzekła kreolka, która tak jak wszyscy ludzie, zajęci pewną upartą myślą, najzupełniej nie zważała na wybieg pokojówki; czy chcesz zarobić pięćset franków za pięć minut?
— Pięćset franków za pięć minut? powtórzyła pokojowa, spoglądając na panią de Rozan.
— Bezwątpienia.
— A co potrzeba zrobić, powiedziała pokojowa, żeby tak prędko tyle dostać pieniędzy?
— Nic osobliwego, moja panno. Dwadzieścia minut, a najwięcej pół godziny temu, dwoje podróżnych przyjechało tu do hotelu.
— Tak jest, pani.
— Młody pan i młoda dama, nieprawdaż?
— Mąż i żona, tak pani.
— Mąż i żona! szepnęła kreolka przez zaciśnięte zęby. Gdzie ich pomieszczono?
— W końcu korytarza, pod numerem 23.
— Czy jest pokój przylegający do ich sypialnego pokoju?
— Jest, ale zajęty.
— Ja chcę tego pokoju, moja panno.
— Ale to niepodobna, proszę pani.
— Dlaczego?
— Zajęty jest przez kupca, dla którego zostawiają ten pokój, a ponieważ się do niego przyzwyczaił, nie zgodzi się go opuścić.
— Trzeba jednakże, żeby go opuścił, wymyśl środek; jeżeli mi dasz ten pokój, to dwadzieścia pięć luidorów do ciebie należą.
I kreolka wyjęła dwadzieścia pięć sztuk złota i pokazała je pokojówce.
Ta zarumieniła się z chciwości. Następnie zaczęła namyślać się znowu.
— I cóż? spytała pani de Rozan, która zaczynała tracić cierpliwość.
— Może się znajdzie środek ułożenia wszystkiego, proszę pani.
— Prędzej, prędzej, jaki środek?
— Podróżny ten każdej soboty o godzinie piątej z rana jedzie dyliżansem do Paryża i wraca dopiero w poniedziałek.
— To dziś sobota, odparła pani de Rozan, bo jest godzina pierwsza z północy.
— Tak, ale nie wiem czy się kazał zapisać do książki, żeby go obudzili.
— Idź i dowiedz się.
Pokojowa wyszła i wróciła po kilku minutach.
— Zapisany jest, proszę pani, powiedziała uradowana.
— A więc będziesz mogła dać mi ten pokój o godzinie piątej?
— O wpół do piątej nawet. Kupiec potrzebuje tyle czasu, by zajść na pocztę.
— Dobrze, oto dziesięć luidorów zadatku. Możesz odejść.
— Pani niepotrzebuje czego?
— Nie, niczego, dziękuję ci.
— Możeby pani chciała co zjeść, ten pan i ta pani zadysponowali sobie wieczerzę, toby zarazem i dla pani zrobili, niepotrzebowałaby pani czekać.
— Nie jestem głodna.
— Więc pościelę pani łóżko.
— Pościel, kiedy chcesz, ale się nie położę.
— Jak pani rozkaże, wyrzekła pokojowa oddalając się.
Ten kto widział lwicę uwięzioną, przesuwającą się w ciasnej klatce w Botanicznym ogrodzie, z ognistem okiem, rozwianą grzywą, odłączoną od samca i małych lwiątek, może mieć pojęcie o postawie i wewnętrznem wzburzeniu pani de Rozan, w czasie pomiędzy odejściem pokojowej a godziną oznaczoną.
O kwadrans na czwartą dał się słyszeć szmer w korytarzu; chłopiec dyżurny zapukał do drzwi kupca.
W kwadrans potem pani de Rozan słyszała jak wychodził. Następnie posłyszała skradający się chód pokojowej; kroki te zatrzymały się przed jej numerem.
— Pokój jest wolny, proszę pani, rzekła dziewczyna.
— Zaprowadź mnie.
— Niech pani idzie ze mną.
I poszła przodem.
Kreolka w samej rzeczy poszła za nią przez kręte korytarze, aż do numeru 23-go.
— To tu, proszę pani, rzekła pokojowa dość głośno, tak, że mogli ją słyszeć ci, co nie spali, albo też, że mogła obudzić tych, co spali.
— Ciszej, moja panno, szepnęła kreolka groźnym tonem. Następnie, chcąc się coprędzej pozbyć dziewczyny: Oto masz piętnaście luidorów, którem ci winna, zostaw mnie samą.
Pokojowa wyciągnęła rękę i wzięła piętnaście luidorów, lecz biorąc je, zauważyła śmiertelną prawie bladość młodej kobiety i dziki ogień błyszczący w jej oczach.
— A! rozumiem, pomyślała pokojowa, jest to niezawodnie kobieta, której młody człowiek z 23-go numeru naznaczał schadzkę; podczas, gdy jego żona zaśnie albo gdy będzie wychodził, jutro z rana przyjdzie do niej.
— Dobranoc pani, wyrzekła z drwiącym uśmiechem, właściwym podwładnym i oddaliła się.
Jak tylko pokojowa odeszła, pani de Rozan rzutem oka objęła całą miejscowość swego pokoju.
Był to prawdziwy pokój hotelowy.
Powszechnie wszystkie takie pokoje wychodzą na ten sam korytarz, przytykają jedne do drugich, a oddzielają się tylko drzwiami będącemi w ścianie; właśnie też z radością zauważyła to od pierwszego rzutu oka pani de Rozan.
Z prawej strony znajdowały się drzwi od numeru 21, z lewej od numeru 23-go, to jest drzwi, które łączyły pokój ten z pokojem zajmowanym przez Kamila i Zuzannę. Przysunęła się niebawem do tych drzwi i przyłożyła ucho do zamku.
Zbiegowie nie położyli się jeszcze, kończyli wieczerzę, której nie podano im tak spiesznie, jak to obiecała pokojowa, lub którą oni przedłużyli przez wszystkie te figle, jakich dopuszczają się kochankowie siedząc we dwoje u stołu.
Trafiła na sam środek bardzo ożywionej rozmowy.
— Czy to prawda, co mówisz, Kamilu? pytała Zuzanna de Valgeneuse.
— Nigdy nie kłamię kobietom, odpowiedział Kamil.
— Z wyjątkiem twojej żony?
— To w dobrym celu, wyrzekł Kamil śmiejąc się.
Po tych ostatnich słowach słychać było długi pocałunek.
— A gdybyś mnie zwodził, równie jak ją, pod pretekstem dobrego celu? odparła Zuzanna.
— Zwodzić, ciebie? To zupełnie co innego; nie mam żadnego celu zwodzić ciebie.
— Dlaczego?
— Bo nie jesteśmy zaślubieni.
— Dobrze, ale ze sto razy mówiłeś mi, że gdybyś był wdowcem, zaślubiłbyś mnie.
— To prawda.
— A więc, od chwili, w której zostałabym twoją żoną, zdradzałbyś mnie?
— To bardzo prawdopodobne, moje dziecię.
— Kamilu, ty jesteś niegodny!
— Komu ty to mówisz!
— Byłeś już raz przyczyną nieszczęścia kobiety oraz śmierci człowieka!
Głos Kamila stał się ponury.
— Zamilcz o tem! powiedział, tobie mniej niż komukolwiek dozwolonem jest mówić o Karmelicie!
— Przeciwnie, Kamilu, ja chcę o niej mówić, bo widzisz, w tem leży słaba strona twojego pancerza; mimowoli, cokolwiekbyś czynił, cokolwiekbyś mówił, ty żałujesz, więcej niż żałujesz: masz zgryzotę! to jest dowodem, że twoje serce nie tak jest twarde, jakbyś to rad utrzymywał.
— Cicho bądź, Zuzanno! jeżeli to, co mówisz jest prawdą, jeżeli cierpię na wspomnienie osób, o których mówisz, to dlaczego wymawiasz te imiona, które mnie takiem cierpieniem przejmują? Czy walka, czy miłość jest między nami? Sprzeczamy się, czy też kochamy? Nie, my się kochamy! A więc nie mów mi nigdy już o tym smutnym wypadku mojego życia, byłby to powód więcej niż do zmartwienia, bo do kłótni między nami!
— Niech i tak będzie, nie mówmy o tem, rzekła Zuzanna, nigdy już! ale w zamian za obietnicę, przysięgnij mi...
— Wszystko co chcesz, odpowiedział Kamil, odzyskując wesołość.
— Żądam od ciebie przysięgi, ale przysięgi poważnej.
— Nie ma przysięgi poważnej.
— Widzisz, ty zawsze się śmiejesz.
— Cóż chcesz! życie tak jest krótkie.
— Czy przyrzekasz mi dotrzymać przysięgi, którą wykonasz?
— Jak tylko będzie można najdłużej.
— Jakiś ty nieznośny!
— Mów, jaka to przysięga?
— Przysięgnij, że nigdy mi nie będziesz mówił o swojej żonie.
— Przekonaj się, czy jestem sumiennym człowiekiem: Zuzanno, nigdy ci nie wykonam tej przysięgi!
— Dlaczego?
— Przez Boga! to bardzo proste: bo bym jej nie dotrzymał.
— Więc ją kochasz? wyrzekła Zuzanna ponuro.
— Nie kocham jej tak, jak ty to rozumiesz.
— Nie ma dwóch sposobów kochania.
— Bardzo się mylisz, moja duszo! Tyle jest sposobów kochania, ile jest rodzajów piękności. Czyż niebo nie jest piękne inną pięknością niż ziemia? czy piękność ognia nie różni się od piękności wody? czy tak się kocha jasnowłosą jak brunetkę, kobietę pełną krwi jak istotę nerwową? Ot widzisz, między innemi kochałem prześliczną dziewczynę, ostatnią z gryzetek, prawdziwą gryzetkę, jaka kiedykolwiek wyszła z rąk natury: Chante-Lilas, która dziś, dzięki panu Marande, posiada pałac, powóz, konie, otóż kochałem ją inaczej przecie niż ciebie kocham.
— Więcej?
— Nie, lecz w inny sposób.
— A twoją żonę, kiedy chcesz, żebyśmy o niej mówili, jak ją kochałeś?
— Jeszcze w inny sposób.
— A! otóż widzisz, żeś ją kochał!
— Do licha! zanadto była piękną!
— To znaczy, że kochasz ją jeszcze, nędzniku!
— To inna rzecz, droga Zuzanno, i zrobisz mi nieskończoną przyjemność, jeżeli nie będziesz mówić o niej.
— Słuchaj Kamilu, od czasu wyjazdu naszego z Paryża, imię jej mało pięćdziesiąt razy było na twoich ustach.
— Przez Bóg żywy! to bardzo naturalnie: piękna ośmnastoletnia kobieta, którą opuszczam, żeby jej nigdy już nie zobaczyć, po roku zaledwie małżeństwa...
— To być nie może! Mów co chcesz, to wcale niezwykłe, żeby ktoś mówił do kobiety, którą kocha, o innej kobiecie, którą kochał i którą kocha jeszcze. Nie ma korzyści dla żadnej z nich, a jest zniewaga dla obydwóch. Czy mnie rozumiesz, Kamilu?
— W połowie.
— Zechciej zrozumieć mnie zupełnie. Przysięgam ci przed Bogiem, że ty jesteś pierwszym mężczyzną, jedynym, którego kocham.
Gdyby pani de Rozan mogła dojrzeć z po za drzwi jak z po za drzwi słyszała, byłaby z pewnością uderzona dwuznacznym wyrazem, jaki przybrała twarz jej męża przy tej przysiędze Zuzanny.
— Przysięgam tedy, Kamilu, ciągnęła dalej Zuzanna, nie zdając się uważać na drwiącą minę młodego człowieka, przysięgam, że kocham cię namiętnie. Po tej przysiędze, tak samo, jak prosiłeś mnie, żeby nie mówić ci nigdy o Karmelicie, ja proszę żebyś nigdy nie wspominał mi o pani de Rozan.
— Co u licha może ona robić w tej chwili? zawołał Kamil, unikając odpowiedzi.
— Kamilu, Kamilu! to niegodnie, krzyknęła.
— Hę! co to jest? zapytał młody człowiek z miną budzącego się ze snu. Kto jest niegodnym?
— Ty, Kamilu! ty co marzysz o kobiecie, będąc przy mnie! ty, który nie masz innej myśli nad tę i który nie słuchasz mnie, gdy cię błagam, żebyś mi o niej nie mówił. Kamilu! Kamilu! ty mnie nie kochasz.
— Ja ciebie nie kocham? o moja najmilsza! zawołał Kamil, po kilkakroć ją całując. Ja ciebie nie kocham? powtórzył jeszcze ją całując i tak głośno, iż każdy pocałunek był kroplą rozpalonego ołowiu, padającego na żywe ciało pani de Rozan.
Młoda kobieta o mało nie padła bez zmysłów na ziemię; oparła się o marmurową konsolę i zsunęła się na krzesło, na którem przez kilka chwil, nieruchoma, z zamkniętemi oczyma, bez tchu siedziała, mając tylko tyle siły, żeby prosić Boga, aby ją wspomógł w wykonaniu zamiaru, jakkolwiek ten był strasznym.
Lecz odzyskała całą swą siłę słysząc te słowa:
— Czy wiesz, która godzina? zapytywał Kamil.
— Nie. Lecz cóż mnie obchodzi godzina! odrzekła Zuzanna.
— Jest piąta.
— Cóż z tego?
— To, że będzie lepiej, jak pójdziemy spać, podjął Kamil glosom miłosnym, chodźmy najmilsza!
— Kochasz mnie? zapytała omdlewająco Zuzanna.
— Wielbię cię! odpowiedział Kamil.
— Przysięgasz?
— Dobra jesteś! tobie zawsze trzeba przysięgać.
— Przysięgasz?
— Ależ tak, sto razy, tak.
— Na co?
— Na twoje czarne oczy, twoje lica blade, na twoje białe ramiona.
I przez dziurkę od klucza pani de Rozan zobaczyła jak Kamil prowadził Zuzannę do alkowy.
— Niechaj Bóg mi odpuści! szepnęła żona.
I odsuwając się ode drzwi, podeszła wprost do kominka, nalała szklankę wody i wychyliła ją duszkiem; potem, upewniwszy się, że jest dobrze uzbrojoną, otworzyła drzwi od swego pokoju i wyszła korytarzem aż pod numer 23-ci.
Lecz napróżno szukała klucza: nie było go w zamku. Wróciła do siebie i stała czas jakiś nieruchoma.
Ze strony jej pokoju klucz był w zamku, ale z drugiej była zasuwa.
Lecz dostrzegła jedną rzecz: iż z jej strony znajdowały się także zasuwy przytrzymujące drzwi, jedna od sufitu, druga od podłogi.
Zrozumiała więc, że nie ma nic straconego.
Najpierw więc po cichutku odemknęła zamek, następnie bez hałasu odsunęła obie zasuwki. Drzwi trzymały się już tylko ryglem, który zachodził podwójnie zasunięty na zasuwę. Oparła się o drzwi i otworzyła. Wtedy poszła krokiem poważnym i miarowym wprost do alkowy, a składając obie ręce na piersiach i patrząc na osłupiałych kochanków, trzymających się w uścisku:
— To ja! powiedziała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.