Na bialskim zamku/Tom drugi/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na bialskim zamku
Tom Tom drugi
Wydawca Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik”
Data wyd. 1950
Druk Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Tam gdzie wola jednego człowieka panuje wszystkim, gdzie nikt nie śmie mieć własnej — gdy runie ta cegiełka, utrzymująca sklepienie, wali się ono i sypie gruzami. Tak w Białej po śmierci chorążego wszystko się rozprzęgło w jednej chwili. Każdy korzystał z tego bezkrólewia krótkiego, po którym wiedziano, a raczej domyślano się i przeczuwano, że rządy księcia hetmana „Rybeńko“ nastąpić miały.
Wojewoda czernihowski pierwszy wziął na stronę biskupa błagając go o wiadomość: czy testament, który jemu i żonie przyrzekł uczynić nieboszczyk, był spisany.
— Książę pracował nad nim — odparł biskup z westchnieniem — pisałem pod dyktą jego; papieru zapisaliśmy siła, lecz oczekiwał na Matusewicza, który miał temu nadać formę prawną. Koncepta są w biurkach zamknięte, ale testamentu nie ma.
Tak tedy biedna wdowa, którą wydano za starca w nadziei zapisów, przemęczywszy się z nim lata, zostawała bez opatrzenia, bez przyszłości.
Zawieprzycki pan westchnął smutnie.
Wiadomość o niebytności testamentu rozeszła się natychmiast — nadziei zawiedzionych było wiele.
Pomniejszy ludek ratował się tym, że sam pamiętał o sobie, i gdy dzwony u fary, reformatów i bazylianów biły nieustannie, budząc więcej przestrachu niż żalu, oficjaliści książęcy krzątali się, aby nowy rząd zastał wszystko skończone. Wychodziły z zamku wozy, biegali ludzie, opróżniano komory. Może, gdyby był Wolski na miejscu pozostał, ład jakiś utrzymałby się między służbą; innych nie nawykli byli słuchać ludzie, a zresztą każdy myślał o sobie.
Wątróbka, który wiedział, jak się dostać do mieszkania swojego pana i opiekuna, otworzył Wolskiego izbę, dobył z niej garnuszek, o którym wiedział, owinął go w starą opończę i choć był trochę ciężki, wyniósł do stajni. Tu znalazł parę koni do łowczego należących, wózek cale niezły, rzucił w nogi garnuszek, siadł bez kilimka na sianie i konie zaciąwszy z zamku wyjechał.
Za bramą zdjął czapkę wesoło, pokłonił się murom, rozśmiał się i zawołał: — Ano! w świat! bywajcie zdrowi!
I tyle go widziano.
Szurska, która po miodzie wypitym wieczorem spała mocno, zbudziła się dopiero, gdy naraz we wszystkie dzwony uderzono. Zerwała się z pościeli chcąc łajać dziewczynę, bo od tego zwykle każdy dzień rozpoczynała, lecz zobaczywszy ją płaczącą, nie wiedziała, co stać się mogło, a strach ją ogarnął.
— Czego beczysz, głupia? — zawołała.
Dziewczę nie wiedziało w istocie, dlaczego płakało, bo ją śmierć ta nie obchodziła wcale, ale ją każdy nieboszczyk trwożył.
— Pan umarł! — odparła szlochając.
— Książę? — I Szurska ręce nad głową załamała. Wysunęła się z łóżka i — zapomniawszy o dziewczynie, zaczęła biegać po kątach. I ona chciała ocalić to, co zbierała całe życie.
Nowy pan, nowy rząd, nowi ludzie — trzeba się było mieć na ostrożności.
Wypędziła swą służkę, zamknęła drzwi i w jednym tołubku, na koszulę narzuconym, wpadła na wschody do Zaborskich.
Tu drzwi stały otworem.
Zaborska lamentowała chodząc po pokojach. Obawiała się, aby wiadomość o tym, że książę u niej zachorował i z ich przyczyny, nie wywołała jakiej zemsty. Oprócz tego, wszystkie nadzieje, jakie pokładała na starym panu, były stracone.
Faustyna chciała natychmiast stąd do miasteczka się wynosić; matka, nie mogąc z sobą zabrać kosztownych ruchomości, które prawie cały jej majątek stanowiły, upierała się pozostać na zamku. Traciła głowę.
Z suchymi oczyma, ze ściśniętymi usty, ubrana jak najniepozorniej i prawie ubogo, ale tak, aby wyjść stąd mogła każdej chwili, Faustyna czekała tylko na matkę, przypominając jej, że później mogą być na srom narażone, bo je ktoś stąd wygnać może.
Zaborska spoglądała na swe szafki, komódki, kantorki i bogaty sprzęt, przy którego zabraniu właśnie się upierała, nie mogąc z nim się rozstać.
— Niech wszystko przepada, idźmy stąd jak stoimy! — powtarzało dziewczę. — Nie chcę nic, bogdajby w jednej koszuli, byle prędzej wyjść z tej niewoli.
Szurska, która już po drodze dowiedziała się, że Wolski zniknął z parą koni, dobiegła zdyszana na górę.
— Jezus Maria! — zawołała — co się to dzieje? Wiecie, że książę umarł!
Zaborska rzuciła się do niej z narzekaniem.
— Jak nie wiemy! — ale się wstrzymała z opowiadaniem. — Co tu robić?
— Radźcie, na miłość Bożą! Co robić?
— Nam nie zostało nic — strwożona i zmieszana odparła staruszka — tylko się wynosić! Tu, kto wie teraz, jakie rządy nastaną.
— Księżna! to ona nas wypędzi — wołała Zaborska.
— Gdzie? Jaka księżna? — odparła Szurska. — Jej może dziś nie będzie komu jeść zgotować! Co ona tu znaczy! Przyjdzie „Rybeńko“ i wszystko zagarnie, a nas jak śmieci precz wyniosą.
Poruszyła się starowina. — Ja wolę sama się wynieść! Nie będę czekała!
Z drugiej izby wybiegła Faustyna, z wypalonymi na twarzy rumieńcami.
— Widzicie, matko! Ona mówi to co ja! Na co my czekać będziemy? Idźmy stąd same precz! Ludzie na nas powiedzą, żeśmy dosyć nabrały u księcia, oszkalują nas, wstydem nakarmią. Matko! na miłość Boską — idźmy do miasta, znajdziemy dworek, izbę, szopę.
Zaborska, która miała nadzieję coś utargować jeszcze, a przynajmniej sprzęty ocalić, odwróciła się do córki z tym, co się jej najsilniejszym zdawało, aby odeprzeć jej przynaglanie.
— Chcesz iść stąd, a tego nieszczęśliwego tu w lochu zostawić! — zawołała. — Przecie i o nim pamiętać potrzeba. Jak my tu będziemy, to choć za nim przemówimy i postaramy się.
— Ale oni go muszą wypuścić! przecież Wolskiego panowanie się skończyło! — zawołała Faustysia.
Szurska poruszyła ramionami.
— Myślicie! — odezwała się. — O! ten wąż wśliźnie się wszędzie! Już go nie ma tu, poleciał! Powróci z hetmanem i będzie mu służył, a ten się też bez niego nie obejdzie.
Wszystkie kobiety zaczęły rozpaczliwie ręce łamać i jęczeć.
Nieporadność ich, przestrach, niepewność, co poczynać — panowały zresztą wszędzie. Tak samo pan wojewoda czernihowski nie wiedział sam, czy przy córce zostać, czy do Nieświeża jechać, czy do Zawieprzyc powracać.
Oficjaliści, co kosztowniejszego mieli lub mogącego ulegać wątpliwości, czyją była własnością, wysyłali do przyjaciół na miasto. Wytaczano bryczki, wyprowadzano konie, wynoszono kufry i tłumoki. Każdy myślał o sobie i, w samej istocie, gdyby nie litościwych kilka kobiet przy księżnie, które o niej pamiętały, nie miałaby była co jeść dnia tego, bo w kuchni równy bezrząd jak wszędzie panował.
Zaborskie z Szurską opłakiwały położenie swoje, gdy wpadł, już teraz nie potrzebujący się z sobą ukrywać, Marcjan.
Faustyna zobaczywszy go pośpieszyła ku niemu.
— Niech wam Bóg płaci, żeście o nas nie zapomnieli — krzyknęła — ja muszę stąd iść precz, ja tu godziny dłużej nie wybędę. Znajdźcie nam jakiś dworek w mieście. Zlituj się!
Zaborska też przyskoczyła do niego. — Moje sprzęty! moje ruchomości! zmiłujcie się! Tyle mojego, co tych rupieci zostało! Każcie je wynosić.
Butrym starał się je uspokoić.
— Nie ma się tak dalece czego obawiać — rzekł. — Wolski uciekł!
Szurska go za rękaw pociągnęła.
— O, toś mi dobry — rozśmiała się wzgardliwie — uciekł? Przecież on za żywota księcia hetmanowi służył, listy do niego pisał i posyłał. Nie uciekł, ale pojechał po zapłatę i powróci z mocą nową.
Marcjan umilkł. Najprzytomniejsza Faustyna za rękę go ujęła.
— Chodźmy na miasto komory szukać — odezwała się — idźmy stąd! Ja tu już nie wrócę.
Chciała się Zaborska sprzeciwić, ale Butrym ją uspokoił.
— Juści komornego szukać trzeba, a potem jejmość wywieziesz, co masz, jeżeli nie zabronią. Teraz pierwsza rzecz, ja do Koliby iść muszę o brata; niech z głodu nie mrze. Nadzieja w Bogu, choćby nawet ten zbój powrócił, ja hetmanowi do nóg padnę i niewinnego wyzwolę. Nic on przecież Radziwiłłom nie zrobił.
— Idź do Koliby — rękę jego puszczając odezwała się Faustyna — ale powracaj po mnie. Uprowadź mnie stąd! zlituj się!
Marcjan wprost pod bramę pobiegł, do izby klucznika.
Zastał go odzianego i leżącego na ławie twardej, pół uśpionego.
Usłyszawszy chód stróż podniósł się zwolna.
Butrym wchodził śmiało, śmielej niż kiedykolwiek kto, do tej izby stróża.
— Słuchaj, Koliba — odezwał się — ja do ciebie przyszedłem o brata.
Nie słuchając nawet, stróż potrząsł głową przecząco i pokazał na drzwi.
— Nikt nie wejdzie — rzekł — nikomu kluczów nie dam, aż taki przyjedzie, co tu rozkazywać ma prawo. Nie, nie!
Popatrzył nań Butrym i dobył parę talarów, ale tym razem klucznik rękę odepchnął.
— Kluczy i więźniów nie dam, chyba nowemu panu!
Chciał się stary w ten sposób przypodobać, usłużyć — i on też strzegł własnej skóry, a ta wierność nieubłagana wydawała mu się najlepszym środkiem pozyskania sobie następcy.
Nie wyobrażał on go sobie innym, tylko takim, jak był chorąży, to jest nie mogącym się obyć bez więzienia i stróżów. Kolibie chodziło o to, aby go z tej podziemnej izby, do której przyrósł latami wielu, nie wypędzono.
Był więc nieubłagany i talary nawet nie czyniły na nim wrażenia.
— Jaż cię nie kuszę — zawołał Butrym — abyś ty mi samowolnie brata wypuścił: dostanę go bez twojej łaski — tylko mi go nie mórz głodem.
Wsunął mruczącemu w rękę talary i Koliba się już nie upierał.
— Przeprowadź go do innego lochu — szepnął.
Na to klucznik wątpliwym potrząśnięciem głowy odparł tylko.
Butrym powrócił do Faustyny, która nie w mieszkaniu już, ale sama jedna czekała na niego u dołu przy drzwiach, chustką okryta.
Pilno jej stąd uwolnić się było, tak pilno, że nie mówiąc słowa pochwyciła go za rękę i szła przyśpieszając kroku, ciągnąc go za sobą, aż póki nie wyszli za bramę.
Tu stanęła, łzami oczy miała zalane; patrzała na sczerniałe mury wieży, przy której się zatrzymali.
— Przeklęte gniazdo sępie! — zawołała — bogdajby się rozpadło w gruzy i kamień na kamieniu nie pozostał z ciebie. Niech cię te łzy zjedzą, które tu wyleli ludzie.
Szli do miasteczka; Butrym ledwo mógł za nią nadążyć.
Znał on tak dobrze Białą, iż mu nietrudno było dworek znaleźć, w którym Zaborskie, nawet z tym sprzętem, o który stara dbała tak bardzo, pomieścić się mogły.
Był to domek nowy, zaledwie skończony, którego właściciel nie miał jeszcze czasu wynająć. Połowa jego była zawsze przeznaczoną dla jednej z tych gospodyń, które tu studentów utrzymywały. Było mu wszystko jedno, komukolwiek ją ustąpi. Stały dwie izby z alkierzem tak puste, że w nich tylko wióry stolarskie leżały na podłodze.
Faustysia zgodziła się, na co chciał gospodarz, i siadła na ziemi spierając się o ścianę i dopiero teraz oddychając swobodniej.
Powietrze to, wonią świeżego sosnowego drzewa, z którego dworek był wystawiony, przesycone, innym, lepszym, do oddychania zdrowszym się jej wydało. Nagie ściany i to ubóstwo radowały ją, bo znaczyły — swobodę. I łzy się z oczów jej potoczyły, łzy uspokojenia, wytchnienia — nowego życia.
Na zamku tymczasem trwał ten bezrząd i popłoch, jaki tu śmierć chorążego przyniosła, chociaż marszałek dworu i kilku starszych oficjalistów ostro się wzięli do pohamowania nieładu i rozprzężenia. Przyczynił się do tego i ksiądz biskup Ptolemaidy, którego, jako duchownego, słuchać wszyscy musieli, bo od tej zwierzchności nikt nigdy się nie wyzwalał. Wezwany przez marszałka przybył on, surowymi słowy karcąc zwołanych oficjalistów.
Urzędowe oznajmienie o zgonie wyprawiła od siebie księżna, z pokornym listem, do hetmana, na którego teraz łasce lub niełasce pozostała.
Wojewoda, któremu w początku myśl dopominania się prawem o wyposażenie księżnej wdowie poddawano — uznał proces z Radziwiłłami, tam gdzie trybunały wszystkie pod ich wpływem lub w ich rękach bywały — za niemożliwy.
Cisza następnych dni zapanowała na zamku osieroconym, przerywana tylko przygotowaniami pogrzebowymi, które ksiądz biskup niezwłocznie musiał przedsiębrać. Ciało przeprowadzono do kaplicy zamkowej, gdzie ciągle odbywało się nabożeństwo, dopókiby z Nieświeża nie nadeszły rozkazy i instrukcje.
Potrzeba było, przy największym pośpiechu, dni kilku, nimby stamtąd mogli powrócić posłańcy.
Dłużej, niż rachowano, nie zjawiał się przecież nikt, skąd wnoszono, że może sam hetman na pogrzeb przybyć zechce.
Jednego majowego poranka ujrzano wreszcie na gościńcu od Litwy wiodącym pośpiesznie ku miastu zdążający tabor, dość liczny: powozy, furgony, jezdnych w barwach radziwiłłowskich, ale nie wyglądający tak, jakby na pogrzeb podążał. Sama młodzież to była, na koniach, choć zdrożonych, jeszcze dokazujących, z czapkami na bakier, z twarzami wesołymi, z butą okrutną i wykrzykiwaniami zuchwałymi.
Zaraz przy wjeździe, gdy się gromadka dzieci i pospólstwa zbiegła przypatrywać przybywającym, konni dla zabawy jęli ją batogami ścigać i straszyć. Śmiech się rozlegał.
W wielkiej landarze, paradnej, na aksamitnych wezgłowiach, przy otwartych oknach, siedziało dwóch panów, lecz łatwo się domyślić było, iż nie książę hetman ani jego zwykła komitywa. Oba oni wyglądali bardzo młodo i tak mieli twarze uśmiechnięte, jak orszak, który im towarzyszył.
Zbliżenie się do miejsca okrytego żałobą nie zdawało się im wcale psuć humoru. Młodzieniec siedzący na prawo, w którego rysach zdrowych i ożywionych można było dostrzec coś familijnego charakteru rodziny — był to książę Karol, miecznik litewski, syn hetmana, już naówczas sławny z tego, że szalał jak nikt, za szaleństwa swe garściami złoto sypał i niepohamowaną dumą nawet ojca prześcigał.
W przyszłości czuł się on już, prawem krwi, wojewodą wileńskim, hetmanem może, królikiem Litwy. Życie naówczas jeszcze tryskało z tej twarzy, z oczu ciemnych, śmiało się na różowych ustach; ale czoło było, jak nie zapisana tablica, bezmyślne i puste.
Równie młody, skromniejszy nieco, lecz do humoru przyjaciela nastrojony, Pac, podstoli litewski, dobrany mu był do tej podróży za towarzysza. Obaj oni na pogrzebie mieli rodzinę przedstawiać.
Jechał książę Karol do Białej już jako do swojego dziedzictwa, w którym się czuł panem, wcale się nie troszcząc o wdowę, której rodzina z dawna nie lubiła, przypisując jej złowrogie zamiary zagarnięcia im majętności.
Wiedziano już przez Wolskiego, że testamentu nie było. Wolski, przyjęty łaskawie, razem z księciem Karolem w orszaku jego powracał, lecz po drodze już nauczył się pokory i jechał z wózkiem na końcu, rad, że mu się tu przyczepić dozwolono. Bezkarności był pewien; nagroda stawała się wątpliwą. Hetman Rybeńko nawet go do ucałowania stóp nie przypuścił.
W rynku orszak księcia miecznika ustawił się nieco pokaźniej na wjazd uroczysty do zamku. Tu już przez posłańca, z rana wyprawionego, wiedziano o przybyciu młodego pana. Oczekiwał nań wojewoda czernihowski, ksiądz biskup Ptolemaidy i wszystka starszyzna dworu.
Czoło miecznika przy wjeździe na zamek wcale się nie zasępiło.
— Jak myślisz, podstoli — odezwał się zbliżając ku wieży — czy pod zamkiem są piwnice ze starym winem? Chorąży dawał często lurę, boję się, byśmy przy stypie się nie potruli.
— Zaś! — odparł śmiejąc się podstoli. — Dla gości dawali kwas, ale książę dla siebie miał „Sierotkę“.
— Wydoim „Sierotkę“ do kropli! — rozśmiał się książę Karol — wydoim, panie kochanku!
Właśnie wyrazów tych domawiał, gdy powóz stanął u wielkiego zamku, gdzie czekano na księcia. Miecznik usiłował minę sobie uczynić poważną, co mu się nie bardzo udało.
Roztargniony, odpowiedział biskupowi coś niezrozumiałego, a wojewodzic się skrzywił.
Przyzwoitość kazała pójść z kondolencją do wdowy, i Pac, nie darmo mu dodany, wymógł na opierającym się, iż z nim poszedł do niej. Był to raz pierwszy i ostatni.
Lekceważono sobie księżnę i jej rodzinę.
W grubej żałobie, razem z księżną krajczyną i siostrą swą, przybyłą z Zawieprzyc, księżna chorążyna przyjęła młodego księcia, który z dosyć lekceważącą grzecznością, ledwie jakiś komplement jej powiedziawszy półgębkiem, natychmiast zabrał się do odwrotu.
Pokoje po nieboszczyku paradne stały dlań przygotowane.
Miecznik co prędzej, zgłodniałym będąc, jak mówił, jeść dawać kazał i piwniczego wołać.
Stojącemu w progu staruszkowi rzekł z góry:
— Pamiętaj, by mi dobre wino było! i nie śpij, bo ja piję dużo i ludzi poję, a czekać nie lubię, panie kochanku.
I rozśmiawszy się odprawił go precz.
Co się dalej działo i dziać miało czasu pogrzebu, łatwo się z tego początku domyślić. Ceremonie, jak dla Radziwiłła przystało — nakazano z wielkim przepychem urządzić, a niczego nie żałować. Ksiądz biskup był do tego upoważniony. Miecznik zabawiał się, a podstoli Pac pilnował go tylko, aby na nabożeństwo i gdzie prezencja jego była potrzebną — nie chybił.
O księżnie chorążynie tak zapomniano, jakby jej tu wcale już nie było. Nikt o nią nie spytał, nie uszanował jej, nie pomyślał, czy na czym nie zbywało. Z wielkim kłopotem resztki od stołu miecznika wykradały dla niej służące. Biedna ofiara zalewała się łzami, a ojciec chodził posępny i przybity. Tak mu się opłaciło jego dworowanie Radziwiłłom i dziecko starcowi dane — w niewolę.
Późno w noc w sali przy pokojach księcia miecznika słychać było, nawet we dnie pogrzebu — śmiechy huczne, tłuczenie kielichów i śpiewy wcale nie żałobne.
Ze zgrozą doniosła krajczyna chorążynie, że dwie panny z fraucymeru znikły. Nie chciała mówić, gdzie się podziały.
Tymczasem w kościele egzorty głosiły światu wielkie cnoty nieboszczyka i żal, jaki serca rodziny rozdzierał, a całą Rzeczpospolitą kirem okrywał.
Ostatnie śpiewy i mowy przebrzmiały, na górze w zamku dopijano „Sierotek“ — gdy wieczorem jednego dnia zameldowano księciu, że się do niego gwałtem szlachcic jakiś dopraszał.
Miecznik niekoniecznie lubił dawać posłuchania, słuchać skarg i rozmowę prowadzić, w którą ani żartu, ni śmiechu wtrącić nie było można. Chciał na Paca zdać naprzód tego petenta, lecz nim się to rozwiązało, zuchwały człek wcisnął się i stał już u progu.
Był to Marcjan Butrym, który spojrzawszy na stół i butelki powypróżniane, na rozweselone twarze, na samego księcia miecznika — tym śmielej przystąpił.
Naprzód przyszedł mu się do kolan pokłonić.
— Mości książę, ja do was jak do opiekuna i ojca przychodzę — rzekł. — Litwin jestem, a Radziwiłłowie nad Litwą całą mają opiekę. Ratuj!
— Coś za jeden, panie kochanku? — zapytał miecznik, trochę pochlebstwem udobruchany.
— Byłem podłowczym niegdyś u nieboszczyka i, nie chwaląc się, choć kto inny z tego sławę wziął, ja to urządzałem owe łowy dla króla.
— Toś zuch — rzekł książę — dam ci miejsce u mnie.
— Nie gardzę łaską waszej książęcej mości, alem ja tu z większą supliką — książę! dobrodzieju! łaskawco! Wy tu sobie spoczywacie po żałobnych trudach, nieboszczyk już na sądzie bożym, a pod nogami waszymi, w lochach, kto wie, ilu niewinnych jęczy.
Więzienia pełne — nie oskarżam chorążego — ale miał takich, którzy go okrutnym czynili. Więcej tu ich Wolski posądzał, więcej z łaski jego pogniło, pomarło niż z dekretu nieboszczyka.
Mości książę, czas by tych nieszczęśliwych wyzwolić — ja tam też brata mam, który za nienawiść, jaką Wolski do niego miał, pokutuje. Ludzie błogosławić cię będą, książę, ratuj!
I do nóg mu upadł.
Miecznik spojrzał na Paca. Obaj weseli, podochoceni byli, w tym usposobieniu wspaniałomyślnym, które do dobrych uczynków pobudza. Oprócz tego niechęć do nieboszczyka, którą miecznik wziął od ojca, skłaniała do łaskawości dla tych, których on męczył.
— Możeż to być? — zapytał Pac.
— Więzienia pełne, nie kłamię, można klucznika zawołać. Są tacy, co po lat dwadzieścia świata Bożego nie widzieli, a niejeden za to cierpi, że Wolskiemu nóg nie lizał.
Pac wstał. — Ale, jak Boga kocham — zawołał — książę powinieneś kazać więzienia otworzyć!
Miecznik siedział zamyślony.
Stał przed nim kielich „Sierotki“, który wypróżniwszy, stuknął nim o stół.
— No, to chodźmy — zawołał — ja to na oczy moje chcę widzieć.
— Jak to? teraz? — wahając się zapytał Pac — ale noc już.
— Właśnie, mości książę, po nocy lepiej ich wypuścić, we dnie nadto ludzi zbieży się patrzeć.
— Ma słuszność, panie kochanku — dodał miecznik — no i ciekawe mieć będziemy widowisko.
Ruszył się iść. Pac go nie hamował, a Butrym biegł pytając, czy ma prowadzić.
— Prowadź, ale słuchaj, panie kochanku, łowczym jesteś: postawże nas tak, abyśmy tę osobliwą zwierzynę dobrze widzieli.
Butrym chciał iść przodem; zatrzymał go miecznik.
— Ciemno jest — rzekł. — Każ zapalić kilka pochodni. Panie kochanku, słowo daję, to będzie widowisko ciekawsze niż komedia, którą nieboszczyk chorąży w Słucku dla księcia kurlandzkiego wyprawił.
— I książę — dodał Pac — dobroczynnego sobie zyskasz imię.
— Chodźmy, panie kochanku!
Przodem, jak piorun, ku bramie i do izby klucznika leciał Butrym. Pochwycił Kolibę w oba ramiona.
— Zbóju, klucze! książę miecznik idzie sam tu! Wszystkich więźniów uwolnić! Rozkaz jego! Jeżeli jeden zostanie — głowę dasz.
Koliba nie chciał wierzyć, gdy w oknie ujrzał ludzi z pochodniami, których już niecierpliwy książę miecznik ustawić kazał, i posłyszał wołanie powtórzone za księciem:
— Więzienia otwierać!
Dwóch raźnych miecznika dworzan wpadło do izby krzycząc:
— Więzienia na oścież! Książę czeka. Wypuszczać więźniów.
Kolibę wzięli we trzech i pchnęli do drzwi, jeden z nich wyrwał mu klucze, otwierano zamek, spuszczali się w głąb. Drżący klucznik palcem tylko drzwi ukazywał i dobierał do zamków klucze.
W dziedzińcu, gdy błysnęły pochodnie, gdy o tej niezwykłej godzinie ujrzano księcia z Pacem i dworem swym, domyślając się czegoś nadzwyczajnego powybiegali ciekawi, okna się pootwierały, na ganki cisnęli się ludzie.
Odgadnąć nie umiał nikt, co się to robiło, lecz niepospolitego coś być musiało. Wolski, który po powrocie, opłakawszy stratę swojego garnka i Wątróbki, siedział niezbyt się nastręczając na oczy, wyszedł też spojrzeć, co się to działo. Stał z boku.
Cichym był teraz i skromnym; czekał, ale miecznik do niczego nie powoływał.
Oczekiwano dosyć długo.
Pierwszym, który się we drzwiach ukazał, był człek zgarbiony w kabłąk, na pół nagi, z brodą długą i włosami na plecy spadającymi. Rękami wyciągniętymi przed się drogę macał słaniając się na nogach poranionych i bezsilnych. Wyszedł — otwartymi szeroko, bezzębnymi ustami chwytając powietrze — i, jak rażony nim, zakręcił się i padł.
Ludzie do niego podbiegli, ale gdy go podnieść chcieli — już nie żył.
Miecznik patrzył osłupiały, Pac się wzdrygnął. Kazano pachołkom precz odnieść trupa, którego ręce, w dół zwisłe, sunęły się martwe po ziemi.
Zaledwie rozkaz ten wykonano, gdy druga ukazała się postać: mężczyzna ogromnego wzrostu, bosy, siermięgą dziurawą okryty. Ten żywiej nieco stąpał, choć chwiał się też na nogach, ale twarz miał do trupiej głowy podobną, wychudłą straszliwie, której kości wszystkie sterczały. Oczów zapadłych spod brwi zarosłych widać prawie nie było. Wyszedł, kląkł, złożył ręce, ziemię zaczął całować płacząc i mdlał, ale zaraz go ocucono.
Wskazał mu ktoś miecznika, chciał iść dziękować — lecz Pac dał znak, aby go uprowadzono. Trzeciego dwóch ludzi prowadziło pod ręce; iść nie mógł, za piersi się chwytał i jęczał. Twarz jego, bez krwi, miała barwę ziemi.
Szli dalej mniej dawno zamknięci, silniejsi ludzie, podnosząc ręce i błogosławiąc księcia, i starsi, którzy bełkotali tylko, bo ich milczenie grobu mowy oduczyło.
Wszyscy wychodząc na to powietrze wiosenne, upajające, rzeźwiące, od którego odwykli byli, słaniali się oddychać nim nie umiejąc. Jedni natychmiast zebrawszy siły próbowali precz iść, gdzieś w świat, jakby w obawie, ażeby ich znowu do lochów rzucić nie kazano; drudzy płakali, modlili się, błogosławili i padali na ziemię, wołając wody lub chleba.
Widok był przerażający, straszny; najzimniejszego mógł on wzruszyć i do łez pobudzić. Ludzie patrzący płakali głośno; miecznik stał nieruchomy, zadumany, mrucząc coś do Paca, który ręce do góry podnosił.
Wtem Marcjan przywiódł brata do nóg księcia, aby mu podziękował. Miecznik spojrzał nań ciekawie i cofnął się. Dobył śpiesznie garstkę złota z kieszeni i wcisnął ją w rękę Damazemu, ale się na bruk posypała, bo Butrym wziąć jej nie chciał.
Ledwie go poznać było można, tak rany i niewola straszne na nim cierpienia piętno wycisnęły; ale uśmiech już miał na ustach. Był wolnym, oczy jego zwróciły się ku oknom Faustyny, w których było ciemno.
— Chodźmy — zawołał Marcjan — potrzebujesz spocząć, pójść do łaźni i poleżeć w łóżku. Bóg łaskaw. W okna nie patrz, Zaborskich tu już nie ma. Faustysia jednej godziny pozostać nie chciała, gdy jej wolno było iść stąd. Zobaczysz ją jutro.
Ostatni po wszystkich więźniach wyszedł Koliba paść do nóg księciu, jakby go chciał o przebaczenie prosić; lecz miecznik, któremu widok tych męczenników już się naprzykrzył, zwrócił się Paca pod rękę wziąwszy i poszedł z nim na górę.
— Zapić, panie kochanku, potrzeba tę sprawę, bo mi w ustach gorzko — rzekł do niego. — Książę chorąży miał fantazję nie lada!
Nazajutrz rano, w nowym dworku, Faustysia w oknie siedziała zajęta robotą. Wtem przed oknem jej coś się przesunęło; nim głowę podniosła, nikogo już nie było, ale drzwi pierwszej izby otworzyły się i głos znajomy wesoło pozdrowił:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Robota wypadła z rąk dziewczynie, która z krzykiem wybiegła. Przed nią stał Damazy, blady, ze szramami na czole i twarzy, ale żywy i uśmiechnięty do niej.
Stara Zaborska z drugiej izby nadchodziła z krzykiem.
— Oto go macie! — rzekł Marcjan — dzięki Bogu, zuchwalstwo mi się powiodło i com jego jednego miał wyprosić u miecznika — wszystkich więźniów z nim razem puszczono. O! Jezu miłosierny! cóż to był za widok, gdy ci ludzie, co już prawie chodzić nie umieli, znowu się na Boży świat wywlekli! Miałem i tę radość duszną — dodał śmiejąc się Marcjan — żem widział Wolskiego, jak skruszony, z dala, wylękły spoglądał na te swoje ofiary. Nie będzie on tu długo popasał, bo mu powietrze nie posłuży.
— Tak, ale w Nieświeżu dadzą mu kawałek chleba pewnie.
— Z Bogiem! aby go tu nie było — zakończył Marcjan.
Stara Zaborska, która część swych ruchomości uratowała, myślała nazajutrz, korzystając z wielkiej łaskawości miecznika, iść do niego, upominać się jeszcze o jakieś obietnice nie spełnione, lecz córka i Damazy nie chcieli tego dopuścić.
Faustysia się zaprzysięgła, że grosza nie weźmie, który by stamtąd pochodził; musiała matka mrucząc zamilczeć, a pilnowano jej, aby kroku nie uczyniła, póki miecznik był w Białej.
Marcjan spodziewał się, że dla brata miejsce wyrobi u Sapiehów, a i sam, choć mu książę Karol chciał dać służbę u siebie, nie myślał się upominać o nią.
Damazy zaledwie cokolwiek do zdrowia i sił przyszedłszy począł o ślub nalegać; nie sprzeciwiała się stara, choć gdy same pozostały z córką, powtarzała jej wzdychając, że ona, z pięknością swą, mogłaby lepszą partię zrobić.
„Gdy kto rozumu nie ma — mówiła w duchu — trudno z nim wojować. Będą się kochali o suchym chleba kawałku, kiedy im z tym dobrze.“ — I ruszała ramionami. Ona przynajmniej o siebie była spokojną, bo wszystkie klejnoty, przez księcia dawane córce różnymi czasy, zabrawszy i po cichu je spieniężając, uciułała trochę grosza na starość.
Damazy natychmiast po ślubie zamyślał, jakiekolwiek miejsce sobie znalazłszy, w lasy gdzieś uciec i tam żyć spokojnie.
Ślub ten jednak, tak upragniony przez nich, musiał się przeciągnąć do jesieni, gdyż Butrymowi o papiery potrzebne ciężko się było postarać, a ksiądz bez nich ślubu dać nie chciał.
Martwili się tym Faustyna i Damazy, a Zaborska nie nalegała wcale na pośpiech, bo jej samej się zostać nie chciało, a może spodziewała się jeszcze, że się to małżeństwo rozchwieje.
Już wreszcie metrykę swą wydobył Damazy i na zapowiedzi dano, gdy jednego dnia gospodarz przyprowadził posłańca z listem, dowiadującego się do Zaborskich, których próżno po całym szukał miasteczku.
Nim dobywszy w płachtę zawiniętego papieru mógł list pokazać, zapytał go przytomny Damazy — skąd był.
— A z Chrzanówki — rzekł.
Stara Zaborska się zbliżyła do niego.
— Przecież tego skąpca ruszyło sumienie!
List jednak wydobyty, jak się okazało, z koperty, nie do starszej pani był adresowany, ale do panny Faustyny Zaborskiej.
Rzuciwszy okiem na podpis zobaczył Damazy, że pochodził nie od Lubiszewskiego, ale od regenta Woroszyłły, zarazem egzekutora testamentu śp. Lubiszewskiego.
Nie żył już dziedzic Chrzanówki i testamentem wioskę swą siostrzenicy przekazywał.
Starej Zaborskiej krew uderzyła do głowy, tak ją dotknęło to, że brat nawet na łożu śmierci jej nie przebaczył — choć przynajmniej o córce nie zapomniał.
— Niech mu Bóg nie pamięta! — szepnęła ściskając Faustysię.
Nic nie mówiąc i zostawiając je same Damazy za czapkę wziął i wyszedł smutny.
— Toż byś teraz głupia była, mając wioskę, za tego hołysza wyjść. Zapowiedzi nic nie znaczą: i od ołtarza się ludzie rozchodzą.
Faustysia spojrzała na nią.
— Matko — rzekła — ten człowiek kochał mnie, gdym nic nie miała, ja go kocham — i nie pójdę za nikogo innego. Teraz by się pewnie kochało wielu dla wioski — ale ja nikogo znać nie chcę.
Poruszyła ramionami Zaborska.
— Co z tobą gadać? Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Ja ci powiadam, wiedział on dobrze, że ciebie wioska po wuju nie minie.
— Matko! — przerwała gwałtownie Faustyna.
Zaborska umilkła i wyszła do alkierza.
Damazy nie powrócił aż nazajutrz. Przyszedł posępny, zimny jakiś i siadł z daleka.
— Panno Faustyno — rzekł — cóż teraz z nami będzie? Nierówna gra. Mnie bodaj nikt wioski nie zapisze, a na fartuszku siedzieć ja nie chcę.
Dziewczęciu krew uderzyła do głowy.
— Chcesz, żebym się wsi zrzekła? No — to rychlej to uczynię, niż się zrzeknę ślubu z tobą. Na chleb zapracujemy!
I rzuciła mu się na szyję, a Damazy do nóg jej upadł.
Faustyna się Chrzanówki nie zrzekła i Damazy na niej gospodarował. Szczęściem, stara Zaborska, choć młode małżeństwo odwiedzała, nie mieszkała u nich i pokoju im nie zakłócała, ale Szurskiej, która też w miasteczku ostatka dni dożywała, powtarzała co dzień:
— Głupia dziewczyna; mogła najpiękniejszą partię zrobić. No, proszę ja jejmości, taki Butrym! Komu tu świat gubić! ale niby to są szczęśliwi!

KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.