Na bialskim zamku/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Na bialskim zamku | |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik” | |
Data wyd. | 1950 | |
Druk | Drukarnia nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI
NA
BIALSKIM ZAMKU
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z CZASÓW AUGUSTA III
TOM I i II
1950
• CZYTELNIK •
SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZO-OŚWIATOWA
Tekst wg wydania z 1883 roku
Okładkę projektował Andrzej Heidrich
Drukarnia Nr 2 Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik“
Warszawa, Marszałkowska 3/5
Zamówienie Nr 2786. Papier druk. mat. szer. 61 cm, 70 g, klasa V
Druk ukończono 7 grudnia 1950 r. Nakład 10 350 egz.
B-1-122286
|
Smutny był wieczór zimowy, na dworze wicher niósł śnieg drobny, suchy, gęsty, zmiatając go po płaszczyznach a kupami zasypując doły i kąty. O trzy kroki przed sobą świata bożego widać nie było. W powietrzu jakby duchy niewidzialne kocią wyprawiały muzykę, odzywały się dziwne jęczące, wyjące, grzmiące niemal głosy. Uciekały one gdzieś daleko, inne goniły za nimi, nadbiegały, wirowały, opadały ku ziemi i nagle unosiły się w górę. Był to prawdziwy sabbat szatański, o którym lud zwykł mawiać, że śmierć potępieńca zapowiada i wielką z niej piekła uciechę.
Obnażone z liści gałęzie drzew uginały się, łamały i padały potrzaskane. Niejeden słomiany dach i kruchy płot musiał się obalić tej nocy. W małych chatkach, niczym nie osłonionych, drżały ściany i brzęczały okienka, o które biły okiennice. Można się było nazajutrz spodziewać pozasypywanych dróg i przerwanych komunikacji; a kogo nocna ta zawierucha schwyciła w polu, ten cudem się chyba mógł uratować.
Chociaż godzina wcale późną nie była, w miasteczku Białej Radziwiłłowskiej, na zamku i gościńcu żywa się już dusza nie pokazywała. W oknach domostw jeśli się gdzie świeciło, to zawiane drobnym śniegiem szyby ledwie blask jakiś przepuszczały. Zamek od przodu i brama z wieżą, która stała od wjazdu, czarno się i posępnie na niebiosach jaśniejszych malowały. Drzewa otaczające jak szkielety sterczały na wałach. Jedno maleńkie okienko w kordegardzie, gęstą kratą żelazną przeplecione, czerwonawym światłem jak okiem gniewnym na zewnątrz patrzało.
W pośrodku, w wielkim podwórcu pusto było, a w oknach mieszkań mało gdzie jeszcze świeciło. Wiatr i tu zakradłszy się harce wyprawiał, pod ściany książęcego zamku zmiatając śniegu kupy, z których czasem porwawszy połowę, w górę ją rzucał, by potem cisnąć gdzieś indziej. W prawym skrzydle, w małej izdebce na dole, u rozpalonego na kominie ognia, który mimo wichru spokojnie gorzał, siedział zadumany, z fajką krótką w zębach (do której właśnie w tym czasie na wzór króla Augusta III ludzi wielu nawykało) pan Marcjan Butrym, podłowczy nadworny księcia Hieronima Floriana Radziwiłła, chorążego litewskiego. Z ubioru jego widać było, że wieczorem musiał dopiero z lasów powrócić, bo miał jeszcze na sobie kurtkę lisami podbitą, długie buty myśliwskie i pas skórzany. Czapkę tylko bobrową zamienił był w izbie na małą i zużytą czapeczkę wyszywaną, która, od niechcenia włożona, mało co mu głowę okrywała. Na kominie paliły się wesoło suche olszowe drewka, których płomień wszystkimi barwami tęczy bawił oczy — żadne bo na świecie drzewo tak nie płonie pięknie jak olszyna — począwszy od purpury, fioletu, zieleni, aż do złota, gdy umierając się stroi.
Oczy też pana Butryma zabawiały się tym widokiem, choć myśl jego była gdzie indziej. Marcjan Butrym, starej rodziny zubożałej potomek, który teraz księciu chorążemu służył, miał w twarzy i postawie coś, co starą krew szlachecką a rycerską wydawało. I pewnie lepiej by mu było przystało w husarskim stroju niż w tej kurcie zielonej, ale nie każdemu na skrzydła stało i na husarską zbroję. Piękny chłop, choć już dobrze trzydziestkę przeszedł, Marcjan wyglądał świeżo, zdrowo, silnie, a z twarzy tak pięknie, że mu niejeden panicz mógł zazdrościć. Oczy rozumnie patrzyły; czoło miał piękne, usta wyrazu pełne, a choć służbę miał bardzo skromną i na dworze zajmował podrzędne stanowisko, zdawał się być do rozkazywania stworzonym.
Zapalony myśliwy — wielki miłośnik psów i koni — winien był temu, że mu książę chorąży dał podłowczego urząd u siebie, bo choć sam, ociężawszy, mniej już teraz polował, wyprawiał jednak często łowy wspaniałe i nie chciał, aby łowiectwo u niego zaniedbanym było.
Butrym bodaj też dla miłości lasów i łowów przyjął ten urząd, który mu niewiele przynosił, a przy księciu porywczym, dziwaku dumnym i okrutnym, niełatwy był do piastowania.
Lecz cóż miał robić Marcjan, gdy ich z małego dziedzictwa wyzuto i rąk nie było za co zaczepić? Starym obyczajem należało się pańskiej klamki trzymać.
Któż wie, właśnie może zapatrzony w ogień, zadumany Butrym rozważał: czy ta klamka, za którą chwycił, prowadziła do czego?
U nóg podłowczego leżący duży legawiec, który się przed ogniem wyciągał i drzemał, poglądał niekiedy w oczy panu i zasypiał znowu.
Nagle podniósł głowę, zwrócił ją ku drzwiom, nastawił uszy i zdawał się coś wietrzyć; a że podłowczy nie spodziewał się nikogo — zdziwiony, powoli głowę też ku drzwiom obrócił. Nagle zapukano do nich; Marcjan nie miał czasu się odezwać, gdy pies zaszczekał niespokojnie, drzwi się otworzyły i słusznego wzrostu mężczyzna, cały śniegiem obsypany, w kożuchu i czapce barankowej ukazał się w progu.
Z wejrzenia i postawy podłowczego przypatrującego się przybyłemu poznać było można, iż gość to być musiał niespodziewany, a nawet nieznajomy może, gdyż Butrym począł mu się przyglądać pilno, a pies jego porwał się na nogi i szczekał zajadle.
Otulonego kożuchem, którego kołnierz twarz mu zasłaniał, a czapka górną część twarzy zakrywała — trudno też poznać było.
Głosem, w którym zziębnięcie czuć było, pozdrowił przybyły gospodarza.
— Niech będzie pochwalony!
To mówiąc zrzucił z głowy nakrycie, odwinął kołnierz, ukazał twarz urodziwą, młodą i uśmiechającą się — i czekał, aż Butrym go pozna.
Ten siedział z oczyma pilno wlepionymi, zdziwiony, w niepewności jakiejś — jakby go zdumienie do stołka przykuło.
Podróżny stał, ręce rozstawił, czekał, aż mu się z piersi wyrwało:
— Marcyś!
Stołek runął na podłogę, tak szparko rzucił się podłowczy z okrzykiem biegnąc i zawisł na szyi gościa.
Uścisk długi, w ciągu którego wyrywały się niezrozumiałe a wesołe wykrzykniki, połączył ich i prawie do łez radosnych rozrzewnił.
— Skądże ty tu? W imię Ojca i Syna i Świętego Ducha! Skąd ty tu! — począł gospodarz pomagając zrzucić kożuch przybyłemu. — Co się stało? jakim sposobem?
Gość się rozbierał i mówić nie mógł, tak był wzruszony. W izdebce niewielkiej ledwie na nich dwu dosyć miejsca było. Marcjan wysunął drugi stołek, miskę z niego zrzuciwszy, i podał przybyłemu patrząc mu w oczy.
— Czekaj, niech trochę rozmarznę! — odparł gość oglądając się dokoła. — To całe twoje mieszkanie?
— Mam drugą izbę obok, ale nie opaloną — odparł Marcjan — ja dla siebie jej nie potrzebuję, bo rzadko w domu siedzę.
Patrzyli sobie w oczy — i gospodarz, za ręce go pochwyciwszy, powtórzył:
— Ale mówże, skąd ty tu się wziąłeś? Ciarki po mnie chodzą, gdy pomyślę, że Lunewil porzuciłeś i taką dobrą służbę, o którą się inni dobijają. Chyba cię z czym posłano?
W miarę jak Marcjan mówił, smutniało oblicze gościowi, począł patrzeć na podłogę i wzdychał.
— Łaj mnie, jako chcesz, bo może na to zasługuję — rzekł. — Nie mogłem tam na obczyźnie wytrzymać — nie mogłem! Zatęskniłem się, oszalałem, koniam okulbaczył i — uciekłem!
Marcjan ręce załamał.
— Jezu miłosierny! Cóżeś ty najlepszego zrobił! — smutnie szepnął — mój drogi Damazy!
Brat rękę mu na ramieniu położył i zawołał butno:
— Co się stało, odstać się nie może — łaj nie łaj, do Lunewilu nie powrócę.
— A cóż tu robić będziesz! — wykrzyknął podłowczy.
Damazy ruszył ramionami lekceważąco.
Milczeli obaj. Podłowczy namarszczył się mocno, zafrasowany. Ponieważ w sionce się jakiś szelest dał słyszeć, a pies jego poszedł wietrzyć coś ku drzwiom, Marcjan przeto dał znak bratu, aby milczał także.
Wstał po chwili Marcjan.
— Na dworze zawierucha? — spytał.
— Wściekła — rzekł przybyły. — Na nogach trudno się utrzymać. Dopiero wieczorem się tu dobiłem, gdy już zmierzchało — i, prawdę powiedziawszy, nawet do zamku z miasteczka dostać się było trudno, ale mi tak pilno, tak pilno było do ciebie!
Uścisnęli się raz jeszcze, Marcjan spoważniał i zachmurzył się. Na ucho rzekł bratu:
— Jak ono jest, to jest; już lepiej, żebym ja ciebie do gospody przeprowadził i żebyśmy się tam rozmówili.
Obejrzał się wkoło.
— Tu nie bardzo bezpiecznie — westchnął — a my o wielu rzeczach musimy mówić.
— Jeżeli każesz, to i do gospody — odparł Damazy, trochę zdziwiony — ale nie lepiejże by tu było?
Marcjan głową potrząsnął.
— Nie lepiej — rzekł krótko.
Po chwilce zwrócił się ku niemu i dodał:
— Widział cię tu kto, gdyś do mnie szedł?
— Nie sądzę — rzekł Damazy — wietrzysko wyje okrutnie, więc mnie przez bramę idącego pewnie nie słyszał nikt, a nie spotkałem też nikogo.
Wiadomość ta zdawała się gospodarzowi pożądaną.
— Wdziejże kożuch na powrót — odezwał się — ja wezmę opończę i pójdziemy. Gdzieś stanął? Masz kogo z sobą?
Damazy się uśmiechnął.
— Pawluczka tylko — rzekł — tyle całego dworu. Stanąłem w rynku u Chai.
— Poznała cię? — spytał brat.
— Juści by też nie miała poznać! — uśmiechnął się Damazy, a Marcjan skrzywił się trochę, co zdziwiło brata.
Tymczasem śpiesznie się przyodzieli; gospodarz ogień w kominie do kupki zgarnął, obejrzał się dokoła i choć na podwórzu wicher wył szalony, wyszli nic nie mówiąc w podwórze. Zależało na tym podłowczemu, aby go z zamku wychodzącego niekoniecznie postrzeżono; nim więc ze drzwi się wysunęli, rozpatrzył się po podwórzu i prowadził brata pod ścianami, miękki śnieg wybierając, aby kroków ich nie posłyszano, choć szum wiatru ostrożność tę czynił zbyteczną. Tak samo weszli w bramę ciemną i przebyli ją szczęśliwie, nie spotka wszy nikogo — mijając drzwi kordegardy, nieszczelnie przymknięte, przez które z wnętrza świeciło.
Podłowczy odetchnął dopiero swobodniej, gdy się sami jedni na pustej drodze wiodącej mimo Akademii ujrzeli.
Rozmowa byłaby się pewnie poczęła zaraz, lecz dla wichru, choć szli pod ręce się wziąwszy, jeden by drugiego nie słyszał.
W miasteczku takie pustki były jak na drodze do zamku, a zajazd Chai, choć się w nim świeciło, zamknięty już był i dobijać się doń musieli.
Wierny ów Pawluczek Damazego, nie spodziewając się z powrotem tak rychło swego pana, siedział za stołem w szynkowni przy kwarcie grzanego piwa i zrazu stukanie do wrót na wicher składał. Musiał podłowczy do okna szturm przypuścić, dopiero im otworzono.
Chociaż w izdebce, w której gość miał nocować, w piecu już Żyd napalił — zimno tu jeszcze było, a mimo okien i okiennic drobny śnieżek się wciskał szparami.
Dwaj bracia jednak, a szczególniej podłowczy, wolał tę mizerną izbę w karczmie niż swój kąt zaciszny na zamku.
Chaja im miodu przyniosła, stół z kąta bliżej ku piecowi przysunięto, obaj zwierzchnich sukni nie zrzucali. Siedli obok siebie w oczy sobie patrząc.
— Jak Boga kocham! — rzekł Damazy — tyś prawie odmłodniał, tak dobrze wyglądasz.
Uśmiechnął się Marcjan.
— Choćbym rad ci się tąż samą wywdzięczyć monetą — rzekł — nie mogę; juści nie postarzałeś, aleś spasował. Mizerny jesteś.
Damazy westchnął.
— Namęczyłem się — rzekł — okrutna to rzecz tęsknica. Jak człowieka porwie, jak go uciśnie, żebyś olbrzymem był, żebyś nie wiem jaką wolę i siłę miał, złamie cię ona, zdusi i na ziemię powali.
— A za kimżeś tak się zatęsknił? — przerwał Marcjan — juściż nie za mną? Na świecie zaś my dwaj, jako dwa palce, nikogo więcej nie mamy.
— Dlaczegóżbym za tobą nie miał tęsknić? — przerwał Damazy spuszczając oczy i rumieniąc się.
— Gadaj zdrów! — rozśmiał się drugi. — Nie wątpię ja, że ty mnie kochasz, jak ja ciebie, ani o tym, że gdyby ratować było trzeba, jeden by za drugim z końca świata przybiegł, ale...
Spojrzał mu w oczy i głową potrząsł.
— Nie bałamuć — rzekł smutnie.
Damazy popił z lampeczki.
— Domyślajże się, jako chcesz — zamruczał.
— Ani zgadywać, ani się domyślać nie potrzebuję — odparł ciszej. — Wiem, co cię tu przyprowadziło, no i...
Nie dokończył.
— I co? — zawołał nagląco brat — mów bo jasno.
— Wolałbym, żebyś mnie nie pytał — rzekł niechętnie Marcjan — i żebym ja ci o tym mówić nie potrzebował.
Pobladł Damazy i gdy w oczy bratu spojrzał, już mu odwagi do dalszego badania zbrakło.
Dwuznaczne słowa Marcjana tyle dawały do myślenia, iż uląkł się.
Milczeli czas jakiś.
— Hej! hej! — zamruczał podłowczy — jak ono jest, to jest, nie dziwuj się, żem zdumiony był zobaczywszy cię, a zamiast ci być z serca rad, ledwiem się nie zasmucił. Źleś zrobił, żeś przyjechał, źle — tyle ci tylko powiem. Trochę się było zapomniało tego, o czym potrzeba było zapomnieć... a tu w ogień leziesz znowu!
Uderzył kubkiem po stole. Damazy w ogień patrzał zadumany.
— Wszystko to ja wiem, co ty mi prawisz — odparł tęskno — mówiłem to sobie sto razy — nie pomogło. Co człowiekowi przeznaczonym, nie minie!
I zebrawszy się na męstwo, Damazy dodał rezolutnie:
— Mów otwarcie! nie szczędź mnie. Złego się czegoś mam dowiedzieć: niech wiem.
— No, to wiedz, ino ci to powiem — odezwał się podłowczy — nie miałeś tu po co jechać. Maszli rozum, nie popasaj długo, nie pytaj więcej i nie oglądaj się — na koń siadaj, a jedź, czy do Nieświeża, czy do Wilna, staraj się służby. Tu nie masz co robić.
Wstał powiedziawszy to i po izbie chodzić zaczął. Damazy, blady jak ściana, oczyma za nim wodził.
— No, to niechże choć wiem, za co mnie ten los ma spotkać — rzekł głosem złamanym.
— Nie pytaj — odparł podłowczy.
— Poszła za mąż? — odezwał się Damazy.
— Gorzej, gorzej! — zawołał Marcjan i siadł naprzeciw brata.
Ten już i pytać nie umiał.
— Matka wszystkiemu winna — mówił podłowczy — ona nic. Najnieszczęśliwsza jest. Znałeś starą Zaborską, jaką całe życie była, taką i pod siwym włosem została. Kiedyś do Lunewilu jechał, siedziały naówczas z Faustysią we dworku na Wólce, który im tanio policzono. Można było żyć i lepszych czasów czekać. Brat starej, Lubiszewski, przecie wioskę ma, bezdzietny i kiedyś jej ze sobą na tamten świat nie zabierze. Niechby były cierpliwość miały.
— Sknera przebrzydły! — w stół stukając przebąknął Damazy.
— Zaborskiej się czekać sprzykrzyło — mówił podłowczy. — Było to przed trzecim księcia mariażem z wojewodzianką czernihowską, Miączyńską. Stary książę za kobietami tęsknił; na polowania jeżdżąc, po chatach chłopskich, mówili, upatrywał, czy mu co w oko nie wpadnie. Zaborska sobie naumyślnie dobrała taką chwilę, aby o miejsce we dworze księcia prosić.
— Szatan, nie baba! — łamiąc ręce krzyknął Damazy, któremu oczy się paliły.
— Zobaczył chorąży Faustysię — dodał podłowczy — no i nazajutrz na zamek się im do bielizny sprowadzić kazał. Od tego czasu — ho! ho! do Zaborskiej nie przystępuj! ani jej poznać! U księcia w łaskach, Faustynkę prezentami obrzuca, a ludzie Bóg wie co plotą.
— Nie! nie! nie może to być — oburzył się Damazy. — Ona! Faustynka, a! nie!
Wstał ze stołka, chwytając się za włosy. Podłowczy za rękę go ujął.
— I ja dziewczyny nie posądzam — rzekł — poczciwą była i hardą. Nie wierzę, aby się miała tak zmienić, ale pozory wszelkie są! Choć książę wkrótce potem z Miączyńską się ożeni), choć niby do niej się przywiązał, Zaborska z córką z łask nie wypadły. Faustynka się tak stroi jak żadna, matka tak przewodzi tu, że, dosyć powiedzieć, Wolski ten, pierwsze oko w głowie u chorążego, a jej się boi. Dzieje się im jak u Pana Boga za piecem.
— Nie może to być! — rozpaczliwie powtórzył Damazy.
— Z taką matką? wszystko może być — odpowiedział podłowczy. — Nie chcę wierzyć i ja, ale oczy widzą moje wiele rzeczy, których wytłumaczyć trudno. Księżna chorążyna powzięła była zazdrość, próbowała, słyszę, ze dworu wydalić Zaborską i z córką. U ojca w Zawieprzycach dawała im miejsce. Doszło to do księcia: w pasję wpadł i do żony przez tydzień mówić nie chciał, a dąsał się, że go ledwie ksiądz biskup Riokur z nią przejednał. Zaborska została i jeszcze jej pensji przyczyniono.
Damazemu, który z głową obwisłą siedział, łzy się w oczach zakręciły. Ręką zamachnął nad głową i zawołał na głos wielki:
— O stokroć głupi, kto białejgłowie zawierzył, w ręce jej oddał szczęście swoje! Słowa ich pajęczyny, przysięgi ich mgły, które lada wiatr rozwieje. Mój Boże, mój Boże, pomyśleć tylko, aby ten anioł, ten ptaszek, to śliczne cacko popadło w ręce tego... bydlę...
Podłowczy usta mu zatknął ręką, nie dając dokończyć.
— Milcz, chceszli żyw być! — zawołał — nie wieszże, gdzie jesteś? że tu i ściany uszy mają, a kto się do lochu pod wieżą dostał, ten żyw nie wyjdzie! Siebie, mnie i ją zgubić możesz, człowiecze!
Damazy spojrzał mu w oczy ponuro.
— Mnie o siebie już nie idzie — rzekł — ginąć, no! to ginąć! Nie mam na co życia żałować.
Podłowczy, nic nie mówiąc, ruchami rąk i głową błagał go, aby milczał. Damazy w końcu uśmierzył się nieco. Nalał sobie kubek i wychylił go duszkiem.
Brat przysiadł się do niego i cicho szeptać mu zaczął:
— Nie gub siebie i mnie. Nie krwaw sobie serca. Wiesz już, co się święci; robić tu nie masz co: jutro na koń i precz jedź. Ty naszego dworu nie znasz: tu jeden drugiego szpieguje, śledzi, wydaje, a u księcia dosyć podejrzenia, aby do lochu wrzucić kazał. Są tacy, co po dziesięć lat światła bożego nie widzieli, choć winy na nich innej nie ma, tylko ta, że o nich zbój ten, Wolski, doniósł, iż krzywo na pana patrzeli. Mrą po tych podziemiach ludzie niewinni, że o nich nie wie nikt, kiedy ich nocą na wozie bez trumny wywiozą i na rozdrożu gdzieś pogrzebią. A któż się porwać może przeciwko temu panu, który tu jak król rządzi, wojsko swe ma, sądy swoje i kata, a co powie, to się spełni bezkarnie? Dokazywał i dokazuje niejeden, szalał krajczy czarnawczycki, ale i ten nielepszy! tylko nie tyle o nim słychać, bo ludzie się i gadać boją. Zbiegł ze dworu Zaranek, którego książę skrzywdził, począł się po Warszawie ze skargami nosić. Doszło to do chorążego... ano, patrzcie, naraz Zaranka przestano widzieć w Warszawie i nigdzie go nie ma, przepadł — albo on jeden?
— A ty mu służysz? — odparł z wyrzutem Damazy.
Marcjanowi po ustach przeszedł uśmiech bolesny.
— Nie znałem go tak jak dziś, gdym się nastręczył — rzekł — teraz i odejść trudno. Miałem to nieszczęście, żem mu się podobał w sprawach łowieckich. Psiarni takiej, jako żywo, nigdy nie miał jak dzisiaj. Gdy w Nieświeżu na polowaniach raz wraz przypadki bywają, u nas idzie jak z płatka. Łowczy do posłuchów dobry, ale w pole niezdatny: na mnie wszystko. Myślisz, żeby mnie puścił, gdybym za służbę podziękował?... Okuć by może kazał, a gdybym zbiegł, nie miałbym kąta, żeby się przed nim skryć.
Damazy słuchał, prawie uszom nie wierząc.
— W Koronie jak w Koronie — dodał Marcjan — jeszcze się przed tą prepotencją Radziwiłłowską można gdzie skryć albo i opiekę znaleźć; ale tu, na Litwie? oni wszystkim trzęsą, wolno im, co chcą. Z królem trzymają. Król i Brühl dla nich ślepi, widzą tylko, co oni im pokażą.
Słuchał Damazy jak odrętwiały.
— Dziej się wola Boża! — odezwał się, gdy brat dokończył — ale czy już ja się jego ulęknę i pójdę precz, jak wy mi radzicie? Nie darmom dla Faustynki z Lunewilu uciekł i tu się przywlókł.
— Ano — odparł brat ironicznie — zrób, jakeś obmyślił. Zostań. Jutro już Wolski o tobie wiedzieć będzie i księciu zaraportuje. Około Faustynki mało tego, że matka na straży, ale sto oczów na nią patrzy... ByLeś się spróbował zbliżyć, doniosą; książę zazdrosny, słyszę, o nią; najmniejszego podejrzenia dosyć, aby się mścił. Znajdą łatwo za co się przyczepić, a i pozoru szukać nie będą. Gdy się raz w ich ręce dostaniesz, żadna siła ludzka cię z nich nie wydobędzie żywym. A i to wiedzieć ci potrzeba, że dosyć ci Butrymem się zwać, aby cię Wolski nienawidził. On też o łaski pańskie zazdrosny, a że książę dotąd względny dla mnie i chwali, Wolski by mnie w łyżce wody utopił. Ze mnie nienawiść ta łacno na ciebie spadnie.
Zadumał się Damazy.
— Już ty mnie strachami tymi nie odegnasz — rzekł. — Jestem tu nie widząc się z Faustynka; nie pójdę, choćbym miał głową nałożyć. Możesz mnie nie znać za brata; jam się gotów inaczej nazwać.
— Albo ludzie tu cię, począwszy od Chai, nie znają? — zawołał Marcjan.
— Są na wszystko sposoby — przerwał Damazy.
— Tylko na to nie ma sposobu, aby się do ich rąk dostawszy, z nich się wydobyć — rzekł smutnie podłowczy.
I zbliżywszy się do brata padł mu w objęcia.
— Damazku mój! — zawołał — dwóch nas na świecie jest; tyś mi drogi jak życie własne. Nie gub się dla głupiego dziewczęcia, które ciebie nie jest warte. Jedź, zapomnij, znajdziesz drugą; dla tej życia na kartę nie staw, na rany Zbawiciela!
Milczał Damazy, lecz wyrwał się z uścisku, nie zachwiany w postanowieniu.
— Nie bój się o mnie — zawołał. — Wiem ci ja, że tu nie przelewki i czym mi to grozi; wiem, że serce mam miękkie: ale ja głupi nie jestem — zobaczysz. Gdzie przebojem nie można, potrafię inaczej.
Zatrzymał się nieco i zamyślił.
— Wolski więc u niego pierwsze oko w głowie? — zapytał.
— A tobie co po nim! — krzyknął podłowczy.
Damazy nic nie odpowiedział.
Siedzieli tak długo, słowa do siebie nie mówiąc. Marcjan niekiedy przyszedł Damazego uścisnąć w milczeniu i westchnął; Damazy chodził zadumany, z brwiami namarszczonymi.
Po przybyszu z Lunewilu widać było, że pracował biedny głową, jakby w położeniu tym radę sobie znalazł brata nie narażając; bo że o własnej skórze nie myślał i obawy o nią wielkiej nie miał, z buty jego i miny wnieść było można. Marcjan, który już na dworze księcia chorążego pod żelazną ręką jego i despotyzmem magnata nie lękającego się ni Boga, ni ludzi znacznie był onieśmielony i oględniejszy, spoglądał na brata ze trwogą, którą w nim buta przybysza rodziła.
Kilka razy już zaczynał mu coś opowiadać, aby pożądaną trwogę i ostrożność w bracie obudzić; ale obawiał się ścian, podsłuchów, szpiegów, i choć na dworze była zawieja, zajazd zamknięty, nie dowierzał jednak.
Zadumani tak siedzieli u pieca, w którym się mokra sośnina paliła, pasami światła rzucając po izbie, której górna część stała ciemną, gdy drzwi się uchyliły ostrożnie i z trudnością wysoki próg przestępując wdrapała się do izby stara gospodyni, Chaja.
Karczmarka była otyła, ciężka, odziana i ubrana starą modą, z czółkiem na głowie, w wytartym kożuszku z kotów. Choć twarz miała rozlaną i trzy pod nią podbródki, a tusza dozwalała się zdrowia domyślać, blada była i żółta, pomarszczona, mizerna. Rękę jedną trzymała za załóżką niegdyś lamową, w której resztki nici złotych przeświecały, drugą osłaniała się, bo kożuszek, na jeden rękaw włożony, z niej spadał. Marcjan spojrzawszy na Chaję skrzywił się, jakby nie bardzo był rad, że ona go tu spotkała i na rozmowę ich chciała wyciągnąć. Chaja zbliżyła się zwolna ku piecowi, chcąc też z ognia korzystać i trochę się ogrzać przy nim.
Rękę przyłożyła do pieca, próbując, czy się już ocieplać zaczął, bo w izbie jeszcze mało czuć było skutków ognia. Nie pilno jej było przemówić; patrzała na drewka, które płonęły nieochoczo, stała jakiś czas milcząca. Podniosła potem zwolna głowę i zapytała przybyłego Damazego:
— A gdzieście to bywali, paneczku?
— Och! och! — odrzekł ostrożnie Damazy — po Koronie się włóczyłem, zwyczajnie, jak to gdy człowiek chleba szuka. Zachciałaś stara!
— No, i tuście za tym przybyli? — przebąknęła Chaja ruszając z lekka ramionami.
Marcjan nie dał bratu odpowiedzieć i wtrącił żywo, spoglądając na niego:
— On tu przejazdem tylko, a jutro, jak dzień, musi dalej w drogę!
— Aj! aj! — rzekła Chaja — to niechby choć dzień spoczął. Jutro, po takiej zawiei, drogi żadnej nie będzie, a kto wie, czy wicher do rana ustanie?
— To co! — wysilając się na wesołość zawołał podłowczy — albo to my do tego nie przywykli, by w każdą porę, czy śnieg, czy wicher, czy pioruny, czy słota, na przebój iść, gdy potrzeba? Toć to nasza szlachecka dola!
Chaja, patrząc ciągle w ogień, potrząsała głową:
— A co tak pilnego? — spytała. — Czy już brat wasz miejsce znalazł i jedzie po niewoli? bo po dobrej woli w taką porę... aj! aj! ludzi w polach śnieg zasypuje; albo to nie bywało?
Damazy milczał. Zachmurzył się posłyszawszy, że brat mu zaraz nazajutrz stąd precz kazał iść, o czym nie myślał wcale, ale kłamu zadać mu nie chciał, bo Marcjan bez przyczyny tego nie mógł uczynić.
— Godziłoby się — dodała zwolna stara Żydówka — dla brata dłużej tu zagościć.
— Pewno, pewno — zawołał Marcjan — i ja go prosiłem o to, ale on jak się uprze... No — i służba nie żarty.
— Z przeproszeniem — odezwała się Chaja spoglądając na Damazego — u kogo pan się umieścił?
— A w Nieświeżu! — wtrącił żywo podłowczy.
Chaja głową potrząsnęła, lecz odezwać się i zdania o tym dać nie śmiała. Nieświeski pan bratem był bialskiego pana, a choć ze sobą chłodno jakoś żyli i koso a zazdrośnie na siebie spoglądali, zawsze to była krew taż sama, książęca.
— Już jak pan w Nieświeżu miał służyć — przebąknęła cicho — to było prawie jedno jak u nas. Czemu się pan razem z bratem do nas nie dostał?
Damazy, rad nie rad, musiał braterskie kłamstwa na swój karb przyjmować i odparł:
— Tu bo o miejsce trudno!
— Hm! hm! — mówiła Chaja patrząc ciągle w ogień, który miał dla niej jakąś siłę przyciągającą. — U nas o miejsce albo trudno, albo nie, a kto się umie starać, choćby żadnego nie było, znajdzie się dla niego. Pański brat w łaskach u jaśnie oświeconego chorążego.
— Aj! aj! — przerwał Marcjan — bodajeś tak zdrowa była!
— E! e! — zamruczała Chaja — wiem, co książę o was mówi, że dopiero polowanie u niego idzie, gdy was łowczym zrobił.
Marcjan przebąknął coś niewyraźnie. Zamilkli na chwilę, a wicher w tej chwili uderzył okiennicami i świsnął przeraźliwie, po rynku przelatując.
— To pora! — odezwała się Chaja. — Jutro żadnej drogi nie będzie. Lepiej dzień w mieście przestać, samemu i koniowi spocząć, niż na gościńcu gdzie zmarznąć.
Dwaj Butrymowie nic nie odpowiedzieli. Chaja nie odchodziła, choć rozmowa zdawała się być wyczerpaną.
Jakby coś sobie przypomniała, uśmieszek po bladych jej ustach się przesunął. Spojrzała na zadumanego Damazego i ciszej go spytała:
— A wiesz pan, co się z Zaborską stało?
Drgnął Marcjan usłyszawszy to zapytanie, a i Damazy się zmieszał, bo ono dowodziło, że Żydówka więcej pamiętała i wiedziała, niż było potrzeba.
— Co jemu do Zaborskich — odezwał się podłowczy, zabiegając, aby się brat nie zdradził.
— Jak to? jak to? albo się to jemu ten młody kwiatek nie spodobał? Albo nie biegał za panną?
I rozśmiała się stara.
— Kiedy to tam było! — zamruczał posępnie Damazy.
— Nie tak dawno — ciągnęła dalej Chaja — ale chwalić Boga, żeś waćpan o niej zapomniał.
I ręką ku zamkowi machnęła.
Butrymowie milczeli nie chcąc przedłużać rozmowy, a stara zakończyć jej nie chciała.
— No, nie wiesz pan, co z Zaborskimi się stało?
— Skądżebym miał o tym wiedzieć! — dość dobrze udając obojętność rzekł zwolna Damazy, którego brat oczyma w niego wlepionymi pilnował.
— Aj! — mówiła Żydówka ożywiając się. — Pan pamięta, jak one w małym dworku biedę klepały. Często mąki na chleb nie było; a i sól na kredyt brali, a teraz!...
— Cóż teraz, czy brat Zaborskiej wioskę jej zostawił? — spytał Damazy.
— Ach! on! on jeszcze sto lat żyć będzie, a grosza nie puści, i kto wie, komu się po nim wieś dostanie. Ich inne szczęście spotkało — mówiła Chaja uśmiechając się dwuznacznie — wielkie szczęście. Książę się bardzo nad nimi zlitował, wziął do pałacu; łaski wielkie; Aj! aj! Chodzą teraz w atłasach, a stara Zaborska — do niej ani przystąpić; nawet Wolski (wymówiwszy nazwisko to, splunęła nieznacznie), nawet pan Wolski szanuje ją i boi się.
— A skądże tak wielka łaska? za co? — odparł Damazy.
Chaja, która stała o piec oparta jedną ręką, odjęła ją, poprawiła szubkę na sobie, ramiona podniosła, popatrzyła na Damazego z pewnym politowaniem i rzekła tylko:
— Jak to można wiedzieć?!
Znowu chwilę jakąś milczeli.
Chaja wpatrzyła się w ogień, Marcjan brata nie spuszczał z oka. Damazy stał podrażniony i chmurny.
— Pan się dawnym znajomym nie pokłoni? — spytała Chaja trochę szydersko.
— Dajże mu pokój — wtrącił żywo Marcjan — na co się to zdało! Ani się do nich dostać łatwo, ani one teraz na starych znajomych chcą patrzeć.
Chaja się wciąż uśmiechała.
— Książę pan — dodała głowę przechylając z jednego ramienia na drugie — bardzo na te panie łaskaw, ale i bardzo zazdrosny.
— O starą Zaborską? — podchwycił Marcjan. — Nie plotłabyś, stara — dodał. — Co my tam wiedzieć możemy i na co o tym gadać!
Chaja się obejrzała wkoło i zdawała się nasłuchiwać, jak wiatr szumiał.
— Aj! aj! — rzekła — jaki ten pan łowczy niewierny pan! Choć w taką burzę i zawieruchę, w moim domu przynajmniej można sobie mówić, co kto chce!
— Ja się nigdy nie boję niczego — przerwał zmieszany Marcjan — ale plotek nie lubię.
— Cha, cha! — rozśmiała się Chaja — bodajeś zdrów był. Nie jesteś jegomość niczego ciekawy, bo wiesz wszystko, no ale brat — co innego. Waćpanu Zaborskie ni śmierdzą, ni pachną, a temu — wskazała na Damazego — kwiatek ten pachniał bardzo. I co za dziw! Takiej panienki nawet po dworach szlacheckich ze świecą szukać. Żeby ją teraz wystrojoną zobaczył, choć trochę przymizerniała, niebożątko — wygląda jak wojewodzianka!
Poczęła się smutnie śmiać Chaja.
— Bardzo piękna! — mówiła dalej — choć nie to, co było — rozkwitł kwiatek i nędznieje. We dworze, prawda, wszystkiego do syta, czego dusza zapragnie, ale strach wiekuisty, a na zamku (tu głos zniżyła) jak w więzieniu za kratą.
Z miny podłowczego znać było, że rozmowne tej i poufnym opowiadaniom Chai wcale rad nie był. Syknął kilka razy, jakby jej chciał przerwać, na co się ona nie zdawała zważać, bo ciągnęła swoje.
— Zaborska stara! — ona sama jeszcze się za mąż wydać gotowa, a znam takiego niejednego, co by ją teraz wziął, choć dawniej pluł na nią. Tylko że książę ani starej, ani młodej nie puści na krok od siebie.
— Chajo moja — przerwał niecierpliwie Damazy, który się już nie umiał powstrzymać. — Z tego, co mówisz, widać, że dziewczynę Zaborskiej o coś posądzają, alem ja ją dawniej znał. Stateczną była i hardą; ludzie plotą; staremu się może coś marzy, a ja nie wierzę.
Chaja popatrzyła nań i zbrzękłą swoją ręką uderzyła go po ramieniu. Zniżyła głos.
— Ja bym też nie wierzyła — odezwała się — gdybym nie patrzyła. Nie takie u nas się rzeczy dzieją!
I palec położyła na ustach.
Niebezpiecznemu temu kierunkowi rozmowy rad był widać podłowczy koniec położyć; wstał ze stołka zasępiony.
— Po co o tym mówić? — zawołał do Chai.
— Po co? — odparła śmiało stara. — Waćpan tego nie rozumiesz, że człowiekowi na to patrząc długo, a nie śmiąc o tym gadać, zbierze się tak we wnętrznościach, że gdy człowieka spotka, z którym można mówić a poskarżyć się, to mu gębę utrzymać trudno. Z kim tu można szczere słowo zamienić? Ani wy, ani nikt z dworaków nie posłucha i nie odpowie, bo się wszyscy boicie. No i jest czego! jest czego! Są tacy, co słuchają, jest takich dosyć, co donoszą.
— Chaja! — przerwał podłowczy.
— Ech! — uśmiechnęła się stara — was się ja nie boje, a ten (wskazała na Damazego) jutro pojedzie i gdzieś zmarznie na drodze. Jam rada, że się wygadać choć mogę.
Damazy wcale nie przeszkadzał gospodyni, stał ciekaw widocznie.
— Dziewczyny mnie i wszystkim żal wielki — mówiła Chaja — ale darmo to ukrywać, darmo temu nie uwierzyć: staremu ją matka sprzedała.
Pokiwała głową Żydówka.
— Taką matkę — dodała — aj! żywcem by spalić. Ale cóż? Ona zawsze taką była. Pamiętają ludzie, gdy za mąż szła, co o niej mówili i o Kodeńskim panu wojewodzie. Potem mąż ją porzucił, bo się nie ustatkowała. Przecież i to wszyscy wiedzą — szepnęła cicho — że... Faustynkę wojewodzianką zwał ojciec własny. Prawda, bieda była u nich, ale dziewczyna by męża znalazła, a matka przytulisko — a teraz...
Damazemu oczy się paliły.
— Ach! Ach! — odezwał się — wierzyć nie mogę, serce mi się krwawi.
— Co to pomoże? — odparła Chaja.
— A po co to rozpowiadać — wtrącił podłowczy. — Dziewczyna już jakby pogrzebiona, żal po niej, ratunku nie ma. Zapomnieć lepiej.
— Pożałować można — broniła się stara gospodyni. — Pan myśli, że mnie jej nie żal?
Pomilczał chwilę.
— Gdyby człowiek mógł — dodała — plunąłby na tę starą, na tę Zaborską, no! a przyjdzie ona za czym, wszyscy się jej kłaniają... Każdy się boi. Ona, co chce, to wyrobi.
Wskazała na zamek.
— Księżna ją chciała stąd precz wygonić, a i ta nie potrafiła! — wzgardliwie się uśmiechnęła Żydówka.
— Później, jak się sprzykrzy — ciągnęła nie mogąc powstrzymać się od paplania — no! za mąż ją łatwo wydać będzie. Posag się znajdzie i męża wyszukają, ale póki książę żyje... — potrząsnęła głową.
Wtem podłowczy, który ciągle wstawał i siadał, rozdrażniony niepotrzebnym opowiadaniem, przerwał Żydówce, że się w piecu dopalało.
— Dosyć bo już tego gadania — rzekł — niechaj piec zamkną albo jeszcze drew dołożą, a jemu siana przyniosą, bo mu się spoczynek należy.
Stara karczmarka, obu rękami pieca spróbowawszy, uśmiechnęła się i życząc dobrej nocy wyszła z izby, obiecując przysłać siano na posłanie. Jakoż, nim się pomiędzy milczącymi braćmi rozmowa na nowo nawiązała, wpadł Icyk ogromną niosąc wiązkę siana, którą rzucił na ziemię i umiejętnie, szybko uściełać zaczął.
— Przyślij mojego chłopca; ten mi dery przyniesie i pościel — odezwał się Damazy. To mówiąc ujął brata pod rękę.
— Dlaczego ty mi jutro stąd każesz jechać, nielitościwy człowiecze? — zawołał z wymówką. — To nie może być.
— To musi być! — odparł podłowczy gorąco — ja ci tu siedzieć nie dam, bo wiem, czym to pachnie. Dziewczyna była w tobie rozmiłowana, pójdzie wieść po miasteczku, żeś przybył; uchowaj Boże głupstwa jakiego — życie niepewne. Tobie nie ufam, jej nie ufam, a żebyśmy dla niej oba przepaść mieli, na to nie pozwolę.
— Za cóż znowu ginąć tak zaraz mamy? — odezwał się Damazy.
— Bo tu i ostrożniejsi od ciebie, i mniej winni głową nałożyli — począł podłowczy — bo ja wiem, co się tu dzieje, a ty nic.
— Cóżem ja winien? — przerwał Damazy — jeszcze przecież zawinić nie miałem czasu.
— Niedługiego na to potrzeba; tyś gorączka, dziewczyna ci z głowy nie wywietrzała — mówił Marcjan — a tu dosyć jednego szeptu, abyś jutro zniknął i gnił w lochu, z którego żyw się nie dobędziesz.
Mówiąc to podłowczy się wzdrygnął cały, nachylił się do ucha bratu i szeptał prędko:
— Wierzaj mi, wierzaj, nie narażaj mnie i siebie. Jedź, uchodź, biednego dziewczęcia nie ocalisz już. To darmo.
Damazy głowę spuścił, ręce załamał.
— Nie wypędzaj mnie — rzekł — gdybym się nawet na największe niebezpieczeństwo miał narazić, po to przybyłem — widzieć się z nią muszę, będę.
— Ale to niepodobieństwo! — zakrzyczał Marcjan. — Matka sama cię wyda.
— Zostaw to mnie! — zakończył Damazy.
Podłowczy jeszcze się starał przekonać go, że się narażać nie powinien. Mówił długo, gorąco; Damazy pozostał niewzruszonym.
Marcjan burzyć się już i gniewać poczynał — w ostatku żądał przynajmniej, aby brat w zajeździe, gdzie o nim nazajutrz wszyscy wiedzieć mieli, nie pozostał dłużej.
— To się rozumie — przerwał mu przybyły. — Oznajmiłeś Chai, że ja jutro jadę, więc wyjeżdżać muszę, ale dokąd — gdzie — o tym i ty wiedzieć nie powinieneś. Ja się zgubię czy nie, moja to rzecz, ty o siebie spokojnym być możesz.
Gorzkie to słowo obraziło okrutnie podłowczego.
— Człowiecze niewdzięczny! — zawołał desperacko — już ty mnie nie znasz i mojej miłości zwątpiłeś, widzę, kiedyś mnie takim mógł żgnąć słowem, w samo serce. Myślisz, że mnie by jednemu na świecie pozostawszy żyć się chciało? albo mi tak życie miłe i rozkoszne!
Rzucili się sobie na szyję bracia i uścisnęli, prawie do łez zmiękłszy.
Myślał już podłowczy, iż brata skłoni, aby się swych niebezpiecznych wyrzekł zachcianek, lecz choć ten nie mówił nic, z twarzy mu jaśniało, że stał przy swoim.
Spierać się dłużej darmo było.
— Idźmy no spać — odezwał się Damazy — a chcesz jutro pożegnać się ze mną, przybądź za rania.
Tak się wreszcie rozstali i Marcjan, opończą się dobrze otuliwszy, na powrót się powlókł do zamku.
Godzina już była późna bardzo. Wietrzysko ze śnieżycą nie ustawało, a dęło tak, że silny w sobie Marcjan, idąc do domu, ledwie się mógł na nogach utrzymać.
Spostrzegł jednak, w górę oczy podniósłszy, że niebo się po trosze rozjaśniać zaczynało.
Na następny dzień pewny był mróz ostry — dla podróżnego, co konno miał jechać, choćby i słomy w buty napchał, i strzemiona nią pooplatał, nie bardzo bezpieczny.
Podłowczy bowiem mocno był przekonany, że brat nazajutrz wyjechać musi.
Zamierzając wstać do dnia, co na zamku łatwym było, bo tu też wcześnie się służba budziła i po piecach i kominach ogień nieciła — rzucił się na twarde łóżeczko Marcjan i znużonym będąc bardzo, twardo zasnął. Przebudził się nazajutrz, gdy stróż z drzewem wszedł do jego izdebki i pies na niego zawarczał.
Spojrzał w okno — szarzało na dzień.
— Co na dworze? — zapytał.
— Mróz tęgi, ale wichura ustała.
Zerwał się równymi nogami podłowczy i natychmiast umywać i odziewać zaczął. Ogień tymczasem stróż rozpalił i w oknie biały dzień, poczynający się, coraz był widoczniejszym. Chciał brata uprzedzić, nimby wstał, pan Marcjan, więc i na ciepłe śniadanie nie czekając, zaraz z zamku wyruszył na miasto. We wszystkich niemal oknach, gdzie służba i dwór pański się mieścił, widać już było światło i cichy ruch na podwórcu.
W bramie krzątali się ludzie śnieg wczorajszy łopatami odgarniając, bo go całe kupy nawiało nocą.
Z dala głos dzwonka u reformatów na jutrznię wołającego słychać było. Na miasteczku też, po gospodach i dworkach, okna na wpół śniegiem pozasypywane świeciły już pozapalanymi rannymi ogniami, ale ludzi w rynku widać nie było.
Do zajazdu przybiegłszy, w którym brat stał, zdziwił się trochę podłowczy, furtkę we wrotach zastawszy nie zamkniętą, a sień wewnątrz ciemną. Na lewo więc do izby wszedł szynkowej, gdzie Chaja i jej synowa się krzątały koło ognia i garnków.
— Wstał już? — zapytał podłowczy.
— Jak to wstał? — odparła Chaja kłaniając mu się — godzina już będzie, gdy wyjechał.
Żachnął się Marcjan.
— Co mi prawisz? — zawołał.
— Zobacz pan naprzeciwko — odpowiedziała stara. — Icyk tam pewnie na sianie śpi, bo izba ciepła.
— Dokądże? jak? — zawołał niespokojnie podłowczy. — Nie kazał mi powiedzieć nic? Mieliśmy widzieć się z sobą! Co u licha!
— Owszem — odezwała się Chaja. — Kazał się kłaniać bardzo i mówić, że jak będzie wracał, wstąpi do was.
Zaniemiał pan Marcjan, stał długo zadumany i niepewny jeszcze, co zrobi i czy pytać ma więcej, lecz, namyśliwszy się, kiwnął tylko gospodyni głową, wyszedł i na powrót do zamku pociągnął.
Rozedniało tymczasem zupełnie i po wczorajszej zawierusze dzień się zrobił jasny, wypogodzony, mroźny. Kupy tylko wielkie suchego śniegu zalegały kąty i leżały dziwnie wiatrem ponasypywane, tak że gdzieniegdzie ziemia gołą była, a tu i ówdzie, jakby wałami ogromnymi, sięgającymi do dachów, poprzerzynaną.
Na targ też nie widać było nadjeżdżających sani chłopskich, a ludność miejska przed chatami tylko nocne nasypy rozkopywała.
Marcjan, powróciwszy na zamek, siadł jak wczoraj u komina, na którym znowu gorzał ogień z polan olszowych — zadumał się o bracie.
Nierad był, aby o nim na zamku wiedziano, a choć Chai pewnym się zdawał, że ona o gościu tym mówić nie będzie, to za ludzi w gospodzie ręczyć nie mógł, aby o nim nie gadali. W miasteczku zaś policję zamkowi ludzie utrzymywali taką, że cokolwiek się tu działo, ktokolwiek się tędy przemknął, nocował, popasł, musiał o tym wiedzieć Wolski, a przez niego książę.
Owemu Wolskiemu, który miał łaski u księcia szczególne, donosił, kto tylko co zasłyszał, aby mu się przylizać.
Nie było w tym kryminału, że się podłowczy z bratem przejeżdżającym widział, lecz wolałby był, aby wzmianki o Damazym nie było.
Myślał jeszcze o tym a o bracie, kędy się podział i czy go w istocie usłuchał, oddalając się od Białej, gdy wszedł pisarz pytając o rozkazy. Trzeba było iść do koni i do psów, do klatek ze zwierzem, który dla łowów chowano: nie miał czasu rozmyślać długo.
Około południa książę, który był faskę solonej łosiny obiecał reformatom, podłowczego z nią i z jałmużną pieniężną wykomenderował do klasztoru. Nie było to ciężarem dla Marcjana pójść do gwardiana, z którym dobrze żył i rad się zabawiał, ale ten dzień wolałby milcząco przesiedzieć w kącie.
O. Remigian, gwardian, już od lat wielu obierany ponownie, dlatego mianowicie, iż ze wszystkimi, a nawet z księciem chorążym, w zgodzie umiał żyć i na łaskę zasługiwać — był jednym z tych prostaczków, którzy od wielu uczonych więcej rozumu mają i taktu.
Z wejrzenia był to sobie zażywny, rumiany, wesołego oblicza mąż, który wyglądał na pospolitego człowieka; lecz potrzeba było pochwycić wzrok jego, gdy obiegał dokoła, i uśmieszek ust dobrodusznych złapać, gdy się ksiądz gwardian tego nie spodziewał.
Naówczas objawiał się w nim ukryty ów i popiołem pokory przysypany rozum, którym, właśnie dlatego, że się nim nie chwalił ksiądz gwardian, że się go nie obawiano — najskuteczniej mógł się posługiwać. Przenikał on wszystkich, gdy go wcale o przenikliwość nie posądzając odsłaniano się przed nim dobrodusznie. Ksiądz gwardian był wszędzie gościem najpożądańszym, bo przynosił ze sobą wesele, pociechę, zgodę. Pod tym skromnym habitem kryła się osobistość niezmierny wpływ wywierająca na społeczeństwo, choć mało kto wpływ ten uznawał.
Podłowczemu wypadało z ową faską łosiowego mięsa i jałmużną przedświąteczną zajrzeć aż do celi gwardiana. Osobliwszym trafem zastał go samego, co się zdarzało rzadko, przechadzającego się po celi z różańcem w ręku.
Po przywitaniu i ucałowaniu ręki pan Marcjan opowiedział, z czym był przysłany; wyliczył tynfy na stole i oznajmił przybycie faski, za którą ksiądz Remigian podziękował.
— Jutro zaraz pójdę na zamek podziękować benefaktorowi naszemu, księciu jegomości, za to, że o ubogich sługach bożych nie zapomina, którzy za niego modlą się i modłów zanosić nie przestaną.
To rzekłszy sięgnął ks. Remigi do szafeczki i uśmiechając się zaproponował posłańcowi lampeczkę miodu, której on nie odmówił.
Po czym siadł sam przy stoliku i zaprosił podłowczego, aby usiadł.
— No, cóż tam u was słychać? — zapytał.
— Dzięki Bogu, nic — rzekł Marcjan — bo gdy u nas co słychać, najczęściej nic dobrego. Lepiej, że cicho.
— Książę chorąży zdrów?
— Niedomaga jak zawsze, ale gorzej nie jest.
— Dla starych zima zawsze ciężka do przebycia — dodał gwardian i chwilę pomilczawszy, jakby od niechcenia, wlepiając oczy w podłowczego zagadnął go:
— Co się z asindzieja bratem Damazym dzieje?
Schwytany niespodzianie tym pytaniem, Marcjan musiał się namyślić z odpowiedzią. Nie chciał kłamać przed osobą duchowną, a i całej prawdy wyznać mu nie mógł — bąknął więc:
— Był w Lunewilu, lecz się lękam, że tam nie wytrzyma. Wielka by szkoda była, bo tam łatwo wyjść na statecznego człowieka i wielu się rzeczy nauczyć.
Gdy to mówił i spoglądał w oczy gwardianowi, zdało mu się, jakoby w nich dostrzegł wyraz, który domyślać się kazał, że o Damazym, teraz właśnie, wspomniał nie darmo.
Ksiądz Remigi umoczył usta w lampeczce, otarł je wielką swą chustą czerwoną i zadumał się.
— Gdyby z Lunewilu uszedł, a powrócił — rzekł po chwili — trzeba mu radzić, aby szukał sobie gdzie przy dworze zatrudnienia; tylko nie u nas, bo tu dla niego nie byłoby zdrowo.
Pomilczał chwilę gwardian i dołożył:
— To się mówi na wszelki wypadek. Damazy gorączka jest, a przy księciu ludziom gorącym wytrwać trudno, bo i on porywczy jest i niecierpliwy.
Spojrzeli na siebie, a Marcjan już wstrzymać się nie mógł. Zbliżył się całując rękę księdza Remigiana i rzekł otwarcie:
— Ojcze gwardianie, nie darmo mi zdrową radę tę dziś dajecie. Co ja przed wami taić się mam? Damazy (zniżył głos) się tu przywlókł wczora, jam go zmusił, żeby sobie jechał, gdzie chce; boję się, czy mnie posłuchał, choć dziś go tu nie ma.
Uśmiechnął się gwardian.
— Wiem — rzekł — widziałem go i domyślasz się dobrze, iż dlategom o niego zagadnął. Tak jest, był u mnie raniusieńko, starałem się go skłonić, aby tu niedługo popasał, ale to szalona pałka.
Zachmurzył się podłowczy.
— Ten człowiek — zawołał — siebie i nas obu gotów zgubić. Z księciem żartów nie ma, a on mu się łatwo narazić może — ale kto go przekona! Wczoraj gwałtem chciałem namówić, aby precz jechał; posłuchał więc mnie pozornie, z gospody się ruszył, a pewien jestem, że gdzieś w miasteczku lub okolicy się ukrywa i — piwa nawarzy.
Załamał ręce podłowczy.
— Ojcze gwardianie dobrodzieju — rzekł — gdyby się znowu tu kiedy zjawił, wytrzyjcie mu dobrze kapitułę. Prędzej was, niż mnie on posłucha. Nie chcę mówić nawet, co go tu przyciągnęło.
— Ano — wiem ci ja! wiem — ręką dając znak odezwał się gwardian — nie macie potrzeby się spowiadać. — I nagle urwawszy, weselszym głosem dodał gwardian:
— Pan Bóg łaskaw, ochroni go od złego i natchnie rozumem. Nie frasujcie się zbytnio.
Tak zakończył nagle ksiądz Remigi i o lesie, łowach, śniegu i zwiastującej się zimie mówić począł umyślnie, aby Damazemu dać pokój. Podłowczy ledwie przytomnie umiał odpowiadać, tak go poruszyło to, iż się o bracie dowiedział od księdza gwardiana, nie wątpiąc już, że się będzie w miasteczku gdzieś przechowywał. Gdzie? odgadnąć było trudno.
Z posępną twarzą pożegnał Marcjan ojca gwardiana i puścił się na powrót do zamku, gdy w ulicy oko w oko zetknął się z Pawluczkiem, wyrostkiem Damazego. Poznawszy go, gdy ten chciał się schronić w podwórko, aby uniknąć Marcjana, chwycił go za opończę i zatrzymał.
— Co ty tu robisz! pan gdzie? — zawołał — prowadź mnie do niego!
Chłopcu ze strachu i frasunku cała twarz się sczerwieniła i drgała.
— Nic nie wiem — zawołał — pan pojechał, mnie zostawił.
— Gdzie?
— Ja nie wiem, jak się gospodarz nazywa na Wólce.
— A pan dokąd pojechał?
— Nie wiem.
W wielkim gniewie, już się porywczy dosyć podłowczy zabierał grzmotnąć chłopca, aby go zmusić do gadania, gdy ten pochylił się, wysunął mu się spod ręki i pomknął jak strzała. Gonić za nim ani podobna było.
Chłopak ten był najlepszym dowodem, że Damazy nie posłuchał brata i wprosił się gdzieś w komorne do mieszczanina. Szukać go w miasteczku czy na Wólce, gdzie miał być, nie było sposobu. Musiał więc podłowczy, Bogu poleciwszy brata i siebie, powracać z niczym, ale ze srogim niepokojem w duszy.
Nie ulegało wątpliwości, że Damazy dlatego tylko tu pozostał, aby starać się wkraść do zamku i widzieć się z Faustysią. Groziło to największym w świecie niebezpieczeństwem, pochwyceniem zuchwałego i co najmniej wtrąceniem go do więzienia, z którego nie było przykładu, aby się kto wyprosił.
Znał dosyć Damazego brat, aby nie mógł powątpiewać, iż ważyć się będzie na najśmielszy krok, aby się do Faustynki dostać. Zapobiec temu nie umiał.
Zrozpaczony przywlókł się na powrót do zamku, do swej izdebki, i usiadł przy ogniu, niezdolnym będąc o niczym myśleć ni się zająć czymkolwiek.
W obu skrzydłach zamku bialskiego, które się z korpusem samym łączyły, mieściła się bardzo liczna służba, czeladź, dwór księcia chorążego.
Pan, który nadwornego wojska, oprócz nieregularnych, trzymał z górą trzy tysiące, bolejąc, że bratu hetmanowi, mającemu dziesięć tysięcy, podołać nie może, nie obchodził się też małą garstką około osoby swojej. Rozmaitego powołania i stopni kręciło się przy nim ludzi siła, szczególniej ubogiej szlachty zaściankowej spod Słucka. Nie odstręczała nawet znana surowość księcia, który nią innych swych pokrewnych przechodził.
Hetman i krajczy (szczególniej ostatni) dokazywał też i łatwym nie był w pożyciu, i mściwym a porywczym, ale gniew jego przechodził niekiedy, dawał się ubłagać, gdy u księcia chorążego zajadłość z uporem nieprzełamanym połączona była.
Przebaczać nie umiał.
Wszyscy bracia wiele mieli podobieństwa w charakterach, a właściwiej rzekłszy, w temperamentach, bo w wybrykach, których się dopuszczali, więcej było gorącej krwi niż rozmysłu. Może z powodu tej analogii usposobień, nieświeski i bialski krzywo na siebie patrzyli. Nie byli skłóceni ze sobą, nie waśnili się jawnie, ale nie lubili się wcale. Co nieświeski zbroił, potępił bialski książę i nawzajem. Godzili się tylko na jedno: szalone życie księcia krajczego czarnawczyckiego potępiali i w kuratelę go wzięli w końcu.
Grała krew w tym rodzie, która na polu rycerskich popisów cudów by była może dokazywała, a w życiu powszednim objawiała się potwornymi dziwactwy. Już w dawniejszych wiekach u tego rodu Radziwiłłowskiego niepokój jakiś duszny był znamieniem; puszczał się Sierotka do Jeruzalem; Rudy chwytał nową wiarę; Stanisław Albrecht fanatycznym nabożeństwem życie zapełnił; nie było prawie jednego, który by z losem swym spokojnie się przejednawszy wysiedział w miejscu i ograniczył się pospolitym trybem żywota. Gorączkowego im a niezwyczajnego czegoś było ciągle potrzeba; pięli się do góry; sięgali wysoko, szumu i wrzawy łaknęli.
Na Litwie panowanie zwolna stało się zadaniem familii Radziwiłłowskiej i prawie zdobyczą jej dokonaną. Opierały się inne rodziny tej hegemonii Radziwiłłów, ale na próżno. Walczyć z nimi było trudno.
Książę chorąży, według swojego przekonania, stał na czele rodziny, a może to go od brata hetmana odstręczało, że nieświeski pan też sobie do tego prawa rościł. Ze dworem, z królem, z Brühlem byli jak najlepiej, to im też pewną siłę dawało. Umysłowo nie stojąc wysoko, w politykę głęboko się nie zapuszczając, mieli siłę ogromną w zasobnych skarbcach i milicji, w posłusznej szlachcie i klientach niezliczonych.
Biała, naówczas jako rezydencja księcia chorążego, świetną była jak nigdy i mogła prawie z Nieświeżem iść o lepsze. Lecz dwór i życie tutejsze różniły się wielce od tego, jakie prowadził książę hetman. Smutniej tu i poważniej wyglądało.
Niemłody już, po raz trzeci żonaty, bezdzietny, schorowany, choć silny jeszcze, książę chorąży ledwie już mógł się łudzić potomstwa nadzieją. Wprawdzie trzymał się dobrze, nie poddawał się chorobie, życie prowadził czynne, mógł sobie obiecywać wiele i inni go w tym przekonaniu utrzymywali, lecz w otoczeniu księcia nikt nie wierzył w to, aby się stan rzeczy na lepsze odmienił.
Wszystko w Białej pod srogim trzymane było rygorem, niemal wojskowym. Dwór cały ulegał surowej kontroli i najmniejszej samowolności nikt się nie śmiał dopuścić. Karano srogo.
Sama nawet księżna obawiała się męża; cóż dopiero inni, którzy trochę dalej stali, a mniej łasce jego ufać mogli.
W lewym skrzydle pałacu, na piętrze, nie opodal od korpusu głównego, w rzędzie okien, szeregiem przez całą długość jego idących, łatwo było wyróżnić te, które mieszkanie pani Zaborskiej oświecały. Purpurowe z białym firanki i zielone liście doniczek pięć tych okien wyróżniały od innych. Osobne drzwi i wschody od podwórza prowadziły do tak zwanej „pani starszej“ nad bielizną książęcą. Nie bardzo była rada Zaborska temu, że ją „starą“ nazywano, ale winna była tytułowi temu pozorne stanowisko swoje przy dworze.
Wszedłszy na górę dostrzegało się pewną elegancję, z jaką lokal Zaborskiej był utrzymywany. Inna służba pańska na taki popis z zamożnością nie byłaby się ważyła; jedna ona nagany się za to nie obawiała.
Miała i przedpokój jasny, i izbę gościnną w meble stare i piękne strojną. Tu i zegar szafkowy gdański z kurantem, i para komód wykładanych drzewem farbowanym i perłową macicą, i stół mozaikowy, i krzesła pozłociste, i kobierce wcale zbytkownie były porozkładane i rozstawione.
Na komodach szkło, porcelana i kubki srebrne stały. Wyglądało tu do zbytku pańsko.
Za tym pokój samej Zaborskiej nie mniej był wychuchany, a cacek w nim świeciło się jeszcze więcej. Dwa zwierciadła weneckie duże wisiały na ścianach.
Przez korytarzyk wąski przejście prowadziło do dwóch pokoi, na ogród i wały obróconych, w których córka Zaborskiej mieszkała. I tu też niemal zbytkownie ozdobione były, choć niewielkie, komnatki. Pierwszej ściany okrywała jedwabna materia, nieco spłowiała, niegdyś kosztowna bardzo, drugiej świeży adamaszek niebieski zdałby się był choć u króla.
Ruchomości, równie jak u starej, zdradzały pochodzenie książęce, choć Zaborska nieustannie to powtarzała, iż wszystko, co u niej było, własnością jej się stało.
— Co komu do tego! książę pan mi podarował; mam czarno na białym. Wszystko to moje.
Ludzie powiadali, iż zapobiegliwa niewiasta coraz więcej tu sprzętów powoli ściągała i starała się o pomnożenie tych ruchomości. Tym więcej się im dziwić było można, iż wszyscy niezbyt dawno pamiętali jejmość w nędznej chacie, w sukniach wyszarzanych, ratującą się kredytem u Żydów. Teraz, gdy się raz na zamek dostała, łaski pańskie i dary rosły z dniem każdym.
Stara jejmość, którą w jej pokoju samą zastajemy, choć zbyt wiekową nie była i nie miała lat więcej nad pięćdziesiąt, na twarzy przecież zachowała ledwie ślady dawnej piękności, życiem gorączkowym rychło zniszczonej. Dwoje pięknych oczu czarnych zostało jej ze wszech wdzięków, znikłych bezpowrotnie. Stroiła się jednak, sznurowała, bieliła i malowała, zdając się mieć jeszcze jakąś nadzieję wydania się za mąż. Pomarszczona twarz z usznurowanymi ustami, przedłużona chudością, brzydszą się jeszcze stawała, niżby być mogła, nieustannymi grymasami, poruszeniami, drganiem i krzywieniem się, którym Zaborska pewnie upiękniać się chciała.
Też same ruchy niespokojne czasu rozmowy przybierały ręce jej, chude i długie, a nawet wykrygowana kibić, przeginająca się z żywością, mającą młodzieńczą naśladować.
Zaborska lubiła mówić dużo, mówiła żywo, dramatycznie, głosem śpiewnym, cieniowanym, zbytecznie podnoszonym i zniżanym. Zbliżała się przy tym do słuchacza dopomagając wyrazowi mowy gestami dobitnymi, niekiedy nawet za suknie chwytając, jeżeli się od niej oddalić usiłowano.
Znać w niej było jeden z tych niewieścich temperamentów gorących, które z wiekiem, zamiast ostygać, znajdując ludzi chłodniejszymi coraz, stają się przez to nieznośniej napastliwymi.
Godzina była przedwieczorna. Zaborska siedziała na małej kanapce u okna, przed stoliczkiem, który drgał ciągle, rękami i nogami poruszany. Prowadziła bowiem rozmowę z mężczyzną stojącym przed nią z czapką w ręku, który albo świeżo przybył, albo zabierał się do odejścia.
Gość ten lat średnich, prędzej podstarzały niż młody, mógł się jeszcze pochwalić piękną, męską postawą i wyrazem siły w niej całej. Trzymał się żołniersko wyprostowany, nie bez pewnego wdzięku, choć twarz, śniada, blada, ospą oszpecona, wcale piękną nie była.
Odziany dostatnio, nie miał na sobie barwy dworu, choć musiał należeć do niego, bo się tu dumnym zdawał i szabli nawet u pasa nie miał.
Zaborska patrzała mu w oczy pilno, a mówiła jak kołowrotek burcząc bez ustanku.
— Niech sobie robią, co chcą, niech gadają, co chcą! O nic nie dbam, śmieję się z tego. Trudno, żeby nie zazdrościli, kiedy widzą, że książę pan tak na nas łaskaw. Wiedziałam ja zawczasu, że stołki mi przystawiać będą, że posłuchy pójdą, że wysadzić mnie się postarają. Ano, niedoczekanie ich, powiadam koniuszemu, niedoczekanie! nic mi nie zrobią, nic!
Zaczerpnęła trochę powietrza i terkotała dalej:
— Siadajże bo, Łukszta, jaki ty jesteś, siadaj! Weź krzesło.
— Czasu nie mam.
— Co tam, czasu nie mam! na chwilę siądź. Słuchaj, bo to komedie są prawdziwe. Powiadam, komedie! Niechaj to zostanie między nami. Poszli na mnie dziwolągi wymyślając do księżny. Już co skomponowali — domyślić się łatwo. Więc księżna pani, dobrawszy chwili, do księcia, żeby Zaborską do Zawieprzyc z córką odesłać, a tam jej pan wojewoda czernihowski da dworek i ogród...
Roześmiała się hałaśliwie.
— Ale, słuchajcie! — dodała — książę się zaczerwienił, usta wydął, jak to on umie, ręce w tył założył, bąknął tylko. — Ale! — i przez tydzień do księżny nie gadał. Ot, na czym się skończyło! Ot! A oni sobie myślą, trutnie jakieś, że mnie stąd wysadzą!
Łukszta, wąs pokręciwszy, pochylił się ku niej.
— To się wie — rzekł — że oni zrobić pani mojej nic nie mogą; ale tylko jednej rzeczy się obawiać...
I pochyliwszy się jeszcze więcej, począł szeptać tak cicho, że go chyba jedna Zaborska słyszała.
Gdy skończył, porwała się niecierpliwie.
— A od czegóż ja jestem? — zawołała — z oka na chwileczkę nie spuszczam, na krok nie odstępuję. O! o! mądry będzie, kto się do niej dostanie! Licha zjedzą, nim co skomponować potrafią. Z palca nic wyssać. A ona też ochoty nie ma najmniejszej do ludzi. Słowo daję. Siedzi po całych dniach na krosnach szyjąc, nawet żem aż do fary na nabożeństwo ledwie zdołała gwałtem ją wyciągnąć.
Pan koniuszy Łukszta wstał, jakby chciał odchodzić.
— Czekajże! — wyciągając ku niemu chudą rękę zawołała Zaborska. — Czego bo się tak śpieszysz? Cóż ten Wolski? co Wolski? mów!
— Ja się i imienia jego wymówić boję — odezwał się z suchym półuśmieszkiem Łukszta — na kogo spojrzy, ciarki przechodzą. Z nim nam wszystkim trudno.
Zaborska się zamyśliła.
— Ale ze mną on dobrze, nie może być lepiej. Kłania się, kłania! oho! Wie on, z kim jak poczynać!
— Chytry! — szepnął Łukszta — układa się, ale z nim jak z ogniem.
— Ja się go nie boję — przerwała gospodyni.
— Pewnie, a zadzierać się też nie warto.
— Chybaby sam zaczepił; inaczej nie myślę do wojny wyzywać.
Gdy to mówili, drzwi przedpokoju skrzypnęły, chód męski dał się słyszeć. Łukszta, nastraszony, kułak włożył w gębę i ukąsił się w niego. Wstała z kanapki Zaborska. Po chodzie poznali czy przeczuli właśnie wilka tego, o którym była mowa. Koniuszy rad by był widocznie skryć się gdzieś albo drapnąć, lecz wyjścia nie było innego, jak przez pokój córki, do którego lękał się zajrzeć. Został więc i głos podniósłszy, nim przyszedł Wolski, jakby o nim nie wiedział, rzekł do gospodyni:
— Niechże pani wcześnie da znać o konie do Leśnej, gdyby potrzebowała, bo ja nie zawsze mogę dać. To ten, to ów rozrywają, ani nastarczyć.
— A co para koni do Leśnej znaczy? — odparła głośno Zaborska.
Wtem wszedł Wolski. Był to znany faworyt ów książęcy, powiernik jego, na którego widok drżeli wszyscy we dworze. Gdy się spojrzało nań, nie zdawało się prawdopodobnym, co na niego ludzie mówili. Nie stary był, bardzo przystojny, brunet, z orlim nosem, z białymi pięknymi zębami, a usta mu się niby dobrodusznie uśmiechały. Zdawał się człowiekiem łatwym do życia i wcale nie strasznym. Chytrość i przewrotność, które mu zarzucano, wcale się na twarzy wesołej nie malowały.
Wchodząc spojrzał bystro na Łuksztę, który mu się bardzo nisko pokłonił, i zbliżył się do Zaborskiej, witającej go bardzo uprzejmie i nadskakująco.
Łukszta, chcąc się wynieść co prędzej, powtórzył zmyśloną historię o koniach do Leśnej i wysunął się pośpiesznym krokiem.
Wolski wziął się w bok, rzucił okiem po mieszkaniu, uśmiechnął się trochę złośliwie i szepnął:
— Mam dwa słowa.
— Choćby dziesięć! — rozśmiała się gospodyni. — Siadajcie! proszę.
— Gdzie mnie tam przysiąść — westchnął Wolski — tylko co nie widać, jak do księcia zawołają.
— A kawy nie napijecie się?
— Nie ma czasu.
Potarł kędzierzawego, czarnego włosa; Zaborska czekała, co powie.
— Ja do jejmości z sekretem przyszedłem — rzekł głos zniżając — ale mnie nie zdradźcie. Przekonacie się, że Wolski wam życzy dobrze.
Zaborska się uśmiechnęła mile.
— Miejcie wy się na baczności — począł szeptać przybyły. — Gadajcie sobie, co chcecie, a ja to wiem, że w pannie Faustynie na zabój się kochał Butrym Damazy.
— Co? co? Ja bym takiego hołysza...
— Nie mówię, żeby jejmość go sobie życzyła, ale on do Faustysi smalił cholewy.
Nie dając sobie przerwać gadatliwej jejmości Wolski z chytrym uśmieszkiem ciągnął dalej:
— Co to gadać! Co się wie, to się wie. Otóż ja jejmości coś powiem. Damazego brat wysłał do Lunewilu, do króla Stanisława: to wiadomo. Urwał się bestia i powrócił.
Zaborska pobladła.
— Gdzie? jak?
— No, wiem, wczoraj w nocy tu był. Stał u Chai w rynku, przychodził cichaczem do brata, potem Marcjan go odprowadzał, a dziś z rana zniknął.
Zaborska słuchała, poruszona i zakłopotana.
— Zniknął, tak, wyniósł się, ale ja wiem, że tu jest i gdzieś się przechował — kończył Wolski. — To już i najgłupszy zrozumie, że jego tu nic innego nie przypędziło, tylko miłość do panny Faustyny. A co? a jak książę się dowie o nim?
— Ale cóż mnie do niego? — wybuchnęła gorąco Zaborska. — Jego tu noga nie postanie, on jej na oczy widzieć nie będzie! To, z pozwoleniem, łajdak, obdartus, hołysz, ja go nigdy do siebie nie wpuszczałam... Może mu Faustynka była w głowie, kto go wie! Mało ona komu się podobała! ale żeby on śmiał...
— Widzisz, jejmościuniu — rzekł spokojnie Wolski, który w tej chwili krzesło sobie przysunął i przysiadł — że ja jej i córce dobrze życzę. Dość, żeby zwąchano, że on tu się koło niej kręci, nasz pan, aj! Boże, utrzymać go nie będzie można w gniewie; gotów tego smyka...
— A! niech z nim robi, co chce! a niech go morduje i katuje, ja żałować nie będę! — z wściekłością poczęła, rękami rozmachując, Zaborska. — Żeby taki jakiś hołysz śmiał mi tu do Faustynki się zalecać i na nią ściągać podejrzenia! Gdyby się pokazał tylko, ja pierwsza dam znać do kordegardy! Niech go biorą...
Wolski słuchał i patrzał pilno, a usta mu uśmiech łagodny przebiegał.
— Książę strasznie jest zazdrosny — dodał. — Nie ma dnia, tak między nami mówiąc, żeby się mnie directe lub indirecte nie spytał: „A był tam kto? a nie widzieliście kogo u Zaborskiej? A chodziła Zaborska z córką? a dokąd?“
Starej głowa się zatrzęsła.
— Już to, jak Boga kocham — zawołała — książę pan w tym nas krzywdzi. Sądź sam! Czy my gdzie za próg nogą stąpniemy? chyba do kościoła... Czy ona spojrzy na kogo? My tu jak zamurowane w klasztorze siedzimy.
Nie odpowiadał Wolski długo.
— To się tak mówi — rzekł w końcu — dlatego żebyś jejmość wiedziała, bo ja jej dobrze życzę.
Uniosła się Zaborska i pochwyciła go za rękę namiętnie.
— Słuchaj, Wolski! — zawołała — my z sobą tak wiernie i poczciwie trzymać powinniśmy, bo my tu, no, co tu mówić! Wy u księcia pierwsze oko w głowie, ona... On szaleje za nią. Jak my się za ręce weźmiemy...
Wolski się po swojemu uśmiechnął. Wahał się chwilę, nie był pewnym siebie, potem nachylił się do ucha Zaborskiej i szeptać jej coś począł. W miarę jak mówił, twarz jejmości płonęła i bladła. Zadrgała cała, wpadła w zadumę jakąś smutną. Skończył już, a ona się jeszcze długo na odpowiedź zebrać nie umiała, co przy jej gadatliwości było uderzającym. Widocznie sprawa, o której Wolski zagaił po cichu, nad miarę się jej zdać musiała ważną. On czekał na odpowiedź.
Stara rękę jego trzymała, zniżyła głos, spoglądając na drzwi ku pokojowi córki.
— To twoja rzecz! — odezwała się — ja nie będę od tego! Próbuj! Przeszkadzać nie będę, ale mnie się samej w to wdawać nie wypada. Twoja rzecz. Ano, jakby kto wypatrzył, jakby się to rozniosło!
— Nie może być — mruknął Wolski — ja w tym.
— Ja przeszkadzać nie będę — powtórzyła Zaborska.
Znać było, gdy to mówiła, że przeszkadzać wprawdzie nie śmiała, ale pomagać ochoty nie miała także.
Stał Wolski chwilę, niepewny jakoś, co dalej mówić. Położył palec na ustach, głową skinął i wyszedł.
Zaborska posunęła się za nim kroków kilka przeprowadzając, pomieszana nieco i zadumana, zawróciła się potem do swego pokoju i siadła wlepiając oczy w okno, przez które już mało co światła wpadało. Mrok wieczorny nadchodził.
Była to godzina, o której i córka jej musiała porzucić robotę. Wstała więc po chwili i wolniejszym niż zwykle krokiem poszła przez ciemną sionkę do córki pokoju. Miała zwyczaj niedobry szpiegowania swojej Faustysi i teraz też drzwi swe otwarła jak najciszej, postąpiła na palcach, schyliła się do dziurki od klucza i pilnie w nią wlepiła oko.
Właśnie naprzeciw, tyłem zwrócona do okna, siedziała Faustysia u krosien, ale już robotę porzuciwszy. Białe jej ręce spoczywały na kolanach, głowę miała w tył pochyloną na poręcz krzesła. Gdyby kto boleść chciał malować, mógłby ją na wzór obrać cierpienia w odrętwienie już jakieś przechodzącego.
Śliczna była twarz jej z wielkimi błękitnymi oczyma, otoczona włosem ciemnym; przypominała jakieś na obrazach kościelnych święte męczennice. W tej chwili właśnie, jakby wspomnienie jakieś przepełniło ją bólem, zdawała się płakać suchymi łzami, które są od wilgotnych straszniejsze. Myśl jej była gdzieś daleko od tych krosien, od zamku, od dnia obecnego.
Matka nawet, którą zazwyczaj smutek i boleść córki niecierpliwiły i gniewały, poczuła jakby chwilę litości wejrzawszy na nią. Lecz wnet ogarnęła ją złość jakaś. Otworzyła drzwi z łoskotem i nie zważając, że Faustynka krzyknęła z przestrachu, wpadła wprost ku niej wołając:
— Cóż to znowu za desperacje! Siedzi panna nad krosnami jakby umęczona i najnieszczęśliwsza, gdy jej tylko ptasiego mleka braknie. Wszyscy się nad nią rozpadają, rodzona matka głowę traci, a jej niczym nie dogodzić! Co tobie jest? co tobie?
Faustysia wstała, ręką przecierając czoło, westchnęła z rezygnacją.
— Nic mi nie jest. Za cóż matka łaje? Mrok padł, przestałam szyć i zadumałam się. Za cóż znowu...
— Jakbym ja ciebie nie znała! — poczęła matka stojąc przed nią, gdy ta już na krosnach porządkowała. — Tobie wszystkiego mało! Szybki z okna, kafelka z pieca, gwiazdki z nieba ci się chce!
Faustysia nic nie odpowiadała; był to wypróbowany już sposób uśmierzenia takich gniewów macierzyńskich, często się powtarzających.
Zaborska, wyrzekłszy jeszcze podobnych narzekań i wymówek sporo, zaczęła łagodnieć powoli, pogłaskała córkę po głowie, głos jej nastroił się czulej.
Siadły obie o szarej godzinie, jak co dzień, w sypialnym pokoju Faustysi, która z rękami założonymi na piersiach przysunęła się do okna i uparcie milczała.
— Był Wolski — odezwała się matka znacząco.
— On nam dobrze życzy — dodała po chwili. — Słowo daję. Na niego Bóg wie co wygadują, dlatego że księciu służy wiernie, ale to człowiek — oto i rozum ma, i daleko pójdzie. Tego ludzie w kaszy nie zjedzą.
— Ale on ich zjadł wielu — szepnęła cicho Faustysia.
— At — przerwała matka — wymyślają nań, bo się go boją. My z nim trzymać musimy.
— My? — odparło dziewczę — a cóż mnie do niego? Ja z nim ani źle, ani dobrze być nie chcę.
— A powinnaś być dobrze — poprawiła matka — ja ci to powiadam. On dla ciebie...
Nie śmiała dokończyć, tak straszne na nią rzuciła córka wejrzenie, cała się wzdrygnąwszy. Milczały obie. Łagodząc wrażenie ostatnich wyrazów Zaborska córkę pogłaskała po głowie i szepnęła:
— Gdy pożyjesz dłużej, zobaczysz, że ludzi nie trzeba odpychać, choćby się do nich serca nie miało. Człowiek nic nie wie, co go spotka... na jutro się musi oglądać.
Faustysia odpowiedziała tylko westchnieniem.
Pomiędzy matką a córką, bliżej się przypatrując ich stosunkowi, stało jakby coś, co je od siebie dzieliło, i z obejścia się córki wnosić było można, że wina była nie po jej stronie. Faustysia, nie uchybiając matce, dla której poszanowanie pewne zachowywała, miała nad nią jakąś wyższość i przewagę. Niespokojnymi oczyma mierzyła ją Zaborska, gderała, aby się utrzymać przy swych prawach, lecz widać było, że się jej obawiała, że rada była uczynić ją czulszą dla siebie. Ze strony Faustysi, oprócz chłodnego posłuszeństwa i poddania się woli matki, której władzę uznawała, nic serdeczniejszego czuć się nie dawało.
Zdawała się, owszem, mieć na ostrożności i gdy matka o Wolskim zagadnęła, a Faustysia spojrzała na nią groźno, Zaborska natychmiast umilkła.
I więcej też już o nim mowy nie było.
Matka zawołała na służącą, aby światło podała, bo w mieszkaniu Faustysi robiło się coraz ciemniej, gdy człapanie słyszeć się dało, a stara, poznawszy chód, porzuciła córkę i wyszła do swojego mieszkania. Faustysia, zobaczywszy ją wychodzącą, jakby ciężar spadł z niej, swobodnie siadła znowu dumać i śmielej rzucała dokoła oczyma.
Nasłuchiwała jeszcze chwilę: czy matka nie powróci — niespokojnie — zapaliła potem stoczek, postawiła go na stoliku, tyłem się do drzwi zwróciła i dobywszy zza gorsu kawałek zmiętego papieru pilnie się w nim rozczytywać zaczęła.
Lice jej to się rumieniło, to bladło, zamyślała się, podpierała na ręku, wyjmowała papier i chowała go razy kilka, na ostatek zwinąwszy i ścisnąwszy, szybko nań zaczęła nici nawijać, tak że wkrótce znikł papier dokoła nimi oplątany.
Gdy się to działo w sypialni Faustysi, Zaborska przyjmowała u siebie gościa, który w tych pięknie bardzo przybranych pokojach dziwnie się wydawał.
Była to stara, o kiju chodząca, zgarbiona kobieta, tak nędznie, ubogo i brudno odziana, że wyglądała na żebraczkę. Na głowie siwy włos, potargany, obwiązany był chustką barwy nieodgadnionej; na sobie miała tołubek ciemny, zatłuszczony i z przodu aż świecący od zużycia, podbity jakimś futerkiem wytartym, tak że z niego miejscami skórka tylko naga pozostała. Nogi obute w jakieś chodaki, zbyt dla niej wielkie, wydawały się jak obrzękłe. Pod tołubkiem suknia ciepła obwiązana była chustą na piersiach i paskiem podciągnięta.
Ręce, z których jedna wisiała na tołubku, druga spierała się na kiju, były duże, pomarszczoną obciągnięte skórą, z kośćmi wydatnymi i jakby narościami powiększonymi przypominały drapieżnego ptaka szpony, twarz starej czarownicy, w której broda z nosem się prawie stykała, chuda, żółta, ze szczękami bezzębnymi, włosem w części pokryta, odrażająca była wyrazem jakiejś chciwości, namiętności, rozciekawienia gorączkowego. Była to w całym dworze znana Szurska, wdowa po dawnym koniuszym pańskim, która z Wolskim razem i Zaborską w szczególnych była u pana łaskach. Bezdzietna, nie mająca rodziny, Szurska wychowywała i zamęczała dziewczęta — i mówiono, że zbierała pieniądze, bo żyła najobrzydliwiej skąpiąc, a brała płacę znaczną i co roku gratyfikacje. Na dole, w tym samym skrzydle zamkowym, zamieszkiwała od dawnych czasów we dwóch nędznych izdebkach, sama sobie tam jeść gotowała i różne przyprawiała lekarstwa. Uchodziła za lekarkę, ale więcej ludzi miało ją za niebezpieczną czarownicę. Funkcji nie miała we dworze żadnych widomych, lecz mówiono, że szpiegowała i donosiła, książę często ją do siebie wołać kazał i sam na sam się z nią widywał. O przeszłości jej mówiono różnie, niezbyt dla niej pochlebnie, a mimo to kłaniano się jej z poszanowaniem.
Starsza ona tu była na dworze od wszystkich — przebyła wielu wzniesienie się i upadek.
Zaborska i jej córka podobno Szurskiej winne były, że, się na dwór dostały. Ona to napatrzyła Faustysię i wracającego z polowania księcia chorążego do dworku, w którym mieszkała, posłała. Widać było z obejścia się z nią Zaborskiej, że choć dziś sama już w łasce księcia ufność miała, obawiała się Szurskiej i szanowała ją bardzo. Stara rozkazująco mówiła do niej i obchodziła się z nią jak z podwładną.
Z nikim też ona nie bywała grzeczniejszą, łajała głośno najpokaźniejszą starszyznę, a nikt ani jej odpowiedzieć, ani się na nią śmiał poskarżyć.
W owych czasach pobożności wielkiej i powszechnej rzucało i to cień na Szurską, że rzadko do kościoła chodziła, a gdy czasu świąt do fary pójść musiała, stawała w kruchcie, w kącie, oparta na kiju i nikt nie widział, żeby się nawet przeżegnała.
Skąpstwo Szurskiej przechodziło wszelką miarę. Chodziła w łachmanach, wypraszała sobie starą odzież, karmiła się ochłapami z kuchni, a co miała ordynarii, chleba, świec, wszystko to sprzedawała. Ponieważ sknerstwo to przez długie już trwało lata, nie bez słuszności może rachowano, że znaczne pieniądze zebrać musiała. Trafiało się jej, że gdy tak nędznie odziana zatrzymała się pod kościołem albo w kruchcie, ktoś, biorąc ją za żebraczkę, rzucił jej jałmużnę. Naówczas wzrokiem groźnym mierzyła go, ale miedziaki chowała do kieszeni.
Dziewczętom, które u niej służyły, gorzej było przy starej niż w piekle i kończyło się zawsze na tym, że podrósłszy uciekały od niej.
Gdy jednej nie stało, natychmiast z rozkazu księcia drugą jej z wiosek otaczających dostarczano męczennicę.
Szurska rzadko się kiedy pokazywała u Zaborskich, choć z dala na nie naglądała. Przyjście jej zdziwiło trochę gospodynię. Sądziła, że czegoś potrzebować od niej musiała.
— Niechże jejmościunia przysiądzie, a może co ciepłego? — zapytała Zaborska.
— Nie przyszłam tu za tym — zamruczała niewyraźnie baba — tylko chcę wam powiedzieć coś. Książę z was niekontent.
Zaborska porwała się niespokojna.
— Dlaczego? jak? za co? a cóż my zawiniły? — poczęła gorączkowo i pośpiesznie. — Zmiłujcie się.
— Skarży się, tak — mówiła Szurska — ma rację. Obsypał was łaskami, wyciągnął z biedy: a wy mu kwaśnymi twarzami płacicie.
— Na Boga, jejmościuniu, ale ja padam przed nim, na mnie się poskarżyć nie może...
Stara podniosła skrzywione swe palce i wskazała ku pokojowi Faustyny.
— Co dzień ją uczę rozumu, moja jejmościuniu, klekczę nad głową nieustannie; ale to taka natura, że jej niczym się rozweselić ani dogodzić w niczym. Cóż ja poradzę!
Otarła sobie oczy Zaborska.
Szurska słuchała, usta krzywiąc, jakby co przeżuwała.
— Nasz pan, wy wiecie — poczęła mrukliwie — przy żonie wesela nie znajdzie. Ta też siedzi kwaśna i milcząca, ludzkiej twarzy uśmiechniętej rzadko zobaczy, rad by u was choć trochę się rozchmurzyć...
— Moja jejmościuniu — przerwała Zaborska — robię, co mogę: Pan Bóg widzi.
Zamilkła. Szurska się jedną ręką o stół oparła i poczęła głową potrząsać; Bóg wie, jakie po niej myśli przechodziły, bo na kilka pytań i zagadnień gospodyni nic nie odpowiedziała.
Widząc ją tak zachmurzoną, jakby sobie co przypomniała Zaborska, poszła znowu do szafeczki i otworzyła ją, maleńki kieliszeczek czymś zielonym napełniła i przyniosła go Szurskiej.
— Napijcie się — szepnęła — to was rozgrzeje, nie zaszkodzi!
Z wahaniem się pewnym Szurska rękę wyciągnęła do kieliszka, poniosła go do ust powoli i wychyliła duszkiem, ale ni słowem nie podziękowała.
Otarła się potem zbrukanym rękawem, po którym widać było, że od dawna do tego służył, poprawiła tołubek, chustę trochę na przód głowy naciągnęła i zwróciła się do gospodyni:
— Pamiętajcie, com mówiła. U niego z wielkich łask popaść w nieszczęście wielkie — jak piórko osmalić. Ja nic nie poradzę. Byle co? On czegoś niezdrów czy zły; wszystko mu teraz nie w smak; dawno go ja takim nie widziałam. Teść go męczy o zapis dla żony, z bratem się z dala kąsają i warczą na siebie, w domu jak w grobie. Choćby duszę kosztowało, trzeba mu się śmiać i te czarne myśli rozpędzać, bo inaczej źle będzie; Zaborska — oj! źle będzie, źle będzie...
I poszła nie pożegnawszy się ku drzwiom człapiąc, powtarzając ciągle swoje:
— Źle będzie!
W parę dni potem siedział znowu podłowczy w swojej izbie, nie u komina, ale przy oknie, które na podwórze wychodziło, i przypatrywał się obojętnie, jak gromada wróbli na rozsypany po drodze obrok padłszy o ziarna się rozbijała, gdy widok osobliwy w tych spokojnych zawsze podwórcach oczy jego uderzył.
Przez bramę wsunął się był ostrożnie handlarz z kramikiem na plecach, a wiadomo było powszechnie, że tu ani Węgrów z olejkami po kraju włóczących się i zastępujących dawnych Szotów, ani handlarzy, co się z pudłami na plecach wałęsali, na zamek wpuszczać nie było wolno. Żaden się też tu nie ważył, a gdyby tylko w bramie się pokazał, gdzie go żołnierze łatwo mogli pochwycić, nie wyszedłby ani z całą skórą, ni z kramem. Jakim sposobem handlarz tak zuchwałym być mógł i tak rzeczy nieświadomym, aby w biały dzień wkradł się na dziedziniec — tego nie pojmował Marcjan. Wiedział, że handlarze biedni zwykle męstwem zbytecznym nie grzeszą, a nieświadomością się on składać nie mógł, boć. w miasteczku łatwo się było o tym, co na zamku się działo, dowiedzieć.
Pora była poobiednia, lecz nie zmierzchało jeszcze. Właśnie przed chwilą z okna widział podłowczy, jak stara Zaborska, chustką ciepłą osłoniona, poszła w odwiedziny do Szurskiej, do której niekiedy dworować chodziła, w tym przekonaniu, że skąpa baba jej skarby przez siebie uzbierane przekaże.
Zuchwały handlarz, któremu cudem jakimś tak się poszczęściło, że w pustym podwórzu nikt go nie spotkał i nie zobaczył, prześliznął się w oczach Marcjana pod ścianą lewego skrzydła zamkowego, dopadł do drzwi, które na wschody do Zaborskiej prowadziły — i zniknął.
Podłowczy serce miał ludzkie i litościwe. Gdy spostrzegł to, aż po nim ciarki poszły: człowiek był zgubiony. Gdyby go psami tylko poszczuto i pokąsanemu a obdartemu z tego, co miał, dano choć z życiem ujść, toby jeszcze wielkim szczęściem było. Lecz mógł się dostać w ręce żołdactwa i w śmierć być zatłuczonym za to, że śmiał się wkraść, a ich uczynić odpowiedzialnymi za niebaczność.
Marcjan pojąć nie mógł nawet, jakim sposobem w przejściu przez długą bramę, zawsze ciurów pełną, nie spotkał się z nikim. Bądź co bądź, był to człowiek zgubiony. Żal mu się go zrobiło.
Rad by go był uratować — ale jak?
Co chwila spodziewał się, że ów handlarz z kramikiem, wypędzony, bo go nikt nie śmiałby przyjąć, powinien był wyjść i pokazać się we drzwiach znowu. Tymczasem upłynęła długa, bardzo długa chwila, zwolna zmierzchać zaczynało, a handlarz z kramikiem nie powracał; to było dla podłowczego niemniejszą zagadką jak samo wdarcie się jego na zamek. Drzwiami, którymi wszedł handlujący, nigdzie więcej dostać się nie było można — tylko do Zaborskich. Jej samej w domu nie było, służąca i Faustysia na górze. Co on tam mógł robić? Lada chwila też stara Zaborska od Szurskiej powracać będzie musiała.
Miałżeby to być złodziej, który się zakradł, schował gdzieś i czekał nocy?
Przypuszczenie to najmniej było prawdopodobnym. Łamał sobie głowę Marcjan, drzwi z oka nie spuszczając. Zmierzchało tymczasem.
Od Szurskiej wyszła Zaborska i idąc powoli, skierowała się wprost do swojego mieszkania. Handlujący i po jej powrocie nie pokazał się we drzwiach. Wprawdzie drugie wyjście z dolnych sieni prowadziło wprost na wały, lecz to było zawsze, a szczególniej zimą, na klucz zamknięte.
Mrok już padł, tak gęsty, że z trudnością można było rozeznać przez na pół zamarzłe szyby okna, co się na przeciwnym końcu podwórza działo. Podłowczy siedział ciągle, na zakończenie historii tej oczekując, gdy posłyszał w sionce tupanie, pies zaczął szczekać i w progu, wpadając żywo, pokazał się — ów handlarz z kramikiem.
Marcjan porwał się ze stołka. Już miał go łajać i napaść nań, gdy zbliżywszy się, z przerażeniem, po zdjęciu czapki, poznał w tym przebranym — Damazego.
Ręce mu opadły, usta zdrętwiały, słowa wyrzec nie mógł.
Do jego mieszkania każdej chwili ktoś z dworskich nadejść mógł: co tu było począć? Nie długo myśląc Marcjan pochwycił brata i drzwi drugiej, zimnej izby otworzywszy, wepchnął go do niej co prędzej.
Serce mu biło jak młotem.
Widział teraz wszystko jak na dłoni. Szaleniec ten, przebrawszy się za handlarza z kramikiem, dostać się chciał do Faustysi. Sługa zdradzić mogła. Samej Faustyny pewnym nie był.
Damazy, pochwycony, dostałby się do tych lochów strasznych pod wieżą i zamkiem, których nie widział nikt nigdy, oprócz kluczników, co ich strzegli; a to, co o nich opowiadano, najśmielszego przejmowało trwogą.
Szczęściem, Marcjana nie opuściła przytomność umysłu. Drzwi mieszkania swojego natychmiast na klucz zamknął i wyjął go z zamku. Sam potem za bratem wpadł do zimnej izby.
— Szalony jesteś! — zawołał. — Życie ci niemiłe! Co się z tobą dzieje? — Mówiąc to drżał cały podłowczy, więcej z gniewu niż z trwogi. Zaprawdę, i on wiedział dobrze, że się w kobiecie do szaleństwa rozmiłować było można; ale dla tej miłości głowę tak zuchwale ważyć, nadaremnie, byle tylko zobaczyć kochankę — nie pojmował tego. Buchała z niego gniew i trwoga na przemiany.
— Zmysły postradałeś — wołał — ja nie wiem, jakim ty cudem wyszedłeś cało! Miłosierdzie Boże! Głupio, zuchwałe ważyłeś życie. Szalona pałka, nierozumny człek!
Na wszystkie te wybuchy Damazy ani słowa nie odpowiedział; nie widać było po nim strachu ani rozdrażnienia; spokojniejszym się zdawał, niż gdy z sobą rozmawiali o tym u Chai.
Dając się wyburzyć bratu Damazy powoli odczepiał przyprawione pejsy i rozdziewał się z odzieży. Króbkę swą postawił w kącie.
— Słuchaj — rzekł z flegmą — daj no mi się w co przewdziać, będziesz potem łajał.
Podłowczy uspokoić się nie mógł.
— Przewdziać się, a co ja tu z tobą zrobię?
— Co? Jak mrok dobry padnie, weźmiemy się pod ręce i wyprowadzisz mnie z zamku.
— I ty myślisz, że ja ci pomagać będę do tego, co życie kosztować może?
— Ale, widzisz, mój kochany — odparł Damazy — że ja przecie bez twojej pomocy obchodzić się umiem. Co się stało i udało, o tym mówić nie ma co.
— Cóż ci się udało? co? — zakrzyknął Marcjan.
— To, czegom pragnął — ciągle spokojnie mówił Damazy, który tymczasem, nie pytając o pozwolenie brata, z kołka zdjął starą kurtkę z lisami i wdziewał ją na siebie. — Chciałem się koniecznie widzieć z Faustysią. Wczoraj jej posłałem kartkę.
Marcjan obie pięści podniósł do góry.
— Dała mi znać, o której godzinie matki nie będzie, a sługa śpi — mówił Damazy. — Moja rzecz była tak lub owak dostać się na zamek. No — i widzisz, audaces juvat fortuna: wśliznąłem się, widziałem ją, tę nieszczęśliwą ofiarę — i tu nagle coś sobie przypomniawszy, Damazy urwał nagle i zamilkł.
Brat stał przed nim osłupiały.
Nad wszystko zdumiewała go ta niepojęta zimna krew Damazego, to męstwo, dowodzące, że nie znał nie-bezpieczeństwa, na jakie się narażał. Pobyt w Lunewilu, w krajach, w których samowola taka nie panowała jak w Rzeczypospolitej — musiał, zdaniem podłowczego, zatrzeć w Damazym pamięć tego, co tu było możliwym. Potrzeba więc było dobitniej jeszcze opowiedzieć mu wszystko, wyjawić nawet to, czego się po cichu powtarzać obawiano. Damazy zrzuciwszy swą odzież i pokrywszy nią swą króbkę, zatarł ręce.
— Marcjan, daj mi kieliszek wódki — rzekł — w pierwszej izbie ogień rozpal. Juściż, choćby mnie kto u ciebie zastał, nie powieszą za to ani mnie, ani ciebie.
To rzekłszy wyparł go prawie gwałtem do pierwszej izby, a widząc, że Marcjan chodzi jak struty, sam ogień zaczął niecić i na kominie nakładać.
— Otwórz drzwi — rzekł Damazy, pamiętny na wszystko — gdyby kto nadszedł i znalazł je zamknięte a nas pod ryglem, miałby prawo posądzić, że coś złego knujemy.
Podłowczy wysłuchał w milczeniu.
Pierwsza trwoga i gniew przeszły; żal mu już teraz brata było nade wszystko; przemyśliwał, jak go od tej szalonej miłości i stawiania dla niej życia — odciągnąć.
Ogień zabłysnął na kominie; Marcjan dobył flaszki z wódką i nalał jej bratu, sam do niego nie przepijając, bo ani pić, ni jeść nie miał ochoty. W ustach czuł gorycz żółci wzburzonej.
Drzwi od sieni pierwsze zamknąwszy, aby otwieranie ich ostrzegło, gdyby kto nadchodził, podłowczy siadł przy bracie.
— Widzę z tego, coś dziś zrobił — rzekł zwracając się ku niemu — iż wszystko to, com ci mówił u Chai, o czym cię przestrzegałem, poszło w las. Alboś mnie nie zrozumiał, albo mi nie wierzysz. Inaczej tedy z tobą rozmówić się potrzeba.
Damazy patrzał nań jasnymi oczyma; twarz jego wyrażała dziwny spokój i męstwo.
— Będę słuchał, co mi powiesz — odezwał się — ale, kochany Marcjanie, nie ja ciebie nie zrozumiałem, jak ty twierdzisz, ale ty mnie. Co ty chcesz? Ja kocham dziewczynę nad życie. Dla niej opuściłem Lunewil, przywlokłem się tu — gotowym zginąć, a ją z tego piekła wyrwę.
— Szalony człowiecze! — krzyknął unosząc się podłowczy — co ci dziś po niej? co? Cały świat wie, że jest chorążego kochanką, że ją matka niepoczciwa sprzedała. Co ci po niej?
— A cóż ona temu winna, że ją Bóg matką taką pokarał? — zawołał Damazy. — Dlatego, że jest nieszczęśliwą i najnieszczęśliwszą, ja bym ją miał opuścić, wyrzec się jej? Jakaż by to była ta miłość moja? Widziałem się z nią, mówiłem, czuję łzy jej gorące na mojej twarzy i, Bóg świadkiem, nie porzucę biednej, choćbym szyję miał dać.
— To ją dasz! dasz! — krzyknął porywając się podłowczy. — Miłość ci ta głupia oczy blachmanem zaciągnęła. Co ty sobie myślisz, ty — nędzota, biedota, z dziesięcią twymi palcami będziesz walczył przeciwko ks. Radziwiłłowi? — tu, gdzie każdy krok i słowo szpiegują, gdzie tysiąc oczów patrzy?
Nieporuszony słuchał Damazy; tylko mu się wąsik z górną wargą wstrząsał czasem i ramiona drgały nieznacznie.
— Bracie mój — rzekł wysłuchawszy — ty nigdy nie kochałeś i nie wiesz, co miłość może.
— Rozum odebrać — rozśmiał się Marcjan.
— A ty myślisz, że rozumem tylko ludzie co robią? — odparł Damazy. — Robią więcej zuchwalstwem i szaleństwem.
— Oszalałeś w istocie.
— Mów zdrów, słowa nie odrzeknę — odezwał się Damazy. — Miłuję ciebie jak brata, jak jedynego, bo nas dwu na świecie tylko jest, ale — przebacz, Faustysię nad wszystko.
Splunął podłowczy.
— Gadać z tobą próżno — począł po chwili — odwodzić cię od tej imprezy nie ma już sposobu: ano, potrzeba, żebyś choć wiedział, z kim masz do czynienia. Gdym ja się na dwór chorążego dostawał, mówili mi o srogości jego i nieubłaganym okrucieństwie; puszczałem to mimo uszów. Nie wierzyłem spełna. Tum się dopiero przekonał, że co ludzie mówią, nie starczy jeszcze. Mało powiadają: więcej jest. Znasz historię Lotaryńczyka.
— Słyszałem już o niej w Lunewilu, bo i tam ona doszła — ano, spełna, jak było, nie wiem — rzekł spokojnie Damazy.
— Niedalej niż cztery lata temu — począł podłowczy — był w służbie księcia ten Lotaryńczyk, szlachcic, oficer odważny, człowiek dzielny, trochę tylko gorączka; bo tu niemal wszystkich miał za ba-i-bardzo, a lekko sobie cenił, nie wyjmując i księcia chorążego, z którego się często po trosze wyśmiewał. Języka nie umiał utrzymać, a gdy co na wątrobie miał, nie zmilczał.
Książę z początku go lubił, potem się za zuchwalstwo zniechęcił do niego. Jak tylko to we dworze postrzeżono, pochlebcy, których pełno, jęli szpiegować oficera i coraz coś na niego donosić.
Byli tacy, co go zgubić chcieli; on o nic się nie zdawał dbać. Raz tedy przy kieliszku wyciągnęli go za język, że na chorążego wygadywać zaczął, że w nim buty więcej niż rozumu i że gdyby Radziwiłłem się nie urodził, ledwie by w piecu potrafił napalić.
Nazajutrz zaraz powtórzono to panu: wpadł w gniew wielki i oficera natychmiast, szpadę mu odjąwszy, na odwachu posadzić kazał. Między towarzyszami miał Lotaryńczyk jednego szczególnie, Manswelda, z którym się wadził nieustannie; nienawidzili się jak pies z kotem. Mansweld się zawczasu odgrażał, że gdy na niego kolej przyjdzie aresztanta pilnować, da mu się we znaki. Choć nierychło, Mansweld dostał wreszcie komendę na odwachu. Pierwszego zaraz dnia, gdy Lotaryńczyk sobie za swój miły grosz z miasteczka miodu kazał przynieść, Mansweld zabronił, aby mu go dawano.
Wzięła się stąd zwada między nimi taka, że się do siebie omal nie porwali. Dano znać Szylingowi, pułkownikowi, na zamku mającemu zwierzchnią komendę, który nadbiegł zaraz, Lotaryńczyka uspokoił i napomniał, oficerowi zganił jego surowość i na tym się niby skończyło. Lecz ledwie Szyling do kwatery swojej powrócił, oni sobie znowu przycinać zaczęli i słowo od słowa, Lotaryńczyk aresztem i obejściem się z nim rozjuszony krzyknął, że służba u księcia i komenda niepoczciwa była.
Mansweldowi tego było potrzeba: świadków miał; komenda najwyższa była zawsze — nazywało się to tak — przy księciu chorążym. Doniesiono mu, że Lotaryńczyk jego niepoczciwym przezywał.
Wpadł książę w pasję największą, tak że przemówić nie mógł, a gdy usta otworzył, pierwsze słowo było: — Okuć szelmę i „krygsrecht“ na niego, głowę da!
Sąd wojenny się tak złożył, że w nim i nieprzyjaciele Lotaryńczyka zasiedli, i zresztą tacy, którzy bronić go nie śmieli, wiedząc, że książę zawczasu na śmierć go dekretował. Do inkwizycji powołano aresztantów samych, a ci ze strachu to mówili, czym by się zasłużyć, nie — czym by narazić się mogli.
Gdy przyszło wyrok ferować, według wojennego prawa nie było sposobu, tylko na śmierć go sądzić za porwanie się przeciw władzy zwierzchniej. Ale wszyscy pewni byli, że do spełnienia dekretu nie przyjdzie.
Tymczasem książę chorąży się zaciął. Strach ogarnął wszystkich otaczających, nawet tych, co Lotaryńczyka nie lubili; kto żyw, perswadował i prosił.
Ze dworu śmielsi starali się winę zmniejszyć, dowodząc, że napiłym był, że nie o księciu to mówił i do niego niepoczciwości tej nie stosował.
Była podówczas w odwiedzinach w Białej księżna krajczyna Radziwiłłowa, która z namowy księżny chorążyny do nóg upadła księciu błagając go za Lotaryńczyka. Prosili i inni — jednej żonie odezwać się nie było wolno, choć łzy się jej po twarzy toczyły. Wiesz, dlaczego? oto w kontrakcie ślubnym zastrzegł sobie, żeniąc się z nią, chorąży, że nigdy za nikim instancjonować nie będzie.
Wyrok śmierci tedy wisiał nad nieszczęśliwym, którego, w kajdanach okutego, w lochu trzymano.
Zażywano różnych sposobów, aby mu życie ocalić; a szczególniej Matulewicz, człek zręczny, z naprawy księżny chorążyny najrozmaitszych środków zażywał — nadaremnie.
Usiłował on wmówić w księcia, iż na nadchodzące imieniny księżny Eleonory Czartoryskiej, kanclerzyny litewskiej, milszego jej wiązania dać nie może nad życie człowieka.
Padano znów do nóg i błagano go, a skończyło się na tym, że począł się gniewać i w pasję wpadł jeszcze większą.
Do późnej nocy trwały te sceny z nim, molestowania, prośby, które szczególniej księżna krajczyna skutecznymi być sądziła. Chorąży, choć gniewny, poruszony był w istocie. Powróciwszy do sypialni przechadzał się długo, wołać do siebie kazał zauszników swoich, a nazajutrz do dnia konie dla siebie do Sławencinka przygotować polecił.
O niczym więcej nie wiedział nikt. Tymczasem chorąży, od tych nalegań uszedłszy, wtedy gdy w Sławencinku odpoczywał, Lotaryńczyka ściąć rozkazał — a potem, najspokojniej w świecie, tegoż dnia na świętą Eleonorę do Wołczyna pojechał.
Skończywszy opowiadanie podłowczy obrócił się ku bratu, który słuchając w ogień patrzał.
— A co? — zapytał.
— Nic — rzekł Damazy. — Wiedziałem ci wprzódy, iż w jego ręce się dostawszy wydobyć się z nich albo nie łatwo, lub nie podobna. Przecież, jakom przed chwilą postanowienie miał z rąk mu tę niewinną wyrwać ofiarę, tak mnie wcale okrucieństwo jego nie odstrasza.
— Że Lotaryńczyka za płoche słowo, niewinnie, ale podług krygsrechtu, ścięto — mówił dalej Marcjan — toć jeszcze tłumaczyć się daje... Ale wiesz ty, co tu, pod naszymi nogami, w tych podziemiach, do których nikt oprócz kluczników nie zagląda, dzieje się? Ile tam więźniów po lat dwadzieścia gnije, światła nie oglądając, za to, że księciu się w najmniejszej rzeczy opierać śmieli lub że o nich doniesiono, iż przeciwko niemu śmiałym zgrzeszyli słowem?
Są tam tacy, którzy litość nawet w katach obudzili, za którymi proszono, a ledwie sobie imiona ich książę mógł przypomnieć. Nikogo jeszcze wypuścić nie kazał.
Słyszę nieraz, iż na żonę swą marszczy się, że jej wesołą nie widzi, lecz zawsze niemal wylękłą. Jakże ona inną ma być, gdy nieraz z zamku wyszedłszy na wały słyszy dobywające się spod ziemi jęki i narzekania; gdy wie, że po tych lochach stąpa, w których zapomniani męczennicy konają?!
Damazy dumał słuchając.
— Ano — rzekł po chwili — przyjdzie i mnie się tam dostać: wola Boża! Dla wilka nic iść w las. Nie męska rzecz dla strachu o życie opuścić biedną niewiastę. A! to by i żyć potem nie było warto.
— Lecz wyzwolić jej nie możesz; kto wie, czy losu jej nie pogorszysz? — przerwał Marcjan.
— Gorszym on nie może być, niż jest — rzekł Damazy. — Ona sama mówi, iż śmierć przekłada nad to życie, jakie prowadzić jest zmuszoną. Miły bracie, losu swego nie uniknie człowiek: co mi przeznaczonym było, nie minie mnie.
I zwróciwszy się do Marcjana rękoma go objął za szyję, a łza mu w oku błysnęła.
— Cóż i jak poczynać myślisz? — zapytał podłowczy. Damazy, trochę zdziwiony, ku niemu się zwrócił.
— Ty o tym nie powinieneś wiedzieć ani się mieszać do sprawy mojej — rzekł. — Wolno mi dla niej życie stawić, ale ciebie gubić i czynić spólnikiem tego, co ty szaleństwem zwiesz — nigdy w życiu! ani pytaj, ani myśl o tym. Zostaw mnie resztę. Jedno ci tylko, jako bratu, mówię a zwierzam, iż odstraszyć się nie dam niczym; a co mi miłość moja dla niej każę, spełnię, choćbym krwią moją miał oblać, com zamierzył.
— Mnie to pociesza tylko — odezwał się Marcjan — że bliżej poznawszy położenie o niepodobieństwie się przekonasz. Jesteśmy tu jak w więzieniu, a nad Zaborskimi więcej cezów czuwa niż nad innymi.
— Z więzienia też ludzie uchodzą — przerwał uparty Damazy.
Widząc, że go ani przekonać, ani nawrócić w ten sposób nie potrafi, podłowczy przestał mówić. Szukał po głowie jakichś innych środków pohamowania go. Trwogą wziąć nie było sposobu człowieka namiętnością oślepionego. Na twarzy Damazego, który tylko co niebezpieczeństwa wielkiego uniknął, nie widać było najmniejszego śladu poruszenia. Zamyślał się, może o swej Faustysi, szukał jakiegoś nowego pomysłu do przekradnięcia się, a o bracie jakby już zapominał.
Marcjan przyglądał mu się, na próżno usiłując odgadnąć go i zrozumieć. Taka pogarda śmierci i męczarni, chłodna jakaś, niewymowna, cicha, była dla niego niepojętą.
— Gdzieżeś się ty skrył przede mną wyszedłszy od Chai? — zapytał po długim milczeniu Marcjan. — Nie zdradzę cię przecież: po co się taisz przede mną?
— Bo nie chcę ciebie wcale mieszać do mojej sprawy, abyś w razie jakiegoś nieszczęścia mógł czystym sumieniem poprzysiąc, że o niczym nie wiedziałeś — odpowiedział Damazy.
— Tak — rozśmiał się podłowczy — a przecież dziś, jako przebrany handlarz z kramikiem, schroniłeś się do mnie.
— Ano, inszego nie było sposobu — odezwał się Damazy — drugi raz przez tę szelmowską bramę przekradać się nie miałem ochoty, a tobie się przez to nic nie stało. Wybrałem chwilę, gdy w podwórzu żywej duszy nie było. Ubiór swój zabiorę inną razą.
— Ani myślę — odparł brat — nie dam go, abyś drugi raz głupstwa nie zrobił.
— Jakbym ja nie mógł sobie dostać ubrania i króbki, gdy mnie będzie potrzeba! — rzekł Damazy, ręką machając.
Podłowczy nie wiedział już, co poczynać z bratem. Wstał, poprawiając na kominie.
— Słuchaj, Damazy — odezwał się — mów otwarcie: czy ci w istocie świta w głowie, że ty ją stąd możesz wykraść?
Chwilkę namyślał się zagadnięty, a potem, wąsa kręcąc, zawołał butno:
— Wykradnę ją!
— Wiem, że z tobą rozumnie gadać nie można — odparł Marcjan — to jest po prostu wariacja; bo gdybyś nawet porwać ją mógł, to cię pogoń ułapi niechybnie, przyprowadzą na zamek i jako raptora, który dziewczynę gwałtem pochwycił, zetną.
— Jeżeli pochwycą, niech ścinają — zawołał Damazy — oczy moje przynajmniej patrzeć nie będą na tę zgrozę bezkarną. Nie myśl jednak, żebym ja całkiem szalonym był. Gdy porwać będę mógł, obmyślę, gdzie się z nią skryć od pogoni i jaką drogą uciekać.
— Pod ziemię się przed nim nie skryjesz — rzekł Marcjan.
Damazy szydersko się zaśmiał.
— Ech! ech!
Podłowczy coraz się bardziej rozgorączkowywał.
— A! niech cię kaci porwą z tą twoją nierozumną miłością! a i jej niedobrze życzę, że dopuszcza, abyś dla niej kark kręcił — rzekł gorąco Marcjan — ale, słuchajże, człowiecze bez głowy. Wiem, że cię nie odciągnę i nie przekonam: na jedno tylko daj mi słowo.
— Na co? — zapytał chłodno Damazy.
— Że głupstwa tego nie zrobisz, póki książę jest w Białej — ciszej szepnął podłowczy. — Wiem z pewnością, że się wybiera do Zawieprzyc we swaty, a ma też do Warszawy, do króla jechać, czy na ten nieszczęsny sejm, który regularnie zwołują i zrywają. Przynajmniej gdy jego tu nie będzie, a Szyling sam zostanie na zamku, nie tak się może gorąco wezmą do ścigania — i...
Podłowczy nie dokończył. Brat słuchał go z wielką i wytężoną uwagą.
— Może i masz słuszność — odparł — i może ja posłucham ciebie na ten raz, ale jeżeli się wyjazd przewlecze, za nic nie ręczę. Wleź ty w moją skórę i pomyśl tylko sobie, jak to miło wiedzieć, że to niewinne ptaszę w jego szponach się męczy.
— Będąc w twojej skórze, anibym się kusił już o wyrwanie ptaszka — rzekł Marcjan — a chceszli go koniecznie mieć — rozum dyktuje obmyślić, aby ci go powtórnie nie odebrano.
Zamilkł nieco podłowczy i mówił dalej:
— No, przypuśćmy, że się cudem powiodło to, co, według mnie, nie może się udać, dalej co? Uciekliście we dwoje? dokąd? ani domu, ani łomu, ani schronienia, ani pleców.
Damazy pogardliwie ramionami poruszył.
— Bylem ją miał — rzekł — zbiegnę jak najdalej, znajdę służbę. Pójdę za leśniczego, za pisarza, bodaj za parobka.
Podłowczy śmiać się zaczął.
— Piękny jej los zgotujesz! — odparł. — Myślisz, że o głodzie i chłodzie długo miłość wytrwa.
Pogardliwie spojrzał na brata Damazy.
— Gdybyś ją znał, nie mówiłbyś tego — odrzekł krótko. — Ano — darmo już wodę warzymy — daj mi rękę i wyprowadź za bramę. Lisiurkę ci odeślę.
Opieszale i niechętnie za czapkę wziął podłowczy. Damazy zapiął lisiurkę, z kołka zdjął nie pytając czapkę starą, spojrzał na nogi swe, jak się przy krótkiej kurtce wydają, i wziął za klamkę.
Na dworze było już ciemno, ale od śniegu trochę widną była wybita w podwórku ścieżyna. Milcząc poczęli nią bracia iść do bramy, w której z dala już widać było ludzi gromadę. Drzwi od kordegardy stały otworem i czerwony odblask ognia padał przez nie na wnętrze sklepione. Ciury podpiłe wadziły się i śmiały zagradzając drogę.
Znano pana podłowczego i o wypuszczenie go z zamku, z kimkolwiek szedł, trudności nikt nie mógł zrobić — ale ostrożny Marcjan nierad był, że go z bratem zobaczą. Szepnął mu, aby twarz kołnierzem od kurty przysłonił trochę, na wszelki wypadek.
Próżna to była obawa, bo gawiedź w bramie tak żywo sobą samą się zajmowała, że na przechodzących spojrzeć nie miała czasu.
Prześliznęli się więc prawie nie postrzeżeni.
Podłowczy nie chciał tak zaraz brata opuścić i zbyt prędko powracać: puścił się więc z nim podwalem, choć oba już do rozmowy nie mieli ochoty. Doprowadziwszy do miasteczka Damazego Marcjan podał mu rękę.
— Serce mi się kraje — rzekł — gdy myślę, co ciebie czeka. Zlituj się nad sobą! zlituj! a i jej ciężkiego losu nie gotuj!
Nie chciał słuchać Damazy, objął rękami za szyję brata i począł go całować.
— Serca mi nie psowaj — rzekł — co ma być, to się stanie.
Tak się rozstali. W chwilę potem podłowczy powracał na zamek. Nie miał on zwyczaju odwiedzać Zaborskich: widywał je z daleka, bliższych z nimi stosunków unikał. Wiedział o tym, że pilno patrzano, kto tam bywał, a książę gości, szczególniej młodzieży, nie lubił. Wolski też szpiegował tych, co tam zaglądali. Nie miał wielkiej ochoty pójść do nich podłowczy, ale mu się zdawało, że może będzie miał sposobność słowo szepnąć pannie Faustynie i przez nią na brata wpłynąć, aby się na zgubę z nią razem nie wystawiał. Wprost więc ku lewemu skrzydłu zmierzając, gdy zobaczył, że się u Zaborskich w oknach świeciło, poszedł na górę.
W bawialnej izbie słychać było rozmowę; z dala już rozeznał głos Wolskiego i gotów się był zawrócić, ale ponieważ tym by się w podejrzenie podał, wolał więc do niego zmyślić interes.
Zobaczywszy go Zaborska zdziwiła się mocno; Wolskiemu oczy dziko zaświeciły. Marcjan pokłonił się od niechcenia i zwrócił do faworyta książęcego.
— Pan mi daruje, że ja go tu aż gonię, ale nie mam żadnej dyspozycji co do polowania, a pora bardzo dobra i druga taka może się nie nadarzy tej zimy. Sam do księcia iść nie śmiem.
Wolski skrzywił się, nie chciało mu się stąd odchodzić, a podłowczemu zostać dłużej pozwolić nie chciał, bo na kanapie siedziała panna Faustyna, która patrzała na gościa bardzo ciekawie.
Syknął więc tylko, klnął po cichu i zawołał:
— Idę, idę.
Podłowczy spojrzał znacząco na pannę, skłonił się i skrył zaraz za drzwiami. Wolski szedł za nim — zły.
— Co wam tak to polowanie pilne? — rzekł kwaśno.
— Jakże nie ma być? — odparł Marcjan. — Potem książę na nas składa, gdy zwierzyny nie ma, a bez rozkazu księcia albo waszego ja się nie ważę.
Tym zestawieniem księcia z Wolskim połechtał Marcjan trochę i udobruchał faworyta. Wyszli w dziedziniec.
— Pójdę do księcia po rozkazy — rzekł Wolski i obrócił się do Marcjana wstrzymując już odchodzącego. — Słuchaj no. Był, słyszę, wasz brat tutaj?
— A był, alem go wyprawił w świat, bo nie było mu tu co robić. Nigdzie miejsca nie zagrzeje, dobry człek, ale niespokojnego ducha. Pojechał sobie. Nie wiem, będzie służby szukał albo w Kodniu, lub w Wołczynie, a może i Nieświeżu. Nie chciałem go tu skrywać, bo i nie mam gdzie pomieścić, i nie chcę, żeby próżnował.
Wolski nic nie odpowiadając wysłuchał i zawrócił do księcia.
Była to zwykła godzina, o której wieczorem książę różnych przyjmował ze swego domu oficjalistów, urzędników i przybyłych ze wsi rządców. I tym razem siedział zwyczajem swym w gabinecie, u stolika, na którym dwie żółte świece woskowe się paliły, zasłonięte parawanikiem zielonym.
Pokój był dość obszerny, a choć go ogień na kominie palący się i owe dwie świece oświecały, znaczniejsza część jego tonęła we mroku.
Oprócz stołu, wielkiego i wygodnego krzesła z podnóżkiem, na którym rozparty, z wyciągniętymi nogami książę chorąży się rozpierał, rękę obrzękłą, żółtą trzymając na stole — sprzętów było mało i nieznaczących. Charakteru człowieka trudno było z nich rozpoznać. Biurko do pisania, brązami przyozdobione, nie zdradzało, aby go zbytnio używano, papierów nawet na nim zbytnio widać nie było. Obok stojąca zamczysta szafa, pięknie drzewem wykładana, nie wiadomo, do czego służyć mogła. W wielkim oddaleniu przy ścianie, od progu, skromnych para stołków przysunięta była do muru. Widać nieczęsto tu siedzieć proszono, a kto mógł przysiąść, trzymał się z daleka. Nad stołem zawieszone weneckie zwierciadło miało w ramie Radziwiłłowski herb z paludamentem. Na biurku dostrzec było można niewielki krzyż czarny z Chrystusem z kości słoniowej. Jakiś chłód, smutek i groza wiały od tych ścian nagich, do których żadna myśl nie przylgnęła, żadna oznaka uczucia jakiegoś lub upodobania.
Rozparty w krześle książę chorąży, postać szerokich rozmiarów, wiekiem już jakby rozlana, miała podobieństwo rodowe do starych portretów familijnych, z twarzami posępnymi, poważnymi, w których myśli nie było wiele, a dumy więcej nade wszystko. Rysy wydłużone, przeciągnięte, podbródkiem obwisłym jeszcze zwiększone, w tej dobie życia nie miały już wyrazu innego nad uroczystą, w sobie zamkniętą dumę. Lecz znużenie wielkie zdawało się z nią walczyć, chwilami ciężkie powieki opadały na oczy zblakłe, usta się chowały w fałdach, którymi oblicze było poorane.
Książę spoczywał i choć nie spał ani drzemał nawet, sapał ciężko. Szeroka pierś wydawała się czymś obciążoną. Nogi wsparte na podnóżku, grube, nieforemne, jakby nabrzmiałe, drgały niekiedy bólem, który zarazem twarz chwilowo wykrzywiał. Futerkiem podbita zwierzchnia suknia, okryta atłasem, pod nią żupan mieniony, lekki pas — składały ubranie.
Książę tylko co był odprawił gościa, przybyłego w sprawie sejmikowej, który go zniecierpliwił i znudził, bo pieniędzy potrzebował na forytowanie kandydatów, gdy nie opowiadając się wszedł Wolski i stanął u proga, i oznajmił się tylko lekkim kaszelkiem. Sygnał to być musiał dobrze księciu chorążemu znany, bo usłyszawszy go, nie podnosząc nawet powiek obwisłych, grubym głosem, na wpół ochrypłym, do mruczenia niedźwiedziego podobnym, ozwał się:
— Pójdź sam tu!
Wolski w dziedzińcu zamkowym a w tej izbie i przed obliczem pana — były to niemal dwie zupełnie różne figury. Tam on obracał się swobodnie, zuchwale, patrzał na ludzi z góry, obchodził się z nimi szorstko; tu był pokorą i niemal nicością. Twarz, ruchy, postać zupełnie się zmieniły; zdawał się mniejszym nawet i szczuplejszym. W dziedzińcu na panicza wyglądał, tu — na biedne chłopię służebne.
Od progu idąc, spode łba pilno się wpatrywał w pana, chcąc zbadać, w jakim go znajduje usposobieniu. Wyraz zmęczenia i wyczerpania nadto był widocznym, ażeby uszedł bystrego wzroku faworyta.
Oczy księcia chorążego ciągle jeszcze ospale były przymknięte powiekami, jak gdyby drzemał.
— A co tam? — zamruczał czując, że Wolski się przybliżył.
Wolski, którego głos zwykle był ostry i piskliwy, odezwał się cicho i łagodnie:
— Nowego nie ma nic, proszę jaśnie oświeconego pana.
Oczy chorążego dopiero się teraz podniosły, ale warga dolna, obwisła, jeszcze się drzemać zdawała, wpatrzył się w faworyta, bo wiedział, że gdy nie było nic do donoszenia, on jednak coś wyszperał. Nie pytał już, czekał na należną daninę.
— Karmuczka umarł w nocy.
Oczy słuchającego powiększyły się bardziej, a czoło wysiłkiem jakimś pamięci zmarszczyło.
— Karmuczka? — jaki?
— Sześć lat temu wsadzony za zuchwalstwo, ten, co tłumaczył się, że jaśnie oświeconego pana nie znał.
— Gdzie siedział?
— Pod wieżą, w czarnym lochu.
Zadumał się chorąży.
— To cóż? — bąknął.
— Siostra płacze, żeby go mogła pochować na mogiłkach.
Lice księcia przybrało wyraz trwogi, oczy strzeliły groźno.
— A skąd wiedzieć ma, czy żyw, czy umarł?
— Ciało wynieśli.
— Bałwany, łajdaki!
— Ja zaraz mówiłem — począł cicho Wolski — że trzeba było nocą go wywieźć i pochować, a to wina klucznika.
— Posadzić go na miejscu tego Kar... Kar... jak się tam zwał?
Wolski podpowiedział. Na tym się skończyło. Była chwila odetchnienia. Chorąży począł niewyraźnie szemrać pod nosem.
— Subordynacji nie ma, w kordegardzie hałasy po nocy, aresztantom piwo i miód noszą: ja wiem. Surowo zakazać. Patrzeć, aby mi nieporządków nie było.
Spoczął nieco i po chwili mruczał znowu:
— Te bestie, co po lochach siedzą, czego oni śpiewają? hę? żeby ludzie ich słyszeli?
— Mówią, że pobożne pieśni.
— Nie wolno: w lochach powinno być cicho.
Wolski nie odpowiedział nic. Książę znowu drzemać się zdawał.
Po chwili szepnął bardzo nieśmiało:
— Ten szlachcic Sulima...
— Psiakrew! — wtrącił książę nawiasem, pięść leżącą na stole zaciskając.
— Chory bardzo w więzieniu, może by... — Wolski, zobaczywszy groźnie na siebie skierowane wejrzenie, nie dokończył. Chorąży usta wykrzywił.
— Hę? co? może by szelmie temu doktora Dubiskiego posłać? hę? i ulepki mu dawać. A niech zdycha! niech zdycha!
Głos podniesiony stał się groźny, faworyt nie śmiał się już odezwać! Chwila upłynęła — książę dumał.
— Co temu łajdakowi jest? — zapytał.
— Nie wiem — rzekł ostrożnie Wolski.
— Toś k.... — wybuchnął gniewnie chorąży — powinieneś wiedzieć o wszystkim; to twoja psia powinność.
— Jego już dawno jakaś febra trzęsie — wyszeptał Wolski. — A z tą jego żoną nie ma spokoju — dodał — bo pod bramą niemal co dzień siedzi i płacze.
— Czemu jej nie wysmagają i nie przepędzą?
— Było i to, ale nie pomogło — odparł Wolski.
Znowu się zadumał książę.
— Jak on długo siedzi? — zapytał.
— Drugi rok.
Odpowiedzi nie dał książę. Nastąpiła długa chwila milczenia.
— Butrym powiada, że trzeba by zapolować, bo pole dobre.
Książę nie zdawał się słyszeć tego — dumał.
— Niech no Butrym pamięta — odezwał się wyczekawszy — że mnie moc żywego zwierza potrzeba. Moc, moc, żeby tego była siła, jak nigdy. Niechaj policzą, co tam jest. Niedźwiedzi choćby dziesięciu mało, a i łosie, i wilki, i kozy potrzebne. Zwierzyny zawsze dosyć, a w klatkach mało: ja żywego chcę.
— Czy jaśnie oświecony pan każe, aby z sieciami szli i łapali? Mam nakazać Butrymowi?
— Mówiłem już — niech robią, co chcą — i żywego mi trzeba, a nie pokaleczonego.
Wolski wiedzieć już musiał, na co książę zwierza tyle w klatkach potrzebował, i nie pytał o to.
Zadumał się książę pomrukując: — Niedźwiedzi.
— Tu już ich po naszych puszczach mało — odparł Wolski — co są, to niewielkie, bartniki. Z Nieświeża, z Naliboków by ich łatwiej.
Na wspomnienie Nieświeża twarz chorąży w jedną stronę ściągnął i skrzywił się nie mówiąc nic.
Potem głowę spuścił i zadumał się.
Wolski miał już odchodzić i po cichu nogę jedną w tył wysunął, gdy książę oczy podniósł i rzekł zniżając głos:
— Zaborskiej żeby nic nie brakło — rozumiesz — a oko na nią mieć.
— Tylko com tam był.
— A cóż, kwasi się?
Wolski oczy spuścił. — Nie tak to...
— Gdyby stara gdzie koni chciała, to jej dać; ale żeby na noc powracała zawsze.
Właśnie kończył tę instrukcję książę, gdy drzwi drugie, bliżej stołu będące, uchyliły się, a w nich ukazała się wyniosłej dość postawy, rysów niepięknych, ale poważnego wyrazu, księżna chorążyna. Wyprostowana, ubrana starannie, ówczesną modą, z fryzurą na głowie, z suknią szeroko rozpiętą na robronie, w chusteczce koronkowej na piersiach, księżna ustrojona była jakby na uroczystość jaką, choć dzień był powszedni. Ale taka była wola małżonka.
To ukazanie się chorążyny zwiastowało, że wieczerza była na stole. Oburącz się na poręczach krzesła sparłszy, począł z ciężkością wstawać książę. Wolski by mu był chętnie pomocnym, ale wiedział, że nie lubił, by go kto wspierał, chcąc mimo choroby i ociężałości udawać jeszcze silnego.
Na twarzy widać było wysiłek i ból; czoło się sfałdowało, usta zacięły. Zebrawszy się nareszcie na podźwignięcie chorąży powstał, na nogach obrzękłych stanął, chwilę się tak mocował i krokiem posuwistym począł iść ku żonie, która mu rękę podała.
Wolski tymczasem, cicho cofając się ku drzwiom, znikł we mrokach, jakby wejrzenia księżny chciał uniknąć.
Z gabinetu księcia, przez pokój obszerny, słabo oświecony, przejść było potrzeba do jadalni. Tu już dość liczne zebrane było towarzystwo. Z kobiet była tylko księżna krajczyna i jedna rezydentka, stojąca opodal nieco.
Na przedzie stał, jakby śpiesząc księcia powitać, biskup Ptolemaidy, proboszcz bialski, ksiądz Riokur, mężczyzna twarzy przystojnej, wieku średniego, z postawy wyglądający na człowieka nawykłego do obcowania z panami. Starannie i z pewną wytwornością ubrany w fiolety, z łańcuchem na piersiach, z mankietkami koronkowymi, otaczającymi ręce bieluchne, ksiądz Riokur uśmiechał się i oczy przymrużał z wyrazem łagodności wielkiej, która dość niezręcznie przebiegłość bystrą ukrywała.
Za biskupem kilku ichmościów szlachty województwa brzeskiego czekali, aby księcia pana pozdrowić mogli, a za nimi pułkownik Szyling w mundurze wojska Radziwiłłowskiego i dwóch oficerów, wyprostowani, milczący, kryli się w cieniu. Tu także stał, po francusku ubrany, doktor Dubiski i kilku starszyzny dworskiej, mającej zasiąść u szarego końca.
Książę, witając mruczeniem i ruchem ręki, przywlókł się do odznaczającego się swą formą krzesła, dla siebie przysposobionego, nad którego poręczą widna była wyrzeźbiona korona książęca. Obok drugie podobne krzesło, niższe cokolwiek, ustawione było dla chorążyny, przy której zasiadła krajczyna, a biskup Riokur przy gospodarzu.
Z obowiązku swojego duchowny króciuchną po cichu odmówił modlitewkę; przeżegnali się wszyscy i siedli. Chorąży, ze spuszczoną, obwisłą, jakby ciężką głową, zajął swe miejsce i rozparł się na stole szeroko.
Oczy wszystkich współbiesiadników, nie wyjmując nikogo, skierowane były z pewną trwogą ku niemu. Milczenie panowało uroczyste.
Roznoszono polewkę.
Ani biskup, ani nikt z przytomnych rozmowy zagaić się nie ważył. Chorąży był w usposobieniu milczącym, co u niego zawsze prawie stan zdrowia niepomyślny zapowiadało, i doktor Dubiski pilniej coraz twarzy jego nachmurzonej się przypatrywał.
Po cichuteńku parę słów szepnęła do sąsiadki księżna krajczyna, trwożliwie spoglądając w stronę księcia.
W kieliszki nalewano wino i książę, który żarłocznie talerz polewki pochłonął, pochwycił kieliszek wypijając go duszkiem. Jak gdyby mu po nim sił przybyło, odetchnął, oczyma powlókł po zgromadzonych i obrócił się do biskupa: ksiądz Riokur przyjął wejrzenie wdzięcznym uśmiechem.
— Zima tęga — odezwał się książę.
Na ten temat łatwo się powszednia zawiązać już mogła rozmowa, nie drażniąca nikogo. Ksiądz Riokur opowiadał najpierw, co wróżył stuletni kalendarz i jako prawdopodobnym było, że tegoroczna zima, pod planetą nader surową i aspektami niebieskimi nie mniej groźnymi, szczególniej mroźną i suchą być mogła.
Książę chorąży przypomniał zaraz, iż w tym roku, gdy brał podczaszostwo po Pocieju (nie wspomniał nic szczęściem o rozwodzie z Sapieżanką), zima się też zrazu obiecywała bardzo groźno, a spełzła na gniłej.
Księżna krajczyna cieniuchnym głosem bolała nad tym, że podróże odbywać będzie musiała w najcięższe zapewne mrozy.
Doktor Dubiski zaręczał, że styczeń przejdzie jakkolwiek, ale luty dopiero pokaże, co umie.
Więc ksiądz biskup Ptolemaidy mówił dalej o miesiącu lutym w ogóle, że jest jednym z tych, które wszędzie najmocniej dają się we znaki.
Zajmująca ta rozmowa niemal całą wieczerzę przetrwała. Książę chorąży dwa razy się rozśmiał, co poczytywanym było za nader pomyślny znak usposobienia, i dr Dubiski przestał się trwożyć o jego zdrowie. Na ostatek wieczerza się skończyła; na znak dany ks. Riokur odmówił modlitewkę dziękczynną, równie cichą i krótką jak pierwsza, i od stołu się poruszono. Drzwi otwarte wiodły do wielkiej sali, w której po wieczerzy chwilę jakąś część towarzystwa zabawiać się była zwykła.
Tu już na księcia czekał fotel wygodny i koło niego ustawiło się kilka osób przypuszczonych do bliższego oglądania oblicza pańskiego.
Niedługo jednak trwał pobyt w sali księcia chorążego, który zwykł był wkrótce po wieczerzy zwolna się wysuwać do swej sypialni. Księżna chorążyna potem z gośćmi swoimi siedziała jeszcze czas jakiś, a najpóźniej około dziesiątej wszyscy się rozchodzili.
Na zamku potem rozpościerała się cisza uroczysta i choć gdzieniegdzie światła w oknach się ukazywały, ruch wszelki ustawał. Zamykano bramę, szli stróże dokoła i w kordegardzie tylko czuwano.
W mieszkaniu Zaborskich od podwórca ciemno już było; stara jejmość kładła w swoim pokoju, zadumana, kabałę, kartami dosyć nieświeżymi, a strój jej dowodził, że się już nikogo nie spodziewała. Czepek nocny z żółtymi wstążkami, wielka chusta spięta na piersiach, którą była otulona, obuwie stare na nogach, twarz, z której się bielidło dzienne starło, czyniły ją o wiele lat starszą niż zwykle, gdy strojna do ludzi występowała.
Czy kabała tak niefortunną jakąś przyszłość jej zapowiadała, czy inny miała powód do zmartwienia, oblicze starej wyrażało jakiś gniew i smutek. Czasami podpierała się na chudych łokciach i tak wpatrzona w rozrzucone karty długo dumała wzdychając.
Na ostatek zmieszała karty, rzuciła je do szufladki w stoliku i na palcach wyszła po cichu ku mieszkaniu córki. Jak zawsze przyłożyła naprzód oko do umyślnie rozszerzonej na ten cel dziurki od klucza, z lekka potem pocisnęła klamkę i weszła. Faustyna, na pół rozebrana, leżała sparta na kanapce, z rozrzuconymi włosami. Była tak zadumaną, że nie spostrzegła matki, aż się do niej zbliżyła i stanęła tuż przed nią.
— No, co znowu? co znowu? — poczęła Zaborska. — Płakałaś? widzę po oczach.
Załamała matka ręce na piersiach.
— Kto by myślał, że cię tu męczą i głodem morzą! Dogadzaj jej, jak chcesz — nigdy dobrze nie będzie.
— Tu? nigdy! — odparła cicho z jakąś rozpaczą Faustysia.
Matka usiadła naprzeciw niej na krześle.
— Lepiej było z głodu umrzeć!
Faustysia porwała się z kanapki, podnosząc ręce.
— A! lepiej, stokroć lepiej nam było przy tym głodzie i biedzie — zawołała. — Jak wspomnę na tamte czasy...
Łzy się jej puściły, zamilkła, płakała. Matce gniew obrzydłą twarz wykrzywił.
— Głupia! — odezwała się — co swojego szczęścia nie umie ocenić!
Faustysia szlochała ciągle.
— Gdybym nie wiedziała, że ty córką moją jesteś, tobym w tobie mojej krwi nie poznała — poczęła matka. — Przecie rozum trzeba mieć — na świecie chleb pierwsza rzecz, a co człowiek wart, gdy goły? Inna na twoim miejscu miałaby z tego księcia, co by chciała; dałby folwark dożywociem albo i na dziedzictwo. Czy to on wieczny? Jak jego nie stanie, a będzie za co ręce zaczepić — znajdziesz sobie smyka, jakiego zechcesz...
Na to wszystko nic nie odpowiedziała Faustyna; łzy jej oschły, myślała o czym innym.
— A! a! żebyś ty rozum miała! — prawiła jakby zmuszona się wygadać Zaborska — szczęście się bo tobie samo ciśnie, a ty je odpychasz. Z księcia byś zrobiła, co chciała, a ten Wolski, który tu wszystko wszystkim, u nóg by twych leżał i gotów na piśmie dać, że się ożeni.
— Ale ja go nienawidzę — wykrzyknęła Faustysia.
— Dlaczego?
— Nie cierpię go! — głośniej jeszcze odezwała się Faustyna.
— Bo tobie w głowie może dotąd ten chłystek przeklęty, ten Damazy.
Dziewczę wstrząsnęło się całe.
— A to był jeden z tych, co się rodzą, aby z torbami chodzili.
Dziewczę westchnęło.
— Szczęściem, że go licho stąd wyniosło! bodaj nie wracał! — mówiła Zaborska. — Ale was dwoje równie głupich, to byłaby rychtyk para. Dlategoście się tak kochali!
Poruszyła ramionami Faustynka, patrzała na matkę, usiłując może odgadnąć, czy się czego nie domyślała.
Zaborska, z rękami założonymi na piersi, patrzała w stół, a usta się jej nie zamykały.
— Gdy chce Bóg pokarać, to rozum odejmie — mówiła — tak i z tobą. Wolski? Co przeciw niemu można powiedzieć? chłopak, choć malować. Jak nie wyjdzie na wielkiego pana...
— O! pewnie! — odezwała się wreszcie Faustyna — sam szatan mu pomoże, bo mu służy wiernie, lepiej niż księciu, którego by zdradził, gdyby mu tylko bezkarnie wolno było. A iluż to ludzi poginęło przez niego, ilu on oskarżył i wtrącił do więzienia, aby pomścić się na nich! U kogo klucze od lochów? u niego. Komu się okupują aresztanci? temu zbójowi. I takiego człowieka...
Matka się porwała z pasją.
— Kłamią, ogadują, bo się go boją — krzyknęła. — Co robi, to z rozkazu księcia, na jego sumieniu to nie będzie; on czysty.
Rozśmiała się Faustysia.
— Dajcież mi pokój, matko — przerwała. — Mam ci ja oczy i uszy anim małym dzieckiem, żebym nie rozumiała, co się na świecie dzieje. Siedzę tu w tej opłakanej niewoli — niechże jednego sromu dosyć będzie!
I wstała groźnie namarszczona.
— Proszę ja was, nie mówcie mi już o tym Wolskim — dodała — nie chcę go znać ani wiedzieć o nim. Powiedzcie mu to, aby darmo się nie durzył.
Zaborska spojrzała na córkę, zmierzyły się oczyma, zbierało się widocznie na kłótnię, jakie często między nimi wybuchały. Zwykle łagodna i posłuszna, Faustysia przywiedziona do ostateczności wybuchała gwałtownie, a matka naówczas najczęściej musiała ustępować, bo w takich razach nie miała słuszności — i sama to czuła.
— Nie powiesz ty mu tego, matko — dodała Faustysia — to ja sama.
— Tylko ty mi się w to nie wdawaj, bo doprowadzisz do tego, że nas stąd jeszcze wypędzą.
— Dałby Bóg! — zawołało dziewczę ręce składając.
— A, tak! żeby wszystko, cośmy wycierpiały, za darmo jak w wodę wpadło — przerwała matka. — Kiedy człowiek dla tego nieszczęsnego chleba duszę gubi, to niechżeby go choć miał!
Dokończywszy tych słów wyszła matka, drzwi ze złością zatrzaskując za sobą. Sceny podobne powtarzały się niemal codziennie. Opłakane było to życie dziewczęcia, które w dobrej wierze, zdawszy się na matkę, popadło w tę kałużę i męczyło się w niej a bolało okrutnie. Teraz zaświtała jakaś wyzwolenia nadzieja, powrócił Damazy, o którym wiedziała, że go wysłano do Lunewilu; nie spodziewała się go wcale. Miała od niego karteczkę, którą jej potrafił przesłać przekupiwszy sługę; potem on sam wdarł się jako handlarz z kramikiem, aby się z nią zobaczyć. Przez krótką chwilę, na wpół łzami i powitaniem zajętą, mogli się zaledwie rozmówić i Faustysia miała obietnicę jego, że będzie starał się ją wykraść. Ona gotową była dzielić jego niebezpieczeństwa, iść, jak mówiła, za kraj świata, byłe się z ohydnych więzów uwolnić.
Z tego krótkiego z nią spotkania i rozmowy Damazy wyniósł jeszcze silniejszą determinację: ważenia się na wszystko, byle dziewczę wyrwać matce i księciu. Faustysia przyrzekła na każde zawołanie być gotową i miała się postarać o klucz od drzwi z sieni wychodzących wprost na wały, którymi niepostrzeżenie wymknąć się było łatwo.
Po rozstaniu się z bratem Damazy, przekradając się ostrożnie, aby go kto nie podpatrzył, wysunął się aż na sam koniec miasteczka, do nędznej chałupy, w której u Froima najął sobie schronienie. Froim obu Butrymom był od bardzo dawna znajomy. Pamiętał ich prawie dziećmi. Naówczas był on jeszcze zamożnym arendarzem w Sławencinku i handlował bydłem.
Dotknęła go klęska; niespodziany pomorek pozbawił go w krótkim czasie całego, długo zbieranego, majątku; kupione woły powyzdychały prawie do jednego. Zadłużony, zrujnowany, stary Żyd musiał na te lata, w których się spodziewał spoczynku i dostatku, zejść na nędzną chałupę i na ubóstwo, z którego już się wyratować nie mógł.
Lecz była to Hioba natura: więc wylawszy się ze skargami przed Panem, błogosławiła rękę jego i cierpliwie czekała podźwignienia, pociechy z nieba lub wyzwolenia. Froim stał się pobożnym bardzo i dzieci rozpuściwszy po świecie, podtrzymywany przez nie po trosze, żył z dnia na dzień — zrezygnowany już na dolę swoją.
Zmuszony wynieść się od Chai, Butrym przypomniał sobie starego Froima i zapytał o niego w miasteczku. Znali go wszyscy w Białej i pierwszy spytany Żyd wskazał mu chałupę, ostatnią z tych, które połączone były w jedną całość sznurem od dachu przewleczonym na domy sąsiednie.
Trudno sobie wyobrazić coś nędzniejszego. Zapadła na pół w ziemię, ze ścianami powyginanymi, z dachem pogarbionym i połamanym, nad którym sterczał ogromny dymnik, oplatany łoziną i osmarowany gliną — chata Froima takiemu tylko, jak on, zubożałemu nędzarzowi służyć mogła za mieszkanie. On, żona jego, równie jak on stara, i sługa tak biedna jak oni — składali całą ludność tego szałasu. Gdy Damazy z rana zapukał do drzwi, do których nigdy nikt nie zaglądał, zdziwiona sługa przyszła go odprawić, sądząc, że będzie pytał o drogę. Na zapytanie o Froima i on sam się pokazał, ale w stroju do rannej modlitwy wdzianym, którego nie zrzucił, aż nabożeństwa dokończył. Damazy czekał cierpliwie.
Froim, zdjąwszy ubranie służące do modlitwy, gdy się do Damazego zbliżył, nie poznał go wcale. Musiał mu się przypomnieć Butrym, odwołać do szczęśliwszych czasów. Wiedział o tym, że Żyd za wyrzucenie z arendy nielitościwe do księcia żal czuł i nie mając wiele do stracenia — da mu przytułek, chociażby go o jakieś konszachty przeciw zamkowi posądzał.
Począł Froim od tego, że się na swoją poskarżył dolę porównując ją z dawnymi dostatkami. Musiał Damazy wysłuchać tych bolesnych żalów, nim mógł mu powiedzieć, czego żądał od niego.
Froim gotów był chętnie dać mu przytułek, lecz w chacie ani dla pana z pachołkiem, ani dla koni miejsca nie było. Mały alkierzyk z biedy mógł jeszcze służyć Damazemu, ale dla Pawluczka i koni w sąsiednim domostwie nająć kawał szopy musiano. Nędzne to nad wszelki wyraz schronienie miało tę wielką zaletę, że się tu nikt nie mógł domyślić obcego człowieka. Oprócz tego stary Froim był nieoszacowanym dla Damazego doradcą. Wiedział o wszystkim, co się tu działo, znał ludzi i stosunki, a w duszy żal żywił do nielitościwego chorążego i nienawiść do Wolskiego. Pierwszego dnia Damazemu w tej chacie, u starych znajomych, i im z nim — bardzo źle było. Powoli jednak poczęło się składać znośniej i Froim, który miał przed kim się skarżyć, rad był prawie gościowi, zresztą nie wymagającemu. Nagrzawszy sobie piwa z grzankami i serem dwa razy na dzień, o chlebie i kawałku wędliny Damazy żył nie skarżąc się.
Był tak zajęty swoją Faustysią i jej wyzwoleniem, że wszystko zresztą obojętnym mu się stawało.
Po widzeniu się z nią, przekonawszy się, iż dziewczę o nim nie zapomniało i brzydziło się niewolą, w której ją trzymano — Damazy począł obmyślać środki ucieczki.
Nie było sposobu nic zrobić nie zwierzając się Froimowi; Damazy był pewien, że on go nie zdradzi. Stary zdumiał się wielce z początku tak zuchwałemu zamiarowi, krzyknął, za głowę się pochwycił, lecz w końcu zrozumiał, iż się na to było targnąć można.
Trudności było bez liku; a do nich i tę, największą, należało dołączyć, że Damazy wielkiego zapasu pieniędzy nie wywiózł z Lunewilu, od brata zaś wiedział, że i ten grosza nie miał wiele.
Po powrocie z zamku, po widzeniu się z Faustysią i bratem, Damazy zapalił się jeszcze mocniej do ucieczki; ale przyjął dobrą radę brata, który radził przynajmniej chwilę taką wybierać, gdy księcia nie będzie w Białej.
Szło mu o to, aby Faustysi nie narazić na nieszczęście, bo gdyby mu ją odebrano, kto wie, jaki by los od mściwego księcia czekał biedną dziewczynę... Miał więc czas Damazy dobrze wszystko opatrzyć, obmyślić i przygotować, bo chociaż w miasteczku o wyjeździe księcia mówiono, nie sądził nikt, aby, chory i niedomagający, zimową porą miał się na podróż narażać.
Do ucieczki potrzeba było nie już tej pary wierzchowych koni, które miał z sobą Damazy, bo te się sprząc nie dawały, ale innych, dobranych, rączych, i sani albo wozu. Musiał też zawczasu drogę obrać przezornie a zbadać starannie, i to taką, którą by ich ścigać nikomu na myśl nie przyszło.
Wszystko to pieniędzy wymagało, a z tymi się rozliczywszy i dołączając do nich, co mógł wziąć ze sprzedaży małych klejnocików, ostatnich po rodzicach pamiątek — nie starczyło na przybory podróży, na przeżycie przez jakiś czas, dopókiby się w odległym, zapadłym kącie Litwy albo Korony nie znalazło służby i przytułku.
Wpadł więc Damazy na ostateczny, rozpaczliwy środek, po którym sam się niewiele spodziewał, lecz musiał się go uchwycić innego nie mając. Wiedział, że Zaborska miała rodzonego brata Lubiszewskiego, starego kawalera, który się jej zaparł zupełnie i zerwał z nią wszelkie stosunki. Zdawało mu się, że go może poruszy malując los siostrzenicy, której chciał być wybawicielem: postanowił więc puścić się do niego, do Chrzanówki — „na los szczęścia“.
Do Chrzanówki, w zapadłej kotlinie Podlasia, ku Bugowi położonej, wśród lasów, wydm, moczarów i prawdziwej pustyni, nawet dostać się nie było łatwo. Lubaszewskiego mało kto znał, wiedziano, że od lat wielu na wsi się zupełnie zakopał, z niej nie wyłaził i żył jak pustelnik, nikogo nie widując prawie.
Pytał o niego Froima Damazy, a stary Żyd, kronika chodząca całej okolicy, o nim niewiele powiedzieć umiał. Za młodu — jak wieść niosła, sługiwał na dworze Czartoryskich, miał nawet łaski u późniejszego kanclerza, bo do pióra był zdolny, języków się wyuczył kilku i doskonale nimi władał.
Wiodło mu się tam tak szczęśliwie, iż wielką krescytywę dlań zapowiadano. Mężczyzna był co się zowie, piękny, i na pokojach wstydu panu swemu nie czynił.
Nagle, wśród tego zawodu, bez żadnej przyczyny jawnej, która by się odgadnąć dawała, pan Henryk Lubiszewski jednego ranka zabrał się, z czym miał, i wyjechał na zawsze od księcia nawet go nie pożegnawszy.
Głucha wieść chodziła tylko, że dnia poprzedzającego scena jakaś bardzo gwałtowna zaszła między księciem a jego amanuentem. Lubiszewski jak oszalały wyleciał z pałacu i więcej do niego nie powrócił.
Froim dodawał, poruszając na to ramionami niedowierzająco, iż podejrzewano Lubiszewskiego o jakieś wysoko bardzo sięgające amory, które miały być nie bez wzajemności.
Na wieś swą powróciwszy Lubiszewski więcej się już na świat nie pokazał. Wpadł jak w wodę. Wiedział on o losach siostry i o jej życiu awanturniczym; oburzony nim, dom jej wymówił, a stosunki wszelkie z nią zerwał.
Z tymi bardzo szczupłymi i niepewnymi wiadomościami Damazy wybierał się do Chrzanówki, od Białej dobre mil pięć odległej. A ponieważ nie chciał, aby o jego obrotach ludzie wiedzieli, postanowił nie brać nawet z sobą Pawluczka i sam jeden konno przerznąć się lasami według danych skazówek. Przejeździwszy wiele po świecie, miał Damazy doświadczenia dosyć i w podróży, nawet po kraju nie znanym, poradzić sobie umiał. Wyjeżdżając do dnia z Białej, choć dnie były krótkie, spodziewał się na wieczór stanąć w Chrzanówce, przypuściwszy, że nie zabłądzi. Gdyby mu się to trafić miało, dla konia parę wiązek siana i woreczek z owsem brał na zapas, dla siebie — kawałek chleba i flaszeczkę wódki.
Z tą ufnością w Opatrzność, która dawniej odwagi dodawała — dniem niezbyt mroźnym, bo się na odwilż zanosiło, pan Damazy ruszył prosto przez błota zamarzłe na lasy. Konia miał, którego tak dobrze znał, jak on pana; przeżegnawszy się więc kłusa go puścił i zadumał się, co też los mu gotuje.
Droga wybrana, mało uczęszczana, niewiele utarta a mnogimi ścieżkami do lasu po drwa prowadzącymi pokrzyżowana, wymagała pilnej uwagi; nie zbłądził jednak Damazy i gdy po trzech godzinach dosyć szparkiej jazdy trafił na karczemkę w lesie, a tu się zaczął rozpytywać o Chrzanówkę, potwierdzono mu, iż był na dobrej drodze i o dwie już tylko mile odległości. Miał więc czas konia tu popaść, sam nieco spocząć; ale chcąc zasięgnąć wiadomości o Lubiszewskim, przekonał się, iż tu tak o nim mało wiedziano jak i w Białej.
Arendarz nawet rozgadywać się o nim wcale nie chciał.
Za dnia jeszcze, wyjechawszy z sosnowego lasu, podszytego krzakami, zobaczył nareszcie wieś, według opisu zdającą się być ową Chrzanówką. Ciągnęła się ona długim sznurem, na nie bardzo urodzajnej, piaszczystej równinie, a w jednym jej końcu widać było starą cerkiewkę drewnianą z dzwonnicą, w drugim, wśród drzew, dwór z wysokim dachem; kilka ogromnych krzyżów drewnianych, kilka olbrzymich sosen, pozostałych z dawnego lasu wśród pól, krajobraz ten smutny urozmaicały.
Z bijącym sercem dojechał Damazy do karczmy w pośrodku wsi, w której ani zajazdu nie było, ani stajni dla konia, tak podróżny był tu rzadkim zjawiskiem. Arendarz, przestraszony niemal widokiem jego, pokazał się w progu i znikł; do karczmy dla postawienia konia trzeba było niemal szturm przypuszczać. Na zapytanie o pana nikt mu odpowiadać nie chciał; żona arendarza schowała się do alkierza, a syn, z największą odrazą, zbywał go półsłowami. Musiał więc Damazy podnieść nieco głos, zażyć rozkazującego tonu i niemal zmusić gospodarza, aby konia przyjął i drogę do dworu wskazał.
Przed zmierzchem chciał być u Lubiszewskiego. Gdzie miał i mógł przenocować, stawało się wątpliwym, gdyż nie ufał już, aby go we dworze przyjęto jako gościa.
Z dala dwór wcale poczciwie wyglądał, daleko porządniej, czyściej, staranniej utrzymany, niż się spodziewać było można. W dziedzińcu, oprócz pary psów, nie było żywej duszy. Gdy furtka u przełazu zaskrzypiała, psy głowy podniosły i larum okrutnego narobiły. Chłopak w szarym kubraku wyszedł w ganek, zobaczył podróżnego, psy napędził i sam wystąpił przeciw niemu.
— Chcę się widzieć z panem, mam interes. Umyślnie z nim przybyłem — rzekł Damazy.
Zmierzywszy go oczyma ciekawymi, wyrostek słowa nie mówiąc zostawił go z psami w ganku, a sam zniknął we wnętrzu domu.
Długi czas upłynął, nim powrócił; skinął na Damazego i poprowadził go za sobą.
Jak na taką pustynię zapadłą i osławioną — dwór się prezentował bardzo pięknie i trudno było uwierzyć, że w nim nigdy nikt oprócz gospodarza nie gościł.
Począwszy od sieni, urządzony był z pewną wytwornością i smakiem zdradzającym zamiłowanie piękna i ładu. Czystość była rzadko naówczas gdzie u nas spotykana.
Wszedłszy do przyciemnionej izby gościnnej Damazy nie znalazł w niej nikogo. Miał więc czas lepiej się jej przypatrzyć. Przybrana była ze staroświecka w części, lecz starannie. Na kominie zegar stał gdański, który miesiące i dnie pokazywał, kilka obrazów ciemnych wisiało na ścianach, na półkach były puchary dawne, pozłociste.
U okna jednego stał stoliczek niewielki, pokryty kobierczykiem, a na nim leżała otwarta książka, jak gdyby ją tylko co ktoś tu porzucił.
Bardzo piękny portret, kobietę w młodym wieku wyobrażający, w ramach owalnych, wisiał na ścianie, a pod nim w mniejszych ramach sylwetka czarna i za szkłem zasuszona gałązka. We mroku na ostatku dostrzegł pan Damazy gitarę, rzuconą na małej sofce.
Wszystko to razem tak mało odpowiadało wyobrażeniu, które sobie o tej pustelni wytworzył gość przybywający, iż zupełnie się tym zbił z tropu i zapomniał, co przygotował był do rozmowy z Lubiszewskim.
Wtem kroki męskie, śmiałe, żywe, dały się słyszeć z drugiego pokoju i wszedł mężczyzna słusznego wzrostu, wyprostowany, na swój wiek wyglądający młodo, chociaż włosy miał siwiuteńkie, wąsy i brodę białą. Twarz jego, piękna bardzo, duże oczy czarne wyraziste, postawa miały w sobie coś niemal pańskiego. Z dala począł się przypatrywać pilnie Damazemu i skłonieniem głowy go powitał.
— Przybyłem umyślnie do pana dobrodzieja — odezwał się pozdrawiając go Damazy — czy mi wolno będzie sprawę, z którą przy jechałem, wyłuszczyć? Prosiłbym o chwilę cierpliwości.
— Siadaj pan — rzekł krótko gospodarz — słucham go.
— Wiem o tym — począł przybyły — żeś pan dobrodziej uznał za słuszne zupełnie się wyrzec wszelkich stosunków z siostrą swą, panią Zaborską. Ani nie będę wchodził w powody, ani starał się jej bronić. Na nieszczęście pani Zaborska zasłużyła może na to, ale ma córkę, nieszczęśliwą ofiarę...
Lubiszewski się ironicznie uśmiechnął i wyjąknął:
— Ach!
— Czy pan wiesz, jaki los jej zgotowano? — zapytał Damazy.
— Nic nie wiem o Zaborskich i nic się o nich dowiedzieć nie pragnę — odezwał się gospodarz. — Niezmienne jest postanowienie moje: żadnego z nimi nie mieć stosunku.
Jakby tego ostatniego zapewnienia nie słyszał wcale, Damazy mówił dalej:
— Zaborska z własnej winy popadła w wielką nędzę. Córka jej, już dorosła, piękna bardzo i warta politowania dziewczyna, zwróciła oko księcia chorążego — dziś one obie są na zamku w Białej, a ta nieszczęśliwa z rozpaczy umiera.
Czoło Lubiszewskiego zmarszczyło się strasznie.
— Jaśnie oświecony ma fantazje! — zawołał z tłumionym gniewem. — Cóż na to kto może? Tym panom u nas wszystko wolno; ani sądu na nich nie ma, ani prawa, ani kary.
Począł się śmiać.
— Książę krajczy w Czarnawczycach cały seraj przez długi czas pod kluczem trzymał, żonę i dzieci morzył głodem; szalał lat wiele, dopóki wreszcie, duchowieństwo zaczepiwszy, nie dostał się do Słucka na więzienne rekolekcje. I to, widzisz asindziej, trybunałowi go ani prawu nie oddano, ale sama familia uwięziła, sąd złożyła, dekretowała rekluzję, wzięła majątek w zarząd, libertowała żonę, a ten książę, ten chorąży, co sobie pannę Zaborską upodobał — zamknął brata w Słucku.
Lubiszewski wstał wielce poruszony i śmiać się zaczął, oczy mu pałały gniewem.
— Czegóż asindziej żądasz ode mnie? — dodał. — Abym się ja wdał z chorążym w walkę o pannę Zaborską! Hę? aby mi wieś najechano, dwór spalono, a mnie wzięto do lochu w Białej i posadzono czekać dnia sądu — ale chyba Bożego!
Śmiał się znowu Lubiszewski, ale nagle śmiech ten ustał. Siadł, podparł się na ręku i zamilkł.
— Ja wcale tego od pana nie wymagam! — rzekł Damazy.
— Ale co mnie ma Zaborska obchodzić? — zawołał gospodarz, a po małym przystanku spytał: — Któż waćpan jesteś? amant panny Zaborskiej?
Zaczerwienił się mocno Damazy.
— Nie jestem ani byłem amantem panny Faustyny — począł.
— A! imię ma Faustyny! piękne wcale imię! — szyderczo wtrącił gospodarz.
— Znałem ją od dziecka i kochałem, kocham, los mnie jej obchodzi, życiem gotów dać, aby ją wyzwolić.
— Życie? proszę, życie — ciągle z szyderstwem mówił i goryczą Lubiszewski. — Życie byś dał, aby cię później za to zdradziła i na dudka wystrychnęła! Ale to inaczej nie może być. Jaka matka, taka córka, a zresztą one są takie wszystkie, co do jednej.
Mówił to z jakąś namiętnością gwałtowną, że Damazy, który tu przybył z gorączką — dziwnym skutkiem, często się objawiającym — ostygł znacznie i czuł się śmielszym, niż był.
— Wszystko to być może — odparł — ja świata nie znam, ale dziś kocham, lituję się serdecznie i życie stawić gotów jestem.
— Cóż mnie do tego! — przerwał Lubiszewski — wszystko to są rzeczy zupełnie obce.
— Raczysz mnie pan wysłuchać do końca? — spytał Damazy.
— Historia jest ciekawa! zaprawdę, czemuż nie! — śmiejąc się swym niezdrowym, gniewnym śmiechem odparł Lubiszewski. — Ponieważ pan fatygowałeś się aż tu, aby mi ją opowiedzieć...
— Jestem zdecydowany — ciągnął dalej Damazy z energią zimną — stawić życie dla wyzwolenia panny Faustyny, którą kocham. Z tęsknoty za nią opuściłem Lunewil, gdziem miał zaszczyt być w służbie króla Stanisława.
— No, proszę! — spoglądając ciekawiej ku niemu odezwał się Lubiszewski.
— Od nikogo nie żądam pomocy osobistej, ale — jestem zmuszony — choć z upokorzeniem — błagać pana, jako krewnego, którego los tej ofiary obchodzić przecie może...
— Nic a nic! — zawołał gospodarz.
Damazy wstał ze stołka.
— Mów waćpan, czego żądasz! — wtrącił Lubiszewski.
— Jestem szlachcic, zowię się Damazy Butrym — mówił przybyły — zdaje mi się, że moje szlacheckie słowo coś jest warte. Tym słowem ręczę i uroczyście poprzysięgam, iż jeśli żyw będę, pożyczkę powrócę — potrzebuję pieniędzy!
Rozpaczliwie prawie wyrzekł ostatnie słowa, a na czoło pot mu wystąpił.
— A jeżeli żyw nie będziesz? — spytał Lubiszewski szyderczo.
— Jest nas dwóch braci — dodał Damazy — Marcjan służy za podłowczego u księcia chorążego; gdybym zginął — wiem, że odda za mnie.
Gospodarz wstał ze swego siedzenia.
— Waćpanu się w głowie pomieszało — rzekł. — Powiadasz, że ta panna Faustyna jest na zamku, w jego pazurach, w łapach tego niedźwiedzia — i waćpan, goły, bez grosza, sam jeden, myślisz porwać się na niego, aby mu tę pastwę odebrać!
— Tak! — odparł krótko Damazy.
Lubiszewski przypatrywać mu się zaczął z uwagą.
— Ile waćpan masz lat? — zapytał.
— Dwadzieścia sześć — rzekł Damazy.
Gospodarz, złożywszy ręce na piersiach, stał i śmiał się.
— I byłeś waćpan w Lunewilu, na dworze „filozofa dobroczynnego“! — począł szydersko — no i powracasz do kraju tak niedojrzałym, jak gdybyś nigdzie na nauce nie bywał, nic nie znał, nie słyszał, nie widział!
Śmiech się rozpoczął znowu; nie robił on jednak żadnego wrażenia na Damazym, który, raz zrozpaczywszy, aby mu się tu powieść mogło, znosił, co go spotykało, cierpliwie.
— Ja dla tego samego nie powinienem dać i nie dam nic waćpanu, że to by go mogło wprost pod katowski miecz oddać — rzekł Lubiszewski.
— A ja, jeśli u pana nie dostanę — przerwał Damazy — mam najmocniejsze postanowienie choćby na gościńcu kogo rozbić, a pieniędzy sobie sprokurować.
— I to wszystko dla panny Faustyny! — zaśmiał się Lubiszewski — dla faworyty księcia chorążego, dla córki tej kobiety, której ja bez obrzydliwości wspomnieć nie mogę.
Damazy milczał chwilę.
— Nie znasz pan Faustyny — rzekł zimno.
— Znam je wszystkie! — odparł gwałtownie Lubiszewski. — Po matce Ewie wzięły spadek w równej mierze. Panna Faustyna może nawet kochać go, nie przeczę, ale zdradzi nie dziś, to jutro.
Sam waćpan powiadasz, że nie masz nic — ona już do zbytku nawykła, ubóstwa nie zniesie. Zostaw ją, gdzie jest, weźmie spuściznę po księciu i znajdzie sobie męża, nie tak wybujałej wyobraźni jak waćpan, i będzie z nim szczęśliwsza.
Damazy znużony już był tą rozmową.
— Odmawiasz mi pan? — zapytał sucho.
— Odmawiam — rzekł żywo Lubiszewski — popełniłbym kryminał, dając mu nóż, którym się chcesz zarżnąć. Jesteś mi wprawdzie nieznajomym, obojętnym równie jak te dwie kobiety, ale do samobójstwa pomagać się nie godzi.
Butrym się skłonił z lekka i zwrócił ku drzwiom. Na dworze, podczas rozmowy, dobrze się już zmierzchło. Lubiszewski postąpił za gościem kilka kroków.
— Czekaj waćpan — rzekł — nie mam we zwyczaju nikogo przyjmować, ludzi nie lubię i nie żyję z nimi; lecz, bądź co bądź, na noc do Białej nie pojedziesz:
wilcy cię zjedzą, nim Radziwiłł rozedrze. W karczmie noclegu nie znajdziesz: proszę zanocować we dworze, bardzo proszę.
— Będę panu ciężarem, jeśli ludzi nie lubisz — rzekł kłaniając się Butrym.
— Jutro waćpan pojedziesz, a ja zostanę z moją ulubioną samotnością. Nocuj waćpan.
Takim jakimś głosem ostatnie wypowiedział zaproszenie, że Butrym, zawahawszy się — pozostał.
— Siadaj i spocznij — rzekł Lubiszewski — ja powracam zaraz.
Smutny, podrażniony, lecz daleko spokojniejszy na duchu, niż po otrzymanej odmowie być mogło, Damazy siadł i zadumał się. Całodzienna jazda, choć nawykłego do konia, znużyła. Spuścił głowę, szukał innych środków. Na Lubiszewskiego nie rachował nic — trzeba było wymyślić co innego. Ale co?
Po chwilce wniesiono światło w srebrnych lichtarzach i gospodarz wolnym krokiem powrócił do pokoju. Nie mówił nic, przechadzał się niespokojny jakiś.
Stanął potem i o Lunewil zaczął rozpytywać, na co Damazy odpowiadał dość krótko i niechętnie. Czuć w nim było myśl czym innym zajętą.
Rozmowa ta, nie idąca łatwo, zaledwie się rozpoczęła, gdy znać dano do wieczerzy. W domu wcale nie było można dostrzec tego, że gospodarz żył jak osamotniony pustelnik: wszystko było jakby przygotowane do przyjęcia ludzi, wytworne, wymyślne, przystrojone. Służba szła cicho i sforno; wieczerza, której umyślnie warzyć dla gościa nie miano by czasu, zastawiona była obficie i smaczno. Podano wino przednie.
Damazy, zgłodniały od dawna, skazany często na chleb i piwo, jadł z młodzieńczym apetytem. O tym, z czym przybył, ani słowa nie było wzmianki, jak długo u stołu siedzieli.
Wrócili potem do bawialni.
Damazy uważał, że Lubiszewski z wielką jakąś ciekawością mu się przypatrywał, badał twarz jego, nie spuszczał go z oka na chwilę.
— Powiedzże mi waćpan — odezwał się, gdy zasiedli w gościnnym pokoju po wieczerzy — ten szalony zamysł wykradzenia jakim sposobem chcesz przyprowadzić do skutku?
— Jeszczem dobrze nie osnuł, co i jak pocznę — rzekł Damazy — ale panna się zgodziła na ucieczkę. Książę ma wyjechać na sejm do Warszawy, dobiorę chwilę, wymknie się z zamku i — puścimy się w świat, w lasy, bez drogi.
Załamując ręce Lubiszewski znowu dawnym śmiechem zaczął chichotać.
— A pogoń? — zapytał.
— A Opatrzność boża! — odparł Damazy.
— Rzadko ona szalonym sprzyja, a waćpan istotnie ją chcesz tentować — mówił gospodarz. — Sto przeciwko jednemu stawić można, iż na pierwszej mili was ułapią.
— Może być! — rzekł Damazy — ale jeżeli jest choć jeden przeciwko stu, że się uciec uda, ona i ja postanowiliśmy próbować. Oboje nic do stracenia nie mamy.
— Waćpan masz brata w służbie u księcia! Czy on ci się ofiarował z pomocą? — zapytał gospodarz.
— On! gdzież tam! Wiedzieć nie chce o niczym — począł Damazy chłodno.
— Przez niego więc możesz wiedzieć, że są nieprzezwyciężone trudności, on waćpana powinien był zreflektować.
— Tu żadna refleksja skutkować nie może, gdzie desperacja radzi i panuje.
— Szaleństwo — dodał ruszając ramionami Lubiszewski. — Nazwałbym to heroizmem, gdyby przedmiot wart był poświęcenia — ale córka Zaborskiej!
— Nie znasz pan Faustyny! — powtórzył Damazy.
— Jakże się tam anioł mógł urodzić i wychować pod skrzydłami takiej niegodziwej — Zaborskiej! — z oburzeniem odparł Lubiszewski. To wprost rzecz niemożliwa. A dziś, gdy ta dziewczyna przeszła jeszcze przez ów dwór bialski...
— Padła ofiarą, ale niewinną! — rzekł uparty Damazy.
— Waćpan jesteś naiwny jak dzieciak! — dokończył gospodarz z gniewem. — Są fatalizmy, słowo daję, życia ci się zbyć pilno.
Damazy na to nie odpowiedział wcale.
Lubiszewski krokiem namiętnym począł się przechadzać po pokoju, jak gdyby walczył z sobą. Nie mówił długo nic. Parę razy sam się do siebie rozśmiał i westchnął. Tymczasem późno się zrobiło i Damazy, nie chcąc już przeciągać rozmowy przykrej a bezużytecznej, wstał za czapkę biorąc.
— Pożegnam pana — rzekł dziękując mu za gościnność jego.
— Możesz spocząć przez jutro...
— Muszę powracać.
— Co cię tam pędzi?
— Mój los — rzekł smutnie Damazy. — On to wygnał mnie z Lunewilu, gdzie mi z łaski króla dobrze było. Temu pan nie uwierzysz; jest w człowieku głos, co mówi mu, gdzie i kiedy co czynić ma, a rozkazuje. Rad by się czasem sprzeciwił: nie może, tak, i tego poznać nie potrafi, czy głos ten bożym jest, czy nieczystym.
— Fatalista z waćpana! — odparł z uśmieszkiem, ale smutnym, Lubiszewski. — Nie będę go więc wstrzymywał, choć mi żal młodości waszej.
Poprowadził go do drzwi i zawołał służącego, aby sypialnię pokazał, a na progu odezwał się uprzejmiej:
— Proszę waćpana, abyś jutro nie widząc się ze mną nie opuszczał Chrzanówki. Mam parę słów do powiedzenia.
Szedł tedy dosyć smutny Damazy za sługą, ale na myśl mu przychodził biedny koń jego, który w nędznej szopie nie napojny miał nocować, i żal mu się go zrobiło wielce.
— Mój przyjacielu — odezwał się do chłopaka — zrobiłbyś mi przysługę znaczną, za którą bym ci się odwdzięczył, gdybyś znalazł sposób zaprowadzenia mnie, bo sam nocą nie dam sobie rady z psami waszymi, do mojego konia, któregom u Żyda zostawił.
— Koń dawno u nas w stajni, napojony, nakarmiony i słomy mu podesłano, żeby się wyleżał — rzekł chłopak — bądźcie, panie, spokojni.
Odetchnął Damazy lżej.
— Niechże wam Bóg płaci! to i ja zasnę spokojniejszy; a zbudź mnie, proszę, gdy dzień się robić zacznie.
W izbie dla siebie przeznaczonej znalazł Damazy łóżko aż nadto wygodne, na którym i ze zmęczenia, i ze zgryzoty ległszy, zasnął zaraz twardo.
Lubiszewski mu się wydał tak osobliwym człowiekiem, jakiego w życiu nie widział, zdziczałym i zgrzybiałym w tej samotności, a mimo to obyczaju, na szlachcica, nazbyt pańskiego. Nie mógł go cale zrozumieć. Było w nim coś, co od niego odstręczało i co do niego ciągnęło. Gdy się obudził z rana, chłopca postrzegłszy u łóżka stojącego, w oknie był dzień biały; pośpiesznie się więc odziewać począł, aby nadto się do Białej nie opóźnić, zwłaszcza że pod samym miasteczkiem lasy były, w których po nocy łatwo mógł zabłądzić.
Ze śniadaniem czekał go już gospodarz, odziany jak wczoraj, ale twarzy spokojniejszej. Mowy już o Zaborskich nie było wcale, zagadywał go tylko o księcia i co tam na dworze słychać było, ale Damazy, swoim zajęty, mało co wiedział. Gdy się śniadanie skończyło, wstał Butrym, dziękując a żegnając; powstał i Lubiszewski.
— Odmówiłem waćpanu wczoraj pożyczki i na ten cel, na który jej żądałeś, dziś też odmawiam — rzekł — ale mam nadzieję w rozumie waćpana, że od szalonej tej imprezy odstąpisz: więc żebyś, dopóki sobie miejsca nie wynajdziesz, treski nie miał, ofiaruję, co mogę. Oddasz mi, gdy będziesz mógł. Skryptu żadnego nie wezmę. Niech Bóg prowadzi!
To mówiąc wałeczek zawiniętego w papier złota wcisnął w rękę uradowanemu Damazemu i nim ten, zdziwiony, zebrał się na podziękowanie, ukłonił się, wyszedł i drzwi za sobą zamknął.
Dziękując Bogu za ten niespodziany zasiłek, pobiegł żwawo Damazy do stajni, gdzie koń nakarmiony stał już w kulbace i tylko popręgi trzeba było lepiej podciągnąć, aby był gotów do drogi. Dawszy stajennemu na piwo, bo mu i siano przytroczyli, i owsa w woreczek nasypali, siadł na konia Butrym z takim weselem w duszy, jakby już był nad księciem chorążym zwycięzcą.
Za wioskę się wybrawszy, u krzyża koniowi zwolnił kroku, bo chciał się przekonać, ile mu też pożyczył Lubiszewski. W ruloniku było sto czątych, jak oblał, suma tak niespodziewanie wielka, że Damazy chciał powrócić dla podziękowania, ale czasu nie miał. Pilno mu było okrutnie do Białej, aby z pomocą takiego grosza co najrychlej swoją ukochaną ratować. Był teraz najpewniejszy, że mając za co ręce zaczepić dopnie wszystkiego, czego zechce. Z innym też humorem, poświstując, podśpiewując, konia klepiąc po szyi, sam do siebie przemawiając, wracał dawną, już znaną, drogą do Białej.
Mało co wypocząwszy w owej karczemce leśnej, sam się nie czując głodnym, puścił się co rychlej w dalszą drogę spodziewając się dobrze przed wieczorem stanąć u Froima. Miał też na myśli albo karteczką znowu, co łatwym nie było, albo osobiście, co jeszcze trudniejszym, dać znać Faustysi, aby się miała w pogotowiu, bo się wszystko składało szczęśliwie.
Droga wszakże po południu nie mogła iść bardzo spiesznie; odwilż była coraz większa, koń sobie pod kopytami śniegu nabijał, potykał się, szedł ciężko. Przez błota zaś, które skracały drogę, już się puszczać było trudno, bo stały pod wodą. Musiał więc je okrążać i na Wólkę powracać.
Mrokiem już zbliżył się do miasteczka wyjechawszy z lasu i postrzegł wieżę zamkową, farę, reformatów i mury bazyliańskie. Opar jakiś, gdyby mgła, unosił się nad nimi i zasłoną je na pół przejrzystą okrywał. Damazy miał na groblę wyjechać, gdy, zapatrzony na miasto, czuł, że koń stanął, i obejrzawszy się postrzegł obdartego Żyda, który Froimowi czasem posługiwał, za uzdę trzymającego wierzchowca.
Chaimek miał minę wielce przepłoszoną, był zdyszany, bełkotał coś i rękami w przeciwną stronę ukazywał, z której właśnie przyjeżdżał Damazy. Nim się go miał czas dopytać, o co chodziło, czego chciał, Żydek pośpiesznie opierającego się konia, któremu się chciało do stajni, zawrócił prawie gwałtem.
— Co się dzieje! — zakrzyczał Damazy — czyś oszalał!
Chaimek, drżący, mówić nie mógł.
— Aj! — wyjęknął wreszcie. — Froim kazał stać, pilnować i powiedzieć wam, żebyście się na miasteczko nie pokazywali. Coś się stało: nie wiem, szukają was. Froim mówi, że na zamek chcą wziąć.
Osłupiał Damazy.
— To nie może być! — zawołał.
— Co, co nie może być, jak nie może być? Froim powiada, abyście nie śmieli teraz tu jechać.
— Czyś oszalał!? A z Pawluczkiem co się stało? — zapytał.
— Jego schowali gdzieś — mruczał Chaimek — za wami całe miasteczko strząsł Wolski.
Niespodzianie tak schwycony przy nadchodzącej nocy, Damazy zrazu ani wiedział, co pocznie. Dokądby się mógł schronić, nie miał wyobrażenia. Do najbliższej karczmy w lesie było blisko mili, a i ta, stojąc na gościńcu, nie dawała bezpiecznego schronienia.
— Idźże ty sobie, podziękuj Froimowi i nie troszcz się o mnie — rzekł do Chaimka zsiadając z konia, którego wziął za tręzle i do pierwszej chaty poprowadził. Chaimek, rad, że się uwolnił, nogi za pas wziąwszy pokłusował do miasteczka. Damazy całą już swą przytomność umysłu odzyskał. W chacie właśnie stał u proga gospodarz. Damazy wprost się do niego zwrócił, opowiadając, że był posłany od Flemminga z pismem do księcia, ale mu koń czegoś zasłabł, więc prosi, aby go do stajni przyjął do jutra, gdyż on sam, choć pieszo, na zamek pośpieszyć musi.
Zapłaciwszy tynfa a przyrzekłszy drugiego, konia sam do stajenki wprowadził Damazy i ufając w to, że się ściemniło, a on tu tak bardzo znanym nie był, śpiesznym krokiem śmiało szedł do miasteczka. Miał zawsze to przekonanie, że zuchwalstwo najlepiej ludzi z tropu zbija, a tchórzostwo gubi.
Nie wiedział jeszcze sam, dokąd się uda, lecz miał czas namyślić się, nimby dostał się z grobli i przedmieścia do miasta. Tu w oczy mu pierwszy wpadł klasztor reformatów; znał ojca Remigiego, nie miał zresztą wyboru; żywiej jeszcze niż wprzód zbliżył się do furty. Nie była to właściwa godzina do posłuchania, lecz czekać do jutra było niemożebnym. Wprost więc do celi gwardiana się skierował nie bacząc na to, że tam mógł właśnie najprędzej kogoś zastać.
Cudem prawie ojciec Remigi był sam na sam z ojcem Pacyfikiem, już odchodzącym.
Gwardian, zobaczywszy w progu przybyłego, aż zadrżał, a po wyjściu ojca Pacyfika ręce załamał.
— Cóż, ty tu przyszedłeś?
Damazy nie dając dokończyć pocałował go w rękę.
— Nie, ojcze gwardianie, nie żądam, ale w imię Chrystusa Pana, przenocuj mnie tylko, choćby gdziekolwiek. Jutro, po pierwszej mszy świętej już mnie tu nie będzie.
— Chyba nie wiesz, że cię po całym mieście szukają! — odparł gwardian — a ty im w paszczę leziesz.
— Dopierom się dowiedział i nie rozumiem, czego mogą chcieć ode mnie — rzekł Damazy. — Jutro się to wyjaśni, ale — ojcze! klasztory zawsze za schronienie nawet zbójcom służyły, a jam jeszcze nie zabił nikogo.
Gwardian się zmarszczył okrutnie, rękę podniósł do góry, coś palcem pokazał, szepnął i wyjść kazał za drzwi.
Dnia tego, gdy Damazy się do Chrzanówki wybierał, z rana Faustysia za krosnami siedziała i popłakiwała. Z matką od wczoraj nie mówiły do siebie; dziewczę dla zabicia czasu rzuciło się do roboty, przy której choć na chwilę zapomniało o swym położeniu. Ku południu Faustysia uczuła się tak znużoną łzami, bezsennością i robotą, że rzuciwszy krosna poszła do sypialni swej i tam położyła się na kanapce.
Napadały ją takie chwile obezwładnienia, w których potrzebowała nieruchomie przesiedzieć, poleżeć, nie myśląc nic i nie robiąc.
Matka, ile razy się z córką powaśniła, chodziła niespokojna, przepatrując tym pilniej ruch jej każdy. Zaraz po odejściu Faustysi stara Zaborska wsunęła się do jej pokoju, przybliżyła do krosien, poczęła się rozpatrywać wszędzie. Oko jej, niespokojne, najmniejsze szczegóły mogące zdradzić usposobienie córki badało chciwie.
Na krosnach leżał porzucony kłębuszek włóczki, na którym już jej wiele nie było. Spod nici pokrzyżowanych wyglądały cztery różki papieru zapisanego. Zaborską uderzył charakter na nim nie znany.
Schwyciła kłębuszek i po cichu wyszła do swojego mieszkania, gdzie natychmiast włóczkę gorączkowo na inny papier przewijać zaczęła. Oczy jej, pożądliwe, już na papierku tym coś podejrzanego, coś strasznego odszukiwały. Ręce drżały z niecierpliwości. Na ostatek pozbyła się włóczki, rozwinęła papier.
Był to pierwszy liścik Damazego do Faustysi, oznajmiający jej o przybyciu, zawiadamiający, że się do niej dostać musi i że z Lunewilu dlatego tylko rzuciwszy wszystko przybiegł tu, aby ją wyrwać ze szpon chorążego.
Co prawda, Damazy w Lunewilu o losie Faustyny nie wiedział, tęsknica go stamtąd wypędziła, lecz teraz mu się wszystko w głowie poplątało.
Chociaż podpisu na kartce nie było, Zaborska łatwo się domyślić mogła, kto ją pisał. Trwoga ją ogarnęła niewypowiedziana i złość razem przeciw Damazemu i córce.
Nie szło jej może tyle o dziecko, ile o siebie samą. Wszystko, co ona takimi ofiarami przygotowała, mogło runąć. Złym znakiem było to, że Faustysia tę kartkę ukryć się starała i nic o niej nie powiedziała matce. Istniał więc spisek.
Zaborska jak szalona rzuciła się, zrazu sama nie wiedząc, co ma wprzódy czynić: zawołać Wolskiego i wszystko mu wyjawić czy rozmówić się z córką?
Gniew ją taki roznamiętniał... gdyby była mogła, biłaby i mordowała.
W takim stanie wiedziała sama, że niebezpiecznie było spotkać się z Faustysią; musiała więc ochłonąć i nieco machinalnie przeżegnała się kilka razy, przeszła po izbie i odczytawszy list raz drugi, w ręku go trzymając, jeszcze drżąca, ale już nieco uspokoiwszy się, pobiegła do córki.
Dziewczę leżało jeszcze, gdy matka z papierem, podniesionym wysoko, wpadła i stanęła przed nią. Na widok listu Faustysia krzyknęła zasłaniając sobie oczy.
— Znasz ty to, niegodziwa jakaś? znasz? hę? liściki tobie odbierać od amantów i przeciwko mnie i księciu spiskować! Patrzaj ją, tę trusię wstydliwą!
Tchu Zaborskiej zbrakło, zaniosła się jękiem płaczliwym, więcej wybuchem złości niż strapienia. Faustyna, blada, podźwignęła się z kanapki, twarz jej stała się posępną — czekała z rezygnacją. Z początku chciała coś odpowiedzieć, potem rozważyła, że milczenie będzie najlepszym. Cóż zresztą mogła powiedzieć matce, która w ręku miała dowód jawny porozumienia z Damazym?
Milczenie córki, która się nawet tłumaczyć nie chciała, zwiększyło jeszcze gniew matki. Zaczęła miotać się i wykrzykiwać.
— Sam Pan Bóg mnie chciał uratować dając w ręce ten liścik. Teraz ja cię dopiero zamknę i obsadzę strażą, a niegodziwą jestem, jeżeli dziś ten przeklęty Butrym w lochu nie będzie siedział!
Na wspomnienie Butryma krew uderzyła na twarz Faustynie; ale prosić za nim nadaremnie — na co by się było zdało?
Przedłużyło się więc jej milczenie uparte. Nie mogąc dobyć ani słowa z córki, Zaborska znowu rzucać się zaczęła, ręką w stół bić i odgrażać, nareszcie w łzy gniewu się rozpłynęła.
Płakała, ale był to płacz jędzy, która się czuje bezsilną.
— Jeszcze jej tu źle! Uciekać, uciekać, aby złapali i razem z tym łotrem do więzienia wtrącili, a mnie stąd wygnali! Otóż to przywiązanie do matki, co sobie dla niej od ust odejmowała, aby tę niewdzięcznicę wychować.
Faustyna ani się poruszała, ani odpowiadała.
Zaborska widząc w końcu, że nic z niej nie dobędzie, rzuciła na nią oczyma groźnymi — krzyknęła:
— Czekajże! — i wybiegła od córki.
Natychmiast posłała po Wolskiego, nie wahała się już wszystkiego mu wyjawić, list pokazać, byle ratował. A tym pewniejszą była, iż się gorąco weźmie, że od niejakiego czasu widziała go rozmiłowanym w Faustysi.
O tej porze dnia Wolskiego znaleźć w jego mieszkaniu trudno było. Niezmiernie czynny, choć nie miał dla siebie żadnego zatrudnienia wyznaczonego, mieszał się do wszystkiego. Pełno go było wszędzie, szczególniej tam, gdzie się nie spodziewano. Więzienia, kordegarda, kancelarie, izby czeladne, stajnie obiegał co dnia, wypatrując, co by mógł donieść, kogo oskarżyć. Niekiedy, jeżeli mu się winny mógł okupić sowicie, dawał się przebłagać — lecz tych, do których niechęć czuł, ścigał nieubłaganie.
Fraucymer księżnej nie był też wolny ani od jego strasznych umizgów, ani od szpiegostwa. Obawiała się go chorążyna wiedząc, że gdyby miał co, ważyłby się donieść i na nią.
Służąca wyprawiona po Wolskiego nie znalazła go w jego mieszkaniu i byłaby powróciła z niczym, gdyby się z nim nie spotkała przypadkiem i nie powiedziała mu, że stara Zaborska czegoś płacze i lamentuje, a na gwałt widzieć się z nim potrzebuje.
Czując, że musiało chodzić o Faustynę, poszedł natychmiast Wolski.
— Co się dzieje? — krzyknął, stojąc w progu, na widok Zaborskiej zapłakanej, z twarzą zaognioną.
— Nieszczęście! sądny dzień — zawołała stara biegnąc ku niemu. — Wszak to ten niepoczciwy Butrym tu jest, co mi się do Faustysi zalecał, i kto go wie, na co się ważyć gotów.
— Był, ale go nie ma — odparł Wolski.
— Jak to, nie ma? ano, patrzże, czytaj! — I list mu do oczów przytknęła.
Wolski go przebiegi oczyma szybko, usta ścisnął, głową pokręcił, papier złożywszy do kieszeni schował i dopiero na Zaborską spojrzał.
— A jakimże się to sposobem do rąk jejmości dostało? — spytał.
— Prawdziwą Opatrznością boską — rzekła Zaborska. — Dziewczyna odebrawszy to słowa nie pisnęła przede mną, nawinęła włóczkę na list — dziś patrzę — jest! O małom nie omdlała.
— A cóż ona?
— Jak słup, słowa od niej nie dopytać. Rób z nią, co chcesz — milczy — lamentowała stara — choć ją bij, choć ją pal — taka natura.
Wolski się zadumał.
Nic dla niego przyjemniejszym być nie mogło nad ten przypadek. Nie cierpiał Marcjana Butryma, właśnie za to, że książę go lubił i coraz mu się życzliwszym okazywał, dlatego że z psami i żywym zwierzem doskonale się obchodzić umiał.
Podłowczy musiał być zamieszany w sprawę brata, a Wolski nieochybnie spodziewał się, że jemu nadzór powierzą nad Zaborskimi, co da mu.możność zbliżenia się do Faustysi.
Stara jejmość lamentowała przed nim, ręce łamiąc i powtarzając ciągle:
— A ja nieszczęśliwa! — gdy Wolskiemu oczy się śmiały, tak był rad z tego zdarzenia.
Mógł z niego wielkie wyciągnąć korzyści. Minę tę jednak wesołą pokrył wyrazem surowym zaraz i odezwał się poważnie do Zaborskiej:
— Bądź jejmość o siebie spokojna — no i o córkę; nic się nie stanie, owszem, ponieważ doniosłaś sama, książę pan wynagrodzi. Ale ja muszę natychmiast iść z raportem, bo z tym ptaszkiem nie ma co — trzeba go złapać. Brat o nim wiedzieć powinien. Do księcia idę po rozkazy.
Zawinął się to powiedziawszy Wolski i od progu jeszcze powtórzył:
— Bądź jejmość spokojna! — i wprost ruszył do księcia.
Chorąży właśnie był w ważnej jakiejś konferencji z szambelanem Kaszycem; przerywać mu jej nie było sposobu. Musiał zrezygnowany Wolski czekać w antykamerze, a wiedział, że gdy się Kaszyc albo Matusewicz dostali do chorążego, konferencji z nimi końca nie było. Chorąży śmiertelnie się nudził sprawami publicznymi, jeżeli one nie tyczyły się bezpośrednio jego interesów familijnych i osoby; ale rad był odegrywać rolę statysty i słuchał cierpliwie rozpraw nieskończenie długich. Matusewicz, równie jak szambelan Kaszyc, znali go, że znudzony w końcu dał z siebie wyciągnąć, co chcieli; obaj też nauczyli się w obcowaniu z nim postępować nader ostrożnie, bo obcesowo nikt z nim nic nie wskórał.
Miał więc czas dostateczny Wolski, zasiadłszy w kącie na krześle, obmyślić, jak z tą wiadomością do księcia przystąpi i jak z niej sobie całe uczyni meritum.
Już się zbliżało południe, gdy na ostatek Kaszyc się wybrał redagować jakiś akt, a gdy drzwi otworzyły się, książę postrzegł Wolskiego i kiwnął nań, aby wszedł.
Ten, nastroiwszy twarz, jak się należało, przelękłą i poruszoną, wsunął się do gabinetu i dając znaki księciu odciągnął go daleko od wnijścia.
Zapowiadało to już jakąś tajemnicę, książę chorąży zmarszczył się.
— Cóż tam?
— Sam nie wiem, jak jaśnie oświeconemu panu nawet o tym oznajmić — rzekł Wolski — o mało się nie stało wielkie nieszczęście — Pan Bóg łaskaw, żem czuwał.
— Cóż? co? — wtrącił niecierpliwie chorąży.
— Jakiś furfant, brat tego podłowczego Butryma — mówił Wolski — który się podobno dawniej zalecał do Zaborskiej, przybył tu potajemnie, no i słyszę, chciał się podkraść i namawiał podobno ją, aby z nim uciekła.
Księciu na te słowa krew tak buchnęła do głowy, że się aż na nogach zachwiał, za piersi pochwycił; oczy mu mało nie wyskoczyły z powiek, usta się wydęły.
— Schwytać łajdaka i na szubienicę! — krzyknął. — Coś ty, malowany?
— Ja właśnie wszystko to odkryłem — mówił spiesznie Wolski — już teraz nie ma niebezpieczeństwa — ale to zuchwalec, o włos...
— Gdzież on jest? gdzie? spod ziemi go dobyć! — wrzasnął chorąży.
— Ja przyszedłem po rozkazy do jaśnie oświeconego pana — ciągnął dalej Wolski. — Natychmiast pogoń za nim zarządzę, ale naprzód trzeba brata, podłowczego Butryma, nacisnąć, bo nie może być, ażeby on o nim nie wiedział i z nim nie był w spółce.
— Wołać, niech mi go tu zaraz za uszy przyciągną! — odezwał się chorąży i podniósłszy głos ku przedpokojowi, krzyknął.
— Sawery! sam tu! Sawery!
We drzwiach hajduk się ukazał.
— Podłowczego Butryma dawaj mi tu natychmiast!
Mówiąc — sapał książę, kaszlał i miotał się w strasznym gniewie.
— Niech jaśnie oświecony pan już będzie spokojny — rzekł Wolski — ja w tym — nic złego stać się nie może. Na czasie odkryło się wszystko. Zaborska stara pomogła mi: to kobieta, co dla waszej ks. mości życie by dała.
O Faustynie Wolski nie wzmiankował. Chorąży musiał się zeprzeć na krześle, nogi mu dygotały, a usiąść nie mógł; nadto był jeszcze poruszony.
Mieszkanie podłowczego tuż się znajdowało, hajduk go znalazłszy w nim nie dał się nawet przeodziać i przyprowadził do księcia.
Spojrzawszy na księcia, Butrym, i zobaczywszy stojącego na boku Wolskiego, nie mógł już wątpić, że tu się na jakąś straszną burzę zebrało i że był o coś obwinionym.
Chorąży rzucił się nań z impetem.
— Gadaj! gdzie brat? gdzie ten zdrajca? coście z nim spiskowali?
Butrym nie namyślał się długo.
— Brat mój był u mnie w przejeździe — rzekł — wyprawiłem go stąd, bo tu robić nie miał co. Więcej o nim nie wiem nic.
Wolski się uśmiechnął, książę zżymnął.
— Kłamiesz! — zawołał — gadaj prawdę! Wiesz, że ze mną żartów nie ma.
— Nie kłamię nigdy, mości książę — zawołał śmiało Butrym — jestem szlachcicem, słowo szlacheckie daję, że nie wiem, gdzie jest.
Chorąży splunął.
— Słowo szlacheckie! — zamruczał pogardliwie.
— Mów to waćpan, komu chcesz — wtrącił Wolski. — Któż by temu uwierzył, aby brat o bracie nie wiedział, gdy się w jednym miejscu znajdują?
Nie odpowiadając ani się nie obracając do Wolskiego, Marcjan począł mówić do chorążego:
— Wiedząc o tym, że brat mój tu służby nie znajdzie, a darmo by się bałamucił, powiedziałem mu, aby sobie jechał, za co się nawet pogniewał. Nie wiem o nim.
— Ale on tu jest i Zaborską liścikami obsyła — szydersko przerwał Wolski — a żebyś waćpan o tym nie wiedział!
— Nie wiem! — powtórzył Butrym.
Książę z gniewu mówić nie mógł.
— Pod wartę go wziąć! — zakrzyczał.
— Sawery!
Hajduk się ukazał.
— Mości książę — odezwał się Butrym dumnie — pod wartę ja sam pójdę.
Nie zważając na to chorąży krzyknął hajdukowi:
— Na kordegardę go i żeby bez mojego pozwolenia krokiem się nie ruszył!
Nie kłaniając się księciu, nie spojrzawszy na Wolskiego, Marcjan wyszedł krokiem powolnym.
— To człowiek zuchwały! — odezwał się Wolski — ja na niego od dawna mam oko i — nie trzymałbym go.
Chorąży spojrzał surowo na doradcę.
— Nie miałem lepszego podłowczego. Zuchwały on może być — ano — psy i zwierz.
— Znalazłby się do tego inny — zamruczał Wolski. — Oba to niebezpieczne ptaszki.
Chorąży, do krzesła się wsunąwszy, nie słuchał prawie, pogrążony był w myślach; wyrwały mu się słowa niewyraźne:
— Idź mi zaraz szukać tego niegodziwca i nie do kordegardy go, ale do wieży, do trzeciej komórki, niechaj tam poromansuje z kajdanami! Sąd, sąd na niego!
Burzyło się w nim okrutnie. Wolski przybliżył się, uspokajając.
— Ano idź! Szukaj! strzęś mi miasto, spod ziemi go dobyć! Oko mi chciał wyłupić ten niegodziwiec, oko!
Nie dając już mówić Wolskiemu tupnął nogą i drzwi mu pokazał.
— Idź!
Potrzeba było długiego czasu, nim chorąży przyszedł do siebie. Dr Dubiski, którego Wolski przysłał, dał mu krople, a gdy nierychło potem wyszedł do obiadu, i księżna chorążyna, i Kaszyc, który go widział z rana, poznali zaraz, iż coś zaszło nadzwyczajnego, co pana zburzyło. Zapytywać nie śmiał nikt, aby wzruszenia nie wznowić. Doktor Dubiski, który pono cornum cervi administrował, tyle tylko wiedział, że ten nieszczęsny Wolski musiał przynieść jakąś wiadomość, plotkę — co tak strasznie podziałała, bo sam potem Dubiskiego wyprawił do księcia.
Przy obiedzie chorąży był milczący strasznie, patrzał groźno, zamyślał się, i szambelan Kaszyc, który go rozbawiać czasem umiał, tego dnia na darmo się silił.
Wolski, wybiegłszy od chorążego, natychmiast swoją zwykłą zebrał komendę, aby się z nią puścić na miasto. Miał on pod swymi rozkazami ludzi różnego powołania, nie zregestrowanych, ściąganych z kątów różnych, od psów, od koni, z załogi, z czeladzi, ale były to łotry najsprawniejsze w świecie, zuchwałe, odważne, drapieżne, dla których nic świętego nie było. Ile razy gonić, ścigać, szukać kogo, wyszpiegować co, języka z kogo wyciągnąć było potrzeba, posługiwał się nimi. Rzadko jednak brał ich wielu, dobierał według upatrzenia tych, co mu się widzieli w każdym wypadku najzdolniejszymi — a tym razem niemal wszystkich poruszył. Domyślić się było łatwo, że sprawa pilna być musiała, gorąca i ważna.
Szybko się ta czereda zgromadziła w bramie zamkowej; Wolski przechodząc koło kordegardy i zobaczywszy tu aresztowanego Butryma odezwał się jeszcze do oficera, polecając mu pilność nad uwięzionym, aby za niego nie odpowiadał.
Na zamku wszystko to było niezrozumiałym; lecz nie po raz pierwszy Wolski wyprawiał podobne awantury — ruszano ramionami, gdy się oddalił.
Butrym, zapytany, nie chciał nic mówić.
W chwilę potern wszystkie zajazdy i domy żydowskie w rynku już były poosaczane. Ciury Wolskiego, ile razy ich wypuszczono, korzystali z bezkarności i dokazywali plądrując po alkierzach, spiżarniach, lochach i przywłaszczając sobie, co było pod ręką, bo nikt się skarżyć na nich nie śmiał. Spokojnych podróżnych zatrzymywano, domagając się od nich dowodów: skąd i dokąd jechali.
W zajeździe u Chai nie zapierano się, iż Butrymowie byli oba, ale wszyscy się ofiarowali przysięgać, że Damazy z rana stąd wyruszył i nie powrócił więcej. Do jednego tylko Froima nie dotarł Wolski, bo w nędznej tej chałupie nikt się nie mógł podróżnego domyślać. Strzęsiono karczmy, kilka dworków; trwał ten alarm godzin kilka i Wolski z próżnymi rękami powrócił.
Pozostawił tylko swym pomocnikom i powiernikom instrukcje, aby na obcych uważali i o Butryma starali się dowiedzieć.
Stary Froim w czas został o tym uwiadomiony i zdążył Pawluczka skryć, a obawiając się powrotu o niczym nie wiedzącego Butryma, wysłał przeciw niemu Chaimka, aby go ostrzegł.
Tym sposobem ocalał Damazy i wprosiwszy się do klasztoru w odległej ciupce noc niespokojną przepędził.
Zaledwie powrócił Wolski na zamek, czekał go tam już rozkaz, aby się stawił do księcia. Zwykle chorąży zasypiał w krześle po obiedzie i dnia tego, choć nie bardzo spokojnym snem, się zdrzemnął trochę. Co chwila posyłał się dowiadywać, czy Wolski nie powrócił; a gdy ten przybył wreszcie, oznajmując, że śladu nie odkrył, rozgniewał się książę strasznie na niego, złajał go od ostatnich słów i przepędził.
W kwadrans potem kazał Wolskiego zawołać znowu. Wolski był już do tego przywykły. Książę, nieco udobruchany, rozpytywać począł, opowiadać kazał i odprawił znowu, zalecając, aby nocą pod zamkiem straże podwoić i nikogo obcego nie wpuszczać.
Wolski się zaklinał, że on tego łotra spod ziemi dobędzie. Szpiegi jego posypały się na miasteczko, ale ani Zaborska, ani nikt im najmniejszej nie mógł dać wskazówki.
Podłowczego nie pytano daremnie, gdyż Wolski wiedział, że nic z niego nie dobędzie. W kordegardzie, gdzie miał między oficerami przyjaznych sobie, czas mu upływał znośnie.
Lecz gdy wieczorem psiarze, dozorce klatek ze zwierzem, stróże od zwierzyńca przyszli do niego tu po rozkazy, Marcjan ani chciał z nimi mówić i odejść im kazał mówiąc, że on swoich obowiązków już nie pełni.
Następnego więc dnia w zarządzie pana podłowczego, choć go tam pomniejsza gawiedź zastępowała, nie bardzo się pilnowano. Wyłamała się z klatek para niedźwiedzi, padło coś zwierza — szkoda była w trzech dniach znaczna, tak że księciu o tym zaraportować musiano. Naznaczony na zastępstwo aresztowanego Butryma, niejaki Zuzula, włosy sobie z głowy wyrywał. Czeladź, zahukana ze strachu, bąki strzelała, nie umiała sobie radzić szczególniej z niedźwiedziami; ubytek i kalectwo było wielkie, a książę do tego zwierza szczególną przywiązywał wagę. Wiadomo było powszechnie, że tę ogromną ilość żywego zwierza przysposabiano na jakieś olbrzymie łowy dla króla — „łowy, jakich świat i Korona Polska nie widziała“ — mruczał chorąży.
Utaić przed księciem tego nieładu, jaki się tu wkradł, gdy energicznej ręki i głowy Butryma zabrakło, nie było można długo. Chorąży dowiedział się o tym i — jak był zwykle niepomiernie łatwo gniewnym — wpadł w pasję niesłychaną.
Nie Wolski mu o tym raportował, ale inni; przywołany faworyt nie umiał radzić, nikt z tych, którym powierzyć chciano zwierzyniec, nie chciał się podjąć nadzoru. Chorąży wpadł na taką myśl, aby Butrym, pod strażą chodząc, dalej obowiązki swe pełnił.
Ale tu trafił na nieprzełamany opór.
— Powiedzcie księciu, niech mnie każę sądzić, jeżelim przewinił, ale ja pod strażą, jak aresztant, nie pójdę nigdy i z kordegardy chyba siłą mnie wywloką.
Wolski, gdy o tym doniesiono, starał się podszczuwać na podłowczego dowodząc znowu jego zuchwalstwa; książę milczeć mu kazał.
Tymczasem łosiów para pokaleczyła się rogami i padł jeden; kilka wilków uciekło.
Książę najwięcej tymi dniami mówił i myślał o polowaniu, które miał dla króla wyprawić, i szło mu o to, aby ono nie tylko króla w zdumienie wprawiło, ale żeby cały świat mówił o nim, a cudzoziemskie gazety pisały; chciał, aby ono było prawdziwie radziwiłłowskim, choćby krocie kosztować miało. Jak na złość, jeden ten Butrym umiał się nie tylko ze zwierzem złapanym obejść, karmić, nie dać mu uciec, poskramiać bez okaleczenia, ale on też łapał w dołach, w sieciach, w ostrokołach, zapadniach różne zwierzę takimi sposobami wymyślnymi, że mu nikt nie sprostał. Wabić umiał wszelkie stworzenie; skusić na żer najdziksze, śpiące niedźwiedzie brał prawie bez oporu. Jemu książę winien był, że miał już w zwierzyńcu taki zasób rozmaitych stworzeń, iż się on wydawał bajecznym, a Butrym w dodatku brał to na siebie, że na rozkaz księcia całą tę menażerię bez szwanku przeprowadzi pod Warszawę i polowanie urządzi, jakiego ludzie jeszcze nie widzieli.
Tymczasem uparł się pan Marcjan: ani się troszczyć o zwierzyniec.
— Posadzili mnie do kordegardy: niechże sobie głowy łamią, jak temu dać radę.
Wolski na pazury brał, aby znaleźć zastępcę na miejsce Butryma, obiecywał wielką gratyfikację, kilku się porwało przez łakomstwo na nią, ale nie umiało sobie rady dać w żaden sposób. Tajemnicą, przez którą po części tak się działo, było, że wszystek lud podwładny Butrymowi: psiarze, parobki, najpośledniejsza czeladź, której inni za boże stworzenia nie mieli, których bito, popychano, lżono bez litości, kochali wszyscy podłowczego, bo był dla nich ludzkim i sprawiedliwym, choć surowym. Starali się po swojemu pokazać, że zwierzyniec bez Butryma obejść się nie może. Płatano figle potajemnie.
Książę, któremu co dzień raportować musiano o stanie zwierzyńca, widząc, że zamiast co by się on miał pomnażać, w oczach mu niknął, wpadł w gniew nie do opisania. Nawet Wolskiemu się dostało. Wprawdzie do Butrymów miał okrutną złość za Faustysię, że chcieli mu ją wydrzeć, ale między ową perełką, jak ją nazywał, z której pieszczeniem musiał się książę ukrywać, a polowaniem, co miało go wsławić i dowieść jego potęgi — wybór był trudny.
Zresztą, nie było wcale dowiedzionym, że podłowczy do spisku należał, owszem, stanowczo się tego zapierał. Książę się zaczynał już namyślać, a po stracie łosia, którego musiano dorżnąć, jednego dnia zawołać kazał z kordegardy Butryma do siebie, i to bez narady z Wolskim, a nawet bez jego wiadomości. Hajdukowi Saweremu przykazał posyłając go z tym książę, aby podłowczy bez żadnej straży, sam, swobodnie przyszedł do niego.
Odebrawszy to polecenie Butrym się zawahał, chciał się podrożyć z sobą, ale hajduk, jak prawie wszyscy w zamku, nie cierpiący Wolskiego, namyślać mu się nie dał i szepnął:
— Idźcie, paneczku, idźcie, książę nie jest zły, coś mi się ochapia, że nie będziecie tego żałowali; tylko pośpieszcie, póki Wolski się nie znajdzie.
Marcjan poszedł. Chorąży czekał już na niego w fotelu siedząc i nabrzękłą nogę ręką sobie nacierając. Zobaczywszy go nastroił wąsa.
— A co? — rzekł — przyznasz mi się po rekolekcjach do konszachtów z bratem, hę?
— Nie, mości książę — odparł Butrym — nie mogę się do tego przyznać, czego nie popełniłem. Racz wasza książęca mość wierzyć szlacheckiemu słowu, że ja obowiązku pilnuję i w żadne się spiski przeciw panu, którego chleb jem, wdawać nie myślę: tak mi, Panie Boże, dopomóż i okrutna Męko Jego.
Książę popatrzył nań milczący.
— No, to dobrze — odparł — to dobrze. Za to, coś na kordegardzie siedział, niech ci kasjer zapłaci dwieście złotych — wracaj do swojego obowiązku. Rozumiesz, a jeśliby brat tu mi chciał jakie figle płatać...
— Brat mnie się na oczy nie pokaże — odparł Marcjan — bo wie, że ja księciu jestem wierny.
— Idźże mi zaraz do zwierzyńca — dodał chorąży. — Tam się straszny nieład wkradł; zobaczysz, co oni tam za historie porobili. Łosia najpiękniejszego dorżnąć było potrzeba, parę niedźwiedzi licho wzięło.
Książę się za głowę pochwycił.
— Idź, ratuj! a myśl o tym, że ja nie kontentuję się tym, co jest. Trzeba więcej! Na miłość Bożą, żebyśmy wstydu nie mieli, gdy przyjdzie wystąpić. Idź, zlituj się. Wszystkich leśników, łowczych, pobereźników wziąć w kontrybucję, lasy splądrować!
Butrym się skłonił.
— Niech jaśnie oświecony pan będzie spokojnym — ja głowę stawię, że się nie powstydzimy, bo i król sam, gdyby chciał, takiego sobie polowania nie sprawi.
Uśmiechnął się chorąży, wprawiony w humor lepszy.
— Rozumiesz acan — rzekł — powinno być po radziwiłłowsku! to dosyć powiedzieć. Znaczy, że musisz tak wystąpić, aby cię nikt nigdy nie zakasował. Nie mam ja mennicy ani kopalni, ale jak o honor idzie, o cześć domu, mosanie, ostatni tynf oddam, a do tego ostatniego daleko. Rozumiesz — powtórzył — po radziwiłłowsku!
Idźże, śpiesz, na koń i do zwierzyńca, a weź bat i skóry tych łotrów nie żałuj.
Z tą instrukcją a twarzą wypogodzoną wyszedł podłowczy w podwórze i nie zawracając już do kordegardy, wprost do swojego poszedł mieszkania, aby wdziać na siebie opończę i jechać do obowiązku.
Tak idącego swobodnie napotkał o niczym nie wiedzący Wolski, a że mu się wypuszczenie nagłe więźnia zdawało niepodobieństwem, przypadł do Butryma rzucając się nań jak na winowajcę.
— Kto waćpana wypuścił z aresztu? — zakrzyczał.
— A waćpanu co do tego? — odparł Marcjan.
— Ja pokażę mu, że mi do tego! — zawołał obrażony Wolski.
— Pokazujże, jeśliś taki możny! — rozśmiał się Butrym i w oczach jego zawrócił się do swojego mieszkania.
Zuchwalstwo to nie mogło się w głowie pomieścić Wolskiemu, lecz stojący we drzwiach na dole hajduk Sawery, który patrzał nań i śmiał się — dał mu do myślenia.
Pobiegł na górę do księcia.
Pierwszym słowem chorążego do wchodzącego z impetem faworyta było:
— Przykazać mi, aby Butrymowi posłuszeństwo wszyscy okazywali jak największe, bo będę karał srogo.
— Książę pan kazał go puścić? — spytał Wolski.
— A tobie co do tego? — zawołał chorąży, który nie lubił, aby ktoś nad nim widomie przewodził. — Cóż to! Ty mnie nauki będziesz dawał, co mam czynić?
Zmieszał się Wolski, milczał.
— Uchowaj Boże — odezwał się po namyśle — abym ja jaśnie oświeconemu panu śmiał swoją głupią radę narzucać, ale ja tego człowieka znam.
— Stul gębę! rozumiesz! — zamknął książę.
Zupełnie obcą natychmiast sprawie Butryma rozmowę począł chorąży, a Wolski widząc, że nie pora była się odzywać, ani pisnął. To księcia, który go lubił i potrzebował, rozbroiło. Humor powrócił znośny. Niemniej, pod koniec konferencji książę zalecił, aby Faustysi jak oka w głowie pilnować, i za bezpieczeństwo jej Wolskiego odpowiedzialnym na gardle uczynił.
Wychodząc od pana faworyt był w takim humorze, iż mu się na oczy nastręczać nie było bezpiecznie. A że po drodze spotkał się ze złośliwymi uśmiechami Sawerego i jego towarzyszów, pełen zemsty pragnienia pobiegł z nią i myślami zgryźliwymi zamknąć się u siebie.
W tym usposobieniu, drżącego ze złości, kawał papieru w ustach trzymającego, tak zastał odarty człeczyna, który z miasteczka się przysunął i stanął u progu kłaniając się do ziemi.
Cichym głosem potem, głowę wysunąwszy mocno naprzód, chudy ów, z czerwonym nosem, szpieg Wolskiego, ręką się zasłaniając, aby głos jego zbytnio się nie rozchodził, odezwał się z uśmiechem, który mu paskudną twarz pomarszczył.
— Panoczku! mamy go! — gdzie on dniuje, tego nie wiem, co prawda, ale na nocki do reformatów przychodzi — i tam mu furtian, bestia, brat Anioł, daje schronienie w masztarni przy stajniach.
Mówiący kułakiem się w piersi uderzył, na poparcie prawdziwości tego, co przynosił.
— Tst! tst-że mi! milczeć! — odparł Wolski, który z miejsca się zerwał, cały rozjaśniony. — Pięciu was na wieczór żeby mi było w pogotowiu i kajdanki z sobą wziąć te, co się na kłódkę zamykają!
Prawdą było — niestety — że Damazy, we dnie przesiadujący u Froima, na noc się wkradał do klasztoru. Ojciec Remigi o tym wcale wiedzieć nie chciał, nie widywał się z nim nawet, przepędził go, ale patrzał przez szpary na litościwą pomoc braciszka Anioła, który wpuszczał o zmroku Butryma, a do dnia po pierwszej mszy świętej furtę mu otwierał.
Damazy czuł się tu bezpiecznym, najpierw że na klasztor nie bardzo się kto mógł ważyć napadać, po wtóre, że w najgorszym razie, gdyby u furty rumor usłyszał, mógł zawsze wysunąć się z masztami, zakopać gdzie w siano na wyżkach albo przez mur spuścić na pole.
Nie przypuszczał jednak, aby go tu wyszpiegować miano. Łaboda, ów z czerwonym nosem włóczęga, opój, który Wolskiemu służył, miał jakieś przeczucie, że reformaci mogli dawać schronienie Butrymowi. Naprowadziła go na to myśl, że dawniej Damazy, małym chłopakiem będąc, przy klasztorze jakiś czas przebywał, do mszy sługiwał i uczył się tam u jednego z księży, nim poszedł do szkoły. Zakradł się więc Łoboda wieczorem, dobrze wcale żebraka udając, pod furtę i zobaczył na swe oczy wchodzącego Damazego, którego poznał.
Od Froima zwykle dosyć późno wychodził Butrym, a do furty nie dzwoniąc, umówionym stukaniem znać dawał.
Wolski, uradowany, przez resztę dnia pary z ust nie puścił — chodził jak zwykle zaglądając po kątach. Dopiero o zmroku niepokój go ogarnął. Zbyt wcześnie do klasztoru nie chciał iść, aby na pewno ptaszka znaleźć w gnieździe i pośpiechem popłochu nie rzucić. Wołał go wziąć wpierwospy.
Dobrze już się na noc zaniosło, gdy ze swoimi ludźmi podszedł pod furtę klasztorną, już zamkniętą i zaryglowaną. Powagą książęcą wsparty, ważył się na takie wtargnięcie do reformatów i złamanie klauzury. Zdawało mu się, że księciu chorążemu wszystko wolno było.
Zadzwonił więc. W klasztorze spało wszystko, cisza była głucha. Dzwonek wśród nocy, poruszony gwałtownie, rozległ się jakby na trwogę, lecz w furcie nikt się nie pokazał. Niecierpliwy Wolski targnął za krzyż, wiszący u sznura, po raz drugi, czekał — nie wyjrzał nikt. Zaczynał już się burzyć i zadzwonił trzeci raz.
W tej chwili zakapturzona, maleńka, blada twarz brata Anioła ukazała się w odsuniętym okienku.
Noc i od śniegu, i od księżyca była dosyć jasna, tak że Wolskiego i jego bandę uzbrojoną w kije można było dobrze rozpoznać.
— Co to jest? — zawołał przestraszony brat Anioł. — Tatarzy czy Szwedzi! W imię Ojca i Syna? Któż to znowu?
— Proszę no otwierać! Ja przychodzę z rozkazem księcia — odezwał się Wolski — mam ważną sprawę do gwardiana!
— Po nocy! alboście to dnia nie mieli!
— Mówię wam, otwierajcie! — podniósł głos Wolski.
— A ja wam powiadam, że nie otworzę! — odparł furtian i okno zasunął.
Rozgniewany faworyt za despekt taki, uwiesiwszy się u sznura, począł formalne dzwonić larum — ale dzwonek, z początku jęczący głośno — nagle zamilkł. Brat Anioł umiał go odczepiać.
Dalsze więc ciągnięcie sznura nie przydało się na nic.
Gniew Wolskiego doszedł do najwyższego stopnia: począł wrzeszczeć, że furtę łamać i rąbać każe. Wrzawa ta, dosyć długo trwająca, wreszcie cały klasztor rozbudziła.
Zwłokę chciał tylko wyzyskać w ten sposób brat Anioł i furta się otwarła, a w niej ojciec Remigi stał, ale w postawie pełnej godności i oburzenia, nie strwożony wcale.
— Coś waćpan sfiksował? — rzekł do podchodzącego Wolskiego. — Czy acan wiesz, na co się narażasz, na klauzurę sług bożych napadając tak zuchwale?
— Z rozkazu księcia — przebąknął Wolski.
— Nieprawda! książę chorąży, benefaktor nasz i protektor, takiego gwałtu nakazać nie mógł. Czego waćpan chcesz?
— Tu się ktoś ukrywa.
— Kto? gdzie?
Wolski uczuł się skonfundowanym.
— Niejaki Butrym tu od kilku dni nocuje.
— Jaki Butrym? — zapytał gwardian.
Brat Anioł podniósł ręce do góry.
— Gdzie? gdzie on ma być? — zapytał.
— Ano, w masztarni ponoś — zamruczał Łoboda.
Gwardian, z majestatem osoby duchownej i przełożonego, zmarszczony, groźny — rzekł do Wolskiego:
— Chodź, szukaj, trzęś — ale ty sam jeden, bo tej gawiedzi tu nie puszczę, idź, ale jeżeli mi go tu nie znajdziesz, pamiętaj, że ja skargę nie na księcia, ale na ciebie wniosę o pogwałcenie klauzury klasztornej.
Wpadłszy w taką łapkę, z której nie wiedział już, jak się salwować, Wolski z gniewem spojrzał na Łobodę. Gwardian i furtian tak zdawali się swojego pewni, a opój tak łatwo się mógł omylić: zawahał się. W tym gwardian go pochwycił sam za połę opończy.
— Chodź mi tu zaraz, chodź! Bracie Aniele, dawaj latarkę — niech patrzy, niech trzęsie, aby nas i klasztor nie spotwarzał. Chodź!
I ojciec Remigi pociągnął za sobą Wolskiego przykazując zamknąć furtę przed gawiedzią, która pozostała pod murem.
Milczący powlókł się Wolski.
— Niech mi ojciec dobrodziej wybaczy — odezwał się ciszej — służba, wiadomo, to niewola. Jak Boga kocham, książę mi zagroził, jeżeli nie znajdę tego Butryma, bo to łotr jest, włóczęga. Cóż ja mam począć?
Gwardian nic nie odpowiadał, kazał latarkę nieść chłopcu, który się tam znalazł, i oddychając ciężko, prowadził faworyta do masztami. Byłby Wolski pośpieszył, lecz gwardiana, otyłego i wolno kroczącego, nie śmiał wyprzedzić, a ojciec Remigi szedł powoli, bo prawdą a Bogiem — podejrzewał mocno, iż Damazy mógł się istotnie znajdować w klasztorze — a może i w masztarni.
Cała nadzieja w tym była, że nie mógł dzwonka nie usłyszeć, nie domyślić się, o co chodziło, i nie umknąć w jakikolwiek sposób.
Prowadzący chłopak otworzył masztarnię, w której na tapczanie, otulony derami, spał istotnie jakiś człowiek i, zbudzony nagle, zerwał się przestraszony.
Wolski przyskoczył do niego i poznał — starego parobka, na jedną nogę kulawego, który od lat piętnastu woził kwestarzów sławną klaczą dereszowatą, z bułanym na przyprzążce.
Masztarnia była maleńka i śladu w niej drugiego posłania nie znalazł Wolski. Szukać teraz i plądrować po klasztorze nie miał ochoty wiedząc, że by to już było bezskutecznym, bo wszystkich zabudowań i kryjówek ani mógł myśleć przetrząsnąć, a skryć się gdzieś na poddaszu, w loszku lub gdzie indziej łatwo było.
Tak tedy, mocno upokorzony, całując ciągle w rękaw gwardiana, który ani słowa nie mówił, ale się przebłagać nie dawał, Wolski musiał wracać jak niepyszny, obiecując sobie na pociechę wykropić Łobodę co się zowie.
Lecz donosiciel, ujrzawszy go w furtce wychodzącego z głową zwieszoną, nie czekając nagrody drapnął i zniknął.
Gdy się to zewnątrz działo, Damazy siedział na wyżkach w tej samej masztarni, tę tylko zachowawszy ostrożność na wszelki wypadek, iż dachówki wybrał w jednym miejscu, otwór sobie na zewnątrz przygotował i mógł się nim spuścić na zewnątrz murów klasztornych. Gdy Wolski wyszedł i furta się za nim zamknęła, Butrym najspokojniej do masztarni powrócił i w miejscu parobka, który śmiał się, rękawem twarz ocierając, spać się położył.
Brat Anioł, starowina, uśmiechnął się także i powtarzał w duchu:
„Teraz on tu już bezpieczny, drugi raz przyjść się nie ważą!“
Ojciec Remigi, chociaż skargą zagroził, był pewien, że go nazajutrz błagać będą o przebaczenie, i gotował się je dać wraz z ostrą naganą, co to jest nieposzanowanie schronienia sług bożych. Nie chcąc wchodzić w konflikt z sumieniem, ojciec Remigi nie zapytał nawet furtiana, czy Damazy się w klasztorze znajdował, nie uczynił mu żadnej wymówki i do celi powrócił.
Gdy Wolski zaszedł nareszcie, umęczony, do swojego mieszkania, w prawym skrzydle zamkowym, nie opodal od podłowczego, był tak zły, iż do krwi sobie poogryzał paznokcie. W ostatnich czasach tak mu się nie powodziło, że gotów był popełnić jakieś szaleństwo, aby wyjść z tego koła wysiłków nadaremnych. Książę nawet nie był dla niego takim jak dawniej; panna Faustyna go odpychała z pogardą, Butrym podłowczy niemal się z niego natrząsał, Damazy zaś zdawał się go swym zuchwalstwem wyzywać! Narażał się na pośmiewisko u ludzi.
Powagę swą i ufność dawną, jaką miał u księcia, potrzebował czymś podtrzymać. Nie wiodło mu się.
Wszechmocny ten faworyt, bez którego chorąży obejść się nie mógł, bo to był jedyny człowiek, anima damnata, który nigdy w niczym się na rozkaz nie zawahał i nie sprzeciwił — mieścił się w dwóch ubogich i brudnych izdebkach. Czynił to umyślnie; zazdrości obudzać nie chciał okazując zamożność, chociaż wiedziano, że znaczne już miał pieniądze. Chciwy, mieniał, co zebrał, na złoto i w garnku pod podłogą ceglaną, umyślnie na ten cel urządzoną — chował. Nosił się mimo skąpstwa czysto i nawet dosyć elegancko, bo przystojnym będąc do kobiet miał pociąg wielki, ale to był jedyny zbytek, jakiego sobie pozwalał. Zresztą, mieszkanie jego podobniejsze było do składu jakiegoś rupieci niż do porządnego ludzkiego schronienia. Nie pozwalał Wolski, aby mu sługa porządkował, bo nie chciał, aby wiedział, co po kątach chowa. Kosztowne podarki, których otrzymywał wiele, rzędziki na konie, siodła, sztuki płótna, sukna itp., ponakrywane były starą odzieżą. Izby się wydawały niechlujne i ubogie. Wytrwały na chłód, na głód, mało kiedy palić u siebie kazał, a żywił się nie w domu.
Wróciwszy z nieszczęśliwej wyprawy nie zajrzał nigdzie dnia tego, choć miał zwyczaj i nocami podglądać, gdzie się świeciło, a podsłuchiwać, drgnął tylko gniewem, zobaczywszy, iż u podłowczego ogień się palił, zamknął się na rygiel i spać się położył.
Naprzeciwko właśnie miał okna Zaborskiej. Tu najczęściej o tej porze ciemno już bywało, ale tego dnia okna wszystkie świeciły się bardzo jasno. Wolski wiedział, co to znaczyć miało.
Gdy się wszyscy porozchodzili, bardzo często książę chorąży, korytarzami wewnętrznymi, z jednym powiernikiem, hajdukiem Sawerym, wprzódy oznajmiwszy o sobie, przychodził do Zaborskich i tam, w towarzystwie przymusowym panny Faustyny, przesiadywał jaką godzinę baraszkując.
Na tych rozmowach i przypatrywaniu się dziewczęciu, głaskaniu pod brodę i przysuwaniu się do niej, chwytaniu za białe rączki, które książę cmoktał z wielkim apetytem — kończyły się amory chorążego. Nie posuwał się dalej, powiadając, że Faustysia się przyswoi i pokocha go.
Obiecywał jej, że ją każę w złoto oprawić. Tymczasem zaś srodze ją nudził i obrzydzenie jej sprawiał. Pomimo charakteru gwałtownego chorąży miał w tej miłości, platonicznej jakiejś, pełnej atencji i delikatności, upodobanie dziwaczne, do uwierzenia trudne — lecz... rzeczywiste. Chorował na sielankę, on, który był do tragedii stworzonym. Rozkoszował się jakimś uczuciem idealnym, które go z czasem miało doprowadzić do szczytu szczęśliwości.
Śmiesznym to było, nieprawdopodobnym, i mało ludzi wiedziało, jak się książę ze swą niewolnicą obchodził. Wyobrażano sobie zupełnie co innego. Zaborska rada by była zbliżyć więcej księcia chorążego do córki, bo lękała się kaprysu i odtrącenia, lecz książę sam umyślnie odwlekał swą szczęśliwość, a Faustyna też trzymała księcia, o ile mogła, najdalej od siebie.
Wolski niejeden raz scen tych romansowych pode drzwiami był świadkiem, wiedział lepiej niż inni, jak książę był ze swą — „perełką“, ale pomimo to zazdrosnym był okrutnie, bo się w niej po swojemu kochał namiętnie.
Okna oświecone u Zaborskiej krew mu i teraz wzburzyły. Wpatrzył się w nie z gniewem i nie mógł wytrwać. Chociaż położył się już był spać, zerwał się znowu, odział na prędce i pod pozorem dozorowania, które mu dozwolonym a nawet nakazanym było, pobiegł pod mieszkanie Zaborskiej. Tu hajduk Sawery stał na straży; Wolski mu coś szepnął i odprawił go na wschody. Sam, z sercem bijącym, przysiadł u drzwi, tak aby przez otwór od klucza mógł coś zobaczyć — a przez drzwi podsłuchiwać łatwo było.
Książę chorąży w dostatniej sukni jedwabnej, sobolami podbitej, siedział wygodnie przed stołem na krześle, które dla niego było umyślnie tam przysposobione.
Na stoliku paliły się dwie grube świece woskowe, obie zielonymi parawanikami od strony księcia przysłonięte. Wprost księcia, na kanapce, wyprostowana, nieszczęśliwa ofiara tych pańskich zalotów — siedziała z oczyma spuszczonymi, z twarzą zaognioną, z rękami na kolanach. Przymuszona przez matkę stroić się w takich razach, była ufryzowaną, wyfiokowaną, do gorsu, w sukni jedwabnej połyskującej, w bogatym kanaku złotym na szyi, a od uszu dwie gruszki perłowe, zwieszone wśród pukli włosów na białe popiersie spadających — świeciły.
Było coś niemal przerażającego w wyrazie twarzy tej postaci, tak wystrojonej a tak smutnej, jakby do trumny. Dziewczę nie śmiało prawie oczu podnieść, aby nie spotkać wzroku starego satyra, pożerającego ją zakrwawionymi źrenicami.
Straszną też sprzeczność stanowiła ta zbolała twarzyczka obok rozpromienionej, rozpłomienionej, uśmiechniętej — w jakimś zachwycie i zapomnieniu, dziko rozweselonej twarzy księcia chorążego.
Długa ta, rozlana, nabrzmiała fizys — w której już najmniejszego odblasku młodości nie było — zwykle surowa i nachmurzona, miała w sobie coś nienaturalnego. Nie przystał jej ten zachwyt, który się na niej malował. Zdawało się, że co chwila ta pogoda złowroga zmieni się we wściekłą burzę.
Tymczasem jednak książę się lubował tym cudnym obrazkiem, jaki miał przed sobą. Silnie oświecony, pełen świeżości, ten wizerunek kobiety był w istocie tak pięknym, że się nań patrząc zapomnieć można było.
— Perełko ty moja! — cedził przez zęby popróchniałe chorąży — ty śliczności jakieś! Królowo piękności! Afrodyto, mości panie... podnieśże oczęta! ulituj się, kochanie! perełko ty moja!
Na ten szept miłosny głuche odpowiadało milczenie; czasem tylko od dreszczu, który ją przebiegał, zaszeleściała sukienka.
Starej Zaborskiej, jak zwykle, nie było w bawialnym pokoju. Zaledwie przyjąwszy księcia w progu i przyprowadziwszy córkę, stara co najprędzej wynosiła się do drugiego pokoju i cichuteńko siedziała pode drzwiami. Zjawiała się tylko naówczas, gdy chorąży, czasem nieposłuszeństwem i nieczułością Faustysi znużony, sam ją na pomoc zawołał.
Zaborska przychodziła i gwałtem wyrywała opierającej się córce rękę, aby ją podać księciu. Zdarzało się to rzadko jednak, bo książę chciał Faustynę zniewolić sam, bez pomocy i przymusu, i zmagał się na jak najsłodsze słówka. Dnia tego Faustysia była posępniejszą niż kiedykolwiek i bardziej zniecierpliwioną. Lecz w tej pierwszej chwili chorąży był tak samym widokiem jej przejęty, tak się nim napawał, że się jeszcze nie miał czasu nadąsać.
— Perełko ty moja! — powtarzał — coś tak dziś zasępiona? Co? mów! śliczności ty moja, może ci czego brak? Rozstąpi się ziemia, a ty będziesz miała, czego twa duszyczka zapragnie — perełko ty moja! No, co tobie takiego? Otwarcie mów, ja ci jestem oddany, jakom nigdy żadnej niewieście nie był. A potrzeba ci wiedzieć, perełko ty moja, żem wiele ich widział — perełko ty moja. Samych żon miałem dwie, a ta trzecia; pierwsza była Sapieżanka — piękności! ale tobie nie równa, sfiksowała potem z miłości dla Mokronowskiego, który jej nie chciał. — Hę? tak jak ty mnie, hę? Ale to z czasem przyjść musi.
Patrzał i patrzał chorąży, i wzdychał.
— Nudno tobie tu? hę?
Nie było odpowiedzi. Nagle Faustysia, jakby ją coś ubodło, oczy śliczne podniosła, wlepiła je w księcia — chwileczkę; ale dosyć było przelotnej tej chwili, aby go niemal do szaleństwa poruszyła. Chciał się dźwignąć z krzesła, lecz nogi, nie przygotowane zawczasu do nagłej posługi — odmówiły jej.
— Nudno perełce? — odezwał się książę ręce ogromne podnosząc i składając ponad stołem.
Faustynka spojrzała raz drugi.
— Pewno, że nudno — rzekła głosem harmonijnym, który w uchu starego brzmiał jak jakaś muzyka; — pewnie, że nudno, nie dlatego, żem sama, ale że tu tacy ludzie nachodzą z zalecaniem się.
Chorąży aż padł na poręcz.
— Co mówisz! ludzie nachodzą! jacy ludzie?
Za drzwiami zaszeleściła suknia matki.
— A tak, tak, mości książę — poczęła mówić Faustyna. — Książę ma nie bardzo wierne sługi. Ten Wolski to mi spokoju nie daje.
Oniemiał chorąży; chwila milczenia nastąpiła.
W gardle mu zaschło, schrypłym głosem, po chwili, zapytał:
— Ale czyżby on śmiał? możeż to być?
— O! i bardzo, i bardzo — dodała Faustyna. — Ja nigdy nie kłamię; niech książę wierzy.
— A to go na szubienicę, zdrajcę tego! — krzyknął chorąży — to go końmi rozszarpać na rozstajnych drogach, tego nicponia, który na mój skarb jedyny śmie godzić.
Wtem, przypomniawszy sobie matkę Faustyny, zakrzyknął chorąży:
— Zaborska!
Z drugiego pokoju wpadła blada i pomieszana jejmość, naprzód oczyma gniewnymi córkę zmierzywszy.
— Co ona mówi? co? — zapytał chorąży — zgroza! zdrada!
Zaborska figlarny uśmiech przybrała i ramionami poruszyła.
— Co jej słuchać! tego dziecka — poczęła lekceważąco. — Książę ją zna, że ona taka trusia, taka skromnisia, iż na nią byle kto spojrzał, zbliżył się, to się krwią oblewa. Więc, co ma być?! Wolski przyjdzie, ukłoni się, zagada słodko, boć grzeczny dla niej musi być, a ta się zaraz żacha. Ona, proszę księcia, tak młodych nie cierpi, że na żadnego z nich patrzeć nie może. Co Wolskiemu by miało być w głowie!
Faustynka wbrew matce kłamstwa zadać nie chciała, spuściła oczy i zamilkła; lecz poczekawszy trochę, ukradkiem podniosła źrenice, spojrzała na księcia, który drgnął, i głową mu dała znak potwierdzający, co pierwej mówiła.
Zamyślił się chorąży dziwnie.
Zaborska, czując się niepotrzebną tu, już odchodzić chciała, gdy książę dał jej znak. Zażądał, pomimo że mu to niewygodnym było, przysiąść się bliżej na kanapie, obok Faustysi. Zaborska w takim razie obowiązaną była podać mu rękę i przeprowadzić go. Dziewczę ruszyło się już, jakby chciało uciekać, ale matka tupnęła nogą.
— Siedź! — zawołała gniewnie, stłumionym głosem — bo, jak Boga kocham!...
Z trudnością przesunął się chorąży, o stół podpierając, a z drugiej strony mając Zaborską, do kanapy, na którą padł, zasapany, zmęczony zmianą miejsca. Potrzebował jakiegoś czasu, aby odsapnąć po tym wysiłku. Potem dopiero wyciągnął niedźwiedzią swą łapę szukając białej rączki, która się w fałdy sukni schowała.
Zaborska nadbiegła usłużna i wydobywszy rękę córki gwałtem ją księciu podała. Wyrwać już jej nie mogła Faustysia, bo starzec, choć chory, miał jeszcze w rękach siłę olbrzymią.
Chciwie podniósł do ust wyrywające mu się paluszki i całować je zaczął głośno. Mruczał przy tym.
— śliczności ty jakieś! jedwabie wy moje! atłasy! alabastry! wonie rajskie! perełko!
I rozczulonymi patrzał na nią oczyma. Dziewczęciu się na łzy i na śmiech razem zbierało.
Starzec drżał cały przejęty, twarz mu krwią nabiegała, piersi coraz ciężej oddychały.
Zaborska zwolna, cichymi krokami, ciągle dając znaki groźne córce, zaczęła się usuwać do swego pokoju, gdy książę rękę trzymaną puścił, za czoło się pochwycił i padł na poręcz kanapy.
Z przestrachem spojrzała nań Zaborska: lecz on natychmiast podniósł się twarz ocierając i wlepił znowu oczy w profil grecki dziewczęcia.
— Hm! — rzekł po namyśle — Wolski! Ja tam się jego dla acanny nie boję. Wie on, że tak wysoko sięgać mu — wara! Ale ten Butrym. Acanna znałaś tego Butryma? hę?
Faustysia żywo się zwróciła do chorążego.
— Dziećmi-śmy się znali jeszcze — rzekła — i potem.
Nachmurzył się chorąży.
— Kochał się? bestia jakaś! Specjałów mu się pańskich zachciewa — rzekł ponuro — ale niech ja go dostanę: dopiero go nauczę moresu.
Faustysia przelotnie zerknęła i szydersko się uśmiechnęła: szczęściem książę nie zrozumiał wyrazu jej twarzy.
Pomimo rozmiłowania, chorąży, zmożony wysiłkiem i długim czuwaniem — ziewnął tak przeraźliwie, szeroko, gwałtownie, iż Faustysia zadrżała. Był to dla niego samego znak spóźnionej pory i potrzeby spoczynku. Pochylił się ku siedzącej na mękach Faustysi, pogłaskał ją, usuwającą się od tych pieszczot, pod brodę — i przykładając palec do własnego nosa, zamruczał:
— Proszę tylko być grzeczną i w żadne konszachty się z nikim nie wdawać: ani z Butrymami, ani z tym łajdakiem Wolskim, który powinien stać z daleka, gdy przychodzi z interesem. Dobranoc, perełce, śliczności mojej, dobranoc!
Uszczęśliwiona tym, że ją żegnał i miał uwolnić od siebie, porwała się Faustynka z kanapki, dygnęła przed księciem, który jej od ust posłał całusa, zawinęła się, furknęła i znikła. Trzeba było wstać z kanapy; kolej więc przyszła na Zaborską pomóc księciu, ale w ten sposób, ażeby pomoc ta była zamaskowaną, a on sam mógł ją sobie wytłumaczyć poszanowaniem, nie zaś potrzebą i osłabieniem.
Nadeszła stara podając rękę chorążemu, który, drugą sparłszy się na stoliku, dźwignął się, wstał, wyprostował i zwolna począł, suwając nogami, ku drzwiom zmierzać. Tu na niego w korytarzu czekał hajduk Sawery, którego Wolski na nowo zainstalował u progu — podsłuchawszy tylko denuncjację Faustyny, która go w niezmierną złość wprawiła.
Nie chciał się tu księciu nastręczyć, ale poleciał, wyprzedzając go, do przedpokoju i tam usiadł czekając na powrót chorążego, aby wytłumaczenia się z zarzutu nie odkładać do jutra.
Gdy książę wchodząc zobaczył go, zmarszczył się i dał niecierpliwy znak, aby za nim szedł do gabinetu. Tu, ledwie usiadłszy w krześle, zawołał groźno:
— Co ty mi, łotrze jakiś, do Zaborskiej myślisz koperczaki stroić? Dam ja ci!
— Do jakiej Zaborskiej? — zapytał Wolski naiwnie.
— Juści nie do starej! — krzyknął książę. — Ty, jakiś!
— A jam na młodą ani spojrzał nigdy, ani do niej nie zagadał, klnę się jaśnie oświeconemu panu. W głowach im się pomieszało.
— Ani mi się waż tam więcej chodzić! — zawołał książę. — Z daleka dozorować, ale od romansów wara!
— Nie śniło mi się o nich — odparł wzdychając Wolski — jest od rana do wieczora co robić — i bez tego. Ot i dziś...
— Cóżeś zrobił dziś?
— Biedy sobie napytałem — odezwał się Wolski. — Donieśli mi, Bóg raczy wiedzieć, prawdę czy fałsz, jakoby się ten niecnota Butrym u ojców reformatów ukrywał. Poszedłem, gdy zmierzchało, domagając się, aby mnie do klasztoru wpuszczono.
Książę słuchając podniósł głowę i usta otworzył, a brwi ściągnął. Nie lubił żadnego zajścia z duchowieństwem.
— Jak wpadł na mnie ojciec gwardian — mówił dalej Wolski — jak narobili wrzawy o gwałt, o napaść — strach. A ja, prawdziwie, żem ja tylko prosił najgrzeczniej, żadnego, najmniejszego nie dopuściwszy się despektu.
— No i cóż? wpuścili? — zapytał książę.
— A wpuścili.
— Znalazłeś go?
— Nie — rzekł Wolski upokorzony.
— Osioł! — skonkludował książę — osioł! Któż tak robi? gdzie głowa? Wiedziałeś, że tam był? Juści siedzieć wiecznie nie mógł; mogłeś zasiąść pod furtą i czekać, aż wynijdzie. Potrzeba ci było klasztor alarmować! hę? Narobią z tego wrzawy i powiedzą na mnie, że ja napastuję klasztory. Jeszcze tego brakło.
Mocno się nagniewał książę, plując, klnąc i pięść ukazując Wolskiemu.
— Otóż to takie sługi! — mówił. — Gdzie go poślesz, to ci kurtę skroi... tam (książę wskazał ku Zaborskim) umizgi, a na klasztor napaść. Ty byś powinien pójść w dyby i siedzieć o chlebie i wodzie! ty!
Wnet sobie przypomniał książę, iż zagrożony tą karą potrzebny mu był do pilnowania więźniów i do wielu innych spraw, których innemu powierzyć nie mógł — zamruczał niewyraźnie i począł się uspokajać. Wolski, choć miał postawę pokorną i udawał wylękłego, wcale nie czuł trwogi. Wiedział nadto dobrze, że książę, jak się nie mógł obejść bez Butryma, tak i bez niego nie potrafi.
— Żeby mi się ojciec Remigi nie naprzykrzał — odezwał się książę po namyśle — trzeba go ułagodzić. Posłałem mu już na święta faskę solonej łosiny i jałmużnę; trzeba, żebyś mu co zawiózł jeszcze, i — niech milczy, bo ja tych skarg nie lubię.
— Może by z którego folwarku masła i kilka baranów książę wysłać im kazał.
Książę kiwnął głową.
— A żeby mi o tym mowy nie było! — skonkludował.
Wolski, otrzymawszy znak, aby szedł precz, tym razem już wprost do swojej izby powrócił, obmyślając najlepszy sposób pomszczenia się nad Faustysią.
— Patrzajcie! jaka to żmija! — mówił do siebie. — Wprost ze skargą do księcia. No, zapłacisz ty mi za to!
Wolski mówił w gniewie, odgrażając się, lecz w istocie nie wiedział sam, jak tę pomstę wywrzeć na Zaborskich.
„Ani chybi, że się kochają z tym Butrymem — marzył zasnąć nie mogąc. — Niechże się on w moje ręce dostanie: dopiero się będzie miał z pyszna!“
Szło głównie o to właśnie, by się do rąk Wolskiego dostał — i trzeba było obmyślić jakiś lepszy sposób pochwycenia niebezpiecznego człowieka.
Nazajutrz rano był już Wolski na miasteczku, zaszedł do reformatów, z asygnacją księcia na masło i barany, prosząc ojca Remigiego, aby mu jego omyłkę przebaczył, a przed chorążym go nie oskarżał.
Potem kazał szukać Łobody, którego znaleziono gdzieś w szynku, a ten, na kolana padłszy i głową o ziemię tłukąc, poprzysiągł na wszystko najświętsze, iż Butryma widział i że on u reformatów był.
Spłoszony wszakże, mógł uciec z miasteczka, i to się najprawdopodobniejszym zdawało. Wolski sądził, że teraz na czas jakiś jawnego poszukiwania potrzeba było zaprzestać, udawać, jakoby się go wyrzekło, a dopiero gdyby Butrym, ubezpieczony, wrócił tu, starać się go zręczniej pochwycić niż pierwszym razem.
Łobodę precz odpędziwszy Wolski innych swych ludzi cichaczem porozstawiał na wszystkich gościńcach do miasteczka wiodących, dając im rysopis przybliżony Butryma. Mieli oni pilnować wjeżdżających do miasta, śledzić, gdzieby zajechali, i natychmiast donosić na zamek. Był pewnym Wolski, że Butryma teraz już w Białej szukać było nadaremnym i że pewnie umknął nocą.
Mając swoich pomiędzy Żydami i gawiedzią miejską, faworyt książęcy wszystkim przyobiecał sowitą nagrodę za odkrycie przestępcy. Posądzał i brata, że nie mógł, pomimo wyprzysiężenia się przed księciem, nie wiedzieć o Damazym, i około niego więc nadzorców postawił, aby o każdym jego kroku donosili.
Wszystkie te rozporządzenia zabrały mu czas do południa i, powróciwszy na zamek, ledwie miał czas zjeść, gdy nowe polecenia książęce wypędziły go znowu z domu, tak że do Zaborskich dowiedzieć się nawet nie mógł.
Wieczorem do księcia z raportem docisnąć się nie potrafił, bo długi czas z księdzem biskupem Riokurem chorąży siedział nad jakimiś papierami, zamknięty.
Rano miał wstawać z łóżka Wolski do nowej roboty, gdy do drzwi jego zastukano. Jeden ze stróżów nocnych, których on około skrzydła przy mieszkaniu Zaborskich postawił, przychodził uśmiechnięty z raportem.
Opowiadał tajemniczo, że około północy człowiek jakiś z wałów podkradł się pod okna Zaborskich i grudką śniegu w jedno z nich rzucił, że okno się zaraz otworzyło i nim stróż dobiegł, coś na sznurku spuszczono z niego. Ów człowiek pochwycił to i umknął.
Stróż się tłumaczył, że ani mógł dopędzić, ani nawet dobrze się przypatrzyć temu zuchwalcowi, a wrzawy uczynić nie chciał, bo nimby ludzie od bramy się ruszyli, próżno by szukać było wiatru w polu.
Nie mógł to być nikt inny, jeno Butrym. — Więc szukanie go za miastem i wszystkie przeciw niemu wymierzone zabiegi były próżne! — syknął Wolski ze złości.
Myliłby się ten, kto by sądził, że Damazy Butrym, którego jak lisa tropiono i osaczano — wiedząc dobrze o tym, z jakim miał nieprzyjacielem do czynienia, trwożył się tym bardzo.
Był to człowiek takiego temperamentu, że niebezpieczeństwo mu smakowało i dopiero czuł się w swym żywiole, gdy spokoju nie miał, a wykręcać się musiał i o lepszą iść z nieprzyjacielem.
Przez Froima starego i Żydów, których opłacał po szynkach, wiedział, co się działo, a Wolskiego wysłańcy najczęściej tam siadywali i między sobą, podpiwszy, rozpowiadali, co i jak czynić mieli. Żadne ich słowo nie uszło mu. Obracał się więc niemal swobodnie, bo był ostrzeżony, a nieporadnych ludzi wcale się nie lękał. Zuchwalstwo Damazy posuwał do tego stopnia, że, rozmaicie się przebierając, to po żydowsku, to po dziadowsku, to po babsku, swobodnie kręcił się po miasteczku i z tymi, którzy na niego czyhali, rozmawiał.
Wiedział, że za pochwycenie go naznaczona była nagroda — i śmiał się. Na noc, tak jak wprzódy, chadzał do reformatów, tylko nie tą furtą główną, ale w murze umieszczonymi drzwiczkami, którymi ze stajen gnój wyrzucano. Te zwykle stały prawie cały rok zamknięte; ale Damazy klucz od nich dostał przez furtiana, a parobek wewnątrz znajdujący się, drąg co wieczór wyjmował. Po wysokiej kupie gnoju i śmiecia można było wejść tędy do środka, samemu nie będąc widzianym.
Przekonawszy się, że rada brata była dobra i że z ucieczką należało czekać, dopóki chorąży z Białej nie wyjedzie, Butrym przysposabiał tymczasem, co do niej było potrzeba. Nie szło to łatwo, ale też i nie pilnym było.
Damazy od dawna tak się wesołym nie czuł i ochoczym, tak pełnym nadziei. We dnie od strony wałów nie było żadnej straży i nikt tam nie chodził zimą. Butrym, korzystając z tego, w biały dzień, okutawszy się jakąś opończą, przechadzał się pod oknami Faustysi i tak długo się tam wałęsał, aż ona go postrzegła, a on mógł jej dać znak.
Szczęściem, matki nie było w mieszkaniu; Damazy podbiegł pod sam mur i rozmówił się z nią, zapowiadając, że w nocy przyjdzie z listem i po list, aby w ten sposób ciągle o sobie wiedzieć mogli.
Zaklinała go Faustysia, aby się na niebezpieczeństwo nie narażał; ale Butrym tak wesoło drwił z niego i tak je sobie lekceważył, że jej dodał męstwa.
Tymczasem zaraz pierwszą kartkę stróż nocny wyszpiegował. Butrym widział go nadbiegającego i — choć list dostał, ale na przyszłość droga już była zamknięta. Faustysia też, nim okno zamknęła, biegnącego człowieka zobaczyła i list przeczytawszy, natychmiast go spaliła, aby nie wpadł w ręce matki.
Wolski, dowiedziawszy się o nowej przygodzie, sam nie był pewnym, co ma z tym począć. Czy oznajmić księciu, czy pójść do starej Zaborskiej, czy nikomu nie mówiąc nic — urządzić pod oknami zasadzkę?
Niezmierne zuchwalstwo Butryma do wściekłości go doprowadzało, bo zdawał się z niego naigrawać.
Księciu o tym oznajmić, że się znowu nie udało schwycić śmiałka, było to tylko gniew jego ściągnąć na siebie.
Nagryzłszy się sam sobą, Wolski zżymając się i burząc poszedł do starej Zaborskiej. Zastał ją na konferencji z Szurską, a przy tej nic mówić nie chciał.
Szurska pogardzała Wolskim i niechętnie rozmawiała z nim; wkrótce też wyszła. Z miny posępnej Wolskiego poznała stara, że złego coś przynosił z sobą.
Zaśmiał się złośliwie.
— Cóż to? — rzekł — panna Faustynka na mnie skarży przed księciem?
Spodziewając się Zaborska tego wyrzutu, na odparcie go była nieco przygotowaną. Zaczęła od dosyć naturalnego śmiechu.
— A wiesz, jak to było? — odparła. — Książę ją przecie sam zagadnął, aby mu powiedziała: czy Wolski, chodząc do niej, nie zaleca się czasem? Faustysia się uśmiechnęła i tyle, że głową kiwnęła; oto i tyle.
Wolski uwierzył temu czy nie, wargi zagryzł, głową potrząsł.
— Oj! moja jejmościuniu — rzekł — tak wy swoje interesa sprawiacie, że mi was żal. Niedobrze się to skończy. Jejmość córki nie trzymasz jak należy: nic nie wiesz. Żeby nie kłębuszek, tobyś nawet o Butrymie dotąd — ani be, ani me — nie wiedziała. No, a teraz to jejmość wiesz, że ten łotr po nocach się pod okna podkrada, a panna mu bileciki na sznurku spuszcza?
Zaborska z podskokiem się porwała z krzesła i krzyknęła:
— Kiedy? co?
— Dziś w nocy stróż o mało go nie schwycił.
— Nie może to być!
Zaborska chciała natychmiast biec do córki. Wolski ją wstrzymał.
— Miejże jejmość rozum, hałasu nie rób — cicho. Kto wie? Może się tym sposobem łotra tego pochwyci. Co pomoże, iż córkę wyłajesz? Ona się wszystkiego wyprze.
Zaborska płakała i narzekała.
— O Boże ty mój, Boże, za coś mnie takim dzieckiem obdarzył, przez które ja tylko cierpieć muszę! Szczęście jej samo w ręce lezie.
Łzy i narzekania na Wolskiego najmniejszego nie czyniły wrażenia; siedział gryząc paznokcie i dumając.
— Ale czyż to prawda? czy prawda? — wołała Zaborska.
— Kłamstwo nie może być, bo prosty człowiek takiej by rzeczy nie zmyślił.
Rozpaczała Zaborska. — A nuż książę się dowie?
— Ja mu tego nie powiem — odezwał się Wolski — ale jejmość pamiętaj, co ja dla niej czynię. Butryma tego wezmę, żeby mnie nie wiem co kosztować miało, a jak się w moje ręce dostanie, żywym z nich nie wyjdzie! Jejmość ze mną powinnaś wiernie trzymać; książę i nie bardzo młody, i nie tak to zdrów. O to się postaramy, aby pannę wyposażył, ja w tym, ale ona niczyją potem nie będzie — tylko moją.
Słowo? — zapytał Wolski rękę wyciągając — albo, albo? Chcecie na to przysiąc — ja wszystko na siebie biorę, odganiać będę — a Faustysia za nikogo nie pójdzie, tylko za mnie. Słowo? — powtórzył Wolski.
Zaborska stała chwilę tylko, niby wahając się jeszcze, i obie ręce mu podała.
— Pamiętajcież! — dodał Wolski. — Czy ona mnie teraz kocha, czy nie kocha, ja się o to nie troszczę: po ślubie inaczej musi być. Głową nałożę — mówił dalej — a Butryma tego dostanę — tylu go ludzi widziało. Księcia namówię, że albo ciepłą ręką da, albo papier taki, co by go nikt naruszyć nie mógł. Beze mnie wy nie zrobicie nic, a ze mną szczęście przyjdzie. Ja też nie bez jakiego grosza; wioszczynę się kupi albo dobrą zastawę dostanie, już ja wiem, gdzie.
Uśmiechnął się pod wąsem Wolski. Zaborska mu jeszcze raz rękę podała. Wstał tedy.
— Pilnujcie lepiej córki — rzekł — z oka spuszczać nie można. Filut dziewczyna, jak się okazuje, a Butrym ptaszek, którego pustym strzałem nie odstraszysz — jemu tylko kula w serce poradzi. Póki żyw, poty my pokoju mieć nie będziemy.
Z tym Wolski pociągnął do księcia. Do charakterystyki człowieka należy dodać, że nie darmo przed Zaborską wspominał, iż wie, kędy dobrą zastawę napyta.
Był naówczas chorąży z bratem, księciem hetmanem „Rybeńko“, jeżeli nie w otwartej waśni, to na zimno. Obaj o siebie i znaczenie swe byli zazdrośni. Chorąży lepiej na dworze u króla i u Brühla stał i na niego się więcej oglądano niż na hetmana. Tak mu się zdawało.
Pomiędzy Nieświeżem a Białą były jakieś naprężone stosunki; nieufnie spoglądano na siebie; komunikacje były nieczęste. Obawiał się książę hetman, aby bezdzietny chorąży komu innemu Białej nie przekazał z rodziny albo dóbr nie alienował w jakikolwiek sposób. Potrzebował więc na miejscu, u boku chorążego, mieć kogoś, co by donosił o tym, co się tu działo. Gdy razem ostatnim byli obaj w Warszawie, nastręczono księciu hetmanowi Wolskiego, jako faworyta wszystkowiedzącego i najzręczniejszego człowieka, którego by mógł sobie tajemnie pozyskać, aby mu donosił, co się w Białej działo.
Sam książę ani myślał się z takim wdawać człowiekiem lichej ekstrakcji, ale ze dworu posłał zaufanego, który znajomość zabrawszy z Wolskim potrafił się z nim ułożyć i zapewnić mu łaskę księcia hetmana, jeśliby mu wiernie służył. Chorąży nie był nieśmiertelnym. Wolski chciał być pewnym przyszłości. Obiecano mu sto czerwonych złotych rocznie, jeśli będzie gazetkę bezimienną do Nieświeża wysyłał o wszystkim, co się w Białej dzieje.
Szczególniej naglądać miał na to Wolski, jeśliby testament jaki pisano, aby zawczasu o nim książę hetman mógł wiedzieć. W Nieświeżu nie tajnym było, że ojciec księżny chorążyny, wojewoda czernihowski z Zawieprzyc, zabiegał o to, aby córka zapisy miała, jakie jej się należały. Inni też, jak księżna krajczyna, starali się dla swych dzieci. Domyślano się, że ks. biskup Ptolemaidy Riokur, w którym książę miał zaufanie, do układania testamentu zostanie na pewno wezwanym.
Nadzór i pilne ucho Wolskiego właśnie teraz najpotrzebniejszym było, bo wojewoda czernihowski o zapisy naciskał, a te razem z testamentem układać się miały.
Wolski i chorążego, i biskupa na probostwie umiał różnymi sposobami szpiegować; donosił o najmniejszej rzeczy do Nieświeża, miał dowody tego, iż tam z niego byli kontenci: mógł więc ufać, że w przyszłości szczodry książę hetman jego służbę dobrze wynagrodzi.
Niebezpieczną ona była i gdyby chorąży najmniejsze powziął o niej podejrzenie, z życiem by nie uszedł zdrajca. Wiedział dobrze Wolski, co ważył, i nie śmiał tego, co pisał, inaczej wysyłać, tylko przez umyślnych wysłańców nieświeskich, którzy, nie zatrzymując się w Białej, w przejeździe niby z nim się spotykali.
Chorąży nie miał tajemnic dla Wolskiego, przed którym się nawet ze swych niechęci dla brata wyznawał — a cokolwiek w chwili rozdrażnienia czasem na niego powiedział, natychmiast do Nieświeża wędrowało.
Tak samo ksiądz biskup Riokur, który sam chrzcił niegdyś Wolskiego, a dla którego on był z niezmierną pokorą i wdzięcznością, przywiązał się do niego, jako do człowieka, któremu wiele pomógł — i wierzył w jego poczciwość. Mówił z nim poufnie, jako faworytem księcia, i nie taił nic. Z tych źródeł i ze stosunków w kancelarii, Wolski był jak najlepiej uwiadomiony o wszystkim. A przybył ktoś taki, jak szambelan Kaszyc lub Matusewicz do Białej, w sprawie jakiej, Wolski się zaraz do nich wkręcił służby swe ofiarując. Że zaś przez niego dużo się jeśli nie zrobić to przygotować dawało, wszyscy z Wolskim za pan brat się rozgadywali i obeznawali go z najtajemniejszymi interesami. I szły z tego ulepione gazetki co tydzień do Nieświeża, a nikt ani się mógł domyślać nawet tego stosunku Wolskiego z księciem hetmanem.
Poseł książęcy przybywał zwykle naznaczonego dnia, niemal o jednej godzinie, a Wolski konno wyjeżdżał na gościniec ku niemu i nie mówiąc słowa, do skórzanej torby wsuwał pismo, sam dalej ruszając. Obcy ludzie nawet twarzy jego nie widywali.
Po wyjściu Wolskiego stara Zaborska potrzebowała czasu, nim się uspokoiła i rozrachowała, jak się z córką ma obchodzić. Rada była ją ująć, przygłaskać, chwycić za serce, zyskać sobie; lecz od czasu jak się na zamek przeniosły, córka, niegdyś dla niej czuła i przywiązana, zupełnie zmieniła postępowanie. Stała się nieufną, zimną, a niekiedy zuchwale prawie oporną.
Niczym jej przygłaskać nie było można.
Odstrychnęły się tak zupełnie od siebie, że w domu jedna na drugą nieufnie, jak na nieprzyjaciółkę patrzała. Czując się w duszy winną, matka gotową była dla córki do pobłażania i ustępstw, lecz Faustysia niczym się nie dawała przejednać.
Wyrywały się jej czasami z oburzeniem te straszne słowa:
— Własna matka mnie sprzedała.
Gdy w nocy, list spuszczając na sznurku, Faustysia dostrzegła nadbiegającego stróża, przelękła się bardzo i była prawie pewną, że zostanie oskarżoną, że nazajutrz badać ją będą i męczyć. Spaliwszy list po przeczytaniu, czekała tylko z silnym postanowieniem nieprzyznawania się do niczego.
„Pan Bóg mi to kłamstwo przebaczy“ — mówiła w duchu.
Po matce jednak z rana nie postrzegła nic i dopiero przyjście Wolskiego nowy niepokój obudziło.
Siadła do swoich krosien, pomodliwszy się — czekając, co ją spotka.
Przez wąski korytarzyk dochodziły ją głosy rozmowy matki z faworytem księcia, lecz słów dosłyszeć nie mogła, a podsłuchiwanie, które matka praktykowała, miała w obrzydzeniu.
Słysząc powracającą Zaborską nie podniosła na nią oczów córka i szyła pilno. Stara przeszła się pary razy po pokoiku, a że gdy miała na córkę napaść, czyniła to zwykle, nie umiejąc się pohamować, od razu — uspokoiła się Faustysia.
O wczorajszej przygodzie nie musiała wiedzieć.
Nie dała po sobie znać matka, z czym przyszła; popatrzyła na córkę i odezwała się łagodnie:
— Oczy sobie psujesz. Cały boży dzień nad tymi krosnami — ani się przejść, ani spocząć; nie dziw, że potem książę mówi: „mizernieje“ i mnie za to łaje.
— O! rada bym tak zbrzydnąć i zmizernieć, aby mi dał pokój — odpowiedziała Faustysia — dopiero bym była szczęśliwą.
— Tak, abyśmy obie na barłogu znowu leżały i o razowym chlebie żyły, bo braciszek Lubiszewski, że złamanego grosza nie da, choć sam jak pączek we wszystko opływa — to pewna.
— Na kawałek chleba i dla siebie, i dla matki poczciwie bym zapracowała, nie potrzebując łaski wuja Lubiszewskiego — rzekła Faustyna.
— Albo ty wiesz, co to na chleb pracować! — zaśmiała się stara — mnie pytaj.
A tu — dodała po chwili — na niczym nie zbywa, i że książę wieczorem przyjdzie się podurzyć koło niej, to już i tego wytrzymać jej trudno — dla starej matki.
— Alboż ludzie wiedzą, co książę robi u nas? — zawołała Faustysia — i co oni myślą? co gadają? Do kościoła gdy człowiek idzie, wstydzi się oczów podnieść; wytykają palcami — książęcą kochankę.
— Boś głupia! — odparła Zaborska — czego się masz wstydzić! pierwszaś ty czy ostatnia? Cóż to tobie ujma z tego, że taki pan się w tobie kocha? Ale!
— A! bodajbym tego nie dożyła! — zapłakała Faustyna, a Zaborska umilkła na chwilę.
— Żebym ja była wiedziała dając cię do klasztoru na edukację — rzekła — że te kwoki z ciebie zrobią takiego koczkodana, który na świecie się obrócić nie potrafi, wolałabym była, żebyś czytać i pisać nie umiała.
— A ja całe życie im wdzięczna będę, że mnie nauczyły nie czytać i pisać, ale — jak żyć potrzeba, aby spokojnie umierać.
Zaborska ruszyła ramionami.
— A tego to cię nauczyły — rzekła gniewnie — że matki słuchać potrzeba? Co ja biorę na swoje sumienie, to ty nie możesz? A od czegóż jest ksiądz? Mało to ludzie grzeszą? przecież im przebaczają! A tu — straszny mi grzech, że książę jej rękę poliże i pod brodę pogłaszcze!
Z coraz większym gniewem mówiła matka:
— Ty bo mnie do grobu przyprowadzisz — niewdzięczna!
Spuściwszy głowę, szyła pilno Faustyna już się nie odzywając.
Zaborska jeszcze jakiś czas narzekała na swój los; wreszcie, odpowiedzi nie otrzymując — wyszła.
Do wieczora w ciągłej obawie była Faustyna, aby o przygodzie nocnej indagacji nie rozpoczęto; w miarę jak dzień uchodził, strach ten się zmniejszał i choć sobie tego wytłumaczyć nie umiała — uspokoiła się.
Na wszelki wypadek, po wyjściu matki w swoim pokoiku napisała kartkę do Damazego i złożywszy ją wsunęła za gors, aby była gotowa. Gdy nadszedł wieczór, ostrożnie się starała wyjrzeć ku wałom, czy straż tam jaka była, i postrzegła chodzącego z pałką człowieka, a zdało się jej, że i drugi opodal stał na czatach.
Zgasiwszy światło nie kładła się długo, coraz do okna podchodząc a wypatrując, co się ze stróżami działo. Obaj oni chodzili, stawali i nie opuszczali stanowiska.
Zmiarkowała, że Damazy po wczorajszym wypadku tak prędko znowu się ukazać nie mógł, ale tak w niego, jego męstwo i przebiegłość ufała, że nieco później — zdawało się jej możliwym podkradnięcie się pod okno. Jak? — — nie wiedziała — ale on mógł znaleźć na to sposób.
Tymczasem Wolski, zniecierpliwiony tym, iż mu się pochwycić Butryma nie udawało, nie ufając ani Łobodzie, ani innym użytym do szpiegowania go, wpadł na myśl użycia na ten cel największego łotra, jakiego lochy pod zamkiem od roku w sobie mieściły.
Był to sławny zbój i złodziej, Sępikiem zwany, który dawniej na granicy węgierskiej z innymi opryszkami dokazywał, potem w lasach pod Warszawą rozbijał; ścigany nareszcie, zbiegł do puszczy nadbużnych, a tu go istnym trafem radziwiłłowscy leśnicy, śpiącego w chacie, pochwycili. Sępik ten i na podróżnych po gościńcach napadał, i na karczmy samotne, i na dwory. Odważnym był aż do zapamiętałości, dawniej jak żubr silnym; ale że go dwa razy na męki brano, aby wydał, gdzie miał skarby, i stawy mu powyciągano, stracił przez to moc i przebiegłość mu tylko została.
Słynął on z tego, że się przebrany nieraz kręcił tam, gdzie go szukano, że wszystko, co chciał dojść, dopatrzeć i wywąchać umiał. Nie było człowieka nad niego do cierpliwego, długiego śledzenia każdego kroku. Wolski, jako złamanego mękami i więzieniem, nie uważał go już za niebezpiecznego, do lasu mu znowu zbiec było trudno. Gdyby mu przebaczono, mógł dobrze usłużyć.
Wprawdzie książę, gdy go schwytano, poprzysiągł, że zdechnie i zgnije w więzieniu, i trzymano go o chlebie i wodzie w najgorszej kaźni; ale chorążemu Wolski mógł wmówić, co chciał, a Sępik mu był teraz potrzebnym.
Naprzód jednak chciał z nim się rozmówić Wolski — i z południa klucznika wziął, aby go po więzieniach prowadził. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, gdyż nadzór nad nimi do niego należał, i każdego tygodnia, co najmniej raz Wolski musiał obejść wszystkie lochy, całe zamkowe podziemia, aby księciu donieść, co się tam w nich działo.
Znaczniejsza część zamku była na sklepionych tych dawnych izbicach zbudowaną, przeznaczonych od razu na więzienia i składy. Pod bramą i wieżą, pod skrzydłami, nawet pod samym korpusem zamku znajdowały się piwnice, lochy win i izby więzienne. Z tych jedne okna u góry i trochę światła miały, inne były całkiem ciemne, zaduszne i dla tych przeznaczone, którzy już na świat wyjść nie mieli. Nigdy te podziemia tak, jak za chorążego, przepełnione nie były. Siedzieli w nich i tacy, których winy ludzie nie pamiętali, którzy, ledwie żywi, dogorywali bez przytomności, nie mając siły podnieść się ze zgniłej garści słomy, na której leżeli.
Im dłużej tu kto przesiedział, tym mniej mógł mieć nadziei oswobodzenia. Nie było prawie przykładu, aby surowy aż do okrucieństwa chorąży kogokolwiek uwolnić kazał. Nieraz, tak jak za Lotaryńczykiem, wstawiali się do niego możni panowie, prosiły kobiety: naówczas zacinał się uparciej jeszcze i los więźnia tylko się tym pogarszał.
Trzeba było jak klucznicy i Wolski obeznanymi być z tymi korytarzami ciemnymi, wschodkami wiodącymi do drugiej kondygnacji, przejściami i szyjami wąskimi, aby się tu pokierować — i nie zbłądzić; trzeba też było jak oni mieć zahartowane serce, by przejść te lochy nie doznawszy boleści okrutnej.
Wśród tej ciszy — spoza drzwi słychać było to brzęk kajdan, to jęki i złorzeczenia, to głosy, na które w języku nazwy nie ma.
Dziwne to, ale prawdziwe jest zjawisko, że oprawcy i kaci, zmuszeni słuchać krzyków i patrzeć na męczarnie, zamiast czuć litość wpadają w rodzaj wściekłości i mordują z większą jeszcze zaciętością.
Uczucie to jakiegoś szału i rozdrażnienia opanowywało Wolskiego, ile razy wchodził do więzień, a chód jego, budząc z odrętwienia zamkniętych w nich, wywoływał narzekania i jęki. Była to katowska dusza, bo i uparte milczenie zarówno go niecierpliwiło i złościło, i stękanie a narzekania. Ile razy tu wchodził, doznawał jakiegoś pragnienia do znęcania się, do męczenia, i z tym uczuciem rozgorączkowany stąd wychodził.
Tym razem jednak tak był zajęty Sępikiem, że na odgłosy dochodzące go od komór zajętych nie zważał. Siedzieli tam i tacy zrozpaczeni, którzy posłyszawszy kroki głos podnosili, wołali, hałasowali, chcąc się przypomnieć, bo sądzili, że o nich zapomniano.
Do lochu, w którym siedział Sępik, iść było potrzeba długo, znajdował się bowiem pod głównym korpusem w drugiej kondygnacji. Sępik był przeznaczony wyrokiem chorążego, na który zresztą zasłużył, aby tam zdechł i zgnił. Więzienie też jakby na ten cel było stworzone. Z bliskiego stawu podchodziła do niego woda zaskórna, mury całe były nią przesiąkłe, okryte pleśnią i grzybami. Gniła słoma, którą tu rzadko odmieniano, padała się odzież, ranami okrywało ciało.
Ale człowiek rzucony w tę studnię, której powietrze dusiło przychodzącego, miał żelazną naturę stworzeń zahartowanych, które wszystko znosić mogą.
Gdy klucznik, otworzywszy drzwi, podszedł przodem z latarką i podniósł ją do góry, Wolskiemu przedstawił się obraz, który mógł jego okrucieństwo nasycić. Sępik — średniego wzrostu człek, grubych kości, stary już, z posiwiałą głową i brodą, w której rudych włosów pasma widać było jeszcze — leżał na sczerniałej i starej słomie otulony podartą w łachmany siermięgą; bosych nóg i rąk części widoczne pokryte miał całe gęstym włosem, który ciało może bronił od ran. Twarz okrągła, blada, zsiniała, z oczyma mocno wystającymi, nosem spłaszczonym i szerokimi ustami, miała wyraz dziki, ale przytępiony męczarnią. Obojętnie patrzał i zdawał się w początku nie rozumieć, czego od niego chcieli przybyli. Wodził oczyma po stróżu i Wolskim jak zwierz schwycony w jamie.
— A co? dobrze ci? — rzekł do niego Wolski, ale odpowiedzi nie otrzymał.
Nie ruszał się nawet z miejsca Sępik. Klucznik go nadaremnie nogą potrącił. Zbliżył się mimo odrazy Wolski ku niemu.
— Książę cię na śmierć tu gniłą dekretował — rzekł — ale ja bym potrafił może wydostać cię stąd, gdybyś zamiast rozbijać chciał panu służyć wiernie.
Sępik zdawał się wyrazy te rozumieć, zatrząsł się i rękami pokazał na nogi ze stawów powyciągane i bezsilne.
— Mówże — mruknął klucznik.
— Zapomniałem mówić — schrypłym głosem wykrztusił więzień.
Wolski pilno mu się przypatrywał, jakby chciał dojść, czy co z niego być może.
— No i cóż? — spytał Wolski — chciałbyś księciu służyć?
Usta Sępika się skrzywiły.
— Na co ja komu zdam się! — zamruczał.
— To już nie twoja rzecz, do czego by cię użyto — mówił Wolski — ino czy wiernie służyć byś przyrzekł?
— Wolałbym służyć choć za kata, niż tu gnić — rzekł zwolna się ożywiając Sępik.
— Utrzyma się on na nogach? — odezwał się Wolski do klucznika. Ten, latarkę postawiwszy na przymurku, pochylił się i Sępika za barki wziąwszy pomógł mu się podnieść. Niełatwo to przyszło; chwytał się zbój stróża, który musiał całą mocą na nogach stać, aby go nie opuścił. Na ostatek się dźwignął, ale zaraz o ścianę musiał się zeprzeć.
Nogi, choć nadwerężone w stawach, jeszcze go mogły utrzymać, a Wolski rachował, że odżywiwszy go i dawszy mu spocząć można było jeszcze przebiegłość zbója zużytkować; o jego chytrości i bystrości miał z dawna wyobrażenie może przesadzone.
Nie mówiąc do niego nic Wolski odezwał się do stróża:
— Wziąć go na górę do jasnego lochu, dać słomy świeżej i jeść do syta — rozumiesz? W komorze po więźniach płachty i sukmana się znajdzie; czyste mu wdziać. Zobaczymy, czy odżyje za dni parę.
To powiedziawszy wyszedł Wolski, gdyż powietrze go dusiło.
Rad nierad musiał czekać, aby się przekonać, czy z tego złamanego narzędzia, na które liczył, da się co uczynić.
We dwa dni potem przyszedł niecierpliwy do więzienia i kazał sobie otworzyć podziemie, do którego Sępika przeniesiono.
Różniło się ono wielce od tego, w które był naprzód wrzucony; trochę światła dawało okienko ponad ziemią, kamienny przymurek okryty słomą służył za łóżko. Próżna misa i drewniana łyżka, kawał nie dojedzonego chleba świadczyły, że go lepiej karmiono. Twardej natury człek cudownie tu się pokrzepił. Mógł już na nogach stać i wyraz twarzy rozbudzony, oczy jaśniejsze większą w nim siłę ukazywały. Wolski postrzegł to zaraz wchodząc.
— A co? — zapytał.
— Lepiej mi — rzekł zbój. — Jeszcze jaki tydzień, a będzie dobrze.
— Chcesz księciu służyć wiernie?
— Czemu nie! — kłaniając się odparł Sępik. — Sam ja już nie dokazałbym nic; do lasu nie pójdę, bobym tam rychło zdechł; jakby służba nie była ciężka...
Wskazał faworyt klucznikowi, aby precz szedł za drzwi, i zbliżył się do Sępika.
— Rąk ja twoich nie potrzebuję — rzekł — ale głowy. W mieście się różni ludzie ukrywają, których trzeba wyśledzić, odszukać, połapać. Do tego ty powinieneś być zdatny.
— Abym się trochę obył tu — odparł Sępik. — Trzeba mnie puścić wolno, pójdę po ludziach, za język ja umiem ciągnąć, a bylem wiedział, kogo — i z mysiej dziury wydobędę.
— Ano! pamiętaj — dodał Wolski — chceszli być cały a mieć chleb na starość — przysiąż służyć wiernie.
Sępik się w piersi uderzył.
Stracił on był już wszelką nadzieję widzenia świata bożego i wydobycia się na wolność; gdy ta zaświtała, gotów był na wszystko, byle go puszczono. Dał bowiem sobie na mękach powyciągać nogi i ręce ze stawów nie zdradziwszy się, gdzie swe łupy schował. Miał je zakopane w lesie i teraz myślał, że gdy się wydobędzie z lochu, potrafi skarb swój odzyskać i z nim umknąć kędy ku Węgrom, bo tam miał dawnych znajomych i towarzyszów.
Gotów był obiecywać, co chciano, i starać się usłużyć — myśląc o zupełnym kiedyś wyzwoleniu. Nadzieja ta wlewała w niego siłę.
Wolski, przekonawszy się, że Sępik może odzyskać zdrowie i być mu użytecznym, poszedł wieczorem do księcia. Nie mógł go uwolnić bez wiedzy księcia; potrzeba było uzyskać zezwolenie.
Zaczął się więc skarżyć, że ludzi sprawnych nie ma i dlatego Butryma, uwijającego się po okolicy, nie może dostać.
— Gdyby jaśnie oświecony pan mi pozwolił — rzekł — ja bym z tego łotra Sępika zrobił takiego charta, jakiego mnie potrzeba.
Chorąży ramionami ścisnął.
— Oszalał! — zawołał.
— Nie, mości książę — nie ma jak tacy ludzie do takiej, jakiej ja potrzebuję, posługi. Złego już on dokazać nie może nic, ale dobrego wiele, bo taki zbój zna wszystkie nory i wszystkie sposoby.
Chorąży milczał, nie lubił puszczać na wolność, kogo raz trzymał, i dlatego może, aby potem wychodzący nie rozpowiadali, co z nimi czyniono.
Wolski zaczął nastawać mocno — wspomniał o Butrymie, jaki to niebezpieczny był zuchwalec: że ująć go koniecznie należało, aby nie oblegał panny i nie pokusił się, Boże uchowaj, na porwanie jej. Sępik mu do tego był koniecznie potrzebny.
— To go weź, do kaduka! — odpowiedział na ostatek chorąży — ale nie inaczej, tylko abyś go potem — gdy swoje zrobisz, na powrót posadził, bom ja słowo rzekł, że on zgnić musi, i łamać go nie będę.
Wolski przeciwko tej restrykcji nic nie miał; zgodził się na to, co książę postanowił.
Tegoż dnia z więzienia przeprowadzono Sępika, z kajdan go rozkuwszy, do mieszkań stróżów, których żywność i napój miał mu być dawany. Szło o to, aby jak najprędzej mieć z niego pomocnika.
Pozwolił nawet Wolski, aby Sępik na miasteczko wychodził, na noc tylko do zamku powracając, aby tymczasem starał się czegoś dowiedzieć, rozpytać — rozpoznać między ludźmi. Sępik, który przed schwyceniem swym po okolicy dokazywał, a często jako dziad przebrany do Białej przychodził się rozsłuchywać, znał miejscowość dosyć dobrze. Miał zresztą przebiegłość tych ludzi, co życie strawili na wojowaniu z pogoniami i ściganiem, i łatwo się wszędzie umiał rozpatrzeć. Przyprowadzono mu Łobodę do pomocy, z którego naprzód ciągnąć począł, co mu było potrzeba. Sam on potem z nim wywlókł się do miasteczka i po szynkach chodząc języka szukał.
Nigdy może dawniej, gdy mu o własną skórę chodziło, nie był Sępik tak gorliwym, nie brał tak na kieł jak teraz. Chciał się zasłużyć, obiecując sobie, że zwolna obudziwszy zaufanie, i do lasu się będzie mógł dostać, i ludzi sobie w pomoc napytać.
Opisano mu Butryma jako tako, bo nie bardzo go kto widział teraz, oprócz Żydówki Chai. Sępik nie tylko jego, ale konia, i sługę, i kulbakę, sierść wierzchowca, suknie Damazego kazał sobie opisywać. Wierzchowiec na nieszczęście miał białą nogę, a Pawluczek gorąco rude włosy i twarz strasznie piegowatą.
Sępik, który w początkach na nogach się mógł z ciężkością utrzymać, gdy raz chodzenia spróbował, kija sobie dobrał i wprawiać się począł, choć kołysząc się i przechylając, coraz lepiej nauczył się stąpać. Łobodę, który go w początkach wodził, porzucił wkrótce i sam zaczął robić wycieczki do miasta.
Po długiej wstrzemięźliwości od piwa i wódki, gdy ich za pierwszym razem skosztował, zawróciła mu się głowa, ale potem odzyskał tę moc, jaką miał dawniej, że kwartę siwuchy mógł na raz wlać w siebie.
Z wielką pociechą Wolskiego wkrótce Sępik był nie do poznania, a wzięty na spytki dowiódł, że czasu nie zmarnował. Wiedział już, domyślał się więcej od przebiegłego faworyta. Około klasztoru reformatów krążąc doszedł do furtki, którą gnoje wyrzucano, i dopatrzył, że tam niedawne ślady ludzkie były, a drzwi też otwierały się często.
Nie którędy indziej, jeno tamtędy mógł się wymknąć Butrym, gdyby go w klasztorze szukano.
Napytał też i tego, że Butrymowie obaj z dawna Froimowi zubożałemu byli znani z przyjaźni. Miał oko na tę chałupę, chociaż nic jeszcze nie wyśledził w niej. Koń z białą nogą i chłopiec z rudą głową widywani byli razem u studni za miasteczkiem: i to też coś znaczyć mogło.
Słowem, Sępik był na tropach, a Wolski ręce zacierał, złote góry mu obiecując, jeżeli dostanie tego człowieka. Miał go, według osnutego planu, posadzić tam, skąd wziął Sępika, i stróżom szepnąć, aby niekoniecznie o chlebie dlań pamiętali.
Gdy na zamku taką nań obławy gotowano, Damazy jeszcze dosyć swobodnie się obracał w pobliżu, a o zmroku wślizgał się do miasta i chodził pod zamek, niemal pod okna Faustysi, pomimo podwójnej straży. Umiał on je tak wyprowadzać w pole, że gdy go w jedną gonili stronę, on z drugiej się podkradał. Dwa razy Stróże niewinnych przechodniów i zamkową czeladź łapali za niego.
Z zamiarem wykradzenia jednak czekał Damazy, aby się książę wybrał do Warszawy na zapowiedziany obrzęd inwestytury kurlandzkiej.
Z okazji tej uroczystości miało się właśnie odbyć owo nie widziane nigdy polowanie, na które chorąży króla jegomości zaprosił, przyrzekając mu, iż tyle zwierza położy i takiego, jakiego zechce. Znać potrzeba było upodobanie, istotnie do szału posunięte, Augusta III do myśliwskiej zabawy, aby zrozumieć, jaką to królowi radość sprawiało.
Wiadomym było wszystkim, że w niedostatku zwierzyny król pod altaną saskiego pałacu nocami padłe konie rzucać kazał i do psów zbiegających się do padliny strzelał — byle mieć przyjemność strzelania. Wiedział chorąży, sam niegdyś zapalony myśliwy, a i teraz nie obojętny dla łowów, jaką rozkosz królowi sprawi i jaką sobie wdzięczność pozyszcze.
Na tych łowach, choć ociężały i niezbyt zdrów, sam on gospodarzem być musiał i do Warszawy koniecznie jechać postanowił.
Butrym czekał tylko oznaczenia pewnego terminu, aby ostateczne przygotowania uczynić i drugiego dnia po wyjeździe księcia być we wszystko zaopatrzonym, czego wymagało porwanie z zamku Faustyny.
Wolski, który choć nie pełnił tych obowiązków, ale łowczego pańskiego tytuł nosił, zdawało się, że panu, równie jak Marcjan Butrym, towarzyszyć będzie w podróży.
Na podłowczego padł niesłychany ciężar i odpowiedzialność za przewiezienie tego mnóstwa zwierza żywcem do Warszawy, opatrzenia i opasania placu, komenderowania tą osobliwszą wyprawą, do której same konie i furmanki na seciny się liczyły.
Żadna stajnia, nawet Radziwiłłowska, nie byłaby starczyła na przewiezienie sieci, klatek, zwierza, koni, strzelb i wszelkich przyborów. Wzięto więc zawczasu w kontrybucję wszystką uprząż włościańską z Bialszczyzny i okolicy, wszystkie sanie, płozy i gryndże, jakie się gdzie na wyżkach znalazły.
Sanna trzymała, ale prorokowano — już po ostrych mrozach mającą ze zmianą księżyca nastąpić odwilż; potrzeba więc było na wypadek wszelki mieć i koła przysposobione.
Chociaż hasło dane jeszcze nie było, kiedy się ruszyć miano, Butrym ani na chwilę spocząć nie mógł. Ponieważ zwierz pochwytany w lasach bialskich księciu się nie wydawał dostatecznym jeszcze, wieziono go z lasów słuckich, a wszystek umieszczono w Białej, oddając pod straż Butryma.
Dzień i noc przy tych olbrzymich zwierzyńcach czuwać było potrzeba. Marcjan konno, gdy nóg już nie stawało, objeżdżał gromady ludzi i zagrody, bo za wszystko był odpowiedzialnym, a książę do łowów tych królewskich niesłychaną przywiązywał wagę.
Zajęty tymi przygotowaniami, Butrym trochę o bracie zapomniał i miał to przekonanie, że przecież opamiętawszy się, iż tu nic dokazać nie mógł, da pokój całemu przedsięwzięciu. Domyślał się, że Damazy na Litwę pojechać musiał szukać sobie gdzieś służby i o tej nieszczęsnej Faustysi zapomni.
Jakież było podziwienie Marcjana, gdy jednego dnia, za widna jeszcze, pod wieczór ujrzał brata konno przejeżdżającego pod zwierzyniec, z tak swobodną i jasną a wesołą twarzą, jak gdyby nic a nic mu nie zagrażało.
— Czołem, panie bracie — począł z dala już Damazy. — A co? Nieprawdaż? tuście się mnie nie spodziewali? Chciałem was odwiedzić, no i, prawdę rzekłszy, zobaczyć tę raritas, której człowiekowi drugi raz w życiu pewnie się widzieć nie trafi.
I śmiał się, podjeżdżając, Damazy.
— Oszalałeś chyba — odparł Marcjan — a też wiesz, że cię ścigają, szukają i tropią.
— A wiem! to i co! — zapytał pierwszy. — Kpię sobie z nich, i po wszystkim.
— Gdzież u licha siedzisz?
— W dziurze, a bardziej w kilku niż w jednej — rzekł Damazy. — Nie oddalałem się więcej nad jeden raz do Lubiszewskiego, do Chrzanówki.
— A tam coś robił?
— To moja osobista była sprawa — rzekł Damazy. — Wiesz, że Lubiszewski jest rodzonym bratem Zaborskiej, ale — jak niebo do ziemi.
Marcjan nawet długo rozpytywać brata nie miał ochoty, tak mu strach było, aby kto nie nadjechał, nie poznał Damazego i nie zdradził ich.
— Jedz ty stąd, bo tu za dużo oczów — szepnął bratu.
— Tchórzem cię podszyli w Białej, jak Bóg miły — rozśmiał się Damazy. — Konia mam takiego, że mnie nie wyścigną.
I uparcie stał Damazy rozpatrując się po taborze.
— Nie darmom ja się tu przywlókł — dodał. — Wiedziałem, że ty mi tak bardzo rad nie będziesz i że oberwę od ciebie; ale potrzebuję wiedzieć koniecznie, kiedy ta inwestytura i polowanie nastąpią, a książę sobie stąd wyjedzie. Czekam na to.
— Ty zawsze swoje! Szalona pałko! — krzyknął gniewnie Marcjan.
— Przypomnijże sobie, gdyśmy dziećmi byli, czym kiedy, choćby tobie, którego kochałem — ustąpił? Tak i tu: nie wyrzeknę się tego, co postanowiłem — to darmo. Kiedyż jedziecie?
— Nie wiem! — odburknął Marcjan — postanowionego jeszcze nie ma nic.
— Kłamiesz?
— Prawdę mówię.
— Nie może przecież być, abyście długo tyle zwierza, koni i ludzi karmili. Sami wilcy, których tu na setki liczyć, zjedzą was z kośćmi.
Marcjan ruszył ramionami.
— Terminu nie ma.
— A Wolski — z księciem jedzie czy nie? — zapytał Damazy.
— I tego nie wiem — odparł Marcjan. — Wołałbym, żeby go nie było, ale się on łowczym nazywa.
— A ja bym wolał, żeby z wami był — rozśmiał się Damazy. — Weźmijcie mi go z karku. Prześladuje mnie zbój okrutnie, bo mu się też Faustynki chce, a z matką się zmówił, że mu ją dać musi. Nie dał rady sam ani jego ciury głupie, więc z więzienia na mnie wypuścił zbója Sępika, o którym trzyma, że słyszy, jak trawa rośnie.
Śmiał się Damazy, a Marcjanowi coraz się robiło smutniej, gdy słyszał takie lekceważenie.
— Bój się Boga! — zawołał Marcjan — uchodź, pókiś cały. Uda ci się im raz lub dwa wymknąć: przecież przydybać cię mogą, a złapią — toś zginiony.
— W Bogu nadzieja, że się im wywinę — odparł Damazy — a byleście wy się z nim do Warszawy wybrali...
Marcjanowi słuchać przykro było.
— Damazy mój — zawołał — zuchwalstwem takim ludzie giną.
— I wszystko nim też zdobywają — przerwał brat. — Ty wiecznie będziesz podłowczym, bo nie masz tej śmiałości, co ja.
— Bodajbyś i ty ją postradał! Rozumiem zresztą ważyć i głowę, gdyby było za co!
Damazy popatrzał smutnie na dalekie lasy.
— Mój bracie — rzekł — jam taki, że wierzę niewieście i sercu jej, a nieszczęśliwą ratować — mam za prawą i poczciwą sprawę. Zdradzi mnie potem? Nie ja winien będę przed Bogiem, ale ona! Nazwij mnie prostodusznym dudkiem: wolę nim być, niż nie kochać nikogo i nie ufać nikomu. Dziej się wola Boża!
To mówiąc Damazy uśmiechnął się do brata, ręką skinął i konia, który, czując wilki, ciągle mu się rwał, chrapał i rzucał, puścił nareszcie. Białonóżka, poczuwszy cugle wolne, z kopyta cwałem poszedł i poniósł pana, skacząc przez krzaki zapamiętale, bo mu się zdało, że go wilcy gonili.
Tak jak ludzie przepowiadali, około świąt Bożego Narodzenia, gdy po surowej w początkach zimie spodziewano się większych jeszcze mrozów i śniegów, nagle wszechmocny pan wiatr obrócił się jakoś ku południowi, powiał jakby na drwiny i jednego ranka śnieg się zsiadać zaczął i ze strzech kapało.
Ludziom ten kaprys wcale nie był pożądanym, a jeśli komu, to najmniej księciu chorążemu, który, patrząc przez okno na zaczynające czernieć w dziedzińcu ścieżki, burczał i zżymał się okrutnie. Pytał każdego przechodzącego: — Co to? odwilż?
Domyślano się, że księciu jegomości nie była ona na rękę, więc dysymulowano:
— Żeby tak bardzo tajało — mruczał Wolski — tego powiedzieć nie można, trochę tylko zelżał mróz i śnieg się zbija. Jak zmarznie, potem będzie lepiej trzymał.
Tymczasem marznąć nie myślało wcale, a z dachów kapało coraz to lepiej.
A właśnie gdy się na tę nieszczęśliwą odwilż zebrało, jednego dnia chorąży z Warszawy otrzymał umyślnym listy donoszące, że inwestytura królewicza Karola na Księstwo Kurlandzkie w Warszawie odbywać się miała w początku roku.
Przy okazji tego zjazdu chorąży miał się przed królem popisać wydając dlań owo sławne polowanie Radziwiłłowskie, o jakim świat i Korona Polska nie słyszała i drugiego mu podobnego widzieć nie miała. Jaką wagę do tego popisu możności swej przywiązywał chorąży — mówiliśmy; zdawało mu się, że tymi łowy postawić miał książęcy dom Radziwiłłowski na najwyższym znaczenia szczeblu, że dopełniał aktu politycznego, który mógł dla familii najświetniejsze za sobą następstwa pociągnąć.
„Poznają Radziwiłła!“ — mówił w duchu.
Zaledwie na listy rzuciwszy okiem, książę krzyknął na hajduka, aby mu natychmiast — eo instante, powołano podłowczego. Wolski zwał się wprawdzie łowczym, lecz teraz obowiązków tych nie pełnił — wszystko leżało na Butrymie.
Nim go zawołano, nim się stawił, książę po razy kilka się już o niego dowiadywał; a gdy go w progu zobaczył, zerwał się z krzesła, co było dowodem niesłychanego rozognienia, i ręce podnosząc począł wołać:
— Teraz pokaz, co umiesz! Jutro wszystek tabor, klatki, zwierz, psy — do Warszawy. Przodem wysłać, obejrzeć, co się dzieje na placu pod Ujazdowem, czy budują altanę, czy las sadzą... W drogę, na miłość Chrystusa Pana, w drogę, bo oto jeszcze w dodatku puszcza, a uchowaj Boże, sanna się popsuje.
— Mości książę — powleczemy się po błocie, a staniemy — rzekł Butrym, którego wreszcie ta cała wyprawa osobliwa także zajmować zaczynała. Było w niej coś szalonego, mogącego człowieka rozgorączkować.
— Praeter propter, masz acan dwadzieścia cztery godziny czasu do wyrychtowania się w drogę: jutro musicie ze zwierzem i z ludźmi być już na gościńcu. A tu z dachów ciecze!...
Książę ręce załamywał.
— Będziesz acan gotów?
— Ja jestem gotów — odparł zuchowato Butrym — i jutro ruszym niezawodnie.
Książę odetchnął i siadł w swym krześle; chciał jeszcze dawać instrukcje, gdy wpadł Wolski.
Wiedział on już, co tu się święciło, i na poły był rozdarty niepewnością srogą, co z sobą miał począć: czy się puścić w podróż tę, gdzie go mogła spotkać jaka łaska królewska, dystynkcja, nagroda za te łowy nemrodowskie, czy zostać na straży Faustysi i łapać tego niedźwiedzia Butryma?
— Ruszaj mi, Butrym, nie trać czasu — zakrzyczał książę — gardłem mi za to wszystko odpowiadasz, ruszaj a śpiesz. Lepiej, abyś na miejscu był za wcześnie, niż żebyś się opóźnił o jedną sekundę.
Już miał wyjść Butrym, gdy książę zawołał:
— A ze Słucka przywożą niedźwiedzie?
— Dziś przyjdą!
Chorąży odetchnął, Butrym wyszedł. Wolski stał w progu. Zazdrość okrutną czuł, że mu ten podłowczy chleb od ust odbierał i całą zasługę urządzenia łowów.
— Co jaśnie oświecony pan względem mnie postanowi? — zapytał pro forma. — Czy mam jechać do Warszawy? a w takim razie kto tu w Białej na tym niebezpiecznym posterunku zostanie?
— Ja ciebie do Warszawy nie potrzebuję — odparł książę. — Ty tam po co? Do tegoś się nie przydał. Był z ciebie kiedyś łowczy, ale teraz tobie na ludzi polować. Butryma mi tam dosyć; ty patrz, aby się tu co nie stało, za co bym ja z ciebie skórę miał zdzierać.
Książę mówił roztargniony i Wolski zrozumiał, że z nim teraz o czymkolwiek innym, a nie o polowaniu dla króla, mówić nawet nie było podobna. Spoglądał w okno, gryząc się nagłą odwilżą, która taborowi ciągnącemu do Warszawy drogę utrudnić miała; przychodziło mu na myśl, jak niedźwiedzie, których około dwudziestu transportować miano, dojadą, jak łosie, jak wilcy?
— Żeby to do licha nie pochudło jeszcze w drodze — mruczał — bo zwierz i tak w niewoli zawsze chudnie; wstyd będzie gnać przed królem skórę i kości.
I jak gdyby sprawa ta istotnie o życiu i czci stanowić miała, książę się nękał, pocił, turbował.
Przyszła na stół kwyestia kosztów, a książę skąpy był, nierad dawał, lękał się, aby go nie okradano; z drugiej zaś strony dla marnego grosza nie chciał zepsuć tego wystąpienia.
Cały więc ranek Wolskim się, jako zaufanym, posługiwał, radząc się, komu co powierzyć ma, komu zdać nadzór i kontrolę. Podejrzliwość była w jego charakterze. Tym razem jednak przemagała chęć popisania się i o pieniądze mniej dbać postanowił.
Mówił sobie, że o honor domu Radziwiłłowskiego chodziło. Z Nieświeża wiedział już, bo miał tam także swych sług i donosicieli, że książę hetman się również do Warszawy na inwestyturę wybierał i miał być świadkiem jego tryumfu. Chciał potęgi swej okazem i brata też zaćmić, który się na nic podobnego nie kusił.
Wszystko to wzmagało gorączkę — tak że dnia tego chorąży o Faustysi zupełnie zapomniał i gdy nad wieczór o niej napomknął Wolski rozkazów żądając — jak osłupiały milczał chwilę.
Żal mu było na kilka tygodni „perełkę“ opuścić i wyrzec się tych słodkich godzin marzeń, które przy niej spędzał.
— Ja tu, proszę jaśnie oświeconego księcia — rzekł Wolski — gorszą podobno sprawę mieć będę z tymi babami niż Butrym z niedźwiedziami.
— Pilnuj mi ich jak oka w głowie — postawić straże, żeby się tam żywa dusza nie wcisnęła — odezwał się książę. — Zresztą, sam Zaborskiej nakażę, aby pilnowała córki.
— Gdybym ja tego niegodziwca Butryma dostał, byłbym spokojny — odparł Wolski — ale jak lis mi się kręci popod nosem, jest gdzieś w okolicy, wślizga się do miasteczka, a pochwycić go ani sposób.
— Boś ty już do niczego! — zawołał książę. — Ludzi masz, rozkazujesz, robisz, co chcesz — i jednego zuchwalca nie możesz złapać, który nam tu pod nos swędzi.
Chorąży splunął i o wybieraniu się w drogę rozprawiać począł. I to też była sprawa niemała. W Warszawie się z lada jakim dworem Radziwiłł pokazać nie mógł, tym bardziej, że rywalizował z hetmanem.
Wojska wiele nabierać nie chciał, a co przedniejszy poczet musiał mieć z sobą. Dalej szli urzędnicy znaczniejsi dworu, służba, czeladź, hajducy, kuchnie, konie, na ostatek i z powozami nie wiedzieć co robić było, gdyż odwilż wątpliwym czyniła, czy do Warszawy na gryndżach się dostać będzie można, więc na wypadek i koła, i powozy iść musiały.
Teraz zawczasu już trzeba było przodem słać część ludzi dla zapewnienia popasów i noclegów, gdyż zimą obozować pod namiotami, jak się trafiało w lecie, nie było sposobu.
Dnia tego książę tylko że się po obiedzie zdrzemnął nieco, zresztą cały czas miał zajęty. Ciągle ktoś zawołany przychodził, instrukcje odbierał, oddalał się i zawracano go znowu. Nad wieczór książę, nie wytrzymawszy, do sanek zaprzęgać kazał, choć odwilż już była, i postanowił pojechać sam obejrzeć ów tabor za miastem, który nazajutrz do Warszawy miał wyruszyć.
Widok to był rzeczywiście ciekawy a osobliwy. Ogromną przestrzeń pod laskiem sosnowym zajmowały naprędce uklecone zagrody, często kołami otoczone, sieciami dla większego bezpieczeństwa opasane.
Wozów i sań, przygotowanych do przewożenia klatek ze zwierzem, stało jakich paręset powyprzęganych, około których chłopi z dóbr spędzeni, leśnicy, stróże przy porozpalanych ogniskach obozowali. Krzyk i wrzawa a zamęt panował tu wielki. Butrym z pomocnikami konno objeżdżał ciągle dokoła, rozkazy wydając.
W pośrodku, nieforemne, pozbijane z drągów, z łat, pookuwane żelaznymi klamrami, stały różnej wielkości klatki ze zwierzem. W nich niedźwiedzie po dwu i po jednemu, łosie, sarny, kozły, wilki, lisy, a na ostatek i biedne zające, których na seciny liczono.
Rozmaite głosy i ryczenia dochodziły stąd, a psy łowieckie, których też liczba niemała szła ze zwierzem, wyły i szczekały.
Mniej oswojone z tym widokiem konie pierzchały, rzucały się i napędzić ich bliżej nie było podobna. Sam książę nawet dojechać do zagrody nie mógł, wysiadł przed nią, a że błoto już było, tarcice mu położyć musiano, aby się bliżej przypatrzył.
Znawca zwierza niepospolity, stary, namiętny myśliwiec, chorąży przypatrywał się i uśmiechał. „Na pewno — myślał — król podobnego polowania nigdy w życiu nie miał“. Same niedźwiedzie w takiej liczbie były osobliwością, którą tylko Radziwiłł mógł poczęstować, a były między nimi egzemplarze takiego wzrostu i tuszy, jakie rzadko kto oglądał.
Łosie też w ogromnych jak chaty kleciach majestatycznie wyglądały, choć stały ze łby spuszczonymi. Widok tego zwierza pocieszył i rozweselił księcia.
Zawołano Butryma.
— Masz dosyć koni? — zapytał książę — odwilż, jak na umyślną sekaturę dla mnie, się uwzięła. Zaczęło się na nowiu, przeciągnie się. Zwierza pędzić nie ma sposobu, choćby droga była ludźmi i sieciami osławiona, a tu pod niejedną klatkę taką, teraz, na błoto, i dwanaście koni będzie mało.
— Koni było dosyć, ale na wszelki wypadek jeszcze sto furmanek do wieczora ekonomowie dostarczyć muszą — rzekł Butrym — jutro rano, w imię boże — w drogę.
„Tego by nikt inny nie tylko nie dokazał, ale nawet nie zinwentował — mówił w duchu książę. — Stupendum będzie dla Warszawy! Popamiętają długo.“
Napawając się widokiem tych przygotowań, tego ludu, zwierza, koni, szeroko rozłożonego obozowiska — książę postał długo, objechał dokoła i dosyć uspokojony powrócił.
Kilka dni jeszcze pozostało do wyjazdu samego księcia do Warszawy, ale przygotowań też dosyć do podróży. Humor chorążego, dzięki nadziejom popisania się przed królem i zjednania aplauzu ludzi co najdostojniejszych w Rzeczypospolitej, którzy na inwestyturę zjechać się mieli, rozjaśnił go nieco.
Księżna też, która sama tu pozostać miała i trochę odetchnąć, bo przy mężu, w ciągłej obawie i niemal niewoli, chwili swobodnej nie miała nigdy — weselsza, patrzyła na przygotowania.
Nie napierała się wcale, by towarzyszyć mężowi, choć uroczystości dworskie z okazji inwestytury, teatra i śpiewacy, którzy królowi z Drezna towarzyszyli, ciekawość obudzać mogli. Wolała wszystkiego tego nie widzieć, niż narażać się na ceremoniał uciążliwy, który by jej, księżnie chorążynie, był narzucony.
Zaborskie w ciągu tych dni trochę zaniedbane zostały, a Faustysia, może z tego powodu, może mając nadzieję jakąś rychłego wyswobodzenia — nieco była weselszą.
Matka dziwiła się, widząc ją nawet uśmiechającą się, a niepokoiła się tym, iż książę, niezmiernie do późna zawsze zajęty, nawet się do nich nie dowiadywał. Gniewało ją to, że mógł wyjechać, nie widząc się, i nie pożegnać Faustysi; obawiała się, czy ona przez intrygi jakie łaski księcia nie straciła. W istocie chorąży zbyt był utrapiony, zmęczony i od rana do wieczora zajęty, aby mógł o odwiedzeniu Faustysi pomyśleć.
Co dzień się wybierał do „perełki“, a zawsze mu czasu brakło i siły. Tej zaś do podróży i na pobyt w Warszawie dosyć potrzebował.
Gdy godzina spóźniona już mu nie pozwalała odbyć przechadzki korytarzami, posyłał hajduka do Zaborskiej, życząc dobrej nocy i obiecując się na jutro.
Dzień ten nadszedł nareszcie, a Faustysia, której matka się kazała ubrać jak najstaranniej, mniej się dnia tego opierała, nie płakała wcale. Cieszyło ją to, że chorąży wyjeżdżał, że przez czas jakiś swobodną być miała.
Damazy, który znalazł sposobność przesłania jej bileciku przez handlarkę, do zamku coś dla księżny przynoszącą — oznajmił jej, że wszelkie przygotowania do ucieczki były porobione i po wyjeździe księcia dzień miał być wyznaczony, którego Faustysia przez drzwi wychodzące na wały, wyjść do niego przyrzekła.
Z trudnością wielką klucz do drzwi tych miała już w ręku, odkradłszy go matce a w miejsce jego położywszy inny.
Damazy za miastem trzymał już kupionych parę koni dzielnych, sanie i bryczkę, na wszelki wypadek. Co do kierunku drogi, i ten już był obmyślany. Byle dostać się do lasu, w którym mnóstwo drożyn, porobionych przez wywożących drzewo, krzyżowało się — wszelki ślad ginął. Ta sama droga, którą jeździł do Chrzanówki Butrym, zdawała mu się najstosowniejszą i najbezpieczniejszą, a coś mówiło mu, że Lubiszewski, gdy do niego przybędą, przytułku im nie odmówi.
Wiedział Butrym, że go w mieście szpiegowano, że Sępik się o niego dopytywał, lecz lekceważąc to sobie może do zbytku.
Przed wyjazdem księcia, chcąc uśpić czujność, Damazy parę dni przesiedział u leśnika w puszczy, którego znał dawniej, a ten wydać go nie mógł.
Pragnął bardzo pożegnać brata, bo choć ufał, że nic mu się nie stanie, nadto ważył, aby i obawy pewnej o los swój nie miał; lecz do Marcjana dostać się teraz trudno było i niebezpiecznie. Postanowił więc, że gdy obóz ruszy spod Białej i będzie od niej o jaką milę, dopędzi go konno i jeszcze raz brata uściśnie.
Tak się też stało. Według rozkazu chorążego, mimo odwilży i błota, nazajutrz wyruszono. W tej chwili dopiero, gdy przyszło klatki na wozy kłaść, konie popłoszone zaprzęgać i z miejsca się ruszać, a do każdego prawie wozu dobierać coraz więcej szkap — największe stało się zamieszanie, wszystkie na jaw wyszły trudności.
Podłowczy klął dolę swoją, ale nie czas się było cofać i zrzekać jej. Rozkazy księcia spełnione być musiały. Co chwila nowe jakieś nieszczęście oznajmiano. Tam wóz się wywrócił, klatka padła i rozleciała się, to kilka wilków uciekło; trzeba było gnać, szczwać i chwytać, ale miał i takich ludzi podłowczy, co spłoszone zwierzęta gołymi rękami brali.
Jeden z niedźwiedzi, tak samo się uwolniwszy z rozłamanej kleci, na dwóch łapach wystąpiwszy, chłopa, który mu z kijem drogę zaszedł, tak uścisnął, że go trupem położył. Ale życie ludzkie nie zaważyło wiele w tym rachunku. Padł jeden ofiarą, podrapał niedźwiedź kilku: w końcu go obalono, skrępowano, do klatki na powrót zapędzając.
Nim się to wszystko ruszyło, nim na gościńcu szereg fur i porządek się ustanowił, było już około południa. Butrym jak nieprzytomny, ochrypły, ledwie się na koniu trzymał, lecz ani na chwilę taboru swojego opuścić nie mógł.
Na ostatek wozy z żywnością dla ludzi i zwierza opuściły plac i pociągnęły za innymi. Butrym ze swą komendą był na gościńcu do Warszawy.
Ponieważ od rana, oprócz kieliszka wódki, nic w ustach nie miał, wyprzedził więc trochę ciągnące powoli fury, aby w bliskiej karczemce cokolwiek się pokrzepić tym, co zabrał do torby podróżnej. Jakież było zdziwienie jego, gdy tu postrzegł oczekującego nań brata!
— Człowiecze! co ty najlepszego robisz! — zawołał zrozpaczony — na co się ty narażasz?
Damazy śmiał się pogardliwie, jak zawsze.
— Któż nas tu ma szpiegować i wydać? — rzekł. — Daj pokój temu. Chciałem cię uścisnąć. Wiesz, że nie jestem tchórzem, no ale w bożej mocy wszystko. Choć się tego nie spodziewam, w ręce im wpaść mogę. Chciałem cię uścisnąć — powtórzył zarzucając bratu ręce na szyję. — Jeżeli mnie wezmą — nie zobaczymy się więcej.
Marcjan stał chwilę, przejęty cały.
— Niech Bóg uchowa — zawołał — niech Bóg odwróci, mój kochany Damazy! Najrozumniej byłoby wcale się nie porywać na to, ale gdyby srogi los dał cię w ich ręce, czy myślisz, że ja bym cię porzucił tak i opuścił?
Uścisnęli się znowu.
— Żony ni dzieci nie mam — dodał Marcjan. — Prawda, nie pochwalam tego, co ty na upartego, przeciwko pięciu zmysłom, chcesz przedsiębrać. Wydaje mi się to szalonym — ale, broń Boże nieszczęścia — dam głowę za ciebie. Jest nas dwu na świecie.
Damazy teraz był poruszony do wnętrzności — milczał — ścisnął rękę brata i nie odpowiedział nic.
W milczeniu napili się wódki. Tabor nie nadciągał jeszcze.
— Bóg łaskaw — począł Damazy — tak bardzo o moje szaleństwo nie potrzebujesz się obawiać. Gdyby o mnie jednego szło, zuchwalszym bym był, ale tu idzie i o tę nie-szczęśliwą dziewczynę. Więc tak zarządzę, że oni, gdyby i diabłów na posługach mieli, ująć nas nie będą mogli.
— No, a potemże — dokąd? — spytał Marcjan.
Ręką zamachnął Damazy.
— W świat! — rzekł — rozumie się, na Litwę, bo u mnie ona światem. Czybyśmy już tam kąta nie znaleźli, gdzieby szpony Radziwiłłowskie nie sięgały?
I wnet, odwracając rozmowę tę, Damazy zagadnął brata o jego biedę i wszystkie kłopoty, jakich doznać miał w ciągnieniu po błocie z tym taborem do Warszawy.
Marcjan był dobrej myśli.
Ponieważ jeden z ludzi nadbiegł z czymś konno, bracia się żywo pożegnali. Marcjan, ściskając brata, raz jeszcze mu szepnął do ucha:
— Pamiętaj — zgubisz ty siebie, to i mnie razem, bo ja za ciebie stanę i nie ustąpię.
Po wyjściu taboru, o którego pochodzie chorąży kazał sobie donosić posłańcami umyślnymi z noclegów, na zamku gotowano się do podróży także. Ogromny dziedziniec zamkowy cały był zapchany powozami, furgonami, brykami, które dzień i noc ładowano. Tu także jarmark był i wrzawa, bo i oręż ozdobniejszy dla pocztu, który towarzyszył księciu, i szaty, i wszystko, czego ludzie i pan potrzebować mogli, zabierać z sobą musiano.
A chorąży występować chciał po radziwiłłowsku. Szła i kasa osobno na kutym wozie, bo Warszawa niemało kosztować miała.
W wigilię wyjazdu na ostatek książę przypomniał sobie „perełkę“ i bardzo mu się do niej tęskno zrobiło. Zaledwie się zbył księdza biskupa Ptolemaidy, gdy hajduka zawołać kazał i zamruczał:
— Do Zaborskich!
Tu go się po trosze spodziewano, a stara była bardzo niespokojna, co miało znaczyć, że córkę jej tak zaniedbał. Gdy Sawery dał znać naprędce, iż książę pan idzie, uwinęła się Zaborska, napędziła córkę, zapaliła świece, po-stawiła krzesło i ekranik, a że chorąży się wlókł powoli, pośpieszyła jeszcze do progu na spotkanie.
— Już myślałam, że nasz pan i król o nas biednych sierotach zapomniał — odezwała się całując zbrzękłą jego rękę.
— Gdzie zaś — odparł chorąży, zasapany chodem — na mojej głowie teraz tyle, że ona pęka. A pokoju mi nie dają ani dniem, ani nocą.
Faustysia czekała wystrojona, stojąc przy kanapie. Książę zobaczywszy ją, z twarzą rozjaśnioną, zamiast według zwyczaju do krzesła, kazał się wprost posadzić na kanapie, aby rękę jej, którą matka musiała podać mu, pochwycić i do ust z głośnym pocałunkiem przycisnąć.
— Śliczności ty jakieś! — odezwał się głosem trochę drżącym — a tom ja cię wieki chyba już nie oglądał i tak-em się zatęsknił!
Faustyna słuchała z oczyma spuszczonymi.
— Perełko ty moja — ciągnął dalej — jakże to będzie, gdy ja pojadę? Tyle czasu, tyle czasu, a w duszy niepokój mieć będę wielki, bom zazdrosny.
Zaborska, która jeszcze nie wyszła była do drugiego pokoju, przerwała księciu:
— A! niech nasz pan jaśnie oświecony spokojny będzie, tu dusza żywa nie zajrzy. Zamkniemy się jak w klasztorze.
— Ten bestia Wolski — odezwał się książę — prawda, że on mi w innych rzeczach, psia wiara, wiernie służy, ale ja mu nie dowierzam w tej jednej.
— I masz książę wielką słuszność! — odezwała się żywo Faustysia, trochę się zwracając do księcia.
— Widzisz acani? ha? widzisz — począł bardzo gorąco chorąży — ona ma rozum, prawdę mówi. Na świecie nikomu ufać nie można! Jemu czasem źle z oczów patrzy!
— Mości książę — przerwała, w obronie stając, Zaborska — on by za księcia życie dał.
Chorąży ręką machnął.
— Kasę bym mu może powierzył — rzekł — ale tych śliczności, tego mojego skarbu, ho! ho!
Zadumał się ponuro stary, tak że biała rączka, którą trzymał, wyśliznęła mu się i schowała.
— Książę pan nasz przecie nie zabawi długo? — dodała Zaborska.
— A kto to wiedzieć może? — westchnął chorąży. — Człowiek wie, kiedy jedzie, ale kiedy powróci? Nuż król powie: Zostań? albo materiae status przypadną takie, że bez nas się tam, senatorów, w consilium najjaśniejszego pana nie obejdzie? Boję się i tego jakiegoś Butryma, którego tropią, tropią, a nie mogą wziąć; lękam się Wolskiego; i kto wie — kogo?
— Mości książę a panie — odezwała się Zaborska — ależ ja tu od czego? Noc i dzień, jak psiak u progu będę stać, a dziewczyna też, mój Boże, tak stateczna, że drugiej takiej na świecie nie znaleźć.
— Tak, a ja strzelbie, koniowi i niewieście nie wierzę nigdy. To moje principium — rzekł chorąży — niewzruszone. Mów sobie, co chcesz, ja i Wolskiemu nie ufam.
Faustyna, uparta, powtórzyła:
— Książę zna ludzi i ma słuszność!
— A! a! widzisz! — poruszając się i palec do góry podnosząc począł chorąży do Zaborskiej. — Dziewczyna ma rozum! Co tu począć?
Sparł się obiema rękami na kanapie, głowę zwiesił — i zadumał się głęboko.
Nie obrachowała skutku swojego wystąpienia przeciwko Wolskiemu nieopatrzna Faustyna!
Stało się to, czego nikt na świecie przewidywać nie mógł, co się zdawało do wiary niepodobnym.
Po namyśle długim chorąży nagle głowę zadarł do góry, tak że wszystkie obwisłe jej podbródki wystąpiły na jaw w całej okazałości, usta otworzył szeroko i podniesionym głosem mówić począł, jakby sam z sobą się ucierając.
— Czemu nie? dlaczegoby to nie miało być? Albo mi to nie wolno służby niewieściej mieć? Bryka kryta, cztery, bodaj sześć koni, jedna dziewka do usługi, stary woźnica i pacholik...
Obrócił się do Zaborskiej:
— Słyszysz? — zawołał — żeby mi na jutro wszystko do drogi było gotowe. Jedziecie ze mną do Warszawy.
I ręką uderzył w stół, widząc przerażenie Faustysi i osłupienie matki.
— Sic volo, sic jubeo! Musi tak być, jak postanowiłem. Jedziecie ze mną do Warszawy.
— Mości książę a panie — ośmieliła się wtrącić Zaborska — ale...
— Żadnego ale. Noc starczy na wybór w drogę, a w podróży będziecie spały. Mnie bielizny nie stanie komu pilnować tam.
Obejrzał się ku Faustysi, która prawie płakać zaczęła.
— Powinnaś się cieszyć — krzyknął — bo lepszego dokumentu mojej miłości mieć nie możesz nad ten. Zatęskniłbym się śmiertelnie — a tu zostawiać nie mogę.
Zaborska miała już czas przyjść nieco do siebie i, znalazłszy pewnie w tym rozkazie księcia dobre strony, poddawała się wyrokowi, Faustysia zaś płakała i łkała tak, że w końcu, ze łzami tymi i rozpaczą, wyrwała się gwałtem matce i — uciekła.
Książę pozostał na kanapie.
— Już tu nie macie co gadać ani mi się oponować. Jutro w drogę. Natychmiast wracam, dysponuję i bryka wasza iść będzie za garderobą. O godzinie dziewiątej się wyrusza. Ponieważ księżna zapewne asystować będzie wsiadaniu mojemu, wcześniej już w bryce macie siedzieć, firanki skórzane nieco zasunąwszy. Podaj mi rękę!
Zaborska zbliżyła się żywo. Niespokojny chorąży na głos zawołał hajduka.
Ogromne chłopisko wbiegło chwytając księcia pod ramię i odwrotny pochód do gabinetu rozpoczął się żywszym krokiem. Pilno było księciu wydać dyspozycje stosowne.
Wolski siedział właśnie w antykamerze.
— Słuchaj — rzekł, przywoławszy go, książę — diabeł nie śpi. Niechaj Faustysia z matką jedzie za mną.
Osłupiał usłyszawszy to faworyt; ale nim się miał czas odezwać, chorąży mu usta zamknął:
— Milczeć mi! postanowiono. Bryka, koni cztery pójdzie za furgonem z garderobą. Woźnicę dobrać dobrego, starego, pacholika albo kuchtę, aby na wypadek uwarzyć im mógł co w Warszawie, gdyby je daleko umieścić przyszło.
Odetchnął książę ciężko. Wolski sam nie wiedział, co mówić. Rachował on na niebytność księcia, aby się zbliżyć do Faustysi; wszystkie jego kombinacje i rachuby zburzone zostały. Nie mógł pojąć, skąd tak nagłe postanowienie wynikło. Stał, jakby jeszcze na co oczekiwał. Chorąży spod brwi przypatrywał mu się i czynił pewne wnioski z zaturbowanej miny faworyta.
„Zdetonowany! — mówił w duchu — dziewczyna rozumna, miała słuszność! Zdradę knuł! Gdzie koty chodzą, tam mleka na ziemi nie stawiać, a i na półce niebezpiecznie!“
Nie chcąc dać znać po sobie, co myślał, chorąży powtórzył rozkaz i począł wołać hajduka, aby go do łóżka prowadził.
Nie pozostawało Wolskiemu nic innego, tylko mimo spóźnionej pory pobiec do Zaborskiej, aby mu wytłumaczyła, co się stało. Znalazł ją równie pomieszaną, jak sam był.
— Skądże to księciu przyszło?
— Jak piorun z jasnego nieba! — zawołała Zaborska. — Któż to zrozumie? (Nie chciała przed nim oskarżać córki.) Powiada, że mu tam bielizny nie będzie komu pilnować!
— Wprost zazdrość go piecze — rzekł Wolski kwaśno — ale się z tym nie porachował, że w Białej bezpieczniejszą by była panna Faustyna niż tam. A cóż ze starym zrobić! — dodał z goryczą — dysputować z nim trudno, słuchać potrzeba...
Faustysia, na łóżko się swoje rzuciwszy, łez utamować nie mogła. Wiedziała, że sama była przyczyną nieszczęścia swego i że ją to pozbawiało wszelkiej nadziei ucieczki, na którą Butrym rachował i do niej się przysposabiał. Nie było nawet czasu dać mu znać o tym i wytłumaczyć.
Chciała się uczynić chorą, lecz nic by to nie było pomogło. Jechał ze dworem doktor Dubiski, a ten w myśl księcia o chorobie by był decydował. Z rozpaczą ręce łamiąc, biedne dziewczę ani myślało o wybraniu się w podróż tę nieszczęsną.
Zaborska też nierychło się namyśliła, że potrzeba było śpiesznie kufry, suknie i bieliznę pakować, aby do jutra wszystko było gotowe. Dla niej podróż ta, po rozmyśle, wcale się już ani straconą nie wydawała, ani szkodliwą jej interesom. Warszawa jej się uśmiechała, a stanowisko, jakie miały przy dworze zajmować, nie było jej przykrym, owszem, pysznić się nim była gotową.
„Ludzie Faustysię zobaczą! i to nie szkodzi! — mówiła w duchu. — Dobry Wolski, ale jak się lepszy trafi? czemu nie? Co Warszawa, to nie Biała!“
Któż wie? Może stara pomyślała i o sobie, że między różnymi ludźmi starymi i młodymi ktoś się i dla niej znaleźć może.
Nazajutrz Faustysia z oczami zasłoniętymi, aby jej spłakanych powiek widać nie było, siadała do bryki z matką, a do dnia, zanim wyruszono, Wolski przybiegł do księcia, namyśliwszy się, i prosił go, niemal zuchwale, o uwolnienie ze służby.
— Sfiksowałeś czy co? — krzyknął chorąży.
— Mości książę, jaśnie oświecony panie — z wyrazem boleści w głosie odparł Wolski — kiedy postradałem zaufanie księcia i pana, to cóż mam wisieć tu niepotrzebnie? Ja łowczym się zowię, a Butrym przed królem będzie paradował, jakbym ja niezdatnym do niczego był: to już lepiej — ginąć.
Chorąży popatrzył nań bacznie i głową pokiwał.
— No, to jedź i ty do Warszawy — odezwał się — ale jak mi się co na waszeci okaże...
I Wolski, triumfujący, osobnym wozikiem ruszył za książęcym taborem.
Zaledwie się z miasta wytoczył długi szereg zaprzęgów, bryk, furgonów i konnicy asystującej chorążemu, a na zamku zapanowało milczenie — już Butrym, nie wiedzący o niczym, niecierpliwy, skradał się pod okna Faustysi od strony walów, spodziewając się od niej znaku jakiegoś.
Zdumiał się wielce widząc, że wewnątrz wszystkie okna były pozamykane okiennicami.
Ponieważ po wyjeździe księcia wielki rygor, jaki tu panował, natychmiast wolniał i dozór w bramie był tak prawie jak żaden, a garstka żołnierzy, stojąca tu na straży, spokojnie się na tapczanach wylegiwała, Damazy nie wahał się śmiało wtargnąć na zamek.
Podwórze wewnętrzne, jeszcze nie oczyszczone, przedstawiało widok podobny do rynku miasteczka po jarmarku. Słoma, siano, połamane lusznie od wozów, drągi, wypróżnione maźnice, strzępki i kawałki papierów walały się porozrzucane. Stróże, którzy mieli dziedziniec przyprowadzić do porządku, zażywali wypoczynku po kątach. Milczenie panowało wśród prawie opustoszałych murów. Nie było nawet kogo się zapytać i dowiedzieć o Zaborskie. Damazy już wprost kroczył ku drzwiom do nich prowadzącym, gdy niedaleko pokazała się Szurska, z głową obwiązaną, w tołubku swym, niosąc garnuszek w ręku. Butrym, na którego ona ciekawie patrzała, poznał ją, gdyż stara od dawnych czasów wcale się nie zmieniła, ale poznanym być się nie obawiał, bo go widziała małym jeszcze chłopięciem.
Zbliżył się więc ku niej grzecznie i zapytał: — Czy książę chorąży już wyjechał?
Na śmieszne to w istocie pytanie Szurska tylko ruszeniem ramion odpowiedziała — boć — chyba oczów nie miał, kto je mógł zadać.
— Czy drwisz, czy drogi pytasz? — zamruczała. — A toż widzisz, co się tu dzieje — jakby Litwa popasała. A skądżeś ty?
— Z daleka, posłany jestem do księcia.
Niedowierzająco spojrzała nań Szurska.
— Jeśli wolno zapytać — dodał Damazy — kogo książę wziął z sobą?
— Jak to kogo? albo ja policzę jego dwór?
— Mam ja list od brata pani Zaborskiej — skłamał Damazy — ależ ta nie pojechała pewnie...
— Co? brat sobie ją przypomniał? po tylu latach? — odparła zdziwiona stara. — A, to cud! Ale właśnie, że Zaborska, która wcale jechać nie miała, bo ona tam nie była potrzebna — musiała też dla dozoru bielizny się wybrać.
Damazy o mało się nie zdradził, tak go ta wiadomość dotknęła.
— A! to nieszczęście! — zawołał.
— Co za nieszczęście? — odparła Szurska, która już chciała i rozmowy dokończyć, i z garnuszkiem do izby pośpieszyć — przecież z Warszawy powrócą.
— A Wolski pojechał też? — zapytał Butrym. Szurska się wpatrzyła pogardliwie w pytającego.
— Co acanu? i Wolskiego trzeba? — zamruczała — a jakżeby książę się tam obszedł bez niego?
I nie chcąc się już dać badać dłużej, nie patrząc na Damazego nawet, pośpieszyła z garnuszkiem do mieszkania.
Butrym stał długo w miejscu jak wkuty; dopiero stróże, którzy przyszli robić porządek na dziedzińcu, zmusili go do odwrotu.
Przytomny zawsze i prędki w postanowieniach, Damazy się znalazł tak niespodziewanie tymi zmianami pochwyconym, iż na czas jakiś stracił zupełnie władzę nad sobą.
Jak pijany wysunął się z zamku na powrót i powlókł się ku miasteczku, nie dbając o to, że tam na niego czyhano. Teraz, gdy i Wolskiego nie stało w Białej, całej tej czeredy jego posługaczy, nie wyjmując Sępika, nie obawiał się wcale.
Wiedział zresztą, znając tych ludzi, że oni póty tylko krzątali się gorliwie, dopóki czuli nad sobą żelazną rękę, a zostawieni sami, musieli się zaniedbać i opuścić.
W istocie tak też było, że Sępik już w szynku siedział i zaskoczony odjazdem Wolskiego w sposób dla siebie bardzo przyjemny, myślał nie o ściganiu Butryma, ale o odzyskaniu swego skarbu i ucieczce na Węgry.
Butrym czuł się swobodniejszym, ale cóż mu po tym było? Faustysię pochwycono, książę ją wiózł ze sobą, a Wolski pilnował w drodze.
Namyślając się, co ma począć, Damazy poszedł do Froima z narzekaniem na swój los nieszczęśliwy. Stary Żyd ubolewał nad nim, rady mu skutecznej dać nie umiał. Jego zdaniem, nic nie było innego do czynienia, tylko spokojnie czekać, ażeby książę tu powrócił.
Butrymowi zaś wcale inne myśli przychodziły do głowy. Pomimo pewnego podobieństwa rysów między braćmi, Wolski go nie znał, więc i poznać nie mógł. Zdawało mu się, że w ślad jadąc za książęcym taborem i wypatrując sposobności zobaczenia Faustynki, kto wie? wśród tego tłumu, w zamieszaniu gdzieś, na drodze, w Warszawie, mógłby nie tylko się do niej zbliżyć, ale nocne wymknięcie się umówić. Wszystkie trudności podobnego przedsięwzięcia znikły mu z oczów, wmawiał sobie, że to było możliwym.
Nie chciał sobie tego wytłumaczyć niecierpliwością własną, która go zaślepiała; był przekonany, że plan usnuty był najrozumniejszym. Nie zważał na to, że matka w podróży córki nie odstępowała i na sam widok Damazego natychmiast by zaalarmowała służbę, że on sam siebie zdradzić i jego ktoś mógł wydać. Na ostatek nie liczył się i z tym, że gdzie książę chorąży stawał obozem, tam się nikomu obcemu zbliżyć nie dawano.
Gorączka jakaś dusiła go i gnała, aby bądź co bądź za obozem jechał. Gdy się Froimowi do tego przyznał, on minę tak zdziwioną zrobił, iż z niej niedorzeczność swojego projektu mógł Damazy poznać; ale wnet począł jak najmocniej dowodzić, iż to, co postanowił, było lepszym.
Odwieść go od tej myśli nie było sposobu. W początku chciał gonić konno; potem zmiarkował, że para koni i wóz łacniej do ucieczki służyć mogły.
Zabrał się więc śpiesznie do sprowadzenia furmanki, którą za miastem trzymał. Froim nie mówił już nic, nie sprzeciwiał się, w obawie, aby go więcej jeszcze nie drażnić.
Damazemu z niecierpliwości widzenia Faustysi głowa się zawracała. Robił sobie najrozmaitsze trafy i wypadki. Ponieważ na noc się zbierało trochę przymrozku, postanowił z niego korzystać i książęcy tabor napędzić, wiedząc, że ten się musiał wlec powoli.
Stało się tak, jak sobie zamierzył. Konie swe wierzchowe zostawił pod dozorem znajomego człowieka na stajni, Pawluczka na kozieł wsadził i parą szkap nowonabytych puścił się z Białej gościńcem na awanturniczą swą wyprawę.
Jak to się bardzo często przytrafia, Damazy dopóki się wybierał, póty mu się wszystko łatwym zdawało, dopiero gdy się ujrzał na gościńcu o ciemnej nocy, sam, a rozważył, co miał dokonać, postrzegł, że po szalonemu się wybrał, a kusił się wprost o to, czego nie mógł dokonać.
„Ba! — rzekł w duchu — nie będę mógł dostąpić do niej w drodze, powlokę się za nią do Warszawy, a tam przy wielkim zjeździe, tłumie i nieładzie, jaki tam będzie, trudno, żeby zbyt czujny nadzór był możliwym.“
Przez całą noc tak konie męczył Damazy, stając u wszystkich karczemek i dopytując, kędy chorąży z taborem przeciągał. Ślady jego przejazdu były zresztą widoczne, bo poczet Radziwiłłowski, za panem jadący, dokazywał. Na gościńcu, którym prócz tego wiele dworów ku Warszawie od Litwy ciągnęło, mimo nocy, życia było wiele. Świeciło się po wszystkich karczmach i zajazdach, gdzieniegdzie nocowały gromadki opóźnionych czeladzi, wozy itp. Popaść ani zajechać nie było gdzie, chyba do włościańskiej chaty.
Ponieważ chorąży pierwszego dnia, popasłszy o mil trzy, do noclegu potem ledwie mil dwie zrobił, lżej jadący Damazy napędził o świtaniu Radziwiłłowski tabor, ale stojące straże ani mu się do niego zbliżyć dały.
Musiał na uboczu, u chłopa, jako tako zmęczone szkapy popaść i czekać, aż chorąży ruszy, żeby tuż za nim podążać. Zostawiwszy konie z Pawluczkiem i wozem na podwórku chaty, sam popróbował pieszo dojść do gospody zajętej przez dwór książęcy; ale zaraz na wstępie, z hardym żołnierstwem się przemówiwszy, dalej już ani kroku nie mógł zrobić. Obcych ludzi tu nie puszczano.
Z księciem szlachty brzeskiej ciągnęło dosyć i gospoda była tak przepełnioną, że pośledniejsi na wozach, mimo zimnej pory, po budach, nakrywszy się derami, nocować musieli.
Na pociechę swą mówił sobie Damazy, że to był dopiero początek podróży, więc się ostrzej trzymano i pilnowano, jak to zwykle bywa, a dalej rygor ten ustać musi.
Podróż księcia szła bardzo wolno, tak że Butrym mógł spocząwszy napędzić tabor i łatwo mu go było wyprzedzić, lecz pożytku z tego nie widział. Gościniec zaś tak zajmowali ludzie i powozy, że chcąc objechać ich, chyba na pole trzeba było skręcić i wielkie koło uczynić.
Próbował Butrym tego dnia, podjeżdżając pod tabor ów, zawiązać z kimkolwiek rozmowę, zrobić sobie znajomość jaką, lecz buta Radziwiłłowskiej czeladzi nie dopuszczała z lada parą końmi wlokącym się szlachcicem zadawać.
Trzeba się więc było dalej tak posuwać, z małą nadzieją, aby się trud zdał na co. Zmęczyło to okrutnie Butryma, który na przemiany to wyrzucał sobie, że popełnił niedorzeczność, to winszował, że tak rozumnie postąpił, obiecując wiele po tej podróży.
Gdy się już ku Pradze zbliżać mieli, trafem przypóźniony, dla podbitego konia, dworzanin Radziwiłła, Szujko, który się u karczemki zatrzymał, dał się Butrymowi skusić na jego wózek konia za nim przywiązawszy. Damazy zmienił nazwisko, nazwał się z matki „Pasewicz“, szlachcic z Lidzkiego, i zawiązał z Szujkiem rozmowę. Od niego się dowiedział, że chorąży przez drogę nie bardzo był wesołej myśli, Wolskiego pędzał, a w Warszawie zawczasu nie miał zamówionego domu, tak że na Pradze musiał się zatrzymać, we dworze hetmana Branickiego. To też chorążego wprawiało w takie kwaśne usposobienie, iż w komorne do obcego się wprosić musiał, choć miał prawo wnieść się, równie jak hetman, do pałacu Radziwiłłowskiego w mieście. Ale o to do brata musiałby się zgłaszać, a nie chciał właśnie prosić go i wolał obcemu być winnym gościnność.
— Na Pradze stać i co dzień do miasta jeździć, nudna rzecz — mówił Szujko. — Lecz gdyby hetman nawet zaprosił brata do siebie, my wszyscy się tam nie pomieścimy i część dworu zostanie na Pradze.
Uradował się Damazy tą wiadomością, bo mu się zdało, że Zaborskie wraz z innymi pewnie na Pradze mieszkać będą, zauważył, że Wolski, jako łowczy, pojedzie do Ujazdowa doglądać przygotowań polowania, a straży zbyt pilnej nie będzie. Spodziewał się więc dostać łatwo do Faustysi i sam też chciał się umieścić na Pradze.
Lecz gdyby i był miał myśl inną, nie przyprowadziłby jej do skutku, tak miasto przepełnione było. Zjazd na inwestyturę wysokich dygnitarzy był ogromny, a żaden z nich bez kilkuset ludzi się nie ruszył. Miasto ledwie na pomieszczenie tych starczyło, którzy mieli się czym opłacić i nastraszyć.
Gdy nad wieczór przybyli na Pragę, a Szujko pożegnawszy znajomego poszedł się do swego dworu przyłączyć, Damazy, chcąc jakiekolwiek sobie znaleźć schronienie, ledwie, dobrze się nachodziwszy, w nędznym dworku wprosił się do jeszcze nędzniejszego alkierzyka, dla koni nawet nie dostawszy żłobu.
Praga pełną była ludzi, wojska, czeladzi różnej, Żydostwa, wozów z obrokami, zapasami i ciurów a gawiedzi, jaka się zawsze do każdego większego zbiegowiska zlatuje.
Pomimo późnej godziny most dzielący od miasta przepełniony był przejeżdżającymi. Damazy znał stolicę, miał tu i ludzi znajomych; lecz gdzie ich było teraz szukać i znaleźć?
Mieszczanin, do którego się wprosił, zwał się Puczek, a był z powołania kowalem; chociaż niezbyt w rzemiośle swym wyćwiczony, ale za to życia stolicy świadomy, jakimiś pokątnymi frymarkami się trudnił. Od niego więc Damazy się łatwo mógł dowiedzieć, co się tu działo.
Puczek opowiadał, że na Stare Miasto do Warszawy prostemu człowiekowi ani się było dobrać. Zjazd był wielki, a mieszczaństwo też warszawskie zabierało się wystąpić bardzo świetnie czasu inwestytury. Kowal, liczący się po części do niego, opowiadał, że rzemieślnicy regimenta dla parady wystawić mieli.
Mówiono już i o przygotowaniach olbrzymich na Ujazdowie, i Puczek utrzymywał, że tam las umyślnie posadzono dlatego tylko, aby król w białym polu nie strzelał do leśnego zwierza. Ponieważ, według powieści kowala, tłumy ludzi tam ciągnęły co dzień patrzeć, jak się owe cuda przygotowywały, jakie tam rusztowania wznoszono, zagrody stawiano itp., Damazy też myślał z dala się temu nazajutrz przypatrzyć, jeśliby nic innego do roboty nie miał.
Przede wszystkim jednak chciał wiedzieć, gdzie się pomieści Faustysia z matką i czy do niej nie będzie mógł dostąpić. Przed Puczkiem opowiedział się Butrym jako dworzanin przypóźniony Lubomirskiego, miecznika koronnego, do którego nazajutrz miał się niby dowiedzieć.
Następny dzień, po długiej odwilży, szczęściem ściągnął błoto małym przymrozkiem, a blade zimowe niebo pogodę zapowiadało. Butrym, przyodziawszy się tak, aby ani nazbyt pokaźnie, ni nadto licho nie wyglądał, puścił się ku wskazanemu dworowi i zabudowaniom hetmana Branickiego.
Tu się z łatwością dowiedział od pozostałej części dworu chorążego, że brat, hetman litewski, z porady czyjejś, a ze względu, iż chorążego narażać sobie więcej nie było politycznym — bo testament groził, zaprosił zaraz przybyłego do pałacu swojego w Warszawie. Przyjął dosyć wdzięcznie wezwanie to książę chorąży i sam z pryncypalnym otoczeniem swym udał się do Warszawy, część jednak znaczną ludzi zmuszony pozostawić na Pradze.
Szło o to Damazemu, ażeby dostał języka: kto mianowicie księciu towarzyszył i czy Zaborskie do miasta pojechały? co mu się zdawało niepodobieństwem z jednej strony, z drugiej rzeczą prawdopodobną. Chciał i musiał też wiedzieć, gdzie był Wolski.
Wczorajszego znajomego, Szujki, nie dopytał tak łatwo, lecz rygor dworu już się był rozluźnił, ludzie mówili więcej i przystępniejszymi się stali; Damazy natrafił na gadułę starego, który przy lampce miodu całą podróż z Białej mu opisał i wszystkie jej dolegliwości. Napomknąwszy Butrym, że pono i kobiety z sobą wiózł książę, dowiedział się, że Zaborskie zostały na Pradze we dworze Branickiego z inną czeladzią, że Wolski też tu miał kwaterę, ale posłany do Ujazdowa, pewnie stamtąd chyba nocą miał powrócić, bo musiał budowania pilnować, nimby zwierz i fury nadciągnęły.
Około południa podszedł Butrym pod wskazany mu dwór Branickiego, który że nie wysoko podniesione okna miał, spodziewał się, krążąc pod nimi, trafem jakim może zobaczyć Faustysię i dać jej znać o sobie. Gdyby nie matka, ważyłby się był i wejść do niej, lecz matka mogłaby wrzawy narobić, a nawet dać go ująć. Strzec się więc musiał spotkania z nią.
Szczęście tego dnia nie posłużyło mu jakoś, z okien domu wyglądały łyse i w czepkach, stare i młode głowy różne — kobiet widać nie było. Nie mógł nawet z niczego wnieść, po której stronie miał ich szukać. Znudzony tym poszedł na miasto, ale i tu mu się nie lepiej powiodło. Już przez sam praski most pieszemu człowiekowi tego dnia przejść było wielką sztuką. Konno i z nahajką jakokolwiek między wozy, bydło i owce pędzone na rzeź, landary panów przejeżdżających do miasta, hajduków i kozaków, przebić się było można z biedą. Pieszy człowiek, za pośledniego zawsze uważany, był popychany, spędzany; musiał niemal przebojem cisnąć się i bijąc a razy odbierając pracować w pocie czoła; długi czas upłynął, nim się znalazł na drugim brzegu. W mieście też nielepiej było: żołnierze sascy, konnica polska, różne pułki nadworne, dworzan mnóstwo na koniach, powozy, ciżba pieszych ciasne zapychały uliczki.
Tu już mróz niewiele pomagał, bo rozmieszane błoto ze śniegiem niełatwo mu się ująć dawało. Około zamku i Pałacu Saskiego szczególniej dużo było żołnierza obojga autoramentu, powozów i koni. Ruch wszędzie panował wielki, a że przybywali ciągle jeszcze panowie z pocztami, Damazy wpadłszy w ten tłok i wrzawę zmiarkował, że nie miał po co się cisnąć do miasta, kędy nikogo znaleźć i z nikim zobaczyć się nie mógł. Ciekawość była zresztą zaspokojona. Miał się już, zniecierpliwiony, potłuczony, obłocony, wycofać na powrót, przeklinając ochotę swą niewczesną dostania się do miasta, gdy spostrzegł konno jadącego i walczącego nahajką z falami ściśniętego tłumu towarzysza swego z Lunewilu, niejakiego Bohuszewicza, przyjaciela od serca, o którym nie wiedział nawet, że także służbę króla Stanisława opuścił ani co tu mógł robić.
Nie mylił się jednak, gdyż Bohuszewicz tuż z koniem się parł przebojem, a krzyczał na głos, klnąc: — z drogi!
Było mu imię Karol; więc ani się sam spodział Damazy, jak na niego zawołał: — Karolku!
Ten głowę odwrócił ku niemu, zdumiony, nie postrzegłszy, kto go woła, bo się spodziewał konno ujrzeć kogoś — a głos szedł z dołu i od tłumu. Stanął szukając oczyma.
Butrym już przy nim był i rękę na szyi konia położył.
— Co ty tu robisz?
— A ty?
Damazy nie myślał się przyznać do tego, co go po świecie pędzało.
— Szukam sobie służby — rzekł.
— Jam ją już znalazł — śmiejąc się odparł Bohuszewicz.
— Pilno ci? dokąd jedziesz — posłany czy po własnej woli? — pytał Butrym.
— Nie pilno mi, do roboty nie mam nic — chcesz ze mną — rad ci będę — zawołał Bohuszewicz. — Wiszę do czasu przy podkanclerzym Sapieże, ale ten beze mnie dosyć ludzi ma, jam tylko do parady potrzebny. Przy koniu moim się trzymaj: wybierzemy się za Krakowską Bramę, a tam i dwór zaraz, w którym ciepłą izbę mamy we dwu, z dobrym towarzyszem.
Ruszyli tedy: Bohuszewicz wywijając nahajką, Butrym konia się trzymając. W bramie mało że ich nie uduszono, ale Karolek zwijał się z nahajką na prawo i lewo, tak że niejednemu się nią dostało, i na szerokie błoto wypłynęli znowu, w którym do wyboru mieli między kałużami wodnistymi, a zgęstniałymi brudy.
Zeskoczył wreszcie z konia Bohuszewicz i do izby przyjaciela wprowadził. Uściskali się tu dopiero, zarzucając pytaniami.
Karol tęsknił za Lunewilem i przyznał się, że nie po dobrej woli go opuścił, ale musiał stamtąd precz iść, dla jakiejś przygody, w której niewiasta udział miała.
— Wszyscy my przez te baby giniemy! — dodał w końcu.
Przyznać się do tego nie chciał Damazy, że i on toż samo jarzmo miał na karku; a Bohuszewicz, wyrozumiawszy, że mu się jaśniej tłumaczyć nie chce z położenia swojego, na odkrycie tajemnicy nie nastawał.
Wyszły na plac lunewilskie wspomnienia i dobry król, którego obaj kochali.
Nie mógł tego ukryć przed przyjacielem Damazy, iż do brata jeździł, dowiadywać w te strony, kędy obaj młody wiek spędzili; że w Białej był i o chorążego wyprawie do Warszawy wiedział, jako też o sławnych łowach, które się tu przygotowywały.
Bohuszewicz także o chorążym wiedział, gdyż Sapieha trzymał z hetmanem Radziwiłłem i ciągle gościł u niego, wczorajsze też przybycie i zbliżenie się braci do siebie już w mieście wiedzianym było.
Siedzieli tak z godzinę, jeden drugiego badając a w oczy sobie patrząc, gdy Karol, który ludzi znał, a Butryma szczególniej na wylot — odezwał się do niego.
— Nie bałamuć — masz coś na sercu — z Lunewilu nie darmoś czmychnął; tutaj nie za służbą się przybłąkałeś. Mów mi prawdę, a że jesteś sam, będzie nas dwu do jednej sprawy, bo ja, swojej żadnej nie mając, do twojej się zaprzęgę.
Pomyślał trochę Damazy, a choć do zwierzania się nie był skłonnym, wypowiedział wszystko, co na sercu miał.
— Karolku mój — rzekł — dla miłości, głupiej czy rozumnej — nie wiem, porzuciłem Lunewil, dobiłem się tu i wpadłem w takie błoto, że nie wiedzieć, jak z niego samemu się i ją ratować. Dziewczyna jak anioł, nieszczęśliwa nad wyraz, w szponach tego starego tyrana: muszę życie ważyć a wyrwać mu ją.
Bohuszewicz tak znał chorążego jak podówczas wszyscy; wiedziano, że srogi i okrutny był: przecież o tym, co się w Białej działo — co tam więzienia kryły i jaka samowola panowała — mało kto był uwiadomiony, inni wierzyć nie chcieli.
Musiał szeroko i długo opowiadać Damazy przyjacielowi, nim go przekonał, że niełatwym było uwolnić nieszczęśliwą dziewczynę z tej niewoli.
Odmalował mu chorążego, jakim był w domu, i Wolskiego, którym się do wszystkiego posługiwał. Na ostatek przyszło do tego, że Bohuszewicz się ochotnie ofiarował, jako człowiek obcy i podejrzanym być nie mogący, dotrzeć na Pragę do dworu hetmana Branickiego i — jeśli się uda, pośredniczyć w stosunku z Zaborską.
— Gdybyś ty się dla mnie chciał poświęcić — dodał Damazy — a starej, która się bieli i gębę smaruje, pokazał afekt — to by ci do domu wstęp dało.
— Nie uwierzy — rozśmiał się Bohuszewicz — bo jakim jest, tom jest, jeszczem młodej dziewczyny wart — ano, zobaczymy jutro, co się tam wyświęci. Przyniosę ci wiadomość do Puczka.
Stanęła tedy umowa, że Karol miał niby przypadkiem do Zaborskich się dostać, a rozumem swym przyczepić się do starej i przyjacielowi posłużyć. Damazy na wszelki wypadek kartkę napisał do Faustysi i zaklął Karola, aby gdy się zręczność nadarzy, oddał ją koniecznie.
— Niechaj przynajmniej wie, że aż tu za nią gonię, a imprezy się nie wyrzekam.
Jakkolwiek trudne wziął na siebie posłannictwo Bohuszewicz, uśmiechało mu się ono tym właśnie, iż się zaawanturować dla niego musiał, bo młodemu zawsze to do smaku — byle nie chleb powszedni.
Tak zdobywszy sprzymierzeńca i dnia nie straciwszy Damazy na powrót powlókł się na Pragę. Nie chciało mu się już od kowala wyłazić, bo nie spodziewał się na nic pomyślnego trafić — a czekał na Bohuszewicza.
Ten też cały dzień na siebie dał oczekiwać i nad wieczór dopiero konno się przed dworkiem stawił wywołując Butryma. U kowala nadto było ciasno a ludno, by tu poufnie się rozmówić można: kazał więc zapasową kulbakę na jednego ze swoich koni włożyć Damazy i ruszył ku miastu razem z przyjacielem.
— Nim poczniesz — odezwał się do towarzysza — pierwsze pytanie: Byłeś u Zaborskich? oddałeś kartkę?
Uśmiechnął się figlarnie Bohuszewicz.
— Byłem — rzekł — a wparłem się do nich szukając innych niby kobiet, niegdyś tam mieszkających. Przyjęła mnie Zaborska stara, którąm okłamał, że się chyba spowiadać z tego będę musiał. Uczyniłem się jej powinowatym, pochlebiałem babie bezwstydnie. Przecież córki mi pokazać nie chciała, aż przypadek zrządził, że wyjść musiała — a jam manewrował tak zręcznie, żem jej naprzód do ucha imię twe powiedział, potem rożek papieru ukazał, na ostatek i list oddał.
Wyszła z nim zaraz, zarumieniwszy się jak piwonia. Jam starą zagadywał, wyczekując, czy odpowiedzi nie da, ale pisma mi nie powierzyła żadnego. Tylko, gdy matkę odwołano na chwilę, powiedziała mi:
— Podziękuj mu pan i niech Bóg nami się opiekuje!
Byłbym jej oświadczył, że ja choć narzędziem bożym do tej opieki rad bym zostać, ale matka, niespokojna, powróciła.
Damazy, gdyby na koniach nie siedzieli, rzuciłby się na szyję przyjacielowi; a potem pytać a nękać zaczął, jak Faustysia wygląda i czy bardzo zrozpaczoną ją znalazł.
— Wyszła jakby zagniewana — rzekł Bohuszewicz — na mnie nawet i spojrzeć nie raczyła, ale twarz jej się zupełnie odmieniła, gdym list oddał. Ani jej było poznać. Na matunię, gdy wspomnę, ciarki po mnie chodzą.
— Teraz, ponieważ we dworze byłeś i wiesz, gdzie mieszkają — rzekł Butrym — musisz mi okna ich ukazać.
Nie była to rzecz łatwa dla Bohuszewicza, który we środku tylko trafiłby do mieszkania Zaborskich, ale na zewnątrz okien nie był pewnym — przecież, na chybił trafił, chociaż ścianę mógł oznaczyć.
Odprowadziwszy Karola, którego pomoc i nadal zamówił sobie Damazy, spokojniejszy do kowala powrócił, a o zmroku powlókł się jeszcze okien tych szukać, w których spodziewał się ujrzeć Faustysię, rachując już, jak by przez nie nocą wykraść się mogła.
Ponieważ mrok już padał, a wewnątrz światła zapalono, okiennice zaś jeszcze pozamykane nie były, Damazy, błądząc pod oknami, naprzód zobaczył samą Zaborską, a postawszy chwilę ujrzał przesuwającą się Faustysię. Naznaczył potem w pamięci miejsce i do kowala powrócił.
Ucieczka stąd wydawała mu się łatwą, lecz dokąd? Z Warszawy wiodło dróg wiele w różne strony, pogoń była utrudnioną; lecz Damazy nie miał się dokąd schronić, nie czuł się bezpiecznym nigdzie, tylko na Litwie lub na jej pograniczu.
Z pieniędzy, którymi go Lubiszewski zasilił, już się trochę nadebrało na kupno koni, wozu i na życie — tu w Warszawie topniały one w oczach! Z ucieczką trzeba było pośpieszać, aby zmuszonym ukrywać się we dwoje grosza nie zabrakło. Myśli te trapiły wielce Damazego, który w ciasnym alkierzyku, spać nie mogąc, tłukł się jak po klatce.
Cieszył się ze sprzymierzeńca Bohuszewicza — z dobrego słowa od Faustysi; ale to wszystko nie starczyło: trzeba było pośpiesznie coś postanowić i działać prędko.
Kiedy Damazy męczył się tak rozmyślaniami we dworku p. Puczka, nie opodal od niego panna Faustyna po wylaniu łez wielu, bo płakała przez całą drogę, tak nagle poweselała po odwiedzinach Bohuszewicza, że matka ją posądziła o to, iż chłopak wpadł jej w oko.
„A niechajby już lepiej podurzyła się — mówiła w duchu — niechby poromansowała, bo to się młodym należy, niż ma oczy psuć tym płaczem bez końca.“
Druga też okoliczność przyczynić się zdawała do rozerwania czarnych myśli Faustysi, bo w domu hetmana Branickiego, w którym się mieściła część dworu księcia chorążego, na górce zastali jakąś dawną lokatorkę, która się tu z Białegostoku przeniosła i od roku zamieszkiwała.
Zwano ją madame Gilles. Była to żona Francuza, ogrodnika niegdyś hetmańskiego, zmarłego niedawno, Polka, wychowana u Branickich w domu, na swój stan bardzo edukowana, elegantka, chlubiąca się wielkimi łaskami pana. Dwuznaczny uśmieszek, gdy o tym mówiła i dodawała, że pani hetmanowa jej cierpieć nie mogła, co było powodem wyniesienia się z Białegostoku — dawał wiele do myślenia.
Pani Hortensja Gilles, średnich lat, dosyć jeszcze przystojna, ale z płcią bielidłami nadwerężoną, była osobą nadzwyczaj romansową. Czytała francuskie książki, marzyła tylko o miłości, interesowała się czule wszystkimi zakochanymi, mówiła tylko o sentymentach — i naśladowała w mowie, w ruchach, w ubraniu, w obyczaju świat ten wyższy francuski i sfrancuziały, na który z jednej strony patrzyła długo w polskim Wersalu.
Wypadek poznajomił ją z Zaborską i Faustysią. Mieszkały pod jednym dachem. Smutna twarz biednego dziewczęcia obudziła nadzwyczajne współczucie w pani Gilles. Domyślała się naturalnie jakichś cierpień miłosnych, gdyż dla niej one jedne istniały na świecie jako wszystkich utrapień przyczyna. Zaczęła więc z serdecznym politowaniem męczyć Faustynę, aby się jej ze swoich smutków zwierzyła, i umiała tak trafić do osamotnionej, zrozpaczonej, że ta jej (oszczędzając matkę) opowiedziała wszystkie nieszczęścia swoje, nie tając stosunku z Butrymem i zamiarów jego.
Pani Gilles przejęła się losem Faustysi z gorącością wielką. Dla niej było największą rozkoszą uwikłać się w awanturniczy romans. Chwyciła tę sposobność, gotowa dopomagać, pośredniczyć, zasłaniać i poświęcić się nawet sama dla tej pary kochanków. Zaborska naturalnie o niczym wiedzieć nie miała.
Pierwszy raz w życiu zyskawszy taką powiernicę, dziewczę aż nadto wagi do tego przywiązywało — pociecha wstąpiła w serce. Pani Gilles uważała za święty obowiązek podać rękę à un amour malheureux.
Obie razem przeklinały obrzydłego starca i opłakiwały tę podróż, która nadzieje wszystkie wniwecz obróciła.
Gdy Bohuszewicz dnia tego nadszedł i zręcznie list wsunął Faustysi, ta po wyjściu jego natychmiast pobiegła na górkę do nowej przyjaciółki podzielić się z nią szczęściem swym i odrodzoną nadzieją.
Pani Gilles ofiarowała się sama iść szukać Damazego i z nim się umawiać, obmyślać środki ucieczki, do której pomoc obiecywała; lecz potrzeba było czekać, ażby się dowiedziały, gdzie się ów zbawca ukrywał.
Wieczór cały Faustysia spędziła u wdowy, która i uczucia jej, i nadzieje podsycała dolewając do nich ognia, marząc najniepraktyczniejszy w świecie skład okoliczności. Roztrzepana, roztargniona, zawsze rozgorączkowana, wdówka w sprawach serca nie widziała niepodobieństwa; i tę samą pewność zwycięstwa starała się wlać w strwożoną Faustysię. Zaborską zaś umiała tak łudzić powagą przybraną, opowiadaniem o swych stosunkach, rozmowami obojętnymi, że ta się niczego nie domyślała i Faustysi przesiadywać pozwalała u wdowy, ciesząc się tym, że dziewczę się rozerwie nieco.
Tymczasem zbliżał się dzień inwestytury, do którego się wszyscy przygotowywali jako do uroczystości od wieków nie widzianej a niesłychaną wspaniałością mającej świat zadziwić. Nie mówiono o niczym, tylko o tym jednym, a każdy starał się kątek sobie jakiś zapewnić, skądby choć część pochodu mógł widzieć.
Książę chorąży z kilku znaczniejszymi dworu swojego urzędnikami mieścił się w pałacu Radziwiłłowskim, w którym brat jego, książę hetman i syn jego, dwudziestokilkoletni książę Karol, miecznik litewski, mieszkali także.
Hetman, który był obojętnym dla brata od dawna, nie tylko że go zaprosił do siebie, powitał bardzo uprzejmie, lecz widocznie starał się sobie serce chorążego, nieufne, zastygłe i zazdrosne, pozyskać. Pomimo to obaj się wzajemnie szpiegowali i koso na siebie patrzyli. Szambelana Kaszyca, który u obu był w łaskach, hetman pytał ciągle: co brat mówił, co myślał? — i tak samo chorąży go badał — niespokojny.
Na pozór jednak zgoda i miłość braterska były zupełne. Ale jakże chorąży mógł się tu czuć swobodnym i wesołym, gdy nad nim dominowała powaga hetmańska, która jego chorążostwo litewskie spychała bardzo nisko.
Książę w czasie uroczystości wielkiej na zamku miał, obok innych dygnitarzy, stać przy tronie i trzymać chorągiew litewską. Synowiec jego, książę Karol, tak samo miecz miał trzymać, hetman książęcą mitrę.
Zapowiadano, że cała ta sprawa inwestytury, z mowami nieuchronnymi, przysięgą, podziękowaniem, miała zabrać długi przeciąg czasu. Chorąży, któremu nogi brzękły i który długo stać nie mógł, a w rękach miał dźwigać drzewce grube i chorągiew ciężką — zaczynał się niepokoić, czy temu podoła.
Dnia tego naparł się, aby chorągiew in originali przyniesiono lub podobną dla spróbowania w domu, jak to będzie. Naprowadziło go na myśl tego eksperymentu to, że pustak i trzpiot książę Karol miecz ogromny dostawszy wprawiał się do dzierżenia go tak, aby nie drgnął w jego silnych rękach.
Chorąży też, wzorem jego, zażądał chorągwi, a gdy mu drudzy odradzali niepotrzebną fatygę — wołał:
— A! bardzo asindziejom dobrze, co będziecie trzymać na poduszkach parę funtów jakich, ale chorągiew to nie żart!
Właśnie się zawieruszyło w pałacu o tę chorągiew, gdy do chorążego wpadł Wolski z impetem wielkim. Domyślał się książę, iż da mu znać o przybyciu zwierza i łowach, ale Wolski, cały w ogniu, począł od tego, że znowu chorążemu za służbę zaczął dziękować, z powodu że Butrym go słuchać nie chce i sobie nad wszystkim przywłaszcza zwierzchnictwo — sobie przyznaje całe meritum, jemu ani nosa wtrącić nie pozwala.
Książę tak był podrażniony, że o mało Wolskiego nie potrącił, ale ten nie obawiał się tego, bo czuł się w wielu sprawach niezbędnym, i zuchwale wykrzykiwać zaczął. Zniecierpliwiło to tak księcia, że diabłami klnąc, krzyknął:
— Bierzże komendę, bierz, trutniu jakiś, ale jak mi na jeden włos będzie chybionym, głową przypłacisz!
Wolskiemu tego tylko było potrzeba. Najtrudniejsza część, łapanie, zamykanie, przewożenie zwierza, było wykonane, skończone. Niedźwiedzie i łosie stały już w klatkach na placu pod Ujazdowem. Nie obawiał się faworyt nic, przychodził do gotowego, a spodziewał się, jako pierwszy łowczy, sowitego podarku od króla i królewicza. Przy tym szło mu i o to, aby się nie dać dźwignąć Butrymowi i pozyskać łaski księcia. Dopóki chodziło o trud, pracę i niebezpieczeństwo, patrzał przez szpary, teraz dopomniał się praw swoich.
Co z tego wyniknąć miało — niewiele się troszczył; domyślał się, że Butrym tak się zbyć i na podrzędne stanowisko nie da zepchnąć, owoc swej pracy oddając innemu, że konflikt z nim będzie nieuchronny; lecz gotów był nawet na gwałt i awanturę; szło mu o krescytywę. Sposobność była jedyna, a szedł wygodnie do gotowego, bo już tam nie było co robić, tylko w dniu naznaczonym zatrąbić i zwierza naganiać.
Wymógłszy na chorążym, czego sobie życzył, Wolski byłby zaraz na koń skoczył i do Ujazdowa pośpieszył, lecz książę mu się zatrzymać kazał exre tej chorągwi. Ceremonia była dosyć śmieszna, na którą i książę hetman, i jego konfidenci gromadnie, i książę Karol przyszli popatrzeć. Chorąży brał to bardzo na serio, bo się odziać kazał tak, jak miał być na inwestyturze, przypasał szablę wysadzoną brylantami, wdział kołpak z pióropuszem i, z powagą i przejęciem chorągiew przyniesioną ująwszy, stanął z nią, rozkazując patrzeć na zegarek.
Wesoły książę Karol kazał przynieść swój miecz i stanął poza stryjem, robiąc takie miny pocieszne, że dwór ledwie mógł w sobie śmiech utrzymać, co chorążego gniewało, bo sądził, że się z niego wyśmiewano. W istocie, trzymanie chorągwi dla starca z nogami obrzękłymi, osłabionego, nie było rzeczą łatwą. Dr Dubiski, obecny eksperymentowi, obawiał się uderzenia krwi do głowy — ręce drżały, pot występował na czoło.
Uradzono, aby kilka razy jeszcze powtórzyć próbę, dla nabrania wprawy.
Chorąży, gdy mu godło jego urzędu odebrano, padł na krzesło dysząc i rzekł:
— Honor wielki, ale pańszczyzna ciężka, niech ją kaci!
Wielopolski, który takąż chorągiew koronną miał dźwigać, młodszym był i silniej od księcia zbudowanym, bo cały ich ród olbrzymią miał siłę i zdrowie.
Epizod ten, dosyć krotochwilny, zajął znaczniejszą część poranku w Radziwiłłowskim pałacu; Wolski zaraz potem chciał się na Ujazdów wymknąć, lecz książę go wstrzymał jeszcze i poprowadził do gabinetu.
— A z Zaborskimi co się dzieje? — zapytał z wyrzutem — nic nie wiem. Żadnego raportu nie mam.
— Zostały na Pradze — odparł Wolski — cóż się im ma stać?
— Ale dozór, dozór powinien być, bo tu hałastry dosyć i licho jakie może być.
— A po co im książę kazał jechać za sobą?
Już rozdrażniony, chorąży zamachnął się ręką, jakby policzkiem chciał zapłacić Wolskiemu, który go uniknął i wcale się tym nie zmieszał. Pilno mu było biec Butryma upokorzyć.
— Jaśnie oświecony panie, a jeżeli z tym Butrymem przyjdzie do jakiej kolizji? — zapytał.
— To twoja rzecz; ja o niczym wiedzieć nie chcę. Jedno ci powtarzam: będzie co chybionego — głową mi zapłacisz. Naparłeś się komendy: dawaj sobie radę...
Było to pełnomocnictwo in optima forma; Wolski do nóg się pokłonił, bo pokorę książę lubił, pocałował w kolana i — zniknął.
Koń stał gotowy w podwórzu pałacowym. Natychmiast dosiadł go Wolski i puścił się wyciągniętym kłusem na Pole Ujazdowskie.
Z rana już tam cały tabor pod wodzą Butryma nadciągnął. Z dala tę całą przestrzeń nad Wisłą, na jaką milę, opasaną widać było parkanami i płótnami naprędce wzniesionymi.
Cieśle pracowali nad dokończeniem altany dla króla i amfiteatrów dla widzów. Oprócz tego mnogi lud wiózł i sadził z lasów pobrane sosny i jodełki, które wbijano w ziemię, aby niby las reprezentowały. Jak mrowie krzątali się robotnicy z pośpiechem wielkim, napędzani przez dozorców, których głosy się rozlegały. W końcu placu właśnie Butrym klatki ze zwierzem z wozów zdejmować kazał, sam konno asystując temu, zmęczony, ochrypły, z twarzą od zimna i bieganiny zaczerwienioną.
Nie postrzegł on przybywającego Wolskiego, który gotując się do nieuchronnej walki, już w sobie gniew obudzał.
Gdy nadjechał pan łowczy i nie witając Butryma na ludzi począł krzyczeć, co innego im dysponując niż on, odwrócił się Marcjan, popatrzył i podjechał ku niemu.
— Na mnie tu wszystko zdane jest, jam doprowadził: dajcież mi dokończyć, a nie mieszajcie się.
— Jako! jako! — podchwycił Wolski dumnie. — Co to ma znaczyć? Wacan jako podłowczy i mój podkomendny zrobiłeś, co do niego należało; a czy dobrze? to się okaże. Teraz ja, a nie kto inny, tu rozkazuję, rozumiesz to acan?
— Nie rozumiem — rzekł powstrzymując się Butrym — książę na mnie wszystko zdał.
— Aż do tego momentu, a od tego momentu ja tu komenderuję — zawołał Wolski — słyszysz waćpan?
— Słyszę, ale nie wiem, czy mam uszom wierzyć — rzekł Butrym — więc pan łowczy do gotowego?
Zaśmiał się.
Faworyt odwrócił się doń z brwią namarszczoną.
— Nie lubię rezonowania! Na miejsce, mości podłowczy.
Butrym chwilę stał jak skamieniały, blednął, drżał, ręka mu się podnosiła, opadała, okrutny gniew piersi mu napełniał. Gdyby się nie wstrzymywał, byłby zuchwalca płatnął, ale nie chciał z nim się ucierać.
— Pojadę po rozkazy do księcia — rzekł głosem od gniewu drżącym — zobaczymy.
— Ja wprost od księcia przybywam, nie masz się co acan fatygować — krzyknął Wolski — a jeżeli mi się tu z placu oddalisz na pięć minut, nie masz po co powracać!
Butrym już był wściekły; jak błyskawica myśl mu nagle przyszła rzucić wszystko: służbę, księcia, wyrzec się miejsca, a nie dać nad sobą przewodzić.
— Doprawdy? — podchwycił szydersko. Wolski spojrzał piorunującym wzrokiem. Butrym śmiał się.
Na szyderstwo Wolski był bardzo czuły, złość go porwała straszna.
— Ty chłystku jakiś — zawarczał.
— Milcz! — odparł Butrym — albo...
Łowczy, nie spodziewający się obelgi, choć nadzwyczaj porywczy był, bo wiedziano, że na polowaniach ludzi, będąc w pasji, kilku ubił na miejscu — zdrętwiał i gniew mu na chwilę odjął siły. Na biednego chłopa. który bronić się nie śmiał, napaść w lesie inna była rzecz, niż na silnego i uzbrojonego, odważnego i już zrozpaczonego Butryma.
W chwili gdy Wolski się namyślał i mitygował, a w gębie mu zaschło z gorączki, Marcjan konia zwolna zawrócił i stępa począł jechać precz przez plac, ku wielkim wrotom. Łowczy myślał zrazu kazać go ludziom związać, lecz przypomniał sobie, że nie był w Białej; sam, prawie nie wiedząc, co czyni, chwycił pistolet z olster i... palnął. Chciał strzelić raczej, bo na panewce prochu nie było i klapnęło tylko.
Posłyszawszy to, Butrym głowę odwrócił, szydersko zarechotał, ramionami potrząsł i pojechał dalej.
Naprawdę nie wiedział jeszcze ani dokąd jedzie, ni co zrobić, miał jednak mocne postanowienie do tej psiej służby (tak ją sobie nazwał) nie powracać. Okrutnie go bolało, że niezmierny trud poniósł około przygotowania tych łowów, nie jedząc, nie śpiąc, żrąc się z ludźmi, zdrowie nadwerężywszy, ażeby potem truteń nagrodę wziął za jego pracę.
— Nie ma chyba sprawiedliwości na świecie — wołał wyjeżdżając za bramę i myśląc, dokąd się uda.
Zdawało mu się, że powinnością jego było jechać do księcia i jeżeli nie poskarżyć, bo to już na nic się przydać nie mogło, to przynajmniej żal swój wylać. Ale nie wiedział, z rana przybywszy, gdzie szukać chorążego, a na placu dozorcy fałszywie mu donieśli, że miał stać na Pradze we dworze hetmana Branickiego.
Udał się więc wprost na Pragę. Przez drogę gniew jeszcze taki nim miotał, że nie widział i nie słyszał, co się wkoło niego działo. Konia popędzał, na tłum nie zważał, niejednego potrącił, niejeden go popchnął i połajał; ale co go teraz obchodzić mogło!
Nagle z zemstą w sercu znaleźć się na bruku — największy to hart duszy złamie. Zjeżdżał z mostu rozglądając się, gdzieby ten dwór Branickich znaleźć, gdy, oczom nie wierząc, naprzeciw siebie ujrzał jadącego z drugim mężczyzną brata.
Damazy, rękę do góry wyciągnąwszy, głośno go witał, lecz po twarzy poznawszy, że Marcjana musiało coś spotkać nadzwyczajnego, zaraz radość tę pohamował. Zbliżyli się do siebie.
— To towarzysz mój z Lunewilu, Bohuszewicz Karol — odezwał się Damazy. — A ty, jakżeś swój tabor mógł opuścić?
— Trudno ci odpowiedzieć — zdobywając się na spokój odparł Marcjan. — Okazało się, żem ja głupi dał się wywieść w pole; życia i zdrowia nie lutując, męczyłem się usługując księciu do takiej imprezy, że jej ludzie patrząc na nią wierzyć nie chcieli. Ledwiem przybył na miejsce, wpadł ten łajdak Wolski odbierając mi komendę, jakoby z rozkazu księcia. Przemówiliśmy się brzydko. Pojechałem precz, ze służby kwitując.
Damazy słuchał zdziwiony.
— Strzelił jeszcze do mnie na odjezdnym z pistoletu — dodał Marcjan — ale mu spaliło! Muszę do księcia jechać! książę na Pradze.
— Gdzie tam! w pałacu hetmana w Warszawie — rzekł Damazy — ale po cóż do niego? On a Wolski to przecież jedna myśl i ręka. Darmo będziesz gębę studził i grzbiet naginał: kiedyś porzucił niewolę, nie ma co do niej powracać.
Stał zamyślony Marcjan.
— Wiecie co? — wtrącił Bohuszewicz. — Jest o czym gadać i radzić; u Damazego alkierz taki, że we trzech jak śledzie w beczce będziemy się dusili: jedźcie do mnie.
Spojrzeli po sobie. Marcjan milcząco przyzwolił, nie miał co lepszego do roboty. Ze skargą do chorążego zawsze czas było, a on sam teraz już rozmyślał, że ona się na nic nie przyda, chybaby księcia jeszcze sobie więcej narazić.
— Aleś ty raz w życiu miał rozum, widzę — odezwał się do Damazego — boś do Warszawy ściągnął pewnie szukać służby.
Uśmiechnął się Damazy.
— Nie domyślasz się — rzekł — że książę przez zazdrość Zaborskim za sobą jechać kazał, a jam za nimi pociągnął. W podróży i tu na miejscu może się zręczność lepsza nadarzy porwać dziewczynę.
Wskazał na Bohuszewicza.
— Oto mój sprzymierzeniec!
— Masz ich teraz dwóch — dodał Marcjan — boć i ja robić nie mam co, a zemścić się nad nimi miło by mi było.
Podskoczył aż na koniu Damazy.
— Opatrzność boska! — zawołał. — Dobra nasza! Z tobą, z Karolkiem, gdybyśmy we trzech nie podołali temu, nic byśmy niewarci byli. Bohuszewicz już w fortecy ma zawiązane stosunki. Pilność nie może być wielka; chyba Pan Bóg nie łaskaw, żebyśmy na swym nie postawili. Nie wątpiłem o sobie, gdym był sam — a co dopiero teraz!
Zarzucając się pytaniami dojechali do dworku, w którym stał Bohuszewicz; a że towarzysz jego na mieście był, znaleźli się tu sami i mogli mówić otwarcie.
Marcjan jeszcze pod wrażeniem tej krzywdy, która mu wyrządzoną została, o niczym nie mówił, tylko o niej się rozgadywał. Jawnym dlań było, że Wolski z góry ukartował tak wszystko, aby ciężar na cudze plecy zwaliwszy sam zań wziął zapłatę. Bez wiedzy księcia chorążego nie śmiałby był postąpić tak zuchwale.
Z bliższych chorążego znał lepiej Butrym szambelana Kaszyca i wiedząc, że on się tu znajduje, do niego udać się myślał z użaleniem; ale gdzie go tu było szukać?
Godzin parę stękając, gdy Marcjan rękę dał bratu, że z nim razem do wyzwolenia Faustysi należeć chce i będzie — umówili się spotkać na Pradze u Puczka, aby stamtąd gdzieś większej izby dla obu poszukać, i Marcjan do Kaszyca na miasto jechał poczynając od pałacu Radziwiłłowskiego.
Tu się go spodziewał znaleźć i nie omylił się. Kaszyc był zacny człek, lecz polityk wielki, ze wszystkimi dobrze być umiał. U hetmana w łaskach, u chorążego położony dobrze, z nikim nigdy się nie waśniąc, mitygując spory, pośrednicząc do zgód, umiał i sobie, i drugim być użytecznym, lecz energicznego wystąpienia za kimś spodziewać się po nim nie było można.
Z trudnością go na chwilę potrafił wyprosić od księcia hetmana Butrym i dosyć chłodno całą sprawę swą mu przedłożył.
— Bój się Boga! człowiecze! — przerwał pod koniec szambelan — ale cóżeś ty sobie nawarzył? Wiesz, co Wolski u księcia znaczy?
— Cóżem miał począć?
— Akomodować się! — dodał szambelan. — Nie zrywając zupełnie mógłbyś mieć nadzieję jakiegoś zwrotu i rekuperacji, a teraz...
— Gdybyś pan szambelan raczył nic więcej, jak księciu to przedłożyć? — rzekł Butrym.
— Ale co to pomoże?
Naleganiom Butryma czyniąc zadość, poszedł szambelan do chorążego, a że politykował przybierając się do powiedzenia tej nowiny, godzinę czasu musiał czekać Marcjan, nim powrócił. Z twarzy mu znać było, że nic dobrego nie przyniósł.
— Cóż książę?
— Zamruczał pod nosem: „Fumy! fumy! Nie chce słuchać... niech idzie precz“.
— Gniewał się bardzo?
— Nie, przyjął to, jakby był przygotowanym — rzekł Kaszyc. — Nie trzeba go więcej drażnić, a gdy łowy królewskie szczęśliwie się odbędą, ktoś przemówi za waćpanem i — złagodzimy to.
— Dziękuję bardzo — odparł Butrym — ja już do służby księcia chorążego nie wrócę, a z Wolskim rozprawię się kiedyś, nie tak jak szlachcic z szlachcicem, ale jak mu się należy. — Szambelan za rękę go pochwycił.
— Daj pokój! chceszli być cały! Znasz księcia. Ręce długie ma.
To mówiąc szambelan z miną pełną współczucia pożegnał Butryma, a sam do chorążego powrócił. Był mu w istocie potrzebnym, bo miał właśnie gościa, z którym sobie rady dać nie umiał.
Był to Radziwiłł także, lecz do żadnego z nich niepodobny, chyba z tego, że także dziwakiem był, ale wcale na inny sposób.
Mniejszy wzrostem od swych pokrewnych i imienników, książę Udalryk, regimentarz wojsk litewskich, starosta miński, wyglądał więcej na spokojnego biuralistę niż na męża rycerskiego zawodu. Mały, przysadkowaty, z głową dużą, oczy mocno wydatne, patrzące bystro, czoło podniosłe; ubranie miał na sobie zaniedbane, włos w nieładzie i ruchy zdradzające roztargnienie.
Sławny ze swej uczoności, i pamięci szczególniej, mól biblioteczny, po całych dniach w książkach się grzebał i na wyzwanie po kilka tysięcy wierszy mógł recytować nie zająknąwszy się.
Namiętności jego do nauki wstydzili się inni członkowie familii, po cichu powiadając, że im czynił dyshonor. Nikt z nich dotrzymać mu placu nie mógł w rozmowie, więc się go jak ognia obawiano. Radzono mu, aby przywdział suknię zakonną, lecz na to się krzywił i do stanu tego ochoty nie okazywał.
Ile razy spotykał gdzie hetmana lub chorążego, przychodził do nich odwiedzić, pokłonić się i pogawędzić, chociaż od żadnego z nich nigdy nic nie potrzebował.
I teraz też właśnie w Warszawie bawiąc dla jakichś poszukiwań naukowych, chwilkę wolnego czasu chorążemu poświęcił. Potrzeba było widzieć, jak na siebie spoglądali.
Książę bialski bez mała miał go za postrzelonego; Książę Udalryk swego pana stryja za — umysłowo upośledzonego.
— Osobliwsza rzecz — poufnie się czasem odzywał starosta miński — jak ci Radziwiłłowie ubogo wyposażeni przez matkę-naturę! Gdyby tak jeszcze rozum mieli przy tych skarbach, co by to dopiero było! Wie Pan Bóg, co robi!
Rozmowa uczonego z magnatem tylko z pomocą Matusewicza i Kaszyca jakokolwiek iść mogła. Matusewicz też na uczonego trochę chorował, sprytu miał niemało, ale cały rozum i zdolności na wyrobki, procesy i intrygi polityczne obracał. W potrzebie jednak niezmierna zdolność i przytomność dozwalały mu taką grać rolę, jakiej po nim okoliczności wymagały.
Gdy Kaszyc powrócił do pokoju, w którym nasępiony chorąży siedział słuchając rozmowy starosty mińskiego z Matusewiczem, książę Udalryk zwrócił się ku niemu z uśmieszkiem:
— Wiecie najświeższą nowinę, której, gdyby prawdziwą nie była, uwierzyć by trudno?
Matusewicz potwierdził, iż była w istocie niesłychanie zdumiewającą.
— Cóż to tedy jest? — rzekł szambelan.
— Spotykam wszędzie sceptyków, gdzie tylko ją niosę, a wiem z najczystszego źródła. Oto królewicz nasz, którego księciem kurlandzkim kreować będziemy, wielką miłością goreje — i utrzymują wszyscy, iż ona go do ołtarza doprowadzi.
— Dla kogo?
— Otóż w tym jest węzeł gordyjski — rzekł książę Udalryk. — Zgadujcie.
— Spiritus flat, ubi vult et amor idem — przerwał śmiejąc się Matusewicz.
Chorąży, z oczyma wpół zamkniętymi, siedział jak na niemieckim kazaniu.
— Kocha się w Krasińskiej, starościance nowomiejskiej, która jak Afrodyta piękną jest, to jej wszyscy przyznają — przecież Barbarą Radziwiłłówną zostać jej będzie trudno.
Chorąży burknął.
— Co za gadanie? gdzie? co? żeby się książę kurlandzki miał z nią ożenić? Kochać się — małoż kochanek liczył August II?
— Przepraszam — przerwał Matusewicz. — Z tej rodziny jeśli królewiczówną nie zostanie, to niczym innym nie będzie.
Chorąży obejrzał się ku niemu tylko: Matusewicz oczy spuścił.
— A ja powiadam — skonkludował książę Udalryk — że zostanie księżniczką saską; książę Karol ma być rozmiłowany do szaleństwa.
— Król nie pozwoli — rzekł Kaszyc.
— Pytać się go nie będą, a potem — cicho szepnął starosta miński — będzie udawał, że nic o tym nie wie.
— Bałamutne są to wieści! — zakończył kwaśno książę chorąży — poniekąd czci domu królewskiego uwłaczające, zatem — lepiej by ich nie powtarzać.
Pożegnał się natychmiast książę Udalryk z gospodarzem i wyszedł, a chorąży długo za nim powiódł oczyma. Widać było, że był rad będąc od niego wyzwolonym.
Matusewicz pamięć i uczoność pochwalał, ale mu przerwał chorąży: — Na co mu się to zdało! Albo on uczonych nie mógłby mieć na usługi? Ani do palestry, ani na profesora Radziwiłłowi nie iść — śmiech tylko z siebie robi, regimentarzem będąc nad bibułą.
I splunął chorąży z pogardą i goryczą.
Zobaczywszy Kaszyca, gdy teraz już w poufałym kółku był, zapytał go o Butryma.
— Cóż ten jakiś? płacze bardzo?
— Łez nie widziałem, ale nad krzywdą swą boleje, boć czuje się nie bez przyczyny pokrzywdzonym.
Nie odpowiedział ani słowa chorąży.
Późno w noc Wolski, który cały dzień na Ujazdowskim Placu spędził, aby się obeznać z tym, co miał i czym potrzebował rozporządzać — przybiegł do pałacu Radziwiłłowskiego. Hajduk Sawery właśnie miał księcia kłaść do łóżka.
Zobaczywszy go książę zamruczał.
— A co? jużeś wyprawił komedię? hę? Już?
— Musiałem wszystko przyprowadzić do porządku — rzekł nie zmieszany Wolski. — Książę temu Butrymowi okazał cokolwiek łaski i powolności, a z nimi — pozwól kurze grzędy, ano zechce wszędy — już mu się zdało, że on tam najwyższym panem i hetmanem. Pod moje rozkazy nie łaska było. I tak hardo się stawił, żem go musiał nauczyć!
— Cóżeś go nauczył? — odezwał się trochę szydersko książę.
Wolski nie miał się z czym chwalić, do strzału pustego przyznać się nie chciał, zbył pytanie milczeniem.
— Niedźwiedzi wiele?
— Było dwadzieścia — rzekł Wolski, ale przez nadzór Butryma jeden w drodze padł.
— Łosi? — spytał książę.
— Sześć, mości książę — mało — ale temu też Butrym winien — mówił Wolski. — Już na Pradze wczoraj, słyszę, wilkowi jednemu dali się wyrwać z klatki, szczęściem, że Maksym za nim pogonił i ujął go.
— Żywcem?
— Żywcem — dodał Wolski. — Nieporządek był wielki w drodze; koni padło bez miary. Butrym...
— Dajże mi z tym kpem pokój — zamruczał chorąży — a pilnuj, aby potem Wolski nie był winien.
Spojrzał nań ostro książę, lecz na faworycie nie uczyniło to żadnego wrażenia. Po małym przestanku książę, będąc już w łóżku, spytał stojącego jeszcze przed sobą łowczego:
— Jest tam dozór około Zaborskich?
Zamruczał tylko coś niewyraźnie faworyt, bo nie umiał nic odpowiedzieć. Pilnując własnego interesu i zajmując się łowami, na kobiety już dozoru dać nie mógł.
— Daj tam znać do nich — szepnął książę — że ja jutro będę. Muszę zobaczyć... Na galerii acan im nie zapomnij miejsca gdzie zrobić, żeby się też temu przypatrzyły, czego, jak żywe, widzieć nie będą.
— Ale, jaśnie oświecony panie — wyrwało się Wolskiemu — wprawdzie one się napatrzą, ale i ludzie też je widzieć będą, ciekawić się i pytać: co za jedne?
Książę się rozgniewał, podniósł na łokciu się opierając i odpowiedział grubym połajaniem, które Wolski przełknąwszy już odchodził, a u progu jeszcze chorąży mu powtórzył:
— Będziesz ty mnie rozumu uczył! Na galerii im miejsce zrobić — słyszałeś?!
Odszedł z tym Wolski.
Nazajutrz, jak dni poprzednich, przygotowywano się do inwestytury; cały dzień biegano i chodzono za różnymi drobnymi przyborami, których brakło.
Chorąży parę razy do chorągwi się swojej przykładał, aby w trzymaniu jej nabrać wprawy. Znużyło go to i znudziło; siedział nad wieczór posępny, gdy wszedł zawsze wesół i rozweselać usiłujący Matusewicz.
— Mości książę — rzekł Matusewicz — co się książę tu ma nudzić i wędzić między czterema ścianami, czy nie lepiej do królewskiego teatrum pojechać, w którym Włochy grają bardzo pocieszne rzeczy?
— Ależ ja włoszczyznę tylko na talerzu rozumiem — oburknął chorąży.
— Nic nie szkodzi — rzekł Matusewicz. — Książę się popatrzy na nich, co za figle wyprawiają, i trochę melancholii pozbędzie. Wprawdzie nie ten to już teatr, co dawniej był, ale Casanova taż sama i kilka kobiet wcale nieszpetnych.
Chorąży nie okazywał ani ochoty, ani wstrętu; Matusewicz nalegał: kazano powozowi zajść i do Saskiego Pałacu jechać, przy którym nowy teatr był wystawiony.
Teatr, w 1748 roku naprędce zbudowany, około którego naówczas po trzechset robotników dziennie pracowało dla pośpiechu, chociaż część włoskiej jego trupy komicznej była rozproszona, przedstawiał jeszcze dawne parodie oper Metastazego i komedie, w których aktorowie więcej improwizowali, niż ściśle się trzymali tekstu sztuki. Grube i dosyć tłuste żarty, figle nie bardzo smaczne, kij nawet czasem jako środek komiczny — niewybredną publikę bawiły. Król dobrodusznie śmiał się z jednych i tych samych fars, które mu lepsze czasy przypominały. Nałogowo się przyzwyczajał do swoich artystów i doskonałości po nich nie wymagał.
Comici italiani dnia tego powtarzali bardzo już ograną parodię: Le metamorfosi odiamorose in birba trionfale nello gare delle terre amanti. Teatr takimi jak chorąży ciekawymi był przepełniony, którzy tyle co i on zrozumieć z niego mogli; ale dla nich wszystkich było to zarówno nowością. Mieli też zarazem przyjemność oglądać uśmiechnięte dobrodusznie oblicze króla, który się żywo swoim zestarzałym i zbiedzonym teatrem zajmował. Oprócz niego minister Brühl z synem, książę Karol, cały wyższy dwór saski napełniał loże i parter, oświecony ubogo i skąpo.
Z polskich magnatów mało kogo brakło, choć ledwie cząstka rozumiała włoszczyznę tę, a mniej jeszcze — śmieszną stronę skarykaturowanych arii poważnych oper.
Oprócz już blisko pięćdziesięcioletniej Giovanny Casanova, dwoje Focarich, dwoje Vulcanich, Toscani, Conzacchi, Noë występowali na scenę w najdziwaczniejszych strojach, z gestami przesadzonymi, z krzykiem zamiast śpiewu, a treść tej birba trionfale tak była dziwacznie niedorzeczną, że w istocie do śmiechu pobudzić mogła. Rozumiejący i ci, co byli jak w rogu, za boki się trzymali, bo król jegomość się śmiał, a nie znajdować pociesznym tego, co jego bawiło, było obrazą majestatu. Nawet dosyć smutny chorąży ruszał ramionami i twarz wykrzywiał. Matusewicz, lubiący wesołość, na miarę jego królewskiej mości śmiał się potężnie.
Książę już dlatego, że się królowi mógł pokazać, nie znajdował złym, iż się do teatru przejechał, choć wrzaski, krzyki i muzyka niezwyczajna — drażniły go. Wodził tymczasem oczyma po sali, gdy — nagle wejrzenie jego utkwiło w jeden jej kątek przyciemniony i zapomniawszy się, kogo miał przy sobie, mocno w bok łokciem potrącił Matusewicza.
Gdy ten pochyliwszy się spytał o przyczynę, książę, skonfundowany, odpowiedzieć mu nie umiał. Matusewicz tylko zauważył, że był pod wrażeniem jakiegoś niezwyczajnego wypadku; twarz ponura wypogodziła się, oczy zmrużone zdawały się uśmiechać, usta składały się, jakby do kosztowania łakoci. Oblicze obok tego rozpromienienia wyrażało zdumienie.
Pomimo obietnicy swej: odwiedzenia Faustysi, chorąży, przez cały dzień niezmiernie zajęty, dojechać do niej nie mógł i to go tak czyniło smutnym. A tu właśnie, gdy się wcale nie spodziewał już jej widzieć — zobaczył w loży siedzącą, z nieznajomą sobie osobą, bardzo strojnie ubraną i poważnie wyglądającą.
Była to, jak się domyślić łatwo, pani Gilles, która wyprosiła u Zaborskiej dla Faustysi pozwolenie zawiezienia jej na teatr, na który, dzięki stosunkom u dworu, bilety zawsze z urzędu marszałkowskiego miewała. Zaborska chciała się i sama tu dostać, lecz pani Gilles nie miała więcej nad dwa miejsca.
Przekwitłą tę piękność polskiego Wersalu znano powszechnie w Warszawie i zjawiająca się obok niej gwiazda zwróciła oczy wszystkich.
Książę zobaczywszy swą „perełkę“ ucieszył się, nastraszył, rozgniewał, lecz — był nią dumny.
— Choćby, mości panie, wydało się, do czyjego dworu należy — nie powstydzę się — nie ma sobie równej na całej sali.
W samej istocie, malowane i powiędłe warszawskie boginie przy tym świeżym wiejskim kwiatku gasły wszystkie. Chorąży patrzył, lubował się i medytował, czy ma karcić za ten wybryk Zaborską, iż córce bez wiedzy jego dozwoliła się wybrać na teatr, czy wspaniałomyślnie to przebaczyć. Łaskawość przemogła, gdyż i on sam skorzystał z tego.
Ciekawym jednak był niepomiernie, z kim Faustysia przyjechała; a że Matusewicz znał wszystkich i nie było dla niego niepodobieństwem dowiedzieć się cokolwiek bądź, chorąży wskazał mu lożę.
— Widzi asindziej tę piękną, tę piękną?
Matusewicz znał ją z widzenia w bialskim kościele, ale udał, że nie zna — tak polityka nakazywała.
— Widzę — pewnie ta, co ma perły we włosach?
— A tak, obok niej siedzi... dowiedz mi się, co to za jejmość?
Nie potrzebował się informować wszechwiedzący Matusewicz, bo panią Gilles znał z Białegostoku, w którym bardzo często gościł.
Szepnął więc księciu na ucho:
— A, to białostocka niegdyś faworyta hetmana, a dziś abszytowana; nazywa się Gilles. Mieszka ona w tym dworze, gdzieś książę pan stanął na Pradze.
Chorąży zrozumiał wszystko, głową kiwnął. Dosiedział na sztuce do końca, choć mało na nią patrzał, a więcej na lożę i Faustysię. Ona też z niewypowiedzianą trwogą ujrzała księcia i chciała się od jego wzroku zasłonić, zakryć — lecz miejsce szczupłe nie dozwoliło. Szepnęła tylko Gilles, swej towarzyszce, iż długo nie wytrzyma, że rada by ujść — ale fiakra miały zamówionego na późniejszą godzinę, a pieszo powracać nie było podobieństwa. Musiała więc, wystawiona na prześladujący ją wzrok starca, dosiedzieć aż do ostatniego chóru i spuszczenia zasłony.
Sprawa dwojga „amantów“, jak naówczas się wyrażano, bo miłosny język tej epoki zapożyczał się dużo z włoskiego i francuskiego, jak gdyby przez to chciano dowieść, że i owe miłostki nie były w polskiej naturze i obyczaju; sprawa dwojga „amantów“ — mówiła pani Gilles — była na bardzo dobrej drodze.
Nigdy Butrym, desperacko się puszczając do Warszawy za swą ukochaną, takich się nie mógł spodziewać sukcesów. Wszystko się zdawało mu sprzyjać. Znajomość z panią Gilles, krzywda wyrządzona bratu jego, spotkanie z Bohuszewiczem wyszły na korzyść jego.
Przez Faustysię uwiadomiona o pośrednictwie Bohuszewicza, gorąco zajmująca się tą sprawą, pani Gilles czatowała na niego i ściągnęła go do siebie.
Być by mogło, że przystojna jeszcze a zalotna wdówka miała na widoku i sama kogoś sobie pozyskać służąc „niewinnej ofierze“, lecz krzątała się nadzwyczaj czynnie.
— Tej nieszczęśliwej Faustysi — ja, bodajbym się narazić miała — rzekła na wstępie do Bohuszewicza pilno mu się przypatrując — gotowam pomagać i uczynić dla niej, co tylko w mej mocy. U mnie możecie się naradzać bezpiecznie, nawet ten kochanek widzieć się z nią tu będzie mógł, bo ja na czatach stanę, a gdyby matka nadeszła — skryję go.
— Pani masz anielskie serce — odparł z galanterią Bohuszewicz. — W imieniu przyjaciela mojego — nie wiem — jak wdzięczność jej wyrażę.
— Idę za popędem serca — odezwała się patetycznie pani Gilles — przez całe życie moje umiałam szanować sentyment. Nie uwierzysz pan, jak będę szczęśliwą, gdy ich ze szpon tego obrzydłego starca, tyrana wyrwiemy.
Bohuszewiczowi wcale było przyjemnie z tak sentymentalną naradzać się wdówką, pocałował ją w rękę, siadł i natychmiast wielkie konsylium się rozpoczęło.
— Wszystko się zdaje składać jak najpomyślniej — odezwał się po chwili — ale potrzeba z czasu korzystać, bo drugi raz sposobności podobnej nie znajdą. Brat Butryma, który był w służbie chorążego, został tak jak odpędzony, pokrzywdzony, pała więc zemstą. I on pomagać nam będzie. Z Warszawy ucieczka łatwiejsza jest niż z Białej.
— Ja toż samo powiadam — dodała pani Gilles. — Matka po kilka godzin pozwala u mnie przesiadywać Faustynce. W razie ucieczki, nierychło się o niej dowiedzą, a mieć tyle czasu przed sobą — to znaczy, że nie dościgną.
— Pani pozwolisz, abyśmy tu do niej wszyscy się zeszli, ostrożnie, po jednemu — rzeki Bohuszewicz. — Naradzimy się i postanowimy, kiedy wykonać.
— Przychodźcie! proszę, nie zwłóczcie — zawołała pani Gilles — potem, gdy po uroczystości ludzie się rozjeżdżać zaczną, trudniej nam będzie, a zatem — śpieszmy. Faustysia dla wyzwolenia się od tyrana na wszystko gotowa.
Postanowiono nazajutrz zebrać się na naradę we dworze Branickich. Damazy chodził upojony, miał bowiem nadzieję widzenia się z Faustysią, a sama ta obietnica już go szczęśliwym czyniła. Potrzeba jednak było nadzwyczaj być ostrożnym, aby Zaborskiej, podejrzliwej, nie strwożyć, nie dać się jej czegoś domyślić.
Każdy ze spiskowych wsunął się osobno i po cichu, wypatrując chwilę taką, aby nikogo w sieni i na wschodach nie spotkał. Pierwszym był Bohuszewicz, który niedaleko od dworu zostawił Damazego; po nim przybył on, a na ostatek Marcjan.
Wdowa była w swoim żywiole.
Intryga, spisek, porwanie, dwoje kochanków, stary prześladowca jakby z komedii lub romansu, jej udział dobroczynny w tym wszystkim — wprawiały ją w entuzjazm nie do opisania. Przy tym dwóch przystojnych młodzieńców znajomość była też nie do pogardzenia.
Bohuszewicz, który się otarł w Lunewilu, przypadł jej bardzo do smaku.
Była za tym, aby do ucieczki wybrać dzień taki, gdy z powodu uroczystości jak największy zamęt i nieład w mieście panować będzie; książę chorąży zajęty na zamku, Wolski na Ujazdowie. Przed wieczorem mogła się wymknąć Faustysia i siąść nie widziana, na uboczu, do bryczki.
Nimby się opatrzono, że znikła, pani Gilles obiecywała zyskać godzin kilka. Nie obawiała się wcale prześladowania ufając opiece hetmana, a poróżnienie się ze starą Zaborską lekceważyła.
Damazy na wszystko się zgadzał.
Bohuszewicz podniósł kwestię, dokąd uciekać mieli. Butrym miał na myśli Litwę, lecz zdaniem pani Gilles i Bohuszewicza droga w tę stronę była najniebezpieczniejszą. On się ofiarował znajomym sobie traktem prowadzić do Krakowa, gdzie łatwo przez czas jakiś ukrywać się można było.
Gotów był nawet swą służbę u podskarbiego Sapiehy poświęcić.
Marcjan, rozważniejszy i niepochopny do przyjęcia pierwszego lepszego planu, milczał i słuchał. Gdy się wszyscy dosyć o tym narozprawiali, wniósł pierwszy, iż zdawało mu się najłatwiejszym ucieczkę w czasie polowania urządzić. Była to chwila, w której właśnie wszyscy mieli być najwięcej zajęci i zaciekawieni; tysiące ludu cisnąć się miało nad Wisłę, na Ujazdowskie Pole. Mogła w tłumie i ścisku idąca z panią Gilles Faustysia łatwo się wysunąć i podejrzenia by nie obudziło, że się gdzieś zabłąkała. Łowy królewskie kilka godzin trwać musiały.
Wszyscy znowu przyklasnęli jego pomysłowi. Marcjan, równie jak Bohuszewicz, ofiarował się bratu i przyszłej bratowej towarzyszyć, na wypadek wszelki.
Pani Gilles także znajdowała to najrozumniejszym. W tych tłumach, ciżbie i natłoku zginąć było najłatwiej i pogoń tego dnia była najtrudniejszą.
Stanęło więc na tym, co doradził Marcjan; szło tylko o małe szczegóły co do wykonania, te zaś mężczyźni brali na siebie. Pani Gilles ze swej strony podejmowała się wziąć pod opiekę Faustysię, a starej Zaborskiej dać swojego dawnego znajomego i przyjaciela, niemłodego już szlachcica Grobińskiego, który pięknie się ubierał, na pana wyglądał, choć był chudopachołkiem, i Zaborskiej towarzystwo jego pochlebiać mogło.
Godzinę trwała ta narada u pani Gilles, po czym Francuzka wszystkich oddaliła śmiejąc się, a Damazemu tylko kazała pozostać, szepnąwszy mu do ucha, aby poczekał, a ona Faustysię przyprowadzi.
— Złota kobieta! — wołali wszyscy z uwielbieniem dla niestrudzonej wdówki.
Damazy niedługo oczekiwał; Faustysia zarumieniona przybiegła, a gdy ją stęskniony zobaczył, słowa mu w ustach zabrakło.
Rękę jej pochwyciwszy przywrzał do niej ustami — Faustysi na łzy się zebrało.
— Królowo moja — rzekł wreszcie — Bóg na nas łaskaw, nawet nieszczęście się obróciło na dobre.
— A! nie wszystko jeszcze skończone — tęskno westchnęło dziewczę — mamy dopiero obietnice i nadzieje.
— Które się ziścić muszą — dodał Damazy — miejcie tylko ufność we mnie.
— Widzicie, że ją całą mam, kiedy się wam powierzam — odparła Faustyna spoglądając na niego — ale jak tylko trafim na kościół i księdza...
— Weźmiemy ślub, aniele mój — zawołał Damazy. — Dwóch świadków zabierzemy z sobą, bo brat mój i Bohuszewicz towarzyszyć nam obiecują.
Faustysia spojrzała weselej.
— A! gdyby dzień ten nadszedł prędzej — odezwała się. — Trwoga mnie jakaś porywa; boję się wszystkiego.
— Nigdy się nam pomyślniej nie wiodło.
— Uciekać, uciekać! daleko! daleko! — zawołało dziewczę. — Ten stary ma siłę wielką, ma wojsko, ma sługi, zauszników, pomocników, a nas — dwoje na świecie.
— I Pan Bóg nad nami! — z głęboką wiarą zawołał Damazy. — Wierzaj mi, królowo moja, gdyby mi się sto razy nie powiodło nawet, pókim żyw, powrócę, poświęcę wszystko, a wyzwolić cię muszę, bo dla mnie życia bez ciebie nie ma.
Wśród tych czułości, stojąca na czatach pani Gilles, spłoszona czymś, dała znak Faustysi, aby do matki powracała, a Damazy pobiegł według danej instrukcji skryć się w sąsiednim pokoju.
Nie było się czego lękać, bo nadchodzącym właśnie, jak się okazało, był ów elegant Grobiński, który na galerię podczas łowów miał towarzyszyć Zaborskiej.
Damazy pożegnawszy się wyszedł ostrożnie ze dworu Branickich i do swojego mieszkania za Krakowską Bramą pośpieszył, gdzie się wszyscy spiskowi zjechać umówili. Tu już niewiele do czynienia mieli; Damazy ściskał tylko i dziękował na przemiany bratu i przyjacielowi, a przyszłą drogę razem sobie rozpowiadali, aby jej pewnymi być i nie szukać a nie błądzić, gdy pośpiech będzie koniecznym.
Nie mogła ta narada, przy wesołym usposobieniu wszystkich, obejść się bez odwilżenia jej winem i miodem. Damazy na wszystko zaklinał przyjaciela, aby mu pozwolił przynieść wina, bo chciał ich częstować. Zgodzono się na to i zaczęło się wypróżnianie lampek okrutne.
Marcjan pił ze złości i z desperacji, bo jeszcze awantury z Wolskim strawić nie mógł, Bohuszewicz z radości, że się tak dobrym ludziom przydał, a Damazy ze szczęścia swojego. Zapomnieli się tak, gwarząc głośno, podśpiewując, rozpowiadając różne anegdoty o chorążym i Radziwiłłach, szczególniej o krajczym, który teraz siedział w Słucku, w niewoli u brata, a był podobno tego przekonania (gdyż go w zamkniętym powozie transportowano), że się znajdował na Pradze czy w Warszawie.
Marcjan, który bliżej będąc Czarnawczyc lepiej znał historię szalonego tego człowieka, liczył wszystkie jego ofiary, bo kobiet nieszczęśliwych, nie licząc najnieszczęśliwszej żony, dziesiątki rachowano w czarnawczyckiej niewoli.
Nie wątpili, że chorąży, chociaż więcej dbał o tajemnicę — za swą „perełką“ pogonie wyprawi, lecz się spodziewali, że one ich doścignąć nie będą mogły.
Na Litwę zbiec było to w paszczę Radziwiłłom się dostać: stanęło więc na tym, iż do Krakowa uciekać musieli.
Prawie do wieczora siedzieli tak, głośno się rozgadując o wszystkim, a im wina więcej pili, tym mówili więcej, z niczym się nie tając.
Następowała tedy owa nie widziana od dawna w Polsce uroczystość inwestytury, w czasie której Bohuszewicz, jako dworzanin dla parady, musiał się nazajutrz znajdować w orszaku podskarbiego Sapiehy. Cieszył się barwą nową, którą mu dać musiano, bo wszyscy występowali jak z igły.
Dzień się zdarzył pogodny i nie nazbyt mroźny. Na placu około królewskiego zamku od rana zalegały tłumy, a dla zamożniejszych widzów, którzy na zamku miejsca znaleźć nie mogli, wystawione z tarcic rusztowania wszystkie już zajęte były. Tu, chcąc Zaborską zawczasu wdrożyć do tego porządku, pani Gilles przybyła wcześnie z Faustysią, a Grobińskiego, ustrojonego choć na pokoje królewskie, dała Zaborskiej. Aby mu zaś ochota nie odpadła do opiekowania się starą malowaną babą, wmówiła w niego, że bardzo była bogatą i że sobie szukała właśnie takiego już poważnego a spokojnego małżonka, jakim on był.
Naprzód tedy oczom ciekawych ukazały się złociste powozy królewskie, wiozące Augusta III z Saskiego Pałacu do zamku.
Ten, którym król jechał, szybami szklanymi w brązowe ramy oprawnymi cały ostawiony, dozwalał widzieć rumiane lice wesołe Sasa, który uprzejmie na wsze strony uśmiechał się i kłaniał. Otaczały karety pułki saskie, całe galonami złotymi i srebrnymi oszyte, strojne i do parady pono lepsze niż do wojny. Jechali na koniach i dygnitarze polscy, towarzyszący najjaśniejszemu panu. Orszak nadzwyczaj świetny przeciągnął przed oczyma widzów i zniknął w podwórcach zamkowych.
Zaraz potem kareta owa: wyzłacana i oszklona, sześciu białymi końmi zaprzężona, wróciła do Saskiego Pałacu po królewicza i po chwili ukazał się on w niej, otoczony dworem kurlandzko-polskim, wśród którego piękny, zręczny, na kosztownym hiszpańskim koniu skarogniadym, młody Brühl, koniuszy księcia, wszystkich oczy zwracał na siebie.
Oprócz tych dwu kawalkat królowi i księciu towarzyszących było na co patrzeć dokoła, gdyż od zamku ku Krakowskiemu Przedmieściu stały polskie i niemieckie pułki miasta Warszawy, umyślnie na dzień ten uformowane, cechy z chorągwiami i godłami, mieszczaństwo strojne i wygalonowane.
Stolarski tylko cech humorystycznym sposobem się ubrał, zamiast galonów do sukni ponaszywawszy strużyny z drzewa, z dala wcale pokaźne. Słowem: było na co patrzeć pod gołym niebem, a potem i na zamku, kędy się ta ceremonia oddawania chorągwi lennej odbywała.
Stał tu chorąży nasz, dla bezpieczeństwa nieco o ścianę sparty, starając się, aby mu w zmęczonych rękach litewska pogoń nie drgała. A że nogi cierpły i drętwiały a marzły, choć w butach futro miał, coraz musiał nimi poruszać. Wszyscy ci dygnitarze koronni i litewscy na poduszkach dzierżący insygnia, miecznicy z obnażonymi mieczami, cały orszak pana od złota i drogich kamieni połyskujący wspaniały obraz przedstawiał.
Na twarzy króla widać było radość wielką, bo syna tego kochał bardzo, a wyrobienie mu księstwa kurlandzkiego nie przyszło łatwo; lecz chwilami wzrok niespokojny mierzył salę bojaźliwie. Potężna rodzina Czartoryskich stała naówczas w obozie królowi przeciwnym, a raczej temu, który go zastępował, Brühlowi. Zrywała ona sejmy i sejmiki, bruździła okrutnie; lękał się jej król i tego dnia z rana doniesiono mu, że Czartoryscy nawet inwestyturze przejść spokojnie nie dadzą i coś spłatają, co uroczystość tę zakłóci.
Chociaż Brühl, Radziwiłłowie, Potoccy i dworska partia zaręczyli królowi, iż żadnego takiego wystąpienia nie dopuszczą, choćby śmiałka rozsiekać przyszło, król jednak rzucał oczyma po twarzach otaczających, obawiając się ciągle jakiejś manifestacji. Widać to było po nim, gdyż najmniejszy odgłos, szmer, okrzyk silniejszy wstrząsał purpurą płaszcza, który miał na ramionach.
Wreszcie długie mowy przebrzmiały, a marszałek koronny zamknął je dziękczynną, i August III już z tronu miał się ruszyć, gdy pół wariata, niejaki Cypruś Wolski, z którego się ludzie śmieli, wyrwał się z tłumu z wiwatowym okrzykiem, wiersze jakieś rozrzucając drukowane na wszystkie strony.
Król, który ciągle miał na myśli jakiś protest Czartoryskich, pobladł i cofnął się.
Mniszech, marszałek koronny, aż Wolskiego laską po głowie uderzył, wołając „błazen“, i ten wyraz złowrogi był podobno ostatnim, który na sali słyszano.
Kiedy książę chorąży nareszcie drzewce, od którego mu ręce drętwiały, mógł postawić w kącie i nogi poruszyć, uczuł się tak złamanym i zmęczonym, że się obejrzał za kimś, co by mu rękę mógł podać.
Szczęściem, znalazł się szambelan Kaszyc niedaleko i pośpieszył do księcia, który nimby na ucztę ten dzień kończącą do pałacu pojechał, chciał choć trochę w domu odetchnąć. Inwestytura należała już do przeszłości; za dni cztery miało nastąpić polowanie, w przekonaniu księcia chorążego mające zaćmić, jeżeli nie wspaniałością, to oryginalnością, nawet inwestyturę.
Im się ta chwila zbliżała bardziej, tym książę większym trawiony był niepokojem. Powtarzał ciągle, że szło o honor domu Radziwiłłowskiego, który musiał wystąpić tak, aby się z nim nikt mierzyć nie mógł.
Tknęło to księcia, który nieco przesądny był, że w czasie uroczystości jakiś Wolski tak się źle spisał.
„A nuż omen — myślał sobie. — Potrzeba mi było Butryma odpędzać!“
Z tym frasunkiem zajechał chorąży do Radziwiłłowskiego pałacu, ciągle w głowie mając to nazwisko Wolskiego. Niespokojnym był już tak, że nie wysiadłszy z powozu, konnego bojara, stojącego do posyłek w podwórzu, pchnął do Ujazdowa do łowczego, aby natychmiast przybywał.
Wolski, choćby był rad dworował swemu panu, nie mógł teraz, tak wiele wziął na głowę swoją. Nie obrachował się, chciwie a zazdrośnie porywając na to, co innemu należało, iż będzie tu miał do czynienia i z niechętną czeladzią, i ze zwierzem, które znał tylko w lesie. Butrym już miał pewne doświadczenie, okupione drogo; on się tu łamał i złościł, rady sobie dać nie umiejąc z tysiącem trudności, zwierz mu co noc zdychał i uchodził. Księciu już o tym nie donosił, ludzi tylko siekł, a sam się wściekał.
Na dobitkę byli tacy, starzy różni znajomi, co do Białej jeżdżąc tam go poznali, których tu do Ujazdowa ciekawość sprowadzała; ci, widząc go zakłopotanym i złym, drwili z niego.
Z cudzej biedy się naigrawać — czyni czasem płochym ludziom przyjemność. Podkoniuszy księcia, Dederko, który choć z Wolskim niby dobrze był, ale na wylot go znając nie lubił go, należał do tych właśnie, co mu najwięcej gorącego sadła zalewali za skórę.
Dederko wiedział dobrze, iż się Wolski zalecał do Zaborskiej. Żartował sobie z tych zalotów nie jeden raz, a teraz właśnie, widząc, że Wolski tak jest zajęty, iż na Pragę zajrzeć nie może, ciągle go Faustysią prześladował.
— Zobaczysz, że ci się Butrymy odpłacą za to, żeś tamtego z kwitkiem odprawił — mówił Dederko. — Prawda, że ci się to zręcznie udało, ale na biedę książę za sobą kazał babom jechać. Tu ci ją Butrymy porwą jak amen w pacierzu.
— Ten się do niej nigdy nie miał! ani patrzył na nią, co pleciesz! — odparł Wolski.
— Ja to wiem, ale ich tu dwóch jest! Na moje oczy widziałem i wiem — mówił Dederko.
— Jak to? i tamten? tu!? — krzyknął Wolski.
— I tamten! — śmiejąc się potwierdził podkoniuszy.
Wolski wargi do krwi zakąsił.
Właśnie w tej chwili, gdy mu tego klina zabił Dederko, nadbiegł bojar, wołając w skok do księcia. Siadł na koń pan łowczy i poleciał. Gdy na podwórzec pałacowy wpadł, koń się rozparł zdyszany, tak go gnał bez litości. Książę, zobaczywszy go, począł łajać, że mu raportów nie zdawano, co się na Ujazdowie działo.
— Ja głowę tracę! — zawołał Wolski.
— A ja ci ją z karku zdejmę, jeżeli mi w czym chybisz — to sobie zapisz. Jakem Radziwiłł!
Łowczy potarł tylko czarne pokręcone włosy.
— Mało tego było, co ze zwierzem mam — rzekł — przybył kłopot nowy, którego książę sobie sam napytał.
Chorąży zapłonął gniewem.
— Zwariowałeś? — burknął.
— Nie — rzekł Wolski śmiało. — Potrzeba było te baby wlec za sobą? Otóż wiem na pewno, że ten bestia Butrym, brat naszego, ten, com go w Białej szukał, przypędził tu za Zaborską i tu ją jak nic gotów księciu wziąć sprzed nosa.
Chorąży, który właśnie najmocniej był za swą „perełką“ stęskniony i w którym miłość chorobliwa oddaleniem od niej się wzmogła — rękami się uderzył po głowie.
— Kłamiesz! — zawołał.
— Prawdę mówię, widział obu razem Dederko, spiskują, a że myślą dziewczynę pochwycić — na to gardło daję.
Jakiś czas milczał książę, chciał powstać z krzesła, nogi mu drżały, a tu na obiad królewski jechać potrzeba było i radzić długo nie miał czasu. Brwi mu się ścisnęły, kułaki oba pościskały.
— Dziesięciu kozaków najlepszych mi wybierz, cztery konie najsilniejsze i żeby mi dziś przed wieczorem obie Zaborskie na brykę wsadzić, nie pytając nic — do Białej!
Wolski, który się tak radykalnego środka nie spodziewał, stał niemy.
Chorąży nogą tupnął.
— Słyszysz mnie — jakiś! Dziesięciu kozaków dworskich, cztery najlepsze konie do bryki i dziś w wieczór żeby mi ich tu nie było!
Książę wstał i zawołał do hajduka:
— Sawery, szabla i czapka! — do pałacu. Prosić szambelana Kaszyca.
Nie odchodził jeszcze Wolski, sądząc, że książę wyda jaką dyspozycję dodatkową, ale chorąży, wzburzony strasznie, ani patrzeć nań, ani mówić do niego już nie chciał.
Wolski wyszedł, spode łba spoglądając z szyderskim wyrazem na swojego pana, który łajał, rozkazywał, a robił tylko to, co mu on umiał poddać.
Od przybycia chorążego i Wolskiego do Warszawy — z polecenia hetmana, który sam do niego zbliżać się nie chciał — czatowano na Wolskiego, aby od niego zasięgnąć wiadomości o tym, co brata trapiło i niepokoiło: o chorążego testamencie.
Hetman, po dość długim niewidzeniu się z bratem, znalazł go teraz tak zmienionym, z twarzą tak hipokratyczną, bladym, nalanym, schorzałym, iż się strwożył mocno o jego życie. Badano zręcznie doktora Dubiskiego, który odpowiadał, że chorąży, byle od gniewu, wszelkich ekscesów i zbytnich poruszeń się wstrzymał, długie jeszcze lata ciągnąć może.
Wiedziano w Nieświeżu przez innych, że chorąży, w chwili gdy na hetmana był nadąsany, o testamencie przemyślał. Nalegał na zrobienie testamentu wojewoda czernihowski, domyślano się, iż biskup Ptolemaidy, który się często z księciem zamykał, był używany do pisania go.
Szło o dowiedzenie się od Wolskiego, który miał tę reputację, że penetrował, nie tylko co się w sercu i myślach, ale co się po zamczystych szufladach biurka księcia chorążego działo — czy koncept testamentu był pisany.
A Wolskiego na tę poufną rozmowę w kącie, tak aby ona oczów nie zwracała, złapać nie było można.
Książę hetman, który się także na obiad do króla wybierał, zobaczył właśnie przybiegającego Wolskiego. Sam on ani mógł, ani myślał się z nim wdawać.
Posłał więc jednego z zaufanych swych, Ponikwickiego, aby go na korytarzu schwycił, zwykły lenung mu wręczył i wziął go na spytki.
Gdy Wolski śpiesząc się bardzo, aby spełnić natychmiast rozkaz chorążego, biegł do konia, Ponikwicki go pod rękę chwycił, wołając: — na momencik! — i wciągnął za sobą do pustej kancelarii.
Począł od tego, że rulonik z dukatami mu wcisnął szepcząc, iż to była renumeracja wiadoma. Wolski, zarumieniwszy się, dziękował chowając rulonik do kieszeni i już chciał się oddalić, gdy Ponikwicki go wstrzymał.
— Cóż się dzieje z testamentem? książę ciekawy bardzo. Powiadają, że albo spisany jest, lub przygotowany.
Machnął ręką Wolski i począł się uśmiechać złośliwie.
— Mowa o nim dawno, a szczególniej z naprawy wojewody czernihowskiego, który o los córki jest niespokojny — ale nigdy do napisania testamentu nie przyjdzie.
— A cóż znaczą narady z księdzem Riokurem?
— Nic one nie znaczą — rzekł Wolski. — Książę ma przesąd starych ludzi, że gdy testament napisze, może mu to śmierć przyśpieszyć: więc będzie zbierał się, mówił, a nie zrobi. I gdyby go pisać chciał, to go biskupowi nie da koncypować, ale Matusewiczowi, w którego wierzy prawnicze zdolności.
— Jesteś tego waćpan pewien? — zapytał Ponikwicki.
— Mogę ręczyć za to, co mówię — odparł Wolski — a gdyby do pisania testamentu przychodziło, potrafię mu przeszkodzić, choć przeciw własnemu interesowi; ale niechże książę hetman o mnie pamięta.
— Za to ręczyć mogę, iż waćpanu zawdzięczy — odezwał się Ponikwicki — gdyby jednak zawiedzionym być miał...
Spojrzał w oczy Wolskiemu, który to zrozumiał, że mu nie ufano.
— Wiem ja to — rzekł cynicznie — iż pana mego dla miłości księcia hetmana zdradzając zaufania przez to sobie nie kupię, ale się przekonacie, komum sprzyjał i służył.
To mówiąc ukłonił się i chciał odchodzić, gdy Ponikwicki go zatrzymał jeszcze.
— Pamiętajcież to, że testamentu pisać nie dopuścicie! — dodał.
— Żeby zaś mi to łatwiej przyszło — odezwał się Wolski — niech książę hetman ujmie Matusewicza — by, powołany do pisania, zwlekał.
Byłby jeszcze na dłuższą gawędę zatrzymał go Ponikwicki, ale Wolskiego już piekło nie tyle do Ujazdowa, ile na Pragę, aby natychmiast kobiety do Białej pod eskortą wyprawić.
Wytłumaczył się grzecznie, siadł na konia i gdy karety z pałacu do króla wyruszały, wioząc hetmana, chorążego i młodego miecznika, on, ulicą przemknąwszy się, popędził na Pragę.
Tu jejmoście, powróciwszy z miasta, jeszcze się zabawiały wesołą rozmową i Faustysia nawet więcej niż zwykle była ożywioną, a pani Gilles śmiała się i podskakiwała, gdy Wolski zjawił się w dziedzińcu.
Na widok jego Faustysia spochmurniała. Zaborska się uradowała, pani Gilles skrzywiła. Wolski, o niczym nie oznajmiając kobietom, z prawdziwie szatańską przebiegłością ułożył przygotowania do odjazdu. Nie zsiadając z konia, kazał brykę wytoczyć, smarować i zaprzęgać. Dokąd iść miała, nic nie mówił; sądzono, że do Ujazdowa lub na miasto. Potem posłał po najśmielszych kozaków dworskich dziesięciu, których po imionach mógł wyliczyć, bo ich znał wszystkich. Sotnikowi powiedział, że to rozkaz jest książęcy: natychmiast na konie siadać.
Z okna izby, w której pani Gilles z Zaborskimi siedziała rozmawiając o pięknym młodym Brühlu, o księciu Karolu, o młodzieży, która na koniach harcowała tak zręcznie — widzieć było można wszystkie przygotowania, jakie Wolski czynił.
Zaborska dziwiła się, że Wolski ani na chwilę do nich nie wstąpił i z konia nie zsiadł. — To mu pilno! — szeptała.
Spostrzegła Zaborska, że brykę, którą ona przyjechała, wytaczano z wozowni i pośpiesznie wzięto się do smarowania.
— A to osobliwsza rzecz! — rozśmiała się — jakby piękniejszych powozów im zabrakło do miasta, brykę tę, którą nas tu przywieziono, widzę, w rekwizycję biorą.
Faustysi serce jakoś bić zaczęło, spojrzała na panią Gilles. Nie domyślano się jednak nic jeszcze.
Nim konie do bryki zaprzęgać zaczęto, dworscy kozacy, chłop w chłopa, jak dęby, uzbrojeni, poodziewani do podróży, zjawili się na koniach i stanęli w dziedzińcu.
— Zaprzęgać! — krzyknął Wolski — a żywo!
To mówiąc, z konia u ganku zsiadł i oddawszy go czekającemu parobczakowi, zwrócił się ku mieszkaniu Zaborskich. Stara do niego wyszła ku progowi.
Faustysia z panią Gilles chciały wyjść do drugiej izby, gdy Wolski z ustami skrzywionymi znacząco i miną dumną ukazał się we drzwiach.
— A przecież pan łowczy sobie o nas przypomniał — zawołała Zaborska.
— Żebym nie chciał, tobym musiał — rzekł szorstko Wolski — bo mnie jaśnie oświecony pan przysyła.
Faustysia i pani Gilles posłyszawszy to zatrzymały się w progu.
— Niemiłe mam poselstwo — dodał — ale pan każe, sługa musi. Księciu doniesiono, że się tu ktoś kręci około państwa, a w Warszawie upilnować trudno. Kazał mi natychmiast jejmość z córką wyprawić do Białej.
Krzyk matki, Faustysi i pani Gilles przerwał mu mowę.
Wolskiemu nie mogło nic milszym być nad zrobienie przykrości Faustysi, która nim gardziła. Śmiał się.
— Proszę się wybierać, bo ja stąd się nie ruszę, aż będziecie w bryczce siedziały, a czasu nie mam.
Zaborska ręce nad głową załamała.
— Słyszana to rzecz! Jak Boga kocham. Ja lecę do księcia. To nie może być!
— Książę na obiedzie u króla, a ja nie puszczę stąd krokiem, tylko na brykę.
Gilles w pierwszej chwili miała na myśli pochwycić za rękę Faustysię i z nią razem uchodzić, ale nie było kędy. Dom dokoła otaczali kozacy.
— Nie ma co sumentować — rzekł Wolski — albo się jejmość pakuj, lub ją bez tłumoków na brykę wsadzę.
Faustysia do pokoiku swego wbiegłszy padła na łóżko i płakała.
Ale co tu było począć? Słuchać musiały.
— To nic, to nic — szeptała jej na ucho Gilles — ja natychmiast dam znać Butrymom, na drodze was odbić mogą. Jedźcie. Już musieli coś zwąchać.
Stara Zaborska, na próżno chcąc Wolskiego ubłagać, który swoje powtarzał i naglił, w końcu z rozpaczy pobiegła rzeczy do kufrów i tłumoków rzucać. Łowczy, chcąc przyśpieszyć pakowanie, zawołał na sługę, sprowadził dwóch czeladzi, patrzał nieustannie na zegarek i powtarzał:
— Nic nie pomoże. Rozkaz księcia! Nie ma rady. Jechać trzeba. Niechaj pani za to Butrymom podziękuje.
Gilles nie mówiąc słowa, wściekła na Wolskiego, pomagała do wyboru w drogę i pocieszała Faustysię ciągłe jej coś do ucha szepcząc.
Z ludzi Radziwiłłowskich co na Pradze zostało, zbiegło się wszystko do tej bryki i kozaków, rozpytując, ciekawiąc, co ten nagły odjazd miał znaczyć.
Choć łowczy naglił, do mroku się Zaborska nie mogła upakować. Brakło jej ciągle czegoś; prawdę rzekłszy, spodziewała się, iż może coś odjazdowi przeszkodzić.
Na ostatek, gdy już siadać przyszło do bryki, Faustysię, zapłakaną i osłabłą, musiano niemal na rękach wnieść do niej. Biedne dziewczę z rozpaczy straciło prawie przytomność, a łzy te, wielkiego znaczenia dla Wolskiego, dowodziły, że dobrze się stało, iż książę je do Białej odsyłał.
Kozacy na komendę otoczyli brykę dokoła, starszy nad nimi, dziesiętnik Hrysza, miał rozkaz, bez zatrzymywania się po drodze nad czas dla koni koniecznie potrzebny, wprost jechać do Białej.
Wolski kartę mu dał do burgrabiego zamkowego. Słychać było jęk i płacz Faustysi zza skórzanych firanek żegnającej Gilles, gdy łowczy zakomenderował:
— Ruszać!
Woźnica konie zaciął i cała gromadka wyciągnęła z dziedzińca. Pokręcił wąsa Wolski.
— Zjedzą licha, żeby mi co zrobili...
Rozśmiał się wesoło i na Ujazdowskie Pole pokłusował.
Gilles stała długo w ganku, łzy ocierając, gniew i niepokój starając się stłumić w sobie, a szukając sposobu, aby co prędzej dać znać Butrymowi i Bohuszewiczowi. Ale było to niepodobieństwem, bo wcale nie wiedziała, gdzie ich szukać, a według wszelkiego podobieństwa oni się dnia tego już do niej zgłosić nie mieli.
Musiała czekać jutra, a tymczasem bryka, której pośpieszać kazano, dobry kawał drogi zrobić musiała i o dognaniu jej nie mogło być mowy. Przy największym męstwie trzech desperatów, którzy gotowi byli rzucić się na dziesięciu, zwycięstwo nad kozakami było więcej niż wątpliwe.
W chwili gdy wszystko zdawało się składać jak najpomyślniej, gdy Gilles już triumfowała, jak piorun na nią spadła ta niespodzianka.
IMPan Grobiński, który zmieniwszy strój paradny nadszedł w tej chwili chcąc zabawiać Zaborską, zastał izby puste, drzwi otworem i wdrapał się na górkę dowiedzieć, co się tu stać mogło.
— Nieszczęście! nieszczęście! — zawołała Gilles zobaczywszy go — jakaś zazdrość czy fantazja przyszła do głowy chorążemu i kazał odwieźć kobiety te nieszczęśliwe do Białej!
— Pcht! — wyjąknął Grobiński — do Białej! Jak asindźka uważasz: czy ja mogę pojechać za Zaborską aż tam?
Gilles spojrzała nań zdziwionymi oczyma, przypomniała sobie teraz dopiero, że mu ją jako bogatą wdowę polecała, a Grobiński na serio wziął to i gotów był jechać rozpoczęte dobijać konkury.
Żal się jej zrobiło niemłodego już człeka, który darmo mógł się tracić na niedorzeczne koperczaki.
— Daj acan pokój! — odparła. — W Białej, słyszę, jak w klasztorze lub niewoli, docisnąć się do nich nawet nie można. Darmo byś się wyekspensował i zadurzył.
— Tyran, jak Boga kocham, ten książę chorąży! — zamruczał Grobiński.
Widok placu, na którym książęce te i królewskie łowy odbywać się miały, dla tych, co puste pole nad Wisłą niedawno oglądali, musiał się czarodziejskim wydawać.
Tylko taka fantazja pańska, mająca na posługi kawał kraju, tysiące ludzi, skarbiec zamożny i wolę nawykłą, by się przed nią wszystko uginało, mogła dokonać coś podobnego.
Zwierza przygnano i przywieziono aż z lasów słuckich i bialskiej puszczy; nagie pole drzewami na ten jeden dzień zasadzono, które potem pousychać i precz rozchwytane być miały. Więcej niż na pół mili bito częstokoły i stawiono parkany.
Wśród sztucznego lasu powysypywane żwirem ulice wiły się, według obmyślanego planu dla łowów.
Prawie na środku placu wystawiony był pawilon dla króla, dworu i dostojnych gości, dosyć obszerny, by ich wygodnie mógł pomieścić. Sklecono go z desek tylko, ale ubrano tak, jak na przyjęcie najjaśniejszego pana przystało.
Budowa z kopułką u góry, dwupiętrowa, zewnątrz całe ściany miała suknem zielonym obite, wewnątrz, gdzie król miał się mieścić, takimże aksamitem ze złotymi galonami, frędzlami, sznurami i kutasami. Na piętrze podłoga wysłana marmurkami broniła od chłodu, dokoła zaś altany, dosyć szeroko, dla mających tu stać myśliwych rozłożono skóry niedźwiedzie.
Cała służba Radziwiłłowska łowiecka, w nowej barwie, zielono ze złotem poubierana, strojna, jak wojsko wyćwiczona, dobrana dla oka, miała na czele Wolskiego, na ten dzień z wielką elegancją i przepychem ubranego, z trąbką złocistą przez plecy, w kapelusiku z piórkiem na ufryzowanej głowie.
U bramy książę chorąży, z miecznikiem litewskim, z kilku Radziwiłłami, wśród których dziwnie dosyć wyglądał uczony regimentarz, czekał, aby tu przyjąć najjaśniejszego pana.
Chorąży pomimo nóg obrzękłych kazał się na koń wsadzić i miał też trąbkę przez plecy dla dawania znaków, kołpak sobolowy z kitą diamentową, delię zieloną, a spodem ubranie aksamitne majowego koloru.
Galerie dla widzów wystawione od dawna były przepełnione, tak że się obawiać musiano, czy ciężar ten utrzymają, a poza ogrodzeniem, na rzeczce, dokoła tysiące ludu cisnęło się patrzeć na to osobliwsze widowisko. Dzień, choć niezbyt jasny, sprzyjał zabawie, ani mrozu bowiem, ani wiatru wielkiego nie było.
Co miała Warszawa i okolica znakomitszego, zamożniejszego, zbiegło się tu wszystko, a i z dalszych stron napłynęło szlachty; ale mało wybranych dopuścić miano do królewskiej altany.
O godzinie naznaczonej ukazały się myśliwskie ekwipaże królewskie: król z synem po łowiecku ubrani, Brühl stary i młody, kilkunastu grafów i baronów saskich, dwór polski. Chorąży, szczęśliwy, że się tej godziny doczekał, witał — i bito z moździerzy.
Zapalony myśliwiec, król, pozdrowiwszy gospodarza, oczyma pożerał ów las, przygotowania całe, i choć miał wiadomości o wielkich księcia staraniach około tych łowów, oczom prawie wierzyć nie chciał, tak się to pięknie i wspaniale wydawało.
Twarz jego, rumiana, pełna, gdy dobrej myśli bywał, flegmatycznie się uśmiechająca z powagą pańską, dnia tego szczególniejszą jaśniała gorączką myśliwską. Na innych panów obliczach ciekawość też i humory wesołe widać było. Chorąży czuł się prawdziwym tego dnia solenizantem. Miał okazać tu całą swą magnata potęgę, dla którego nic nie było niepodobieństwem: las posadzić, dzikiego zwierza zmusić, aby służył mu do zabawy, przenieść litewską puszczę pod Warszawę. Opisywać tych łowów nie będziemy. Na dany znak wypuszczano koleją wystraszonego, wygłodzonego, oszalałego zwierza, który w początkach cofał się i iść nie chciał, potem gnany i szarpany przez psy, wpadał we wściekłość, bronił się rozpaczliwie.
Pod altaną znaleźli się jeszcze starego obyczaju i siły ludzie, którzy na niedźwiedzie z oszczepami się rzucali. Król nieustannie z podawanej mu i nabijanej broni strzelał, nie spoczywając, każdy swój trafny strzał witając śmiechem, gdy inni oklaskami i okrzykami go pozdrawiali.
Przyznać to musiał Augustowi III nawet niechętny, że strzelał doskonale, nie chybiał prawie, a był nienasycony.
Widok zwierza wprawiał go w gorączkę, a gdy się pokazały łosie i razem puszczono wygłodzone wilki, które się na nie rzucały pod samą altanę, na ludzi nie zważając — król i do łosiów, i do wilków razem strzelał, śmiał się, a podskakiwał radośnie. Spoglądał na Brühla, który i wspaniałość Radziwiłłowską, i zręczność pańską — w ekstazie admirował.
Popisywał się i nowokreowany książę kurlandzki, który mało co mniej od ojca był zręcznym, bo w tej rodzinie nie znaleźć było jednego mężczyzny nie mającego we krwi łowieckiej tej namiętności. Młody Brühl strzelał także doskonale, a z polskich panów wielu dawało strzały do zadziwienia trafne, nie wprzódy jednak, aż zwierz spod królewskiego umknął strzału.
Na przemiany chorąży, zapytując króla, czego by sobie życzył, dawał Wolskiemu znaki, niedaleko altany stojącemu, ten trąbił według umówionego hasła i zwierz przychodził na zawołanie, grubszy i mniejszy, bo oprócz łosi — niedźwiedzików, sarn, wilków i lisów mnóstwo było. Nie wyszło nic żywym spod altany i dalej od ustawionych rzędem strzelców.
Na chwilę zaledwie spocząwszy i przyjmując kielich wina starego węgierskiego, który mu podawano, król usta ocierał i gorączkowo strzelbę znowu brał do rąk, uśmiechając się, pytając chorążego: — Jest jeszcze zwierzyna?
Było jej tyle, że po pięciu godzinach nieustannego strzelania i ucierania się z nią na ostatek królowi ręce znużone opadły; chorąży zapewniał, choć pewno dla przechwałki, że jeszcze by się do czego strzelać znalazło.
Łowy ze wszech miar się powiodły — król był uradowany, wesół — pił za zdrowie chorążego, hetmana i całej rodziny Radziwiłłowskiej. Brühl prawił chorążemu komplimenta tak przesadzone, tak pochlebne, że staremu aż się policzki blade zarumieniły.
Matusewicz, usłużny, postarał się o to, aby i poezja była na tej uroczystości reprezentowaną. Rozrzucano drukowane wiersze polskie, niemieckie, francuskie i włoskie, sławiące gospodarza i ukoronowanego gościa.
Dołem altany, gdzie kosze z winem stały, a miecznik książę Karol z Pacem gospodarowali, nikt nie wyszedł trzeźwo. Spojono wszystkich do nogi. Jeden Brühl młody uszedł chroniąc się na wschodki.
Na ostatek, jak wszystko na świecie, i to polowanie się skończyło, a chorąży króla do wrót odprowadziwszy, gdy siadł do powozu, poczuł dopiero, że w głowie miał za dużo, a w nogach za mało. Szumiało górą, drętwiało dołem, znużenie było niewypowiedziane, lecz radość wszystko czyniła znośnym.
Przychodzili winszować i dziękować z kolei, sławiąc księcia, że dokazał tego, czego tylko on jeden na świecie mógł dokonać.
Uśmiechnął się chorąży.
— Prawda? hę? — mruczał — prawda? pięknie było? Ut sic! po radziwiłłowsku, panie, po naszemu! Kiedy co robić, to tak, aby ludzie o czym gadać mieli.
Zaręczano księciu, iż potomne wieki będą o tych łowach pisały, że je historia na kartach swych rylcem nieśmiertelnym wyryje.
Tryumfował też Wolski, któremu od króla piękny podarek wręczono, a chorąży go poklepał po ramieniu.
— Masz szczęście! — rzekł mu — spisałeś się! Będę ci to pamiętał!
Butrymowie, którzy przed porwaniem Zaborskich wszystko już z panią Gilles obmyślili i upewnili się, iż nic chybić nie może, nie widzieli potrzeby zaglądać do dworu na Pradze, aby na siebie oka nie zwracać. Mieli też wiele do czynienia sposobiąc się do drogi. Bohuszewicz postarał się, aby konie rozstawne były; Damazy mocnej i nie trzęsącej bryczki dobierał. Marcjan w broń się zaopatrzył. Pani Gilles, choćby im była chciała dać znać, że wszystko nie przewidzianym sposobem spełzło na niczym, nie wiedziała, gdzie szukać; rozpaczała niemal.
Wybrała się parę razy na miasto, rozpytywała, dowiadywała się, ale nikt jej o Butrymach ani o Bohuszewiczu uwiadomić nie umiał, gdzie ich szukać trzeba było.
Na galerii mieli oznaczone miejsce, na którym Zaborskie i ona znajdować się miały, a na drodze wśród tłumu czekać na nie umówili się spiskowcy. Zrozpaczona pani Gilles, rano się ubrawszy, udała się na miejsce tak wcześnie, iż Butrymów jeszcze nie zastała.
Dopiero zasiadłszy już na ławce, spostrzegła ich zajmujących stanowisko, na którym oczekiwać mieli. Poczęła tedy chustką dawać znaki; lecz że się w tej stronie niczego nie spodziewali, zobaczyć ich nie mogli. W końcu, znużona, musiała znijść z galerii i sama zbliżyć się do nich.
Zobaczywszy ją idącą, podbiegł Damazy, nie mogąc pojąć, dlaczego Faustyny przy niej nie było. Z twarzy pani Gilles czytał, że się coś stać musiało, że jakaś zaszła przeszkoda, lecz nie sądził, aby nieprzełamaną być miała. Myślał, że kaprys jaki Zaborskiej szyki im pomieszał.
— Gdzie one są! gdzie! — zawołał podbiegając niespokojny.
— Ja już trzeci dzień was szukam, gonię i dopytać nie mogę — zawołała pani Gilles — nic nie wiecie! Zdradził ktoś! Wolski przyleciał wieczorem i z rozkazu księcia, wsadziwszy je na brykę, z kozakami jak niewolnice do Białej wysłał.
Zbiegli się wszyscy słuchać wiadomości pani Gilles i patrząc po sobie — oniemieli. Damazy obie pięści podniósł w górę, jakby bić kogoś chciał.
Nie odzywał się nikt, Gilles lamentowała.
— Kiedyż się to stało?
— Trzy dni temu. Są już od dawna w Białej.
Miał tyle przytomności Marcjan, że jejmości za złą nowinę a dobre jej serce podziękował, Damazy klął i rzucał się.
Bohuszewiczowi, choć serdeczną miał dla nich sympatię, polowania jednak żal było — a Butrymom wcale się patrzeć nie chciało.
— Idźcie — rzekł im — radźcie, a ja się popatrzę, znajdziemy się u mnie, gdy zechcecie, i postanowicie, co uczynić.
— To już postanowione — rzekł Damazy uspokoiwszy się nagle — nie wiem, co Marcjan z sobą zrobi, lecz ja do Białej jadę.
— Ja też tam jadę, choćby po to, aby moje węzełki zabrać stamtąd — odezwał się podłowczy — a wolę je teraz wziąć, dopóki chorąży z Wolskim nie powrócą.
Damazy pochwycił za rękę Bohuszewicza.
— Bóg ci zapłać za dobre serce i za gotowość do pomocy. W Białej my już sobie sami radzić musimy, a ciebie ciągnąć tam sumienia bym nie miał. Nim wy tu polowanie dokończycie, bodaj nas już w Warszawie nie będzie; ani ja, ani Marcjan nie mamy co robić, a patrzeć na te komedie ich — ochoty żadnej. Bywaj zdrów.
Uścisnęli się; Bohuszewicz z głową zwieszoną miejsca poszedł szukać.
Obaj Butrymowie, ani się więcej oglądając, natychmiast do bramy się zwrócili i gdy inni się tu wpraszali i cisnęli, oni jedni szli precz, nim się huczki i trzebienie rozpoczęło.
Konie, które ich ku Krakowowi wieźć miały, zwrócono na powrót do miasta. Siedzieli w początku na bryce bracia obok siebie, słowa nie mówiąc. Marcjanowi żal było tamtego, ale pocieszać nie umiał. Damazy też, choć mu się serce ścisnęło, już myślał, co ma dalej poczynać.
Potrzeba było wracać do dawnych kryjówek, na nowo oblegać zamek, podkradać się i sposobu szukać, jakby Faustynkę wykraść. Ale w pomoc przybywał Marcjan, na którego wiele mógł rachować brat, bo ten miał przyjaciół i znajomych we dworze, po lasach i między sługami Radziwiłłowskimi.
Godzili się na to od pierwszego słowa, iż z powrotem do Białej potrzeba było pośpieszać, aby księcia i Wolskiego wyprzedzić. Marcjan chciał tylko wkraść się do pałacu hetmana, aby od którego ze znajomych dostać języka, jak długo chorąży jeszcze w Warszawie zabawić może. Lecz dopóki trwało polowanie na polu pod Ujazdowem, żywego ducha, oprócz służby, nie tylko w Radziwiłłowskim pałacu, ale po innych dworach znaleźć nie było można. Musieli więc do gospody zajechawszy czekać, ażby łowy się skończyły. Łatwo to było poznać, bo wszystka gawiedź, co się potoczyła tłumami nad Wisłę, powracać zaczęła nad wieczorem. Poszedł więc Marcjan pod pałac krążyć, czy mu się kogoś napotkać nie uda.
Na ostatek spostrzegł jednego z leśniczych, który rękę miał okaleczoną i prędzej od innych spieszył, aby mu ją dr Dubiski opatrzył. Wszyscy oni do podłowczego przywiązani byli i Butrym nie obawiał się go zaczepić.
Powitał go smutnie ranny.
— Ot, jak mnie wilczysko podrapało — rzekł obwiniętą ukazując rękę.
— Nie słyszałeś, jak długo chorąży bawić tu myśli?
— Wolski mówił dziś, że niebawem do Białej powracają — odparł leśniczy — a ludzie mówią, że nasz pan z hetmanem całują się i ściskają, przecież długo z sobą nie wytrwają. A że książę hetman ma tu jeszcze pozostać, my pewnie prędko do domu powrócim.
Tej tylko wiadomości potrzeba było Butrymowi i dobre słowo dawszy rannemu, sam do gospody pośpieszył. Na noc ciemną i chmurną nie potrzebowali się wybierać Butrymowie i zaczekali do rana.
Mając konie młode i zdrowe, nie szczędząc ich, jechali pośpieszając, a po drodze wypytywali się o bryczkę, którą kozacy przeprowadzali; powiadano im, iż młodsza z kobiet jadących, chora i zapłakana, litość we wszystkich obudzała.
Damazemu pilno było dać jej o sobie znać, iż tu jest i znowu starać się będzie, jak wprzódy, o uwolnienie jej z tego więzienia. Marcjan, który w skrzydle pałacowym miał jeszcze swoje rzeczy, których zabrania nikt mu wzbronić nie mógł, obiecywał w tym usłużyć.
Damazy pokazywać się na miasteczku jawnie nie mógł, a że o zmroku przybyli, zajechał do reformatów, gdzie pewnym był gościnnego, choćby na jedną noc, przyjęcia.
Marcjan, nie potrzebujący się taić z sobą, zaszedł do Chai, izbę sobie kazał dać, a nazajutrz rano nająwszy furmana pojechał do zamku rzeczy swoje zabierać.
Wiedziano tu już o jego przygodzie; lecz że więcej miał przyjaznych niż niechętnych, nikt mu zabierać nie bronił, co do niego należało.
Korzystając z pobytu w zamku, chciał się do sługi Zaborskich dostać, aby przez nią Faustynie oznajmić o bracie, ale tu znalazł taką straż i drzwi na klucze pozamykane, że się dobić nie mógł.
Udał się więc na pożegnanie do Szurskiej, pewien tego, iż ona Zaborskiej wspomni o nim, a może i Faustynie, której łatwo domyślić się będzie, iż on bez brata nie przyjechał, a brat nie przybył darmo.
Szurska milcząco go przyjęła i połajała nawet.
— Gagatek z acana — rzekła — nie mogłeś się to z Wolskim pogodzić? Fumów w nosie nie trzeba mieć, kto chce pański chleb jeść.
Napomknął Marcjan, że Zaborską pożegnać by chciał, ale widzieć się z nią nie mógł.
— O, teraz ich pilnują — zamruczała Szurska — a i temu wyście winni! Młokosy, co to wam w głowie? Mało na świecie kobiet?!
Uśmiechnęła się wzgardliwie.
Z niczym tedy prawie z zamku się wyniósł do Chai Marcjan.
U reformatów Damazego wprawdzie na noc przyjęto i konie w stajni pozwolono postawić, ale ojciec Remigi, dowiedziawszy się o Butrymie, kazał go do siebie zawołać.
— Cóż? acan tu znowu? Skóra ci świerzbi na grzbiecie? hę?
— Ojcze dobrodzieju!
— Synu najukochańszy — przerwał uśmiechając się gwardian — ja cię bardzo kocham, ale żebym miał dla miłości twej klasztor narazić na niełaskę kolatora i benefaktora, nie może to być: przenocuj cicho i wynoś się jutro.
Damazy się skłonił.
Gwardian dobył lampki z szafki i nalał mu ją.
— Porzuciłbyś te bałamuctwa — rzekł. — Widzę, że jeszcześ się ich nie wyrzekł. Z księciem chorążym nie wygrasz, to darmo; muru głową nie przebijesz.
A gdy Damazy nie odpowiadał nic, gwardian weselej spytał:
— Cóż tam w Warszawie? Łowy się udały?
— Nic nie wiem, ojcze gwardianie, nad to, że brat mój z racji Wolskiego służbę puścić musiał.
— Już tu o tym gadano. Chorąży zdrów?
Ruszył ramionami Damazy.
— Nie wiecie, kiedy powraca?
— Mówią, że rychło.
Parę dobrych rad udzieliwszy jeszcze Damazemu, rozstał się z nim gwardian, a Butrym, konie odprawiwszy na dawną stajnię, pojechał do brata do Chai. Nie bardzo się jakoś lękał teraz Sępika i jego gawiedzi, póki Wolskiego nie było, a tu mu oznajmiono, iż wcale obawiać się go nie potrzebował, bo Sępik, choć chromając, dobrawszy sobie ludzi skorzystał z tego, iż nań nie bardzo patrzano i do lasu drapnął. Ci, co go lepiej znali, powiadali, że skarb swój odkopawszy na Węgry z nim ruszył.
Reszta ludzi, którymi się posługiwał, Łoboda i wszyscy jego towarzysze wcale Damazemu straszni nie byli. Daleko więcej go to obchodziło, gdy się dowiedział od brata, że około Zaborskich dozór był tak pilny, że on, na zamku będąc, docisnąć się do nich nie mógł.
Nie tracąc czasu, natychmiast Butrym poszedł pod okna Faustyny, aby się jej chociaż pokazać. Znalazł okiennice wprawdzie poodmykane, ale stojąc tu z godzinę, na próżno czekał, aby się mu ukazała. Znając jej okno, ośmielił się parę razy rzucić grudką śniegu ku szybom, lecz i tym uwagi na siebie nie zwrócił.
Do mroku prawie tu przebywszy musiał wreszcie odejść, bo straż pod zamkiem wartę zaciągała. Nazajutrz niedziela była, miał więc nadzieję Butrym u fary zobaczyć Faustysię, gdyż zawsze na wotywie bywały. Wiedział, w której siadały ławce, i podniósłszy kołnierz, aby Zaborska go nie poznała, zajął niedaleko stanowisko.
Jakoż przyszła na wotywę umalowana i strojna jejmość, ale bez córki. Co to znaczyć miało, nie wiedział był Damazy, lecz stojąc blisko, usłyszał, jak Szurska, także przybywająca na mszę, zapytała Zaborską:
— A z córką coście to zrobili, że jej nie ma?
— Chore biedactwo! — odparła matka wzdychając. — W podróży tak nas pędzili po złych drogach, a bryka trzęsła, że mi się rozchorowała i nie może do siebie przyjść, w łóżku leży.
— Nic jej nie będzie — szepnęła Szurska.
Z początku Damazy chciał korzystać z tego oddalenia się matki i wkraść się do zamku, aby Faustynkę zobaczyć, ale zadzwoniono, msza święta wyszła i pobożny chłopiec nie śmiał jej opuścić, mając to za grzech. Modlił się też gorąco, aby mu Bóg dopomógł.
Tą chorobą dziewczęcia zasmucony, tegoż dnia Damazy udał się do swojego przyjaciela leśniczego, u którego się ukrywał, niedaleko od miasta, wśród puszczy, aby tam sobie znowu zapewnić przytułek, dopókiby nie obmyślił ucieczki, do której Marcjan pomagać mu obiecywał.
Ten taić się z sobą nie potrzebował i czekał jawnie na powrót chorążego, w którego kasie miał jeszcze do odebrania zaległość. A że w karczmie życie wiele kosztowało i niespokojne było, wyniósł się do mieszczanina Zahajki, do dworu przy ulicy, która szła koło Akademii na Wolę.
Zahajko dawno mu był przyjazny i chętnie mu izbę dużą odstąpił, do której Marcjan z rzeczami swymi się wprowadził.
Z Warszawy przybyli ludzie i fury opróżnione, pouwalniani ludzie przybywać zaczęli, oznajmiając o prędkim księcia powrocie.
Przyjechał i Dederko, którego Butrym znał, nie będąc z nim nazbyt poufałym, ale czując w nim nieprzyjaciela Wolskiego. Nie wydawał się on z jawną niechęcią przeciw człowiekowi niebezpiecznemu, ale też i wstrzymać się nie mógł, by z niego nie drwił i na niego nie sarkał.
Butrym poszedł do niego nazajutrz na zamek i zastał go odpoczywającego po warszawskich trudach, na tapczanie wyciągniętego, z fajką w ustach.
— Butrym! Pan Jezus przy dziecięciu! — zawołał zrywając się Dederko. — Jak to? ważysz się waćpan pokazywać na dworze naszym, majestat Wolskiego obraziwszy?!
— Jużeśmy z sobą skończyli — odparł Butrym spokojnie. — On do mnie strzelił, a jam na niego plunął, zatem kwita byka za indyka. Tymczasem mam w kasie książęcej kilkaset złotych, no — chorążego chcę pożegnać, a za służbę mu podziękować.
— I nie boisz się? — odparł Dederko.
— A czegóż bym się miał lękać? Pokrzywdzono mnie, więcej się nie spodziewam.
Dederko nań popatrzał.
— Czyń, jak uważasz lepiej — rzekł — tylko cię przestrzec muszę, że chorąży powraca z Warszawy zły i nieukontentowany, gniewny i kwaśny jak nigdy.
— Co? polowanie się nie udało?
— Jako żywo! doskonale poszło, bo niewiele miał Wolski do czynienia, gdyście wy niemal wszystko zrobili za niego.
Podkoniuszy się trochę zatrzymał, jakby ważył, czy mówić, czy milczeć. Znał jednak Butryma, że go nie zdradzi.
— Nie wiem — ciągnął po chwili — czy książę po polowaniu spodziewał się jakich łask nadzwyczajnych i na tym się zawiódł, czy go w oczy biło, że brat hetman zawsze przed nim szedł przodem — dosyć, że co by miał ze dworem być lepiej niż dawniej, na Brühla i na króla się krzywi mocno. Drudzy powiadają, że... ale to temu wierzyć trudno, skłania się do Familii i Czartoryskich i gotów podać im rękę.
— Temu mi się wierzyć nie chce — przerwał śmiejąc się Butrym. — Ale kiedyż książę powraca?
— Lada dzień go oczekujemy — odparł Dederko.
— A nie bylibyście łaskawi o mnie mu słówko napomknąć, że mu się chcę pokłonić? — pytał Marcjan.
— Ja? przeżegnaj się, człowiecze — rozśmiał się koniuszy — albom to ja faworyt i ucho jego mam? albo to moje słowo u niego co warte? Chyba chcecie, abym przez Wolskiego to uczynił...
— Ja z Wolskim nic mieć nie mogę do czynienia.
— Ja zaś sam, biedaczysko, nic dla ciebie zrobić nie potrafię, choćbym i chciał — dodał Dederko. — A gdybym na twym miejscu był — o te kilkaset złotych w kasie nie upominając się, Wolskiemu na oczy nie ukazując, jechałbym stąd jak najdalej.
Ruszył ramionami Butrym nie będąc tak bardzo lękliwym. Powrócił do domu Zahajki i czekał. W kilka dni rozeszła się wieść po miasteczku, że chorąży powrócił. Poznać też było łatwo na zamku, iż dwór w nim gościł, bo się zaraz zaludniło, ożywiło, czujniej zaczęto bram pilnować i ruch powstał większy posłańców, gości, przyjeżdżających i odprawionych klientów.
Wiedzieliśmy wszyscy, iż książę, choć się z tym nie wydawał i o polowaniu a łaskach królewskich mówił rad — przybył na duchu uciśnięty, a choć go hetman przyjmował w Warszawie, do brata zażalony, zazdrosny o niego. Wnioski z tego czyniono różne.
Wolski natomiast z większą jeszcze niż dawniej butą i pewnością siebie powracał, bo i król go znał teraz, i z ludźmi wielu znajomości porobił pożyteczne, i chorąży miał dlań pewną wdzięczność za polowanie. A po kryjomu hetman go sobie przez Ponikwickiego i innych zyskał, obietnice mu jakieś uczynił wielkie. Przyszłość miał zapewnioną.
Z chorążym zaś choć trudne bywały do przebycia chwile, choć go łajał i pędzał, słuchał i bez niego się obejść nie mógł.
W Białej więc czuł się Wolski niemal najznaczniejszą figurą i kiedy księżna chorążyna, której się do niego mieszać nie było wolno, chciała coś na mężu wyrobić, używała biedna tego środka, iż przystojną a roztropną pannę Obińską, ze swego fraucymeru, posyłała do łowczego z prezentem, aby przez niego wytargować na mężu, co jej było potrzeba.
Wolski, zaledwie się znowu znalazł tu na swych śmieciach, wnet dawną władzę pochwycił — ludzi swych pozwoływał, dowiedział się o wszystkim, czego potrzebował. Doniesiono mu i to, że Sępik zbiegł, ale o tym milczeć kazał, aby książę się nie dowiedział.
„Ma pan słuszność — rzekł w duchu — iż kogo raz do lochu zamknie, już go na świat nie wypuszcza. Komu tu już wierzyć, kiedy ten, co się na nogach nie mógł utrzymać...“
Tak samo zaraz wiedział Wolski, iż Faustysia była chora, że dwaj Butrymowie zjawili się w Białej, jeden z nich gdzieś znikł, a drugi u Zahajki mieszkał i zdawał się czekać na przybycie chorążego.
— Aha! Będzie on go widział! — zamruczał Wolski sam do siebie.
Dopuścić go do chorążego nie myślał wcale, ale gwałtu na nim dokonać — wahał się. Znali go ludzie, wrzasku by było nadto, a Marcjan też zuchwały i silny był, mógł się porwać — i za strzał strzałem odwetować.
Zapobiegając temu, aby się na zamku nie stawił Butrym, łowczy księciu sam przedstawił, aby zaległą pensję kazać mu wypłacić, a z miasteczka go wydalić.
— On tu z bratem będzie intrygował około Zaborskiej — rzekł — lepiej, żeby go tu nie było.
Na wszystko to przystał chorąży.
Natychmiast po powrocie z Warszawy, smutnym się czując, a w towarzystwie żony nie mogąc się rozweselić, chciał książę wieczorem odwiedzić Zaborskie i posłał hajduka z oznajmieniem o tym; ale Sawery przyniósł wiadomość, iż Faustyna leży w łóżku chora.
Zląkł się bardzo chorąży i wołać kazał Wolskiego, łajać go, że mu o tym nie oznajmił, przykazując, aby doktor Dubiski poszedł radzić i zdał raport z tego, jak znajdzie Zaborską.
Doktor, uczony, nauką i praktyką zajęty, był jednym z tych ludzi, którzy odosobnieni stoją i do niczego się mieszać nie chcą, aby do niczego zamieszani i wciągnięci nie byli. Na dworze książęcym, czując się też pewną potęgą, Dubiski pilnował powołania, a z ludźmi obchodził się jako z subiektami mniej więcej eksperymentów dostarczającymi.
Wszyscy mu tu byli obojętni, a stosunków odgadywać nie chciał ani badać. Kto nie był chory, na tego Dubiski nie patrzał. Szanowano go i oszczędzano, bo dawał dowody nauki swej i przenikliwości.
Proszony, aby poszedł do Zaborskiej, udał się tam natychmiast. Znalazł Faustysię w łóżku z trochą gorączki, roznerwowaną bardzo, spłakaną, bez żadnej choroby wyraźnej, która by się oznaczyć i nazwać dała, ale w stanie, który przystęp wszystkim chorobom ułatwia. Nakazał spokój — jak gdyby go kiedy można nakazać — i jakieś nic nie znaczące paliatywa. Matce powiedział wychodząc, aby córki niczym nie drażniła.
Na zapytanie chorążego odpowiedział poważnie, iż chora potrzebuje wypoczynku, troskliwej opieki, ale niebezpieczeństwa nie ma żadnego.
— Zdaje się, mości książę — dodał — z tego, co mi matka opowiadała, że ostatnia nagła podróż z Warszawy, po nocach, pośpieszna, w której nie oszczędzano kobiet, jest choroby przyczyną. Musiano się z nimi obchodzić nieoględnie.
Książę, chociaż sam nakazał wywiezienie i pośpiech, winę zrzucił na Wolskiego — i wieczorem go złajał.
— Co książę słucha babskiego gadania! — odparł łowczy. — Podróż z chorobą nie ma związku, ale w Warszawie spodziewali się widzieć z Butrymem.
— Co ty mi tymi Butrymami ciągle dokuczasz! — krzyknął chorąży.
— Bo ja wiem, że poty z Zaborskimi nie będzie spokoju, póki my nie zamkniemy do ciupy dawnego jej amanta.
— Zamknijże go, niech się to skończy — zakrzyczał książę. — I żebym ja o tym nie słyszał więcej.
Codziennie posyłano Dubiskiego dowiadywać się o zdrowie panny i czy z łóżka nie wstała, gdyż chorąży coraz niecierpliwiej w odwiedziny się wybierał, a Faustynka nie wstawała.
Tymczasem Marcjanowi ze dworu dano znać, ażeby do kasy książęcej po zaległość się zgłosił, pokwitował ze wszelkich pretensyj i w trzy dni najdalej z miasteczka się wyniósł, bo go tu książę cierpieć nie chce.
Wiadomość tę odebrawszy Butrym ani nią się zmartwił, ani go ona bardzo zdziwiła. Ponieważ kilkaset złotych dla niego wiele stanowiło, począł od tego, że do kasjera z papierem poszedł i co mu należało — odebrał. Kwit, jaki mu podpisać dano, manu propria kontrasygnował. Co się tyczy wyjazdu rychłego, namyślał się, nie wiedział bowiem jeszcze, co robić z sobą, a dla samego brata nazbyt się nie chciał oddalać.
Pojechał więc do sąsiednich dóbr Sapieżyńskich szukać sobie jeżeli nie służby, to schronienia, naradziwszy się wprzódy z bratem.
Mógłby był w lasach Radziwiłłowskich, pomiędzy leśniczymi i oficjalistami mając wielu dobrze życzących, łatwo się ukrywać Marcjan, lecz nie chciał nikogo narazić na odpowiedzialność.
Trzeciego dnia gdy się Wolski kazał dowiedzieć, czy Butrym jest jeszcze u Zahajki, powiedziano mu, że wyjechał, zabrawszy całe swe mienie, nie wiadomo dokąd — ku Kodniowi i Terespolowi.
Domyślał się Wolski, iż albo u podskarbiego Flemminga, lub u Sapiehów kondycję jakąś znaleźć sobie musiał.
Nie był jednak spokojny, bo jak sam mściwym był, tak i w drugich zawsze zemsty się obawiał. Przykazał swoim ludziom, aby na zjawienie się którego z Butrymów pilne oko dawali.
Kilka tygodni upłynęło i miało się już ku wczesnej wiośnie, a na bialskim zamku żadna widoczna nie zaszła zmiana. Faustyna, przekonawszy się, iż ją choroba od natrętnych odwiedzin księcia uwalnia, wstawała czasem z rana, a kładła się pod wieczór, doktorowi zaś na wielkie uskarżała się osłabienie.
Zaborska posądzała ją o udawanie choroby, ale nie śmiała już tak zrażonej do siebie córki więcej jeszcze odstręczać gwałtowniejszym postępowaniem. Siadała tylko godzinami przy jej łóżku, nawracając ją, nakłaniając, aby dla księcia była powolniejszą. Na to Faustynka już nawet nie odpowiadała.
Stan ten jakiegoś oczekiwania nieznośnego przeciągał się długo.
Damazy prawie codziennie wkradał się do miasteczka usiłując jakimkolwiek sposobem z zamkiem nawiązać stosunek taki, aby o sobie dać Faustynie wiadomość. Pomimo największych ofiar i narażania się nie powodziło mu się. Straże były czujne, Wolski podejrzliwy, Zaborska stara na krok się nie oddalała.
Służąca, prosta dziewka ze wsi wzięta, rzadko na miasto wychodziła i lękała się przenieść najmniejszego świstka do panienki, bo wiedziała, że Wolski za najlżejsze przekroczenia w służbie zamkowej po kilkaset łóz sypać kazał. Nie było innej drogi nad tę do porozumienia się z Faustyną, gdyż od strony wałów nawet we dnie stawiano straże jawne lub ukryte.
Damazy wieczoru jednego o mało nie wpadł w ich ręce.
Przekupiona i upojona służąca na ostatek, z wielkim strachem, podjęła się kartkę zanieść panience. Udało się jej oddać niepostrzeżenie i wynieść odpowiedź, którą u Froima złożyć miała.
Zaczęły w ten sposób krążyć liściki i Butrym mógł w nich zapewnić ukochaną, że czuwa, stara się, przygotowuje, czyni, co może.
Wiosna nadchodząca, zdaniem jego, miała więcej sprzyjać zawsze projektowanej, marzonej, ale nadzwyczaj utrudnionej ucieczce. Czekano wiosny.
Faustyna tymczasem ciągle jeszcze chorą się czyniła, a doktor, domyślający się może przyczyny, choć po sobie tego poznać nie dawał, o wstawanie nie naglił, choć książę stawał się niecierpliwszym coraz.
Marcjan, w Wisznicach osiadłszy, do brata się dowiadywał ciągle, jak mógł, odwodząc go od zbyt zuchwałego porwania się. Nie zważałby może na rady jego Damazy, lecz w istocie ucieczka dotąd była niepodobieństwem.
Zapowiadano głucho wyjazd chorążego do Słucka na przyjęcie przejeżdżającego tamtędy księcia kurlandzkiego Karola. Spodziewano się, że Wolski miał mu towarzyszyć, i Butrym całe swe ufundował nadzieje na te chwile, gdy Biała znowu opustoszeje nieco, a chorąży z sobą dwór cały do Słucka pociągnie.
Rok cały upłynął od owych sławnych łowów Radziwiłłowskich na Ujazdowie, o których dwóch już tylko może ludzi pamiętało i mówiło — król i chorąży.
Po każdym niemal polowaniu w okolicach Warszawy, o które się Brühlowie postarali, August III z uśmieszkiem i westchnieniem zwracał się do ministra i szeptał:
— Zawsze to nie to, co Radziwiłłowskie!
Minister potwierdzał opinię najjaśniejszego pana, lecz dodawał, że nawet Radziwiłł dwa razy w życiu takich łowów sprawić nie mógł.
Książę chorąży lubił też wystąpienie to swoje przypominać i — wykazawszy, co on dla króla czynił — dawać do zrozumienia delikatnie, iż — niewdzięcznością mu się odpłacono.
Książę „Rybeńko“ piastował najwyższą na Litwie dostojność hetmana, a on był zawsze jeszcze chorążym tylko. Synowiec Karol miał już prawie równe mu miecznikostwo, jego zostawiano, zapomnianego, przy tej chorągwi, około której nic do czynienia nie było.
A książę miał się za statystę, za człowieka wielkiego wpływu i znaczenia, za zdolnego piastować najwyższe urzędy w Rzeczypospolitej.
Potwierdzał to Matusewicz, ilekroć z nim zamknąwszy się, na cztery oczy, skarżył się na tę niesprawiedliwość chorąży, przypisując intrygom hetmana Rybeńko to postponowanie siebie.
Dwa dwory, nieświeski i bialski, znowu stały jak dwa nieprzyjazne sobie obozy, chociaż wojna nie była wypowiedziana. Hetman, nieco bystrzejszego umysłu, nie widział potrzeby rozpoczynać jej, bo mu donoszono, o czym on sam miał sposobność przekonać się w Warszawie, iż chorążemu nogi brzękły — i, jak się wyrażano w Nieświeżu — niedługo pewnie miał już popasać.
Szło tylko o to, aby z popasu wyjeżdżając nie rozporządził dobrami bialskimi i Słuckiem w części na żonę, w części na innych Radziwiłłów, albo ich zbytecznymi zapisami nie obciążył.
Testament był w robocie, to nie ulegało wątpliwości. Biskup Ptolemaidy kreślił do niego koncepty różne, chciano ściągnąć Matusewicza, aby im nadał formę prawną, lecz gdy do spisywania dochodziło, myśl testamentu, ciągnąca za sobą przypomnienie śmierci, wstrzymywała obawę jakąś.
— Będzie na to czas — mówił książę.
Przychodziły nań takie godziny, że Wolskiego, którego łajał często od czci i wiary, a niekiedy się zamachnął nań, jakby miał dać policzek (czego w rzeczywistości nigdy się nie dopuścił), chorąży wtajemniczał we wszystkie arkana myśli swoich. Naówczas przyznawał mu się do klauzul różnych, które miał w testamencie pomieścić, do figlów, jakie chciał hetmanowi nimi wyrządzić, do alienacji Słucczyzny na rzecz dalszych powinowatych, wojewodziców nowogrodzkich i innych.
Wolski słuchał, naturalnie aprobując, ale kończył zawsze:
— Na co to jaśnie oświecony nasz pan i król, łaskawca i dobrodziej tymi smutnymi myślami się zabawia? Książę jeszcze hetmana przeżyje: po co się z tym testamentem śpieszyć?
Chorąży znajdował, że Wolski miał słuszność. Mówiło się discursive, a rzecz nie nagliła.
Doktor Dubiski, który ciągle na księcia patrzył i w twarzy jego śledził postępy choroby serca, dawno już zbadanej, znajdował go coraz gorzej, ale o tym nikomu mówić nie potrzebował.
Pytany, kazał się wystrzegać wszelkich silniejszych emocji, okazji, gwałtownych zmartwień, gniewu itp. Czasem przypatrywał się nogom księcia, które coraz dziwniej wyglądały, napęczniałe i martwe.
Wstrzymywał się książę od dawniej wielce mu ulubionych łowów, ale podróże, które niby polityczne cele miały, wycieczki dla pozyskania sobie przyjaciół, a na zamku przyjęcia ludzi, co się kręcili podbijając bębenka chorążemu, w istocie zaś wyzyskując go pod pozorem konszachtów politycznych — nie ustawały. Zdawało się księciu, że odgrywał jakąś ważną rolę w Rzeczypospolitej. Mówiono cicho o przechylaniu się na stronę Czartoryskich.
W tych czasach kilka wypadków wielkiej doniosłości — świadczących o tym, że się przeciwko prepotencji Radziwiłłowskiej silna wyrabiała opozycja — wielce zasmuciło księcia chorążego.
Przypisywał ten zwiastujący się upadek rodzinny księciu hetmanowi i jego nieudolnemu kierownictwu.
Potakiwali mu zausznicy.
Nogi tymczasem brzękły.
Gdy w Białej narzekano na hetmana i partię jego, w Nieświeżu, pomimo wielu innych spraw ważnych i walki z familiami, które ośmielały się występować przeciwko Radziwiłłom, pomimo tysiąca innych niepokojów, przeważała troska — zrobi książę chorąży testament, czy nie zrobi? Jakikolwiek miał on być — zawsze nie na rękę był Nieświeżowi, bo obciążyłby słucczyznę i bialskie dobra, a hetman chciał je mieć całe i niczym nie onerowane.
Im bardziej niepokojące wieści dochodziły o zdrowiu księcia chorążego, tym troska rosła większa, posyłano po Matusewicza, dowiadywano się przez innych, a choć Wolski donosił, że testamentu nie da zrobić, nie bardzo temuż wierzono.
Ten i ów miał posłannictwo niby we własnej sprawie dojechać do Białej, aby de visu przekonać się o stanie zdrowia i o usposobieniach chorążego.
Wszyscy stamtąd powracający świadczyli jednozgodnie, iż książę miał się coraz gorzej.
Choroba mu wcale nie przeszkadzała coraz więcej się rozmiłowywać w pięknej Faustysi, a czasem, gdy nogi pozwalały, przywlec się do niej wieczorem na te zaloty, które zawsze w jeden sposób zaczynały się i kończyły.
W zimie obiecywał sobie książę, iż więcej siły i rzeźwości odzyska na wiosnę, okazywało się potem, że wiosna była niegodziwa; czekano lata, lato było zbyt skwarne; wyczekiwano jesieni zbawczej — i ta zawodziła, a zimą zawsze książę czuł się gorzej.
Butrym tak cały ten rok przemęczył kryjąc się w lesie, przekradając niekiedy do Białej, listy pisząc do Faustyny, ciągle sobie obiecując, że się lepsze złożą okoliczności do ucieczki.
Przeszkodziło coś zawsze. Wolski czuwał, śledził, gonił i nawet w leśnej kryjówce trzeba się było już od niego chronić coraz gdzie indziej, bo miał takich, co i tu zachodzili, przewąchiwali, zasadzki robili.
Całą pociechą Damazego było, gdy albo Marcjan z Wisznic do niego dojechał, albo on się mógł wybrać na jaki dzień spocząć u brata.
Miało się już ku drugiej wiośnie, gdy według umowy, Marcjan, przyrzekłszy odwiedzić brata, który w chacie gajowego przemieszkiwał, już trzeci raz zmieniając schronienie, przybył nad wieczór do niej.
Chałupa stała w głuchym lesie, niewielki kawał wydartego pola i ogrodu mając dokoła. Nieczęsto się tam kto zjawiał obcy, bo oprócz krętej drożyny, która do niej wiodła, żaden gościniec większy nie przechodził w pobliżu. Chwostek, gajowy mieszkający tu, człek stary, sam jeden, ze starszą jeszcze od siebie żoną, która prawie się już z pieca nie ruszała, i chłopakiem sierotą — żył na tej pustyni od wielu lat. Damazy był tu bezpieczniejszym, a Chwostkowi też z nim nieźle się działo, bo mu i płacił, i pomagał około lasu.
Butrym Marcjan, jako podłowczy, dobrze znał Chwostka od lat wielu. Stał właśnie stary w czapce na głowie, w kurcie z różnych odpadków futer lisich i wilczych uszytej, w kurpiach na nogach, czyszcząc strzelbę długą i ciężką, odwieczną, ale przez Chwostka za największy skarb cenioną.
Strzelba ta, za którą by nikt nie dał pół tynfa, nie miała sobie równej w oczach człowieka, który, lat trzydzieści z nią chodząc, zrósł się, nawykł i na żadną w świecie by jej nie mieniał. Śrubki i sznurki nadwerężone jej zamek i łożysko wzmacniały.
Słysząc tętent konia podniósł Chwostek głowę, uśmiechnął się, czekał i strzelbę postawił, aby gościa powitać.
Zdziwił się jednak nieco, spostrzegłszy i poznawszy przybywającego Marcjana, któremu do nóg się pokłonił zbliżywszy się do konia.
— Niech będzie pochwalony! A brat mój?
— Właśnie słysząc tętent myślałem, że on powraca.
— Nie ma go?
— Pojechał do Białej, już trzeci dzień — odezwał się Chwostek — nigdy tak długo się nie bawi.
— Sam jeden?
— Sam, Pawluczka nie brał.
— Konno?
— Jak zawsze — konno.
— A kiedyż powrócić obiecywał?
— Nie mówił bo nic.
Butrym, po krótkiej tej rozmowie niespokojny trochę — z konia zsiadł.
— Dziś bo koniecznie chyba musi powrócić — dodał Chwostek — poczekajcie, tylko co go nie widać.
— Trzeci dzień! — odezwał się Marcjan. — Za długo się zabawił. Gdzież on tam nocuje? Chyba u reformatów?
Chwostek nie odpowiadał.
— Dziś koniecznie, choć nocą, a powróci — rzekł po chwili.
Marcjanowi trzeba było czekać, a pod noc na powrót się do Wisznic wybrać nie myślał nawet, bo i szkapa zmęczona była.
Chwostęk wprowadził go do chaty, sam z chłopcem zajmując się przyjęciem, do czego był przywykły, bo stara rzadko się wziąć mogła do gospodarstwa i z pieca tylko dysponowała im, co mieli robić. Wiedziała ona, co gdzie leżało, ile czego było w spiżarence i w bodniach; posyłała męża, który posłusznie szedł za jej rozkazami.
Blada twarz starej gospodyni pokazywała się czasem zza pieca, aby dojrzeć, jak ją zastępowano.
Przygotowano wieczerzę składającą się z jajecznicy i mleka, do których był chleb sczerstwiały, bo w domu go nie pieczono i z miasteczka przywozić musiano. Butrym z sobą miał flaszeczkę wódki, którą i Chwostka poczęstował, i starej się dał jej napić. Przesiedzieli do późna za stołem gwarząc, nasłuchując, ale Damazego jak nie było, tak nie było.
Marcjan niespokojnym być zaczynał.
Chwostęk też nie taił, że i jemu różne złe myśli przychodziły.
Wstali obaj nazajutrz do dnia, rozpalono ogień, aby zagrzać mleka; czekano ranek cały — na próżno.
Czwarty dzień — było się czym niepokoić.
Marcjan czuł, że coś złego się stać musiało, a zuchwalstwo Damazego, który dotąd cudem się ratował, że go nie pochwycono — czyniło to wielce prawdopodobnym. Chwostek już nie mówił tego dnia nic, zadumany był smutnie, zwieszał głowę.
Około południa radzić poczęli, co robić? Czy lepiej by było, aby się stary poszedł dowiedzieć do miasta, czy Marcjan miał jechać sam?
Chwostek ofiarował się chętnie, ale niewiele sobie ufał, bo oprócz do karczem, nie miał gdzie zajść, a pytać mu się o Butryma było trudno.
— Pojadę sam — rzekł Marcjan — ale jeżeli rozminę się z Damazym, to mu powiedz, aby tu czekał na mnie.
Ruszył tedy wprost do Białej i wieczorem zajechał nie do gospody, ale do reformatów. Wiedział, że mu o. Remigi na jedną noc nie odmówi przytułku. Gwardian, choć obu braci za zuchwalstwo łajał, choć ganił ich spiski przeciwko księciu, miał litość nad nimi — i niby o niczym wiedzieć nie chcąc, gderząc, konia pozwalał postawić i nakarmić.
— Oj! Ta młodzież! — mówił im — najstateczniejszy z nich jeszcze niewiele wart. — I paskiem groził, ale nie bił.
Marcjan od dawna już nie był w klasztorze; u furty zaraz spytał braciszka, czy brat tu nie był tymi dniami.
— Od dwóch tygodni tu nie postał — rzekł furtian.
Nie było już, chcąc nocować w klasztorze, czasu wybierać się na miasto i Marcjan pozostał w izbie gościnnej. Dano o nim znać o. Remigiemu; kazał go wezwać do siebie.
— Cóż ty tu porabiasz, panie podłowczy? — zapytał go wesoło — bo wątpię, żebyś się znowu o rekuperację dawnej funkcji miał starać?
— Niech mnie Bóg uchowa! — odparł Butrym — rad jestem, żem się stąd wyrwał.
— A! bo wy subordynacji nie lubicie — rzekł gwardian grożąc.
Milczał Marcjan zwykłej słuchając admonicji. Gwardian rozpytywać się zaczął, co w Wisznicach porabiał, potem zapytał o znajomego proboszcza, o to i owo, na ostatek:
— A brat co porabia?
— Męczy się biedaczysko — westchnął zapytany. — Ja właśnie przybyłem tu, prawdę rzekłszy, szukając go. Wyjechał już temu dni cztery do Białej, a miał nazajutrz powrócić. Nie ma go dotąd.
O. Remigi rzekł cicho:
— Ale tu go nie było; choć ja go strofuję, przecież nad zbłąkaną owcą komizerację mam. On tu przychodzi, gdy bywa w mieście, a myśmy go już dawno nie widzieli.
— Tym-ci gorzej — odparł Marcjan. — Obawę mam wielką. Zasadzali się na niego, Wolski ciągle odgrażał.
— Przecież gdyby się co stało — rzekł gwardian — w miasteczku by mowa o tym była. Nie taki to człowiek, aby się dał wziąć bez oporu, bez hałasu. Nie może to być.
— I mnie się tak zdaje, ale gdzież się podział? Co mu się stało?
Na tym skończyła się wieczorna rozmowa. Marcjan poszedł spocząć, a nazajutrz do dnia wstawszy, pieszo do Froima pobiegł. Damazy tam zwykł był odpoczywać będąc w miasteczku: tam więc na pewno języka się dostać spodziewał.
Ale pierwszym głosem starego Froima było zapytanie o Damazego:
— Co się z pańskim bratem dzieje, że go tak dawno nie widziałem?
— Ja właśnie o niego miałem was pytać! — odparł Marcjan.
— Jest może ze dwa tygodnie, jak nie było go tutaj!
— Co u licha! — krzyknął Butrym — a cóż się z nim stać mogło! Nie ma go tam, gdzie być powinien, nie ma tu; cztery dni, jak go nikt nie widział.
Froim się za głowę pochwycił.
— Nieszczęście!
Nie wchodząc już nawet do niego, Marcjan zawrócił na powrót w miasto i zaszedł do Chai; ona go zapewniała, że od bardzo dawna wcale się u niej nie pokazywał, gdyż pewnie obawiał się, aby go tu kto nie poznał, a u niej ludzi tylu było. Wskazała mu po cichu inne domy, mniej na oku będące, w których mógł go szukać.
Lecz cały ranek do południa zszedł na tej próżnej po miasteczku włóczędze. Starał się Marcjan z różnymi tutejszymi mieszkańcami rozgadać, czy o jakim wypadku nie słyszeli; nikt o niczym nie wiedział.
Wstąpił do Zahajki, nie wydając się, kogo szukał, a tu, bliżej zamku, sądząc, że wieść jakąś pochwyci. Różne rzeczy mu rozpowiadano, lecz nic takiego, co by się mogło tyczeć Damazego. Nie pozostawało mu już nic, jeno na zamek iść, ale do kogo?
Pokazywać się tam nie bardzo sobie życzył.
Szczęściem, przechodzącego ulicą zobaczył Dederkę i bez czapki wybiegł, aby się z nim rozmówić. Podkoniuszy go przywitał zimno, przypatrując mu się i dopytując, gdzie przebywał, co porabiał. Butrym musiał się wykłamać, że w Sapieżyńskich lasach ma dozór nad kniejami.
— A u was tu co słychać? — zapytał.
— Nic, po staremu wszystko, bo my też starzy — rzekł Dederko. — Chorąży siedzi w domu, gości huk zawsze, Wolski rośnie coraz, dobrze mu się dzieje. Cóż chcecie więcej? Ad maiorem Dei gloriam wszystko jako być powinno!
Popatrzyli sobie w oczy i Dederko zapytał:
— Co wy u nas porabiacie?
Bezmyślnie jakoś wymknęło się Butrymowi:
— Potrzebowałem konia pod wierzch, do objeżdżania lasów: myślałem, że go tu znajdę.
— Konia? pod wierzch? — podchwycił zbliżając się żywiej Dederko. — A to się składa, bo ja właśnie mam takiego, którego bym odstąpił z małym zarobkiem. Kupiłem go tanio.
— Od kogo? od handlarza? — spytał Marcjan.
Podkoniuszy śmiać się zaczął.
— Nie od handlarza, a przecie jakbyś trafił — rzekł. — Wepchnął mi go Wolski, który chciał się go zbyć. Myślałem, że mnie oszwabi, bo z nim w handlu ostrożnym trzeba być, ale koń dobry, nogi mocne, niestary; tylko że białonóżka, a ja pstrokacizny nie lubię.
— Tani? — zapytał Butrym, który rad końmi frymarczył.
— Niedrogi, a chcesz go widzieć? mogę pokazać — odparł Dederko — bo go nie trzymam na zamkowej stajni, ale tu, we dworku. Chodź ze mną.
Spodziewając się z dłuższej rozmowy skorzystać Butrym się dał prowadzić do dworku. Weszli w podwórze, Dederko zawołał na parobka, aby białonóżkę Wolskiego (gdyż go już tak nazwali) wyprowadził, i natychmiast ze stajni ukazał się koń, na widok którego Butrym pobladł. Poznał w nim wierzchowca, na którym Damazy zawsze jeździł. Biała noga po kolano już go dostatecznie cechowała, ale miał oprócz tego na jednym oku skazę, którą Marcjan nieraz oglądał, bo się bielma obawiano. Przystąpił do niego bliżej, z bijącym sercem, i postrzegł plamkę tę. Nie było wątpliwości, iż koń ten sam stał przed nim, na którym brat jego z domu wyjechał. Butrymowi dech w piersi się strzymał; potrzebował chwili dobrej czasu, nim przyszedł do siebie, nie chcąc pokazać przed Dederką, co się z nim działo.
— Skądże to Wolski wziął tego konia? — zapytał siląc się na obojętność.
— Diabli go wiedzą — odparł Dederko — on nigdy nic nie powie szczerze. Miał go z jarmarku, pono z Łomaz, przyprowadzić.
— Co za niego chcesz? — rzekł Butrym.
— Koń niczego, chodzi dobrze, niestary — począł koniuszy — gdyby nie ta noga biała, trzymałbym go, ale mam koni dosyć, a obroku mało. Jak mi dasz trzydzieści talarów, oddam.
— Skazę ma na oku — odparł Marcjan.
— Gdzie? jaką? — przyskoczył Dederko — jakżeś ty jej dopatrzył? Ja nie widziałem.
Butrymowi szło o konia jako o corpus delicti, ale przepłacać nie miał czym — nalegał na skazę. Dederko klął Wolskiego.
— Dam dwadzieścia, kiedy chcesz — odezwał się Marcjan.
Za dwadzieścia pięć targ został przybity. Butrym zadatek kładł zaraz na stół, a z pieniędzmi po konia miał przysłać; ale Dederko się oburzył i zawołał:
— Bierz konia zaraz, ja ci wierzę!
Kazał więc za sobą go prowadzić do karczmy Butrym, pożegnawszy się z koniuszym, a sam szedł przybity tak i przestraszony, że mu prowadzący konia drogę wskazywać musiał.
Jawnym dla niego było, że w tym zniknięciu Damazego Wolski rękę umoczył. Jego to była sprawa.
Co miał począć, aby się czegoś więcej dowiedzieć?
Nie mógł pojąć, aby ostrożny i śmiały Damazy, który już przez tak długi czas umiał się wywijać ze wszystkich zasadzek, wpadł łatwo i bez walki w ręce Wolskiego. Nie mógł on sam jeden mu podołać; musiał mieć pomocników, a tacy ludzie, jakimi się posługiwał pan łowczy, milczeć nie umieli. Niepodobieństwem więc było, aby się tajemnica utrzymała. Marcjan siadłszy w izbie — ze łzami w oczach, bo i zabójstwo brata mógł przypuszczać, zbierał myśli, jak miał dochodzić tej tajemnicy.
Koń wskazywał najwyraźniej, że Wolski albo był zabójstwa sprawcą, albo pochwycił Damazego i do więzienia go wtrącił. Dostać języka Butrymowi trudniej było niż komu innemu, bo się, naturalnie, zemsty po nim spodziewać musiano. Nie mogąc sam sobie poradzić, a burząc się i dręcząc daremnymi wysiłkami, porwał się w końcu z siedzenia Marcjan i pobiegł do o. Remigiego. Jemu wszystko jak na spowiedzi zwierzyć było można.
Gwardian przyjął go zrazu kwaśno.
— Jeszcze tu jesteś? — zapytał. — Bój się Boga, biedy szukasz? Siedziałbyś spokojnie w Wisznicach.
Zobaczywszy niemal zapłakane oczy Butryma, gwardian, który serce miał najlepsze, mowę zaraz odmienił. Bez porządku i ładu począł Butrym opowiadać, jak przypadkiem, a raczej łaską Bożą, na ślad trafił.
O. Remigi, mimo że chciał być chłodnym, ręce zacisnął i oczy podniósł do nieba.
— Co ja tu mam począć? — zawołał zrozpaczony Marcjan — wątpliwości nie ma, że Damazy popadł w jego ręce, ale gdzie, jak, kiedy i co się z nim stało? Jak tu dojść?
Gwardian modlił cię po cichu, bo gdy był mocno wzruszony, zawsze odmawiał krótką modlitwę, aby się uspokoić.
— Moje dziecko — rzekł smutnie — jam człowiek klasztoru, nie świata. W tych sprawach ani wiem, ani umiem radzić, bo się odwołuję do Boga sprawiedliwości, aby On sam bezsilnych wspomógł i pokierował. Pomódl się i ty. Ja nie mam na to sposobu.
— Ojcze, a gdybyś, jako kapłan, spróbował przemówić do sumienia tego człowieka — rzekł Marcjan.
— Maż ten człowiek sumienie? — wybąknął wychodząc ze swego zwykłego umiarkowania gwardian. — Wiesz lepiej ode mnie, co się na zamku dzieje i do czego on jako narzędzie służy. Rób, czym cię Bóg natchnie, a bądź ostrożnym, aby zamiast jednej, dwóch ofiar nie było.
Przeszedł się gwardian po celi, ocierając pot z czoła i wzdychając — myślał głęboko.
— Wymówiłem ci wczoraj gospodę w klasztorze — rzekł — ale wobec tego bólu i biedy twej, nie chcę, abyś w miasteczku sam się męczył i narażał. Postaw konie w naszej stajni i póki tu jesteś, nocuj u nas.
Butrym podziękował.
Nic mu do czynienia nie pozostało, tylko z dawnych swych znajomości na zamku skorzystać i starać się tych wybadać, którymi Wolski się posługiwał a najczęściej otaczał. Miał między czeladzią, szczególniej w łowiectwie, dużo ludzi sobie życzliwych; lecz potrzeba było zbliżać się do nich ostrożnie, aby oka nie zwrócić.
Na zamek iść nie mógł; postanowił więc u Chai siedzieć i wypatrywać, czy się tu kto nie zjawi z tych, co by mu usłużyć mogli. Lecz do nocy nadaremnie czatował: nikt się nie ukazał. Rachował najwięcej na niejakiego Wątróbkę, bez którego Wolski się prawie nie obchodził.
Chłopak był bardzo przystojny, lat nie więcej osiemnastu, w szczególnych jakichś faworach u łowczego, bo czasem nawet mu się zuchwale stawił, a wszystko mu uchodziło bezkarnie. Między ludźmi, dla których stosunek ten był zagadką, chodziła wieść, iż ów sierotka był własnym synem Wolskiego. Prawda czy fałsz to był, Wątróbka rysami twarzy przypominał nieco łowczego, a obchodził się z nim tak, jakby się go nie obawiał wcale.
Chłopak był łotr, rozpuszczony, napiły od rana do wieczora, napastnik, zbój, ale zręczny, odważny, nie szanujący nikogo. Wolskiemu służył, opływał we wszystko, ale go nie cierpiał; rozpowiadał nań najstraszniejsze rzeczy, obiecywał mu szubienicę i odgrażał się nawet. Wolski wszystko to od niego znosił. Razem z nim dokazywał, ludzi męczył, a gdy młodą głowę zalał i rozwydrzył się, politowania nie miał nad nikim — a potem zaraz ze swego pana urągał się i wymyślał na niego.
Kilka razy stawił się po pijanemu przy świadkach zuchwale Wolskiemu, ten mu plagami groził i sadzał go pod areszt — ale wprędce potem sam szedł uwalniać.
Ludzie obawiali się tego gołowąsa tak prawie jak jego pryncypała. Wątróbkę znał Butrym, bo dawniej nieraz nachodził go młokos wygadując na Wolskiego, a naówczas on tego słuchać nie chciał. Chłopak miał jakąś słabość do Butryma i uprzykrzał mu się ze zwierzeniami. Teraz przyszło na myśl Marcjanowi, że mógłby z nich korzystać.
Ale złapać Wątróbkę nie było łatwo. Mając pod dostatkiem wszystkiego w zamku, bo z obawy Wolskiego faworytowi jego dostarczano, co chciał, nie biegał chłopak często na miasto.
Spotkać się z nim więc mógł tylko przypadkiem, na który czekać musiał. Drugiego dnia, siedząc w oknie u Chai, zobaczył go biegnącego z przedmieścia, z jakiejś awantury, z batożkiem w ręku, poświstującego i zaczerwienionego.
Wybiegł więc naprzeciw niego.
Wątróbka, zobaczywszy Butryma kłaniającego się, stanął.
— Chodź się miodu napić! — rzekł Butrym.
Chłopak miał głupi punkt honoru, że do picia zawsze stawał, choć się już zataczał.
— Ano, zgoda! — rzekł wpadając do karczmy. — A wy tu dawno?
— Tylko com przybył — odparł Butrym.
— Żałujcie, że tu nie jesteście — zaśmiał się chłopak — u nas teraz mało że nie bezkrólewie; książę stęka na nogi, a kto mądry jak Wolski, korzysta z tego, robi, co chce. On tu pan! Chorążemu za próg wyjrzeć trudno. Wolski mu plecie, co ślina do ust przyniesie, i drze a łupi.
Śmiał się Wątróbka: — Gdybyście byli z nim dobrze żyli, bylibyście i wy, jak my, tu baraszkowali, ale u was harda dusza. Oj! ten Wolski! psia wiara!
Podano miodu. Wątróbka pił na popis — od razu, jednym łykiem, a lampką o stół bił tak, że gdyby nie grube zielone szkło, w kawałki by się rozleciała. Patrzał w oczy Butrymowi, który wąsem tylko poruszał.
— Wolskiemu się dobrze dzieje! — zamruczał.
— Takim jak on zawsze się dzieje najlepiej — przerwał chłopiec — od niego się uczyć. Z rodzonego ojca skórę by zdarł, a sam... skórka na buty!
— Ależ wy u niego w łaskach! — bąknął Marcjan.
— Ba! gdyby nie to, że on mnie czegoś musi szczędzić, dawno bym siedział pod ziemią.
Mrugnął jedną powieką przymrużoną. Butrym mu dolewał, a do gadania zachęcał.
— Cóżeście nowego w tych czasach dokazali? — zapytał — boć pewnie nie śpicie korzystając z tej swobody.
— Ba! ba! Co my dokazali, tego na wołowej skórze nie spisać — zaśmiał się Wątróbka. — Gdyby ludzie po lochach nie zdychali, nie byłoby ich już gdzie pakować.
Nagle Wątróbka, jak gdyby sobie coś przypomniał, utknął mówiąc, począł patrzeć w oczy Marcjanowi — i zasępił się. Ochota go odpadła od dalszego wywnętrzania się.
— Chorąży chory? — począł Butrym — a co będzie, broń Boże czego na niego? Skończy się to wasze panowanie.
— Albo, albo — rzekł filuternie Wątróbka. — Taki człowiek jak mój pan, psia wiara, na dwóch stołkach siedzi zawsze.
Pomimo dosyć zręcznego badania Butrym, obawiając się być zbyt natarczywym, z Wątróbki nic więcej dobyć nie mógł nad rozmaite wiadomostki pomniejsze, które do niczego nie prowadziły.
Podpoił go dobrze — chłopak się w końcu zapytał: — Będziecie wy tu długo w Białej?
Marcjan naumyślnie mu odpowiedział:
— Czekam tu na mojego brata! — I spojrzał w oczy Wątróbce, który się roześmiał osobliwszym śmiechem, potrząsł mu ręką i ze śmiechem tym przedłużonym odszedł od niego. Z tego zachowania się chłopaka wniósł Butrym, że on o losie brata jego wiedzieć musiał.
Szło o to, aby go skłonić do wygadania się; lecz choć Wątróbka na Wolskiego narzekał i wygadywał, zdradzić go — nie mógł. Do tego potrzeba było jakiejś szczególnej pobudki, zręczności i umiejętniejszego może obchodzenia się niż Butryma, któremu żal wielki serce ściskał i umysł mroczył.
Z Białej się oddalać nie chciał Marcjan, pókiby o losie brata pewności jakiej nie miał. Został więc, zbiedzony, pomiędzy klasztorem a szynkiem błądząc bezradnie.
Całą pociechą jego było: z rana mszy świętej wysłuchać, wypłakać się przy niej a nawzdychać, potem pójść do o. gwardiana i na zawsze jedno jego pytanie: — a cóż? — odpowiedzieć: — dotąd nic; wreszcie czatować na zamkowych ludzi i podsłuchiwać.
Nie byłoby go strwożyło próbować dostania się i do zamku; lecz na wypadek, gdyby Wolskiemu tam wpadł w oko, mógłby go ten sam los spotkać, co Damazego, a naówczas i tamten by przepadł.
Miał jakąś nadzieję, choć słabą, Marcjan, że brat mógł żyć jeszcze i że on go potrafi wyzwolić.
Lecz nie było się za co zaczepić.
Wątróbka raz czy dwa zjawił się znowu w mieście, zetknął z Butrymem; ale język trzymał ostrożniej za zębami i nie chciał długo z nim rozmawiać, choć go miodem kusił.
Włócząc się tak po miasteczku, jednego dnia zasłyszał Marcjan, że chorąży Wolskiego do Słucka wyprawił i że przez dni kilka w Białej go nie będzie.
Z tego czasu postanowił korzystać. Niespodziewanie puściwszy się w drogę, pieniędzy mało miał z sobą: musiał więc z pomocą Froima pożyczyć, konia kupionego dając w zastaw, bo bez grosza na zamek iść nie można było.
Wiedział o tym, że gdy Wolskiego w domu nie było, krewni i przyjaciele uwięzionych przekupywali stróżów i mogli się widzieć z nimi.
Starszego klucznika znał dawniej: postanowił wprost udać się do niego. Obwinąwszy się opończą tak, aby nie łatwo twarzy dopatrzeć można, poszedł na zamek śmiało.
Klucznik mieszkał w izbie pod wieżą, która przy samym wnijściu do lochów umyślnie dla strażnika była zbudowana. Siedziała ona na pół w ziemi, ale okno miała duże, nad nią w dziedziniec wychodzące.
Stary właśnie siedział nad garnkiem piwa, nogi pod siebie na ławę podłożywszy; Butrym drzwi otworzywszy pozdrowił go.
Na widok jego, poznawszy, kto był, Koliba się zmieszał — wstał z ławy żywo i nie mówiąc słowa, na drzwi począł wskazywać.
— Czego wy tu? Czego? Tu dla was nie ma nic — mruczał niecierpliwie. Butrym bystro mu w oczy patrzał długo, dobył pięć bitych talarów i na stole położył nie mówiąc nic. Na widok pieniędzy Koliba za włosy się pochwycił. Chciwy był i łakomy grosza — a widać było, jak go ogarniała trwoga.
Butrym długo nie nie mówił.
— Daj mi się widzieć z nim — rzekł w końcu.
— Z kim? Z kim?
— Z bratem.
Koliba ramionami ściągnął.
— Jakim? Co? Tu nie ma żadnego.
— Jest — rzekł stanowczo Butrym.
— Nie ma — zawołał Koliba, oczyma czerwonymi patrząc w niebo.
Marcjan wyciągnął rękę po pieniądze, jakby je chciał na powrót zagarnąć.
Na starym widać było walkę jakąś ciężką: sapać począł i zżymać się, rzucać. Spojrzał ku oknu, mruczał coś niewyraźnie.
Z ręką nad talarami wyciągniętą Marcjan stał wpatrując się w niego. Chciwość zdawała się w nim przemagać; rękę posunął ku stołowi, cofnął ją, jakby się sparzył.
Przeżegnał się potem machinalnie, jakby na pomoc Boga przyzywał.
— Brat? Jaki brat? Skąd wy wiecie o bracie? — zamruczał Koliba.
— Wiem — krótko odparł Butrym.
Jeszcze chwila trwała niepewności, potem stary prędko ściągnął pieniądze i ani słowa nie mówiąc wziął klucz z ławy, poszedł po latarkę i u ognia knot w niej zapalał. Butrym czekał. Skinął na niego milczący stróż i poprowadził za sobą.
Odryglował naprzód pierwsze drzwi, wpuścił wewnątrz Marcjana za sobą. Przed nimi były ceglane wschody, mokre i śliskie, którymi w głąb spuszczać się musieli. Latarka zaledwie na krok przed nimi oświecała stopnie i ściany pleśnią okryte. Powietrze coraz było cięższe do oddychania. Weszli w korytarz sklepiony, wąski, na którym gdzieniegdzie widać było z framug wyglądające drzwi kute. Cisza panowała, gdy się tu dostali, lecz pomimo cichego stąpania stróża kroki rozlegały się w podziemiu i z różnych stron głosy odzywać się zaczęły.
Dreszczem one przejmowały Butryma, bo były jakby z drugiego świata jękiem i skargą; a dziwnie różno brzmiały. Zdało mu się, że słyszał na przemianę śmiech, przekleństwa, błaganie, płacz. Kilka razy, gdy drzwi mijali, doszły go uderzenia w nie, drapanie, jakby wewnątrz ręce czyjeś rozedrzeć je chciały. Głosom tym towarzyszył brzęk głuchy kajdan.
Koliba, oswojony z tym, nie zwrócił głowy, nie dał najmniejszego znaku, żeby to doszło uszu jego. Raz tylko tam, gdzie drapanie pazurami do drzwi głośniej słyszeć się dało, stuknął w nie silniej, a hałas ustał natychmiast i Marcjan drgnął, bo mu się zdało, że tuż coś ciężkiego upadło na ziemię.
W końcu korytarza, który się kilka razy zawracał i łamał, Koliba przystąpił do drzwi, na których stał znak jakiś kredą namazany. Przybliżył latarkę do otworu klucza, pokręcił i zwolna wnijście otworzył. Kilka wschodów wiodło do głębi. Stróż na ostatnim zatrzymał się, usiadł, ręce na kolanach sparł, a głowę objął kościstymi palcami, latarkę oddawszy Butrymowi.
Ująwszy ją, niepewnymi kroki, po zgniłej słomie, jakichś okruchach i obłamach skorup Butrym począł iść szukając Damazego. Dojrzeć go nie mógł. W rogu izby, na garści słomy, ujrzał nareszcie zwiniętego w kłąb i, jak się zdawało, uśpionego brata.
Ukląkł przy nim obejmując go rękami. Nagle z chorobliwego snu rozbudzony, Damazy porwał się z rozpaczliwym ruchem, jak gdyby bronić się zamierzał, i dopiero przy słabym świetle latarki poznawszy twarz brata rzucił mu się na szyję.
Marcjan przypatrując się dostrzegł, że głowę miał poranioną i część twarzy krwią przyschłą okrytą. Ręce też podrapane były i pocięte, odzież podarta.
Kilka dni o chlebie i wodzie, z ranami, w podziemiu takim, z rozpaczą w sercu, mniej silnego człowieka niezawodnie by o śmierć przyprawiły. Damazy żył, choć czuć od niego było gorączkę w oddechu, i oczy miał zdziczałe bólem, a na ustach zeschłą pianę, którą wycisnęła boleść.
Dwaj bracia długo przemówić nie mogli. Damazy nie pojmował, jak Marcjan do niego się dostał.
— Na Boga! — zawołał przybyły — na Boga, nie poddawaj się rozpaczy! Widzisz, że się dostałem do ciebie; zrobię, co tylko jest w mocy ludzkiej, aby cię wyzwolić. Ale utrzymaj w sobie życie. Stróża przekupię, aby ci dał strawę inną.
— Cóż ty możesz? — wyjąknął Damazy. — Nim mnie oswobodzisz, oni tu zabiją. Nikt nawet jęku nie posłyszy.
— Nie, nie! — przerwał Marcjan — sam nie wiem, jak radzić będę, ale życie gotów jestem dać, a uratuję ciebie. Bóg łaskaw, nie rozpaczaj. Pojadę do króla! Pojadę do Nieświeża, do hetmana, zabiję tego kata Wolskiego, a wyzwolę cię.
Damazy słuchał z obojętnością rozpaczliwą.
— Wyzwól ją... ją... — rzekł niewyraźnie.
— Jak on cię wziął? — zapytał Marcjan.
— Zasadzili się na mnie w lesie; było dziesięciu na jednego. — Nie kończąc, ręką uderzył się po nogach. — Cały w ranach jestem... ale to nic.
Mówili jeszcze, pochyleni ku sobie, gdy Koliba wstał i zawołał niewyraźnie na Marcjana, aby szedł. Nie odebrawszy odpowiedzi, zbliżył się, wziął latarkę i groził już:
— Zamknę!
Zaledwie miał czas trochę pieniędzy, które z sobą przyniósł, rzucić na słomę Marcjan i brata uścisnąć, zaklinając, aby nie rozpaczał, a już Koliba go za ramię targał i zmuszał do powrotu.
Damazy natychmiast opończą się podartą obwinął znowu i legł, jakby chciał usnąć. Upojony widokiem tym strasznym, Marcjan poszedł nazad za stróżem, który kroku przyśpieszał nie patrząc na idącego za nim, nie mówiąc słowa. Doprowadził go tak nie do izby swej, ale do drzwi wiodących w bramę, wyjrzał nimi, czy nikogo nie było, wypchnął za nie Marcjana i gniewnie je za nim zatrzasnął. Szczęściem, we wrotach i na drodze nikogo nie było i Butrym mógł z zamku wynijść nie postrzeżony.
Faustysia szyła w krosnach, z głową spuszczoną, niema, głucha, z myślami gdzieś na drugim świecie. Od pół godziny może siedziała przed nią matka i wpatrywała się niespokojnie w twarz córki.
Piękny ten kwiatek wiądł w jej oczach. Zaborska, dla której Faustysia była całą nadzieją i skarbem, truchlała, co dzień wyraźniejsze upatrując ślady wycieńczenia na bladej twarzyczce. Mieniła się ona, zmieniało się też obchodzenie się córki z matką. Dawniej była śmiałą i niecierpliwą, odpowiadała jej ostro i skarżyła się; teraz słowa z niej dobyć było trudno, na wszystko zobojętniała, milczała — lub ledwie słowo jakieś z ust jej szeptem się niewyraźnym wyrwało.
Zaborska, czując swą winę, jak najczęściej bywa, gniewała się na tę, którą dręczyła; porywały ją napady szału; łajała, groziła, zaciskała pięście, a gdy to najmniejszego nie czyniło wrażenia, zeschłe serce poruszyło się w niej nareszcie.
Była matką, a to uczucie macierzyńskie, choćby je głupota zwichnęła, choćby temperament je przyćmił — zawsze się w końcu odezwać musi.
Przeraziła się tym, że córkę utracić może. Doktor Dubiski na zapytanie, ze swą zwyczajną obojętnością, odparł: — Źle jest — ale ja na to nie lekarz.
Ruszył ramionami i poszedł. Powołany, przychodził się przypatrywać postępom i rozwijaniu się choroby — brał za puls, dotykał głowy — a lekarstwa żadnego dawać nie chciał.
Śmiał się ironicznie.
— Tu nie mojego lekarstwa potrzeba.
Łamiąc ręce, zaklinając, prosząc, wymogła na nim Zaborska, że jej w końcu powiedział:
— Ona schnie w niewoli i smutku, acani ją musisz męczyć, katować; ja nie wiem.
Z przestrachu Zaborska nagle zmieniła postępowanie; załamała ręce przed córką.
— Na rany Chrystusowe — poczęła — mów, czego ty chcesz? Ja przecie nieszczęścia dziecka własnego nie mogę żądać. Mów! Otwórz się — zrobię, co w mojej mocy, nie zabijaj mnie i siebie.
Faustyna na te zaklęcia nawet długo nie odpowiadała — tylko łzami.
— Kochasz tego Butryma — rzekła jednego dnia matka — no, to niechaj przychodzi, byle o tym nikt nie wiedział, bo Wolski nas pozabija. Sama pójdę. Gdzie go mam szukać? — dodała matka.
Nie dowierzała jej w początku Faustyna i nie śmiała zaufać; lecz przekonała się w końcu, że mówiła szczerze.
— Książę nie długowieczny — wszyscy mówią, że nogi już ma jak martwe, a jak od nóg poczyna choroba, to już człowieka na tamten świat wywlecze. Nie zrażaj go, byle nam co zapisał — pójdziesz sobie, za kogo chcesz. Ja ci gwałtu nie uczynię.
W końcu, prosząc już i całując niemal po rękach córkę, Zaborska wymogła na niej, aby jej dała jakieś wskazówki, gdzie szukać Butryma. Obiecała go przyprowadzić sama.
Faustysi znowu się życie uśmiechnęło.
Pojednała się z matką.
Działo się to właśnie w tej chwili, gdy Wolski czatował na Damazego, śledził go, osaczał i zasadzkę nań zrobił, aby powracającego w lesie ująć lub zabić. Wszelkie więc wskazówki Faustysi i poszukiwania matki, która sama na miasto chodziła szukać Butryma — spełzły na niczym. Nie pokazywał się wcale, a Zaborska korzystając z tego starała się wmówić w córkę, że ją porzucił, że zapomniał o niej, nie mogąc dostąpić i widząc, że starania wszelkie są próżne.
Nie wierzyło temu dziewczę, lecz na nowo smutek i zwątpienie ją ogarnęły. Sama nie wiedziała, co myśleć.
Zaborska jak dawniej od Butrymów obu stała na pilnej straży, tak teraz ich szukała i Boga prosiła, aby wyszukać mogła. Ale dowiedzieć się o nich nie było łatwo.
Jak o powrócenie straty, stara Zaborska, która mimo całej płochości swej bardzo była na swój sposób pobożna, zaofiarowała się na intencję odszukania Butrymów do św. Antoniego Padewskiego w kościele reformatów.
Poszła tam jednego dnia na mszę świętą i właśnie miała klęknąć przy ołtarzu, gdy jakby cudem (o mało nie krzyknęła) zobaczyła tuż stojącego Marcjana. Chociaż w tej chwili o. gwardian właśnie ze mszą świętą przed św. Antoniego wychodził, obawiając się, aby Butrym nie wyszedł, sama przybiegła do niego.
— Na rany boskie zaklinam — zawołała po cichu — po mszy świętej zobacz się ze mną. Mam wielką potrzebę.
Butrym, choć zrozumieć tego nie mógł, przyrzekł, iż czekać będzie.
Modliła się Zaborska już z dziękczynieniem cudownemu patronowi i zaledwie ksiądz przeżegnał, powstała, idąc do Marcjana, aby go z kościoła wyprowadzić.
Obawiała się jednak, aby ich kto razem nie widział, poszła z nim do celi o. gwardiana.
Nie było go tu jeszcze, mieli więc czas do rozmowy.
— Tyle acanu powiem — żwawo odezwała się Zaborska — że jakem była zawsze przeciwną temu romansowi brata jego z moją Faustysią, tak widząc, że dziewczyna mi schnie — matką jestem — co mam robić! Niech się kochają, niech się później pobiorą, słowa nie rzeknę, byle książę nie wiedział.
Słuchał zdziwiony a po części nie dowierzający Marcjan.
— Gdzie jest brat pański? — dodała porywczo. Marcjanowi łzy z oczu popłynęły.
— Pani nie wiesz? — spytał smutnie.
— Ja? Skądże ja o tym wiedzieć bym mogła?
— Wolski się nie chwalił?
— Na miłość bożą! A toż co? Alboż...
I strwożona ręce zacisnęła.
Wtem wszedł ojciec gwardian i widząc ich rozmawiających, stanął poruszając ramionami.
— Mój ojcze — pośpieszyła całując go w rękę Zaborska — pozwól mi się z nim rozmówić, mam pilną sprawę.
— Mówcie, byłe co poczciwego — odparł o. Remigi idąc ku oknu.
Zaborska przybliżyła się do stojącego w progu Marcjana; ten miał już czas namyślić się, że zawierzać zupełnie starej nieprzyjaciółce, o której nawróceniu powątpiewał, było niebezpiecznie.
— Gdzie Damazy? — zapytała Zaborska, oczyma go przenikając.
— Moja jejmość — odparł chłodno Butrym — naprzód proszę mi powiedzieć, jak się pani serce tak obróciło nagle ku nam?
— Widziałeś mnie przy ołtarzu — odparła Zaborska uderzając się w piersi — widziałeś, żem nie heretyczka, że się Bogu modlę, a nie wierzysz mi. Córka wynędzniała z tej miłości; choćbym jej nie chciała, co ja pocznę. Gdzie on jest?
Marcjan patrzał na nią nie dowierzając.
— Sam jeszcze nie wiem dobrze — rzekł jąkając się — ale od dni kilku go napytać nie mogę. Lękam się; jak w wodę wpadł!
Zaborska, w ruchach gwałtowna, podniosła głowę, ręce opuściła, jęknęła głośno:
— Co acan myślisz? Czy ten zbój? Ale to nie może być?
— Może to być — odparł Marcjan — bo Damazy był nadto śmiały, nie słuchał nikogo i w ręce jego łatwo mógł popaść. Lękam się, że albo nie żyje, lub siedzi pod ziemią, gdzie długo też żyć trudno.
Patrzał na Zaborską, która płakać poczęła; o. Remigi, stojący u okna, odezwał się surowo:
— Cóż to jejmość wyrabiasz? do czego te płacze? Co to jest?
Łzami tymi skonwinkowała nareszcie Butryma.
Zbliżył się do niej.
— Nie mam co taić — rzekł. — Brata poranionego okrutnie wziął Wolski i siedzi w lochu pod zamkiem. Koliba wie o nim. Jeżeli możecie przez kogo trafić do niego, aby mu choć jeść dawali i rany opatrzyli, ja tymczasem starać się będę.
Zaborska, której łzy nagle oschły, takim strachem przejętą została, słuchała oniemiała.
— Wiesz na pewno? — szepnęła słabym głosem.
— Bom go widział — odparł jeszcze ciszej Marcjan. — Zlitujże się pani, aby go choć przy życiu utrzymać — a Bóg łaskaw... ja...
Zadumała się Zaborska.
— Zbój! Kat! Oprawca! — poczęła mruczeć. — Z nim i mówić o tym nie można. Koliba — to jego prawa ręka.
Zadumała się i poczęła oczy ocierać.
— Jutro przyjdź do fary — rzekła cicho — powiem, co zrobię.
Poszła żywo gwardiana pożegnać i wymknęła się z celi.
Ojciec Remigi o niczym jeszcze nie wiedział.
— Cóż to za konszachty z Zaborską? — zapytał znowu surowo, patrząc na niego.
— O Damazego mnie pytała — westchnął Marcjan.
— A ty sam nie wiesz, co się z nim stało? — rzekł gwardian.
— Niestety, ojcze mój, wiem już — wiem!
Gwardian oczy podniósł ciekawe, czuł jakby płacz stłumiony w głosie Marcjana.
— Wolski go pochwycił. Ranny, porąbany leży w lochu pod wieżą.
— Plotki! — z obawą jakąś odezwał się gwardian — wiesz, że ludziom wierzyć łatwo nie można.
— Byłem u niego, widziałem sam! — odparł Marcjan krótko, łzy ocierając z oczów.
Po twarzy gwardiana przebiegł wyraz oburzenia. Pracował nad sobą, aby względem benefaktora, wielkiego dygnitarza Rzeczypospolitej i potentata nie okazać uczucia, które by mu uwłaczało, lecz zwyciężyć się nie mógł.
— Musiał zawinić — zamruczał. — Posiedzi, puszczą go.
— Tyle tylko wiem — rzekł Marcjan — iż ofiarę niewinną chciał wyrwać z rąk oprawców. Z tych lochów, w których on siedzi, ludzie żywi nie wychodzą.
Nic nie odpowiedział gwardian, a po namyśle, ratując się, dodał:
— Książę pan nie wie o tym pewnie.
I odwrócił rozmowę.
— Co myślisz?
— Niebo i ziemię poruszę, a brata uratuję — lub sam zginę — odparł Marcjan.
Dłuższa rozmowa tak była ciężką dla gwardiana, który niechęci i oburzenia względem pana nie chciał okazać, że ją natychmiast przerwał pod jakimś pozorem pilnego zatrudnienia, a gdy Butrym przyszedł go w rękę pocałować, szepnął tylko cicho:
— Nie gubże się ty sam, bądź ostrożny.
Z tym odszedł Marcjan, czekając do dnia następnego, co mu Zaborska za wieść przyniesie.
Stara powróciła na zamek cała wzburzona otrzymaną wiadomością. Przez drogę miała czas obmyślić, że córce nie godziło się tego mówić, aby jej nie przyprowadzać do rozpaczy. Musiała utaić nieszczęście, a sama się starać szukać jakiegoś ratunku na nie. Do Wolskiego, gdy powróci, nie mogła się udać z prośbą, bo wiedziała, że ona by popsuć mogła wszystko i do gniewu go pobudzić przeciw stróżom, a stróżów przeciw więźniom. Nie było innego środka, tylko samej lub przez kogoś dostać się do Koliby.
Jedna stara Szurska, gdyby chciała, mogłaby jej w tym być pomocą. Miała ona u wszystkich na zamku, nie wyjmując księcia ani Wolskiego, poważanie szczególne i łaski, niczym, chyba jakimiś dawnymi zasługami i świadomością tajemnic, wytłumaczone. Na zamku unikano jej i obawiano się. Pozyskać jej sobie nie przychodziło łatwo, wiek uczynił ją obojętną na wszystko oprócz grosza. Litość w niej obudzić było prawie nie podobna. Życie jej pełne było jakichś tajemnic.
Przez nią jedną mogła Zaborska trafić do Koliby i do więzienia. Powróciwszy poczęła od tego, że uspokoiła córkę oznajmiając jej, że się z Butrymem widziała i że Damazy trochę niedomagał, dlatego o sobie znać nie dał, ale już zdrowszy był i wkrótce obiecywał przybyć. Poszła potem zaraz do Szurskiej, którą w jej brudnej izdebce zastała nad jakimiś ziołami, garnkami i gospodarstwem cuchnącym, zagniewaną na służkę.
Musiała Zaborska czekać z rozpoczęciem rozmowy, aż ona wyszła.
— A! moja ty jedyna dobrodziejko i przyjaciółko — odezwała się — widzisz, co ja, przy moim szczęściu, którego ludzie mi zazdroszczą, co ja za męki cierpię! Faustysia mi w oczach schnie; ratunku na to nie ma. Przepada za tym hołyszem Damazym Butrymem. Wiecie, że się jej taki człowiek jak Wolski stręczy — ani na oczy go widzieć nie chce.
Szurska patrzała, w ustach niby coś przeżuwając.
— O naszym księciu, który taki na nią łaskaw, ani mówić. Już byle dla niego była grzeczną — i to mu starczy.
Szurska kiwnęła głową i wyrwało się jej:
— Stary by o trumnie myślał, a nie wiedzieć co ma w głowie.
— Co nam tam do tego! — przerwała politykując Zaborska. — Z księciem jak z księciem, ale z tym Wolskim — skaranie Boże! Kocha się w Faustysi na zabój — zazdrosny i poprzysiągł sobie zgubić Butryma.
— To on go zgubi, to taki człowiek — rzekła zimno Szurska, ciągle coś żując niby i spluwając.
— A! otóż ja właśnie do was przyszłam o ratunek, moja dobrodziejko — wyciągając ręce do kolan staruszki, odezwała się Zaborska — moją Faustysię i mnie wybaw! Ona się zapłacze na śmierć po Butrymie, a jak jej nie stanie, mnie nie żyć.
Zaborska kwilić się na płacz zaczęła, co bynajmniej Szurskiej nie rozczuliło. Stała słuchając i niekiedy skrobała się po szyi, bo miała tę chorobę starych, która nieznośnym swędzeniem skóry dokucza. Ujęła ją z lekka za kolana Zaborska, co dziwnie wyglądało, bo była dostatnio i wykwintnie ubrana, a Szurska jak żebraczka.
— A cóż ja na to poradzę! — szepnęła stara i ramiona ścisnęła.
Zaborska zbliżyła się do niej i rzekła cicho:
— Napadł Wolski tego biedaka w lesie, porąbali go, wzięli i tu do lochu rzucili! On z ran i głodu umrze.
Szurska słuchając usta wydęła i powieki ściągnęła. Dotąd obojętna, wiadomością tą się ożywiła nieco.
— Skąd wiesz? — spytała lakonicznie.
— Wiem najpewniej. Butrym przecie ma brata...
— Co podłowczym był? — przerwała Szurska.
— Ten sam.
Szurska głową kręciła.
— Gdyby choć mu rany opatrzyć i jedzenie można zanieść, żeby go Koliba nie zamorzył.
Domyślając się, że tu o jej interwencję idzie, spojrzała bystro Szurska i żuła żywiej, a głową potrząsała.
— Ten Wolski! ten Wolski! — zamruczała — to człek. Takim szatani dopomagają, a z szatanem sprawa, oho! oho!
Wtem zakipiało coś w garnuszku na kominie i Szurska co prędzej poszła go odstawić narzekając na tę niezdarę, która poszła i nie powracała, Zaborska, chcąc jej gniew złagodzić, sama się schyliła do garnka.
— Moja dobrodziejko — rzekła — ratuj mnie.
Na zaklęcia i prośby Szurska długo milczała, ani się wymawiając, ani obiecując nic.
Zaborska jeszcze raz się do łez uciekła, a stara się jej dała wypłakać; na ostatek wzięła ją za ramiona, zapatrzyła się jej w oczy i popchnęła ku drzwiom mówiąc dobitnie.
— No, to dosyć! słyszysz? mówię — dosyć! rozumiesz!
I drzwi sama za nią zamknęła.
Kiedy na zamku się to działo, zabawna i dziwna scena odbywała się pod bramą. Koliba siedział nad garnkiem z kaszą, którą starannie wyskrobywał, bo lubił właśnie tę, która była do boków przywrzała, gdy do izby jego wpadł zamaszysto, świstając. Wątróbka.
Wziął się w boki i począł na niego patrzyć. Zbliżył się potem i zajrzał mu do garnka — rozśmiał się, ale w tejże chwili rękę wyciągnął do leżących kluczów na ławie i pochwycił je. Koliba brzęk usłyszawszy zerwał się, garnek na stół rzuciwszy. Oczy mu się zaogniły.
Palce kościste zmierzały ku kluczom.
Wątróbka je za siebie wziął aż na plecy.
— Siedź, jedz, pij.
Pokłonił mu się, nogą szastnął i ku drzwiom się posunął. Koliba za nim biegł grożąc i mrucząc.
— Ani mi się tykaj, bo ubiję! — zawołał Wątróbka. — Siedź tu.
Szedł za nim stróż do drzwi, jęcząc już tylko, ale chłopak kluczów ani myślał oddawać. Popchnął go od siebie, odwrócił twarzą do garnka, skoczył do drzwi i za sobą je zatrzasnął, a skobel założył i kijkiem go umocował.
Wewnątrz dobijał się Koliba, ale z cicha i ostrożnie, bo się snadź obawiał czegoś. Chłopak tymczasem śmiejąc się zbiegł ku drzwiom więziennym, klucza do zamku dobrał, otworzył, dostał się do wnętrza i zamknął je za sobą. Stojąc na wschodku, dobył z zanadrza stoczka, krzesiwa i siarkowanej hubki. Rozniecił płomyk, stoczek zapalił i z nim zszedł na dół wschodami. Spieszno mu było, przeskakiwał po dwa wschody. Przesunął się żywo korytarzem patrząc po drzwiach, dopóki na nich nie zobaczył kredą zrobionego znaku. Począł kluczów dobierać. Był ich pęk duży i nieprędko mu się udało znaleźć ten, który otwierał. Na ostatek zamek uległ i Wątróbka był w podziemiu, ciekawie się rozpatrując. Stoczek podniósł do góry.
Damazy leżał na wpół wsparty o ścianę, w tym stanie półsennym, w jakim go znalazł Marcjan. Usta miał otwarte, oczy osłupiałe. Twarz pokrwawiona strasznie wyglądała — bladość jej zaschła krew prawie trupią czyniła.
Zobaczywszy Wątróbkę, przebudzony, poruszył się nieco i oczy znowu przymknął. Światło raziło je, po długim nawyknieniu do ciemności.
Wątróbka szedł tu przygotowany, bo z kieszeni dobywać zaczął żywo flaszeczki i długie płócienne szmaty. W dzbanie z boku stała woda. Nie pytając Damazego śpiesznie ukląkł przy nim i ostrożnie ujął go za głowę.
Butrym mruczeć począł.
— Daj mi pokój.
Nie usłuchał tego Wątróbka i gałganem w wodzie zmoczonym obmywać go począł. Nie opierał się temu Damazy. Chłopak dosyć zręcznie opatrywał mu głowę, obwiązał ją, przyłożywszy mokry kawał płótna do niej. Z drugiej flaszki potem w usta zaczął mu coś wlewać powoli. Butrym zakrztusił się, odepchnął rękę, lecz wnet jak obezwładniony dał z sobą czynić, co chciał Wątróbka.
Wkrótce po napojeniu tym Damazy odetchnął silniej, rozruszył się i powieki jego podniosły się ukazując oczy, w których życie jakieś połyskiwało. Zdziwiony, przypatrywał się Wątróbce, nie wierzyć się zdając własnemu wzrokowi.
Chłopak-samarytanin z dzieła swojego zdawał się być rad bardzo, uśmiechał się. Widząc, że Damazy nie opierał się, podniósł z niego poszarpane odzienie, szukając ran, którymi był okryty. Wszystkie one prawie, niezbyt będąc głębokie, poprzysychały same, na piersiach i ramieniu tylko dwie głębsze się zaogniły, które Wątróbka obmywał zwolna i kawałkami płótna pozakładał. Okrył potem opończą podartą Damazego i na klęczkach przed nim odezwał się:
— Lepiej ci?
— Lepiej. — Wyciągnął rękę drżącą, schwycił dłoń Wątróbki i ścisnął. Chłopak dobył sporą bułkę z kieszeni, rozkrojoną i napełnioną mięsem, gwałtem niemal wsuwając ją w rękę Butrymowi. Z drugiej dostał flaszkę i pokazawszy mu ją — położył przy nim.
Na ostatek, pomyślawszy chwilę, rozwinął stoczek, uciął go kawałek dla siebie do powrotu, a resztę, razem ze skałką, krzesiwem i hubką, oddał Butrymowi, który powoli do życia wracał i przyjmował to, wejrzeniem dziękując mu.
Wątróbka śmiał się, uradowany, położył palec na ustach, obejrzał się wkoło i rzekł:
— Jeśli się uda — przyjdę!
Kiwnął głową i nie czekając podziękowania pośpieszył z powrotem.
Koliba, zamknięty w swej izbie, kołatał ciągle, klnąc na czym świat stał, dobijał się tak, że stróż przechodzący posłyszał, zobaczył drzwi na skobel zamknięte, otworzył je nie mogąc pojąć, kto się ośmielił tak zażartować ze strasznego Koliby. Zamiast podziękowania dostał od niego w kark i został precz wypchnięty. Klucznik wściekły stał u drzwi tych, którymi Wątróbka wszedł do podziemia, czekał i pięść zaciskał, aż paznokcie mu się w ciało wbijały.
Stałby był tak aż do powrotu chłopca, gdyby w górze nad sobą nie posłyszał chodu. Ktoś do jego izby zaglądał. Musiał się ruszyć, aby zobaczyć, czego od niego chciano.
W progu stała, w brudnym tołubku i chustce na głowie, Szurska.
Zobaczywszy ją Koliba spuścił głowę, spokorniał i zbliżył się witając. Małomówna stara dała mu znak, aby wziął klucze.
Musiała do tego mieć jakieś prawo, bo Koliba się nie sprzeciwiał, nie drożył, ramionami tylko zżymnął i zamruczał: — Teraz nie.
Starucha obojętnie mu się przyglądała i jakby nie rozumiała, powtórzyła:
— Klucze.
Koliba zakrwawione swe białka i oczy przygasłe zwrócił na nią. Rozstawił ręce i pokazał, że w nich nie ma nic.
Szurska nogą tupnęła.
— Gdzie?
Tłumaczenie było tak upokarzające dla Koliby, że wolał się na gniew jej narazić. Powtórnie ręce próżne jej pokazał: — No! nie ma!
Było to tak niezrozumiałym dla starej, że stanęła patrząc na Kolibę i czekając, aby jej to objaśnił, gdy poza nimi dał się słyszeć chrzęst otwieranego zamku, potem skrzypnięcie drzwiami. Koliba odwrócił się drżący, gdy wtem przypadł Wątróbka pęk kluczów w ręku trzymając i po głowie nimi uderzywszy Kolibę cisnął mu je na ręce, które je drapieżnie pochwyciły.
Zobaczywszy Szurską, z udaną galanterią jej się pokłonił.
— Czołem pani starościnie dobrodziejce — zawołał śmiejąc się. — Cóż pani tu w tej dziurze porabia? Ja chodziłem na nietoperze polować, ale mi się nie udało. Już poczuły nadchodzącą wiosnę i co dawniej, bywało, wiszące je znajdowałem jak sakwy na ścianach, teraz ani jednego.
Szurskiej ten ton błaznującego chłopaka nie był do smaku.
— Dałbyś pokój! — zamruczała.
Wątróbka ją i Kolibę jednym wejrzeniem objąwszy, uśmiechnął się.
— Jeżeli pani starościnie przerwałem miłą schadzkę z tym zachwycającym młodzieńcem (wskazał na strasznego Kolibę), boleję mocno. Stało się to bez premedytacji, klnę się.
— Błazen! — wyjąknęła Szurska.
— O schadzce — że nikomu nie powiem, za to ręczę moim nieszlacheckim słowem. Takie daję, jakie mam, starościna daruje.
Podniósł czapeczkę.
— Mam precz iść? — spytał śmiejąc się.
— Idź do...
— Do? — spytał Wątróbka — niech pani starościna rozkaże, dokąd! Spełnię jej ordynans.
Szurska z najwyższą niecierpliwością wyciągnęła ręce i zamiast odpowiedzi, precz go popchnęła.
— Idź do diabła!
— Ścielę się pod stopy starościny — odparł Wątróbka. — Zaniosę mu ukłony od niej.
I śmiejąc się a poświstując, wyskoczył w dziedziniec.
Pozbywszy się go, Szurska wskazała Kolibie, aby szedł z nią do więzienia.
Stary nie mógł się oprzeć temu, bo natychmiast latarkę zabrawszy zwrócił się ku lochom. Nie po raz pierwszy Szurska tu być musiała i szła tak, jakby była obznajmiona dobrze. Spoglądała po drzwiach, słuchała głosów, które spoza nich wychodziły, nie dając żadnej oznaki zdziwienia ani współczucia.
Na pół drogi Koliba odwrócił się pytając oczyma: dokąd chciała? Pokazała mu ciemny korytarz. Sam on już, nie pytając, gdy przyszli do drzwi więzienia, w którym siedział Damazy, począł je otwierać.
Stara pod tołubkiem, tak samo jak Wątróbka, niosła różne węzełki.
Wchodząc do lochu znaleźli Damazego, który posłyszał był chód i otwieranie, leżącego i okrytego z głową. Wszystko, co mu Wątróbka przyniósł, pochowane było pod słomę i odzież. Nie miał nawet ochoty podnieść się i spojrzeć na stróża, aż Szurska, przysiadłszy przy nim, odsłoniła kaptur poszarpany, którym miał głowę pokrytą, i zobaczywszy ją obwiązaną mruczeć coś zaczęła.
Głos ten i dotknięcie ręki przymusiło Damazego zwrócić głowę i obejrzeć się. Poznał starą Szurską, która kiwnęła nań i palec położyła na ustach. Półsłowami mówiąc tylko do niego, zażądała, aby się podniósł.
Koliba, latarkę zostawiwszy na przymurku, sam siadł na wschodkach. Szurska szybko zaczęła odwijać szmaty, które pokładł był Wątróbka, powąchała je, zalała czymś innym z dobytej flaszeczki i przyłożyła na nowo.
Z obojętnością znękanego człowieka, który daje z sobą robić, co kto chce, poddał się Damazy nowemu ran opatrzeniu. Szybko i dosyć zręcznie dopełniła tego stara. Położyła przy nim w papier zawinięte jadło jakieś, przyniesione z sobą, coś mu szepnęła bardzo cicho do ucha, popatrzyła na niego — i wróciła do Koliby, który z rezygnacją jakąś był jej posłusznym.
Po dniach pozbawionych nadziei — od chwili gdy Marcjan wdarł się do niego, niemal siłą poczynało wracać Damazemu życie jakieś i choć słaby promyk ufności w przyszłość.
W początkach zwątpił był zupełnie o sobie, znając zajadłość Wolskiego, czekał już tylko śmierci, a chcąc ją przyśpieszyć, głodem się morzył; teraz chciał żyć, choć męcząc się i myśląc, że się jakim cudem wyzwolić może.
Nie rozumiał on wcale, co tu mogło przygnać Wątróbkę, oprócz chętki uczynienia na przekorę Wolskiemu; mniej jeszcze miłosierdzie Szurskiej nad sobą mógł wytłumaczyć, bo ona nie miała żadnego powodu litowania się nad nim. Domyślał się w tym chyba starania brata i przekupienia kobiety ze skąpstwa znanej.
Gdy mu przyniesiony napój i pokarm trochę sił przywróciły i senność przeszła, poczuł większy ból w ranach opatrzonych, lecz ten mu najmniej dolegał; myślał, czy brat może w jaki sposób ułatwić mu ucieczkę lub wyrobić uwolnienie.
Pierwsze było prawie niepodobnym, drugie zupełnie niemożliwym. Za życia chorążego, oprócz Sępika, którego Wolski puścił na czas tylko, chcąc się nim posłużyć, nie było przykładu, by kogo z lochów puszczono. Wiedzieli wszyscy o takich, co tu gnili od lat dwudziestu.
Nie przyszło nawet na myśl Damazemu, by chorąży mógł umrzeć, lecz — jakaś nadzieja nie oznaczona, nie wytłumaczona, wstąpiła w serce. Byli ludzie, co o nim wiedzieli, co się nim opiekowali.
Ciekaw był, czy Wątróbka przyjdzie znowu, czy Szurska powróci.
Sił trochę odzyskawszy, jednakże daleko więcej cierpiał niż wprzódy. Gdy go tu rzucono poranionego, po znacznym krwi upływie, padł osłabiony, zrozpaczony i morząc się głodem zwolna przeszedł w stan gorączkowego marzenia i senności. Sny zrazu burzliwe i niespokojne, w miarę jak siły tracił, stawały się coraz mniej wyraźnymi, mglistymi, czucie zastygało. Zdawało mu się, że nieznacznie z tych marzeń sennych przejdzie w wieczny sen śmierci.
Niekiedy dziecięcy nałóg na myśl, na usta przywodził mu modlitwę, szeptał ją, urywała mu się, rozpoczynał na nowo — usypiał. We snach widział Faustysię małym dziewczęciem, z kosami długimi na ramionach, chodzącą boso po podwórku i uśmiechającą mu się, potem starego króla z Lunewilu, siedzącego przy kominie z długą fajką i łagodnie uśmiechającego mu się; widział przyjaciół, brata i jakichś złych zbójów, którzy go dusili za gardło.
W snach gorączkowych plącze się wszystko przeżyte, a najczęściej to, co najdawniejsze, co zapomniane i pogrzebione. Te lata młodości na nowo prześnił był Damazy i teraz rozbudzone wspomnienia ich przychodziły mu żywsze. Sam przed sobą spowiadał się ze wszystkich lat, szczęśliwych i czarnych.
Chciał znowu żyć, nie tyle może dla nadziei szczęścia, ile dla pomsty nad wrogami. Niechrześcijańskie to uczucie, najtrudniejsze do wyrwania z serca ludzkiego, tkwiło w nim dziwnie obok modlitwy.
Izba więzienna, którą teraz, zapaliwszy stoczek na chwilę, mógł po raz pierwszy obejrzeć lepiej, nie miała światła i okna. W górze ciemna szyja zakratowana wychodziła gdzieś, złamana tak, aby się nią żaden promień nie wcisnął, i wiała czasem chłodnym powietrzem.
Ściany ceglane, których barwę zieleń pleśni zmieniła, całe były mokre i jakby przesiąkłe wodą. Gdzieniegdzie połyskiwała ona na zrębach. Z daleka, w drugim rogu izby, przy ścianie postrzegł Damazy, przerażony — zwisły łańcuch zardzewiały, którego końce leżały na ziemi, a tuż pod nimi bielały rozrzucone kości. Pomiędzy nimi, przyglądając się pilniej, rozpoznał czaszkę ludzką wywróconą, której kość od wilgoci już popękała.
Kilka żeber i piszczeli sterczało z kupy jakiegoś śmiecia i zgnilizny. Damazy przeżegnał się i za tego męczennika odmówił Anioł Pański.
Dawne te jakieś dzieje, zapomniane, wypisane były tymi szczątkami człowieka, któremu nawet nie dano pogrzebu.
Damazy, nierychło ośmieliwszy się, po odmówieniu modlitwy spróbował podnieść się na nogi. Zdawało mu się, że obowiązkiem jego było te obnażone kości zagrzebać i ziemią przyrzucić. Grabarski ten obowiązek dlatego chciał spełnić, że mu widok czaszki i resztek nie dogniłych przykre sprawiał wrażenie.
Postawiwszy stoczek na przymurku Butrym zbliżył się ku miejscu, w którym łańcuch był zwieszony. Oprócz czaszki i twardszych kości piszczeli, żeber, porozrzucanych jak rozerwany różaniec kręgów pacierzowych — nic tu już nie pozostało, a resztki kości wilgoć już tak przejadła, że się w rękach rozsypywały. Ziemia w tym miejscu miękka dała się podnieść rękami; Butrym rozgarnął ją, wykopał dołek i z pobożnym uczuciem począł składać w nim wszystko, co jeszcze na powierzchni leżało.
Na jednej z maleńkich kości coś mu zabłysło. Była to złota obrączka. Nieboszczyk za pogrzeb mu płacił. Na szerokiej obwódce stały dawnym pismem wyryte wyrazy:
Serce moje i twoje
Połącz, Boże, oboje.
i rok 1590.
Stare dzieje! — Serca te rozdzieliła niewola i śmierć, a z dwóch nieznanych żywotów została martwa obrączka, trwalsza niż życie.
Z uczuciem takim, jakby mu historia tych kajdan i męczeństwa była znaną, Butrym na palec włożył pierścień ów ślubny.
Miałoż to znaczyć ślub ze śmiercią czy przepowiednią być życia, które serca połączy?
Pogrzebłszy kości Damazy wrócił na swój barłóg i zabrał się do spoczynku. Nie było tu dla niego ani dnia, ani nocy. Nawet przyjście Koliby nic nie oznaczało, gdyż klucznik, przyniósłszy dzban wody i kawał suchego, zapleśniałego chleba, czasem się po dwa dni nie zjawiał, czasem dwa razy na dzień zaglądał.
Głosy z zewnątrz nie dochodziły prawie i dzwonów kościelnych nie mógł nawet dosłyszeć. Niekiedy, gdy w dziedzińcu brukowanym ciężkie wozy blisko przechodziły, zdawała się drżeć ziemia.
Wśród ciemności słyszał nocą tylko szmery jakichś istot niewidzialnych, które z nim dzieliły więzienie, ale nie widział ich. Owady śliskie jakieś i zimne znajdował przylgłe do ciała, gdy się budził, i zrzucał je z obrzydzeniem. Lecz co by innego człowieka zabić mogło, silnej tej naturze, nawykłej do trudu, gdy raz pragnienie życia się rozbudziło, służyło tylko do krzepienia go, do wyprowadzenia ze zdrętwiałości i uśpienia.
Nazajutrz nie zjawił się Koliba, nie przyszedł nikt, nic nie przerwało milczenia głuchego tego grobu. Na chwilę Butrym zapalił stoczek, aby poszukać pokarmu, który wygłodzonemu zdał się dziwnie smacznym. Siły wracały. Rany mniej bolały dnia tego. Myśl w głowie chodziła rzeźwiej. Ludzie o nim wiedzieli, brat pracował dla niego, na ostatek Bóg, gdyby go nie chciał ocalić, czyżby mu nie dał w pierwszych dniach zakończyć mizernego żywota?
Trzeciego dnia otworzyły się drzwi, wszedł Koliba, dzban świeżej wody niósł, chleb pod pachą i miskę postawił przy nim, w której ciepła strawa była.
Nie odezwał się stojąc nad nim, gdy jadł, a na „Bóg zapłać“ nie odpowiedziawszy ani mruknięciem, zawrócił się i drzwi zamknął za sobą.
Wróciły ciemności i milczenie.
Dnia 4 maja, wedle zwyczaju, uroczyście obchodzić miano św. Floriana — imieniny księcia chorążego. Kto tylko chciał na łaskę jego zasłużyć lub się w niej utrzymać, dnia tego submitować się musiał.
W wigilię już miasteczko i zamek nadzwyczaj były ożywione. Książę chorąży starzał i chorzał, mówiono o testamencie — a rzeczą jest dowiedzioną, że najwięcej ludzie dworują młodym pannom a starym, bezdzietnym, u grobu stojącym bogaczom. Zjazd też w tym roku obiecywał się nadzwyczaj liczny. Nie mówiąc o tym, że z Zawieprzyc pan wojewoda czernihowski, teść księcia chorążego, przyjechać musiał, bo dotąd losu przyszłego córki nie mógł zapewnić; księżna krajczyna, uczony książę Udalryk, Sapieha jeden, Massalski, obywateli z Brzeskiego mnóstwo dążyło do Białej.
Obiecywano, iż hetman wyśle z gratulacją syna, księcia Karola, miecznika litewskiego, lecz pono miecznik wolał polować z przyjacioły i wymówił się od podróży, która mu groziła urzędową, obowiązującą nudną powagą.
Szambelan Kaszyc bawił już od dni kilku; książę się dowiadywał i spodziewał Matusewicza; drobnej szlachty nie liczono.
Imieniny obchodziły się solennie, z nabożeństwem uroczystym u fary i we wszystkich kościołach, z biciem z dział i moździerzy czasu obiadu i wiwatów, z powinszowaniami duchowieństwa, na którego czele stał proboszcz bialski i słucki, biskup Ptolemaidy ks. Riokur, z mowami i podarkami nawet, które, jako tak możnemu panu, ofiarowywano w osobliwościach rzadkich a tylko rzadkością swą kosztownych.
Na zamku też stosowne czyniono przygotowania dla przyjęcia choćby najliczniejszej frekwencji gości wszelkiego stanu i stopnia.
Dla najdostojniejszych stół w paradnej sali, dla średniego stanu — marszałkowski, przy którym szlacheccy dworzanie panów zasiadali, dla służby na ostatek i czeladzi stoły i beczki musiały być obmyślane.
Zbytnich wydatków nie lubił książę, lecz gdy miał wystąpić jako Radziwiłł w oczach świata, nie skąpił niczego, pro honore domus.
Pomimo tych przygotowań wesołych i widocznych już dowodów czci powszechnej, jaką księcia otaczano, bo się go wszyscy lękali, mimo że nic jawnie zasmucać nie było powinno chorążego, księżna krajczyna, przybywszy tu pierwsza, postrzegła (na kilka dni przed 4 maja), że i książę chorąży, i sama księżna, i otoczenie ich najbliższe wcale do wesołości nastrojeni nie byli.
Książę wyglądał niedobrze, blado, chodził z ciężkością, często usta zaciskał, jakby go co bolało, i niezmiernie drażliwy był a gniewny.
Przy obcych usiłował twarz rozjaśniać, nawet próbował się uśmiechać, lecz wysiłek ten, ciężki, natychmiast wniwecz się obracał, czoło chmurzyło się, myśl odlatywała gdzieś; nie słyszał, co mówiono doń, i odpowiadał niestosownie.
Dubiski doktor na zapytania księżnej i wojewody czernihowskiego dawał zaspokajające odpowiedzi, zawsze jednakie: — Unikać emocji, nie poruszać się, strzec wszelkiej alteracji.
Przepisy były doskonałe, lecz wykonanie ich nadzwyczaj trudne, gdyż jak raz jadąc do Zawieprzyc w swaty z panem Sadowskim, któremu chciał siostrę żony dać, chorąży nagle na popasie zniechęcił się do niego, dlatego że za długo pas zawiązywał — tak i teraz ledwie nie przelatująca mucha w gniew go mogła wprawić. Cóż dopiero ludzie?
Gdy był w takim usposobieniu, upatrywał do nich różne rzeczy. Jeden się nie kłaniał jak należało, drugi patrzał koso, trzeci nie odpowiadał jasno, a niektórym buty śmierdziały.
Pomiędzy przybywającymi najgłówniejszym przedmiotem rozmów i zajęcia było: A zrobił książę testament czy nie?
Zamykał się ciągle z ks. Riokurem, a wychodząc biskup miewał palce atramentem powalane...
Zdawało się więc, że chyba nad testamentem pracowali. Drudzy utrzymywali, że testament bez Matusewicza się obejść nie mógł, a ten tak bywał tymi czasy zajęty, iż do Białej nie zajeżdżał. Przebąkiwano też, iż się zraził do chorążego, który obiecywał dużo, a nie dawał nic, czego Matusewicz nie lubił.
W Nieświeżu zagadka testamentu nie schodziła ze stołu i książę z listem gratulacyjnym wysłał Ponikwickiego, aby tam w miejscu wywąchał prawdę.
Tymczasem w Białej nawet nikt niczego pewnym nie był.
Jeden Wolski, który ostatnimi czasy jeszcze w łaskach urósł i wielką miał konfidencję z księciem, zapewniał rześko, iż testamentu nie było i nie będzie. Ale znano pana łowczego, iż mu wierzyć nie było można, bo mówił, co mu było potrzeba, i gotów był przysięgać, a jutro z własnej wyśmiewać się przysięgi i z dudków, co w nią wierzyli.
Ks. Riokur, polityk wielki, nie miał tego zwyczaju, aby się komu zwierzał. Usta miał zamknięte, uśmiech na nich dla wszystkich — i dyskrecję. Stworzony do obcowania z panami, wiedział, że milczenie tu dobrze płaci.
Wnosząc z fizjonomii księżny chorążyny, która w sprawie tej testamentowej najmocniej była interesowaną spodziewając się dożywocia i zapisów, można było sądzić, iż Wolski miał słuszność, bo księżna chodziła, ile razy się nie wysilała na spokojne oblicze, zafrasowana bardzo i posępna.
Nadszedł oczekiwany dzień św. Floriana, niby to majowy, niezbyt chłodny, z rana zagrażający deszczykiem. Na pogodę nikt nie zważał i wszyscy się postroili letnio, w najparadniejsze suknie, do atłasów i aksamitów.
W Białej było tak jakby najuroczystsze święto; od rana bito we dzwony i wszędzie do nich w pomoc musiano wezwać młodzież, która z taką przyjemnością na sznurach się wiesza i kołysze z nimi.
U fary celebrować miał ks. biskup Ptolemaidy, a kazanie szczególną zwracało ciekawość wszystkich, gdyż miał je wygłosić znany z wielkiej pobożności i wymowy sławny dominikanin, ks. Obłoczymski z Nowogródka, który w przejeździe stamtąd do Lublina, na parę dni wprzódy znalazł się w Białej, a tu go uproszono, że na św. Floriana pozostał.
Ks. Obłoczymski był u Radziwiłłów persona grata, nie tylko jako świątobliwy zakonnik, ale i jako wielki kaznodzieja.
Był to człowiek wcale niepospolity, gdyż w życiu powszednim nie okazywał się, czym był, przedstawiał się skromnym, cichym, łagodnym, a spełniając swe obowiązki kapłańskie, stawał się natchnionym i taką mocą obdarzonym, że mu wszystko ulegało.
Ks. biskup Riokur przyjął go na probostwie z wielkim poszanowaniem, ugoszczono go na zamku; przy sumie powiedział kazanie, ale szczęście to było, że książę chorąży, który z rana tylko był na mszy świętej w kaplicy zamkowej, a u fary się nie znajdował — nie słyszał kaznodziei. Mówił on bowiem o wielkościach ziemskich, o ludziach, co nimi są przyobleczeni, o sile i bogactwie a używaniu ich po ludzku i po bożemu — w sposób tak bezwzględny, tak ostry, iż się zdawało, jakby miał na myśli tych, co ich nadużywali.
Nie było to we zwyczaju w Białej, gdzie i z kazalnicy kadzono potentatowi a wysławiano go. Zaś ks. Obłoczymski o solenizancie dnia tego nie wspomniał, co ks. biskupa wielce zgorszyło. Kazanie pomimo to uczyniło wrażenie wielkie.
Po nabożeństwie napełniły się sale zamkowe gośćmi, nieustannie przybywającymi. Nigdy ich może tylu na św. Floriana się nie stawiło.
Świetnie wyglądało towarzystwo: dygnitarze i możni, z wojewodą czernihowskim na czele, postrojeni przepysznie; damy, z księżną chorążyną i krajczyną — w sukniach jasnych, w brylantach i koronkach, we fryzach i robronach — jak wieniec kwiatów zdobiły salę.
Sam książę chorąży, acz zmęczony i cierpiący widocznie, musiał się przyodziać strojno i miał na sobie żupan atłasowy karmazynowy, pas perski, kontusz aksamitny oliwkowy z guzami brylantowymi, a karabelę znaną jako jedyną w skarbcu, której sama obsada, pochwa i rękojeść, złoto i drogie kamienie, na trzy tysiące dukatów były szacowane.
Buty chorąży musiał też wdziać do barwy kontusza, lecz zawczasu wiedziano, że safianowych nie zniesie, choćby sznurowanych: zrobiono mu atłasowe, które na zbrzękłych nogach dziwnie wyglądały. I barwa też żupana jeszcze wybitniej bladość cery i żółtość jej wykazywała. Trzymał się chorąży, o ile mógł, prosto i wyniosło, lecz gdy na chwilę się zapomniał, wnet się garbił i głowa mu opadała. Cierpiał widocznie.
Ale też i nie dziw było, bo go od wieczora dnia poprzedzającego gratulacjami zamęczano. Przychodzili słudzy, oficjaliści, duchowieństwo; nauczyciele przyprowadzali młodzież szkolną, która wyuczone na pamięć powinszowania recytowała, a książę wszystkiego tego słuchać musiał.
Z rana już Wolskiemu powiedział chorąży, iż rad by, aby ten dzień się jak najrychlej skończył.
Ponieważ po nabożeństwie objawił gospodarz życzenie przyjęcia na osobności ks. Obłoczymskiego i siedział z nim w gabinecie jakie pół godziny, ludziom się zdawało, że i ta rozmowa niemało go znużyła i do nachmurzenia się przyczyniła. Około południa niebo się wypogodziło, ociepliło powietrze i uroczystość przez to zamkowa na świetności zyskała. Słońce złociło te oryginalne postaci, stroje, twarze zarumienione i oczy błyszczące.
Solenizant tylko nie dał się rozweselić. Stał on w kółku swych dobrych przyjaciół i znajomych, dworujących mu i ad multos annos życzących panowania.
Szambelan Kaszyc musiał dnia tego zastępować i Matusewicza, który mimo obietnicy absentował się, co mu książę miał za złe. Pytał o niego ciągle.
Od rana stoły zimnymi przekąskami obładowane stały; ku południowi zasiedli wszyscy do uczty około cukrowych i migdałowych piramid ogromnych, na których orły i trąby, mitry książęce, cyfry i wiwaty przez cukierników ulepione wspaniale się prezentowały.
Biesiada ta przeciągnęła się bardzo długo, gdyż i półmisków była moc wielka, i kielichy pomiędzy nimi krążyły. Toast za zdrowie solenizanta wniósł ks. biskup przy dość długim przemówieniu; potem z dział i moździerzy salwę dano.
Chociaż Dubiski, we wszystkim doradzający umiarkowanie, zawczasu ostrzegał księcia, aby wina nie pił dużo, gdy do toastów podano butelki, które w piwnicy nosiły nazwanie „Sierotki“, bo jakoby z czasów księcia tego pochodzić miały, rozeszła się taka woń ambrozyjska od nich, a księciu tak to wino smakowało, że sobie kazał butelkę jego, dla siebie partykularnie destynowaną, postawić.
I tak mu jakoś po pierwszych kieliszkach zrobiło się dobrze, rozjaśniło w głowie, sił przybyło, nogi nawet niby odżyły, iż począł nalewać trzęsącą się ręką i ani się opatrzył, jak ową buteleczkę wysuszył, wołając o drugą. Prawda, że butelki staroświeckie, pękate, były małego wzrostu.
Chciała księżna zaprotestować, lecz chorąży się zmarszczył i kwaśno odparł: — Kiedy mi służy!
Nie podobna już się było opanować, gdy humor też dowiódł, że wino służyło, bo chorąży, lekkiego dostawszy rumieńca, śmiać się i podżartowywać zaczął.
Dubiski, który był w intencji protestowania, za krzesłem się zjawił. Nim się odezwał, książę mu nakazujący dał znak, aby na miejsce powracał.
Imieniny mają prawa swoje.
Wnoszący toasty dopuszczali się konceptów osobliwych, igrając z tą wodą, z którą św. Florian miał gdzie indziej do czynienia, tu, jak w Kanie Galilejskiej, na wino zmienioną.
Książę nawet z tych wytwornych popisów retorycznych uśmiechał się i mówił z cicha: — Łebak, mosanie!
Przy głównym stole wszakże, przez respekt dla księcia, dla dam, nie dopuszczano się zbyt rażących wybryków, ale z innych sal chwilami dochodziły tu takie wesołości wybuchy, że się niemal trzęsły mury zamkowe.
Nie było tam „Sierotki“, ale węgierski barszczyk cienki, który jak najlepiej smakował i głowy należycie zawracał.
Gdy już dobrze nad wieczór od stołów wstawać poczęto, można było powiedzieć, że z wyjątkiem kobiet i kilku duchownych nikogo nie było, co by zupełną przytomność zachował; szumiało w głowach wszystkim w najprzyjemniejszy sposób. Sam chorąży był zmieniony, twarz miał różową całą, tak że i łysina nabrała tej barwy; wąsa pokręcał, brał się w boki i nogami raźno tupał, bo na gankach muzyka przygrywała.
Jednakże gdy przyszło od stołu wstawać, rozumnie się znalazł teść, wojewoda czernihowski, który rękę mu podał, bo była potrzebna.
Chorąży szepnął mu, iż do gabinetu swego rad by na chwilę, co było naturalnym, bo zwykle po obiedzie odpoczywał, a dnia tego więcej niż kiedy odpoczynku potrzebował.
Wysunęli się więc do gabinetu, gdzie książę w krześle swym siadł i rozparłszy się, zaraz powieki przymknął, a pan wojewoda czernihowski na palcach do sali się wysunął.
Sen to jednak był nie szczery, ale dla pozbycia się teścia udany, bo po wyjściu jego książę zawołał na hajduka, który nigdy z przedpokoju się nie oddalał.
Ten gdy przyszedł, chorąży palec położywszy na ustach pokazał mu, że chce wstać, i coś szepnął na ucho.
Hajduk zdziwioną zrobił minę — lecz musiał słuchać.
Sparty na jego ręku, z pośpiechem niezwyczajnym, nogami poruszając jakoś bardzo zamaszyście, zadyszany nieco, powlókł się książę znanymi korytarzami do mieszkania Zaborskich.
Od niejakiego czasu bowiem razem z chorobą miłość jego dla „perełki“ rosła, choć ta źle ją płaciła. Chorąży dnia prawie teraz nie opuścił, aby u niej nie był. Stawał się coraz pieszczotami swoimi dokuczliwszym. Gdy u drzwi stanęli, hajduk spróbował je roztworzyć — ale mieszkanie było zamknięte. Kazał się książę dobijać, szturmować: nic to nie pomogło, gdyż nikogo tam nie było, i chorąży postawszy u progu, gniewny niezmiernie, musiał odejść na powrót do gabinetu, nakazując hajdukowi, aby Zaborskie odszukał mu natychmiast i zapowiedział im, iż wieczorem do nich przybędzie.
Odwrót z tej wycieczki szedł już daleko mniej raźnie, z głową spuszczoną, a do krzesła się dobiwszy, książę nakrył się chustką od much i mrucząc coś wnet drzemać zaczął. Wzdychał ciężko.
Oprócz tego, iż przykro mu było nie widzieć „perełki“, namiętna zazdrość go dręczyła. Posądzał wszystkich — dąsał się jak dziecię.
Wino jednak miało ten błogosławiony skutek, że sen sprowadziło, chociaż niespokojny. Rzucał się książę, wyrywały mu się wyrazy, ręce składały w pięści, tupały nogi, całe ciało drgało; aż wreszcie twardy sen z chrapaniem i świstem zakończył ten epizod.
Trwał on tak długo, że w salach już seciny świec gorzały, a na dworze ściemniło się zupełnie, gdy chorąży na ostatek przebudził się, z głową jako ołów ciążącą, z niesmakiem w ustach, osłabły.
Bądź co bądź potrzeba było wyjść do gości, a że zwykł się był na wszystko kurować rumiankiem, zawołał książę hajduka i kazał go sobie podać. Na ten raz panaceum to nie posłużyło: niesmak się zwiększył, przywołano Dubiskiego, który limoniadę radził i zaraz ją przyprawił.
Po tej zrobiło się księciu lepiej.
— Ale niechże książę pan przy wieczerzy da pokój winu! — rzekł Dubiski.
Oburzył się chorąży.
— Daj ty mi pokój — zawołał — doświadczona rzecz, klin klinem... To mi doktor!
Na sali muzyka grała, towarzystwo było bardzo ożywione; książę zajął swe miejsce, a gromadka wiernych otoczyła go zaraz.
Łudziło wszystkich, iż twarz miał ciągle rumianą. Niebawem, według zwyczaju, który próżnować nie dozwalał, stoły znowu zastawiać zaczęto do wieczerzy. Wino wypite przy obiedzie obudziło apetyty wilcze. Książę też znajdował, że posilić się było zdrowo. Niektórzy z gości jeszcze porannego nie wydychawszy traktamentu zasiedli do nowego.
Wieczerza wprawdzie co do liczby półmisków nie mogła się mierzyć z obiadem, ale pożywnością ich mu nie ustępowała. Wino obficie podawano, a książę, mimo mrugań i ostrzeżeń, kazał sobie przynieść jedną „Sierotkę“.
Pierwszy jej zaraz kieliszek poskutkował cudownie.
— Mówiłem — zamruczał chorąży — że to nie ma jak klin klinem, a doktorowie — co oni znają!
Wszyscy się godzili na to, że wino stare węgierskie jest najlepszym ze znanych lekarzy na wszystkie ludzkie dolegliwości.
I stało się, że znowu książę, jakby odmłodzony, wstał sparty na ręku Kaszyca, poszedł do krzesła; tu jeszcze dobrą chwilę z nim mówił o wakujących stanowiskach i tych, które zawakować mogły, z powodu że ich posiadacze niedługo żyć obiecywali; na ostatek, gdy się już świece dopalały, a na salach gości ubyło, czule dawszy dobranoc żonie i księżnie kraj czynie, książę poszedł do gabinetu.
Hajdukowi zaraz przykazał, aby już nikogo do niego nie dopuszczał, i nie przebierając się nawet, jak stał, w paradnym stroju kazał się prowadzić do Zaborskich.
Nie wątpił, że nań tam czekają.
W istocie paliły się świece na stole, obie kobiety poubierane siedziały: Zaborska smutna, a Faustysia jakby gniewna, oburzona i zbuntowana.
Zobaczywszy ją chorąży wprost na kanapę podążył, żądając, aby siadła przy nim, wyciągając ręce drżące, usta sposobiąc do pocałunków.
Dziewczę z wyrazem wstrętu, zmuszone przez matkę, zbliżyło się, spoglądając na starca z tak wyraźną pogardą i niechęcią, iż matka struchlała.
— Perełka ta! królowa! ha — począł mruczeć — a niełaskawa była, uciekła, a książę tu już raz był! Ty, jakaś!
Nie dała mu odpowiedzi.
— Ale bo cię miłuję bardzo — rzekł śmiejąc się — iżbym cię zjadł! Ty, jakaś!
— Mości książę, a mnie na płacz się dziś zbiera — wybuchnęła Faustysia.
— Czegóż to?
Matka trąciła córkę: — Zlituj się!
Faustyna umilkła, lecz twarz okazywała gniew i rozdrażnienie.
Chorąży patrzał na nią i poczynał się marszczyć.
— Choć na ten moment, gdy ja tu przybywam, należałoby się rozweselić — zamruczał.
— Tu? — odparła Faustysia śmiało — na tym zamku? Któż tu wesół być może, gdy pod nogami jego jęczą ludzie w kajdanach, niewinni. Książę nie masz litości!
Zwolna książę, jakby się ze snu przebudzał, począł się podnosić i oblicze jego, przed chwilą uśmiechnięte lubieżnie, wyraz dzikiego okrucieństwa przybierało.
— Ty, jakaś! — krzyknął — ty! niewdzięcznico, która śmiesz — mnie...
Głosu mu zabrakło, twarz różowa stała się czerwoną, karmazynową, siną — podniósł pięść i zmierzył oczyma nieustraszone, wyzywające go dziewczę, jakby je wzrokiem chciał zabić.
— Oszalała! — zabełkotał. — Mnie! Któż mnie śmieć może!
— Ludzie nie śmieją! O, nie! — zawołała Faustyna odsuwając się od niego — przyzwyczaili księcia do czołgania się i pochlebstw, ale jest Bóg, jest Bóg, a straszne są sądy Jego.
Matka, przerażona, usta jej ręką zacisnęła.
Chorąży, cały drgając jak w konwulsjach, podniósł się na nogi, krzyknął zmienionym głosem strasznym i runął jak kłoda wpół na ziemię, wpół na kanapę; oczy mu stanęły słupem.
Stuk, który w przedpokoju posłyszał stojący hajduk, sprowadził go tu. Zobaczywszy leżącego księcia i już na próżno usiłującego podnieść się lub głos wydać, przypadł do niego co prędzej, chcąc podnieść z ziemi. Jakkolwiek silny, podołać temu nie mógł — zawołał na wylękłą Zaborską, aby po ludzi pobiegła. Faustynka w pierwszej chwili uciekła do swojego pokoju.
Książę bełkotał coś, oczyma wodził dokoła, poruszał się, lecz zdawało się, iż mowę mu odjęło. Hajduk trzymał podniesioną głowę, która bezsilna opadała.
Trzech służących wbiegło na wołanie Zaborskiej; chwycili na ręce chorążego i co prędzej ponieśli do sypialni na łóżko.
Dubiski, który — jakby przeczuciem — nie rozbierał się był na dole, znalazł się natychmiast przy księciu. Ale z twarzy jego widać było, że nie miał tu już nic do czynienia.
— Po księdza! — szepnął cicho.
Służba rozbiegła się natychmiast po zamku, trwożąc, kogo spotkała po drodze. Dano znać chorążynie; dowiedział się wojewoda czernihowski; zbiegli się wszyscy: książę leżał bez mocy, jednym okiem poruszając tylko.
Ksiądz biskup Riokur, na wpół rozebrany, płaszczyk czarny narzuciwszy na ramiona stawił się także wprędce.
Spoglądano na Dubiskiego, który nie odchodził od łóżka i z powolnością lekarza, który mógł przewidzieć katastrofę — patrzał na nią obojętny.
Pytali go wszyscy.
— Momenta policzone! — rzekł — ratunku nie ma.
Ksiądz biskup tymczasem nie dającego przytomności znaku na śmierć dysponował.
Obawiając się zapewne, aby nagle objawiona wiadomość o niebezpieczeństwie, jakie groziło chorążemu, nie wznieciła niepokoju i bezładu, zamknięto drzwi, nakazano milczenie.
Po izbach na dole śmieli się jeszcze i pili parobcy i gawiedź zamkowa. Poruszenie na górze przeszło nie postrzeżone; tajemnica do czasu została zachowana.
Gdy się to działo, a Wolski z innymi pił i dokazywał u marszałkowskiego stołu, gdzie rej wodził i co chciał, sobie zuchwale pozwalał, napity już Wątróbka znalazł się nie wiadomo jakim sposobem na górnych korytarzach zamkowych. Prawdopodobnie podkradał się do fraucymeru księżny. W chwili gdy hajduk z pomocą ludzi przenosił już bezprzytomnego chorążego do sypialni, Wątróbka widział to, podkradł się bliżej, wsunął do przedpokoju i posłyszał nawet, gdy doktor mówił, że chwile są policzone.
Jak kula potoczył się na dół, wprost do izby, kędy łowczy dokazywał.
Stanął naprzeciwko niego, z początku mu w oczy patrzał drwiąco, potem przypadł do niego nagle i szepnął mu coś na ucho. Wolski wziąwszy to za głupi żart popchnął go całą siłą, tak że Wątróbka zatoczył się i mało nie upadł.
Coś jednak tknęło Wolskiego i poskoczył do chłopca.
— Łżesz, trutniu!
— Idź, zobacz — odparł śmiejąc się złośliwie Wątróbka — jego życie a twoje panowanie się skończyło.
Chociaż nie wierzył Wolski, wybiegł natychmiast i dostał się do przedpokoju. Na pierwszy rzut oka poznał, iż się tu coś niezwyczajnego stało. Służba stała milcząca i przerażona, drzwi sypialni były zamknięte. Wolski zbliżył się do nich, hajduk mu zastąpił drogę.
— Nie kazano puszczać nikogo.
— Mnie? — zawołał Wolski, gwałtem chwytając za klamkę. Sawery go odtrącił.
Wolski zbladł i zachwiał się na nogach. Wtem z sypialni wychodzący Dubiski drzwi uchylił; Wolski zobaczył w niej księżnę, wojewodę, Kaszyca i kilka osób. Napadł na doktora.
— Panie konsyliarzu — zawołał głosem drżącym — cóż to jest — puszczać mnie nie chcą? Mnie!
— Nie jesteś tam potrzebny — odparł doktor obojętnie, który z kubkiem wody powracał do pokoju chorego. Targnął go za rękaw zrozpaczony Wolski.
— Cóż? Nie żyje?
Doktor mu nie odpowiedział.
Wytrzeźwiony nagle, z twarzą bladą — Wolski stał widząc, jak dokoła ci, co wczoraj ze strachem mu się kłaniali i służyli nadskakując, wcale już nie zważali na niego. Był to dlań najpewniejszy znak, iż z księciem strasznego coś dziać się musiało. Wolskiemu tym konieczniej potrzeba się było dostać do łoża, zobaczyć, co się stało.
— Żyje czy umarł? — powtarzał sobie niespokojnie.
Ktoś tu już więc inny miał prawo rozporządzania się, gdy jego śmiano zatrzymywać u progu.
Mrowie przeszło po nim. Dokoła otoczony nieprzyjaciółmi samymi, mógł się spodziewać zemsty i sponiewierania.
Z sypialni żaden głos mogący być oznaką wypadku nie dawał się słyszeć wyraźniej. Zdawało mu się, że księżny płacz się odzywał chwilami, potem szept stłumiony, jakby modlitwa, i cisza przerażająca.
Ile razy, korzystając z zadumania hajduka, chciał się wśliznąć i zbliżyć do drzwi — odtrącano go od nich.
Wtem wyszedł wojewoda czernihowski, o którym wiedział dobrze Wolski, że go nie cierpiał; skłonił mu się jednak pokornie i spytał głosem drżącym:
— Jaśnie wielmożny panie, książę, mój Boże, czyżby już nie żył?
— Książę żyje — dumnie, pomijając go i nie chcąc się wdawać w rozmowę dłuższą, odparł wojewoda czernihowski.
Chciał Wolski spytać, co się stało, ale nie miał odwagi. Spróbował cicho zaczepić hajduka; ten odpowiedział mu sucho:
— Nic nie wiem.
Tymczasem faworytowi chorążego zależało na tym wiele, aby miał pewność życia lub śmierci. Ufał w to, że hetman, jeśli on mu pierwszy przywiezie wiadomość o śmierci brata i o tym, że on testamentu mu zrobić nie dał — będzie nań łaskawy i wynagrodzi.
To jedno uratować go mogło.
Lecz, uchowaj Boże, gdyby on się wybrał w tę drogę, a chorąży ożył i ozdrowiał? — naówczas bezpowrotnie był zgubionym.
Cały los jego od tego kroku zależał. Nie mógł więc ruszyć się stąd nie mając pewności.
Postanowił uparcie pozostać na miejscu, sparł się o ścianę, skulił i nic z oka nie spuszczał.
Na niego nikt już ani patrzył.
Znał Wolski obyczaj chorążego, że gdy chorym bywał, jęczał głośno, stękał, krzyczał i nigdy nie leżał spokojnie. Cisza w sypialni zdawała się śmierć zapowiadać, lecz dlaczegoby ją tajono? Wewnątrz dał się słyszeć stłumiony krzyk, głos księżny, a potem kroki ku drzwiom przeciwnym. Wyprowadzano ją więc? Na Wolskiego biły płomienie i przechodziły go dreszcze — dłużej już wytrzymać nie mógł tej niepewności. Wiedział, że sypialnia miała drzwi drugie do gabinetu, przy których zapewne nikogo nie było. Wysunął się więc na pokoje do sali, w której panowała już ciemność, przez nią dostał się do gabinetu, w którym jedna woskowa świeca w lichtarzu się dopalała. Drzwi nie były strzeżone. Śmiało do sypialni wtargnął tędy Wolski.
Była ona pełną osób, a około łóżka stali wszyscy tak ściśnięci, iż tego, co na nim leżał, dojrzeć nie można było. Na palcach przybliżył się Wolski, obawiając się, aby go nie dostrzeżono i precz nie odegnano. Uczynił się małym, rad był być niewidocznym.
Ksiądz biskup Riokur stał odmawiając modlitwę po cichu, krzyż trzymał w ręku.
U łoża księżna, której nie uprowadzono, jak się fałszywie domyślał Wolski, klęczała płacząc. Przy niej stał ojciec, z rękami na piersiach i głową zwisłą. Kaszyc, szambelan, nieco opodal stojący spoglądał na łoże. Na nim chorąży, na pół jeszcze ubrany, w rozpiętym pąsowym żupanie, który na nim potargano, na próżno zdjąć usiłując, leżał z głową na poduszkach wysoko umieszczoną, tak że podbródki tylko mógł dojrzeć Wolski z daleka. Z boku zaglądając dojrzał otwarte usta, oczy otwarte, osłupiałe, blade, bez ruchu. Lecz pierś się zdawała zwolna poruszać i drgać jeszcze. Ciało jak martwe nie zdradzało już życia.
Kiedy niekiedy zbliżał się Dubiski, brał zwisłą rękę pulsu macając. Milczenie, które cichy płacz księżny przerywał — panowało w pokoju.
Majowa noc krótka miała się ku końcowi, w oknach szarzało już dnia brzaskiem.
Wolski, który winien był wszystko temu umierającemu panu, nie miał ani łzy na powiece, ani żalu w sercu; myślał o sobie. Stał na rozstaju — zginąć mógł albo się ocalić.
Jeżeliby go kto do Nieświeża uprzedził, całe wrażenie, na które rachował, było stracone; a ktokolwiek bądź by tam stanął przed nim, każdy świadczyłby tam i instygował przeciwko niemu.
Nie miał nikogo za sobą.
To uczucie osamotnienia czyniło go z trwogi okrutnym. Dzień coraz jaśniejszy przerażał go.
Ktoś już mógł być w drodze — z doniesieniem.
Wtem doktor trzymający rękę upuścił ją i odwrócił się do księdza biskupa.
Ten ukląkł i szepnął:
— Anioł Pański...
Gdy zabrzmiało — „Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie“, Wolski cofnął się po cichu ku drzwiom, w obawie, aby go co nie wstrzymało, otworzył je ostrożnie, wyszedł do pokojów i coraz żywszym krokiem począł biec po wschodach.
W podwórzu błąkało się kilka osób. Obawiał się, aby go nie postrzeżono, i posunął się po chwili namysłu wprost ku stajniom.
Tu, po wczorajszych godach, spało jeszcze wszystko, ale Wolski też nie potrzebował nikogo. Sam pobiegł do najlepszych dwóch koni, którym tręzle na łeb drżącymi z pośpiechu rękami ponakładał. Na kołkach wisiała uprząż, tuż w wozowni stały bryczki, z których najmocniejszą wytoczył nie czyniąc hałasu. Szczęściem, o tej rannej godzinie nie spostrzegł go nikt.
W mgnieniu oka stały konie przy dyszlu. Ani odziewać się, ani zaopatrzyć na drogę czasu nie miał Wolski; chciał być pierwszym w Nieświeżu.
Dzień się robił wielki — chwila jeszcze, a zamek cały miał się poruszyć wiadomością o zgonie, dzwony kościołów miały uderzyć, posłańcy wybiec z doniesieniem.
Wolski już stał przy swej bryczce, gdy nadbiegł ktoś z zamku. Był to szambelan Kaszyc, który tak samo śpieszyć chciał do Warszawy, aby komu innemu pierwszy dał wiedzieć o starostwie, które zawakowało. Zobaczywszy Wolskiego zmieszał się nieco.
— Gdzie woźnice? — zawołał — ja natychmiast jechać muszę.
Wolski wcale mu nie odpowiedział; pilniejszym było dla niego daleko samemu śpieszyć z wiadomością.
Skoczył na bryczkę — i wśród ciszy poranka a śpiewu słowików zaturkotała ona po bruku podwórca, zahuczała w bramie, biegła już ulicą — i Wolski pierwszy wiózł żałobną wieść tam, gdzie ona jako radosna powitaną być miała.
Gdy opatrzono się szukać Wolskiego, aby księdzu biskupowi Ptolemaidy był pomocą do przygotowań pogrzebowych, nigdzie go nie było na zamku i nikt nie wiedział, dokąd się udał. Pary koni tylko i bryczki brakło w stajniach zamkowych.
Tam gdzie wola jednego człowieka panuje wszystkim, gdzie nikt nie śmie mieć własnej — gdy runie ta cegiełka, utrzymująca sklepienie, wali się ono i sypie gruzami. Tak w Białej po śmierci chorążego wszystko się rozprzęgło w jednej chwili. Każdy korzystał z tego bezkrólewia krótkiego, po którym wiedziano, a raczej domyślano się i przeczuwano, że rządy księcia hetmana „Rybeńko“ nastąpić miały.
Wojewoda czernihowski pierwszy wziął na stronę biskupa błagając go o wiadomość: czy testament, który jemu i żonie przyrzekł uczynić nieboszczyk, był spisany.
— Książę pracował nad nim — odparł biskup z westchnieniem — pisałem pod dyktą jego; papieru zapisaliśmy siła, lecz oczekiwał na Matusewicza, który miał temu nadać formę prawną. Koncepta są w biurkach zamknięte, ale testamentu nie ma.
Tak tedy biedna wdowa, którą wydano za starca w nadziei zapisów, przemęczywszy się z nim lata, zostawała bez opatrzenia, bez przyszłości.
Zawieprzycki pan westchnął smutnie.
Wiadomość o niebytności testamentu rozeszła się natychmiast — nadziei zawiedzionych było wiele.
Pomniejszy ludek ratował się tym, że sam pamiętał o sobie, i gdy dzwony u fary, reformatów i bazylianów biły nieustannie, budząc więcej przestrachu niż żalu, oficjaliści książęcy krzątali się, aby nowy rząd zastał wszystko skończone. Wychodziły z zamku wozy, biegali ludzie, opróżniano komory. Może, gdyby był Wolski na miejscu pozostał, ład jakiś utrzymałby się między służbą; innych nie nawykli byli słuchać ludzie, a zresztą każdy myślał o sobie.
Wątróbka, który wiedział, jak się dostać do mieszkania swojego pana i opiekuna, otworzył Wolskiego izbę, dobył z niej garnuszek, o którym wiedział, owinął go w starą opończę i choć był trochę ciężki, wyniósł do stajni. Tu znalazł parę koni do łowczego należących, wózek cale niezły, rzucił w nogi garnuszek, siadł bez kilimka na sianie i konie zaciąwszy z zamku wyjechał.
Za bramą zdjął czapkę wesoło, pokłonił się murom, rozśmiał się i zawołał: — Ano! w świat! bywajcie zdrowi!
I tyle go widziano.
Szurska, która po miodzie wypitym wieczorem spała mocno, zbudziła się dopiero, gdy naraz we wszystkie dzwony uderzono. Zerwała się z pościeli chcąc łajać dziewczynę, bo od tego zwykle każdy dzień rozpoczynała, lecz zobaczywszy ją płaczącą, nie wiedziała, co stać się mogło, a strach ją ogarnął.
— Czego beczysz, głupia? — zawołała.
Dziewczę nie wiedziało w istocie, dlaczego płakało, bo ją śmierć ta nie obchodziła wcale, ale ją każdy nieboszczyk trwożył.
— Pan umarł! — odparła szlochając.
— Książę? — I Szurska ręce nad głową załamała. Wysunęła się z łóżka i — zapomniawszy o dziewczynie, zaczęła biegać po kątach. I ona chciała ocalić to, co zbierała całe życie.
Nowy pan, nowy rząd, nowi ludzie — trzeba się było mieć na ostrożności.
Wypędziła swą służkę, zamknęła drzwi i w jednym tołubku, na koszulę narzuconym, wpadła na wschody do Zaborskich.
Tu drzwi stały otworem.
Zaborska lamentowała chodząc po pokojach. Obawiała się, aby wiadomość o tym, że książę u niej zachorował i z ich przyczyny, nie wywołała jakiej zemsty. Oprócz tego, wszystkie nadzieje, jakie pokładała na starym panu, były stracone.
Faustyna chciała natychmiast stąd do miasteczka się wynosić; matka, nie mogąc z sobą zabrać kosztownych ruchomości, które prawie cały jej majątek stanowiły, upierała się pozostać na zamku. Traciła głowę.
Z suchymi oczyma, ze ściśniętymi usty, ubrana jak najniepozorniej i prawie ubogo, ale tak, aby wyjść stąd mogła każdej chwili, Faustyna czekała tylko na matkę, przypominając jej, że później mogą być na srom narażone, bo je ktoś stąd wygnać może.
Zaborska spoglądała na swe szafki, komódki, kantorki i bogaty sprzęt, przy którego zabraniu właśnie się upierała, nie mogąc z nim się rozstać.
— Niech wszystko przepada, idźmy stąd jak stoimy! — powtarzało dziewczę. — Nie chcę nic, bogdajby w jednej koszuli, byle prędzej wyjść z tej niewoli.
Szurska, która już po drodze dowiedziała się, że Wolski zniknął z parą koni, dobiegła zdyszana na górę.
— Jezus Maria! — zawołała — co się to dzieje? Wiecie, że książę umarł!
Zaborska rzuciła się do niej z narzekaniem.
— Jak nie wiemy! — ale się wstrzymała z opowiadaniem. — Co tu robić?
— Radźcie, na miłość Bożą! Co robić?
— Nam nie zostało nic — strwożona i zmieszana odparła staruszka — tylko się wynosić! Tu, kto wie teraz, jakie rządy nastaną.
— Księżna! to ona nas wypędzi — wołała Zaborska.
— Gdzie? Jaka księżna? — odparła Szurska. — Jej może dziś nie będzie komu jeść zgotować! Co ona tu znaczy! Przyjdzie „Rybeńko“ i wszystko zagarnie, a nas jak śmieci precz wyniosą.
Poruszyła się starowina. — Ja wolę sama się wynieść! Nie będę czekała!
Z drugiej izby wybiegła Faustyna, z wypalonymi na twarzy rumieńcami.
— Widzicie, matko! Ona mówi to co ja! Na co my czekać będziemy? Idźmy stąd same precz! Ludzie na nas powiedzą, żeśmy dosyć nabrały u księcia, oszkalują nas, wstydem nakarmią. Matko! na miłość Boską — idźmy do miasta, znajdziemy dworek, izbę, szopę.
Zaborska, która miała nadzieję coś utargować jeszcze, a przynajmniej sprzęty ocalić, odwróciła się do córki z tym, co się jej najsilniejszym zdawało, aby odeprzeć jej przynaglanie.
— Chcesz iść stąd, a tego nieszczęśliwego tu w lochu zostawić! — zawołała. — Przecie i o nim pamiętać potrzeba. Jak my tu będziemy, to choć za nim przemówimy i postaramy się.
— Ale oni go muszą wypuścić! przecież Wolskiego panowanie się skończyło! — zawołała Faustysia.
Szurska poruszyła ramionami.
— Myślicie! — odezwała się. — O! ten wąż wśliźnie się wszędzie! Już go nie ma tu, poleciał! Powróci z hetmanem i będzie mu służył, a ten się też bez niego nie obejdzie.
Wszystkie kobiety zaczęły rozpaczliwie ręce łamać i jęczeć.
Nieporadność ich, przestrach, niepewność, co poczynać — panowały zresztą wszędzie. Tak samo pan wojewoda czernihowski nie wiedział sam, czy przy córce zostać, czy do Nieświeża jechać, czy do Zawieprzyc powracać.
Oficjaliści, co kosztowniejszego mieli lub mogącego ulegać wątpliwości, czyją była własnością, wysyłali do przyjaciół na miasto. Wytaczano bryczki, wyprowadzano konie, wynoszono kufry i tłumoki. Każdy myślał o sobie i, w samej istocie, gdyby nie litościwych kilka kobiet przy księżnie, które o niej pamiętały, nie miałaby była co jeść dnia tego, bo w kuchni równy bezrząd jak wszędzie panował.
Zaborskie z Szurską opłakiwały położenie swoje, gdy wpadł, już teraz nie potrzebujący się z sobą ukrywać, Marcjan.
Faustyna zobaczywszy go pośpieszyła ku niemu.
— Niech wam Bóg płaci, żeście o nas nie zapomnieli — krzyknęła — ja muszę stąd iść precz, ja tu godziny dłużej nie wybędę. Znajdźcie nam jakiś dworek w mieście. Zlituj się!
Zaborska też przyskoczyła do niego. — Moje sprzęty! moje ruchomości! zmiłujcie się! Tyle mojego, co tych rupieci zostało! Każcie je wynosić.
Butrym starał się je uspokoić.
— Nie ma się tak dalece czego obawiać — rzekł. — Wolski uciekł!
Szurska go za rękaw pociągnęła.
— O, toś mi dobry — rozśmiała się wzgardliwie — uciekł? Przecież on za żywota księcia hetmanowi służył, listy do niego pisał i posyłał. Nie uciekł, ale pojechał po zapłatę i powróci z mocą nową.
Marcjan umilkł. Najprzytomniejsza Faustyna za rękę go ujęła.
— Chodźmy na miasto komory szukać — odezwała się — idźmy stąd! Ja tu już nie wrócę.
Chciała się Zaborska sprzeciwić, ale Butrym ją uspokoił.
— Juści komornego szukać trzeba, a potem jejmość wywieziesz, co masz, jeżeli nie zabronią. Teraz pierwsza rzecz, ja do Koliby iść muszę o brata; niech z głodu nie mrze. Nadzieja w Bogu, choćby nawet ten zbój powrócił, ja hetmanowi do nóg padnę i niewinnego wyzwolę. Nic on przecież Radziwiłłom nie zrobił.
— Idź do Koliby — rękę jego puszczając odezwała się Faustyna — ale powracaj po mnie. Uprowadź mnie stąd! zlituj się!
Marcjan wprost pod bramę pobiegł, do izby klucznika.
Zastał go odzianego i leżącego na ławie twardej, pół uśpionego.
Usłyszawszy chód stróż podniósł się zwolna.
Butrym wchodził śmiało, śmielej niż kiedykolwiek kto, do tej izby stróża.
— Słuchaj, Koliba — odezwał się — ja do ciebie przyszedłem o brata.
Nie słuchając nawet, stróż potrząsł głową przecząco i pokazał na drzwi.
— Nikt nie wejdzie — rzekł — nikomu kluczów nie dam, aż taki przyjedzie, co tu rozkazywać ma prawo. Nie, nie!
Popatrzył nań Butrym i dobył parę talarów, ale tym razem klucznik rękę odepchnął.
— Kluczy i więźniów nie dam, chyba nowemu panu!
Chciał się stary w ten sposób przypodobać, usłużyć — i on też strzegł własnej skóry, a ta wierność nieubłagana wydawała mu się najlepszym środkiem pozyskania sobie następcy.
Nie wyobrażał on go sobie innym, tylko takim, jak był chorąży, to jest nie mogącym się obyć bez więzienia i stróżów. Kolibie chodziło o to, aby go z tej podziemnej izby, do której przyrósł latami wielu, nie wypędzono.
Był więc nieubłagany i talary nawet nie czyniły na nim wrażenia.
— Jaż cię nie kuszę — zawołał Butrym — abyś ty mi samowolnie brata wypuścił: dostanę go bez twojej łaski — tylko mi go nie mórz głodem.
Wsunął mruczącemu w rękę talary i Koliba się już nie upierał.
— Przeprowadź go do innego lochu — szepnął.
Na to klucznik wątpliwym potrząśnięciem głowy odparł tylko.
Butrym powrócił do Faustyny, która nie w mieszkaniu już, ale sama jedna czekała na niego u dołu przy drzwiach, chustką okryta.
Pilno jej stąd uwolnić się było, tak pilno, że nie mówiąc słowa pochwyciła go za rękę i szła przyśpieszając kroku, ciągnąc go za sobą, aż póki nie wyszli za bramę.
Tu stanęła, łzami oczy miała zalane; patrzała na sczerniałe mury wieży, przy której się zatrzymali.
— Przeklęte gniazdo sępie! — zawołała — bogdajby się rozpadło w gruzy i kamień na kamieniu nie pozostał z ciebie. Niech cię te łzy zjedzą, które tu wyleli ludzie.
Szli do miasteczka; Butrym ledwo mógł za nią nadążyć.
Znał on tak dobrze Białą, iż mu nietrudno było dworek znaleźć, w którym Zaborskie, nawet z tym sprzętem, o który stara dbała tak bardzo, pomieścić się mogły.
Był to domek nowy, zaledwie skończony, którego właściciel nie miał jeszcze czasu wynająć. Połowa jego była zawsze przeznaczoną dla jednej z tych gospodyń, które tu studentów utrzymywały. Było mu wszystko jedno, komukolwiek ją ustąpi. Stały dwie izby z alkierzem tak puste, że w nich tylko wióry stolarskie leżały na podłodze.
Faustysia zgodziła się, na co chciał gospodarz, i siadła na ziemi spierając się o ścianę i dopiero teraz oddychając swobodniej.
Powietrze to, wonią świeżego sosnowego drzewa, z którego dworek był wystawiony, przesycone, innym, lepszym, do oddychania zdrowszym się jej wydało. Nagie ściany i to ubóstwo radowały ją, bo znaczyły — swobodę. I łzy się z oczów jej potoczyły, łzy uspokojenia, wytchnienia — nowego życia.
Na zamku tymczasem trwał ten bezrząd i popłoch, jaki tu śmierć chorążego przyniosła, chociaż marszałek dworu i kilku starszych oficjalistów ostro się wzięli do pohamowania nieładu i rozprzężenia. Przyczynił się do tego i ksiądz biskup Ptolemaidy, którego, jako duchownego, słuchać wszyscy musieli, bo od tej zwierzchności nikt nigdy się nie wyzwalał. Wezwany przez marszałka przybył on, surowymi słowy karcąc zwołanych oficjalistów.
Urzędowe oznajmienie o zgonie wyprawiła od siebie księżna, z pokornym listem, do hetmana, na którego teraz łasce lub niełasce pozostała.
Wojewoda, któremu w początku myśl dopominania się prawem o wyposażenie księżnej wdowie poddawano — uznał proces z Radziwiłłami, tam gdzie trybunały wszystkie pod ich wpływem lub w ich rękach bywały — za niemożliwy.
Cisza następnych dni zapanowała na zamku osieroconym, przerywana tylko przygotowaniami pogrzebowymi, które ksiądz biskup niezwłocznie musiał przedsiębrać. Ciało przeprowadzono do kaplicy zamkowej, gdzie ciągle odbywało się nabożeństwo, dopókiby z Nieświeża nie nadeszły rozkazy i instrukcje.
Potrzeba było, przy największym pośpiechu, dni kilku, nimby stamtąd mogli powrócić posłańcy.
Dłużej, niż rachowano, nie zjawiał się przecież nikt, skąd wnoszono, że może sam hetman na pogrzeb przybyć zechce.
Jednego majowego poranka ujrzano wreszcie na gościńcu od Litwy wiodącym pośpiesznie ku miastu zdążający tabor, dość liczny: powozy, furgony, jezdnych w barwach radziwiłłowskich, ale nie wyglądający tak, jakby na pogrzeb podążał. Sama młodzież to była, na koniach, choć zdrożonych, jeszcze dokazujących, z czapkami na bakier, z twarzami wesołymi, z butą okrutną i wykrzykiwaniami zuchwałymi.
Zaraz przy wjeździe, gdy się gromadka dzieci i pospólstwa zbiegła przypatrywać przybywającym, konni dla zabawy jęli ją batogami ścigać i straszyć. Śmiech się rozlegał.
W wielkiej landarze, paradnej, na aksamitnych wezgłowiach, przy otwartych oknach, siedziało dwóch panów, lecz łatwo się domyślić było, iż nie książę hetman ani jego zwykła komitywa. Oba oni wyglądali bardzo młodo i tak mieli twarze uśmiechnięte, jak orszak, który im towarzyszył.
Zbliżenie się do miejsca okrytego żałobą nie zdawało się im wcale psuć humoru. Młodzieniec siedzący na prawo, w którego rysach zdrowych i ożywionych można było dostrzec coś familijnego charakteru rodziny — był to książę Karol, miecznik litewski, syn hetmana, już naówczas sławny z tego, że szalał jak nikt, za szaleństwa swe garściami złoto sypał i niepohamowaną dumą nawet ojca prześcigał.
W przyszłości czuł się on już, prawem krwi, wojewodą wileńskim, hetmanem może, królikiem Litwy. Życie naówczas jeszcze tryskało z tej twarzy, z oczu ciemnych, śmiało się na różowych ustach; ale czoło było, jak nie zapisana tablica, bezmyślne i puste.
Równie młody, skromniejszy nieco, lecz do humoru przyjaciela nastrojony, Pac, podstoli litewski, dobrany mu był do tej podróży za towarzysza. Obaj oni na pogrzebie mieli rodzinę przedstawiać.
Jechał książę Karol do Białej już jako do swojego dziedzictwa, w którym się czuł panem, wcale się nie troszcząc o wdowę, której rodzina z dawna nie lubiła, przypisując jej złowrogie zamiary zagarnięcia im majętności.
Wiedziano już przez Wolskiego, że testamentu nie było. Wolski, przyjęty łaskawie, razem z księciem Karolem w orszaku jego powracał, lecz po drodze już nauczył się pokory i jechał z wózkiem na końcu, rad, że mu się tu przyczepić dozwolono. Bezkarności był pewien; nagroda stawała się wątpliwą. Hetman Rybeńko nawet go do ucałowania stóp nie przypuścił.
W rynku orszak księcia miecznika ustawił się nieco pokaźniej na wjazd uroczysty do zamku. Tu już przez posłańca, z rana wyprawionego, wiedziano o przybyciu młodego pana. Oczekiwał nań wojewoda czernihowski, ksiądz biskup Ptolemaidy i wszystka starszyzna dworu.
Czoło miecznika przy wjeździe na zamek wcale się nie zasępiło.
— Jak myślisz, podstoli — odezwał się zbliżając ku wieży — czy pod zamkiem są piwnice ze starym winem? Chorąży dawał często lurę, boję się, byśmy przy stypie się nie potruli.
— Zaś! — odparł śmiejąc się podstoli. — Dla gości dawali kwas, ale książę dla siebie miał „Sierotkę“.
— Wydoim „Sierotkę“ do kropli! — rozśmiał się książę Karol — wydoim, panie kochanku!
Właśnie wyrazów tych domawiał, gdy powóz stanął u wielkiego zamku, gdzie czekano na księcia. Miecznik usiłował minę sobie uczynić poważną, co mu się nie bardzo udało.
Roztargniony, odpowiedział biskupowi coś niezrozumiałego, a wojewodzic się skrzywił.
Przyzwoitość kazała pójść z kondolencją do wdowy, i Pac, nie darmo mu dodany, wymógł na opierającym się, iż z nim poszedł do niej. Był to raz pierwszy i ostatni.
Lekceważono sobie księżnę i jej rodzinę.
W grubej żałobie, razem z księżną krajczyną i siostrą swą, przybyłą z Zawieprzyc, księżna chorążyna przyjęła młodego księcia, który z dosyć lekceważącą grzecznością, ledwie jakiś komplement jej powiedziawszy półgębkiem, natychmiast zabrał się do odwrotu.
Pokoje po nieboszczyku paradne stały dlań przygotowane.
Miecznik co prędzej, zgłodniałym będąc, jak mówił, jeść dawać kazał i piwniczego wołać.
Stojącemu w progu staruszkowi rzekł z góry:
— Pamiętaj, by mi dobre wino było! i nie śpij, bo ja piję dużo i ludzi poję, a czekać nie lubię, panie kochanku.
I rozśmiawszy się odprawił go precz.
Co się dalej działo i dziać miało czasu pogrzebu, łatwo się z tego początku domyślić. Ceremonie, jak dla Radziwiłła przystało — nakazano z wielkim przepychem urządzić, a niczego nie żałować. Ksiądz biskup był do tego upoważniony. Miecznik zabawiał się, a podstoli Pac pilnował go tylko, aby na nabożeństwo i gdzie prezencja jego była potrzebną — nie chybił.
O księżnie chorążynie tak zapomniano, jakby jej tu wcale już nie było. Nikt o nią nie spytał, nie uszanował jej, nie pomyślał, czy na czym nie zbywało. Z wielkim kłopotem resztki od stołu miecznika wykradały dla niej służące. Biedna ofiara zalewała się łzami, a ojciec chodził posępny i przybity. Tak mu się opłaciło jego dworowanie Radziwiłłom i dziecko starcowi dane — w niewolę.
Późno w noc w sali przy pokojach księcia miecznika słychać było, nawet we dnie pogrzebu — śmiechy huczne, tłuczenie kielichów i śpiewy wcale nie żałobne.
Ze zgrozą doniosła krajczyna chorążynie, że dwie panny z fraucymeru znikły. Nie chciała mówić, gdzie się podziały.
Tymczasem w kościele egzorty głosiły światu wielkie cnoty nieboszczyka i żal, jaki serca rodziny rozdzierał, a całą Rzeczpospolitą kirem okrywał.
Ostatnie śpiewy i mowy przebrzmiały, na górze w zamku dopijano „Sierotek“ — gdy wieczorem jednego dnia zameldowano księciu, że się do niego gwałtem szlachcic jakiś dopraszał.
Miecznik niekoniecznie lubił dawać posłuchania, słuchać skarg i rozmowę prowadzić, w którą ani żartu, ni śmiechu wtrącić nie było można. Chciał na Paca zdać naprzód tego petenta, lecz nim się to rozwiązało, zuchwały człek wcisnął się i stał już u progu.
Był to Marcjan Butrym, który spojrzawszy na stół i butelki powypróżniane, na rozweselone twarze, na samego księcia miecznika — tym śmielej przystąpił.
Naprzód przyszedł mu się do kolan pokłonić.
— Mości książę, ja do was jak do opiekuna i ojca przychodzę — rzekł. — Litwin jestem, a Radziwiłłowie nad Litwą całą mają opiekę. Ratuj!
— Coś za jeden, panie kochanku? — zapytał miecznik, trochę pochlebstwem udobruchany.
— Byłem podłowczym niegdyś u nieboszczyka i, nie chwaląc się, choć kto inny z tego sławę wziął, ja to urządzałem owe łowy dla króla.
— Toś zuch — rzekł książę — dam ci miejsce u mnie.
— Nie gardzę łaską waszej książęcej mości, alem ja tu z większą supliką — książę! dobrodzieju! łaskawco! Wy tu sobie spoczywacie po żałobnych trudach, nieboszczyk już na sądzie bożym, a pod nogami waszymi, w lochach, kto wie, ilu niewinnych jęczy.
Więzienia pełne — nie oskarżam chorążego — ale miał takich, którzy go okrutnym czynili. Więcej tu ich Wolski posądzał, więcej z łaski jego pogniło, pomarło niż z dekretu nieboszczyka.
Mości książę, czas by tych nieszczęśliwych wyzwolić — ja tam też brata mam, który za nienawiść, jaką Wolski do niego miał, pokutuje. Ludzie błogosławić cię będą, książę, ratuj!
I do nóg mu upadł.
Miecznik spojrzał na Paca. Obaj weseli, podochoceni byli, w tym usposobieniu wspaniałomyślnym, które do dobrych uczynków pobudza. Oprócz tego niechęć do nieboszczyka, którą miecznik wziął od ojca, skłaniała do łaskawości dla tych, których on męczył.
— Możeż to być? — zapytał Pac.
— Więzienia pełne, nie kłamię, można klucznika zawołać. Są tacy, co po lat dwadzieścia świata Bożego nie widzieli, a niejeden za to cierpi, że Wolskiemu nóg nie lizał.
Pac wstał. — Ale, jak Boga kocham — zawołał — książę powinieneś kazać więzienia otworzyć!
Miecznik siedział zamyślony.
Stał przed nim kielich „Sierotki“, który wypróżniwszy, stuknął nim o stół.
— No, to chodźmy — zawołał — ja to na oczy moje chcę widzieć.
— Jak to? teraz? — wahając się zapytał Pac — ale noc już.
— Właśnie, mości książę, po nocy lepiej ich wypuścić, we dnie nadto ludzi zbieży się patrzeć.
— Ma słuszność, panie kochanku — dodał miecznik — no i ciekawe mieć będziemy widowisko.
Ruszył się iść. Pac go nie hamował, a Butrym biegł pytając, czy ma prowadzić.
— Prowadź, ale słuchaj, panie kochanku, łowczym jesteś: postawże nas tak, abyśmy tę osobliwą zwierzynę dobrze widzieli.
Butrym chciał iść przodem; zatrzymał go miecznik.
— Ciemno jest — rzekł. — Każ zapalić kilka pochodni. Panie kochanku, słowo daję, to będzie widowisko ciekawsze niż komedia, którą nieboszczyk chorąży w Słucku dla księcia kurlandzkiego wyprawił.
— I książę — dodał Pac — dobroczynnego sobie zyskasz imię.
— Chodźmy, panie kochanku!
Przodem, jak piorun, ku bramie i do izby klucznika leciał Butrym. Pochwycił Kolibę w oba ramiona.
— Zbóju, klucze! książę miecznik idzie sam tu! Wszystkich więźniów uwolnić! Rozkaz jego! Jeżeli jeden zostanie — głowę dasz.
Koliba nie chciał wierzyć, gdy w oknie ujrzał ludzi z pochodniami, których już niecierpliwy książę miecznik ustawić kazał, i posłyszał wołanie powtórzone za księciem:
— Więzienia otwierać!
Dwóch raźnych miecznika dworzan wpadło do izby krzycząc:
— Więzienia na oścież! Książę czeka. Wypuszczać więźniów.
Kolibę wzięli we trzech i pchnęli do drzwi, jeden z nich wyrwał mu klucze, otwierano zamek, spuszczali się w głąb. Drżący klucznik palcem tylko drzwi ukazywał i dobierał do zamków klucze.
W dziedzińcu, gdy błysnęły pochodnie, gdy o tej niezwykłej godzinie ujrzano księcia z Pacem i dworem swym, domyślając się czegoś nadzwyczajnego powybiegali ciekawi, okna się pootwierały, na ganki cisnęli się ludzie.
Odgadnąć nie umiał nikt, co się to robiło, lecz niepospolitego coś być musiało. Wolski, który po powrocie, opłakawszy stratę swojego garnka i Wątróbki, siedział niezbyt się nastręczając na oczy, wyszedł też spojrzeć, co się to działo. Stał z boku.
Cichym był teraz i skromnym; czekał, ale miecznik do niczego nie powoływał.
Oczekiwano dosyć długo.
Pierwszym, który się we drzwiach ukazał, był człek zgarbiony w kabłąk, na pół nagi, z brodą długą i włosami na plecy spadającymi. Rękami wyciągniętymi przed się drogę macał słaniając się na nogach poranionych i bezsilnych. Wyszedł — otwartymi szeroko, bezzębnymi ustami chwytając powietrze — i, jak rażony nim, zakręcił się i padł.
Ludzie do niego podbiegli, ale gdy go podnieść chcieli — już nie żył.
Miecznik patrzył osłupiały, Pac się wzdrygnął. Kazano pachołkom precz odnieść trupa, którego ręce, w dół zwisłe, sunęły się martwe po ziemi.
Zaledwie rozkaz ten wykonano, gdy druga ukazała się postać: mężczyzna ogromnego wzrostu, bosy, siermięgą dziurawą okryty. Ten żywiej nieco stąpał, choć chwiał się też na nogach, ale twarz miał do trupiej głowy podobną, wychudłą straszliwie, której kości wszystkie sterczały. Oczów zapadłych spod brwi zarosłych widać prawie nie było. Wyszedł, kląkł, złożył ręce, ziemię zaczął całować płacząc i mdlał, ale zaraz go ocucono.
Wskazał mu ktoś miecznika, chciał iść dziękować — lecz Pac dał znak, aby go uprowadzono. Trzeciego dwóch ludzi prowadziło pod ręce; iść nie mógł, za piersi się chwytał i jęczał. Twarz jego, bez krwi, miała barwę ziemi.
Szli dalej mniej dawno zamknięci, silniejsi ludzie, podnosząc ręce i błogosławiąc księcia, i starsi, którzy bełkotali tylko, bo ich milczenie grobu mowy oduczyło.
Wszyscy wychodząc na to powietrze wiosenne, upajające, rzeźwiące, od którego odwykli byli, słaniali się oddychać nim nie umiejąc. Jedni natychmiast zebrawszy siły próbowali precz iść, gdzieś w świat, jakby w obawie, ażeby ich znowu do lochów rzucić nie kazano; drudzy płakali, modlili się, błogosławili i padali na ziemię, wołając wody lub chleba.
Widok był przerażający, straszny; najzimniejszego mógł on wzruszyć i do łez pobudzić. Ludzie patrzący płakali głośno; miecznik stał nieruchomy, zadumany, mrucząc coś do Paca, który ręce do góry podnosił.
Wtem Marcjan przywiódł brata do nóg księcia, aby mu podziękował. Miecznik spojrzał nań ciekawie i cofnął się. Dobył śpiesznie garstkę złota z kieszeni i wcisnął ją w rękę Damazemu, ale się na bruk posypała, bo Butrym wziąć jej nie chciał.
Ledwie go poznać było można, tak rany i niewola straszne na nim cierpienia piętno wycisnęły; ale uśmiech już miał na ustach. Był wolnym, oczy jego zwróciły się ku oknom Faustyny, w których było ciemno.
— Chodźmy — zawołał Marcjan — potrzebujesz spocząć, pójść do łaźni i poleżeć w łóżku. Bóg łaskaw. W okna nie patrz, Zaborskich tu już nie ma. Faustysia jednej godziny pozostać nie chciała, gdy jej wolno było iść stąd. Zobaczysz ją jutro.
Ostatni po wszystkich więźniach wyszedł Koliba paść do nóg księciu, jakby go chciał o przebaczenie prosić; lecz miecznik, któremu widok tych męczenników już się naprzykrzył, zwrócił się Paca pod rękę wziąwszy i poszedł z nim na górę.
— Zapić, panie kochanku, potrzeba tę sprawę, bo mi w ustach gorzko — rzekł do niego. — Książę chorąży miał fantazję nie lada!
Nazajutrz rano, w nowym dworku, Faustysia w oknie siedziała zajęta robotą. Wtem przed oknem jej coś się przesunęło; nim głowę podniosła, nikogo już nie było, ale drzwi pierwszej izby otworzyły się i głos znajomy wesoło pozdrowił:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Robota wypadła z rąk dziewczynie, która z krzykiem wybiegła. Przed nią stał Damazy, blady, ze szramami na czole i twarzy, ale żywy i uśmiechnięty do niej.
Stara Zaborska z drugiej izby nadchodziła z krzykiem.
— Oto go macie! — rzekł Marcjan — dzięki Bogu, zuchwalstwo mi się powiodło i com jego jednego miał wyprosić u miecznika — wszystkich więźniów z nim razem puszczono. O! Jezu miłosierny! cóż to był za widok, gdy ci ludzie, co już prawie chodzić nie umieli, znowu się na Boży świat wywlekli! Miałem i tę radość duszną — dodał śmiejąc się Marcjan — żem widział Wolskiego, jak skruszony, z dala, wylękły spoglądał na te swoje ofiary. Nie będzie on tu długo popasał, bo mu powietrze nie posłuży.
— Tak, ale w Nieświeżu dadzą mu kawałek chleba pewnie.
— Z Bogiem! aby go tu nie było — zakończył Marcjan.
Stara Zaborska, która część swych ruchomości uratowała, myślała nazajutrz, korzystając z wielkiej łaskawości miecznika, iść do niego, upominać się jeszcze o jakieś obietnice nie spełnione, lecz córka i Damazy nie chcieli tego dopuścić.
Faustysia się zaprzysięgła, że grosza nie weźmie, który by stamtąd pochodził; musiała matka mrucząc zamilczeć, a pilnowano jej, aby kroku nie uczyniła, póki miecznik był w Białej.
Marcjan spodziewał się, że dla brata miejsce wyrobi u Sapiehów, a i sam, choć mu książę Karol chciał dać służbę u siebie, nie myślał się upominać o nią.
Damazy zaledwie cokolwiek do zdrowia i sił przyszedłszy począł o ślub nalegać; nie sprzeciwiała się stara, choć gdy same pozostały z córką, powtarzała jej wzdychając, że ona, z pięknością swą, mogłaby lepszą partię zrobić.
„Gdy kto rozumu nie ma — mówiła w duchu — trudno z nim wojować. Będą się kochali o suchym chleba kawałku, kiedy im z tym dobrze.“ — I ruszała ramionami. Ona przynajmniej o siebie była spokojną, bo wszystkie klejnoty, przez księcia dawane córce różnymi czasy, zabrawszy i po cichu je spieniężając, uciułała trochę grosza na starość.
Damazy natychmiast po ślubie zamyślał, jakiekolwiek miejsce sobie znalazłszy, w lasy gdzieś uciec i tam żyć spokojnie.
Ślub ten jednak, tak upragniony przez nich, musiał się przeciągnąć do jesieni, gdyż Butrymowi o papiery potrzebne ciężko się było postarać, a ksiądz bez nich ślubu dać nie chciał.
Martwili się tym Faustyna i Damazy, a Zaborska nie nalegała wcale na pośpiech, bo jej samej się zostać nie chciało, a może spodziewała się jeszcze, że się to małżeństwo rozchwieje.
Już wreszcie metrykę swą wydobył Damazy i na zapowiedzi dano, gdy jednego dnia gospodarz przyprowadził posłańca z listem, dowiadującego się do Zaborskich, których próżno po całym szukał miasteczku.
Nim dobywszy w płachtę zawiniętego papieru mógł list pokazać, zapytał go przytomny Damazy — skąd był.
— A z Chrzanówki — rzekł.
Stara Zaborska się zbliżyła do niego.
— Przecież tego skąpca ruszyło sumienie!
List jednak wydobyty, jak się okazało, z koperty, nie do starszej pani był adresowany, ale do panny Faustyny Zaborskiej.
Rzuciwszy okiem na podpis zobaczył Damazy, że pochodził nie od Lubiszewskiego, ale od regenta Woroszyłły, zarazem egzekutora testamentu śp. Lubiszewskiego.
Nie żył już dziedzic Chrzanówki i testamentem wioskę swą siostrzenicy przekazywał.
Starej Zaborskiej krew uderzyła do głowy, tak ją dotknęło to, że brat nawet na łożu śmierci jej nie przebaczył — choć przynajmniej o córce nie zapomniał.
— Niech mu Bóg nie pamięta! — szepnęła ściskając Faustysię.
Nic nie mówiąc i zostawiając je same Damazy za czapkę wziął i wyszedł smutny.
— Toż byś teraz głupia była, mając wioskę, za tego hołysza wyjść. Zapowiedzi nic nie znaczą: i od ołtarza się ludzie rozchodzą.
Faustysia spojrzała na nią.
— Matko — rzekła — ten człowiek kochał mnie, gdym nic nie miała, ja go kocham — i nie pójdę za nikogo innego. Teraz by się pewnie kochało wielu dla wioski — ale ja nikogo znać nie chcę.
Poruszyła ramionami Zaborska.
— Co z tobą gadać? Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Ja ci powiadam, wiedział on dobrze, że ciebie wioska po wuju nie minie.
— Matko! — przerwała gwałtownie Faustyna.
Zaborska umilkła i wyszła do alkierza.
Damazy nie powrócił aż nazajutrz. Przyszedł posępny, zimny jakiś i siadł z daleka.
— Panno Faustyno — rzekł — cóż teraz z nami będzie? Nierówna gra. Mnie bodaj nikt wioski nie zapisze, a na fartuszku siedzieć ja nie chcę.
Dziewczęciu krew uderzyła do głowy.
— Chcesz, żebym się wsi zrzekła? No — to rychlej to uczynię, niż się zrzeknę ślubu z tobą. Na chleb zapracujemy!
I rzuciła mu się na szyję, a Damazy do nóg jej upadł.
Faustyna się Chrzanówki nie zrzekła i Damazy na niej gospodarował. Szczęściem, stara Zaborska, choć młode małżeństwo odwiedzała, nie mieszkała u nich i pokoju im nie zakłócała, ale Szurskiej, która też w miasteczku ostatka dni dożywała, powtarzała co dzień:
— Głupia dziewczyna; mogła najpiękniejszą partię zrobić. No, proszę ja jejmości, taki Butrym! Komu tu świat gubić! ale niby to są szczęśliwi!