Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na dnie sumienia |
Rozdział | Miłość i sprawiedliwość |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Drukarnia J. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
W kilkanaście minut po smutnej scenie, która zaszła w jednej z komnat zamkowych, Krystyna sama jedna wchodziła do pracowni hrabiego. Zmienioną była niezmiernie. Na twarzy jej, w przeciągu krótkich tych minut, wyrył się głęboko ślad piorunującego ciosu, jaki w nią uderzył. Miała ona wprawdzie pierwej już świadomość o czarnej jakiejś plamie, leżącej na przeszłości jej ukochanego; ale świadomość ta była nieokreśloną, żadnej wyraźnej formy nie przedstawiała, dozwalała ufać w zupełną naprawę zadanej krzywdy. Była niegdyś ciemna jakaś chwila potężnej pokusy, w której on przywłaszczył sobie cudze dobro, splamił swe ręce niecnym postępkiem — ale i cóż ztego, skoro miał dość siły moralnej, aby pomimoto dźwignąć się na wyżyny szlachetności; dość rozumu aby ocenić jak należało siebie i czyn swój; dość męztwa aby plon trudów całego życia złożyć dobrowolnie na ołtarzu sprawiedliwości, i bez cienia żalu przyjąć to ubóstwo, od którego kiedyś uciekał wrotami otworzonemi występkiem? Tak myślała, tak czuła Krystyna wtedy, gdy świadomość jej podobną była do cienia rozpraszającego się przed promieniem dziennej światłości.
Teraz, o, teraz spojrzała twarzą w twarz okoropnej prawdzie. Cudze dobro zabrane zwróconem było, lecz jakaż moc zwrócić mogła ofiarom połamane istnienia, zmiażdżone serca, naprawić zmącony rozum jednej istoty ludzkiej, zepsuty, w piołun i jad zmieniony charakter drugiej?
Teraz czuła ona, że wielkiej zasadzie sprawiedliwości zadość się nie stało; że czyn, który podobne sprowadza następstwa, nie jest cieniem słabym mogącym rozproszyć się przed pierwszym z góry spływającym promieniem, ale wielką masą ciemności, która zawisa nad całem życiem, szczęście godziwe nawet truje jadem złych wspomnień, spokój, wolność, honor, dobre imię człowieka zamienia, w przedmioty nieustannie powtarzanej kradzieży!
Teraz czuła ona to wszystko, przejmowały ją nawskróś wstręty mimowolne lecz głębokie, żal jakiś gorzki napełniał pierś, która dotąd żadnej nie znała goryczy; po raz pierwszy w życiu nie była w stanie zdać sobie sprawy z własnych uczuć, nie rozumiała swych myśli, które jednak gwarnym, chaotycznym tłumem cisnęły się do jej głowy. Kochałaż jeszcze, pomimo wszystkiego o czem wiedziała z tak przerażającą dokładnością? — czy dreszcze zgrozy, które ciało jej przebiegały od stóp do głowy, i ostre bóle nakształt strzał przelatujące przez skronie i piersi, były może ostatniemi drganiami konającego uczucia?
Nie wiedziała... Szła chwiejąc się jak upojona, z rękami podniesionemi w górę i zatopionemi w gęstwinie czarnych warkoczy; wzrok jej szklisty w jeden punkt utkwiony, wydać się mógł osłupiałym, gdyby na dnie jego nie paliły się te ognie posępne, które napełniają źrenice wtedy, gdy w głębi piersi płonie pożar nieopisanych bolów, i stacza się walka śmiertelna pomiędzy porywem serca, które kocha namiętnie, a wstrętami wysokiej myśli, która z odrazą odwracać się zaczyna od przedmiotu swej miłości.
Przeszła tak całą długość komnaty, podobna do posągu, który postępuje chwiejąc się i tracąc po drodze władzę ruchu i siłę życia. Aż ugięły się pod nią kolana, upadła na klęczki, i wspierając ramiona na sprzęcie najbliższym, kurczowym ruchem ścisnęła skronie dłońmi i wybuchnęła płaczem. Płacz jej był cichy ale tak silny, że całe ciało jej drżało jak w febrze miotane łkaniami. Po kilku przecież minutach przestała płakać, nie czyniła żadnego poruszenia; może zapadła w głębokie jakieś rozmyślanie, może bojowała z sercem swem które kochało, lub ze wzdrygającą się myślą; może mocowała się ze sobą, aby powstać i przytomnem, mężnem okiem śród ciemności jaka ją otoczyła, wynaleźć drogę obowiązku, cnoty i prawdy. Otworzenie się drzwi i kroki męzkie w pokoju, obudziły ją z odrętwienia czy rozmyślań. Nie chciała ukazywać niczyim oczom stanu w jaki zapadła, nie chciała zdradzać tajemnicy, którą odkryła i niosła w sobie, niby brzemię palące. Wstała prędko, i zwróciła się twarzą ku pokojowi. W pokoju był służący Anatola, i z wielkiem uszanowaniem podawał jej kartkę papieru złożoną z widocznym pośpiechem. Służący miał na sobie podróżne ubranie; ale Krystyna nie spostrzegła tego szczegółu, pochwyciła z rąk jego kartkę, i przystąpiwszy do lampy pożerała ją wzrokiem. Na błyszczącem tle welinowej kartki, wiersze i litery nakreślone ręką widocznie drżącą, wyglądały jak węże wijące się w boleśnych konwulsjach. Pismo nierówne i ostre zdradzało ducha targanego niewymownemi mękami, nawskróś przejętego bólem przeszywającym. Wierszy tych zresztą i liter niewiele było; człowiek który je kreślił, nie mógł także z chaosu uczuć swych i myśli wyplątać długiej, wyraźnej nici. Cała treść tego pisma, które zdawało się palić rękę Krystyny, zawierała się w następujących wyrazach. „Raz jeszcze odjeżdżam nie uścisnąwszy twej ręki Krystyno, nie prosząc ust twych i oczu aby mię pożegnały na drogę słowem i wejrzeniem — ale tym razem odjeżdżam na zawsze.
„Przebacz mi że w życie twe, które powinno być jasnem, wrzuciłem chwilę ciemną; przebacz złe wspomnienie, które przezemnie uniesiesz w swą przyszłość. Przebacz że przybyłem w progi twych rodziców, że przyciskałem do ust moich twe ręce... przebacz mi boleść obecnej chwili, i walkę którą stoczysz z twem sercem.
„Gdybym wiedział że mi przebaczasz, doznałbym takiego uczucia, jakiego doznaje człowiek dręczony gdy zdejmują go na chwilę z łoża tortur. A jednak wiedzieć o tem nie będę, bo nie zobaczę cię nigdy.
„Nie mogę cię nazwać moją, bo byłoby to szczęście a więc urąganie sprawiedliwości.
„Mogęż spokojnie zanurzyć się w różowej fali szczęścia, ujrzawszy raz otchłanie wykopane rękami mojemi?
„Mogę przystać na to, abym na zawsze już pozostał upokorzonym przed sobą i tobą? Nie. Cokolwiekbądź uczyniłem kiedy, cokolwiek stało się zemną lub przezemnie, ja dźwignąć się muszę nad własną przeszłość, nad siebie samego. Nie mogę żyć pędząc dni spokojne śród upojenia miłości, w bezpiecznej uchronie dobrej sławy, i myśleć o sobie: jestem podłym.
Nie. Ja tak myśleć o sobie nie mogę, i ty Krystyno myśleć tak o mnie nie powinnaś.
„Wyrzekłem się ciebie, ale nie pozwolę abyś mną pogardzała.
„Co czuję? zrozumiesz to kiedyś...
„Co uczynię? nie wiem jeszcze. Ale wiem że uczynić muszę coś, co sprawi zadość sprawiedliwości, co zdejmie z mej głowy ogniste piętno, którego nikt nie widzi prócz ciebie, ale które czuję ja sam....
„Bądź zdrowa. Zapomnij o mnie. Znam cię, wiem że nie zapominasz łatwo; a jednak przyjdzie czas, w którym wrażenia życia zwieją obraz mój z twej pamięci.... Wtedy szczęśliwą będziesz... szczęśliwą będziesz bezemnie... O! pozwól mi dziś jeszcze, raz, raz tylko jeden myślą zbliżyć się do ciebie, objąć wzrokiem drogie twoje rysy, spojrzeć głęboko w jasne twe źrenice, i pożegnać cię na wieki wyrazem: kocham! Bądź zdrowa. Nie zobaczę cię już nigdy. Muszę iść tam kędy mię wzywa, we mnie samym mieszkająca, ponura mścicielka zgwałconej sprawiedliwości....
Tu urywało się pismo Anatola. Nie miał może siły do skreślonych wyrazów dodać jednego z tych zakończeń które uzupełniają i zaokrąglają pismo każde; nie chciał może wydać jęku, który z piersi cisnął się pod pióro... Może lękał się, aby z oka jego nie spadła na papier łza.
Papier wypadł z rąk Krystyny, podniosła twarz na której krwiste rumieńce mieszały się ze śmiertelną bladością, załamała dłonie, i zdławionym boleścią głosem zawołała. — Nigdy!...
Zdawało się, jakoby z całego pisma Anatola jeden ten wyraz ugodził w nią najsrożej, i w pamięć jej wrył się najgłębiej. — Nigdy! — jęknęła znowu — Nigdy! nigdy już go nie zobaczę! Nie mogę! nie mogę!
Z tym wyrazem na ustach postąpiła kilka kroków, wyciągnęła przed siebie drżącą rękę, chciała widocznie biedz, zawołać, zatrzymać tego czyj krzyk pożegnania rozlegał się w jej uchu, przeszywał serce, rozpierał skronie....
Była już niedaleko drzwi, gdy u zamkowego podjazdu dał się słyszeć turkot kół, które wnet stanęły przed wchodowemi drzwiami. Krystyna stanęła także, nagłą myślą jakąś spiorunowana, do miejsca przykuta.
— Zatrzymać go — szepnęła — czy powinnam?
Oczy jej wlepione w ziemię, migotały błyski niepokoju podobnego do rozpaczy; dłoń zacisnęła się kurczowo wkoło krawędzi najbliższego sprzętu, bo kolana uginały się pod nią, odmawiając posłuszeństwa ciału wstrząsanemu dreszczami śmiertelnej walki. Nie darmo młoda dziewczyna ta przeżyła lata całe obok człowieka, w którego piersi i głowie królowały jednostajnie miłość i sprawiedliwość — niedarmo w zaraniu życia uczyła się żądać i szukać prawdy; nie darmo owiało ją i przeniknęło na wskróś uwielbienie dla rzeczy pięknych i prawych. Teraz, śród niewypowiedzianej męki udręczonego serca, zapuszczała ona przecież wzrok swój w splątane pasma pojęć swych i wierzeń, które były jej sumieniem, i szukała pomiędzy niemi prawdziwej nici obowiązku. Byłato dla niej jedna z tych chwil krótkich, które mierząc się na sekundy zaledwie, skupiają w sobie moce, boleści, rozpacze i postanowienia lat całych. — Czy powinnam? czy powinnam? czy powinnam zatrzymywać go na drodze obowiązku i słusznej pokuty? Czy powinnam miłość moją stawić naprzeciw sprawiedliwości? czy powinnam głosem moim zagłuszać straszliwe wyroki, które on usłyszał w swojem sumieniu?
Po tych pytaniach nastąpiła odpowiedź, która powściągała drżenie wstrząsające ciałem Krystyny, i całą twarz przyoblekła wyrazem niewzruszonego postanowienia.
— Nie powinnam — wyrzekła, i obu dłońmi przycisnęła pierś nieposłuszną woli, i usiłującą bojować z nią jeszcze łkaniem nieposkromionem; nie powinnam — powtórzyła — niepowinnam stawać mu na drodze, gdy dąży tam, kędy widzi zbawienie swe i oczyszczenie! Nie powinnam siebie i szczęście moje zawieszać na szali z wyrokami sprawiedliwości!
Wyrzekła to i zaniosła się płaczem gwałtownym, namiętnym. Łzy dwoma palącemi jak ukrop strumieniami opłynęły jej policzki, ale usta zbielałe i drżące powtórzyły raz jeszcze. — Nie powinnam!
W tej chwili ozwał się stuk otwieranych drzwi wchodowych zamku. Krystyna zadrżała znowu od stóp do głowy, stłumiła w piersi łkanie i oddech, podniosła głowę ku oknom, nastawiła ucha. Może pragnęła raz jeszcze posłyszeć odgłos kroków jego? Może walczyła z nadzieją, że od progu już on jeszcze wróci?
Nie wrócił, drzwiczki powozu zawarły się ze stukiem, słychać było przez chwilę uderzenie kopyt końskich o twardy grunt dziedzińca. Krystyna poskoczyła ku oknu. Może chciała otworzyć je, wyciągnąć ręce w przestrzeń, którą rozświecać już poczynały dzienne brzaski, zawołać: powróć!
A jednak nie uczyniła tego. Stanęła niema i jakby zmartwiała. Powieki jej były nawpół przymknięte; ręce wyciągnięte przez chwilę ku oknu, objęły czoło, i drżącemi palcami zatonęły w starganej gęstwinie włosów.
Tak stała długo i wsłuchiwała się w turkot powozu, który wyjechał z pod zamkowego podjazdu, przebył obszerne podwórze, chwilę jeszcze rozlegał się odgłosem za bramą, cichł stopniowo i oddalał się aż umilkł zupełnie.