Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Rozdział Ostatni tryumf
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
Ostatni tryumf.

Nad dachami domostw miasta N., unosiły się przezroczyste mgły wiosennego poranku, pogodnie wschodzące słońce złociste strzały rozrzucało po widnokręgu, i czerwonemi iskrami rozpalało szyby okien — gdy przed bramą najwytworniejszego hotelu miasta, zatrzymał się powóz, ku któremu liczna zbudzona już służba rzuciła się z oznakami niezmiernego pośpiechu i uszanowania.
Przybywający wysiadł z powozu i powitał ludzi, którzy go otoczyli, ukłonem niedbałym nieco, ale uprzejmym; nie wymówił jednak ani jednego słowa, nie odpowiedział nawet na parę zwróconych do niego pytań. Wydawał się zamyślonym głęboko, ale nieruchome rysy bladej jego twarzy, nie zdradzały najlżejszego wzruszenia.
Po upływie lat wielu, po mnogich kolejach losu i przejściach wewnętrznych, mimo wszelkich zmian zaszłych w ustroju i kierunku jego istoty moralnej, byłto zawsze ten sam Anatol Dembieliński, który przed dziesięcioma laty, po okropnym owym wieczorze, w którym u stóp Ewy salonów złamała się jedyna wiara jego serca, w którym oblegać go poczęły szatany ciemnych zwątpień i podstępnych sofizmatów, wchodził w te same ściany z postawą zimną i dumną, z twarzą skrytą i wszelkiemu obcemu oku nieczytelną. I teraz także, cokolwiek dziać się mogło w piersi jego i głowie, postawa jego zimna była i jakby z nałogu już całego życia dumna, twarz blada bardzo, zamyślona ale nieczytelna. On sam tylko wiedział co czuł, o czem myślał, jak srogo walczył w najdalszej swej głębi, jakie postanowienia dziwne wyłaniały się z wrzawy tej walki; nikt inny wiedzieć o tem nie powinien był i nie mógł. Kiedyś człowiek ten mógł uledz złowrogiej pokusie, dziś zdolnym był dopełnić czynu wymagającego najwyższej energji, na jaką zdobyć się może jakakolwiek siła ludzka. Ale skarga wszelka, najlżejsze nawet echo skargi było mu niemożebnem; rozciągnięty na łożu tortur, nie wydałby jeszcze jęku i toczyłby dokoła tym wzrokiem zamyślonym lecz obojętnym, jakim teraz patrzył przed siebie wstępując zwolna po wschodach budowy, do której wszedł jednak z piersią rozdartą, z głową nurtowaną zamysłami o tyle dziwnemi, o ile strasznemi dla wszystkich prócz niego, który miał je spełnić.
Wszedł do wykwintnie urządzonych pokojów, wprowadzony przez kłaniającą mu się i nadskakującą służbę; powiódł zwolna wzrokiem dokoła po ścianach, sprzętach, źwierciadłach i nieokreślony uśmiech przewinął się na mgnienie oka po bladych jego ustach. Byłyto te same pokoje, w których gościł przed laty dziesięcioma; poznał wszystkie szczegóły miejsca, które było świadkiem ówczesnych targań się jego ducha, ówczesnych rojeń, żądz, ambicij, pokus, wahań się, walk i ówczesnego nakoniec nizkiego, głębokiego upadku. Jakież szyderstwo, a zarazem jaka mądrość trafu przywiodła go w to miejsce, w którem z przerażającą dokładnością przypomnieć sobie musiał wszystko, co niegdyś przebył i uczynił, — przypomnieć to teraz właśnie, kiedy zaciążyło nad nim najsrożej brzemię niepowrotnej przeszłości, kiedy moralna istota jego odbiegła na przeciwny biegun temu, na jakim znajdowała się wówczas?
Usiadł i powiódł dłonią po czole, na którem pomiędzy zsuniętemi brwiami, rysowała się bruzda jedyna ale głęboka. Sługa hotelowy stał w progu oczekując jego rozkazów, chcąc ofiarować usługi swe, a nie śmiąc przerwać zamyślenia dostojnego gościa.
— Czy jaśnie pan rozkaże sobie czem służyć? — odważył się nakoniec wymówić; ale głos jego jakkolwiek stłumiony pełnem nieśmiałości uszanowaniem, wpadł niespodzianie pomiędzy gwar głosów wiodących chaotyczną rozmowę we wnętrzu zamyślonego człowieka, i rażąco zadźwięczyć musiał w jego uchu. Podniósł oczy, w których po raz pierwszy zamigotał wyraz gniewnego niemal rozdraźnienia.
— Chcę pozostać sam — wymówił tonem, który byłby porywczym, gdyby nie miarkowała go taż sama obojętność, pod jaką zniknął z oczu wyraz rozdraźnienia.
Służący skłonił się i zwrócił ku drzwiom. Dembieliński uczynił ręką takie poruszenie, jakby go chciał przywołać, ale nie uczynił tego; utkwił wzrok w ziemię i przez kilka minut pozostał nieruchomy. Przez te kilka minut myśli jego przebywały snać ważny niezmiernie proces, spełniały ciężki mozoł utrwalenia wielkich jakichś postanowień; bo twarz Dembielińskiego tak nieruchoma przed chwilą, mieniła się nakształt fal wzburzonych, które w tysiącznych załamaniach odźwierciadlają w sobie linje szerokiego widnokręgu. Siedział on z głową opartą na dłoni; oczy jego nawpół przykryte ciemną powieką, strzelały z pod brwi zsuniętych silnym ogniem; oddech to zamierał w piersi, to znowu podnosił się wysoko westchnieniami, które hamowane wolą, wylatywały jednak przez usta drżące. Byłoto pasowanie się jakieś ostatnie, okropne, ale trwało zaledwie kilka minut. Być może, iż w minutach tych zbiegła się summa energji, która innym ludziom w innych zostającym okolicznościach, starczyćby mogła na lata całe; być może też, iż zbiegły się w nich i zwarły cierpienia, mogące sobą zapełnić całe długie nieszczęśliwe życie.
Po upływie tych kilku minut, Dembieliński powstał i pociągnął taśmę dzwonka.
— Chciałbym pomówić z tutejszym rządcą — rzekł do służącego, który ukazał się we drzwiach.
Oczekując nadejścia wezwanego przez siebie hotelowego rządcy, Dembieliński stał na środku pokoju i był znowu takim, jakim go zwykle widzieli wszyscy. Zapalił cygaro, i powitał wchodzącego uprzejmym ukłonem, któremu towarzyszył cień uśmiechu.
— Jaśnie Wielmożny Pan poleci mi może załatwić jaką sprawę — zaczął rządca, gruby i przysadzisty człowieczek, który śpiesząc do apartamentu dostojnego gościa, przesadzał wschody po trzy i po cztery naraz, ale wszedłszy już wyprostował się z godnością, którą znowu przez wzgląd na dostojność osoby przed jaką stanął, zmodyfikował wyciągnięciem naprzód grubej szyi, i najpiękniejszym uśmiechem, jaki tylko mógł gościć na tłustych wargach.
— Chciałem pana zapytać — zwolna i głosem dźwięczącym zimno zaczął Dembieliński, — czy słyszałeś cokolwiek o sprawie owej kradzieży pieniędzy bankowych, popełnionej przed dziesięcioma laty w imieniu hrabiego Horskiego?
Rządca nie ośmielając się przerwać mu mowy od początku pytania, kiwał już głową w sposób potwierdzający, a zarazem zgrozę i obrzydzenie wyrażający.
— Któż o niej nie słyszał jaśnie wielmożny panie! — zawołał składając ręce, skoro tyko gość przestał mówić. — Wiem, wiem wszystko! Czy pan rozkaże opowiedzieć sobie tę historję? Teraz wszyscy o niej wiedzą de-ta-licz-nie, bo trzech z bandy już schwytano.
— Wiem o tem — zimno jak wprzódy przerwał Dembieliński.
Ale rządca wpadł w zapał i nie pozwolił przerwać sobie odrazu.
— To dopiero jaśnie wielmożny panie były złodzieje, łotry, łajdaki!
— Wiem i o tem — przerwał znowu Dembieliński, ale tym razem nieokreślony uśmiech przewinął mu się po ustach, i fałda leżąca pomiędzy brwiami stała się głębszą. — Czy nie mógłbyś pan dowiedzieć się — mówił dalej, — w jakiem miejscu i w jakiej porze dnia zasiada komisja przysłana ze stolicy w celu badania uwięzionych winowajców, i wyśledzenia szczegółów tej sprawy?
Rządca kiwał znowu głową w sposób objawiający radość, że żądaną wiadomością natychmiast służyć może.
— Jeżeli jaśnie wielmożny pan wie gdzie jest rynek zwany drewnianym...
— Wiem — przerwał Dembieliński.
— Jeżeli jaśnie wielmożny pan wie w której kamienicy przy tym rynku znajduje się Izba Cywilno-Kryminalna...
— Wiem.
Rządca coraz energiczniej kiwał głową w takt swym pytaniom i odpowiedziom gościa.
— A więc w tej samej kamienicy oddano jednę salę na posiedzenia komisji; w tem samem miejscu, w którem dopełniła się zbrodnia, sprawiedliwość głosi swoje wyroki...
Rządca, który w chwilach wolnych od troskania się o potrzeby hotelowych gości i łajania kelnerów, czytywał z zamiłowaniem „Żyda Tułacza“ i „Marcina Podrzutka“ w tłumaczeniu, wygłosił ostatnie słowa tonem uroczystym, w kształcie wysoko moralnej i budującej sentencji.
Ale Dembieliński nie zdawał się zwracać uwagi na ten kwiat krasomówstwa, który wykwitł z tłustych ust grubego, przysadzistego człowieka.
— A w jakiej porze? — zapytał obojętnie, zwolna przechodząc w inną stronę pokoju.
— Dwa razy na dzień, jaśnie wielmożny panie. Dwie godziny przed południem, mianowicie od dziesiątej do dwunastej, i dwie godziny popołudniu, mianowicie od szóstej do ósmej.
— Od szóstej do ósmej — półgłosem powtórzył Dembieliński.
— Tak, jaśnie wielmożny panie. Sędziowie śledzą twarze złoczyńców przy świetle dziennem i sztucznem. Z twarzy ludzkiem wiele wyczytać można...
Dembieliński zwrócił się w stronę mówiącego, i wyrzekł tonem, w którym tak samo jak pierwej w oczach przebijało się nawpół gniewne, nawpół dolegliwe rozdraźnienie.
— Dziękuję panu za wiadomość której mi udzieliłeś. Bądź pan łaskaw powiedz memu służącemu, aby mi tu przyniósł podróżną moją tekę.
Dla rządcy, który wiedział z długoletniego doświadczenia, że z brzmienia głosów gości wiele wywnioskować można, ton mowy Dembielińskiego był wezwaniem do odwrotu; objawem dziwnym dla niego lecz wyraźnym, że gość który sam słynął z wymowy, nie życzył sobie cieszyć się dłużej kwiatami jego krasomówstwa.
W kilka minut po tej krótkiej rozmowie, Dembieliński siedział za stołem, na którym znajdowała się roztwarta teka pełna papierów i przyrząd do pisania. Spuszczone sztory zakrywały okna tak szczelnie, że w pokoju panował zmrok prawie gęsty, i tyle tylko światła przepuszczały, ile go najkonieczniej trzeba było, aby piszący mógł rozpoznawać litery własną swą ręką kreślone. Drzwi pokoju na klucz były zamknięte z wewnątrz; upływały godziny, a nie otwierały się, ani dzwonek nie zadźwięczał ni razu. Służba dziwiła się, że nie była wzywaną przez tego, który wiele zazwyczaj wydawał rozkazów i zleceń. Wytworny służący przybyły tu wraz ze swym panem, dziwił się także, iż przez tak długi czas nie został zapotrzebowanym; dziwił się i wykwintny a zarazem poważny cudzoziemiec, który od lat kilku pełnił przy świetnym publicyście i wziętym pisarzu obowiązki sekretarza, a od przybycia jego w te strony posiadał w hotelu stałe mieszkanie, oczekując pory, w której wraz ze swym zwierzchnikiem wyruszy w dalekie kraje. Ten i ów przechodził koło drzwi zamkniętych bardzo blizko i nadstawiał ucha, ale w pokoju gościa nie było słychać najlżejszego szmeru.
— Zasnął — mówili kelnerzy, zmartwieni że tracą sposobność usłużenia, a zatem i zdobycia sobie hojnej zapłaty.
— Nigdy nie sypia we dnie — odpowiedział służący Dembielińskiego, zabawiający się ożywioną gawędką z wymownym rządcą.
— Nic nie jadł — zauważył jeden ze sług hotelowych.
— Owszem, kazał sobie podać zrana kieliszek wina i parę biszkoptów — odpowiedział drugi.
Sekretarz nic nie mówił, a po namyśle przestał nawet dziwić się. Znał przyzwyczajenia swego zwierzchnika, i nie porazto pierwszy widział drzwi jego pokoju zamknięte na klucz od wczesnego poranku do późnej nocy, a czasem i przez dobę całą. — Pracuje — myślał — przyszło mu zapewne do głowy napisać coś nowego.
Zegary hotelowe wskazywały szóstą wieczorną godzinę, gdy klucz obrócił się w zamku drzwi dotąd zamkniętych, a zarazem rozległ się na korytarzu donośny głos dzwonka. W kilka sekund potem sekretarzowi dostojnego gościa oznajmiono, że zwierzchnik jego prosi go na chwilę rozmowy.
W pokoju, w którym przez cały dzień zmrok panował, sztory były podniesione; zbliżające się już do zmierzchu, ale dość obfite światło dzienne, ukazywało stół zarzucony sporemi pakietami starannie opieczętowanemi, pomiędzy któremi były dwa zwyczajne listy, noszące adres hrabiego Horskiego i jego pasierbicy. Nad temito pismami Dembieliński spędził dzień cały. On sam siedział przy stole z twarzą tak bladą jak zrana, lecz zupełnie spokojną; powstawszy na powitanie wchodzącego sekretarza, postąpił kilka kroków i podał mu rękę zwykłym sobie ruchem, w którym obojętność łączyła się ze światową uprzejmością. Cudzoziemiec zabrał miejsce w pobliżu stołu, i rzucił okiem na grube, opieczętowane pakiety.
— Odgadłem żeś pan pracował przez dzień cały — rzekł.
— Tak — krótko odpowiedział Dembieliński, i wnet dodał. — Przykro mi to bardzo, kochany panie, ale zaszły pewne okoliczności, dla których od dziś rozstać się z panem muszę. Dziękuję uprzejmie za wielce pożyteczne usługi jakie mi pan wyświadczyłeś, i za miłe towarzystwo z którego korzystałem tyle razy, mianowicie w podróży.
Mówił to tonem spokojnym i uprzejmym, ale na twarz poważnego cudzoziemca spadł wyraz wielkiej konsternacji, połączonej z nieukrywanym żalem.
— Smutnato dla mnie wiadomość — rzekł sekretarz, — ale wyznam panu, że niezupełnie niespodziewana. Kiedym ostatni raz widział pana w Dolinach, wniosłem już z kilku pańskich wyrazów, że masz pan zamiar osiąść w kraju rodzinnym.
— Zamiary, jakie powziąłem — z pewnym pośpiechem odpowiedział Dembieliński, — nie pozwalają mi nadal rozrządzać sobą, a zatem i ofiarować dalszych usług mych monarsze, któremuśmy dotąd oba służyli. Chciej pan pakiety te zawieźć do stolicy, która tak uprzejmą okazywała się dla mnie przez lat dziesięć, i wręczyć je według adresów. Jestto testament dyplomaty i publicysty, który zawód swój zamienia na wcale inny...
Ostatnie wyrazy wymówił z uśmiechem, który patrzącemu nań cudzoziemcowi wydał się nieco dziwnym.
— Stolica nasza — rzekł cudzoziemiec, — a nawet państwo którego mam zaszczyt być poddanym, mocno zapewne żałować będzie straty tak wysoko utalentowanego jak pan pracownika. Co do mnie, pomimo żalu jakiego doświadczam rozstając się z panem, nie mogę się powściągnąć by mu nie powinszować...
Tu zatrzymał się na chwilę, jakby z obawy, czy dopowiadając myśl swą, nie popełni niedyskrecji.
— I czegoż mi pan chcesz winszować? — zapytał Dembieliński głosem tak mu zwyczajnym, że ośmielił tem wahającego się cudzoziemca.
— Jeżeli wieści które mię doszły są prawdziwemi — rzekł z uśmiechem ten ostatni, — zaślubisz pan wkrótce piękną kuzynkę swoją, której niepospolite wdzięki i niepospolitszy jeszcze rozum miałem sposobność niejednokrotnie podziwiać.
Jeżeli uśmiech przesuwający się przed chwilą po ustach Dembielińskiego, wydał się cudzoziemcowi dziwnym nieco i jakby zagadkowym, to o wiele więcej zadziwiło go nagłe drgnienie, które wstrząsnęło jego twarzą na dźwięk imienia, które wymówił. Przenikliwy i znający stosunki światowe sekretarz, odgadł że w sercowych sprawach jego zwierzchnika zajść musiało coś podobnego do dramatu; to też bardzo prędko naprawiając jak mniemał swą niezręczność, dodał:
— Słyszałem także, iż nabywasz pan dawną posiadłość przodków swych, dobra Demblińskie.
Tym razem postawa i twarz Dembielińskiego nie objawiła żadnego wzruszenia; nie dając przecież na zapytanie bezpośredniej odpowiedzi, rzekł zwolna i obojętnie:
— Przyszłość człowieka jest zagadką, o której mówić nie warto; bywa ona najczęściej nie taką, jakąbyśmy mogli i chcieli uczynić ją teraz, ale taką, jaką uczyniliśmy ją niegdyś. Przeszłość i przyszłość kochany panie, sąto ogniwa spojone ze sobą loiką życia. Rozdzielić je, żadna bodaj wola ludzka nie zdoła.
Cudzoziemiec z nowem zdziwieniem patrzył na mówiącego; zdanie które usłyszał wydało mu się o tyle obcem toczącej się rozmowie, o ile nie przypadało do energicznego charakteru i skeptycznego umysłu, jakie uważał dotąd za główne cechy swego zwierzchnika.
Dembieliński nie dał mu czasu do czynienia dalszych uwag. Spojrzał na zegarek, i z pewnym pośpiechem wziął ze stołu jeden z pakietów, na którym nie było pieczęci, jakoteż i oba listy zaadresowane do Dolin.
— Znając pańską grzeczność i uczynność — zaczął głosem uprzejmym i całkiem naturalnym, — poważam się prosić pana o wyświadczenie mi jednej jeszcze usługi. Oto są listy, które zechcesz pan natychmiast wysłać do Dolin, a tu pieniądze, których użyjesz pan na załatwienie wszelkich rachunków moich z panem, z hotelem w którym obecnie jesteśmy i ze służącym moim, którego służba dziś się kończy. Przepraszam że obarczam pana drobnemi temi sprawami, ale na stosowne urządzenie ich czasu mi nie wystarcza.
— Z przyjemnością spełnię wszystko co zlecić mi pan raczyłeś — odparł sekretarz, — ale spodziewam się, że przed wyjazdem moim, który zapewne jutro nastąpi lub pojutrze, zobaczę jeszcze pana.
— Prawdopodobnie nie zobaczymy się już więcej — odpowiedział Dembieliński.
— Pan także opuszczasz N.?
— Nie wrócę tu — odparł były dyplomata po sekundzie namysłu.
Spojrzał znowu na zegarek. — Trzeba mi już iść — wyrzekł ciszej trochę niż dotąd mówił.
Wstał i chciał postąpić naprzód, lecz nagle jedną rękę podniósł do czoła, drugą oparł się silnie o krawędź stołu. Śmiertelna bladość opłynęła całą twarz jego, widoczny dreszcz przebiegł mu po ciele. Przez jedno mgnienie oka miał pozór człowieka, którego najdrobniejsze fibry niewymowna przejmowała boleść, jakby zmartwiałe od głuchego lecz piorunującego przerażenia.
— Panie! — zawołał sekretarz przelękniony straszną zmianą jego rysów i zachwianiem się tej postaci, którą widział zawsze tak silną i dumną.
Ale straszliwe mgnienie oka minęło. Dembieliński spojrzał na zbliżającego się ku niemu cudzoziemca wzrokiem obojętnym znowu, nieledwie zimnym; odjął rękę od czoła, które wróciło do zwykłego sobie kolorytu gorącej bladości, i podał ją byłemu swemu sekretarzowi.
— Żegnam pana — rzekł z lekkim zaledwie odcieniem smutku, — wierzaj mi pan że zachowam o nim bardzo przyjazne wspomnienie.
— Ja również... — zaczął cudzoziemiec.
— Nie mów pan o tem — przerwał Dembieliński takim tonem i z takim znowu uśmiechem, że słowa serdeczne zatrzymały się na ustach cudzoziemca, a wzrok jego z nowem zdziwieniem utonął w rysach byłego zwierzchnika. Ale rysy te były tak nieczytelne, jak silną była wola człowieka, który piekło okropnych uczuć potrafił zamknąć pod kamiennie nieruchomą powłoką, i mocą wszechwładnego przyzwyczajenia całego swego życia, urabiał swą zewnętrzność tak, jaką ją mieć chciał.
Po chwili, były sekretarz byłego dyplomaty i publicysty wracał do swego mieszkania, zdziwiony wszystkiem co widział i słyszał, lecz więcej jeszcze zmartwiony utratą dogodnej i wielce obiecującej na przyszłość posady, równie jak koniecznością rozstania się z człowiekiem, którego towarzystwo lubił i umysł podziwiał, chociaż charakteru i istotnej głębi myśli zrozumieć w zupełności nie mógł nigdy.
W kilka minut potem opuścił hotel Dembieliński, i ulicami zamglonemi drobnym deszczem powiększającym zmrok, który zapadać już zaczynał, skierował się ku miejskiemu rynkowi zwanemu drewnianym, przy którym znajdowało się owo miejsce, gdzie według sentencjonalnych słów hotelowego rządcy, niegdyś popełnioną została zbrodnia, a teraz wyroki swe głosiła sprawiedliwość.
W jednej z sal obszernej kamienicy, przy długim stole siedziało siedmiu ludzi, z których jeden był prezesem, inni członkami komisji przybyłej ze stolicy dla ostatecznego wyśledzenia szczegółów sprawy, oddawna zapomnianej i zaniedbanej dla braku wskazówek, dziś odnowionej, bardzo głośnej i równie publiczność jak i sfery urzędowe wielce zajmującej. Leżało snać w naturze sprawy tej, aby coraz nowe wyrządzać niespodzianki wszystkim którzy trudnili się dochodzeniem, jej szczegółów. W wigilję dnia tego, członkowie komisji doświadczyli jednej z tych niespodzianek którym podobne trafiają się niezmiernie rzadko, otrzymując za pośrednictwem poczty znaczną sumę przesłaną bezimiennie, tytułem zwrotu ukradzionych przed dziesięcioma laty w banku pieniędzy. Przesyłka pochodziła z miasta leżącego na krańcu nieledwie państwa; ażeby zaś dojść jej źródła, należało rozpocząć poszukiwania trudne i całkiem prawie pozbawione wskazówek. Urzędnicy toczyli pomiędzy sobą ożywioną rozmowę o wielce dziwnym wypadku, i zajmowali się spisywaniem akt stosujących się tak do otrzymanych pieniędzy jak i do zeznań Suszyca i jego wspólników, gdy wszedł sługa sądowy z oznajmieniem, że pan Anatol Dembieliński prosi o pozwolenie wejścia do sali posiedzeń. Pomiędzy członkami komisji nie było ani jednego, któryby nie znał tego nazwiska, i nie wiedział kim był człowiek który je nosił. Prezes z pośpiechem rozkazał drzwi sali otworzyć przed przybywającym. Anatol wszedł do sali, oddał ukłon obecnym, i zatrzymał się u krańca stołu przeciwległego temu przy jakim siedział prezes, mający z obu swych stron po trzech urzędników.
— Czy możemy czem służyć panu? — rzekł prezes z wielką grzecznością, oddając ukłon za ukłon.
— Przychodzę tu, aby złożyć zeznania ważne dla sprawy, którą panowie zajmujecie się obecnie — odparł przybyły.
— Słuchamy pana — wyrzekł prezes, a inni z zajęciem zwrócili twarze ku przybyłemu, i zdawało się że z równą ciekawością oczekiwali wieści, jak przyglądali się temu który ją przynosił. Postawa Dembielińskiego była spokojna, głos jego miał brzmienie czyste i pewne, gdy zaczął mówić.
— W sprawie o której mowa, jeden punkt nie został dotąd wyświetlonym; posiadacie panowie wiadomości o tem, kto fałszował dokumenty, wnosił je za pośrednictwem drugiej niewinnej osoby w urzędowe księgi, i dostarczył winowajcom papierów potrzebnych dla podniesienia z banku wiadomej sumy w imieniu hrabiego Horskiego; ale nie zostało dotąd odkrytem, kto mianowicie był przywłaszczycielem tego imienia, kto podniósł z banku sumę, której odpowiednią wysłał z miasta X. przed kilkunastu dniami, tytułem zwrotu, pod adresem komisji.
Prezes słuchał z wytężoną uwagą; pewne zdziwienie odmalowało się na jego twarzy. — Wszystko co pan raczyłeś nam powiedzieć.. — zaczął, ale urwał nagle, bo stojący naprzeciw niego i rozdzielony z nim całą długością stołu człowiek, po raz pierwszy odkąd tu przybył, uczynił żywe poruszenie.
Uczynił je w stronę, w której woźny stojąc na niewielkiem podniesieniu, gotował się do zapalenia wiszącej nad stołem lampy, jak zwykle o tej porze zapadającego zmroku.
— Panie prezesie — ozwał się Dembieliński — jeśli to panu i pańskim kolegom nie uczyni żadnej przykrości, prosiłbym aby przez chwilę jeszcze wstrzymano się z roznieceniem światła.
Żądanie było trochę dziwne, ale przedmiot jego wydawał się tak mało znaczącym, a przytem obecni tak wiele dobrego a raczej świetnego wiedzieli i słyszeli o głośnym pisarzu i polityku, że odmawiać mu nie uznali za potrzebne ani za stosowne.
Prezes w sposób znaczący skinął na woźnego, który wnet się oddalił, i wracając do słów swych przerwanych mówić zaczął.
— Wszystko co pan raczyłeś nam powiedzieć jest tak dokładnem, że zadziwia mię nieco, zkąd pan możesz mieć tak zupełną świadomość szczegółów zajmującej nas obecnie sprawy. Miałżebyś pan posiadać jakieś wiadomości o człowieku, którego przewinienia wymieniłeś przed chwilą?
Po zapytaniu tem nastąpiło kilka sekund milczenia; poczem zapytany odpowiedział tym samym czystym i pewnym głosem, którym mówił dotąd.
— O człowieku który popełnił te przewinienia, mam wiadomości dokładniejsze niż ktokolwiek na świecie mieć może. Człowiekiem tym jestem ja.
Usłyszawszy te słowa sędziowie, drgnęli jakby znagła dotknęła każdego z nich iskra elektryczna. Drgnęli i zapadli w nieruchomość, jeden z podniesioną w górę ręką, inni przechyleni nad stołem, inni wyprostowani jak struny, z szeroko roztworzonemi oczami.
Śród głębokiego milczenia jakie napełniło salę zapadającą w zmrok coraz grubszy, ozwał się znowu głos Anatola.
— W szale młodości, w uniesieniu namiętnej ambicji, popełniłem błąd ciężki i hańbiący. Przywłaszczyciel cudzego dobra, pośredni morderca kilku niewinnych istot, nie chcę dłużej przyjmować od społeczności tego co mi się od niej nie należy: spokoju, bezpieczeństwa i dobrej sławy. Pragnę dobrowolnem przyjęciem na siebie odpowiedzialności za czyn mój, odzyskać prawo i możność szanowania samego siebie. Dla tego wyznaję winę moją, a was panowie Sędziowie, proszę o spełnienie nademną sprawiedliwości.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.