Na dnie sumienia/Tom II/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Na dnie sumienia | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1873 | |
Druk | Drukarnia J. Sikorskiego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Варшава, 22 декабря 1872 г.
Dom Doliniecki, służący za pomieszkanie kilku już pokoleniom hrabiów Horskich, nosił nazwę zameczku. Zbudowany na stoku wyniosłej góry, był on niegdyś w istocie obronnym zameczkiem, o czem świadczyły jeszcze opasujące go wąwozy, z dawnych fos powstałe, i wysokie wały, ongi niejednokrotnie pewno jeżące się orężem, lecz dziś ukoronowane dzikim gąszczem kolczastych krzewów, nieprzeniknionemi prawie splotami pnących się roślin, a tu i owdzie ciemnemi ścianami drzew o starych potężnych pniach i szeroko rozpostartych konarach. Budynek nie był zbyt wielki, ale odznaczał się pewnym charakterem powagi i wysokiego smaku, jaki nadawał mu styl architektoniczny śmiały, wyraźnie od innych odkreślony, przywodzący na pamięć dawne dzieje i czyny. Pewna szlachetna ciekawość budziła się w umyśle spoglądającego zdala na dwa rzędy zamkowych okien, długich, wązkich, ze strzelistemi kończynami; czyto wtedy gdy okna te gorzały łuną zachodzącego w dolinie słońca, czyto gdy obejmował je zmrok przejrzystej nocy, wieszając wkoło nich, na tle białych murów, kręgi fantastycznych cieni, padających od spiczastych gzemsów i wklęsłych zagłębień. Górskie powietrze przeczystem kryształowem tłem otaczało dwie okrągłe poważne baszty, wspierające gmach po obu stronach, i podnoszące się wysoko nie iglastemi wieżyczkami, ale ciężkiemi nieco, okrągłemi i płasko zakończonemi wieżami. Miejsce to i całe otoczenie jego złożone z rożnokształtnych gór, rozkosznych dolin, obszernych ogrodów i szyb wodnych, było piękne, silnie przemawiało do umysłu i wyobraźni. Można było patrzeć na nie długo z żywo bijącem sercem, a potem odkryć głowę i oddać pokłon, tak wielkiej naturze, która rodzi cuda, jak ludzkiej mądrości, która je pojmuje, zdobywa, wiąże w harmonję i obraz.
Srebrzysty zmrok zimowego wieczora ogarniał Doliniecki zameczek, kryształowe niebo wysokiem sklepieniem podnosiło się nad dwiema basztami, gruby kobierzec śniegu zaściełającego obszerne dziedzińce i ogrody iskrzył się pod światłem księżyca, jaśniejącego na przezroczystem tle firmamentu, jak wielka, bladoczerwonym blaskiem żarząca się tarcza.
W obszernej sześciokątnej komnacie położonej na wyższem piętrze baszty, przy dużym stole, na którym paliła się jasna, wielka lampa, siedziały dwie osoby — kobieta i mężczyzna.
Komnata była poważną i wyniosłą; wysokie ściany jej całkiem prawie okryte szerokiemi szlakami ciemnego drzewa, rżniętego u dołu w wypukłe smugi, wieńcami arabesek dotykały sufitu, na którym rozpościerały się stare ale mistrzowskie freski. Dwie olbrzymie dębowe szafy rzeźbione na podobieństwo ścian, i zdające się stanowić z niemi jedną całość, napełnione księgami, stały pomiędzy niewielką ilością sprzętów, surowo i starożytnie wyglądających, niemniej przeto cennych i pięknych. U czterech długich, strzelistych okien, wisiała ciężka draperja firanek, barwą i wzorami tkaniny wybornie zgadzająca się z ogólną charakterystyką komnaty, której służyła ozdobą bogatą lecz zarazem prostą.
Mężczyzna i kobieta siedzieli pod jedną z ciemnych rzeźbionych ścian, a postacie ich w pełni oświecone skupiającem się w koło nich obfitem światłem lampy, tworzyły same przez się piękny obraz. Możnaby ich wziąć za ojca i córkę, gdyż włos mężczyzny srebrzył się siwizną, i długa na wpół srebrna broda opadała mu na pierś, a kobieta zdawała się być właśnie w tej najpiękniejszej porze ludzkiego życia, w której młodzieńczość nosząca jeszcze w sobie mnogie ślady dzieciństwa, ustępuje przed młodością świeżą, jasną, silną, ale już poniekąd dojrzałą, lub szybko do dojrzałości zmierzającą.
Byłto hrabia Seweryn Horski i córka hrabiny Ewy, Krystyna Dembielińska.
Od dnia ślubu hrabiego z Ewą upłynęło lat dziesięć; mała naówczas Krysia urosła na piękną kobietę, hrabia postarzał. Nie postarzał on w zwyczajnem, potocznem znaczeniu tego słowa; fizyczna bowiem organizacja jego nie nadwerężona nigdy wpływami złych namiętności i niezdrowych przyzwyczajeń, lecz owszem zahartowana życiem surowem, pełnem fizycznych i umysłowych ćwiczeń, nie nosiła na sobie innych śladów lat upłynionych, jak lekkie posrebrzenie włosów, silniej może zaróżowiona obwódka w koło strudzonych powiek, i mocniejsze podanie się naprzód głowy i karku, cechujące zazwyczaj ludzi ustawicznie pracujących nad książką i piórem... I owszem, dla oka pobieżnie patrzącego, hrabia Seweryn mógłby się wydać młodszym nad swe lata, gdyż cera jego twarzy bladawa lecz czerstwa i jędrna, świadczyła o niezepsutem zdrowiu, a postać zawiędła nieco i sprężysta, zdradzała przyzwyczajenia energiczne i krzepkie, skłaniające miłośnika natury do przepędzania wczesnych poranków pod wiejącem świeżemi powiewy otwartem niebem, wiodące myśliciela w te oderwane światy badań i myśli, śród których dusza zdrowa i bystra, część zdrowia swego i bystrości zapożycza ciału.
A jednak wzrok umiejący patrzeć i dostrzegać, musiałby dostrzedz w fizjonomji hrabiego nieujęte, lecz widoczne ślady postarzenia nie ciała ale ducha... Na wielkiem czole jego, pośród charakteryzujących je nieregularnych wyrzeźbień i wypukłości, wiło się kilka głębokich zmarszczek; ale znać było że nie wyżłobiły je tam ani nagle doświadczane boleści, ani ciosy jednorazowe, ale że powstały one z szeregów ciężkich, smutnych myśli, odnawiających się często i trwających w umyśle długo. W oczach szarych, pięknych, nie formą, ale wyrazem, nie świeciła już dawna pogoda ducha, będącego w zgodzie z całym ustrojem świata; były one zmącone nieco, i również jak zarys, w jaki ułożyły się łagodne usta, odźwierciedlały chwilami walkę wewnętrzną, toczoną z jakąś złą, serce i umysł przygniatającą zmorą. W całej powierzchowności człowieka tego nie było najlżejszego śladu goryczy, ani gniewu, ani zwątpienia i szyderstwa; była ona jak dawniej otwartą nakształt karty wyraźnemi zgłoskami zapisanej, szlachetną i przeważnie dobrą; tylko znać było, że przyciskał ją oddawna ciężar jakiś ciągły, nie znikający nigdy, biorący początek w smutnem jakiemś zjawisku, nad którem rozmyślał on i bolał mimowiednie może, ale nieustannie.
Krystyna była śliczną młodą kobietą, przebywającą dwudziestą wiosnę życia, rozkwitłą w pełni wdziękami ciała, przez które przeglądała piękność wewnętrzna.
Teraz dwie te osoby siedziały naprzeciw siebie przy wielkim stole, dźwigającym mnóstwo najróżnorodniejszych przedmiotów, mogących na długi szereg dni dostarczyć obfitego zajęcia dwojgu ludziom oddalonym od gwaru i rozrywek świata, lecz żyjącym ze sobą wspólnie i nierozdzielnie. Były tam książki i rękopisma, narzędzia i zbiory naukowe, przyrządy do pisania, rysunków i robót kobiecych. Wszystkoto razem wyobrażało pomieszanie tych zajęć, jakim zazwyczaj oddają się mężczyźni, i tych które najpowszechniej tworzą gałęź zatrudnień kobiecych. Tylko że tu pomiędzy jednemi a drugiemi nie było żadnego wyraźnego przedziału; łączyły się one ze sobą węzłem związanych niejako dwóch umysłów ludzkich. Znać było, że to co zajmowało mężczyznę, stanowiło i dla kobiety główne tło życia; a wykwit myśli lub dzieło rąk kobiecych, nie wydawały się mężczyźnie godnemi wzgardy ni lekceważenia, lecz owszem tworzyły dlań źródło wielu uciech, i coraz odnawiających się przedmiotów zajęcia.
Cisza domu, którego inni mieszkańcy spali lub spoczywali w milczeniu, otaczała tych dwoje ludzi; pióro hrabiego szybko posuwało się po papierze, w ręku Krystyny błyskała żwawo poruszana igła. Mężczyzna był całkiem zatopiony w zajęciu, pochłaniającem siły jego umysłu i wyprężającem wszystkie jego władze moralne; mechaniczne zajęcia kobiety, pozwalały jej snuć w głowie różnobarwny wątek myśli.
Krystyna jednak zajęta robotą swą i myślami, które piękną jej twarz ożywiały ruchomą grą fizjonomji, nie zapomniała o drogiej jej snać rzeczywistości; bo kiedy w przyległej komnacie zegar wygłosił dość późną wieczorną godzinę, podniosła głowę i utkwiła oczy w twarzy siedzącego naprzeciw, pochłoniętego pracą mężczyzny. Byłyto oczy wielkie, ujęte w długą, wypukłą oprawę, z ciemnemi źrenicami, które patrzyły z pod gęstych czarnych rzęs jasno, otwarcie i pojętnie. Teraz, gdy obejmowały one spojrzeniem głowę mężczyzny, okrytą nawpół srebrnym włosem, zajaśniały pięknym wyrazem czci i miłości. Patrzyła tak chwilę, potem ozwała się głosem, którego dźwięki mimowoli przypominały muzykę:
— Mój ojcze! pracujesz dziś tak długo!...
W nagięciu głosu z jakiem wymówiła wyraz „ojcze“, zabrzmiał cały skarb uczuć troskliwych i gorących. Toteż brzmienie to odrazu utorowało sobie drogę do organu słuchu pracującego mężczyzny, wsłuchanego w Bóg wie jak liczne i doniosłe głosy, rozlegające się w tej chwili w oddanym nauce jego umyśle. Podniósł także głowę i zapytał:
— Czy mówiłaś co do mnie moje dziecko?
— Tak ojcze, przypomniałam ci, że pracujesz dziś bardzo długo, dłużej niż zwykle. Nie chciałabym przeszkadzać ci w pracy, ale pamiętam że zbytek jej zaszkodził parę razy twemu zdrowiu. Wszak dzieło twe ma się ku końcowi, możesz odpocząć trochę.
Mówiła to z takim uśmiechem, jakim uśmiechać się może kochająca tylko i uwielbiająca kobieta do przedmiotu czci swej i przywiązania. Toteż hrabia uśmiechnął się wzajemnie i odłożył na stronę pióro.
— Dobrze, dziecię — rzekł, — odpocznę.
Odetchnął szeroko, jak ktoś zmęczony w istocie, i dodał: — Gdybyś wiedziała co to za rozkosz przebywać tam, kędym ja był przez te kilka upłynionych godzin!
— Dzięki tobie ojcze, rozumiem rozkosz tę — odparła Krystyna układając w koszyku swą robotę.
— Tak — potwierdził hrabia, — rozumiesz ją w istocie, bo ile razy podzielałaś ją ze mną! Nic z tego co mię zajmuje, nie jest ci obcem.
— Czyliż nie byłam uczennicą twoją, ojcze — odparła Krystyna; — a teraz czyż nie jestem twoim kopistą, sekretarzem, a nawet twoją pomocnicą, bardzo pokorną co prawda, ale przyznaj sam ojcze, że i bardzo użyteczną.
Przy ostatnich wyrazach zaśmiała się swobodnie, a dźwięk jej śmiechu srebrną falą przerznął głuche milczenie starej komnaty, budząc w niej echa młodego życia i wesela. Śmiejąc się pochyliła głowę i przylgnęła ustami do wyciągniętej ku niej ręki hrabiego. Przestała śmiać się, i podniosła na niego oczy promienne i wymowne.
— Mój ojcze! — szepnęła, — mój mistrzu, mój dobroczyńco!...
Wesołość i dziwne uszczęśliwienie rozpromieniło twarz hrabiego. — No, panie sekretarzu — zawołał z żywem poruszeniem, które było u niego oznaką powstającej swobody umysłu, — pełń swą powinność! Oto gruby stos listów zaadresowanych do twego mistrza, oczekuje twoich młodych oczu. Moje zmęczone dziś więcej jak kiedy...
Krystyna białą dłonią przygarnęła ku sobie sporą ilość zapieczętowanych pism, na których widniały charaktery najróżniejszej natury, męzkie i kobiece, wprawne i nieumiejętne, wykwintne i grube jak spracowane ręce, które je kreśliły. Była to zwyczajna korespondencja hrabiego, złożona z odezw współmyślicieli, przyjaciół, ludzi którzy mu zawdzięczali wiele dobrodziejstw, i takich którzy o nie prosili. Krystyna czytała z kolei wszystkie te pisma, a na twarzy jej odbijały się wyraźnie wrażenia, jakie każde z nich wywierało na sercu jej lub umyśle. Mądre wyrazy przyjaciół hrabiego budziły w niej namysł, i szlachetny ogień pojętności lub zapału rozniecały w pięknych jej oczach; proste i serdeczne słowa wdzięczności, lub wymownie a z prawdą kreślone obrazy nieszczęść, układały usta jej w zarys rozrzewnienia i w brzmienie głosu wlewały miękkie, zniżone dźwięki. Ale pomiędzy te perły wielkich myśli i dobrych uczuć ludzkich, mieszały się tu i owdzie ostre krzemienie fałszu i obłudy, a widać było, że w niewymownie przykry sposób raziły zmysł moralny młodej dziewczyny.
Ile razy usta jej wymówiły wyraz tchnący pochlebstwem, udaniem, chciwością lub obłudną pychą, tyle razy brwi jej ściągnęły się jakby mimowoli, w sposób bolesny i zarazem gniewny, a ręka ruchem zniecierpliwienia odrzucała na stronę ćwiartkę papieru.
— Na lewo, ojcze, nieprawdaż? — pytała podnosząc na hrabiego oczy mieniące się żalem i gniewem.
— Na lewo, moje dziecko — potwierdzał hrabia i dodawał: — Tymczasem.
Jak zwykle, tak i teraz pomiędzy ludźmi przybiegającymi do hrabiego po wsparcie i pomoc, znalazło się więcej kozłów niż baranów; więcej takich którzy wyzyskać chcieli jego wspaniałomyślność, niż takich, którzyby w istocie zasługiwali na nią cnotą lub prawdziwem nieszczęściem. Przy czytaniu czwartego lub piątego z tych listów, zdradzających wyraźnie umysł płaski i czołgający się, serce obłudne i rękę chciwą, na białą twarz Krystyny wystąpiły lekkie rumieńce. — Mój ojcze, — zawołała odrzucając na stronę ostatnią przeczytaną kartkę, i zaplatając przed sobą ręce, — mój ojcze! ja nie mogę spokojnie czytać tych pochlebstw nizkich, tych słów nadętych i obłudnych, któremi ludzie otworzyć sobie pragną twą hojną, dobroczynną rękę. Wytryska z nich jakieś przykre światło i razi mi oczy! Nienawidzę fałszu i złości, których listy te są obrazem! Dla czego ojcze nie wzbronisz podobnym ludziom pisać do siebie?
Młoda dziewczyna mówiła to z uniesieniem; w głosie jej brzmiała prawda, policzki rumieniły się, na dnie łagodnych przed chwilą źrenic zapłonął żar cichy lecz namiętny. Hrabia słuchał ją z widoczną radością, z za której jednak przebijało się trochę smutku.
— Moje dziecko! jakże mogę wzbronić przystępu do siebie ludziom chciwym i obłudnym, nie zamykając zarazem drogi prawdziwie nieszczęśliwym i potrzebującym pomocy?
Krystyna spuściła głowę. — Tak, ojcze — rzekła, — kto jak ty oddał się w służbę ludzkości, musi częstokroć wstępować w nizkie, brudne jej zakąty, aby tam pośród śmiecia odszukiwać pereł. Toteż ile razy widzę jak troskliwie zbierasz te brzydkie pisma odrzucone na lewo, i wczytujesz się w nie z natężoną uwagą, jakbyś z nich pragnął przejrzeć do dnia istotę tych którzy je pisali, uwielbienie moje dla ciebie nie ma granic. Ale powiedz ojcze, czy nie myliłeś się nigdy ufając drobnemu światłu błyskającemu śród grubych ciemności, i czy nigdy nie spotkał cię zawód, gdyś podawał rękę pomocną tym o których myślałeś, że są zbłąkani, a którzy w istocie zgubionymi byli?
— Myliłem się często — ze smutną powagą odparł hrabia — i częste spotykały mię zawody. Nieraz rady i prośby moje natrafiały na serce przemienione w twardy głaz, a dobrodziejstwa świadczone przezemnie przyspieszały moralną zgubę tych, którzy z zawiązanemi oczami biegli po stoku przepaści. Ale bywało też i inaczej...
Oczy Krystyny zajaśniały.
— Bywało inaczej! — tak ojcze, wiem z teorji, że bywać może inaczej; mówi zresztą o tem serce moje, które z wielką trudnością wyobrazić sobie może zło bez naprawy, upadek bez powstania. Ale opowiedz mi choćby jeden wypadek podobny, niech widzę! niech się dotknę! Bo ty ojcze, mnie nawet, mnie córce i przyjaciołce twojej nie powiadasz nigdy o rzeczach dokonanych przez ciebie. Opowiedz mi ojcze historję jakiejkolwiek perły, którą odnalazłeś śród śmiecia, jakiejkolwiek zachwianej lub upadającej istoty ludzkiej, której walki i wahania się odgadłeś, aby wesprzeć ją i uchronić od zguby! Opowiedz mi to mój ojcze, opowiedz!
Złożyła ręce i patrzyła na hrabiego z wyrazem takiego błagania w oczach, z jakiem nigdy żadna rówiesna jej dziewica nie błagała swej matki o suknię balową, ani nieba o spuszczenie ku niej na promykach księżyca długowłosego, wyśnionego Romea. W błagających oczach Krystyny zbiegły się w tej chwili wszystkie władze jej duszy, wyhodowanej śród surowej atmosfery pracy i nauki, nieznającej płochych uciech i marzeń, namiętnie rozkochanej w prawdzie, i pięknie i fanatycznie uwielbiającej dobro. Znać było, że młoda dziewczyna ta oddawna patrzyła oko w oko wielkim zagadnieniom ludzkości i jej bytu, i że zagadnienia te pochłaniające jej umysł i serce, obudzały w pierwszym szlachetną ciekawość, drugie zapalały namiętnemi lecz wolnemi od samolubstwa pragnieniami. Czekała z ust przybranego ojca opowieści o jakiemś dobrem śród ludzkości zjawisku, tak jak inne w jej wieku dziewice chciwie oczekują rozwiązania pełnego płochych i sztucznych uczuć romansu. Ale hrabia poruszył się żywo w swem krześle, i z wyrazem zmieszania na twarzy, zawołał.
— Moja Krysiu! czego ty żądasz odemnie? — jakże ja ci mam opowiadać o sobie samym?
Krystyna spojrzała na niego z dziwną powagą.
— Mój ojcze! — rzekła, — nie o próżną ciekawość tu idzie, ani o to, aby wiadomość o jednym więcej dobrym twoim czynie wzmogła moje uwielbienie dla ciebie. Ty znasz pewno te chwile, w których serce i umysł człowieka zranione brzydkim jakim widokiem, pragną ujrzeć, dotknąć się niejako czegoś dobrego i pięknego.
Czoło hrabiego schmurzyło się nagle, a oczy jego z wyrazem wdzięczności nieledwie utkwiły w pochylonej ku niemu twarzy pięknej dziewczyny. Snać słowami jej wywołane, stanęło przed nim wspomnienie wielu chwil takich o jakich mówiła; lecz zarazem przypomniał sobie, że onato była tym dobrym i pięknym widokiem, który osładzał mu gorżkie te chwile.
— Znam takie chwile, Krystyno, — odrzekł zniżonym głosem — i dla tego rozumiem czego żądasz odemnie. Czy pamiętasz obrazy malarza P., przed któremi tyle razy staliśmy w galerjach kilku stolic, podziwiając wielkość pomysłów artysty, i bogactwo artystycznych środków jakiemi zawładnął?
— Pamiętam te obrazy, mój ojcze — rzekła Krystyna; — dnie które wspólnie z tobą spędziłam śród zbiorów sztuki, nie mogą nigdy wyjść mi z pamięci.
Hrabia uśmiechnął się.
— Owóż, mówił dalej, przed dziesięcioma około laty, pomiędzy wieloma innemi listami, otrzymałem jeden, którego treść i forma obudzić zrazu mogły co najwięcej uśmiech politowania. Pisał go zarozumiały i nieumiejętny młodzieniec, który mienił się być skończonym artystą; nazywał mię mecenasem sztuk pięknych i naturalnym opiekunem tych, którzy usługi swe poświęcili muzom; prawił o sławnych moich przodkach, wielkiej fortunie jaką po nich odziedziczyłem, i proponował mi nakoniec nabycie wymalowanego przezeń obrazu, o którym twierdził, że może iść w zawody z pierwszorzędnemi tego rodzaju dziełami dawnych i nowych czasów. List ten odrzuciłem naturalnie na lewo; ale nazajutrz przeczytałem go według zwyczaju mego poraz drugi, i znalazłem w nim kilka wyrażeń, które jeśli nie świadczyły bynajmniej o zdolnościach artystycznych młodego człowieka, to zdradzały pewne szlachetne wzruszenie, żywo odbijające na oschłem i napuszonem tle całego pisma. Piszący nie zaniedbał u dołu pisma swego umieścić adres swej, jak pompatycznie wyrażał się, pracowni. Tegoż dnia jeszcze udałem się do wskazanego miejsca; znalazłem izbę pustą i zimną, kilka sztalug z bardzo lichemi eksperymentami sztuki malarskiej, i dwudziestoletniego zaledwie młodzieńca, z jasnemi nizko na ramiona opadającemi włosami, postacią kształtną lecz wychudłą, i rozmarzonym wzrokiem błękitnych, jakby nawpół tylko przytomnych oczów. Przyszedłem do młodego malarza pod przybranem imieniem, nie wiedział kto jestem, nie czuł tedy potrzeby uniżać się i pochlebiać. Po godzinie rozmowy przekonałem się, że byłto człowiek, który wiele przeczuwał ale nic nie umiał; poryw do sztuki był w nim zupełnie szczery i wrodzony, ale zbłąkany zarozumiałością rodzącą się zwykle z braku wiedzy. Obraz, którego nabycie proponował mi, był utworem wielce lichym pod względem artystycznego wykonania; ale czuć w nim było prawdziwy zapał, myśl usiłującą wydobyć się z pieluch nieumiejętności, nakoniec pewną gorączkę tworzenia, która raz rozjaśniona i w karby ujęta, zamienić się mogła w żywe i wyższe natchnienie. Przy końcu odwiedzin mych powiedziałem młodemu człowiekowi, kim byłem. Zmieszał się bardzo i rozgniewał trochę; ale samo to rozgniewanie się dobrze o nim świadczyło. Pogodziliśmy się wkrótce, i zaprzyjaźnili ze sobą szczerze. Szedłem tam z myślą skłonienia go do obrania innego zawodu, niż ten do którego, jak wyobrażałem sobie, był niezdolnym; lecz ujrzawszy w nim surowy materjał na artystę, dopomogłem mu z całej siły do kształcenia się i doskonalenia, na drodze wskazanej mu wewnętrznie poczutem powołaniem. Usłuchał rad moich, środki jakie mu ofiarowałem, spożytkował dobrze i zacnie. W cztery lata potem ukończył szkołę sztuk pięknych; dwa lata później pierwszy utwor jego pendzla obudzał żywe zajęcie w całym artystycznym świecie znawców i miłośników sztuki. Dziś o malarzu P. wiedzą wszyscy, wie cała niemal Europa.
— Nikt tylko niewie o tem, że znakomity ten artysta jest niejako twojem dziełem — ze wzruszeniem dokończyła Krystyna; a gdy mówiła to, twarz jej jaśniała taką radością, jakby na nią samą spłynęło w tej chwili wielkie jakieś i długo marzone szczęście. — Dziękuję ci ojcze, za opowieść twoją, — rzekła po chwili; wstydzę się teraz mego uniesienia, którem powodowana, radziłam ci odrzucać wszystkie proźby zanoszone do ciebie w słowach zrazu odrażających. Trzeba być twoją uczennicą, aby tak namiętnie ukochać dobro jak jam je ukochała; ale trzeba też przejrzeć na wskróś twoje życie i czyny, aby wiedzieć, że dobro to oplątane pokusami i zgnębione przemocą złego, oczekuje nieraz miłosiernej tylko i mądrej ręki, aby oswobodzić się i zmartwychwstać... Ty ojcze....
— Krysiu! — zawołał hrabia, — przestań mówić o mnie....
Dziewczyna uśmiechnęła się z miłością.
— Przebacz ojcze! wiem że tego nie lubisz, ale mówiłam z serca, i nie mogłam powściągnąć się. Patrz, oto jeszcze jeden list nierozpieczętowany...
— Piękne jakieś pismo! zauważył hrabia pochylając się nad kopertą.
— Zdaje się żem je widziała już kiedyś, — rzekła Krystyna; ale zaledwie rzuciła okiem na podpis, z ust jej wyrwał się wykrzyk radośnego zdziwienia.
— Nie zgadłbyś ojcze, — zawołała, — nie zgadłbyś nigdy od kogo ten list! patrz! — Mówiąc to posunęła pod światło lampy ćwiartkę papieru na której hrabia wyczytał bujnym, śmiałym i kształtnym charakterem nakreślone imię i nazwisko Anatola Dembielińskiego.
— A! — zawołał z widoczną przyjemnością — coteżto pisać do nas może młody, sławny nasz dyplomata?
Krystyna zaczęła czytać:
„Panie hrabio! Jakkolwiek przez długi przeciąg czasu oddalony od stron moich rodzinnych, nie zapomniałem nigdy o tem, iż kiedyś miałem zaszczyt i wysoką przyjemność poznajomienia się z panem w domu krewnej mojej, podówczas Ewy Dembielińskiej, dziś pani hrabiny Horskiej. Interesa i okoliczności, a bardziej jeszcze chęć zobaczenia kawałka ziemi na którym się rodziłem, i starych, dawno niewidzianych znajomych, skłaniają mię do przydłuższego pobytu w okolicach kędy znajdują się głośne z piękności swej i gościnności Doliny. Od wczoraj jestem w N., i jeśli się dowiem, że panu nie wyda się nieprzyjemnem odnowienie krótkiej naszej, dawnej znajomości, z pośpiechem przebiegnę niewielką przestrzeń dzielącą N. od Dolin, aby przez dni parę mieć zaszczyt być pańskim gościem. Przypominając się pamięci pani hrabiny i ślicznej kuzynki mojej, którą zostawiłem malutką Krysią, a znajdę dorosłą panną Krystyną, mam honor pozostawać i t. d.”
Po odczytaniu tego listu, hrabia i Krystyna milczeli parę minut.
Hrabia wydawał się nieco zdziwionym, Krystyna zamyśliła się i oparła czoło na dłoni, jak osoba która sobie przypomina coś z odległej przeszłości. Przypomnienia te wszakże w miłej snać postaci zjawiły się przed wyobraźnią młodej dziewczyny, bo czoło jej gładkie było i jasne, a na różowe usta wykwitł zamyślony uśmiech. Po chwili podniosła głowę, i pierwsza przerwała milczenie.
— Mój ojcze, czy nie uważasz to za rzecz nieco dziwną, że kuzyn mój Anatol od lat wielu mieszkający w obcych krajach, oddany tam tylu zajęciom i używający tylu powodzeń i tryumfów, pomyślał o przybyciu w rodzinne swoje strony, dla tego jak pisze, aby zobaczyć kawałek ziemi na którym się urodził?
— Tak — po chwili namysłu odpowiedział hrabia; pisma człowieka tego nie zdradzają skłonności do uczuć tkliwych, i chęci przenoszenia się w przeszłość. A jednak kto wie...
Zatrzymał się i patrzył w przestrzeń, jakby siłą pamięci wywoływał przed siebie dawno niewidzianą postać człowieka, o którym mówił.
— Kiedy widziałem go — ciągnął dalej po chwili przestanku, — kiedy widziałem go przed dziesięciu laty w domu twej matki, zdawało się, że wrzał w nim wulkan uczuć jakichś zranionych i buntowniczych, namiętności tłumionych wolą, ale porywających. Pamiętam, że piękna ta i w każdym razie niepospolita osobistość uderzyła mię wtedy wyrazem intelligencji, rozlanej po całej jej twarzy, i namiętnej jakiejś energji widniejącej w słowach i ruchach. Ale przykro rażony byłem dziwną niewiarą, którą człowiek ten objawiał głośno i otwarcie; jakimś gorzkim sarkazmem tryskającym mu z ust, ilekroć je otwierał, i tchnieniem pewnej dumy, rzec można pychy, jakie odeń wiało. Wszystkie te cechy dostrzegłem później w świetnych tych pismach, które wychodząc z pod jego pióra rozbiegały się po całej Europie z blaskiem i szumem meteorów. Ale oprócz tego, czy oprócz sarkazmu, dowcipu, wiedzy i świetności, nie zauważałaś nic w pismach kuzyna twego Krystyno?
— Owszem, ojcze, spostrzegłam w nich jeszcze pewną boleść tłumioną i osłanianą śmiechem nieszczerym; jakiś żal niechcący się wydać, ale przebrzmiewający w najweselszym nawet żarcie; jakiś sceptycyzm, który niezadowolony z samego siebie, gwałtem niby wydzierał się ku prawdzie i wierze....
W miarę jak Krystyna to mówiła, hrabia przytwierdzająco skłaniał głową. — Tak, tak, — zawołał. Wszystko to o czem mówiłaś, i ja dostrzegłem także. Człowiek ten dosięgnął celu swej ambicji, zadowolił swą dumę, ale wątpię nieco czy stał się przeto zupełnie szczęśliwym. Kto wie jakie tęsknoty, jaki żal, jakie może zniechęcenie pociągają go teraz w te strony które opuścił, a w których pożegnał wspomnienia dni młodych, świeżych, nieodartych z wiary, niesplamionych niczem...
Krystyna niespokojnie podniosła głowę. — Czy sądzisz ojcze, — spytała z pośpiechem, — że Anatol w ciągu świetnej i rozmaitej choć krótkiej swej karjery, splamił się złym jakim postępkiem?
Hrabia poruszył się żywo. — Niechże Bóg broni, zawołał, abym go posądzał, nie mając żadnych zasad do sądzenia źle o nim. Ale, dziecko moje, niewiara złym jest stróżem życia i niebezpiecznym przewodnikiem sumienia. Człowiek ten żył w świecie, w którym błąd pięknie ustrojony wygląda nieraz świetniej jak sama cnota, a droga po której szedł, sama przez się wymaga już tej zręczności i giętkości, która zapewnia wprawdzie powodzenie postępującemu po niej człowiekowi, ale nie zawsze zgadza się ze ścisłą uczciwością. W każdym jednak razie, kuzyn twój jest człowiekiem niepospolitych talentów, wielkiej energji i żelaznej w istocie pracy, chociaż może praca ta jego rozwijała się w kierunku fałszywym i bezpłodnym.
Krystyna zamyśliła się znowu. — Mój ojcze — rzekła po chwili, — z przyjazdem Anatola spełni się jedno z żywych moich życzeń. Pragnęłam zawsze bardzo zobaczyć go, poznać. Przyznaję, że pisma jego posiadają dla mnie wielki urok. W głębokości myśli i szczerej podniosłości uczuć nie dorównują one twoim pismom, które zresztą całkiem inny mają cel i kierunek; ale jest w nich inteligencja bardzo żywa, wyobraźnia gorąca i bogata, wymowa porywająca; są także ślady wielkiej i wytrwałej pracy, która bądź co bądź obudza szacunek. Ile razy czytałam błyszczące i pełne znaczenia utwory jego pióra, zdawało mi się zawsze, że ten człowiek tłumi w sobie przemocą instynkta miłości i poezji, które jednak spoczywają w nim i buntują się nieraz; że zrywa się do lotu, ale z rozmysłem i smutnem jakieś szyderstwem nad sobą samym trzyma się ziemi; że nakoniec jest w nim jakiś żal za czemś nieokreślony, jakieś udręczenie wewnętrzne, które pokrywa ironją i zagłusza śmiechem. Wszystkoto budziło we mnie zawsze żywą ciekawość, i niewiem dla czego rodzaj współczucia także... A przytem tak dziwnie wyraźnie go pamiętam, że żadna twarz, żadna postać widywana za lat dziecinnych, nie wyryła się w mej pamięci tak głęboko i stale... Nieraz, gdy czytałam jego pisma, zdawało mi się, że słyszę dźwięk jego głosu....
Umilkła i zamyśliła się znowu. Piękne jej oczy jasne i myślące błądziły bez celu po ciemnych ścianach komnaty; w dalekiej głębi źrenic świecił żar łagodny i czysty, ale zdradzający naturę zdolną do uczuć namiętnych, bezgranicznych. A przecież młoda ta dziewczyna, nie zwykła snać była pogrążać się na długo we własnych myślach, jeśli czekało na nią zajęcie, które miała za swą powinność. Wstrząsnęła lekko głową i zrzuciła z niej ciężar zadumy jaki ją ogarnął, a wracając do rzeczywistości, która widocznie była dla niej miłą i szacowną, zwróciła się z uśmiechem do swego towarzysza.
— Ojcze — rzekła, — zagadaliśmy się, a jam nie spełniła jeszcze dzisiejszego mego zadania. Co chcesz abym odpowiedziała wszystkim tym osobom, których listy czytaliśmy przed chwilą?
Po kilku minutach narady z hrabią ujęła pióro, i milczenie zapanowało znowu w starej cichej komnacie. Hrabia roztworzył jednę z swych ksiąg ulubionych, i pogrążył się w czytaniu, Krystyna pisała za niego liczne listy. Musiała znać dobrze stosunki i sprawy przybranego swego ojca, bo zadanie swe pełniła szybko i z łatwością. Piękna i biała, chociaż nie zbyt drobna i wcale nie wypieszczona jej ręka, władała piórem tak wprawnie i umiejętnie, jak przedtem igłą. Skończyła i położyła przed hrabią kilka zapisanych arkuszy papieru.
— A więc ojczulku — rzekła z wesołym uśmiechem — utwory moje czekają tylko twego podpisu.
Hrabia brzmieniem jej głosu oderwany od czytania, podniósł na nią wzrok zrazu mglisty, lecz wnet rozjaśniony i pogodny.
— Teraz, Krystyno, — rzekł ujmując jej rękę, — teraz idź do twej matki.. Wraz z tym wyrazem, na rozpogodzone przed chwilą czoło hrabiego zsunęła się ciężka chmura; powieki jego w dół opadły, jakby trudno mu było i przykro spojrzeć w tej chwili na jasną twarz stojącej przed nim dziewczyny. Ale i jej oczy zaćmiły się nagle smutnem jakiemś uczuciem, powściągnęła je przecież szybko i przyciskając do ust rękę przybranego ojca, której on jej nie wzbraniał, rzekła. — Dobranoc ci, ojcze!
Słowa te były proste i zwyczajne, ale dźwięk głosu jakim je wymówiła zdawał się mówić: „nie smuć się! niech ciężkie myśli nie mącą pogody twego wielkiego umysłu, nie uciskają zbytnim ciężarem twego zacnego serca.” A spojrzenie Krystyny jakie towarzyszyło prostym jej słowom, mówiło jeszcze: „nie bądź smutnym! jest przy tobie serce, które cię kocha i czci bez granic — serce moje!”
Hrabia zrozumiał tę mowę głosu i oczu Krystyny; uścisnął jej ręce, długi pocałunek złożył na jej czole, i szybko wrócił do opuszczonej przed chwilą książki, jakby stosując się do próśb ukochanej córki chciał o czemś nie myśleć, usiłował o czemś zapomnieć.
Krystyna z zapaloną świecą w ręku, zstąpiła ze schodów prowadzących z górnego piętra baszty do wewnętrznych, niżej położonych apartamentów zameczku, i otoczona głęboką ciszą panującą w starej, uśpionej budowie, lekko i cicho przesuwała się przez komnaty zastawione po większej części bogatemi, lecz stare czasy pamiętającemi sprzętami. Komnat takich, pięknych surową i szlachetną pięknością, było kilka; ale dalej charakter mieszkania zmienił się nagle. Z obszernej sali, której ściany za całą ozdobę posiadały kilka obrazów mistrzowskiego pędzla i wielkich rozmiarów, a sprzęty wygodne i wytwornie rzeźbione nie błyszczały przecież żadnem przylepionem do nich świecidłem, Krystyna weszła do okrągłego saloniku, w którym pod ażurową zasłoną, na miękkiej podstawie utworzonej ze sztucznych mchów i kwiatów, paliła się blado różowa lampa. Tu dwa wielkie źwierciadła odbijały w sobie ściany obleczone miękką, jedwabną tkaniną; miękkie draperje firanek opuszczały się niedbale u drzwi i okien — nizkie, atłasem wybite sprzęty wyglądały więcej na cacka wytworne i wątłe, jak na przedmioty do praktycznego użytku służące. Delikatna woń heljotropu napełniła ten bladoróżowy salonik, puszysty kobierzec tłumił odgłos kroków, i pieścił oko harmonją barw nikłych i łagodnych.
W saloniku tym, na miękkiej, nizkiej kozetce leżała Ewa. Przy niej stał hebanowy stolik z lampą i roztwartą książką, głowę wspierała na jedwabiami haftowanej poduszce, a stopy na aksamitnym podnóżku. Miała na sobie falistą miękką suknię bladoliljowego koloru, który spajał się niejako i w jeden ton spływał z bladoróżową barwą saloniku. Była jeszcze piękną, ale inną niż wprzódy pięknością. Z wdzięków jej dawnych pozostała przezroczystość alabastrowej cery, smukłość kibici i bogactwo złotych włosów. Ale błękit oczów nie przypominał już niezapominajek, pobladł i zagasł, a różowe usta tak wdzięczne dawniej, straciły wykwintny zarys, który je odznaczał, a stały się zbyt wązkie, zbyt może zwarte pomiędzy drobniuchną siateczką zmarszczek, które przegradzały je od zapadłych nieco policzków. Kobieta ta zajęta była jakąś robotą; ale cobyto mogła być za robota, jaki cel miała i z czego się składała, niewtajemniczonemu w misterja zajęć podobnych trudnoby bardzo odgadnąć. Były tam jakieś różowe niteczki, cieniuchne jak pajęczyna i poplątane w jakieś gordyjskie misterne węzły; jakieś perełki podobne do kolorowego maku, jakaś igiełka złota bardziej podobna do świecącego żądełka, niż do narzędzia pracy. Ewa trzymała to wszystko w palcach białych zawsze, lecz teraz nieco już przychudych — ale nie zdawała się zbyt zajęta swą robotą. Twarz jej była martwą i dziwnie obojętną, postawa niedbała i jakby cierpiąca; powieki zakrywające nawpół źrenice zimne i blade, poruszały się od chwili do chwili przykremi nerwowemi drganiami.
Krystyna stanęła w progu saloniku, i zatrzymała się przez chwilę nieruchomo, jakby wahała się czy ma postąpić dalej. Skromna, wełniana suknia, i lekkie kroki młodej dziewczyny, żadnego prawie nie uczyniły szelestu; ale Ewa dotknięta snać chorobliwą draźliwością zmysłów, towarzyszącą zazwyczaj rozstrojowi nerwów, drgnęła całem ciałem i wydała słaby okrzyk. Różowa siatka wypadła z rąk jej, które zwisły na suknię bezwładne i nieco drżące. Na twarzy Krystyny odmalował się wyraz przykrego, niemal boleśnego wzruszenia.
— Mamo, — wymówiła szeptem prawie, — czy zrobiłam ci przykrość? weszłam tak cicho...
Ewa odetchnęła z głębi piersi jak osoba, która po gwałtownem wstrząśnieniu zaledwie przyjść do siebie może.
— Chère Christine — rzekła głosem cierpiącym ale bardzo łagodnym — weszłaś tak niespodzianie!...
— Pozwoliłaś mnie mamo przychodzić w tej porze do ciebie, pragnęłam więc skorzystać z twego pozwolenia, i przepędzić z tobą chwil kilka.
Krystyna mówiła to z uśmiechem, i pochylona nieco ku matce, oczami pełnemi przywiązania w twarz jej patrzała.
Zarazem wzięła białą chudą rękę zwisającą niedbale czy bezwładnie pomiędzy atłasowemi fałdami sukni, i chciała ją ponieść do ust. Ale Ewa drgnęła znowu i cofnęła rękę.
— Mon enfant — szepnęła ledwo dosłyszalnie — tak mocno ściskasz moję rękę... Czuję się dziś słabszą niż kiedy...
— Przepraszam cię mamo — z niewzruszoną słodyczą i starannie zniżonym głosem odpowiedziała córka — postaram się być ostrożniejszą...
Cichutko na palcach postąpiła parę kroków, i ująwszy leciuchne hebanowe krzesełko, chciała postawić je obok sofy, na której leżała Ewa. Ale krzesło otarło się o puszysty dywan, i sprawiło tem lekki szelest; Ewa obie ręce podniosła do skroni.
— Christine, Christine! — zawołała trochę niecierpliwie, choć zawsze łagodnie, — miej litość nad memi nerwami...
Krystyna bez najmniejszego już szelestu opuściwszy się na nizki taboret stojący u nóg Ewy, siedziała przez kilka sekund ze splecionemi na kolanach rękami, nie podnosząc oczu, jakby lękała się, aby najlżejszy ruch dłoni jej lub nawet powiek, nie wywołał znowu z piersi matki jęku lub skargi.
Ewa leżała chwilę z przymkniętemi oczami, niby odpoczywając po gwałtownych wstrząśnieniach. Twarz jej chuda i napiętnowana fizycznem cierpieniem, pozbawioną była wszelkiego wyrazu, któryby zdradzał myśl jakąś lub uczucie; i gdyby nie lekkie podnoszenie się piersi, od którego drżały zdobiące jej suknię pajęcze koronki, możnaby myśleć, że zemdlała. Po chwili, zaróżowione jakby od strudzenia i pociemniałe jej powieki, podniosły się z ciężkością; wzrok jej w którym malowała się wyraźnie omdlała, ruchu i życia pozbawiona dusza, upadł na świeżą, jasną, i pomimo chwilowej nieruchomości pełną młodego i zdrowego życia twarz Krystyny. Widok ten nie zdawał się sprawiać na niej żadnego, ani ujemnego, ani dodatniego wrażenia. Lekkie tylko zmieszanie zamigotało w bladych jej źrenicach, i poruszyło wargami. Uczuła snać, że powinna była przemówić do córki, a myśl ani serce nie poddawały jej ustom żadnego wyrazu. Poruszyła się na sofie, podjęła zwolna głowę obciążoną jak dawniej bogatemi splotami złocistych włosów, i opierając ją na dłoni, wymówiła zcicha:
— Jakie te wieczory zimowe długie... długie...
Krystyna podniosła spuszczone dotąd powieki. Oczy jej tak jasne, spokojne, i taką pełnią przytomnego umysłu i żywych uczuć świecące wtedy gdy znajdowała się sam na sam z przybranym ojcem, zmącone były teraz, i tak jak oczy Ewy zamigotały niespokojnem zmieszaniem. Widocznem było, że znajdując się sam na sam z matką, młoda dziewczyna nie wiedziała w jaki sposób przemówić może, aby dźwięk jej głosu nie sprawił przykrego wstrząśnienia temu zesłabłemu, ciepiącemu ciału; aby jej słowa nie ubodły i nie zraniły tej omdlałej, chorobliwie rozdraźnionej duszy. Umysł jej bystry i otwarty, charakter szczery i serce przyzwyczajone do ufności bez granic i wynurzań się niczem nie krępowanych, cierpiały srodze pod naciskiem przymusu jaki nad niemi zaciążył, i nie mogły od razu nagiąć się do rozmowy, w której głos jej, myśli i uczucia, musiały być jednostajnie tłumione i nastrajane do sztucznych, naturze jej niewłaściwych tonów.
— Jakie te wieczory zimowe długie... długie... długie — powtórzyła Ewa mówiąc tym razem więcej do siebie jak do córki, a w szepcie jej cierpiącym, choć zawsze łagodnym, zabrzmiał jęk istoty bezgranicznie, bezdennie, rozpacznie znudzonej.
— Tak, mamo — szepnęła Krystyna nastrajając głos swój do skali głosu matki, — wieczory zimowe są w istocie bardzo długie, szczególniej dla ciebie, która chcesz zawsze przepędzać je samotnie.
Ewa wzruszyła lekko ramionami. — Z kimże przepędzaćbym je miała?
Słowa te żywym rumieńcem okryły białe lica dziewczyny. Pochyliła się ku matce, i patrząc na nią wzrokiem pełnym miłości i błagania, szepnęła: — Gdybyś chciała mamo przepędzać je ze mną... z ojcem...
Ewa poruszyła się na pozór niedbale, lecz w istocie tak aby usunąć się od córki, która pochyliła ku niej głowę i wyciągnęła rękę z pieszczotą i prośbą.
— Mon enfant! — rzekła z przymuszonym uśmiechem, — sto razy powtarzałaś mi już tę prośbę, ale wiesz przecie że jestem tak osłabioną, iż nie mogę rozmawiać ani słuchać niczyich rozmów. Obecność moja przeszkadzałaby wam tylko w waszych zajęciach...
Gdy to mówiła, w głosie jej i wyrazie twarzy czuć było lodowatą obojętność, połączoną z tą niechęcią jakiej doświadcza człowiek, ile razy podają mu rzecz jakąś której on nie chce, która nie bawi go, nie zajmuje i w niczem nie umniejsza trapiącej go nudy. Krystyna rozumiejąc ruch matki, którym ona uchyliła się od jej pieszczoty, wyprostowała, miękko przed chwilą pochyloną swą kibić; oczy jej, które rozpromieniły się były wyrazem prośby i miłości, ochłodły znowu, i z niezwalczonym smutkiem schyliły się ku ziemi.
Ewa uczuła znowu potrzebę przemówienia do córki. — Cóżeście dziś robili z hrabią? — zapytała z lekkiem ziewnięciem.
— Przez część wieczoru ojciec pisał i czytał jak zwykle, jam szyła suknię dla jednej z małych dziewczynek świeżo przyjętych do naszej szkółki. Potem zajmowaliśmy się korespondencją ojca... rozmawialiśmy...
Ewa patrzyła na córkę, szerzej nieco niż wprzódy otwartemi oczami. Wydawała się zdziwioną.
— Jacyście wy szczęśliwi — ozwała się po chwili — że was to wszystko zajmuje, bawi. — Znowu wzruszyła lekko ramionami. — Ty naprzykład Krystyno, szyłaś sama suknię dla biednej jakiejś dziewczyny, tak zupełnie jakbyś nie mogła kazać ją uszyć której ze sług naszych... Nie rozumiem potrzeby ranienia sobie rąk grubą jakąś, szorstką materją, skoro kto inny wyręczyć nas w tem może za pieniądze.
— Myślałam mamo — łagodnie odpowiedziała Krystyna, — że w niczem nie przyczyniłabym się do dobrego uczynku, jeślibym biedne dziecko przyodziała za pieniądze, których mogę mieć zawsze tyle ile zechcę, od ciebie mamo i od ojca. Lubię szyć dla biednych, bo zdaje mi się że każde poruszenie mojej igły sprawia komuś cierpiącemu przyjemność i ulgę... Dzieci i starzy są najbiedniejszymi pośród biednych. Ojciec założył w Dolinach szkołę dla pierwszych, dom ochrony dla drugich, a ja przecie od dwóch już lat jestem główną dozorczynią obu tych zakładów.
Wesoły uśmiech okolił znowu usta Krystyny, oczy jej zaświeciły żywo i swobodnie. Widać było, że wspominając o zajęciach, które wypełniały dnie jej, pochłaniały myśli, i treścią swą stanowiły cel ukochany młodego jej życia, zapomniała o przymusie, który ciążył nad nią odkąd weszła do tej blado różowej, wonią heljotropu i atmosferą nudy przesiąkniętej komnaty. Z wesołym uśmiechem na ustach i rozpromienionym wzrokiem mówiła dalej.
— Dzieci nasze uczą się nieźle; są pomiędzy niemi nieposłuszne i leniwe, ale staramy się je poprawić. Ta zima pomyślniejszą jest jak przeszła; lud niechętny zrazu nabrał ufności, i gromady ludzi cisną się każdego tygodnia w dzień wyznaczony, prosząc o przyjęcie dzieci ich do szkółki. Onegdaj mamo, była u nas wielka uroczystość; dzieci bowiem zdawały egzamin, i ojciec wybierał z pomiędzy nich te, które zdolnościami i dobrem prowadzeniem się zasłużyły na wysłanie ich do szkół wyższych. Kiedy po skończonym akcie wracaliśmy do domu, byłam tak szczęśliwa, że choć już kilka dni upłynęło, mam jeszcze serce pełne tego szczęścia... Bo gdybyś wiedziała mamo...
Ewa podniosła rękę do skroni.
— Christine! — przerwała słabym głosem, — tak głośno mówisz!...
Młoda dziewczyna w zapale opowiadania podniosła w istocie głos nieco nad nizką, szepcącą skalę, do jakiej naginała go dotąd; ale z twarzy Ewy poznać można było, że nie tento dźwięk czysty i melodyjny, jaki wychodził z ust jej córki, zranił ją i sprawił jej przykrość. Ona pozazdrościła tej pełni życia i uczuć odźwierciedlającej się w słowach Krystyny, tego szlachetnego, bezsamolubnego szczęścia, czerpanego z pracy w imię uczciwych i pożytecznych celów podejmowanej. Krystyna umilkła i patrzyła na matkę wzrokiem, który mglił się daremnie tłumioną żałością. Ewa nie spuszczała z niej oczów i lekki rumieniec występował na blade, chude jej policzki.
— Czego tak patrzysz na mnie Krystyno — zapytała nagle i z trochą niecierpliwości w głosie; — wyglądasz tak, jakbyś miała wnet się rozpłakać. To mię denerwuje...
Młoda dziewczyna nie mogła pohamować się dłużej i drżącem ramieniem otaczając kolana matki, pochyliła na nie głowę.
— O moja kochana, droga matko! — zawołała, — gdybyś chciała tylko, gdybyś chciała... jakżebyśmy wszyscy byli szczęśliwi...
— Gdybym chciała — przeciągle i jakby ze zdziwieniem powtórzyła Ewa, — czegoż mogłabym chcieć? co mogę uczynić aby was uszczęśliwić i samej być szczęśliwą?
Wątła jej kibić wyprostowała się nieco, usiadła i mówiła dalej jednostajnym, cichym głosem:
— Was zajmuje i bawi wszystko: natura, nauka, ludzkość... Widziałam nieraz, jak ty i hrabia zachwycaliście się jakimś promykiem słońca zabłąkanym śród drzew zieleni, albo soplami lodu, o których mówiliście, że piękniejsze są nad djamenty; jak długiemi godzinami przypatrywaliście się przez lunetę albo i bez niej gwiaździstemu niebu; jak po całych prawie dniach zrywaliście na polach trawy i zioła, lub szukaliście w lasach owadów. Słyszałam wasze rozmowy... mawialiście o słońcach, jakby one zblizka was obchodziły, i o ludziach, jakby od ich dobrobytu, cnoty i szczęścia, zależał własny was dobrobyt, wasza cnota i wasze szczęście... Jesteście bardzo szczęśliwi. Na każdem miejscu nieba i ziemi wytryskają dla was coraz nowe źródła uciechy i zajęcia... znacie trawy i gwiazdy, niby dobrych przyjaciół, z którymi się żyje i rozmawia; zajmujecie się ludźmi, jak gdyby oni wszyscy stanowili jedną z nami rodzinę... Cóż więc chcesz abym dzieliła z wami? jakież szczęście dać wam, albo wziąć od was mogę? — jam nie zdolna do tego wszystkiego co stanowi osnowę waszego życia i szczęścia. Lubiłam niegdyś gwiazdy, bo niebo niemi posiane wydawało mi się pięknem; ale nie wiedziałam ani wiem o nich więcej, jak o tem co się dzieje na dnie morza lub w głębokościach ziemi; kwiaty bawiły mię barwą i wonią, ale oddawna stały mi się obojętne. A ludzie... miałam ich dosyć i więcej nie chcę... nie czuję dla nich nienawiści ani niechęci, ale też i żadnej miłości... Nudzą mię, nic więcej... wszystko mię nudzi... Jestem słabą, chorą kobietą... mam nerwy rozstrojone nadzwyczajnie i ciągły ból głowy... Młodość moja przeszła, życie uchodzi... Nie jestem jeszcze bardzo starą, ale wydaje mi się, jakobym dawno umarła i chodziła po świecie siłą niezależną odemnie powodowana. Ten pokój, to mój grób... lubię go, bo mi w nim wygodnie... zbyteczne światło nie razi tu moich oczu, gwar nie dochodzi uszu... Tylko ten heljotrop u okna zbyt silnie kwitnąć zaczął; każę go jutro wynieść, bo nie lubię kwiatów bujnie kwitnących i wydających woń zbyt silną... Zresztą, nie wiem wcale co się dzieje za tym pokojem, i wiedzieć nie chcę, bo niema na świecie nic coby mię obchodziło... Pustka... pustka... i pustka...
Ostatnie wyrazy Ewa wymówiła głosem bardzo już cichym i z głową opadłą na poduszkę. Przestawszy mówić zamknęła oczy, a przykry jakiś wyraz rozlał się po całej jej twarzy. Nie był to smutek, ani żal, ani boleść, ale niesmak jakiś głęboki, jakieś zniechęcenie do wszystkich i wszystkiego, apatja ogarniająca zarazem władze jej fizyczne, moralne i umysłowe. Niepodobna wyobrazić sobie smutniejszego i większe politowanie wzbudzającego obrazu jak ten, który przedstawiała kobieta ta leżąca bez ruchu i życia na miękkich atłasowych wezgłowiach; białe jej dłonie bezsilnie zwisły po obu stronach sukni; na czole pięknem jeszcze, kilka bruzd wystąpiło z pod osłony gęstych, kędzierzawych włosów; nieruchome, blade wargi zwarły się w ledwie dostrzegalną, ostro zakreśloną linję, a drobne zmarszczki wystąpiły wyraźniej, i smutnym wieńcem przedwczesnej starości okrążyły zapadłe oczy i chude policzki. Krystyna siedziała długo wpatrzona w twarz i postać matki. Oparła skroń na dłoń i milczała. Ciężkie myśli musiały ją ogarniać, bo brwi jej zbiegły się i jasne czoło utraciło zwykłą swą pogodę. Kilka razy chciała coś wyrzec, ale żal i obawa zamykały jej usta; chciała wyciągnąć ramiona dla tego zapewne, aby ogarnąć niemi tę biedną, wpół zamarłą istotę, która jednak była jej drogą; ale powstrzymała się, bo wiedziała z doświadczenia, że uściskiem swym rozdraźni tylko bardziej nerwy swej matki, a nie wykrzesze z jej serca ani jednej iskry uczucia. Siedziała więc i milczała, aż wielka łza wypłynęła z pod jej powieki, i blaskiem brylantu zajaśniała na ciemnej rzęsie...
W tej chwili Ewa otworzyła oczy. Ujrzawszy łzę córki i tę twarz tak świeżą zwykle, w tej chwili pobladłą od smutku, podniosła się żywo na siedzeniu.
— Otóżto — zawołała, — przebyłaś ze mną kilka chwil zaledwie, a już jesteś smutną i płaczesz... Takieto szczęście dać ja mogę tym, którzy go odemnie żądają... tak było zawsze...
O czem Ewa przypomniała sobie gdy tak mówiła, jakie wspomnienia i wyrzuty stanęły przed nią w postaci tak groźnej i przerażającej, że blade źrenice jej strzeliły posępnym ogniem i wpatrzyły się w przestrzeń z wyrazem głuchego, tłumionego gniewu? Krystyna nie wiedziała o tem, nie znała życia i przeszłości swej matki; nie wiedziała jaka choroba moralna podkopała pierwsze, jakie winy i błędy obarczały drugą. Toteż wyraz pewnego zmęczenia wybił się na twarz jej, nie wiedziała już co ma mówić i czynić, aby chociaż na chwilę wyrwać swą matkę z tego okropnego stanu, w jakim ona pogrążoną była.
— Mamo — ozwała się usiłując głosowi swemu nadać dźwięk swobodny i wesoły, — jutro zapewne będziemy mieli niespodziewanego gościa.
Ewa obudziła się z zamyślenia i wzruszyła ramionami.
— I cóż mię to obchodzi? Ja nie potrzebuję wcale gości, i wiesz dobrze iż nigdy nawet nie ukazuję się tym, którzy przybywają do hrabiego.
— Ale gość o którym mówię — ciągnęła Krystyna, — przybędzie raczej do ciebie mamo i do mnie, niż do ojca. Jestem pewna że będziesz mu rada, bo będzie nim...
— Christine — szeroko poziewając przerwała Ewa, — nie mogę dłużej z tobą rozmawiać. Je suis au bout de mes forces, i potrzebuję spoczynku. Dobranoc ci moje dziecko...
Krystyna wstała z nizkiego swego siedzenia, nie probując kończyć rozpoczętą rozmowę. Wiedziała dobrze, iż matka przepędzanie z nią paru godzin dziennie, uważała sobie za obowiązek, który pełniła przez jakieś poczucie przyzwoitości czy ustępstwa. Ale obowiązek ten ciężył jej widocznie, i zaledwie kilka słów zamieniwszy z córką, radaby ją była coprędzej pożegnać; nie miała jej nigdy nic do powiedzenia, nie lubiła jej słuchać, słowem czuła w niej istotę różną od siebie o całe niebo. Może zazdrościła córce, może wstydziła się jej jasnych, otwartych, promienistych oczu; może nakoniec obecność córki mordowała zesłabły jej umysł i rozdraźniała do reszty rozstrojone nerwy. Łagodna przecież i apatyczna, z trudnością zdobywała się na słowo pożegnania; czuła to może, iż ono raniło serce młodej dziewczyny. Ale gdy raz uczyniła wysilenie i wyrzekła to słowo, wszelkie usiłowania Krystyny w celu przedłużenia rozmowy, wprowadzały ją tylko w rozdrażnienie i nerwową niecierpliwość. Pożegnawszy raz córkę, zamykała zwykle oczy, krzyżowała ręce na piersi i skłaniała głowę na poduszkę, wyraźnie okazując, iż potrzebuje bezwarunkowego spokoju, i że każdy wyraz, każda najlżejsza choćby pieszczota, byłyby jej nietylko obojętne, ale nawet przykre. Krystyna wiedziała o tem wszystkiem; toteż zaledwie głowa jej matki opadła na miękkie wezgłowie, a powieki okryły zagasłe źrenice, powstała, i stąpając na palcach opuściła blado-różowy salonik. Znalazłszy się za progiem, odetchnęła głęboko, jak po wielkiem zmęczeniu, ale zarazem opuściła na pierś głowę ciężką smutkiem jaki ją ogarniał. Kiedy lekkim lecz powolnym krokiem przebywała szereg starych wyniosłych komnat, twarz jej była bladą i ciemne brwi ściągnięte, jakby pod wpływem dotkliwego bólu, a promyk świecy którą niosła w ręku, przeglądał się w oszklonych łzami jej źrenicach.
Po odejściu Krystyny Ewa leżała jeszcze chwil kilka z zamkniętemi oczami, potem otworzyła je i sięgnęła ręką po roztwartą, leżącą na stole książkę. Byłato książka treści ulotnej i bawiącej; ale Ewa nie znalazła w niej snać rozrywki ni przedmiotu zajęcia, bo przebiegłszy oczami parę kart zaledwie, powolnym, apatycznym ruchem odłożyła ją na stronę i westchnęła. Westchnienie jej zmieszało się z ziewnięciem i spłynęło w nie całkiem; kobieta poruszyła się niecierpliwie. — Mój Boże — wymówiła cicho, — mój Boże! mój Boże!
Trudno byłoby określić, jakie uczucie wyraziło się w tym jej cichym, trzy razy powtórzonym okrzyku. Bardzo wprawne tylko ucho mogłoby w nim dosłyszeć dźwięk głuchego zniecierpliwienia, przemocą wydobywającego się z krępujących wszelkie uczucie ciasnych oków apatji. Wyciągnęła rękę i zadzwoniła. Nie upłynęło parę sekund, gdy w progu zjawiła się panna służąca. Byłato ta sama co przed laty dziesięciu Aloiza, zestarzała nieco, niemniej jednak dość czerstwa jeszcze, świeża i ładna dziewczyna. Ewa zrobiła ręką parę milczących gestów. Aloiza zrozumiała je i zaczęła krzątać się po saloniku. Zapuściła rolety, przysunęła wygodny fotel przed gotowalnię, z ozdobnej szuflady wydobyła niemniej ozdobne narzędzia i przybory toaletowe. Pulchna i krzepko zbudowana ta panna służąca, wydawała się w tej chwili istotą napowietrzną. Suknia jej i stopy nie sprawiały najmniejszego szelestu, żadna z jej czynności nie spowodowała najmniejszego szmeru ni stuknięcia. Byłato doskonale wykształcona garderobiana pani zdenerwowanej, kapryśnej, skłonnej do spazmów i przestrachów. Ewa wodziła za nią omdlałemi oczami, w końcu podniosła się, chwiejnym krokiem przebyła salonik, i usiadła przed gotowalnią. Ona także gdy szła wydawała się jakąś nadprzyrodzoną, bezcielesną istotą, uplecioną z mgły i półświateł. Zaledwie dotykała ziemi tak była lekką, a wlokąca się, powłóczysta jej suknia, podobną była do blado-liljowych fal wodnych płynących zwolna i cicho. Aloiza zapaliła kilka świec stojących na gotowalni, i zaczęła rozplatać włosy swej pani. Ewa patrzyła na twarz garderobianej swojej odbitą w źwierciedle, a przypatrywanie się to zdawało się ją zajmować.
— Aloizo! — wymówiła po kilku minutach milczenia, — czy ty się różujesz.
Rumiane policzki dziewczyny zarumieniły się jeszcze bardziej.
— Ach! pani! — zawołała, — czyliżby to być mogło?
— Ciszej! tak głośno mówisz — jęknęła Ewa, i dotknąwszy się skroni ręką, mówiła po chwili dalej:
— Myślałam że różujesz się, bo masz zawsze takie rumieńce...
Spojrzała w lustro już nie na twarz dziewczyny, ale na swoją własną, i szepnęła:
— Blada jestem jak trup...
— Pani ciągle cierpiąca — nieśmiało wtrąciła Aloiza.
— A ty? — tonem krótkim choć zawsze łagodnym rzuciła Ewa.
— Ja pani, zdrową zawsze jestem.
— Dla czego? — jak pierwej zapytała pani.
Służąca zarumieniła się znowu mocniej. — Niewiem — odparła cicho, — snać już mię tak Bóg stworzył...
— Dobrze cię Bóg stworzył — zakończyła Ewa, i kilka minut pani i sługa milczały znowu.
— Powiedz mi Aloizo — ciągnęła po chwili Ewa, — o czem ty myślisz wtedy, gdy pokończysz swe zajęcia i nic nie robisz?
— Zdarza się to tak rzadko...
— No, ale gdy się to zdarza, o czem myślisz?
Aloiza myślała chwilę. — Czemużbym pani powiedzieć tego nie miała? — rzekła, — pani dla mnie byłaś i jesteś tak dobrą... Myślę o biednych rodzicach moich, którym dopomagam, o domu rodzinnym, który opuściłam tak dawno, o losach sióstr, braci moich, nakoniec o własnej swej przyszłości.
— Jakże ty wiele miewasz myśli! i ty kochasz rodziców twoich i braci i siostry?
— Kocham, pani — wymówiła Aloiza, a gdy to wymawiała, w głosie jej zabrzmiała szczera prawda, i twarz o prostych, choć dość kształtnych rysach, drgnęła wyrazem niezwykłego ożywienia.
Oczy Ewy zamigotały przykrem światłem; możnaby rzec iż spotkały się z widokiem, który je raził. Niecierpliwym trochę gestem wskazała na swe warkocze, które Aloiza rozplatała i splatała, i rzekła krótko: — Prędzej!
Służąca pochyliła głowę, i delikatną, zwinną ręką pełniła swą robotę. Ewa oparła twarz na dłoni, i nie spuszczając oczu z odbitego w lustrze obrazu garderobianej, ozwała się po chwili:
— A o przyszłości swej co myślisz?
— Pani wie o tem oddawna — szepnęła dziewczyna nie podnosząc spuszczonych powiek.
— Niewiem już teraz; dawno się nie pytałam o to.
— Zawsze to samo...
— Zawsze myślisz o Ignacym, czy tam Antonim...
— O Ignacym, pani. Tak, zawsze myślę o nim. Od lat pięciu jesteśmy zaręczeni, ale nie możemy się pobrać... on bardzo biedny...
— I dla tego że on biedny, nie chcesz zostać jego żoną? — przerwała Ewa podnosząc zwolna głowę. Na bladą twarz jej wystąpił słaby rumieniec. — Źle robisz — dodała silniejszym jak wprzódy głosem, — źle robisz, źle robisz!...
— O pani! — zawołała służąca, — ja lękam się biedy!
— A! — zawołała Ewa i urwała nagle. Rumieniec jej zwiększył się, zaledwie dostrzegalny, ironiczny uśmiech okolił usta.
— Pójdziesz więc zapewne za kogoś bogatego, kto się o ciebie stara lub starać będzie, — wymówiła po chwili.
Garderobiana podniosła głowę, oczy jej zaświeciły.
— Nie, pani — odparła z mocą, — lękam się biedy i dla tego jestem nieszczęśliwą. Zdaje mi się, że ludzie najczęściej bywają nieszczęśliwi dla tego, że się lękają. Ale jeżeli nie pójdę za tego kogo kocham, nie pójdę też za nikogo... Bo jakżebym całe życie oszukiwać kogoś mogła?
Na te wyrazy Ewa drgnęła, jakieś gorące ognie i blaski przepłynęły po czole jej i zapłonęły w źrenicach. Wkrótce jednak zgasły, a na twarzy kobiety został tylko wyraz niewymownego niesmaku, gorzkiego niezadowolenia, głuchego jakiegoś gniewu połączonego z bezwładnem zmęczeniem.
Ziewnęła szeroko i rzekła: — Zanadto filozofujesz, Aloizo. Myślałam, że rozerwę się rozmawiając z tobą... ale znudziłaś mię... daj mi penioar i idź sobie.
Aloiza milcząc spełniła rozkaz i miała odejść, kiedy Ewa zwróciła ku niej głowę.
— Przynieś mi konfitur! — rzekła. — Słabo mi... potrzebuję się posilić...
Po krótkiej chwili na hebanowej gotowalni śród kryształowych flakonów z perfumami, stała prześliczna tacka srebrna, istne arcydzieło jubilerskiej sztuki, a na niej kilka spodeczków z wytwornemi przysmakami. Ewa pochyliła się nad tacką; ale zaledwie parę razy przytknęła do ust złoconą łyżeczkę, odrzuciła ją z niesmakiem i niezadowoleniem. — Weź to i idź sobie! — rzekła.
Po chwili była samą. Siedziała zatopiona w głębokim fotelu, z grubemi uplotami złocistych włosów nad czołem ukrytem w dłoni. Do uszu jej z oddalonej komnaty doszedł odgłos uderzającego zegara. Nie było jeszcze zbyt późno, jeszcze parę kwadransów brakowało do północy.
— Spać mi się nie chce — szepnęła Ewa, — ciekawam bardzo dla czego spać mi się nie chce? Usypiam zwykle nad rankiem, wtedy gdy inni wstają doskonale wyspani... szczęśliwi!
Wzruszyła ramionami i ziewnęła. Poziewanie to połączone z brakiem chęci do snu, rozgniewało ją widać i zniecierpliwiło znowu. Splotła ręce i szepnęła jak pierwej: — Mój Boże! mój Boże! mój Boże!
Nagle jakby sobie o czemś przypomniała, podniosła się z fotelu, i żywszym już nieco krokiem przeszła do przyległego pokoju. Pokój do którego weszła był więcej kaplicą niż pokojem mieszkalnym; było tam wprawdzie nieco sprzętów do powszedniego użytku służących, ale w głębi znajdował się ołtarz urządzony całkiem po kościelnemu, z obrazem świętym i kilkoma stopniami, a po obu stronach jego stały bardzo piękne posągi wyobrażające apostołów czy męczenników. Przed obrazem paliła się na srebrnym zawieszona łańcuchu alabastrowa lampa; na stopniach leżała duża książka do nabożeństwa w aksamit oprawna, złotemi wyciskami i klamrami przyozdobiona. Kilka obrazów biblijnej treści wisiało na ścianach wyniosłych i poważną przyobleczonych barwą; bukiety i wieńce ze sztucznych kwiatów uplecione otaczały ołtarz, świetnością barw swych walcząc ze zmrokiem. Byłoto oratorjum, w którem od kilku może stuleci zwykły były modlić się panie Dolinieckiego zameczku. Ewa nie często tam wchodziła, ale wieczoru tego czuła ona więcej niż kiedy ciężar nieznośnego swego życia. Ogarniało ją zniecierpliwienie, zdawna niezwyczajne omdlałym jej uczuciom; paliła ją zazdrość poczuwana do wszystkiego i wszystkich; zdawało się jej nawet, że jakoby pragnienia jakieś i bunty głucho zawrzały w zesłabłej i niedołężnej jej piersi. Nieszczęśliwa ta istota pozbawiona jedynych stałych i bezzawodnych świateł życia, jakiemi są: miłość i praca, szukała w okół siebie czegokolwiek, coby wzmódz i utrwalić mogło tę niespodzianą błyskawicę, jaką uczuła w sobie, jaka na mgnienie oka ożywiła ciężką, pochłaniającą ją obumarłość. Próbowała czytania, rozmowy, źwierciadła, przysmaków; a gdy wszystko wzmagało tylko nudę jej i rozdraźnienie, udawała się do Boga z nieokreśloną nadzieją pociechy i uspokojenia.
Uklękła przy stopniach ołtarza, i otworzyła bogato oprawną księgę. Westchnęła i podniosła oczy na obraz; ale westchnienie jej słabe było i podobne zawsze do poziewania, z w źrenicach bladych i zgasłych najmniejsza nie roztlała iskierka. Zaczęła modlić się a raczej czytać z książki modlitwy. Daremnie przecież skupiała myśli i naprężała uczucia; pierwsze pozostały oporne i rozproszone, drugie chłodne i leniwe. Po kilkanaście razy zaczynała modlitwę, przerywała ją, i wracała do początku. Umysł jej nie wtórował słowom, które wymawiały usta, wyobraźnia milczała, serce pozostawało martwe. A jednak doświadczała ona niekiedy chwil gorącej ekstazy, odrywającej ją od ziemi i od niej samej, a mocą rozgorzałej fantazji, przedstawiającej oczom jej ducha światy jakieś nieznane, nadziemskie, upajające. Pamiętała ona o tem, i całą mocą na jaką zdobyć się mogła, przyzywała teraz ku sobie chwilę podobną. Pragnęła zatopić się w jakiemś ekstatycznem rozmyślaniu, oddać się pochłaniającej kontemplacji, doświadczyć jakiegoś odurzającego, gorączkowego zachwytu. Ale chwile takie nie przychodzą na zawołanie; źródło swe biorąc w imaginacji, kapryśne są i niestałe jak ona. Szczera miłość tylko i głęboka wiara zdolne rodzić co chwila nowe, nigdy nie wyczerpujące się uciechy ducha, a Ewa z natury swej i kierunku jaki wzięło jej życie moralne, nie mogła kochać i wierzyć.
W modlitwie jej, w podniesieniu jej oczów ku niebu lub obrazowi świętemu, sama tylko panowała wyobraźnia. Symbol ubrany w uploty barw i czarodziejstwa sztuki, owiany mgłą woni i tonami śpiewów, uderzał jej zmysły u przebijał się przez nie w tę dziedzinę umysłu, kędy samowładnie panuje imaginacja. Idea wielkiego, jedynego Boga, potężnego Stwórcy i ożywczego Ducha wszechrzeczy, nie mogła wniknąć w głębię jej istoty przez ciasne te otwory; miłość dla nauki naiwnej i prostej jak dziecię, ale mądrej jak filozofja wszystkich wieków i pokoleń, nie objęta rozumem, nie wniknęła w jej serce.
Ewa widziała symbol tylko, wierzyła w symbol, i zachwycała się symbolem. Tajemniczy urok symbolu wprawiał ją niekiedy w gorączkę i ekstazę, które jednak jak wszystko sztuczne i nie biorące źródła z samego dnia istoty ludzkiej, wyczerpały się w końcu.
Ewa klęcząca u stopni ołtarza z bogatą księgą w ręku, nie doświadczyła pożądanych uniesień. Symbole święte nie chciały tym razem służyć znudzonemu jej umysłowi, ani podsycać błędnego ogniska, który jak niewytłómaczony kaprys sfałszowanej ludzkiej natury, błysnął w ostygłem jej łonie aby wnet zgasnąć. Gruba księga z rąk jej wypadła, ona sama osunęła się na stopnie ołtarza blada i zimna jak marmur posągów, które wychylały z pośród zmroków mądre, pogodą wyniosłych duchów rozświecone oblicza.
Jęknęła i pochyliła na pierś głowę. — Nie mogę, — szepnęła, — nie mogę nawet modlić się! wszystko ostygło we mnie, omdlało, zamarło!
Załamała ręce i wpatrzyła się w rzeźbione twarze męczenników. Posępny wzrok jej, błądzący po szlachetnych rysach nad któremi unosiły się korony uwite z cierni, zdawał się pytać: „jakim sposobem wy, coście przenieśli najsroższe męczarnie, mogliście na świat patrzeć takiemi jasnemi, pogodnemi oczami? Z kąd wzięła się wyniosłość i gładkość czoła waszego? Kędy było źródło tego wytrwania, tej odwagi niezłomnej, tych uniesień ognistych, przez które ponieśliście śmierć chwalebną i zostaliście świętymi? I jam cierpiała, ale cierpienia moje zamiast płomieniem ożywczym, były dla mnie lodem, który ścina krew w żyłach; grobowym kamieniem przywalającym serce i tamującym jego bicia! I oto nie mogę teraz podnieść głosu do Boga, a w sobie, koło siebie, nad sobą nie czuję, nie słyszę, nie widzę nic... prócz pustki i próżni. Dla czegoście wy przez bole i męki stali się tak piękni, a ja tak brzydką? Z jakich uczuć utworzone w was było to cudowne naczynie, z którego wykwitła wasza mądrość, odwaga, świętość?” Pytała tak myślą, i gotowa była samym świętym niebieskim zazdrościć ich uczuć, ich życia, ich męczeństwa płodnego, wtedy gdy nędza w którą ona popadła była tak suchą jak grunt jałowy, tak niepłodną jak twarda, bezduszna opoka. Pytała i patrzyła w piękne, podniosłe oblicza posągów, ale nie zdolna była wyczytać z nich odpowiedzi, nie zdolna była usłyszeć niemej wymowy ich rysów, którą jej oni odpowiadali: „Miłość i wierność były źródłami mądrości naszej, odwagi, i świętości; pracowaliśmy w pocie czoła, kochaliśmy i pozostaliśmy wiernymi samym sobie. Dla tego oblicza nasze pośród męk nie utraciły pogody, a płomienie serc naszych nie zgasły w ciernistych objęciach bólów.
Ewa nie pojęła wyraźnie tej odpowiedzi, ale ją nieokreślenie uczuła. Zrozumiała że brakowało jej czucia, że nie umiejąc nigdy doskonale kochać i wiernie wytrwać, zmarniała śród cierpień, bo były one bezużyteczne, chorobliwe, fałszywe i leniwe jak całe jej życie.
Znękana sama sobą, zziębła, zrozpaczona tem że rozpaczać nawet nie mogła, zgięła się jak wiotka trzcina, aż czołem dotknęła stopni ołtarza. — Boże mój! zawołała, pozwól mi czuć, żyć, zmartwychwstać! — niech to będzie boleść najsroższa, żal bez granic, rozpacz bez miary, ale niech ja czuję, niech żyję!
Gdy Ewa w nawpół oświetlonem oratorjum przepędzała w ten sposób noc bezsenną i dręczącą, daleko z tamtąd, na górnem piętrze budowy był człowiek, który nie spał także.
Hr. Seweryn po odejściu Krystyny długo jeszcze oddawał się ulubionym swym pracom, a kiedy nakoniec powstał i zmęczonemi, zamglonemi oczami rozejrzał się wkoło, wzrok jego napotkał pogodne niebo zimowe, które zasiane gwiazdami i posrebrzone blaskiem księżyca, zaglądało do wielkich okien surowej i zatopionej w cieniu jego komnaty. Stanął u okna i patrzył chwilę na uśpioną ziemię, objętą milczeniem nocy i osłonioną białym, migocącym brylantowemi skrami kobiercem śniegu. Daremnie jednak tym razem natura, którą znał tak zbliska i tak bez granic kochał, stawiła mu przed oczy obraz pełen majestatycznej piękności i uroczystego spokoju; wzrok jego utkwiony w jednym punkcie mglił się uczuciem głębokiego smutku, zmarszczki przedwcześnie brużdżące wyniosłe jego czoło, zagłębiły się pod wpływem myśli, które zadumane stały nad grobem pogrzebanego jakiegoś uczucia, i zdziwione zapytywały serca i losów, dla czego podniosła się mogiła tam, kędy powinny były zakwitnąć życie, miłość, szczęście?
Okno przy którem stał hrabia, umieszczone w części muru tworzącej wypukłe zaokrąglenie baszty, pozwalało ogarnąć okiem tę część budowy, w której znajdowały się okna pokojów Ewy. Spojrzenie hrabiego wypadkiem upadło na blado-różowe światła, dwiema strugami wydzierające się na zewnątrz przez kryształowe szyby i przezroczyste osłony. Dojrzał je i nie mógł już oderwać od nich wzroku. Patrzył na te okna, a łagodne oświecające blaski wydały mu się żałobnemi ogniami, płonącemi nad grobem. Byłto grób w który położyła się jedyna miłość, jaką w życiu swem złożył u stóp kobiety, jedyne pragnienie osobistego szczęścia jakiemu się poddał. Czystych i surowych obyczajów, poważnych nawyknień umysłu, żyjący bardziej w świecie wiedzy i oderwanych pojęć, niż ziemskich, życiowych doświadczeń, nie znał on tych przelotnych uczuć i łatwych rozkoszy, które innym ludziom długo a niekiedy i przez życie całe, starczą za miłość wielką, doskonałą, ale jedyną. Miłość taka zrodziła się w nim dla Ewy; ale zabita tem niezbłaganem prawem, które roztrąca żywioły nie jednakiej natury, i niepodobieństwom zabrania łączyć się w trwały węzeł, miłość ta stopiła się w ogniach zawodów i rozczarowań, pozostawiając po sobie w sercu szlachetnego człowieka ból milczący, dumny, cichy lecz ciągły, ciężki, dojmujący. Hrabia, patrząc teraz na blado-różowe okna Ewy, przebiegał w myśli całe dzieje wspólnego z nią życia. Mogłoż zresztą życie to nazwać się wspólnem? skoro ani przez dzień jeden nie dzielili oni ze sobą tego, co stanowiło najgłębszą treść ich istot? On ufny z natury, oczarowany zewnętrznemi jej powabami, rozkochany nietylko może w niej, ale w idei wdzięku, słodyczy, tkliwości niewieściej, których ona wydawała się mu żyjącem wcieleniem, łudził się chwilę i nie dostrzegał, że w sercu kobiety żyło coś, co ona ukryć przed nim usiłowała; żyły jakieś żale, wyrzuty, wstydy, — cała słowem przeszłość stargana własną jej ręką, i teraźniejszość przez nią samą zamieniona w jedno kłamstwo. Uczony marzyciel nie dostrzegł zrazu tej twardej obok niego istniejącej rzeczywistości; jedno słowo Ewy, jeden jej uśmiech starczył mu za najuroczystszą przysięgę i najpewniejszą rękojmię wzajemnej jej miłości. Ale serce jego, pomimo właściwej mu naiwnej wiary, zbyt było nawykłem do odczuwania serc innych; umysł, pomimo częstych roztargnień i zapatrywań się w odległe światy, zbyt bystro umiał patrzeć, gdy raz zwrócił się ku otaczającym przedmiotom, aby złudzenie to długo trwać mogło. Dostrzegł wszystko, zrozumiał że oszukanym został.
On, oszukanym! On, dla którego prawda była klejnotem, poszukiwanym w labiryntach wiedzy i toniach własnych myśli, najwyższym ideałem życia, religją serca i rozumu!
Odtąd pomiędzy nim a Ewą wszystko było skończone. Nie mogąc szanować kobiety, człowiek ten nie mógł jej kochać, ale litował się nad nią, bolał nad upadkiem natury ludzkiej jaki w niej widział, i usiłował podnieść ją, wzmocnić, uszlachetnić. Nie mogąc już w niej widzieć kochanki i żony, pragnął uczynić ją towarzyszką swą i przyjaciołką, napełnić jej życie szlachetnemi pracami i myślami, oderwać ją od przeszłości, która ją brudziła, a utworzyć przyszłość jeśli już nie szczęśliwą, to przynajmniej spokojną, rozumną i pożyteczną dla niej i dla innych. Ale dzieło udoskonalenia, tak jak każde dobre dzieło ludzkie, możebnem bywa wtedy tylko, gdy powstaje z miłości, z niej czerpie siły i wytrwanie. Grunt serca ludzkiego wtedy tylko wydać może owoce dobre i piękne, gdy jest zapłodnionym miłością. Hrabia nie kochał już Ewy, ale kochał dobro i prawdę, które pragnął zaszczepić w niej, a może niejako wskrzesić tylko. Ale ona nie kochała ani jego ani tych idei, które on wskazywał jej za słońca przewodnie, wzmacniające i pocieszające. Słaba natura jej znalazła w sobie siłę odporu, aby znużyć wszelkie usiłowania, zniweczyć wszelkie nadzieje odmiany. Miękka i rozpieszczona, z niechęcią i obawą odwracała się od rzeczy surowych i poważnych; uciekała do błyskotliwych rozrywek, drobnostkowych zajęć, najwyszukańszego zbytku, a jednak wszystko to wystarczyć jej nie mogło. Zepsuta, sfałszowana ta istota nie posiadała jednej ujemnej namiętności, która częstokroć zapełnia całe życie, pociesza i zaspakaja podobne kobiety; nie posiadała namiętności dla oklasków i hołdów.
Próbowała bawić się strojami i balami, lecz po roku rzuciła je zmęczona, zniechęcona, chora. Jakkolwiek słabe były, i prowadzonem od dzieciństwa sztucznem życiem przygłuszone te dobre instynkta, jakie nosiła w sobie, nie milkły one w niej całkiem nigdy, dokładając udręczenia wstydu i wyrzutów do dręczącej ją nudy. Aż stopniowo popadła w tę apatję bezwładną, w tę obumarłość ducha tem sroższą, że połączoną z niezmierną chorobliwą draźliwością fizyczną. Byłoto owo smutne znihilizowanie duszy człowieczej, ta kara najokrutniejsza, prędzej lub później dotykająca tych, którym błędny kierunek życia wrzuci serca, głowy i ręce w bezzaradną, próżniaczą bezczynność. Upływały lata, a w Dolinieckim zamku dwoje ludzi żyło pod jednym dachem, nie widując się z sobą prawie, nie mając ani jednej wspólnej myśli, któraby ich wiązała.
Przed laty była chwila, w której hrabia uczuł gwałtowny, nieposkromiony ból, na widok nieszczęścia, które jego, namiętnego miłośnika dobra, wskazywało na wieczne, codzienne, cochwilne przypatrywanie się złemu; które wydzierało mu nie tylko domowe szczęście zgodne z naturą jego bo ciche i serdeczne, ale nawet nadzieję drogą każdemu pragnącemu rozszerzyć koło miłości swych i obowiązków — nadzieję ojcowstwa. Niechciał mieć dzieci, którychby Ewa była matką; byłyby to bowiem dzieci fałszu, zrodzone na świat z fatalnym zadatkiem obojętności ojca dla matki, win matki przeciwko ojcu — a on myślał, że tylko harmonja zrodzić może harmonję, prawda prawdę. Dziwnem przecież zrządzeniem losu w najcięższej tej chwili, gdy cała dusza jego łamała się z pochłaniającą ją boleścią, dziecię Ewy, dziecię jej właśnie przybiegło mu z pomocą. Lubił dzieci jak lubił wszystko co było czyste, niewinne, jasne, i chętnie rozciągał nad niemi swą opiekę, jak nad wszystkiem co potrzebowało jego pomocy. Dziecię to było blisko niego, żyło z nim w jednych ścianach, serce miało gorące i czułe, umysł bystry i pojętny, piękność zewnętrzną zachwycającą; ale bez niego, łatwoby mogło ukształtować się według kalekiego wzoru swej matki. Dziecię to żyło samo jedno, otoczone najemnemi oczami i rękami; on także był samotnikiem, za jedynych towarzyszy długich dni i bezsennych swych nocy mając księgi swe i myśli, słońca niebieskie których badał bieg i obroty, i malowane oblicze swej matki, ukochane lecz nieme. Ileż nici, pociągów, ileż punktów zetknięcia istnieć musiało pomiędzy dwojgiem tych istot ludzkich, z których jedno potrzebowało opieki i kierunku aby nie stać się kalekiem i nieszczęśliwem, drugie pragnęło kochać i dobrze czynić, aby znaleźć pociechę i zapomnienie!
Krystyna stała się uczennicą ojczyma swego, córką jego serca i myśli, potem przyjaciołką czułą i rozumną, towarzyszką miłą i czynną pomocnicą. W przejrzystem jak kryształ a ognistem sercu dziewczęcia, zrodziła się wielka miłość dla człowieka, który stał się ojcem jej i nauczycielem; zbudziły się w niem wszystkie piękne i szlachetne miłości, jakie napełniały pierś jego, i za główną osnowę służyły jego życiu. Zapał do prozelityzmu jaki stanowił jeden z najwybitniejszych rysów charakteru hrabiego, i którym powodowany, gotów był zawsze pogrążyć się choćby w kałuży, aby wydźwignąć zapadłego w nią brata, dotknąć się własną dłonią trędowatej choćby twarzy, aby obmyć plamy szpecące drogie dlań ciało bliźniego, — ten zapał ku sprowadzaniu coraz nowych hołdowników do stóp świętych dla niego ołtarzy, nie mógł znaleźć dla siebie płodniejszego pola. Optymista często i marzyciel w poglądach swych na ludzi tym razem trafił na grunt zawierający w swem łonie obfitą żyłę złota i pokład djamentów. Piękną duszę wprowadził na piękne drogi; potem wzbijała się już ona o własnych siłach w słoneczne wysokości, kędy płonęła cała w ukochaniu wszystkiego co było pięknością, wielkością, ideałem. Miłość ta tem ognistszą i wyłączniejszą była w młodej dziewczynie, że uczucia jej nie rozdrabiały się na maluczkie kaprysy i upodobania, że rozumiała dobrze to co kochała, że serce jej z natury namiętnem było i skłonnem do miłości bez granic, że nakoniec posiadała ona w osobie swej matki ciągle stojący przed jej oczami obraz moralnych wykrzywień, obraz upadku natury ludzkiej, o którego przyczynach i źródłach w zupełności niewiedziała, ale który tem większą nienawiść budził w niej ku złemu, że ofiara która mu ulegała była jej drogą.
Hrabia zamyślonemi oczami patrząc na oświecone śród nocy okna pokojów Ewy, myślał o tych dwóch kobietach, z których jedna stała mu się źródłem wysokich uciech, światłem i błogosławieństwem dni jego samotnych, a druga wniosła mu w życie żywioł zawodu, rozczarowania, i smutne może godziny tęsknoty, jaką poczuwać musi każde serce, gdy szlachetnym i prawym żądaniom jego nie stanie się zadość.
Nie był znękanym, ani zniechęconym, nie czuł zwątpień ani goryczy, ale spadła nań chwila ciężkiego smutku. Oderwał oczy od tych blasków tak sztucznych, słabych i nikłych, jak była natura kobiety której oświecały mieszkanie, i skierował je tam, kędy nad uśpioną ziemią podnosiło się niebo srebrne, przezroczyste, wysokie, rozpalone mirjadem świateł wiekuistych, potężnych jak Moc która je stworzyła. Myśl jego wraz ze wzrokiem popłynęła w górę. Okiem mędrca i poety zmierzył te świetne szeregi stróżujące w krainach nieskończoności, i odnalazł pomiędzy niemi nie jedno słońce, nie jednę gwiazdę, której znał imię, której dróg i natury uczył się w długich godzinach mozolnej pracy umysłu i wielkich zachwytów serca. Od trosk osobistych, od fałszu jaki rozbrzmiał we własnem jego życiu, oderwała go nieśmiertelna pogoda panująca w królestwie natury, niezachwiana harmonja, której akordy wyraźnie pochwytywało ucho jego, przywykłe do wsłuchiwania się w niepojętą dla innych mowę przedwiecznych praw rządzących wszechświatem. Im dłużej patrzył, im dłużej czytał z wielkiej karty gwiaździstego nieba, tem jaśniejszem stawało się czoło jego, tem piękniejszemi blaskami gorzały źrenice otrząśniete z cieniów troski i smutki, jakie zaćmiły je na chwilę.
Zwrócił się ku komnacie swojej, i potoczył po niej jasnym już wzrokiem. Tu były prace jego, myśli i czyny; tu przelane na papier wyniki długich badań i mozolnych dociekań się jego, oczekiwały pory w której wyjdą na świat, aby siać pomiędzy ludźmi wiedzę o rzeczach pięknych i prawdziwych; ztąd od lat wielu mnóstwo cierpiących i znękanych odchodziło z ukojeniem w duszy, nadzieją w sercu i światłem w umyśle; tu nakoniec rozlewało się dziewicze tchnienie tej pięknej, kochającej, rozumnej istoty, która żyjąc u boku jego, była rozkoszą jego oczu, pociechą jego serca, arcydziełem jego życia.
I pomimo ciężkiego zawodu jaki rozbił w perzynę szlachetne marzenia całej jego młodości, pomimo cichego smutku, który spoczywał na dnie jego piersi, i wraz z nią chyba położyć się mógł w mogiłę, pomimo głuchej ciszy jaka panowała w koło niego, nieprzerwana żadnem biciem kochającego, blizkiego serca, — uczciwy i pracowity człowiek ten uczuł się tak szczęśliwym, że w całej istocie jego zabrzmiał nanowo hymn nieskończonej wdzięczności za wszystkie skarby i dostojeństwa, jakie dostały mu się w udziale.
Stary zegar wiszący nad starem, ulubionem biurem hrabiego Seweryna, południową uderzał godzinę, kiedy hrabia wysłał starego sługę swego Krzysztofa do apartamentów swej żony z zapytaniem, czy widzieć ją może w tej chwili. Po kilku minutach Krzysztof wrócił i oznajmił, że pani hrabina prosi pana hrabiego.
Jakkolwiek hrabia usłyszał słowa na jakie z niepokojem zdawał się oczekiwać, nie powstał zrazu, i patrzył przed siebie z takim wyrazem, jak człowiek spotykający się oko w oko z koniecznym, ale trudnym do spełnienia obowiązkiem. Po chwili wszakże przemógł tajemne ogarniające go wstręty, szybkim ruchem porwał się z siedzenia, i zwykłym sobie szparkim krokiem, z postacią jak zawsze podaną naprzód, przebiegł raczej niż przeszedł liczny szereg komnat, przedzielający surową jego pracownię od różowego saloniku pani domu. W saloniku tym, Ewa siedziała jak zwykle w pół leżącej postawie, otoczona delikatną wonią heljotropu i blado-różowem światłem, padającem od przyobleczonych tą barwą ścian i sprzętów. Daremnie jednak zabarwione te światła spływały na twarz jej schyloną nad maluchną w ręku książeczką; nie nadawały jej one kolorytu zdrowia i świeżości. Noc bezsenna i leniwo spędzony poranek, poorały jej lica nowemi śladami nudy i zmęczenia; rój drobnych zmarszczek otaczających usta i oczy, zwiększył się i stał się widoczniejszym; cała postać więcej jeszcze niż wczoraj miała pozór omdlały i bezsilny. Ujrzawszy hrabiego, Ewa podniosła się lekko; spojrzenie jej spłynęło zwolna na twarz męża z wyrazem wpół obojętnym, wpół cierpiącym.
— Bon jour — szepnęła ledwie dosłyszalnie, i wyciągnęła ku przychodzącemu chudą rękę, przez której przezroczystą i białą jak alabaster skórę, przeglądała sieć liljowych żyłek.
— Dzień dobry ci Ewo — odrzekł hrabia, dotykając z lekka podaną mu rękę, — widzę, że jesteś ciągle cierpiącą.
Na twarz jego, jak wczoraj na twarz Krystyny, wybił się wyraz przymusu. Kobieta westchnęła. — Bywają istoty — wymówiła cichym, rozwiewnym głosem, — których przeznaczeniem jest cierpieć wiecznie.
— Przeznaczenie Ewo nie jest tak okrutnem i niemiłosiernem — odpowiedział hrabia; — człowiek niedotknięty żadną z dwóch klęsk: ciemnoty i nędzy, sam stwarza przeznaczenie swoje, i sam jest za nie odpowiedzialnym.
Gdy hrabia wymawiał te słowa, głos jego łagodny zazwyczaj, nabrał surowego nieco brzmienia. Po bladych ustach kobiety przesunął się ledwie dostrzegalny uśmiech goryczy i urazy.
— Bądź co bądź — wymówiła słabym głosem, — jeżeli za stworzone niby przez siebie przeznaczenie, człowiek jest odpowiedzialnym, to chyba tylko przed sobą samym.
Hrabia poruszył się żywo. — Nie, nie — zawołał, — i przed innymi także, i przed innymi Ewo!
Ewa podniosła dłoń do skroni. — Cher comte — rzekła, — przykro mi to bardzo, ale zmuszoną jestem prosić cię abyś mówił ciszej.
Twarz jej przybrała wyraz takiego nerwowego naprężenia i rozdraźnienia, że hrabia spojrzał na nią łagodnie znowu i z litością.
— Przebacz Ewo — rzekł poważnie, — jeśli uniosłem się mimowoli. Byłoto tem bardziej niepotrzebne, że kiedyś często rozmawialiśmy o podobnych przedmiotach, nie mogąc nigdy zrozumieć się ani zgodzić. Nie utrudzałbym cię dziś nawet moją obecnością i rozmową, gdybym nie uważał za konieczne oznajmić ci o prędkiem zapewne przybyciu do Dolin gościa...
Ewa skinęła ręką. — Mój Boże! — rzekła, — słyszałam już wczoraj o tym jakimś gościu od Krystyny; ale doprawdy tak mię to mało obchodzi. Wiesz dobrze hrabio, że oddawna przestałam być światową kobietą... moje cierpienia...
— Nie przeszkodzą ci zapewne powitać z przyjemnością dawnego znajomego twego, a dziś jednego z najgłośniejszych w Europie pisarzy i dyplomatów — przerwał hrabia.
Ewa podniosła się, zagasłe oczy jej błysnęły i utkwiły w twarzy hrabiego z niecierpliwem pytaniem. Ale hrabia był zupełnie spokojny; nie wiedział on nigdy o stosunkach jakie niegdyś łączyły żonę jego z człowiekiem o którym myślał, i sądząc że ma tylko do spełnienia prosty obowiązek, ciągnął dalej:
— Znając Ewo oddawna przyjęty przez cię zwyczaj nieukazywania się ludziom przybywającym do Dolin, chciałem zwrócić twoją uwagę, że gdybyś i teraz uczynić tak miała, byłoby to niegrzecznością i nieprzyzwoitością tem większą, że jako blizki krewny Krystyny, pan Dembieliński ma prawo do życzliwości i gościnności naszej.
Kiedy hrabia kończył mówić, Ewa siedziała wyprostowana z rękami kurczowo splecionemi i przyciśniętemi do kolan. Oczy jej otworzyły się szeroko, krwisty rumieniec oblał policzki, czoło i szyję.
— A więc — zaczęła, — a więc ten gość... to on... Nie mogła powiedzieć nic więcej. Nagle powstała i stanęła przed mężem, jakby niewidzianą jakąś siłą dźwignięta i skrzepiona.
— Dobrze hrabio — rzekła, — dobrze...
Znowu głos jej urwał się w piersi, ale zrobiła wysilenie i dokończyła:
— Będę uprzejmą gospodynią dla... krewnego mojej córki.
Hrabia powstał, ukłonił się i odszedł. Wzruszenie Ewy nie zdziwiło go wcale; przypisać je musiał nerwowej drażliwości i wysileniu jakie uczynić musiała nad sobą, aby zgodzić się na przyjęcie roli gospodyni domu, od której usunęła się była oddawna.
Ewa stała wciąż nieruchoma z osłupiałym wzrokiem, który jednak szklił się łzami i gorzał nagle rozbudzonym posępnym ogniem. Po chwili z piersi jej wydarła się długa gamma okropnego śmiechu. Osunęła się na sofę i ujmując głowę w obie dłonie, zawołała. — On! on! przyjedzie! — będzie tu! dziś, zaraz może! O ironijo losu! o nędzne serce moje!
Serce to uderzało w istocie pod atłasową suknią z tak gwałtowną mocą, jakby miało rozsadzić wątłą, niedołężną pierś, której nie umiała być stróżem i kierownikiem. Wszystkie długoletnie żale i tęsknoty, cały czar wspomnień, cała gorycz gryzących trwałych jak wieczność wyrzutów, cała siła zdławionej przemocą lecz nigdy nie umarłej zupełnie jedynej miłości życia, zmieszały się teraz w kobiecie tej w chaos palący i zawrotny, wstrząsnęły do głębi jej istotą, rozpaliły jej głowę, pierś i dłonie. Chwiała się jak upojona, wodziła dokoła oczami, które nic nie wiedziały, i machinalnie niby ale ustawicznie powtarzała: — On! on tu! po tylu latach! po tylu... tylu...
Nagle porwała się, i jednym poskokiem stanęła przed zwierciadłem. Myśl o upłynionych latach przywiodła za sobą myśl inną. Patrzyła przez chwilę na obraz swój odbity w zwierciadle; patrzyła, patrzyła aż oczy jej nabrzmiały łzami, które obfite i gorące potoczyły się po policzkach. — On mię nie pozna! — zawołała załamując dłonie; — zbrzydłam, zestarzałam...
Niecierpliwym, gorączkowym ruchem targnęła taśmę dzwonka. — Aloizo! — zawołała, — suknię mi daj... błękitną... nie... liljową... białą... jaką chcesz... Uczesz mię tak jak dawniej, dawniej... wtedy, kiedy byłam...
Ukryła twarz w batystowej chustce, i zapominając o obecności sługi, zapominając już o wszystkiem, zawołała ze łkaniem: — Wtedy, kiedy byłam jego narzeczoną!
Gdy się to działo w saloniku Ewy, w jednym z pokojów położonych na wyższem piętrze, przy oknie wychodzącem na obszerne podwórze, siedziała Krystyna. Siedziała przy oknie, ale nie patrzyła ani na podwórze, ani na szeroką drogę, która zaczynając się u stóp murowanej, żelazem okratowanej bramy, biegła już dalej w świat, to zapadając w dolinę i niknąc, to ukazując się znowu na wysokiem wzgórzu, to krętemi zawrotami obiegając wąwozy i rozpadliny, utworzone gwałtownemi zwrotami i wylewami krzyżujących się we wsze strony rzek i strumieni. Z obu stron drogi, włoskie topole i rosochate wierzby zwieszały gałęzie okryte brylantowym szronem; jezioro połyskiwało w oddali wielką szybą lodową; ukryte w dolinach wioski, rzucały pod rozpogodzone niebo grube, kędzierzawe kity czarnego lub zlekka osrebrzonego dymu. Piękny i obszerny widok ten nie zwracał w tej chwili na siebie uwagi Krystyny; trzymała ona w ręku wielki arkusz dziennika, którego szpalty przebiegała oczami pełnemi zajęcia i niecierpliwej nawet ciekawości. Byłto dziennik krajowy, uwiadamiający publiczność o przybyciu do kraju Anatola Dembielińskiego. Sprawozdawca pisał w następny sposób:
„Żadnemu z czytelników, którzy od lat dziesiątka poznajamiają się z treścią szpalt naszego pisma, obcem nie jest nazwisko p. Dembielińskiego. Skoro jednak teraz powitać mamy u siebie młodego rodaka tak zaszczytnie znanego na polu zagranicznej dyplomacji i literatury, sądzimy iż nie będzie zbytecznem w ogólnym zarysie przedstawić obraz tej krótkiej lecz świetnej karjery, ze wszech miar zasługującej na baczną i życzliwą uwagę.
„Pan Dembieliński przed dziesięcioma laty opuścił kraj i stale osiedlił się w stolicy jednego z najpotężniejszych mocarstw Europy. Jakkolwiek bardzo jeszcze podówczas młody, ale wychowany w wielkiem mieście i przez dwa lata zajmujący dosyć wysokie w hierarchji urzędowej stanowisko ober-sekretarza Senatu, oznajmionym już był z misternemi sprężynami, które kierują życiem wielkiego świata, i działaniami osób postawionych u steru najważniejszych spraw państwowych. Naturalne bardzo pragnienie sławy, ambicja idąca najczęściej w parze z wielkiemi zdolnościami i przez nie w zupełności usprawiedliwiona, obecność nareszcie i wysokie w stolicy X. położenie jednego z członków rodziny Dembielińskich, były zapewne powodami, które młodego rodaka naszego pociągnęły w obce kraje, skłoniły go do szukania sobie coraz obszerniejszej widowni, coraz rozleglejszego pola rozwoju i działalności. Pierwsze ukazanie się p. Dembielińskiego w wybrednych salonach olbrzymiego grodu, zjednało mu ogólną sympatję, i to gorączkowe niemal zajęcie, jakie zazwyczaj obudza w towarzystwach każda indywidualność wybitna, niezwykłą energją i wyższą intelligencją nacechowana. Korzystne to dla młodego rodaka naszego wrażenie zwiększyło się znacznie, niebawem przezeń wydaną broszurą polityczną noszącą tytuł: „Racjonalizm i uczuciowość w polityce.“ Nie widzimy potrzeby rozpisywać się teraz o treści tego pisma, ani o wpływie jakie ono wywarło śród szerokich kół publiczności europejskiej — ponieważ we właściwym czasie i miejscu zdaliśmy o tem czytelnikom naszym obszerne sprawozdanie. Powtórzymy tu tylko cośmy mówili i uprzednio, że byłto jeden z tych śmiałych rzutów talentu, który głośno i odrazu daje znać o sobie światu; byłto także jeden z tych utworów pióra, które chociaż nie ustalają się na firmamencie literackim jako słońca stałe i wiekami niewzruszone, jednak podobne do meteorów świetnie przelatujących po przez szerokie przestrzenie, smugę blasku i sławy pozostawiają na czołach swych twórców. Myśli i poglądy zawarte w pomienionej broszurze, w dziwny sposób godziły się z zasadami i dążnościami rządu, któremu pan Dembieliński zamierzał ofiarować swe usługi; a najbliższym tego skutkiem było zajęcie przezeń dość zaszczytnego i wysokiego miejsca w ministerstwie spraw zagranicznych odnośnego państwa. Tu już wrota karjery i powodzeń otworzyły się na oścież przed młodym naszym rodakiem. Nie będąc bogatym, p. Dembieliński posiadał jednak dostateczne środki dla godnego utrzymania pozycji swej i niezależności wśród wykwintnego i błyszczącego świata, którego stał się mieszkańcem. Części tych posiadanych przez się środków użył on wkrótce na założenie politycznego dziennika, który przyjęty zrazu przez publiczność z ostrożnością i lekkiem niedowierzaniem, bardzo prędko zyskał sobie szerokie, z wielu tysięcy abonentów złożone koło zwolenników. Dziennik ten kierowany ręką zręczną, umiejętną i pracowitą, stał się niebawem dla właściciela swego dzielnym środkiem zdobywania fortuny, rozgłosu i wpływów. Te ostatnie zwiększały się w miarę, jak w polityce europejskiej wzrastała ilość kwestij dyplomatycznych trudnych, powikłanych i gwałtownie rozwiązania dopominających się. Niewiele lat upłynęło, a p. Dembieliński uchodził za jednego z najzdolniejszych i najbardziej wpływowych publicystów; zarazem zdobył on sobie sławę świetnego i zajmującego pisarza, tak licznemi utworami własnego pióra, pomieszczanemi w szpaltach dziennika i w feljetonach, jak też książką większych rozmiarów, którą wydał w pięć lat po wyjeździe swym z kraju, pod tytułem: „Złudzenia i marzycielstwo w życiu jednostek i narodów.“ Któż zresztą z czytelników naszych oświeconych i mniej lub więcej oznajomionych z literaturą obcą ostatniego lat dziesiątka, nie zna i nie pamięta utworu tego, tyle w swoim czasie budzącego rozgłosu, zajęcia, namiętnych literackich starć i polemik? Komuż z ludzi czytających nieznanemi być mogą te feljetony kreślone piórem zaostrzonem nakształt żądła, ale żądła do którego natura przykleiła bystre i silne skrzydła orle, aby niem szybowało po szerokich przestrzeniach, godząc choćby w same oblicza słoneczne, jeśli te zawadzały mu w drodze, lub wydawały mu się nie tem właściwie za co je inni mieli ludzie! Co do nas, wiele już razy objawiliśmy zdanie nasze o tych literackich i politycznych pracach, a raczej rzutach i polotach p. Dembielińskiego. Nie godząc się w zupełności na poglądy i wnioski, które wysnuwały się z pod jego pióra, odmówić im nie możemy prawdziwie samodzielnej śmiałości, bystrych choć nieraz na paradoksy natrafiających dociekań się rozumowych, a przedewszystkiem olśniewającej niemal świetności i zadziwiającej lekkości, które każdemu z utworów jego nadawały pozór długiego rzędu djamentów nanizanych na nić błyszczącą jak złoto, a delikatną jak misterny i przezroczysty wątek pajęczyny. Bądź co bądź, w kilka zaledwie miesięcy po wyjściu na świat owej książki z treścią mającą związek zarówno z losami jednostek, jak z różnemi drogami, któremi zazwyczaj postępują narody i rządy, p. Dembieliński mianowanym został pierwszym sekretarzem, co znaczy, przybocznym towarzyszem, a jak najczęściej bywa i doradzcą ministra. Odtąd fama publiczna nieustannie głosiła o wielkich i coraz większych wpływach, jakie wywierał w odnośnych sferach rządowych. Najwyżej położone osoby dawały radom i zdaniom jego chętny posłuch; dziennik jego nabył w wielkiem państwie ważności i znaczenia półurzędowego organu. Jak w gabinetach dyplomatów, tak w salonach będących punktem zebrania najświetniejszych towarzystw stolicy, powodzenie i poklask nie opuszczały go ani na chwilę. Jeżeli mamy wierzyć kronikom miejscowym, niepospolita powierzchowność młodego dyplomaty, wrzące dowcipem i świetne śmiałością pisma jego, z których dyplomatyczna powściągliwość nie wykluczała całkiem przebłysków energicznej i namiętnej natury, w połączeniu z prędko nabytą sławą i fortuną, która wysokiej już pono doścignęła cyfry, zyskały mu względy nie jednej z królowych, dzierżących w wielkim świecie stolicy berło piękności i bogactwa; sprowadziły niejednokrotnie przypuszczane do serca jego szturmy czarujących spojrzeń i uśmiechów. Ale jak często bywa u ludzi pochłoniętych jedną wyłącznie myślą i dążnością, serce to zostało dotąd nieczułem na wymierzone ku niemu pociski figlarnego a potężnego bożka. Pan Dembieliński, jak to wiemy z dobrych źródeł, przybywa dziś w odwiedziny do ojczystego kraju, wolny od matrymonjalnych więzów, w kwiecie wieku i najpełniejszym rozkwicie sił męzkich, bo liczy sobie podobno lat zaledwie trzydzieści kilka; zwieńczony wawrzynami trjumfów i okryty zaszczytami, które zwiększyły się teraz przez świeże zamianowanie go uwierzytelnionym ambassadorem państwa X. przy jednym z dworów. Można mieć nadzieję, że tę nowo przyjętą, trudną a ważną misję, p. Dembieliński spełni ze zwykłym mu talentem, i nieodstępującem go dotąd ani na krok powodzeniem, tembardziej iż przywiązane do niej trudy i obowiązki nie są dlań zupełną nowością; w kilku już bowiem razach wysyłany był przez rząd któremu służył, do rozmaitych stolic z poleceniami dyplomatycznemi, z których wywiązał się ku zadowoleniu mandantów swych i sławie własnej.“
W dzienniku cała jeszcze długa szpalta zapełnioną była tym samym przedmiotem; znajdował się tam nawet rozbiór nowo wydanej przez Dembielińskiego broszury, która jakoby ostatecznie spowodować miała zamianowanie go na godność ambassadora. Ale Krystyna nie czytała już dalej; ręce trzymające dziennik opuściła na kolana, i zamyślone oczy utkwiła w jednym punkcie przestrzeni. Rzecz dziwna jednak! — po przeczytaniu tylu świetnych o krewnym swym wieści, młoda dziewczyna wydawała się trochę smutną. Patrząc na nią w tej chwili możnaby rzec, że zastanawiała się głęboko nad jakiemś zjawiskiem, które jednolite i samemi blaskami okryte dla innych, jej przedstawiało się w postaci złożonej i nawpół ocienionej błędnemi jakiemiś lecz nieodłącznemi odeń cieniami. Długoletniem przyzwyczajeniem wprawiona do bacznego zaglądania w głębię każdej rzeczy, a przytem z natury już obdarzona umysłem bystrym i przenikliwym, zapytywała ona samą siebie, ażali jaskrawe i uderzające w oczy świetności te i blaski o których czytała, nie kryły pomiędzy sobą jakich tajemnych mgieł i cieniów; a ten szlak promienistego życia podobny do przelatującego górą szumnego meteoru, ażali nie zbłąkał się w gwałtownym swym zawrotnym biegu i nie natrafił na czarne łono groźnej jakiejś chmury, któraby legła na nim, i wraz z nim leciała w przestrzeń niewidzialna lecz ciężka?
Krystyna musiała niezawodnie zadawać sobie podobne pytania, bo zamyślała się coraz więcej. Może pomimo poważnej i surowej niemal atmosfery pracy i nauki śród której wzrosła, wyobraźnia jej była ognistą i skłonną do dzierzgania na tle fantazji ponętnych widzeń i obrazów? Może na wewnętrznej istocie jej, obok wszelkich innych cech charakteru i umysłu hrabiego, odbił się też znamionujący go lekki odcień marzycielstwa? Może dziewczyna ta o sercu młodem, świeżem, rozkwitłem, zajmowała się człowiekiem, który miał przybyć w progi jej domu nie jak zwyczajnym oczekiwanym gościem, ale jak ponętną dla wyobraźni, ciekawą dla umysłu zagadką, której rozwiązania szukała nieraz w kartach jego ręką zapisanych, we wspomnieniach przylatujących do niej od dni dziecinnych? Wspomnienia te wyraźnie uprzytomniać się musiały w jej pamięci, bo przypomniała sobie ostatnie słowa Dembielińskiego, któremi pożegnał ją wtedy, gdy jako małe dziecko czepiała się jego ramion i prosiła aby pozostał. — „Powiedz twej matce że kiedyś wrócę“ — szepnęła Krystyna. — Pamiętam, byłyto ostatnie jego słowa. Blady był i miał łzę w oku... tak, miał łzę w oku... mógłżeby być tylko... tylko dyplomatą! Nie; on musi być koniecznie człowiekiem także, z tajoną może lecz żyjącą poezją w sercu i wyobraźni, z ideałem przed sobą, którego jeżeli nie sprawdził, to do niego tęskni choć śmieje się i szydzi...
Tak w Dolinieckim zameczku dwie kobiety oczekiwały gościa oznajmionego, z dalekich przybywającego krain. Oczekiwały go one każda po swojemu, wedle natury swej i kierunku jakim uległy życia ich i przyzwyczajenia. Ewa siedziała przed źwierciadłem, i drżącemi, rozpalonemi rękami owijała w koło zwiędłego czoła grube zwoje złocistych włosów; ze łzami w pobladłych źrenicach rachowała swe wdzięki i te które pogasły, i te które pozostały jeszcze; a od czasu do czasu przyciskając dłoń do falującej piersi, usiłowała stłumić i do milczenia skłonić nagle rozbudzone, lecz tem gwałtowniej szamocące nią żale i wyrzuty. Krystyna spokojna i przeczysta jak zbliżający się ku południowi poranek dnia pogodnego, jasny wzrok zapuszczała w toni własnych myśli. Nie było tam jeszcze żadnego żalu, żadnego przypomnienia popełnionej winy, żadnego cienia samej sobie czynionego wyrzutu; tylko jak w falach wody roziskrzonych gorącą łuną południowego słońca, tak w myślach młodej dziewczyny drżały i przemykały szybko smugi ogniste, przeczucia może i przepowiednie blizkiego wytrysku uczuć, teraz jeszcze spoczywających na dnie pod osłoną gładkich, liljowych przezroczy.
Żadna z dwóch tych kobiet nie spostrzegła drobnego, czarnego punkciku, który ukazał się w oddali na białej drodze osadzonej wierzbami i topolami, krył się kilka razy po za wypukłościami gruntu, zdawał się przelatywać owinięte śnieżystym płaszczem góry i doliny, rósł, zwiększał się, przybierał coraz określeńsze, wyraźniejsze formy. Byłyto wytworne sanie z bogatym zaprzęgiem, które przebywszy nakoniec bramę podwórza, z bystrością niemal błyskawiczną przeleciały znaczną przestrzeń, i zatrzymały się pod sklepionym zamkowym podjazdem. Zaledwie minęło kilka sekund jak umilkł brzęk uprzęży wstrząsanej gwałtownym biegiem dzielnych koni, gdy do widnej obszernej sieni zamkowej, ozdobionej, jak całe zresztą wnętrze zamku, ze starożytną i niby dumnie kryjącą się wspaniałością, wszedł mężczyzna otulony bogatem futrem, z lekką czapeczką narzuconą na gęste, jak las kruczo-czarne włosy. Rzucił futro na ręce lokaja, który spotkał go u drzwi, niedbałym ruchem zdjął z głowy lekkie jej przykrycie, i powolnem spojrzeniem rozejrzał się wokoło.
W pięknej starożytnej sieni znajdowało się w jednę ze ścian wprawione szerokie lustro. Mężczyzna przystąpił ku niemu, i kilkoma wprawnemi ruchami ręki poprawił mały nieład, jaki w ciągu podróży mógł zajść w układzie włosów jego i ubrania. Potem jakby nieprzywykły i nie lubiący długo patrzeć w źwierciadło, zwrócił się w inną stronę, i począł wkładać jasną rękawiczkę na rękę białą i gładką jak u kobiety, ale o kształtach silnych, giętkich i męzkich. Wszystko to czynił powoli, z pewną niedbałością ruchów, na pierwszy rzut oka mogącą wydawać się zarówno dumą i powściągliwością, jak zamyśleniem lub znużeniem. Twarz jego o pięknych, wydatnych rysach, powleczona była jednostajną matową bladością, odbijającą niemal jaskrawo od głębokiej czerni zarostu otaczającego ją wązkiem owalnem półkolem. Z pod bladego i silnie pomiędzy brwiami zbrużdżonego czoła, patrzyły oczy czarne jak aksamit, bez żadnego prawie połysku, z obojętnym i niedbałym, ale rozumnym i zamyślonym wyrazem. Usta przybyłego miały młodzieńczą, purpurową barwę, ale z zarysu w jaki ułożyło je długoletnie zapewne przyzwyczajenie, znać było iż milczały często i chętnie, a jeśli się otwierały, to przemawiały dumnie, z namysłem, a często może i szyderstwem. W ogólności cała powierzchowność przybyłego uderzała tak niepospolitemi cechami, że nie mogła niezwrócić bacznej uwagi i nie obudzić ciekawości w każdym, ktoby na nią raz spojrzał. Człowiek ten stał w obszernej sieni zamkowej, profilem zwrócony do okna, które na całą postać jego obfite rzucało światło; machinalnie i powoli dopełniał czynności wkładania rękawiczki, i spojrzeniem, przez obojętność którego przeglądała zrośnięta snać z naturą jego badawczość, rozglądał się po wysokich ścianach ozdobionych pięknemi freskami i płaskorzeźbami, wykonanemi w zżółkłym od starości marmurze. Nagle oczy jego podniosły się w górę i utkwiły w jednym punkcie. U szczytu wązkich, ślimakowato ku górnym piętrom wijących się wschodów, ozwał się szelest lekkich kobiecych kroków, a po kilku sekundach z po za muru kryjącego pierwszy skręt wschodów, wybiegła Krystyna. Wybiegła, spojrzała w dół, stanęła, i wyciągając rękę jakby zdala już powitać chciała gościa, zawołała. — Anatol!
Przybyły podniósdł w górę obojętne i badawcze swe oczy, i już ich więcej nie spuścił ku ziemi. Przystąpił parę kroków, zatrzymał się i znowu patrzył. A było w istocie na co patrzeć. Młoda dziewczyna przedstawiała w tej chwili widok prześliczny. Radość jaką poczuła a może i głębsze jakieś wzruszenie, oblało całą jej twarz promienistym uśmiechem i rumieńcem. Po wydaniu mimowolnego zapewne wykrzyku, w którym zabrzmiało imię przybyłego, stała przez chwilę nieruchoma, jakby nieśmiała lub wahająca się, a szeroki pas błękitnego światła wnikający przez okna od rozpogodzonego nieba, obejmował ramiona jej i głowę mgłą przezroczą i świetlistą, na białe czoło i czarne jak heban warkocze rzucając kilka złotych, migocących smug słonecznych. Wielkie, ciemne jej oczy, świeciły z pod nawpół spuszczonych powiek blaskiem łagodnym lecz silnym; różowe wargi wpół roztwarte uśmiechem, drżały zlekka, i wspólnie z rumieńcem, który podniósł się aż na czoło a opłynął szyję, nadawały tej dziewiczej, jasnej twarzy, wyraz namiętny i wzruszony. Trwało to wszakże zaledwie kilka sekund.
Krystyna jakby zawstydzona własnem zawstydzeniem, poczęła szybko zbiegać ze wschodów, wraz z nią spływał także ku dołowi pas błękitnego światła, krętą, przezroczystą wstęgą owijając się i rozwijając w koło smukłej i delikatnej, lecz zdrowiem i siłą nacechowanej jej kibici. Wtedy i przybyły mężczyzna postąpił naprzód, usta jego straciły w tej chwili zwykły im surowy i lekko szyderski zarys, a uśmiechały się uprzejmie niemal z radością. Zaledwie Krystyna znalazła się na ostatnim stopniu wschodów, wyciągnął rękę i ujął jej dłoń, którą ona podała mu ruchem serdecznym i już śmiałym. — Poznałam cię, kuzynie Anatolu, poznałam od razu — wyrzekła głosem zdradzającym pierś kobiecą, miękką lecz zarazem silną i pełną uczuć.
Gość nie spuszczał z twarzy jej oczu uważnych i badawczych, po których aksamitnem tle przemknął szybko jakiś błysk gorętszy. — Byłażbyś pani doprawdy tą małą Krysią, którą pożegnałem przed dziesięciu laty... Rysy te same, ale...
— Ale z dziecka urosłam na kobietę — odparła Krystyna — rzeczto prosta kuzynie; dziesięć lat upłynęło, a jam miała wtedy dziewięć i pół, czyni to razem cyfrę lat dziewiętnastu i pół, dostateczną, aby dziecko nie było już dzieckiem...
Mówiąc to uśmiechnęła się swobodnie, i ze szczerą prostotą ściskała dłoń krewnego. Ale jego usta ułożyły się znowu w lekki zarys ironii. Skłonił się trochę żartobliwie, i rzekł.
— Jesteś kuzynko pierwszą kobietą jaką spotkałem tak zuchwale i otwarcie mówiącą o swoich latach. Na wielkim świecie młode panny nie kończą nigdy drugiego lat dziesiątka...
Krystyna zaśmiała się wesoło. — Ubliżasz kuzynie paniom wielkiego świata. Słowa te wymówiła już w pierwszej od wchodu komnacie, i weszła do niej wraz z gościem.
— Rodzice moi — rzekła — nie wiedzą o twem przybyciu drogi kuzynie; pójdę oznajmię matce. Zrobiła parę kroków, ale Dembieliński ujął i przytrzymał ją w swej dłoni.
W przytrzymaniu tem czuć było siłę człowieka, który przywykł aby życzenia jego spełnianemi były; siłę despotyczną nieco, ale złagodzoną więcej niż grzecznym, bo uprzejmym wyrazem twarzy.
— Pozwól kuzynko abym jeszcze chwilę popatrzył na ciebie — rzekł głosem, w którym ozwało się parę brzmień miększych jak dotąd. Chociaż tak hardo liczysz swoje lata, niewiesz jeszcze zapewne o tem, że wspomnienia z oddalonej przeszłości wywierają wpływ nie pozbawiony uroku dla takiego nawet jak ja prozaika i realisty. A ty kuzynko, przynosisz mi jedno z takich wspomnień, przytem jesteś dla mnie prawdziwą niespodzianką...
Różowy obłok rumieńca przemknął znowu po twarzy dziewczyny. Nie spuściła jednak oczu z twarzy mężczyzny; patrzyła w nią z pogodą i otwartością duszy śmiałej, bo czystej.
— Niespodzianką? — powtórzyła tonem lekkiego zdziwienia — dla czego niespodzianką, kuzynie?
Dembieliński powiódł zwolna spojrzeniem po sukni jej, która ciemna barwą i prosta krojem, nie odznaczała się niczem prócz dobrego smaku; podniósł wzrok ku włosom splecionym w kilka grubych, prostych warkoczy, i strojącym jej głowę na wzór wiejskich dziewcząt lub greckich posągów; popatrzył jeszcze chwilę na rysy jej ruchome jak młodość i wrażliwość, a zarazem jasne i spokojne jak powaga i czystość. Spuścił na chwilę oczy ku ziemi, jakby olśniony lub namyślający się, i rzekł.
— Myślałem że jesteś podobną do wszystkich kobiet twego stanu i położenia, a przytem nie spodziewałem się abyś była tak piękną...
Tym razem przykre wzruszenie zmąciło pogodę źrenic Krystyny — Dembieliński to spostrzegł.
— Przebacz kuzynko — rzekł pospiesznie — jeśli obraziłem cię zbyteczną może śmiałością. Ale serdeczne powitanie twoje, a także związki pokrewieństwa, dały mi pewne prawa do szczerości. Zresztą, sama najlepiej wiedzieć o tem musisz, że jesteś piękną.
Dziewczyna spoważniała nagle. — Wiem o tem, — odpowiedziała głosem pewnym i zupełnie spokojnym.
Na twarz Dembielińskiego wybił się wyraz zdziwienia; zarazem po ustach jego przewinął się znowu zaledwie dostrzegalny, ironiczny uśmiech.
— Jeśli tak dobrze wiesz o swej piękności — rzekł — musisz nią być bardzo dumną, kuzynko?
Krystyna wzruszyła lekko ramionami i uśmiechnęła się. Wyciągnęła rękę ku oknu, i patrząc na błękite niebo, rzekła zwolna.
— To niebo kuzynie, i to słońce, które na niem świeci są piękne, miljon razy piękniejsze, niż może być jakakolwiek twarz ludzka. Wszelka piękność jest wypływem niezależnej od nas rozlanej w naturze harmonji; niedorzeczni tylko mogą się nią pysznić.
Dembieliński słuchał z uwagą, a obojętny wyraz jego twarzy, tajał przed widocznie ogarniającem go zdziwieniem. Ale z ust jego nie całkiem zniknął cechujący je zarys ironji.
— Rozumujesz kuzynko, jak naturalista lub filozof; a jednak na cóżby wam kobietom przydała się piękność, jeśli nie na dogodzenie dumie waszej, do poczuwania zresztą której, posiadacie wszelkie prawo, jako królowe świata i najpiękniejsze z istot stworzonych?
Wypowiedział to na pozór wytwornie i grzecznie, a istotnie z lekceważeniem z jakiem do kobiet i o kobietach mówią mężczyzni, nawykli do uważania je za ponętne, przyjemne, konieczne fraszki. Ale Krystyna przy pierwszych słowach jego zaczęła się uśmiechać, a przy ostatnich, długa srebrna gamma śmiechu z ust jej trysnęła. Śmiała się jak dziecko, któremu powiedziano coś niezmiernie zabawnego, bez cienia gniewu, urazy, ni przymusu. Śród tego śmiechu ciemne źrenice jej zajaśniały jak brylanty, a biała dłoń opadła na rękę gościa, i objęłą ją szczerym uściskiem.
— O kuzynie — zawołała — powiedziałeś rzecz bardzo, bardzo zabawną, przebacz, że się śmieję.... Nie, kochany kuzynie; kobiety wszystkie w ogóle, nie są jak mówisz paniami świata. Królami jego są tylko duchy ludzkie, mężne i pracujące bez względu na to, czy są duchami męzkiemi lub kobiecemi. Wiem na pewno, że sam myślisz tak w głębi, ale...
Zatrzymała się, a po chwili dopiero dokończyła. — Ale znajduję cię takim zupełnie, jakim cię sobie wyobrażałam.
— To jest... pytał Dembieliński.
— To jest — zaczęła Krystyna, uśmiechnęła się, i po chwili dodała — powiem ci o tem później...
Dembieliński nie zaraz odpowiedział. Wyraźniejsze jeszcze jak wprzódy zdziwienie malowało się na jego twarzy. — A takiego jakim znalazłaś mię, jakże mię witasz Krystyno? — wymówił zwolna, z pewną wzruszoną nieco powagą w głosie.
Zwróciła na niego wzrok jasny i łagodny, i rzekła. — Witam cię Anatolu słowem serdecznego pozdrowienia. Bodajbyś śród naszej ciszy wiejskiej i pod dachem rodziców moich znalazł uspokojenie, jeśli go potrzebujesz; odszukał i posiadł wszystko to, czego doścignąć może nie mogłeś na szerokim świecie.
Dembieliński raz jeszcze utonął oczami w licu dziewczyny, jaśniejącem teraz głęboką, nawskróś przenikającą dobrocią, i jakąś dziwną podniosłością bystrej i wysoko mieszkającej myśli; potem pochylił się nieco, i ustami dotknął lekko jej ręki. Przyjęła ten hołd skromnie i po prostu, nie spuściła powiek, nie zarumieniła się nawet tym razem, tylko uśmiechnęła się wesoło i rzekła.
— Jak na pierwsze spotkanie po tak długiem niewidzeniu się, prowadziliśmy kuzynie rozmowę dość oryginalną. Dawno już przecie pora abym cię poprosiła w głąb domu. Matka radaby zapewne powitać cię jak najprędzej.
Przy ostatnich wyrazach głos Krystyny stał się mniej pewnym, snać nie wiedziała dobrze czy twierdzenie jej jest prawdziwe, skierowała się jednak ku drzwiom, uprzejmym gestem wskazując drogę gościowi. Ale Dembieliński ostygł nagle; jeżeli powitanie i rozmowa z młodą dziewczyną zajęły go, a może trochę i wzruszyły, to ostatnie jej słowa starły z twarzy jego wzruszenie to aż do najmniejszego śladu. Obojętny i niedbały jak wprzódy, postąpił parę kroków za piękną swą przewodniczką, gdy nagle przez drzwi od przedpokoju, z ożywioną nadzwyczajnie twarzą, z postacią jak zawsze podaną naprzód, wbiegł hrabia Seweryn.
— Witajże w progach moich, szanowny gościu — zawołał zaraz od progu, z ręką wyciągniętą ku przybyłemu i gotową do serdecznego uścisku. — Zobaczyłem zdaleka sanie twoje odjeżdżające od ganku, i biegłem coprędzej aby cię powitać. Przebacz że spóźniłem się trochę.
Na widok hrabiego, w dumnych i chłodnych oczach gościa zamigotała iskra niespokojna. Byłoto jakby przypomnienie jakieś przykre, jakby wahanie się dziwne w człowieku tak pewnym siebie, może nawet jakieś nagle poczute i gwałtownie cofnięte wewnątrz uczucie wstydu, — gdyż na czole, pośród zamyślonych bruzd leżących pomiędzy brwiami, ukazało się i szybko zniknęło parę smug bladego rumieńca. Trwało to przecież zaledwie sekundę, po której Dembieliński przyjął ofiarowaną mu dłoń gospodarza, i na uprzejme słowo jego odpowiedział również uprzejmie, choć z większym nieco chłodem i powściągliwością.
Dwaj mężczyzni weszli w głąb domu i przechodzili zwolna długi rzęd komnat, kierując się ku pokojom Ewy. Pomimo zwykłych sobie obojętnych ruchów, i chłodnego, powściągliwością nacechowanego wyrazu twarzy, gość wydawał się wyraźnie zajęty, jakby trochę zaciekawiony a nawet zdziwiony postacią człowieka, w którego progi wstępował. Hrabia miał na sobie wcale nie wykwintne ubranie z szarego sukna, zapięte pod samą szyję, podobne do tego, jakiego używają zwykle ludzie oddający się mechanicznej jakiejś pracy pod otwartem, zimowem niebem. Z obu kieszeni jego surduta wystawały jakieś narzędzia, ślusarskie czy ciesielskie; można było pomiędzy niemi rozpoznać niewielki świder, podobnąż piłkę, młotek, wszystko to lekkie ale mocne i wyrobione z żelaza.
Przestępując próg przedpokoju, hrabia wyjął z kieszeni, pomiędzy narzędziami zabłąkane rękawiczki, i począł je nakładać na ręce. Snać wychodząc z domu zabrał je, aby ochronić ręce swe od zimna, ale zajęty pracą czy myślami, przypomniał sobie o nich wtedy dopiero, gdy były już niepotrzebne; rozmawiając przecież z gościem, zajęty i roztargniony, spełniał on teraz czynność, która machinalnie nasunąć się musiała jego myśli. Nie mogło to przecież ujść uwagi gościa, że każda z rękawiczek innej była barwy, i że małe i chude ręce hrabiego, silnie zaczerwienione od mrozu, nosiły na sobie ślady widoczne często wykonywanych prac fizycznych. Cała zresztą postać ta drobną była, chudą i podaną naprzód, a jednak jędrną, zdrową, dziwnie szlachetną a nawet wyniośle wyglądającą. Pomimo szaraczkowego surduta, u którego niedostawało paru pętlic i guzików, pomimo narzędzi wystających z kieszeni, pomimo rąk zziębłych i małego wzrostu, człowiek ten nosił na sobie pewne cechy niepospolitości, które zdołałyby wyróżnić go śród największego tłumu; a kiedy przebywał obszerną salę napełnioną licznemi portretami swych przodków, rysy twarzy i cała powierzchowność jego nie sprzeczały się bynajmniej, ale owszem wybornie harmonizowały ze szlachetnemi i dumnemi obliczami mężów, których krew płynęła w jego żyłach, a pomiędzy którymi znajdował się nie jeden wielki niegdyś istotną mądrością i cnotą.
— Co prawda — mówił hrabia — nie spodziewałem się powitać pana tak prędko; nie myślałem abyś do wiejskiej naszej ustroni tak uprzejmie pośpieszyć raczył.
— Panie hrabio — z wykwintną grzecznością odpowiedział Dembieliński — łaskawą odpowiedź pana na list mój wczorajszy otrzymałem dziś rano, i nie straciłem ani chwili czasu. Przestrzeń zresztą pomiędzy N. a Dolinami jest tak nieznaczną, żem przebył ją w niespełna godzinę.
— Z daleka przybywasz pan do ojczystego kraju — zaczął znowu gospodarz.
— Tak — mówił gość — i daleką również mam przed sobą drogę.
— Wiem, wiem — zawołał hrabia — udajesz się pan na Wschód, odziany godnością poselską; ogłosiły nam to dzienniki. Pozwól, abym ci na wstępie do domu mego powinszował....
— O panie hrabio — z uśmiechem i lekkim ukłonem przerwał Dembieliński — nie masz mi pan czego winszować; sąto wszystko znikomości... Prochem jesteśmy wszyscy i w proch się rozsypiem...
Hrabia, jakby uderzony temi słowami, z rodzajem skupionej uwagi spojrzał na swego gościa. Dembieliński miał na ustach jeden z tych uśmiechów lekkich i obojętnych, z jakiemi ludzie światowi wymawiają słowa do których nie przywiązują żadnego szczególnego znaczenia; ale w tej samej chwili spuścił oczy, a powieki jego opadające wdół, powoli i jakby ciężko, rzuciły mu na całą twarz nieokreślony wyraz zmęczenia.
Tymczasem Krystyna inną stroną domu udała się do pokojów matki. Weszła tam jak można było najciszej, stąpając jak zwykle na palcach, i strzegąc pilnie każdego swego kroku, aby nie sprawił najlżejszego choćby, ale niespodziewanego szelestu. Niedaleko wszakże od progu zatrzymała się zdziwiona — ujrzała bowiem swą matkę w postaci od dawna niewidzianej.
Ewa nie leżała na sofie, jak to było jej zwyczajem o każdej porze dnia lub wieczoru, ale stała na środku swego różowego saloniku, w błękitnej fałdzistej sukni, której głęboki wykrój odkrywał białą i kształtną jeszcze jej szyję, a kunsztownie związana szarfa uwydatniała szczupłość i giętkość kibici. Złociste włosy jej podniesione wysoko, splecione w warkocze i skędzierzawione w drobne loki, odkrywały całkiem czoło, nie pochylone cierpiąco jak bywało oddawna, ale owszem podniesione i zróżowione, czy lekkim rumieńcem, który oblewał także jej policzki, czy też żywym odblaskiem różowych, przezroczystych firanek, nawpół zasłaniających okna, przez które wnikały blade ale obfite promienie zimowego słońca. Atmosfera pokoju tego była przejęta zwyczajną tu wonią heljotropu; tylko dziś, do delikatnej tej woni łączył się żywszy i energiczniejszy zapach perfum, ulotniony zapewne z otwieranych przed chwilą, napełniających gotowalnię flakonów. Ale ani różowa ze wszech stron ogarniającą ją łuna, ani ożywiony ruch szybkiej po pokoju przechadzki, którą przerwało wejście Krystyny, nie zdołały przywrócić tej zwiędłej kobiecie dawno utraconej świeżości; nie starły z jej twarzy śladów długich dni przebytych w targaniach się wewnętrznych zrazu, a potem w omdlałem, apatycznem lenistwie. Młodości przystający krój jej sukni, wykwintny i zalotny układ włosów, rumieńce nawet opływające wychudłe, zapadłe policzki, i iskry żarzące się w spłowiałych, zmęczoną powieką osłonionych źrenicach, przyoblekły ją we wdzięk jakiś smutny bo sztuczny, w każdym szczególe zdradzający przykre jakieś rozdrażnienie, i nienaturalne, zapóźne pragnienia.
— Krystyno — ozwała się Ewa zwracając głowę ku wchodzącej córce — proszę cię bardzo, abyś nigdy więcej nie wchodziła do mego pokoju tym cichym, jakby skradającym się krokiem. To do niczego niepodobne, i wygląda tak, jakbyś chciała pokazać przed światem, że jestem wiecznie chorą albo kapryśną.
Mówiła to zwykłym sobie łagodnym, rozwiewnym głosem, w którym jednak drgała pewna tłumiona niecierpliwość.
— Moja matko... zaczęła Krystyna.
— Moja Krysiu — przerwała Ewa szarpiąc nieznacznie cienkiemi palcami batystową chusteczkę, którą trzymała w ręku, — wybij sobie z głowy to śmieszne wyobrażenie — że jestem chorą i kapryśną. Chciałabym bardzo, abyś odtąd obchodziła się zemną, aby wszyscy obchodzili się ze mną jak z zupełnie zdrową i najszczęśliwszą w świecie kobietą.
Krystyna ukryła zdziwienie, które ogarnęło ją zaraz u wejścia, i rzekła. — Moja matko, bardzo się cieszę szczęśliwą zmianą, która zaszła w twojem zdrowiu; co zaś do mego obejścia się z tobą, pragnę aby ci ono było zawsze przyjemnem.
Ewa nie odpowiedziała, i zaczęła znowu szybkim krokiem przechadzać się po pokoju. Łagodny głos córki, w którym drżał jednak starannie tajony smutek, rozbroił może ten gniew tłumiony, nieokreślony, jaki na jej widok uczuła w sobie; spojrzenie jej bowiem upadło parę razy na twarz Krystyny, łagodniejsze już jak wprzódy, i jakby zawstydzone.
— Moja matko — po krótkiej chwili milczenia ozwała się znowu młoda dziewczyna — przyszłam tu, aby ci oznajmić przybycie gościa.
Ewa stanęła nagle jak przykuta do miejsca.
— Jakiego gościa? — zawołała drżącym głosem, a przezroczyste ręce jej zadrżały pod koronką chusteczki.
— Krewny nasz, Anatol Dembieliński, przyjechał przed kilku minutami, i wkrótce zapewne zapyta o pozwolenie widzenia się z tobą.
W tej chwili w przyległej sali ozwały się rozmawiające głosy męzkie. Ewa drgnęła. Jakże dawno, jak dobrze znanym jej był jeden z tych głosów! jaki tłum przypomnień dzwięk jego przywołał do jej głowy! jaką falę wzruszenia wlał w pierś jej od tak dawna ostygłą! Młodość, piękność, gorące marzenia, namiętne nadzieje szczęścia, wszystko co utraciła, wszystko czego wyrzekła się, co pozostało daleko za nią i mąciło jej dni czarem wspomnień i goryczą wyrzutów, stanęło teraz przed tą kobietą, niby tłum mar powstałych z mogiły na wezwanie tego głosu, który energiczny choć stłumiony, drżący trochę pomimo przedziwnej swobody i czystości brzmienia, ozwał się teraz w przyległej komnacie. Ewa wyprostowała się, oczy jej pałały, pierś przyciśnięta trzęsącą się dłonią, oddychała z trudnością. Otworzyła usta i przez chwilę nie mogła nic wymówić. A głos, ów głos tak czarowny i straszny zarazem dla niej, zbliżał się coraz, dźwięczał już tuż, tuż za jej progiem.
— Panie hrabio — mówił Dembieliński stojąc o parę kroków za drzwiami salonu Ewy — lubo miałem kiedyś przyjemność znać zblizka żonę pańską, nie ośmielam się przekroczyć jej progu bez pozwolenia. Lata niewidzenia się dzielą nas, a piękne panie rzadko chowają pamięć o dawnych znajomych.
— Krystyno — wymówiła Ewa, zbliżając się ku drzwiom krokiem, który nagle stał się pewny i silny — proś tu... pana Dembielińskiego!
Dziewczyna otworzyła drzwi na oścież, i z uprzejmym uśmiechem rzekła do przychodzących: — Matka moja prosi panów abyście wejść chcieli.
Dembieliński stanął na progu, w całej piękności swej wyniosłej, kształtnej, prawdziwie męzkiej postaci. Różowe światła szerokiemi pasami błądzące w atmosferze pokoju okoliły mu głowę, podnosząc do gorącego tonu i tak już namiętną bladość jego twarzy. Daremnie oczy jego obojętne i ledwie na dalekiej głębi źrenic połyskujące wewnątrz cofanemi blaskami, chłodnem i ściśle tylko grzecznem wejrzeniem spotkały się z oczami Ewy; daremnie krok jego powolny był i niedbały, a surowo zarysowane usta wymawiały wyrazy powszedniej, nic nieznaczącej grzeczności; widać w nim było jakąś myśl palącą, falami uderzającą do czoła; jakieś wzruszenie wpół szyderskie, wpół dumne, wpół radośne, z jakiem witał stojące przed nim w postaci kobiety, marzenie jego młodości, chwilę srogiego, nigdy niezapomnianego rozczarowania, może cel zawziętej w urazie, mściwej, pysznej a lata trwającej myśli.
Ręka Ewy dotknęła na mgnienie oka dłoni gościa, ale wnet jakby spiorunowana, opadła bezwładnie pomiędzy fałdy sukni.
— Panie! — wyszeptała, — bardzo się cieszę... bardzo się cieszę żeś pan chciał przypomnieć sobie o nas.
— Pani — odrzekł Dembieliński głosem zupełnie pewnym i wykwintnie grzecznym, — jam nigdy nie zapomniał...
Dla obojętnych słuchaczów były te słowa prostą tylko grzecznością. Ale Ewa zrozumiała widać znaczenie ich głębsze, a dla niej srogie, bo z lekko różowej jaką była, stała się bardzo bladą; powiewna, delikatna postać jej zachwiała się i osunęła na najbliższą sofę. Hrabia wskazał gościowi sąsiedni fotel. Z ledwie mogącym się ukryć niepokojem spoglądał on na żonę, obawiając się może jednego z często przytrafiających się u niej wybuchów niczem nie spowodowanych spazmów, albo też upartego milczenia, które teraz byłoby najwyższą nieprzyzwoitością. W obawie tej nic nie było dziwnego, gdyż ludzie tacy jak hrabia, nie lubią wystawiać na widok publiczny swych nieszczęść domowych. Ale tym razem obawa okazała się próżną; Ewa bardzo prędko podniosła głowę i spojrzała na gościa okiem suchem, błyszczącem, i nie zapowiadającem wcale spazmów ani kapryśnego milczenia.
— Dawno nie widzieliśmy się z panem — zaczęła mówić prędko i silniejszym jak zawsze głosem; — nawet, rzeczto dziwna trochę, żeśmy się z panem nie spotkali w żadnym punkcie Europy. Wprawdzie nie byłam nigdy w mieście, które pan zamieszkiwałeś, ale przecież musiałeś pan od czasu do czasu odbywać podróże. Ja podróżowałam długo... zaraz po ślubie naszym; Seweryn był tak względnym i uprzejmym mężem, że powiózł mię do Włoch, do kraju, qui a toutes mes préférences... Byłam w Wenecji... pływałam gondolą... czyś pan pływał kiedy gondolą po weneckich kanałach? Je vous assure, że przejażdżki te mają powab zupełnie odrębny... Płynąc u stóp starego pałacu dożów patrzyłam na balkon, z którego dożowie rzucali złote obrączki w błękitne fale morza, i myślałam... o znikomości i nietrwałości wszelkich chwał ziemskich...
— Pani hrabina miałaś wielką słuszność myśleć w ten sposób o chwałach ziemskich — z lekkim ukłonem przerwał Dembieliński; — szczęśliwi — dodał z uśmiechem, — którzy pragnienia serc swych zamknąć mogą w szrankach ciepłego pokoju...
— O tak, tak — przytwierdziła Ewa, i z tą samą co wprzódy żywością mówiła dalej. Z Włoch udaliśmy się do Szwajcarji... Alpy widziałam tylko zdaleka, bo niemam dość sił do wstępowania na znaczne wysokości... Z wielką zato radością przybyłam do Paryża, gdzie bawiłam się wybornie kilka miesięcy przeszło... Od kilku lat nie podróżuję już wcale. Seweryn parę razy wyjeżdżał za granicę z Krystyną, ale ja zostawałam... Pokochałam wieś... Doliny są w prześlicznem położeniu... Od rana do wieczora patrzeć mogę przez okna moich pokoi na najpiękniejsze krajobrazy... góry... jeziora...; w lecie rzeki i strumienie wzbierają i zataczają fale swe do samego prawie parku... Pan lubisz piękne krajobrazy? jeżeli mię pamięć nie myli, to przypominam sobie żeś pan lubił kiedyś śpiew słowików... W Dolinach słowików mnóstwo śpiewa w maju... prawdziwy chór...
W ten sposób Ewa mówiła przez parę jeszcze minut; byłto prawdziwy grad słów, które wypadały z jej ust przerywane, ale pośpieszne. Przytem uśmiechała się ciągle. Suche jej oczy błyszczały, blade chude ręce czyniły w powietrzu gesta, które utraciły zwykłą swą miękkość i powolność, a stały się dziwnie ożywione, ostre i niemal gorączkowe. Chciała widocznie pokazać się nietylko uprzejmą i swobodną, ale wesołą, zdrową i szczęśliwą. Naraz jednak zabrakło jej oddechu; pragnąć utaić słabość, która ją ogarniała, zaśmiała się prawie głośno, ale wnet potem oparła ramię o poduszkę sofy, głowa jej zwisła na piersi, uśmiechnięte przez chwilę usta zwarły się, a zebrane w koło nich drobne zmarszczki uwyraźnione i nieruchome, rzuciły znowu na twarz jej, znikłe z niej na chwilę piętno cierpienia i zwiędnięcia.
Wtedy i na twarz Dembielińskiego spadł na jedno mgnienie oka wyraz dziwnie przykry. Byłto wyraz niby zawodu połączonego ze zniechęceniem, a nawet zawstydzeniem. Być może iż widok kobiety tej tak boleśnie i dumnie silącej się na okazanie się mu wesołą i szczęśliwą, a w gruncie tak bezsilnej, znękanej i zwiędłej, — poruszył w sercu jego strunę litości, i zawstydził w nim tę myśl zawziętą i mściwą, która przez długie lata żyjąc w pysznej jego głowie, przywiodła go teraz przed tę kobietę, w pełni męzkiej jego mocy i chwały. Może pomyślał, że cel dla jakiego wstępował w te progi był bardzo małym; albo poczuł, że trjumf który obiecywał sobie odnieść nad tą istotą podupadłą na ciele i duszy, zamiast radości i dumy, przyniósł mu wrażenie smutku i wstydu przed samym sobą. Na ustach jego purpurowych, młodzieńczych prawie, wisiał ten uśmiech uprzejmy lecz powszedni, z jakim światowi mężczyzni zwykli słuchać miłego im na pozór, a w gruncie lekceważonego szczebiotania światowych kobiet; ale powieki jego opadły znowu w dół powoli, ciężko, i rzuciły mu znowu na twarz wyraz nieokreślonego, tajemnego zmęczenia.
— Pani hrabina pokochała wieś — zaczął mówić powoli i jakby z namysłem, — nie dziwię się temu wcale, a nawet ośmielam się wyrazić, że zwrot ten jej gustu cieszy mię wielce jako dawnego i zawsze życzliwego jej przyjaciela...
Zatrzymał się; Ewa podniosła nagle wzrok migocący dolegliwą obawą. Lękała się widocznie szyderstwa tego człowieka; wszystko co znosiła i na co się zdobywała od kilku minut, wyczerpało już do dna wątłe jej siły. Ale obawiała się daremnie; w Dembielińskim nic nie zapowiadało w tej chwili chęci szydzenia. Oczy jego przysłonione były powiekami, z ust nawet zniknął niedawny uśmiech; zimnym był, obojętnym ale poważnym.
— Pani hrabina pokochała wieś — powtórzył po krótkiej chwili milczenia. — Wszystkie kobiety wieś kochać powinny; słabe ich piersi potrzebują powietrza świeżego, niezmąconego temi upajającemi jadami, które składają atmosferę wielkiego miasta. Jady te słodkie są wprawdzie i uspasabiają ludzi do wiecznego, szalonego ruchu; ale mają zarazem własność trującą, której obronić się nie mogą natury słabe. My mężczyzni walcujem tam zawzięcie, ze wszech stron ogarnięci płomieniami tryskającemi z wulkanicznego gruntu. Nie jednego z nas płomienie rzucą pod obłoki w szacie ze złota i purpury, na widok całemu światu; nie jeden też całym ciężarem ciała swego i duszy runie w ziejącą ogniem paszczę, spłonie i spopieleje... Taki już nasz los... taka zresztą własna nasza wola.. Ale kobiety zasłabe są, aby w szalonym, długim walcu nie upaść; a zapiękne, aby można było bez żalu patrzeć jak spadają w gorące odchłanie i popieleją... Kobiety powinny kochać wieś i żyć na wsi. Człowiek przywykły patrzeć na nie jako na szalone tancerki, prędzej lub później mające uschnąć, spopieleć w płomieniach, albo jak lotne mgły rozwiać się bez śladu w podmuchach balowych zefirów, — na wsi tylko i z wielkiem swem zdziwieniem spotkać może kobietę zdrową, spokojną, rozkwitłą na wzór tej biblijnej lilji, w obec piękności której, bladły i znikały bogactwa Salomonowe...
Wymawiając ostatnie wyrazy Dembieliński podniósł zwolna powieki, a spojrzenie jego przeciągłe i poważne, spoczęło na twarzy siedzącej naprzeciw Krystyny. Ona take patrzyła na niego i nie spuściła powiek przed jego spojrzeniem; przeciwnie, zamyślone jej oczy utkwiły w oczach patrzącego na nią mężczyzny, z tą cichą mocą, która stanowiła główny czar jej wzroku.
Jeżeli Dembieliński ostatniemi wyrazami swemi tak widocznie do niej zwróconemi, spodziewał się wywołać rumieniec lub wyraz zmieszania na białe, spokojne lice pięknej dziewczyny, przypuszczenie to jego zostało omylonem. Krystyna podniosła czoło, które schylało się dotąd pod wpływem zamyślenia, i pierwszy raz w ciągu rozmowy głos zabierając, rzekła:
— Nie zgadzam się, kuzynie Anatolu, na sąd twój o wpływie atmosfery miast wielkich na ludzi w ogóle, a na kobiety w szczególności. Mężczyzni i kobiety wtedy tylko upadają w ogniste otchłanie i popieleją, jeśli w sobie samych nie posiadają stróżów wiernych i zawsze czynnych.
— I jacyżto mogą być ci błogosławieni stróże? — zapytał Dembieliński, badawczy wzrok zapuszczając na samo dno źrenic mówiącej.
— Stróżami tymi — łagodnie odparła Krystyna, — mogą być tylko: dla serca, miłość ideału — dla umysłu, wytrwałe ku niemu dążenie.
Dumne, purpurowe wargi gościa zadrżały cichym śmiechem. — Miłość! ideał! — wyrzekł zwolna i z naciskiem, — jakże zachwycające brzmienie posiadają wyrazy te, gdy wychodzą z ust pięknej kobiety! Paniom też przypadło z woli losu i natury mówić i marzyć o ideałach, nam pozostała twarda rzeczywistość...
— Ideał kuzynie — przerwała Krystyna, — jest najpiękniejszą rzeczywistością.
Uśmiech z ust jego przeszedł do oczów, które strzeliły nagle stalowemi połyskami.
— Ideał żyjący w rzeczywistości, widzialny, dotykalny... o! taki jest w istocie dziedzictwem płci obojga. Dla jednych posiada on włosy z połyskiem złota i oczy błękitne jak niezabudki; drugim przedstawia się w postaci źrenic gorejących jak czarne brylanty i lica śniadego jak...
— Kuzynie — przerwała Krystyna, — ja nie o takim ideale mówiłam...
Tym razem karminowy rumieniec oblał czoło jej i policzki. Byłto może wstyd czystego, prostego umysłu, nie przywykłego do wykwintnej zwierzchu, lecz zbyt swobodnej w gruncie szermierki słów światowych, albo gniew myśli, która uczuła się niepojętą.
— Ja nie o takim ideale mówiłam — powtórzyła, — ja mówiłam o ideale powszechnym, przedwiecznym, o ideale prawdy, cnoty i piękności...
Dembieliński nie spuszczał z niej oczów, których przedchwilne ostre połyski, gasły ustępując przed piękniejszym, łagodniejszym blaskiem.
— I pani wierzysz w ten przedwieczny, powszechny ideał? — zapytał głosem, w którym powaga walczyła z oddźwiękami uciekającej niby ironji.
Krystyna uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— Wierzę.
Gdy wymawiała ten jeden wyraz, twarz jej nie miała już rumieńca; białą była, spokojną i jasną, jak gwiazda żadną mgłą nie przysłoniona. Tylko ten cichy żar, który zwolna i niby w oddali palił się w głębi jej źrenic, zagorzał silniej i strzelił snopem świetlistych promieni. Z tą niepokalaną białością lica i z tym gorącym żarem w pogodnych oczach, wyglądała w istocie jak jedna z tych wspaniałych dość skromnych lilii, w obec których gasły przepychy i wspaniałości bogactw Salomonowych.
Być może, iż dumny, szyderski gość, który życie swe spędził na przypatrywaniu się przepychom i wspaniałościom nowożytnych Salomonów, i na gorączkowej za nimi gonitwie, uczuł pewną tajemną rozkosz na widok tej kobiety, którą sam porównał przed chwilą do lilji zdolnej zaćmić wszystkie ich świetności, bo patrzył na nią długo i uważnie, — tak długo i uważnie, iż zaledwie po kilku sekundach zmienił kierunek wzroku, aby zwrócić go na hrabiego, który zadawał mu jakieś pytanie. Rozmowa stała się ogólniejszą; prowadził ją głównie hrabia, który rzadko już teraz pogrążał się w porywające go dawniej co chwila nurty własnych myśli, i nie tak często jak przed laty, popadał w zadum i roztargnienia. Snać wpływy lat upłynionych zespoliły umysł jego z rzeczywistością, od której odrywał się niegdyś uciekając niby w ulubione oderwane światy; jedno straszne, piorunujące roztargnienie jakiego się dopuścił, w części przynajmniej broniło go od innych. Krystyna i Dembieliński odzywali się rzadko. Ona zdawała się być pochłoniętą jakiemś dziwnem rozważaniem, odbywającem się w tajemnicy jej myśli; on zwykł snać częściej milczeć jak mówić, a mówić zawsze z namysłem, z pewną wagą i miarą, i teraz ważył i rozmierzał swe słowa. Ewa odpoczywała. Opuszczona na poduszki sofy, wodziła po twarzach obecnych suchym, błyszczącym wzrokiem; kilka razy prostowała kibić i otwierała usta, aby przemówić, ale brakowało jej zawsze myśli, głosu lub siły. Ale kiedy otworzyły się drzwi od sąsiedniej sali i lokaj oznajmił podany obiad, powstała jakby na nowo wzmocniona chwilowym spoczynkiem, i szybko postępując ku hrabiemu z nieledwie wesołym uśmiechem rzekła:
— Cher comte, proszę cię podaj mi ramię. Pan Dembieliński zechce ofiarować swoje Krystynie. Jesteście państwo blizcy krewni i trzeba abyście się wzajemnie poznali.
Hrabia zdziwiony był tym wesołym tonem Ewy i okazaną mu jej uprzejmością. Nie było jednak w naturze człowieka tego odtrącać od siebie oznaki czyjejkolwiek życzliwości; a może jeszcze czuł się wdzięcznym Ewie za wysilenia, jakie czyniła ku pokryciu przed obcymi rodzinnych smutków ich i rozdziałów.
Dwie pary przebywając kila obszernych komnat, oddaliły się nieco od siebie. W połowie drogi Dembieliński zwrócił się ku swej towarzyszce, i tonem swobodnego żartu przemówił:
— Kuzynko! mam do ciebie prośbę. Pokaż mi proszę ten ideał, o którym mówiłaś przed chwilą z takim ślicznym zapałem.
— Nie potrzebuję pokazywać ci go kuzynie Anatolu — z uśmiechem odrzekła Krystyna, — żyje on w tobie samym.
Dembieliński zaśmiał się, ale z przymusem.
— Mylisz się kuzynko, niema we mnie żadnego ideału. Jeśli był kiedy, to umarł dawno.
Młoda dziewczyna przecząco wstrząsnęła głową.
— Nie — odpowiedziała, — spojrz tylko dobrze w siebie samego.
— Patrzyłem — wyrzekł Dembieliński.
— I widziałeś — dokończyła Krystyna.
— Co widziałem? — zagadnął gość.
— Światło ideału, które pociągało cię ku sobie, chociaż postanowiłeś nie iść ku niemu.
Tym razem dziwny ogień błysnął w czarnych i milczących jak otchłań oczach mężczyzny.
— Krystyno? — zawołał głośniej nieco niż zwykł był mówić, — zkąd ty wiesz o tem?
— Z pism twoich kuzynie i ze wspomnień jakie zachowałam o tobie — odparła Krystyna.
Dembieliński nie odpowiedział już nic, i szedł dalej w milczeniu z brwią nieco ściągniętą, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Na jedno mgnienie oka twarz ta dumna, obojętna, niedbała, pokryła się wyrazem bolesnym, niemal ponurym.
Przy stole gość i gospodarze zdawali się ściślej z sobą poznajamiać i wzajemnie zbliżać ku sobie. Serdeczna gościnność hrabiego, otwarte i swobodne obejście się Krystyny, wpłynęły może na zamknięte w sobie, skłonniejsze do milczenia niż do wywnętrzania się usposobienie gościa. Rozmowa toczyła się o przedmiotach dalekich ale zajmujących, i coraz stawała się żywszą. Dembieliński mówił tak jak pisał, świetnie, dowcipnie, porywająco; o rzeczach znanych umiał opowiadać w sposób ukazujący je w postaci całkiem nowej. W rozmowie jego jaśniała żywo piękna intelligencja, której nie było obcem ani niezrozumiałem nic z tego, co działo się i istniało w dziedzinie ludzkiej umysłowości. Dumny i szyderski przybysz począł widoczną znajdować przyjemność w wysoko ukształconem, i tak poprostu lecz szczerze uprzejmem towarzystwie, w jakiem się znalazł. Oczy jego z badawczym i poważnym wyrazem zapuszczały się z kolei w twarz hrabiego i Krystyny. Snać wielki pan ten w szaraczkowem odzieniu, z czołem surowego myśliciela a ustami łagodnemi jak u kobiety, i ta piękna jak słońce jaśniejąca dziewczyna, córka sławnej niegdyś z wykwintu i rozpieszczenia kobiety, przybrane i ukochane dziecię miljonera, ubrana w prostą, wełnianą suknię, z włosami zaczesanemi bez śladu pretensji i zalotności, pogodna, śmiała, mówiąca o rzeczach poważnych i trudnych z uśmiechem niemal dziecięcej swobody i wesołości, — snać obie osoby te, tak niepospolicie ze swą wzniosłą prostotą wyglądające pośród otaczających je ram bogactwa i starożytnej wspaniałości, budziły w umyśle jego żywą ciekawość i przyjazne jakieś, choć może zrazu nieufne trochę zajęcie. A niewiele trzeba było posiadać warunków, daleko mniej niż posiadał ich Dembieliński, aby w gospodarzu domu tego obudzić życzliwe uczucie i wywołać oznaki szczerej przychylności. Człowiek ten niezrażony niczem, lgnął zawsze do ludzi, pociągany tajemnym niby magnesem, jakim przejęte było własne jego serce; zbliżał się do nich z tem z góry powziętem wyobrażeniem, że jeśli nie są doskonałymi, to z pewnością stać się takimi mogą. Szanował on oddawna piękną intelligencję, energiczną i wytrwałą pracę Dembielińskiego; a jeśli i miał cokolwiek do zarzucenia drodze jaką on obrał, albo zasadom które wygłaszał, to zarzuty te ukryły się teraz w najdalszej głębi pobłażliwego i chętnego zawsze do myślenia dobrze o innych jego umysłu. Ewa nawet nie naruszała w niczem tej harmonji, jaka zapanowywała stopniowo w małem gronie tych ludzi, niepodobnych wprawdzie do siebie z wielu względów, ale połączonych jednostajnością wysokiej oświaty, i wzajemną ku sobie życzliwością. Cicha i spokojna jak dziecię spoczywające po długim płaczu, Ewa siedziała nieruchomo prawie na swem miejscu gospodyni domu, zrzadka tylko i zcicha wrzucając do rozmowy słowo lub uśmiech. Słowa te nie były już gorączkowe, ani uśmiechy przymuszone; jakaś niewypowiedziana słodycz granicząca prawie z uczuciem szczęścia rozlała się po bladej, zwiędłej jej twarzy; oczy jej przygasłe i okrążone drobnemi zmarszczkami, ale barwą i wyrazem przypominające w tej chwili niezapominajkowe, łagodne oczy dawnej, pięknej Ewy, nieustannie prawie tkwiły w twarzy gościa. Zdawało się że przypominała coś sobie, i że cała jej dusza nagłem wstrząśnieniem oswobodzona z okowów apatji, tajała w smętnej słodyczy wspomnień. Dembieliński zwracał się ku niej często z rozmową, i oddawał jej te drobne przysługi, do jakich sąsiedztwo przy stole często podaje sposobność. Słowa jego zwrócone do niej, uważne były i nieledwie serdeczne; a ruchy i spojrzenia pełne uprzedzającej grzeczności, graniczącej z uszanowaniem. Czy pragnął wynagrodzić zadaną jej dziś srogą boleść, i wymazać z własnej pamięci ten trjumf nad słabą kobietą, który zdala zdawał mu się pożądanym, a osiągnięty upokorzył go przed samym sobą? Czy ona odgadła ten zwrot zaszły w jego uczuciach, i ucieszyła się nim jak czemś, co uwalniało ją od srogich męczarni? Patrzała na niego i kilka razy z niezmiernem wysileniem cofnęła łzę gwałtem dobywającą się z pod powieki. Byłato łza gruba, paląca; ale ustąpiła wnet przed uśmiechem sprowadzonym na usta jakąś tajemną, niemal radosną myślą. Powstawszy od stołu, Ewa zbliżyła się znowu do męża.
— Kochany Sewerynie — rzekła głosem łagodnym i zupełnie pozbawionym cierpiących brzmień, jakie cechowały go wczoraj jeszcze, — naszego gościa zostawiam tobie i Krystynie, a sama pójdę do moich pokojów na krótką godzinkę. Ale wieczór spędzimy razem, i jeśli zgodzisz się na to, w twojej pracowni na górze. W moim pokoju niema kominka, a wiem, że ty i Krystyna lubicie spędzać wieczory zimowe przy kominkowym ogniu. Jestem pewna także, że i gościowi naszemu nie będzie nieprzyjemnem przypomnieć sobie ten wiejski zwyczaj mieszkańców północy, do których on sam z urodzenia należy.
Rzekłszy to pożegnała wszystkich skłonieniem głowy i uśmiechem, i odeszła krokiem jakkolwiek powiewnym i powolnym, nie chwiejnym jednak ani słabym.
W godzinę potem zmrok zapadł zupełny, ale w pracowni hrabiego, w starej poważnej komnacie umieszczonej na górnem piętrze baszty, jasno było od żywego ogniska, szeroko i wesoło płonącego na wielkim, dawne snać czasy i obyczaje pamiętającym kominie. Różowe i złote światła migotliwemi szlakami opływały ciemne lamperje ścian, uwydatniając delikatne, zdobiące je rzeźby, wywołując z cieniów powikłane wieńce kwiatów i liści, i figlarne pyzate główki podtrzymujących je genjuszków. Z tej fali chwiejących się, świetnych świateł, wyłaniało się także parę wielkich płócien namalowanych mistrzowskim pendzlem, przedstawiających poważne historyczne sceny. Na wielkim stole zarzuconym książkami, rękopismami, listami, rysunkami i robotami kobiecemi, paliła się jak zwykle lampa, bladem swem światłem tworząc malowniczy uplot z gorącemi, jaskrawemi blaskami ogniska. W pokoju tym cztery osoby zgromadzone tu tak niespodzianie, przepędzały długi, zimowy wieczór. Ewa cicha, słodka i nieruchoma jak przed godziną, siedziała w pobliżu kominka, tak jednak, że twarz jej kryła się w cieniu. Hrabia prowadził rozmowę z ożywieniem, które kazało domyślać się przyjemności, jakiej doświadczał znajdując w gościu swym człowieka z równym mu, choć może innemu kierunkowi podległym umysłem. Krystyna w przyległym pokoju urządzała herbatę.
— Jak widzę kuzynko — rzekł Dembieliński przyjmując podawaną mu przez nią filiżankę, — nauka i sztuka, którym oddajesz się z takim zapałem, czego dowody widzę w twoich rozmowach i tych pięknych rysunkach, pozostawiają ci dość czasu do trudnienia się gospodarstwem?
Krystyna chciała odpowiedzieć, ale Ewa ozwała się z pośpiechem:
— Krysia odkąd dorosła, wyręcza mię w zajęciach domowych, których jak pan pamiętasz może, nie lubiłam nigdy.
Dembieliński zwrócił się znowu ku Krystynie. — A ty kuzynko czy lubisz te zajęcia?
Piękna dziewczyna stała naprzeciw ogniska cała oblana gorącem światłem. — Lubię — odrzekła po chwili namysłu, — lubię wszystko co jest na świecie.
Dembieliński uśmiechnął się. — Na świecie są różne rzeczy — rzekł, — dobre i piękne, złe i brzydkie. Czy lubisz także te ostatnie kuzynko?
— Na szczęście kuzynie, mało ich dotąd spotykałam.
— A gdybyś je spotkała? — zapytał mężczyzna z dziwnem na nią wejrzeniem.
— Pragnęłabym na ich miejscu postawić dobre i piękne.
Dembieliński odwrócił od niej wzrok zamyślony i wpatrzył się w ogień. — Zło jest upartem — mówił zwolna.
— Ale dobro jest zaraźliwem, kochany panie — wesoło dorzucił hrabia, który przerwał przechadzkę po pokoju, i stanął pomiędzy dwojgiem rozmawiających.
Dembieliński zwrócił się ku mówiącemu. W twarzy jego tak zimnej i niedbałej z rana, dostrzedz można było pewną ledwo dostrzegalną zmianę. Chłód jej zdawał się zwolna tajać, z zarysu ust zniknęło szyderstwo.
— To pewna, panie hrabio — wyrzekł po chwili milczenia, — że cisza panująca w tym pięknym domu pańskim jest także zaraźliwą. Od kilku godzin zatapiam się w niej wzrokiem i słuchem jak w żywiole całkiem dla mnie nieznanym, wydaje mi się nawet, jakby żywioł ten wpływał we mnie samego. Muszę przyznać, że jakkolwiek nie znałem go dotąd całkiem, a może właśnie dla tego, że go nie znałem, znajduję w nim pewien niewytłomaczony i wcale oryginalny powab.
Hrabia z widoczną przyjemnością słuchał słów młodego dyplomaty. — A jednak — rzekł, — kto tak wytrwale pracował jak pan, musiał przepędzać często długie dni i noce śród ciszy i skupienia.
— Tak — odparł gość — ale byłato cisza wcale inna. Za oknami huczała nigdy nieustająca wrzawa wielkiego miasta, w uszach dźwięczały chaotyczne i ostre głosy słyszane wczoraj, dziś, w każdej chwili przez miesiące i lata długie; w głowie krzyżowały się myśli niespokojne lecące w takt z tym miljonopiórym smokiem, który zwie się światem. Tu nic nie przerywa milczenia, z łona świeżej i dzikiej natury płynącego w te ściany; zaklęte niem burze milkną, niepokoje ustają; nic nie przeszkadza patrzeć w samego siebie, w życie a nawet w świat, który wyraźniejszym i zrozumialszym jest zdaleka niż zblizka.
Skoro gość przestał mówić, Ewa poruszyła się lekko, i wychyliła pod światło ogniska bladą, łagodną twarz swą, dotąd ukrytą w cieniu.
— Panie Dembieliński — rzekła drżącym trochę lecz dość silnym głosem — jeżeli cisza wiejskiego naszego ustronia posiada dla pana powab o którym mówisz, pozostań pomiędzy nami póty, póki cię ów smok olbrzymi nie porwie znowu na swe miljonopióre skrzydła.
Umilkła jakby zmęczona temi kilkoma wyrazami, odetchnęła głęboko, i powtórzyła: — Pozostań pan...
Powtórzyła to z prośbą w głosie. Dembieliński z lekkiem zdziwieniem spojrzał na mówiącą, ale twarz jej znowu ukryła się w cieniu.
— Pani — zaczął z pełnym uszanowania i wdzięczności ukłonem.
Ale hrabia nie pozwolił mu dojść do słowa. — Kochany gościu — rzekł podając mu dłoń roztwartą, ciepłą i szczerą — powiedz otwarcie, jak długo zamierzasz przebywać w ojczystych stronach, i czy bardzo ci śpieszno zająć oczekujące na cię miejsce poselskie?
— Spieszno mi nie jest — odpowiedział Dembieliński; — książę P. którego będę miał zaszczyt zastąpić, dla widoków tak swoich osobistych jak rządu któremu służy, pozostanie na miejscu swem jeszcze kilka miesięcy. W połowie lata dopiero obowiązany jestem do zajęcia jego stanowiska, a cały ten czas postanowiłem poświęcić odpoczynkowi ciała i umysłu, na co też i otrzymałem pozwolenie Monarchy.
— A więc, kochany panie — zawołał hrabia — należysz do nas; połowę przynajmniej czasu przeznaczonego na odpoczynek, który słusznie ci się należy, oddać nam musisz. Krewnych blizkich o ile wiem nie masz; zresztą wszyscy ludzie którzy lubią się i rozumieją, są sobie krewni. A nigdzie pewnie nie znajdziesz głębszej ciszy jak ta, która miły wpływ wywarła tu na ciebie; od znudzenia zaś strzedz cię będą moje bibljoteki, zbiory, obrazy, które spólnie z sobą samym ofiaruję na twe usługi.
Dembieliński dziękował hrabiemu milczącym uściskiem dłoni, który jednak cieplejszym był i serdeczniejszym, niż można było spodziewać się po zimnej, niedbałej jego postawie. Wydawał się zamyślonym, patrzył chwilę w ogień i nie odpowiadał.
— Pozostań pan z nami — raz jeszcze powtórzyła Ewa, i znowu na światło ognia wysunęła twarz, zróżowioną tym razem rumieńcem niepokoju i obawy. Obawiała się widocznie odmowy gościa, i ręce jej splotły się mimowili pomiędzy fałdami sukni z prośbą, która jeśli nie gwałtowną, wymowną była jednak. Oczy Dembielińskiego przesunęły się zwolna po jej twarzy, niby pragnąc wyczytać z niej, czy słowa które mówiła były szczere; potem podniosły się tam, kędy nieruchoma i milcząca w różowej łunie ogniska stała Krystyna. Któż wytłomaczy dla czego wzrok pięknej dziewczyny, przezroczysty i głęboki jak tonie spokojnego morza, a jasny jak tęczowe łono brylantu, zmienił nagle blady koloryt twarzy gościa? Byłożto migotliwe odbicie błądzących w przestrzeni jaskrawych świateł, albo nagłe podniesienie się w piersi młodego mężczyzny fali wzruszenia nieznanej, śpiącej dotąd? Po wyniosłem, zbrużdżonem w zamyślone fałdy czole Dembielińskiego, przemknął błyskawiczny rumieniec, i przez chwilę człowiek ten zimny, dumy, wyrachowany, wydawał się człowiekiem niespodzianie wzruszonym.
— Panie hrabio — rzekł — pani hrabino, czuję się nietylko zaszczyconym ale i uszczęśliwionym łaską i względami jakie mię tu spotkały z ich strony. Jestem pewny że nie potrafię lepiej użyć krótkiej chwili spoczynku, jak pozostając pośród państwa.
Ewa nie odpowiedziała nic, głowa jej opadła na tylną poręcz fotelu; odetchnęła głęboko jak ktoś, z czyjej piersi spadł wielki ciężar. Ale Krystyna zwróciła się do ojca.
— Ojcze! rzekła, kuzyn Anatol mówił mi że pozostawił w N. sekretarza.
— Poślemy po niego i umieścimy go tu — odrzekł hrabia.
— Nie panie hrabio — odpowiedział Dembieliński ściskając znowu dłoń gospodarza — sekretarz mój pozostanie w N.; komunikować się z nim będę za pośrednictwem służącego, który tu ze mną przybył. Teraz zresztą nie będzie mi on często potrzebnym.
Po tej rozmowie Dembieliński milczał długą chwilę, i zamyślonym wzrokiem patrzył w ogień. Bruzdy między brwiami jego stały się głębsze i wydatniejsze; nawpół spuszczone powieki nadawały znowu twarzy jego dziwny wyraz zmęczenia, okrywający ją chwilami. Czy żałował że tak niespodzianie związał się danem przyrzeczeniem? — czy wsłuchiwał się w tę ciszę, która otoczyła go tak znagła, i śród której głośniej może przemawiały jakieś myśli i uczucia, zagłuszone i uśpione wrzawą świata i namiętnem ku upatrzonym celom dążeniem?
Około północy Ewa weszła do różowego saloniku swego, i milczącem skinieniem ręki odprawiła oczekującą na nią przy gotowalni Aloizę. W dniu tym zużyła ona więcej siły moralnej niż kiedykolwiek w swem życiu; ta słaba istota przebyła wszystkie liczne odcienia duchowego procesu: piorunującej burzy wspomnień, krwawej obrazy, i powstałej z letargu dawnej, jedynej życia miłości. W tej chwili jednak uczucia jej nie miały w sobie nic gwałtownego, i rzecz dziwna, nic nawet boleśnego.
Siły fizyczne tylko, rozpieszczone miękkością i próżniactwem, opuściły ją gdy znalazła się samą. Osunęła się, raczej upadła na najbliższą sofę; głowa jej nieruchoma legła na poduszkach śród złotej fali rozplecionych włosów, i ręce zwisły ku ziemi. A jednak, pomimo tej bezwładnej postawy, pomimo nawet łez, które powolnym lecz obfitym strumieniem płynęły z pod przymkniętych powiek, na twarzy jej nie było wyrazu cierpienia. Podobną była w tej chwili do dziecka, które uśmiecha się płacząc przez sen. Cała moralna istota jej uśpiona tak długo w okowach duchowego lenistwa i pognębiającej apatji, budziła się do życia. Wracające to ku niej życie spotykała Ewa uśmiechem, a łzy płynęły z pod powiek jej ciągle, i powoli.
Noc miała się ku końcowi, kiedy ta tak dziwnie płacząca i zarazem uśmiechająca się kobieta wyprostowała się na owem miękkiem siedzeniu. Usiadła, ogarnęła włosy ze zroszonej twarzy, powolnym ruchem splotła ręce, i podniosła je w górę.
— Jak prędko, jak prędko wysłuchałeś mię, Boże — szepnęła zwracając oczy ku wpół otwartym drzwiom kaplicy, przez które wymykało się światło blado gorejącej u ołtarza lampy; wczoraj jeszcze prosiłam cię o boleść, o rozpacz, ale i o uczucie i o życie! Teraz czuję że żyję...
Położyła dłoń na sercu, uśmiechnęła się znowu, i dodała: — Tyś wskrzesił mię, Anatolu!
Pozostała tak chwilę nieruchoma, z imieniem kochanka młodości swej na ustach; ale po chwili twarz jej zmieniona nagle opadła na splecione dłonie.
— O jakże ja kocham go! jakże ja kocham go jeszcze! — zawołała z głębi piersi, która podniosła się kilku gwałtownemi łkaniami. — Jutro zobaczę go — wymówiła po chwili — jutro, pojutrze i przez wiele dni, codzień...
I znowu uśmiechnęła się.
Pokój w Dolinieckim zameczku przeznaczony na mieszkanie dla świeżo przybyłego gościa, znajdował się na górnem piętrze baszty przeciwległej do tej, która zawierała pracownię hrabiego. Nazajutrz po przybyciu Dembielińskiego do Dolin, żaluzja osłaniająca z wewnątrz jedno z okien tego pokoju podniosła się bardzo wcześnie, tak wcześnie, że na świecie panował jeszcze zmrok zaledwie zaczynający rozpraszać się przed nadchodzącem świtaniem. W pokoju szerokie łoże widniejące z pod nawpół uchylonej kotary zaledwie było dotknięte, na stole dogorywała lampa, chwiejne światło rzucając na rozrzucone arkusze zapisanego papieru, i rozłożoną śród nich mappę Wschodu. Wszystko to dowodziło że człowiek, który tu noc przepędził, zażył snu mało albo i nic wcale. Snać odpoczynek któremu poświęcić zamierzał kilka miesięcy, był dla niego względny; zmniejszył miarę pracy, ale jej całkiem nie wykluczył, bo na papierze nie oschły jeszcze ślady pióra, które nakreśliło na nim mnogie szeregi wyrazów, a mappa poznaczona była na marginesach kreskami i uwagami, oznaczającemi że właściciel jej studjował pilnie miejsce przyszłego swego pobytu. Może to życie rozdzielone między roztargnienia wielkiego świata a ważne czynności i sprawy, nazwyczaiło go do pracy nocnej, czyniąc mu ją, jak często bywa w pewnych warunkach, niemal niezbędną; może też nawykłemu do wrzawy olbrzymich grodów, cisza panująca tu dokoła sen odbierała, jak innym odbiera go gwar i wrzawa? Teraz stanął u okna i przypatrywał się powolnemu świtaniu dnia zimowego, z zajęciem, jakie natura zwykła widokami swemi obudzać w ludziach mało ją znających, albo zespolonych z nią wielką dla niej miłością.
Koniec nocy był burzliwy; przez parę godzin poprzedzających poranek, wichry szalejące na świecie uderzały o ściany zamku z hukiem i jękliwym poświstem, z oddalonych borów dochodził trzask łamiących się dębów i sosen, a w parku i ogrodach gałęzie drzew odrywane od konarów ze stukiem i chrzęstem spadały na ziemię, zdającą się wzdychać pod ciężkim uciskiem gwałtownie wzburzonego, napowietrznego morza. Ale w chwili gdy Dembieliński podniósł żaluzję, grube ciemności poczynały się rozstępować, wichry milkły i z przycichającym coraz szelestem rozlatując się w różne strony, zabierały ze sobą porozdzierane szmaty chmur czarnych, na których miejsce przybywały zdaleka powoli żeglujące szerokie opony białych i szarych obłoków. W górze, na samym środku firmamentu błysnęło parę gwiazd omglonych, ale wnet znikły, bo na wschodzie nie śmiałe zrazu światło jutrzenki wychyliło się z za borów, rzuciło w przestrzeń kilka smug purpury i złota, które zamigotały w powietrzu, i w krótce też znikły przysłonione nawałnicą wielkich płat śniegowych, sypiących się z nadzwyczajną szybkością z białych obłoków, ale bez najmniejszego szelestu zaściełających ziemię. Upłynęło zaledwie pół godziny, gdy cała przestrzeń jak okiem sięgnąć pokryta była grubą warstą miękkiego, śnieżnego puchu; takiż puch osiadł na dachach domostw, oblepił się w około gałęzi drzew, i rozłożyste krzaki krzewów zasypał tak, że wyglądały jak z alabastru rzniętego w filigran. Po chwili płaty śniegowe spadać zaczęły coraz mniejsze i rzadsze; blada, złota tarcza słoneczna wychyliła się całkiem z za borów i rzuciła w świat snop promieni, rozsypujących się w powietrzu i po ziemi w tysiączne roje iskier. Wtedy i popielate obłoki poczęły rozdzierać się w szmaty i rozpływać w różne kierunki; mroźne tchnienie zcięło biały puch na drzewach i krzakach w szron twardy i brylantowy, sople lodowe zwiesiły się z gałęzi drzew, djamentowemi wieńcami koronując szczyty domostw. W powietrzu nastała wielka cisza, a w górze na oczyszczonym z chmur bladym błękicie, świeciło czyste, jasne, smętne słońce zimowego poranka.
W tej samej chwili na dole dało się słyszeć lekkie stuknięcie drzwi wchodowych, i z pod sklepionego zamkowego podjazdu wybiegły raczej niż wyszły na usłany śniegiem dziedziniec dwie kobiety. Kiedy skręcały na drogę wiodącą ku bramie, Dembieliński spostrzegł zróżowiony od świeżości poranka łagodny profil Krystyny; towarzyszką jej była młoda też i ładna dziewczyna, o smukłych delikatnych kształtach, z płowemi, lnianego prawie koloru włosami, wymykającemi się ze wszech stron z pod małego kapturka. Obie mały na sobie krótkie, do zimowej przechadzki zastosowane ubranie; futrzane obuwie okrywało drobne ich stopy, lekkie obcisłe futra wdzięcznie odznaczały młode i kształtne ich kibicie. Spojrzenie Dembielińskiego pomknęło za różowym profilem Krystyny, objętym złotawą ramą zdobiących kapturek soboli. — Dokądże tak rano? — rzekł zcicha do siebie, a twarz jego zadumana przed chwilą, rozpromieniła się miłem widocznie wrażeniem. Po ustach jego pobladłych trochę może od myśli, które oblegały go śród nocy, przemknął uśmiech.
Drzwi wchodowe stuknęły po raz drugi; hrabia Seweryn wyszedł na dziedziniec we wczorajszem swem szaraczkowem ubraniu, i przysłaniając dłonią oczy olśnione blaskiem iskrzącego się śniegu, zawołał. — Krysiu!
Dwie kobiety znajdujące się już w połowie dziedzińca odwróciły twarze; jedna z nich pozostała na miejscu, druga krokiem tak lekkim, jak gdyby zamiast po twardym, chropowatym śniegu, stąpała po gładkiej miękkiej murawie, poskoczyła na spotkanie wołającego ją mężczyzny.
Ojciec i córka powitali się uściskiem ręki, i kilka chwil rozmawiali ze sobą z ożywieniem, poczem pierwszy zwrócił się ku zabudowanium gospodarskim, druga połączyła się ze swą towarzyszką, i wraz z nią przebywszy bramę podwórza, pomknęła drogą kręto biegnącą śród wzgórz i dolin; ku widniejącemu zdala szerokiemu pasowi lasów.
W niespełna godzinę potem, daleko bo o parę wiorst od Dolinieckiego dworu, wązką, całkiem prawie zawianą śniegiem drożyną, dwie młode kobiety szły ku zblizka już ukazującemu się lasowi, a o parę staj za niemi w tym samym kierunku postępował Dembieliński, ubrany stosownie do pory i miejsca. Choć postępował w tym samym kierunku i nie spuszczał ich z oka, jednak nie widać było aby je gonił. Niepośpieszny krok jego, ale zato równy, szeroki i pewny w porównaniu z drobnym lubo dość szybkim krokiem kobiet, pozwoliłby mu zrównać się z niemi a nawet je prześcignąć, gdyby był chciał tego. Ale nie chciał, a szedł rozglądając się do koła, jak człowiek którego otoczyły nieznane lub dawno zapomniane widoki. Twarz jego była poważna i zamyślona; chwilami tylko, gdy zwracał spojrzenie na idące przodem kobiety, malowała się na niej lekka ciekawość.
Kobiety szły nie oglądając się, i wkrótce znalazły się u wejścia do lasu. Wtedy dążący w ich ślady mężczyzna przyśpieszył kroku, jakby obawiał się stracić je z oczu. Po chwili wszyscy troje znajdowali się na dość szerokiej drodze, przerzynającej las gęsty i wyniosły, a w kilka jeszcze minut, oczom Dembielińskiego, który pozostał zawsze w pewnej od kobiet odległości, przedstawił się bardzo wdzięczny zimowy krajobraz. Jakkolwiek wdzięczny a nawet dość niepospolity, krajobraz ten przywołał na twarz mężczyzny wcale inny wyraz, niż ten z jakim przypatrywał się czarodziejskim zmianom poranka, a potem witał miłe zjawisko pojawiające się na dziedzińcu w postaci Krystyny. Uśmiechnął się wprawdzie znowu, ale tym razem z pewną ironją. — Chatka w lesie! — wymówił z cicha; piękna moja kuzynka lubuje się snać w samotnych ustroniach!
Po sposobie w jaki słowa te wyrzekł, znać było iż nie wierzył w chatki w lesie, a lubowanie się w samotnych ustroniach poczytywał za wypływ chorej wyobraźni, i śmiesznego sentymentalizmu. Im dalej jednak postępował, tem ciekawszem okiem ogarniał krajobraz, coraz wyraźniej ukazujący się na promienistem tle dnia zimowego. Być może, iż szydził z chatek w lesie dla tego, że ich nie znał; być może także, iż poznawanie wszystkiego co jest na świecie, było mimowolnem pragnieniem i ambicją jego umysłu; bo pomimo niedowierzającego uśmiechu, przypatrywał się temu co widział z zajęciem, a na twarzy jego ożywionej i rozgrzanej chłodną świeżością poranka, żywa ciekawość mieszała się z niedbałą ironją.
Byłato w istocie chatka w lesie, a raczej schludny i niezbyt mały domek, stojący śród obszernej, półokrągłej polany, i tak zupełnie dokoła otoczony gęstwiną lasu, że widzieć go można było z jednej tylko strony, to jest z drogi, którą postępował Dembieliński. Las był wyniosły, złożony z odwiecznych rozłożystych dębów, klonów i jesionów; podszyty nieprzeniknionym prawie gąszczem młodych drzewek i krzewów. W lecie musiało tu być prawdziwe królestwo zieleni, ptaków, motyli i dzikiego kwiecia; teraz miejsce to wyglądało jak zaczarowany pałac ze ścianami z alabastru wyrzeźbionemi, z blado błękitnym stropem wspierającym się na filarach kryształowych, brylantowemi soplami obwieszonych. Ściany te i filary składały się z dębów, klonów i jesionów, okrytych grubą warstwą olśniewającego szronu. Pomiędzy niemi przeglądała gdzieniegdzie ciemna zieleń jodeł, zwieszających kolczaste gałęzie pod ciężarem oblepiającego je śniegowego puchu. Polana otoczoną była dokoła ogrodzeniem prostem, lecz mocnem i zgrabnie wykonanem, i zasłana gładkim, grubym kobiercem śniegu, po którym niby sieć krzyżowały się wązkie ścieżyny, wiodące od niewielkiego domku do gospodarskich zabudowań, albo okrążające owocowe drzewa i gruppy krzewów, ochronione przed chłodem zimowym słomianem spowiciem. Domek posiadał w górze facjatkę z szerokiem weneckiem oknem, a w dole po dwa spore przezroczyste okna z każdej strony ganku, o parę stóp nad ziemię wyniesionego. Okna te połyskiwały od słonecznych promieni ukośnie przedzierających się przez białe sploty drzew ośnieżonych; z dwóch kominów sterczących nad białym dachem, wiły się w kłębach grube zwoje srebrnego dymu.
Dwie kobiety zmierzały widocznie do owej chatki w lesie, ale szły już nie jednostajnym krokiem. Jedna z nich wyprzedziła nieco drugą, jakby zmęczoną. Idąca przodem stanęła, i obejrzała się za swą towarzyszką, i spostrzegła swego krewnego, idącego ku niej zwykłym sobie, niedbałym krokiem.
— Dzień dobry, śliczna kuzynko — rzekł podając jej rękę — zobaczyłem cię wychodzącą z zamku i udałem się za tobą. Czy się na mnie za to nie gniewasz?
Jeżeli słowami swemi wywołać chciał na twarz Krystyny rumieniec zmieszania, tak częsty na licach dziewiczych, omylił się. Krystyna nie była ani zmieszaną jego widokiem, ani rozgniewaną tem że ją ścigał.
— To rzecz tak prosta, kochany kuzynie — odrzekła; poranek na wsi jest tak piękny, że zapewne chciałeś mu się przypatrzeć.
— Widziałem go przez okno mego pokoju, — z uśmiechem odparł Dembieliński.
— I jakież uczynił na tobie wrażenie?
Mężczyzna wzruszył ramionami. — Jestem profanem pod tym względem, nie umiem wielbić uroków natury.
Krystyna popatrzyła na niego uważnie. — To nie prawda, kuzynie — rzekła — postanowiłeś sobie tylko nic nie uwielbiać...
— Czy wiadomość tę zasięgnęłaś także z pism moich, Krystyno?
— Po części z pism, a po części ze wspomnień.
— Z jakichżeto wspomnień, śliczna kuzynko?
— Ze wspomnień dzieciństwa. Kiedyś, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką, pomagałeś mi kopać grządki na kwiaty, i mówiłeś że pragnąłbyś wszystkie drzewa naszego ogrodu, kwiaty i słowiki zabrać ze sobą do tej granitowej stolicy, w której mieszkałeś.
Mówiła to na wpół z powagą, na wpół z wesołym, prawie figlarnym uśmiechem, ale z ust mężczyzny zniknął uśmiech, brwi jego ściągnęły się lekko.
— Co było to nie jest, kuzynko — wymówił z nagłym chłodem. — Ale do jakiegoż zaczarowanego ustronia przywiodły mię twe ślady? Jestże to siedlisko pobożnego jakiego pustelnika, albo miejsce pobytu dwojga uciekających od świata kochanków?
— Jestto po prostu mieszkanie głównego zarządcy Dolinieckich lasów.
— Czy trudnisz się także leśnem gospodarstwem, kuzynko?
— Nie, kuzynie; mieszkaniec tego domu tak doskonale zna sztukę leśnictwa, że moja interwencja nie jest mu wcale potrzebną.
— A więc jakiś dobry uczynek sprowadził cię tu zapewne. Wstałaś równo ze świtem, aby do samotnej pustelni nieść pomoc komuś cierpiącemu. Będzieżto jałmużna z chleba lub kruszcu, a może pociecha duchowa podana w kształcie modlitwy lub pobożnego napomnienia?
— Ani jedno ani drugie kuzynie; przyszłam tu po prostu dla tego, aby skłonić pewną nieszczęśliwą kobietę do przyjęcia pracy lżejszej niż ta, którą spełnia teraz.
Urwała nagle, bo o kilkadziesiąt kroków ukazała się postać kobieca, na pierwszy rzut oka dziwnie się przedstawiająca. Wychyliła się ona z za ścieżyny wązkiej, zaledwie dostrzegalnym szlaczkiem wijącej się śród zarośli leśnych, i zdala wyglądała na istotę jakąś bezkształtną, zgiętą prawie we dwoje, z garbem na plecach, sunącą się raczej niż idącą. Przy zbliżeniu dopiero można było w niej poznać kobietę odzianą grubym baranim kożuchem. Stopy miała okryte skórzanem obuwiem, ciężkiem i zrudziałem; głowę jej obwiązywała wielka perkalowa chustka spłowiała i bez koloru, jakby stara wynoszona szmata; na plecach dźwigała wielki kosz, upleciony z grubej łozy, opatrzony nakrywą, a wyglądający zdala jak przyrośnięty do pleców, bezkształtny garb. Kosz ten jakkolwiek wielki, nie musiał być ciężkim, bo nic w nim nie było; a jednak niosąca go kobieta zginała się jakby pod wielkim ciężarem. Była już o parę kroków od spoglądającej na nią Krystyny, a jeszcze nie wyprostowała postaci; podniosła tylko twarz, spojrzała i przystanęła. Jeżeli postać kobiety z koszem mogła wydać się dziwną i bezkształtną komuś z daleka na nią patrzącemu, to twarz jej ujrzana z blizka, uderzała czemś tak niezwykłem, nienaturalnem, czemś tak bolesnem a nawet okropnem, że widok jej musiał koniecznie nasuwać domysł jakiejś strasznej historji, jakiegś druzgocącego, piorunującego losu. W twarzy jej dostrzedz można było tu i owdzie zabłąkane linje i kształty, świadczące o dawnej, niepospolitej jej piękności. Ale byłyto raczej urywki linij i odłamy kształtów, wyłaniające się nakształt mar z innego świata, z tła oblicza wychudłego, zbrużdżonego, porytego nawskróś, niby burzą jakąś niszczącą, niemiłosierną a trwającą długie szeregi dni, miesięcy, lat może. Daremnieby kto z rysów tych wyczytać chciał lata tej kobiety. Czoło jej było zmarszczone, zżółkłe, zestarzałe i zwiędłe, jakby miała lat sześćdziesiąt; ale oczy zapadłe, chorobliwą sinością i snopami zmarszczek okrążone, posiadały jeszcze u brzegu zmęczonej powieki rzęsę długą, ciemną, gęstą, z pod której wymykał się ostry połysk źrenic zabarwionych bladym teraz, snać dawniej gorącym szafirem. Pośród policzków wystających u góry a obwisłych w dole, rysowały się usta tak blade, jakby w nich ani jedna kropla krwi nie pozostała, ale tak idealnie nakreślone przez naturę, że nawet zmarszczki gromadzące się w koło nich, nie mogły im odebrać pierwotnej, doskonałej piękności linij; nadawały one im tylko wyraz głuchego uporu, jakby zaciętości jakiejś w milczeniu i cierpieniu. Kształtów kibici kobiety tej nie podobna było odgadnąć pod grubym kożuchem; ale stopy jej drobne z wyraźnym trudem dźwigały ciężkie wiejskie obuwie, a ręce małe były i kształtne pomimo zgrubiałej skóry i nabrzękłości, które ją osiadły niby świadectwa mozolnych prac dokonywanych na skwarach i mrozach.
Zaledwie zdołała podnieść twarz, towarzyszka Krystyny, owa smukła delikatna dziewczyna o włosach lnianego koloru, przystąpiła ku niej z dziwnym pośpiechem, zdjęła z pleców jej kosz, postawiła go na ziemi, poczem niewymawiając słowa ujęła głowę zgiętej kobiety w obie dłonie, i milcząc ciągle, pocałowała jej pomarszczone stare czoło. Kobieta przyjęła uścisk ten w milczeniu, i za całą odpowiedź zaledwie lekko skinęła głową; żaden z rysów jej nie poruszył się najmniejszem wzruszeniem, nic nie drgnęło w tej zbolałej, zoranej twarzy. Ale dziewczyna o lnianych włosach była zato wzruszoną widocznie. Ściągłe, bladawe jej policzki napłynęły ciepłym rumieńcem, wielkie oczy błękitne, odznaczające się dziwną nieruchomością źrenic, napełniły się wyrazem przenikającego smutku. Krystyna wyciągnęła rękę, i ujęła grubą, pokaleczoną dłoń kobiety.
— Znowu tak rano przychodzisz, — rzekła smutnym głosem — i w tak silny chłód, tak daleko....
— Niebardzo daleko, — odparła kobieta, nachylając się po kosz swój, który jednak z pod ręki jej pochwyciła towarzyszka Krystyny. — Po co pani to bierzesz, panno Klaro? — zwróciła się do ostatniej, — to ciężkie.... Co innego ja! przywykłam już do noszenia ciężarów. Niebardzo daleko, — kończyła przerwaną mowę, — trzy wiorsty....
— Musiałaś chyba wstać przed świtem, — z wyraźną litością w głosie wymówiła Krystyna.
— Ja zawsze wstaję przed świtem. Muszę przynieść ztąd mleko, jaja i ptastwo, dopóki nie przebudzą się moi państwo. Idę już....
Zmierzała ku gankowi leśnego domu, gdy na ganku tym ukazała się inna znowu kobieta, którą można było porównać do pięknego dnia letniego, tak była świeża, hoża, promieniejąca uśmiechem rozlanym po całej jej twarzy. Ubiór jej składał się z jasnego perkalowego szlafroczka i dużej chustki zarzuconej na plecy. Na głowie nie miała nic, prócz wielkiej obfitości płowych włosów, nieuczesanych dziś jeszcze, a więc na wpół rozplecionych i roztarganych.
— Panno Krystyno! — zawołała z ganku, — od pięciu minut widzę już panią stojącą na śniegu, ale niemogłam dotąd wyjść, bo mię mój malec nie puszczał. I pani, panno Klaro, przyszłaś także! A i ty tu jesteś, Monilko! zawsze z ciebie ranny ptaszek! Proszę do domu! Kawa ostygnie!
Zobaczywszy nagle opodal nieco stojącego mężczyznę, umilkła i okryła się ściślej chustką. Chodźcie! chodźcie! — zawołała raz jeszcze, i zniknęła w głębi domu.
Krystyna zwróciła się do Dembielińskiego.
— Pójdź z nami kuzynie, — rzekła, — przedstawię cię tej ślicznej gosposi.
Dembieliński zdawał się namyślać. Patrzył na całą scenę z niejakiem zdziwieniem i ciekawością; przez chwilę oczy jego z rodzajem głębszego nawet zajęcia, utonęły w dziwnej twarzy kobiety z koszem, potem widok gospodyni leśnego domku i naiwne jej słowa przywołały mu na usta uśmiech.
— Wszystko co tu widziałem, śliczna kuzynko, — odpowiedział po chwili milczenia, — jest tak oryginalnem i nowem dla mnie, że z chęcią towarzyszyłbym ci dalej w twoich ekskursjach. Towarzyszka twoja, ta panna Klara, jak ją nazywają, przypomina bladą najadę, która połowę życia swego spędziła pod wodą, aż włosy jej spłowiały i oczy stały się szklane; gosposia tego domku ma minę nimfy leśnej, zbyt trochę otyłej; a ta kobieta w kożuchu wygląda zupełnie na skazaną do ciężkich prac księżniczkę...
Mówił to półgłosem, ale ostatni wyraz dojść musiał uszu przybyłej kobiety, jakkolwiek oddaliła się już od rozmawiających, bo stanęła nagle i obejrzała się na mówiącego.
— Kto mię nazywa księżniczką? — zawołała prostując się.
Coś dziwnie ponurego było w jej twarzy, gdy to mówiła; oczy zapadłe błyszczały gniewem z pod długiej rzęsy i nabrzękłej powieki.
— Trzeba niemieć chyba serca, by mię teraz nazywać księżniczką, — zawołała raz jeszcze; — dawniej, to co innego.... Ale teraz....
To „teraz” powtarzało się w jej ustach, jak boleśne syczenie osoby dotkniętej śmiertelnem ukąszeniem żmii. Parę sekund wpatrywała się w Dembielińskiego rozpłomienionym wzrokiem, potem wzruszyła ramionami, wróciła do swej uprzedniej zgiętej postaci, i odchodząc dodała ciszej. — Ludzie! ludzie!
Dembieliński wydawał się nietylko już zaciekawionym, ale nawet wzruszonym.
— Kuzynko, — rzekł zwracając się do Krystyny — przykro mi, że mimowoli obraziłem tę kobietę. Domyślam się, że musi być w tem jakaś historja, którą powszechnie nazywają dramatem. Księżniczka zrobiła zapewne mezaljans, wyszła za swego lokaja lub furmana, familja jej się wyparła, rodzice wydziedziczyli, a niewdzięcznik słodzi gorzałką żal po spodziewanym a nieotrzymanym posagu, i piękność uwiedzioną przez się, odziewa w kożuch barani, śle ją na zarobek z wielkim koszem na plecach. Szkoda, że nie jestem dramaturgiem. Zbierałbym tu tematy....
— Kuzynie, — przerwała Krystyna, — nie ukrywaj przedemną wzruszenia swego pod osłoną żartu. Życie tej kobiety zawiera w istocie dramat, ale nie taki jak przypuszczasz. Chodź ze mną, i przypatrz się jej lepiej.
— Nie kuzynko, — z żartobliwym zawsze uśmiechem odparł Dembieliński — nimfa leśna, która przed chwilą ukazała się tu na ganku, nie miała jeszcze czasu dokończyć swej toalety... byłbym zatem gościem natrętnym. Zresztą dość już miałem dziś wrażeń: widok zimowego poranku, pogoń za tobą, chatka w lesie i blada najada w uroczystem milczeniu całująca w czoło księżniczkę w kożuchu, dostatecznato kąpiel odżywiająca dla takiego zastygłego w prozie jak mój umysłu. Idę sam jeden na dalszą przechadzkę, uciekam od wrażeń...
— Nie uciekniesz od nich kuzynie — odparła Krystyna; są one zawsze, tam gdzie jest serce człowieka i piękność natury.
Zresztą — dodała z uśmiechem — gdy już będziesz ambasadorem i wrócisz do dyplomacji, zasłonisz się nią znowu przed wszelkiemi wrażeniami; ale teraz, tu, patrz na odkryte niebo, na białe rozłogi, na te stada ptaków przeciągające w górze niby ludy wędrowne szukające sobie ojczyzny... Zostanie ci po tem wszystkiem dobre wspomnienie.
Rzekłszy to, zrobiła ręką i głową przyjazny znak pożegnania, i szybkim krokiem wbiegła na ganek domu. Dembieliński poszedł dalej tą drogą szeroką, to kręto sunącą pomiędzy ubrylantowanemi ścianami lasu, to ciągnącą się w prostej linji na wzór alei o rzeźbionych z alabastru sklepieniach, a tak długą, że zdawała się nieskończoną, chociaż w odległej perspektywie niby świetliste wrota widniało niebo błękitne, z przeciągającemi po niem szmatami białych i szarych obłoków. Przez kilka minut Dembieliński zachował na ustach żartobliwy uśmiech z jakim pożegnał Krystynę; ale powoli twarz jego zmieniała się, z żartobliwej stawała się zamyśloną, z niedbałej surową. Brwi panujące nad chłodnemi oczami ściągnęły się w energiczne łuki, oczy wpatrzone w ziemię błysnęły ostrym, ponurym prawie połyskiem. Człowiek ten wcale inaczej wyglądał w samotności niż między ludźmi. Znać w nim było myśl pracującą nad zwaleniem z siebie ciężaru do zwalenia niepodobnego; znać było w nim gorzkie jakieś niezadowolenie, szyderstwem nawet nie dające się odegnać. Szedł zwolna w zamyśleniu, krokiem mniej dumnym i niedbałym jak zwykle, a nawpół spuszczone powieki, nieujęty wyraz zmęczenia rzucały na twarz jego młodą, i nie noszącą na sobie najmniejszego śladu tego niszczącego użycia, tych niezdrowych nałogów, które podkupują zdrowie i siły fizyczne. Fizycznie był on zdrów zupełnie; młodość jego, której snać nie terał w ladajakich uciechach, nie tarzał w pyle rozkładających szałów, doszła właśnie do najpiękniejszej pełni mocy i piękności męzkiej; ale we wnętrzu jego znajdowała się widocznie jakaś głęboka rana moralna, nurtowała go wskróś jakaś choroba niezadowolonego umysłu, buntującego się serca, a kto wie? może i od czasu do czasu budzącego się sumienia.
Szedł długo i zaszedł daleko, opuścił szeroką drogę, i wstąpił na wązką ścieżynę przedzierającą się przez powikłane uploty leśnej gęstwiny. Las dębowy i klonowy zmienił się na bór, w którym grube i niebotyczne prawie jodły i sosny stały przybrane w bieli, niby olbrzymy stróżujące w krainie ciszy i samotności. Spodem rosły tam w innej porze gęste paprocie, a puszyste mchy słały się u podnóża rozłożystych jodeł; ale teraz wszystko to zasypane śniegiem, przedstawiało powierzchnię ułożoną we wzgórza i doliny, ozdobioną takim bogactwem kształtów, że snycerz stanąłby tu w podziwie i radości, wielbiąc mistrzynię naturę, i z arcydzieł jej wyczytując dla siebie czarodziejskie zgłoski piękności. Panowało tu milczenie głębokie, uroczyste; od czasu do czasu tylko szeleścił w oddali powiew mroźnego wiatru, szara chmura przemknęła górą, albo w dole szerokie skrzydła rozpiął z głuchym szelestem wielki ptak czarny.
Dembieliński podniósł głowę, i za pomocą rąk torował sobie drogę pomiędzy gałęziami krzyżującemi się co chwila nad wązką ścieżką, okrytemi lodowym szronem, z którego biała mgła osypywała mu twarz i ramiona. Idąc rozglądał się dokoła, zapuszczał spojrzenia w najdalszą głębię boru, kędy zmrok walczył ze światłem, to niknąc przed niem, to zwyciężając je z kolei. Uchem zdawał się podchwytywać szelesty wiatrów muskających podnóża jodeł, i ptaków rozpinających skrzydła swe na ich konarach. Szelesty te były rzadkie, ale nagle pośród głuchego milczenia rozległ się w oddali szmer wcale inny. Było to jakby powolne i ostrożne sunięcie się po ziemi ciężkiego jakiegoś ciała; gałęzie jodeł i zmarzłe paprocie łamały się z chrzęstem, wyraźnie pod ludzką czy zwierzęcą stopą. Dembieliński stanął i nasłuchiwał. Szmer zbliżał się. Nasłuchujący nie uczynił ani jednego kroku dalej, tylko skrzyżował ręce na piersi, i z uśmiechem wymówił do siebie. — Czy ulubieniec i ambasador najjaśniejszego pana mego i monarchy, zginąć tu ma w gardzieli jakiego wilka lub niedźwiedzia? O! — szepnął znowu po chwili — nie jestto ani wilk ani niedźwiedź, ale zwierzę niebezpieczniejsze jeszcze, bo człowiek! Czyżby las hrabiego miał być siedliskiem Rinaldich, zastawiających sidła na miłośników natury?
W istocie między białą splątaną gęstwiną zaszarzały formy człowieka; po chwili można było rozpoznać grube, wielkie, podarte obuwie, sunące raczej niż stąpające, i zatrzymujące pełzający swój pochód za każdym silniejszym chrzęstem łamiącej się pod ich naciskiem suchej gałęzi, albo uginającej się warstwy zmarzłego śniegu. Mężczyznato był wysoki, barczysty, odziany sukienną siermięgą; torował sobie drogę za pomocą rąk wielkich, czerwonych i nabrzmiałych, których palce giętkie jednak i zwinne pomimo nabrzmiałości, dziwnie zręcznie i pocichu rozgarniały kolczate gałęzie, a łokcie tuliły się do żeber, jak zwykle bywa u ludzi będących pod wpływem obawy. Dembieliński rozpoznawał wyraźnie wszystkie kształty tego człowieka, ale nie widział jeszcze jego głowy; była ona zapewne wtuloną w ramiona, i prostopadle podaną naprzód, co czyniło ją niewidzialną. Nagle, postać ta ukryła się za grubym pniem jodły, a wychyliła się głowa i twarz idącego. Głowa okryta była starą, dziurawą czapką, a twarz całkiem prawie zarosła gęstemi, ognistego koloru włosami, śród których paliła się para oczu czarnych i błyszczących jak żuzle. Oczy te szybkiem, czujnem wejrzeniem obiegały całą widzialną przestrzeń, aż nagle zamigotały niewymownym przestrachem; tam bowiem kędy spodziewały się ujrzeć pustkę i dziką samotność, zobaczyły w spokojnej postawie stojącego człowieka.
Dembieliński stał nieruchomy, plecami oparty o pień starego drzewa, z małą w ręku gałązką jodłową, podniesioną z ziemi; postawa jego była spokojna i niedbała. Oczy wytwornego mężczyzny i leśnego włóczęgi spotkały się, i badały się przez chwilę. Pierwsze baczne były, ale zarazem dumne i nieco drwiące; w drugich zamigotał strach, a potem zagorzała głucha wściekłość. Przez kilka sekund mogło się zdawać że barczysty włóczęga, trzymający wielki kij okuty żelazem, rzuci się jak rozwścieczone strachem i głosem zwierzę na bezbronnego człowieka. Dembieliński widział to, ale nie uczynił najmniejszego poruszenia, nie pochylił się nawet, aby ku obronie swej podnieść z ziemi którąkolwiek z tych grubych, mocnych gałęzi, które tam leżały w wielkiej obfitości, ze szczytów drzew strącone wiatrem; zdawało się, że byłoby mu w tej chwili niepodobnem pochylić głowę. Podniósł ją owszem nieco wyżej, wargi jego nabiegłe żywą purpurą roztworzyły się lekkim, drwiącym uśmiechem; bawił się wciąż gałązką jodłową strząsając z niej drobne pyłki szronu, a tylko po rozdęciu się jego nozdrzy i blasku spojrzenia zatapiającego się w ponurych oczach włóczęgi, znać było, że czuł niebezpieczeństwo w jakiem zostawał, i że zamiast bojaźni, wzbudzało w nim ono pewną rozkosz dumną, drwiącą i pogardliwą. Brzydka twarz włóczęgi zadrżała w nowym przystępie strachu, usta jego zaledwie widzialne śród ognistego zarostu, poruszyły się cicho wyrzeczonem zaklęciem; cała postać gwałtownie rzuciła się wtył, a po chwili słychać było w oddali łamiące się pod ciężkiemi stopami mchy i paprocie, i stłumiony chrzęst szybko rozsuwanych gałęzi. Dembieliński zaśmiał się zcicha.
— Koniec końców, — rzekł do siebie odchodząc zwolna, — dobrze się stało, że głowa moja nie spotkała się z kijem tego potężnego chłopa! Gdybym tak znagła legł trupem, byłaby to niespodzianka nie lada dla tego zacnego hrabiego i dla ślicznej mojej kuzynki! Ciekawym bardzo, jakiebyto wrażenie uczyniło na Krystynie, gdybym został zabity w lesie jej rodziców? — Zaśmiał się znowu półgłosem, ale nagle zamyślił się. — Co mię obchodzić mogą wrażenia tej dziewczyny?
Szedł zwolna, niedbale, zapuszczając się coraz bardziej w głębię lasu. Po kilku minutach jednak stanął, spojrzał na zegarek, i rzekł: — Trzebaby się wszakże ztąd wydostać. Śliczna kuzynka moja ukończyć już musiała ranną swą ekskursję i wrócić w progi swego domu. Chciałbym coprędzej opowiedzieć jej przygodę moją z rozbójnikiem.
Rozejrzał się w około, i zobaczył wdali rzedniejące drzewa, pośród których kręto biegła droga, szersza nieco od ścieżki którą postępował dotąd. Kilkoma szerokiemi krokami przebył dzielącą go od owego miejsca gęstwinę, i stanął na drodze, na której znalazł ślady sań wiejskich wiodących zapewne w czyste pole. Lasy Dolinieckie były wszakże rozległe; a lubo droga którą postępować zaczął Dembieliński uczęszczaną była widocznie, i ku krańcowi gęstego boru zmierzała, to jednak zaledwie po całogodzinnym wytrwałym pochodzie zdołał wyjść na szeroką, otwartą przestrzeń. Przestrzeń ta przecież była nawpół tylko otwarta, bo przysłaniały ją szeregi wzgórz wzniosłych, których najwyższe zwać się już nawet mogły górami. Ludzkich mieszkań nie widać tam było wcale, kryły się one może w dolinach albo na przeciwległych stokach gór; miejsca zaś które Dembieliński po wyjściu z lasu ogarnął spojrzeniem, wyglądało dziko, samotnie, prawie pustynnie a bardzo wspaniale. Orjentować się tu człowiekowi nieznającemu miejsca trudno było, niemal niepodobna. Brzegiem biegły gęsto bory i lasy, to podnosząc się, to uginając wraz z falistym gruntem; z drugiej strony w półkole rozrzucone i w najrozliczniejsze kształty i wysokości wyrosłe pagórki, stały pookrywane białemi oponami, na których tle ciemniały zrzadka karłowate świerki. Szmaty uprawnych pól sterczały wystającemi z nad śniegu kolcami zeschłych ostów i badyli; na najdalszym planie, pod samym skrajem chmurzącego się nieba, widniała szeroka szyba zamarzłego jeziora, jak szkło gładka i połyskująca. Dembieliński stał i patrzył; po ustach jego wił się uśmiech w pół żartobliwy, wpół zachwycony. — Zbłądziłem! — rzekł do siebie, — pani natura życzy dziś sobie widocznie mnie jak najdłużej za towarzysza.
W tej chwili silny wiatr zerwał się z nad jeziora, z przeraźliwym świstem obił się o wzgórza, i całą siłą pędu uderzył w ścianę lasu, na skraju którego stał Dembieliński. Mężczyzna staranniej otulił się futrem. — Całuj mię zimna pani! — wymówił podnosząc głowę, — całuj mię piękna pani! rzadko się widujemy.
Zimna pani wywierała na niego czarodziejskie swe uroki; blada twarz jego zarumieniła się pod mrożącym podmuchem jej pocałunków, w chłodnych źrenicach igrały blaski, niby odbicia olśniewających świateł, rozsianych w przestworzu.
— Lasy i góry, — szepnął po chwili Dembieliński — istna pustynia!
Puścił wzrok po wysokich szczytach, i dodał nagle. — A gdybyto wstąpić na tę najwyższą!.. mógłbym potem powiedzieć sobie, żem raz w życiu głową dotknął obłoków.
Wstępować na najwyższe szczyty było snać jego namiętnością, bo przez kilka minut uparcie patrzył na szczyt najwyższej góry, na którym wzrastało kilka ciemnych, samotnych świerków. — No! — rzekł, — dziś dzień poświęcony awanturom. Puszczajmy się pod obłoki!
W kwadrans potem ktoś stojący pod lasem mógłby go widzieć wstępującego na najwyższą z gór, zębiastym szlakiem podpierających kraniec firmamentu. Nie było to ladajakie zadanie. Góra miała stok stromy, łożyskami strumieni poryty gdzie niegdzie, łamiący się w ostrokanciaste garby i głębokie rozpadliny. Garby oblepione były grubą warstwą usuwającego się z pod stóp śniegu; w rozpadlinach nagromadzona woda zcięta mrozem, przedstawiała powierzchnię szklistą, ślizką. Dla mieszkańca miasta nieprzywykłego do podobnych trudów, pochód ten był mozolny i niebezpieczny; ale Dembieliński miał dosyć sił do przeniesienia trudu, a niebezpieczeństwo miało dlań wyraźnie pewien tajemniczy i nieokreślony powab. Pierś jego oddychała ciężko, ale nogi stąpały mocno; kilka razy zatrzymywał się na chwilę dla nabrania powietrza, i szedł znowu dalej, z głuchym uporem i zaciętością w wyrazie twarzy, z nieokreśloną jakąś namiętnością w połysku oczów. Widząc go tak idącego, możnaby rzec, że wstępował na tę górę tak samo jak szedł w życie: zawzięcie, uparcie, namiętnie i pysznie. Nie chciał znać przeszkód, niedbał o niebezpieczeństwa; zapragnął stanąć pod obłokami, i z podniesionem bladem czołem, pewne swej siły zdobywcze stopy puszczał na śliskie, szkliste przestrzenie, stawiał je nad ciemnemi otworami przepaści. Nakoniec stanął u szczytu góry. Stanął, zdjął z głowy czapkę i ukłonił się nią dokoła. — Pozdrawiam cię pani naturo! — rzekł, — niewierny twój wielbiciel przybył do ciebie w odwiedziny. Kiedyś kochałem cię... kiedyś... dawno...
Ostatnieto były żartobliwe słowa, jakie wyrzekł w tej chwili; zwiała mu je z ust fala gorącego, niezwyciężonego wzruszenia. Pierwszyto raz od lat bardzo wielu znalazł się on sam na sam z dziką, samotną, szeroką naturą. Gdyby natura ta była w porze kwitnięcia, w porze barw, śpiewów i woni pieszczących zmysły, w porze najchętniej opiewanej przez poetów, widok jej sprowadziłby mu może na usta uśmiech niedowierzania, a do umysłu tę siłę odporną, z jaką człowiek zapierający się poezji i szydzący z sielanki, odpycha wszystko co stanowi na świecie wyraz ich najpospolitszy. Ale tu nic nie kwitło, nie śpiewało i nie pieściło. Od śnieżnych przestrzeni wiała pewna groza, niemal posępna; martwość ich była tylko pozorną, bo przy bacznem wpatrzeniu się i wsłuchaniu, oko dostrzegało miljony odcieni, ucho pochwytywało tysiące odgłosów. Nie było tu nigdzie pieszczoty ni wdzięku, ale panowały wszędzie piękność i majestat.
Pora śniegów i chłodów, szronów i wichrów znajdowała zawsze między ludźmi najmniej pierwców i miłośników. Serca miękkie i rzewne lgną do wabnego uroku wiosny, umysły melancholijne skłaniają się ku smętnej lecz łagodnej jesieni; zima posiada surową postać, która przestrasza wesołych, razi rozpieszczonych, martwo i nieponętnie wygląda dla tych, którzy lubują się wdziękiem, a sami nie są dość wysocy, aby pojąć wspaniałość. Ale ludzie ze sfałszowaną, zduszoną, gwałtem do milczenia skłonioną wyobraźnią, z uczuciem poezji zapartem w najdalszy zakąt serca, z umysłem drwiącym, sceptycznym, brzydzącym się oklepanką i pospolitością, mogą deptać pogardliwie po łąkach kwiecistych, omijać bez spojrzenia linje i róże polne, z lekceważącym uśmiechem słuchać trelów słowiczych. Dzikie rozłogi pokryte śnieżną oponą, surowe, milczące niebo z przemykającemi pod niem stadami ciemnych chmur i czarnych ptaków, alabastrowa rzeźba drzew i szkliste szyby zamarzłych jezior, — uspakajają nieufność, usypiają szyderstwo, spędzają straże czuwające nad wyobraźnią. Szyderca i sceptyk nie spodziewa się tu uwielbienia, i dla tego właśnie, pomimo wiedzy swej, zrazu uwielbiać zaczyna. Nikt mu nie zaręcza że znajdzie tu piękność, i dla tego właśnie on ją znajduje. Dla istot czułych i naiwnych, wiosna jest pierwszą literą w abecadle natury; nieufni i nadwerężeni życiem, powinni uczyć się jej naprzód z oblicza zimy.
Dembieliński stał na szczycie góry oparty ramieniem o świerk, i wodził wzrokiem po świetnej panoramie rozłożonej pod jego stopami. Lasy, wzgórza, kręte szlaki wąwozów, szkliste powierzchnie wód zamarzłych, kilka wiosek w głębiach dolin i podnoszące się z nad nich dymy, Doliniecki dwór czołami baszt panujący nad lasami — byłyto szczegóły widoku, pełne bogatej rozmaitości, ale zharmonizowane przedziwnie w rozległy, majestatyczny obraz. Po mroźnym poranku południe nadeszło łagodne; odwilż zawisła w powietrzu. Wiatry lecące z zachodu gnały przed sobą gromady białych i szarych obłoków, które zakryły błękit nieba i słońce, a ziemię orzuciły tym niepewnym odcieniem światłości, która nie jest ani dniem ani zmrokiem, ale posiada widnią dnia i tajemniczość zmroku. Na ziemi i drzewach pogasły brylantowe iskry, górą sunęły coraz gęstsze gromady chmur to chyżych i poszarpanych w drobne szmaty, to ciężkich i nabrzmiałych; z dolin zrywały się ogromne stada ptaków, zawisały nad szklaną szybą jeziora, i z gwarliwem krakaniem, któremu wtórowały chóry szumiących w przestworzu wiatrów, osiadały na stokach gór, aby zerwać się znowu i wznosić się ku ich szczytom. Dembielińskiemu wydało się raz, jakoby jedna z chmur przeleciała tuż nad jego głową, a kruk musnął mu czoło czarnem skrzydłem. Podmuchy wichrów szumiały mu w uszach głosami zagłady, a jednak potężne tchnienia ich wlewały mu w piersi strugi nieznanego dotąd gorącego życia.
W nim jak w naturze, walczyły światłość z ciemnością, zagłada z życiem. To co miał za zduszone i umarłe, czar wspomnień, zmysł wielbienia, poczucie i miłość natury, powstawało z serca jego niby z grobu; natomiast to, o czem myślał iż stanowi i na zawsze stanowić będzie moralną jego istotę: żądza wielkości, nurzanie się w tryumfach, świetne jak wyostrzona stal, i jak ona mordercze szyderstwo, usuwało się w coraz dalszy zakąt jego umysłu, mdlało i milkło. Patrzał i myślał. Może rachował się z przeszłością swą, i widział w niej to, czegoby widzieć nie chciał, o czemby zapomnieć pragnął — bo westchnął ciężko i pochylił głowę, jakby zdjęty nagłą przygniatającą pokorą. Może zapytywał przyszłości, ku jakim zaniesie go portom, bo podniósł czoło i powiódł dokoła siebie oczami nabrzmiałemi dziwnym smutkiem, jakąś tęsknotą dolegliwą lubo nieokreśloną.
Raz jeszcze spróbował uśmiechnąć się tak, jak uśmiechał się zapewne w gorejących światłami salonach, w których zwracał na siebie oczy wszystkich i stąpał po wawrzynach. — Na honor — rzekł — rozbójnik dobrze zrobił, że mię nie zabił! nie skończyłem jeszcze rachunku z życiem... Zaczął te słowa z uśmiechem, ale usta jego nie chciały się ułożyć do żartu i szyderstwa; zadrżały one boleścią jakąś głęboką, jakiemś namiętnem pragnieniem, i powtórzyły ciszej. — Nie skończyłem jeszcze rachunku swego z życiem!
Sporo upłynęło czasu nim obudził się z zamyślenia; zstąpił po stoku góry przeciwnym temu, którym wdarł się był na nią, i pierwszego spotkanego człowieka zapytał o drogę do Dolinieckiego dworu. Mieszkańcy zamku oczekiwali go w jadalnej sali. Wchodzącego pierwsza powitała Ewa; szybko powstawszy, podeszła ku niemu kilka kroków, i ze słodkim uśmiechem podała mu rękę. Powieki jej otoczone były różową obwódką, twarz wydawała się bledszą jeszcze i więcej zwiędłą jak wczoraj. Pragnęła snać bardzo wydać się piękną, więc ubrała się nieco zamłodo dla lat swych, i zajaskrawo dla znękanej swej powierzchowności. Wytworny smak z którego słynęła niegdyś, opuścił ją tym razem, zgłuszony zapewne żądzą namiętną a więc ślepą. W poważnej szacie, jako kobieta lat średnich, Ewa byłaby jeszcze piękną ostatkami dawnej piękności; ale różowa barwa, w jaką się przystroiła, zdawała się szydzić ze zwiędłej jej twarzy, a zalotne uczesanie włosów uwydatniało tylko wklęsłość wychudłych policzków, i otaczające jej skroń i powiekę wieńce drobnych zmarszczek. A jednak z pod tej znużonej, zwiędłej powieki, oczy Ewy świeciły dnia tego dziwną promienistością i słodyczą wejrzenia; patrzyła przez nie ubiegła jej młodość, jakby wydrzeć się z nich pragnęła na świat, zmartwychwstać i zajaśnieć nowem życiem. Dłoń, którą podała gościowi na powitanie, nie była już sztywną i drżącą jak wczoraj, ale objęła jego dłoń uściskiem ciepłym i serdecznym. Zaraz potem jednak Ewa zwróciła się w głąb pokoju, i usiadła obok męża, który z kolei witał przybyłego.
— Byliśmy niespokojni o ciebie, kochany nasz gościu — rzekł serdecznym swym głosem. — Krystyna mówiła nam, że zapuściłeś się w głąb lasu, a wędrówki po stronach nieznanych nie zawsze bywają bezpieczne.
— Panie hrabio — z uśmiechem odpowiedział Dembieliński — z własnego doświadczenia przekonałem się dziś o tej prawdzie, smutnej dla miłośników puszcz i pustyń.
Zwrócił się do Krystyny, i dodał.
— Przepowiednia twoja droga kuzynko, ziściła się. Dolinieckie lasy są widocznie krainą wrażeń i awantur; nie mogłem uciec od nich jakkolwiek chciałem. Po chatce w lesie i księżniczce, nadybałem rozbójnika.
Ewa wydała lekki okrzyk przerażenia, i osunęła się na poduszki sofy; ale Dembieliński nie usłyszał jej okrzyku, i nie spostrzegł nagłego zesłabnięcia, bo oczy jego zdziwione nieco ale zarazem jaśniejące, niedającą się ukryć radością patrzyły na twarz Krystyny, po której tle świeżem i zarumienionem przemknęła błyskawiczna bladość. Byłoto jedno okamgnienie. Piękna dziewczyna z troskliwem zajęciem popatrzyła na gościa.
— Kuzynie! — rzekła — mówisz tonem żartu o rzeczy, która jednak może być zupełnie prawdziwą. Lasy Dolinieckie są bardzo obszerne, i jedną stroną swą łączą się z puszczą na wiele mil rozległą. Z tego zapewne powodu złoczyńcy szukają w nich nieraz schronienia, i pomimo czujnej straży nie zawsze odkrytymi być mogą...
— Czy wiesz, kochany panie — przerwał hrabia żywo poruszając się na swem krześle, że posiadanie tych lasów wkłada na mnie obowiązek tak dla mnie ciężki, iż go, pomimo że jest obowiązkiem, prawie nienawidzę. Wystaw sobie, że każdego prawie roku strażnicy moi chwytają jakiegoś nieszczęsnego, którego ja znowu jako właściciel gruntu oddawać muszę w ręce sprawiedliwości. Tak być musi i powinno, wiem o tem; a jednak tak mi się sprzykrzyło być niejako narzędziem kary, że gdyby nie ekonomiczne względy obowiązujące każdego dobrego obywatela, kazałbym wyciąć lasy moje do ostatniego drzewka. Niechby już ci nieszczęśliwi ukrywali się gdzieindziej, i niechby tam kto inny trudnił się oddawaniem ich na ofiarę sprawiedliwości i bezpieczeństwu publicznemu. Jam do tego nie zdatny. Po każdym podobnym wypadku długo muszę łamać się z sobą, aby zapomnieć, że tam ktoś poszedł na dno topieli z kamieniem u szyi. Wiem, że to nierozsądnie; wiem że zbrodnia niepowinna być tolerowaną; kto staje się szkodliwym, ten zrywa kontrakt wiążący go ze społeczeństwem, a ono ma prawo postąpić z nim tak, jak zapisano w artykułach kontraktu. Wiem o tem wszystkiem, któż zresztą o tem nie wie? każde dziecko o tem wie, i ja wiem; ale cóż chcecie... jam do tego nie zdatny!
Hrabia mówił te słowa nawpół żartobliwie, nawpół z prawdziwem zmartwieniem a nawet pewnym gniewem. Dembieliński słuchał go z wyrazem twarzy żartobliwym a nawet ironicznym nieco zrazu, bardzo poważnym przy końcu.
— Panie hrabio — rzekł — uczucia pana byłyby wielce klopotliwe dla administratora kraju a choćby i najmniejszej prowincji. Porządek przedewszystkiem! tak uczy ekonomja i polityka, przed któremi zwykłem uchylać czoła. Racz mi pan jednak powiedzieć, mnie, który nie przywykłem do towarzystwa filantropów, i samą filantropją znam zaledwie z nazwania, co właściwie sprawia panu to srogie strapienie, które poczuwasz na widok pojmanego przestępcy lub zbrodniarza?
— Ależ panie — żywo zawołał hrabia — jestto naturalnie myśl, że ten przestępca, ten zbrodniarz jest człowiekiem takim jak ja, lubo upadłym; że przyczyną upadku jego były może jakieś straszne, pognębiające okoliczności, którym oprzeć się nie zdołał; że nakoniec jest w nim zapewne choć słaby przebłysk szlachetnej natury ludzkiej, który rozniecony umiejętnie mógłby sprowadzić poprawę; że... że nakoniec jest to ciało skazane na straszne męczarnie, a dusza zgubiona dla wszystkiego co jest na świecie dobrem i uczciwem...
— A więc — z niezwykłem ożywieniem przerwał Dembieliński — a więc pan wierzysz w to, że człowiek może popełnić występek, a jednak nie utracić całkowicie zmysłu szlachetności; że nosząc się przez życie z pamięcią o swym występku, może tęsknić jak potępieniec za niedosięgłą już dlań czystością życia; że korzystając nawet bezpiecznie i na pozór spokojnie z owoców swej zbrodni, w każdym momencie nocy samotnej, bezsennej, przeklinać może tę zbrodnię, okoliczności śród których ją popełnił, i chwilę zesłabnięcia przez którą uległ pokusie? Wierzyszże pan w to wszystko?
Hrabia milczał chwilę, potem odpowiedział z powagą w głosie.
— Wierzę w to wszystko. Wierzę iż niema tak czarnej przepaści, do którejby od czasu do czasu nie zabłądził promień dnia jasnego. Wierzę iż w piersi człowieczej, jako skarb najcenniejszy i najwyższe obdarowanie, istnieje potężna siła dźwigania się. Siłą tą czyści zarabiają sobie na wielkość, zmazani na oczyszczenie. Jest ona rozkoszą tych, którzy pną się coraz wyżej na szczeblach doskonałości, nie upadając nigdy, a męczarnią tych, którzy upadają lub upadli. Trzeba ostatecznego upośledzenia moralnego albo długiego szeregu strasznych występków, aby siłę tę unicestwić w sobie. Bywa to wszakże na nieszczęście ludzkości, ale rzadko. Natury ludzkie nieupośledzone z urodzenia i nie zbrukane ostatecznie życiem, jakkolwiek występne i zbłąkane, duszą się na nizinach błotnych, wzdychają do szczytów słonecznych; zdolne są wydostać się z pierwszych, wstąpić na drugie. Wierzę w to, jak instynktowo wierzy ludzkość cała, zmieniając coraz częściej dawne okrutne sposoby dośmiertnej kary, na zakłady poprawy i umoralnienia; jak wierzył założyciel chrześcjaństwa, gdy opowiadał przypowieść swą o owcy, która zbłąkana powrócić jednak może....
Dembieliński słuchał gorących słów hrabiego ze spuszczonemi oczami; po chwili podniósł je, i ogarnął twarz mówiącego dziwnem wejrzeniem. Była w wejrzeniu tem radość jakaś tajemna, coś nawet podobnego do wdzięczności. Pochylił się nieco jakby chciał otwartą dłoń podać hrabiemu; ale hrabia nie spostrzegając wrażenia sprawionego jego słowami, zatopiony całkiem w myślach, ze wzrokiem zamglonym i utkwionym w przestrzeń, wymówił ciszej i smutnie.
— A jednak zło jest złem, występek występkiem. Jednostka ma prawo litować się nad upadłym człowiekiem, i mimo wszystko miłować go jak brata. Ale społeczność musi strzedz pilnie praw swoich, jeśli ma być porządkiem a nie bezładem. Ile razy miałem w ręku występnego człowieka, płakałem wewnętrznie, alem nigdy nie zwrócił mu wolności. Jestto elementarne prawo porządku zrodzonego wraz z uspołecznieniem się ludzkości, a wyższem nad nie jest to, które rodzi się wraz z człowiekiem, i karę za zło wymierza we własnem jego wnętrzu...
Przy ostatnich słowach hrabiego, Dembieliński zmienił się nagle. Z człowieka roztrząsającego z niezwykłem ożywieniem jednę z najważniejszych kwestyj moralnych, a nawet wzruszonego wyraźnie rozwiązaniem jakie dawał jej hrabia, stał się znowu zimnym, zamkniętym w sobie dyplomatą, z którego twarzy wyczytać niepodobna ani potwierdzenia, ani zaprzeczenia, ani jakiegokolwiek ujemnego czy dodatniego uczucia. Podobnym był w owej chwili do istoty, która nosząc na sobie kamienną skorupę, wychyliła się przez mgnienie oka na zewnątrz, ale ugodzona czemś sobie niemiłem lub nieprzyjaznem, ukryła się w niej nanowo z pośpiechem. Ruchem, który całej postawie jego nadawał pozór obojętnej niedbałości, oparł się o poręcze krzesła, i rzekł z nic nieznaczącym uśmiechem.
— Zapuściliśmy się w poważną dyssertację a zapomnieliśmy o rozbójniku...
Ewa, która nie zdawała się wcale słuchać toczonej przed chwilą rozmowy, ale wodziła po pokoju zamglonemi oczami, które co chwila, nieprzezwyciężonym jakby pociągiem owładane, zatrzymywały się na twarzy gościa, — drgnęła na odgłos ostatniego wyrazu, i wydała powtórny okrzyk przerażenia.
— Rozbójnik — zawołała, — mój Boże! rozbójnik!...
Ewom salonów nie znającym nic na świecie prócz raju, w którym zrodziły się i wychowały, często na mniejszą chwałę Boga i szkodę bliźniego, rozbójnik przedstawia się nie inaczej jak w legendowej postaci. Watowane ściany i puchowe wezgłowia nie powiadają im o tem, że skinienie jednego z ich paluszków białych i drobnych, może zadawać ciosy nie ustępujące w mocy i skuteczności ciosom maczugi rozbójnika. Ewa choć doszła czwartego lat dziesiątka, zawsze jednakowo lękała się ciemnego pokoju, umarłych, cieniów na ścianie, dziadów brodatych, czarnych cyganów i rozbójników. Gdy więc gość jej powtórzył raz jeszcze straszny dla niej wyraz, przysłoniła dłonią oczy i zawołała. — Rozbójnik! mój Boże! rozbójnik!
— Racz się pani uspokoić — z uśmiechem pełnym grzeczności zwrócił się gość do gospodyni domu, — człowiek o którym mówię, nie popełnił w obec mnie żadnego morderstwa, ani mnie nie zabił, skoro mam zaszczyt i przyjemność rozmawiać w tej chwili z panią. Mógł to jednak uczynić, bo rozdzielała nas przestrzeń kilku zaledwie kroków, a podczas gdy on trzymał w ręku olbrzymi kij okuty żelazem, jam zaopatrzony był w prześliczną gałązkę, niewiem już z jakiego krzewu zerwaną, ustrojoną w szron prawdziwie zachwycający...
— Na Boga, — zawołał hrabia zrywając się z siedzenia, — żartujesz pan z wypadku, który mógł mieć straszne następstwa! Gdzie spotkałeś pan tego człowieka, jak on wyglądał?
— Spotkałem go w miejscu samotnem jak leśna głusza, czarownem jak zimowy krajobraz, na który się złożyły odwieczne świerki na wpół przykryte bielą śniegu i zarośle jałowcu rzeźbione w esy i floresy, które podziwiałem, ale których opisaćbym nie potrafił. Człowiek ten stąpał po szeleszczącym i iskrzącym się kobiercu zmarzłych mchów i wrzosów, na sposób niedźwiedzia, który wychodzi ze swego legowiska, baczny dając posłuch leśnym echom, ażali nie przyniosą mu odgłosu kroków myśliwego. Wyglądał zaś jak człowiek który niedawno porównywał moc swego sękatego kija z mocą czaszki bliźniego, a obecnie pragnie powtórzyć to doświadczenie, pożyteczne zapewne raczej niż przyjemne.
— Dziwny zbieg okoliczności — ozwała się Krystyna, z zajęciem i lekkim uśmiechem słuchająca opowiadania gościa; — dziś z rana właśnie przyniesion do Dolin urzędowe zawiadomienie wzywające mieszkańców tutejszej okolicy do udzielania wiadomości o pewnym złoczyńcy. Ma to być dziwnie zuchwały jakiś kontrabandzista, który zabił jednego ze strażników wystrzałem z pistoletu, drugiego ranił, i sam zemknął w głąb kraju.
Hrabia stał zamyślony, jakby wsłuchany w słowa Krystyny i we własną myśl zarazem. Nagle pochwycił rękę mówiącej z żywością, cechującą zwykle jego ruchy gdy był wzruszony, i zawołał.
— Krysiu! może to on! jak myślisz Krysiu, może to on kryje się w naszych lasach?
— Któżto ten on? zapytał Dembieliński zdziwiony nagłem wzruszeniem hrabiego.
— Ojciec mój ma na myśli pewnego człowieka, który prawdopodobnie popełnił już raz...
— Krysiu! Krysiu! — przerwał hrabia, który nie słyszał ani zapytania gościa ani odpowiedzi swej córki, — mówiłem ci dziś, że przypuszczam iż tym poszukiwanym kontrabandzistą jest Rycz...
— Wszakże do ogłoszeń podobnych przyłączany bywa zwykle rysopis — zauważył Dembieliński, coraz więcej snać zajęty niezwykłem zajęciem hrabiego.
— Jest rysopis, jest — mówił hrabia bardziej do siebie niż do innych, — i tento właśnie rysopis nasunął mi przypuszczenie, że kontrabandzistą tym jest Rycz. Czegóżbym nie dał za to, żeby ten człowiek się znalazł! Wszystko musiałoby odkryć się wtedy, i ci biedni, dręczeni, niewinni...
Nie mógł mówić dalej, bo dotknięty boleśnem snać wspomnieniem, zapadł w nagłą zadumę, która twarz jego okryła głębokim smutkiem. Ale Krystyna wzięła z poblizkiego stołu leżący tam zadrukowany papier, i zwracając się do Dembielińskiego rzekła.
— Oto jest rysopis poszukiwanego kontrabandzisty. Powiesz nam kochany kuzynie, czy znajdziesz go podobnym do twego dzisiejszego rozbójnika. „Wzrost bardzo wysoki, ramiona szerokie; cera blada, oczy czarne, włosy i zarost gęste i bardzo czarne“...
— Nie trudź się dłużej, śliczna kuzynko — przerwał Dembieliński, — rysopis nie koniecznie stosuje się do mego rozbójnika. Wzrost i szerokość ramion takie jak w rysopisie, i oczy czarne jak węgle, nieufne, czujne, zuchwałe i zarazem trwożliwe; ale cera nie blada, owszem mocno czerwona, co zresztą może być skutkiem mrozu; włosy jednak i zarost nie czarne lecz rude aż do ognistości.
— Włosy i zarost rude! — zawołał hrabia głosem człowieka zawiedzionego; — a więc to nie Rycz! On je miał czarne jak smoła.
— Ale któżto jest nakoniec ten Rycz? — zapytał Dembieliński z widoczną ciekawością.
— Co pan mówisz? — zapytał wzajemnie hrabia, który nawpół tylko słyszał pytanie gościa, jak bywało zwykle, gdy czyjś głos zwrócony ku niemu, znalazł go zatopionego w nurtach własnych myśli. Krystyna w zastępstwie ojca chciała odpowiedzieć, ale nie odpowiedziała, bo w tej samej chwili weszła do pokoju towarzyszka rannej jej przechadzki, smukła, ładna dziewczyna o włosach koloru lnianego. Szepnęła więc tylko bardzo cicho do Dembielińskiego.
— Kochany kuzynie, proszę cię abyś w obecności Klary nie wznawiał rozmowy o Ryczu; to córka jego.
— Najada, córka zbrodniarza! — również cicho odszepnął Dembieliński; doprawdy kuzynko, zaczynam myśleć, że Doliny są krajem cudowności i tragiczności!
Dziewczyna o lnianych włosach miała w istocie powierzchowność istoty, która długo przebywała w głębokich toniach jakiegoś żywiołu ciężkiego i tłoczącego, a wyszedłszy zeń na ziemię, na zawsze już napiętnowaną została śladami niezwyczajnego życia. Cera jej nie miała chorobliwych oznak, ale tak była bladą, że zaledwie się różniła od lnianej barwy włosów; rysy jej ściągłe, kształtne, uderzały dziwną nieruchomością, tak jak i wielkie błękitne źrenice przybierające chwilami połysk szklany, poruszające się rzadko i bardzo powoli, najczęściej zaś utkwione nieruchomo w jeden punkt, jakby w zapatrzeniu się jakiemś lub zamyśleniu trudnem do przerwania.
Martwota rysów i oczu nie czyniła bynajmniej twarzy dziewczyny bezmyślną, ani sztywną; przeciwnie, malowała się na niej pociągająca łagodność, a każde poruszenie jej źrenic nadawało jej wyraz pojętny, nawet rozumny. Usta tylko delikatnie wykrojone i blade, miały w zarysie i układzie coś dziwnie smutnego. Nie byłto widocznie smutek doraźny, w danej chwili poczuwany; ale ciągły, snać oddawna powzięty i noszony, zrosły jakby z naturą tej dziewczyny i najgłębsze jej tło stanowiący. Chód jej, gdy przebywała obszerną salę, spokojny był i lekki, ale powolny. Powitała Ewę i hrabiego milczącem pocałowaniem ręki, i usiadła obok Krystyny, która przemówiła do niej kilka słów głosem poufałym i przyjaznym. Dembieliński patrzył na dwie młode dziewczyny siedzące obok siebie i jednostajnie ubrane. Nie uśmiechał się; i owszem, wydawał się poważnym i zamyślonym. Myślał zapewne o tem, jaki dziwny zbieg okoliczności umieścić mógł w ten sposób dziecię zbrodniarza obok córki świetnej, wybrednej Ewy, i pasierbicy miljonowego pana Dolin.
Ewa powstała z sofy.
— Moi państwo, — rzekła, — przez całą godzinę mówiliście o rzeczach tak strasznych i tragicznych, że gdybym była nerwową.... ça m’aurait donné des frissons! Na szczęście... nie jestem nerwową!
Głos jej dnia tego więcej niż kiedy zefirowy, i lekkie dreszcze od których szeleściły różowe fałdy jej sukni, zaprzeczały słowom, jakie wymawiała. Wyglądała ona na osobę najbardziej jak być może nerwową, ale widać postanowiła nie okazywać się taką; prostowała swą heljotropową postać, i usiłowała nadać sobie pozór zdrowia i rzeźwości. Postanowiła snać także okazywać się szczęśliwą i zadowoloną ze swego losu, bo uśmiechała się, i z uśmiechem zbliżywszy się do hrabiego położyła rękę swą na jego ramieniu, co widząc możnaby rzec, iż na ramię hrabiego spadło łabędzie piórko.
— Cher comte! prowadź mię do stołu. J’ai faim comme une petite pensionnaire.
Mówiła że była głodną, a jednak przy obiedzie nie jadła prawie nic; zato mówiła wiele, śmiała się i uśmiechała, nieledwie tak, jak gdyby w istocie była młodem dziewczęciem, radującem się z wakacij. Najczęściej zwracała się do hrabiego, mówiła mu po imieniu, czego oddawna już nie czyniła; zadawała mu częste pytania, prosiła o różne drobne przysługi. On odpowiadał jej obejściem się uprzejmem, nawet życzliwem, ale bez radości ani serdecznego wylania, do którego jednak z natury swej był tak skłonny. Przeciwnie, im mówniejszą i bardziej dlań wylaną stawała się Ewa, tem głębsze bruzdy gromadziły się na jego wielkiem, otwartem czole; tem wybitniejszym stawał się ten ciężar tajemny, których chwilami choć rzadko wyraźnem piętnem wybijał się na twarz jego, pochylał w dół głowę, podniesioną zwykle spokojnie i pogodnie. W śmiechu i pośpiesznie rzuconych słowach Ewy, w całej postaci jaką przybrała na siebie, w ubiorze nawet i giestach, czuł on dysharmonję, fałsz, sztukę, które raziły zmysł harmonji, prawdy i prostoty, wysoko w nim rozwinięty. Całą osobę Ewy można było porównać w owej chwili z dysonansem złożonym z tonów najsprzeczniejszych. Ubranie jej świetne, niemal jaskrawe, sprzeczało się z twarzą zwiędłą; śmiech wesoły z wyrazem oczu smutnych, chwilami niemal bolesnym; pozory zdrowia i rzeźwości jakie usiłowała sobie nadać, z postacią noszącą ślady fizycznych cierpień i wszechstronnego próżniactwa, niszczącego siły więcej niż najcięższa praca. Zkąd pochodziły wszystkie te fałsze? dlaczego ta kobieta zrobiła z siebie taki krzykliwy dyssonans? — hrabia nie wiedział i nie myślał o tem. Nie wiedziała o tem także Krystyana, od czasu do czasu spoglądająca na matkę okiem zdziwionem; nie wiedział zapewne i Dembieliński, bo przez cały obiad zachował postać obojętną, niedbałą, wytwornie grzeczną względem gospodyni domu, powściągliwie przyjazną względem hrabiego i Krystyny. Jakkolwiek jednak obchodził się on z kuzynką swą z tą powściągliwą przyjaźnią, która najlepiej tłomaczoną być mogła stosunkiem pokrewieństwa, oczy jego częstem i długiem spojrzeniem zatrzymywały się na jej licu. Zdawało się, że patrzenie na nią sprawiało mu przyjemność, której odmawiać sobie nie widział potrzeby. Patrzył więc często na Krystynę, i przestawał mówić; możnaby rzec, że ogarniały go wtedy jakieś myśli obce prowadzonej przy stole rozmowie.
W jednej z chwil takich, ogniste rumieńce okryły blade policzki Ewy.
— Panie Dembieliński, — rzekła zwracając się do gościa, — czy Krystyna podobna do mnie?
— Nie, pani hrabino, — z wytwornym ukłonem ale poważnie odpowiedział gość; — kuzynka moja posiada rysy familji Dembielińskich. Przypominają mi one siostrę, jedyną jaką miałem, zmarłą wcześnie, a cudownie piękną.
Z twarzy Ewy znikły rumieńce. Przestała nagle mówić i uśmiechać się, kibić jej opadła na poręcz krzesła, jakby zesłabła i nawpół omdlała. Zadając pytanie gościowi łudziła się może przypuszczeniem, że wzrok jego tak często tkwiący w twarzy jej córki, szuka tych linij i kształtów, jakie w młodości odznaczały twarz matki; że widocznie zajmując się córką, zajmuje się on jeszcze wspomnieniami chwil dawnych spędzonych niegdyś z matką. Odpowiedź Dembielińskiego nie pozostawiała cienia tych złudzeń. Patrzył on na Krystynę z upodobaniem, bo przypominała mu utraconą, jedyną siostrę, i tak jak tamta była cudownie piękna. Przy końcu obiadu, zefirowy głos Ewy podniesiony ożywieniem, i śmiech jej podobny do srebrzystej wiolinowej gammy, nie rozlegały się już za stołem. Siedziała nieruchoma, z dwiema głębokiemi, przykremi zmarszczkami na czole, ze zwartemi ustami, których końce zwisły w dół z wyrazem goryczy, z powiekami spuszczonemi i jakby nabrzmiałemi od łez gwałtem pod niemi tajonych. Powstawszy od stołu, tak jak wczoraj pożegnała obecnych skinieniem głowy i uśmiechem, i odeszła do swych pokojów; ale uśmiech jej nie był już wczorajszym słodkim uśmiechem, a krok chwiejnym stał się znowu i omdlałym. Wczoraj było w niej zbudzenie się z apatji do życia; rozkosz na widok człowieka, którego obraz, nie myśląc może o tem, nosiła w sercu i pamięci przez długie lata, nieustannie. Dziś już to odnowione w niej życie sprawiało jej męczarnie; widok któremu oddawała się wczoraj z cichem poczuciem szczęścia i niejako spoczynku, budził w piersi jej burzę uczuć gorzkich, zazdrośnych, i żądz tem namiętniejszych, że późnych i nadaremnych.
Po odejściu Ewy hrabia przeszedł do sąsiedniego pokoju, i twarz oparłszy na dłoni, zamyślił się dziwnie ciężko, głęboko. Znać było, że serce jego miało na sobie jakąś ranę, która od czasu do czasu rozkrwawiała się nowym bolem; że na myśli ciążyło mu brzemię o jakiem zapominał chwilami, ale którego na zawsze z niej zdjąć nie mógł. Krystyna przywykła do odgadywania tych ciężkich momentów, wesoło, przyjaźnie skinęła na Dembielińskiego, i rzekła:
— Matka moja odeszła, ojciec zadumał się, i jestem pewna, że aby przerwać sobie to zamyślenie, weźmie zaraz pierwszą lepszą książkę i zacznie ją czytać, albo uda się do jakiejkolwiek innej pracy. Nie możemy więc korzystać z towarzystwa mamy, niepowinniśmy przeszkadzać ojcu w myślach jego i zajęciach. Za nich oboje ja teraz jestem gospodynią, i zaczynam pełnić mą rolę. Chodź ze mną kochany kuzynie, pokażę ci Dolinieckie skarby, których nie widziałeś jeszcze.
— Patrząc na ciebie, droga kuzynko, patrzę z pewnością na najcenniejszy skarb Dolinieckiego zamku, — odpowiedział Dembieliński postępując za nią. Krystyna popatrzyła na niego uważnie.
— Czy to co powiedziałeś kuzynie, jest komplementem zwyczajnym w stosunku pomiędzy kobietami a mężczyznami, czy też myślałeś jak mówiłeś?
Pytanie to było tak otwarte, że prawie naiwne; a jednak młoda dziewczyna patrzyła w piękną twarz swego krewnego z taką powagą, że widać było, iż nie podyktowała go żadna myśl płocha, że rozumiała dobrze znaczenie swych wyrazów, i pragnęła wywołać odpowiedź również otwartą jak one.
Dembieliński patrzył chwilę w te oczy podniesione ku niemu z czarującem połączeniem niewinności i powagi, szczerości i namysłu.
— Nie powiedziałem ci komplementu, — rzekł, — myślałem tak jak mówiłem. Może się mylę, ale wydajesz mi się kobietą niepospolitą.
— Zdaje mi się, że się nie mylisz, — z uśmiechem odparła Krystyna, — sama usposobienia własne uważam za niepospolite; nie w tem koniecznie znaczeniu, aby były lepsze od usposobień rówiennic moich, ale że są inne. Wypływ to okoliczności śród których wzrosłam i wychowałam się.
Tak rozmawiając przebyli kilka obszernych komnat, i weszli do wspaniałej zamkowej bibljoteki. Prawdziwe skarby nagromadzone tu były nietylko przez hrabiego Seweryna, ale jeszcze przez jego przodków. Sala miała długi szereg okien wpuszczonych w głębokie framugi; pomimo schyłku dnia wpływało do sali dość jeszcze światła, aby można było rozpocząć oględziny. Pośrodku umieszczony był stół wielkich rozmiarów, obciążony ciężkiemi foljałami wspaniałych wydań; nad nim zwieszała się od sufitu ogromna kilkoramienna lampa. Dembieliński rozejrzał się dokoła z widocznem zajęciem, i usiadł na jednym z otaczających stół fotelów o wysokich poręczach, okrytych ciemnego koloru adamaszkiem i oplecionych starożytnemi rzeźbami.
— Kuzynko Krystyno, — rzekł, — zanim zapuścimy się w krainę mądrości, pragnąłbym przedewszystkiem zdać ci sprawę z wrażeń jakich doznałem dziś według przepowiedni twej, trafnej w istocie.....
— I jakież to były wrażenia? — zapytała Krystyna, siadając w pobliżu gościa; — sądziłam kochany kuzynie, że spotkała cię dziś jedna tylko przygoda: spotkanie z rozbójnikiem.
— Byłato przygoda zewnętrzna i dość powszednia. Wszak wnętrze człowieka, kraina uczuć jego i myśli jest także puszczą niezbadaną, w której zachodzić mogą przygody różne, zupełnie dla człowieka niespodziane, a wcale niepospolite.
— Masz słuszność kuzynie Anatolu, — rzekła zamyślona nagle Krystyna. — W krainie uczuć naszych zdarzają się nieraz wcale niespodziewane przygody. Ale, — dokończyła otrząsając się prędko z zamyślenia, jakież były te, których dziś doświadczyłeś?
— Po raz pierwszy od dawna, — zaczął Dembieliński, — spotkałem się oko w oko z panią naturą.
Zatrzymał się na chwilę, jakby wahał się czy ma mówić dalej. Był w nim instynkt skrytości i przyzwyczajenie do powściągania się ustawicznego, które tamowały mu mowę. Krystyna nie spuszczała z jego twarzy swoich dobrych, rozumnych oczu.
— I cóż ci powiedziała kuzynie ta wielka pani?
— Powiedziała mi, że jestem zuchwalcem, który nadaremnie usiłował wyśmiać jej powaby i kusił się o starganie więzów, jakie ona nakłada na każdego, kto z toni i odmętów życia wyniósł z piersi choć jedną niezgasłą iskrę młodości.
— A co jej na to odpowiedziałeś? kuzynie Anatolu.
— Wystawiłem jej w sercu mem ołtarz, i zapaliłem przed nią lampę, która palić się będzie póty, póki zostanę w Dolinach.
— A potem? kuzynie.
— A potem śliczna Krystyno, pęd życia lampę zgasi, ołtarz runie, zuchwalec dziś pokorny stanie się znowu zuchwalcem.
Żartobliwość tonu nie pokryła w zupełności tajemnej goryczy, jaka mieściła się w słowach. Krystyna milczała. Żar cichy, spoczywający na dnie jej źrenic, rozpalał się w płomień łagodny lecz gorący. Dembieliński nie patrzył na nią; przy ostatnich słowach spuścił powieki, których powolne i ciężkie opadanie orzucało zwykle rysy jego wyrazem zmęczenia, dziwnie odbijającem od czerstwości twarzy i męzkiej, dumnej postawy. Milczeli chwilę; Dembieliński podniósł wzrok pierwszy, i zaczął znowu:
— Ogarnęła mię zachcianka głową dotknąć obłoków, wdarłem się na szczyt wysokiej góry; zdawało mi się, że w istocie szary obłok przeleciał mi tuż nad czołem, a kruk musnął mi twarz czarnem, twardem skrzydłem. Nie spodziewałem się wcale, aby podobne zbliżenie się do chmur i kruków, posiadać mogło jakikolwiek powab.
Zatrzymał się znowu. Żartobliwy uśmiech sprzeczał się w twarzy jego z zadumą okrywającą czoło, i silnym blaskiem oczu.
Po chwili milczenia mówił dalej:
— Stojąc na wierzchołku góry, widziałem coś więcej jeszcze niż chmury i kruki. Na krańcu horyzontu spostrzegłem szary punkt, wystający na białem tle nieba i lasów. Poznałem w nim Demblin, starożytne gniazdo rodziny Dembielińskich. Patrzałem na nie przez całe dziesięć minut, poczem przestałem patrzeć, bo.... oczy mię zabolały od zbytniego natężenia nerwu optycznego, i sześciu muskułów rządzących ruchami oka....
Krystyna milczała ciągle; Dembieliński patrzył chwilę na twarz jej, jaśniejącą wśród zmroku niepokalaną bielą czoła, i dwoma gorejącemi brylantami oczu.
— Patrząc na Demblin, — mówił dalej, — myślałem o książce mojej, noszącej tytuł: „Złudzenia“, i postanowiłem zrobić drugie jej wydanie, poprawne, z którego wykreślę rozdział o wspomnieniach, pojętych jako złudzenie wyobraźni...
Uśmiechnął się, lecz uśmiech jego znikł znowu przed opływającem twarz zamyśleniem.
— Patrząc na Demblin, — mówił dalej, — uczyniłem postanowienie, że pojadę tam jutro... pojutrze... Bociany wierne są gniazdom swoim, i wracają do nich z długich podróży.... Ta cnota bociania ma nawet pewien powab, skłaniający do naśladownictwa....
Zapanowało na kilka chwil milczenie.
— Widziałem jeszcze — mówił dalej Anatol, — dużo śniegu. Patrząc na białe obszary myślałem, że dobrze być musi człowiekowi, który się czuje białym jak śnieg....
Nagle zamilkł, brwi jego ściągnęły się jakby pod wpływem silnie poczutego niezadowolenia.
— Dosyć już tej spowiedzi, — rzekł z gestem zdradzającym wolę nazwyczajoną do panowania nad uczuciami. — Jesteś kuzynko spowiedniczką cierpliwą i budzącą zaufanie; ale ja jestem penitentem, na którego nie spłynął jeszcze dar łaski i skruchy. Mówmy o czem innem!
Powiedział „mówmy o czem innem!“ — ale nie mówił nic. Obległy go snać myśli jakieś niezwyczajne, pochłaniające. Zdawał się wsłuchiwać w głęboką ciszę, panującą w wielkiej starożytnej sali, i wpatrywać w drżące cienie zapadającego mroku. Wśród mroku tego zobaczył wyciągającą się ku niemu białą rękę.
— Kuzynie Anatolu, — rzekła Krystyna, — dziękuję ci, żeś opowiedział mi historję dzisiejszych swych wrażeń. Poznałam cię z niej lepiej jeszcze niż znałam dotąd.
Dembieliński przez kilka sekund zatrzymał w dłoni swej podaną mu rękę, ale nie odpowiedział. Może w chwili gdy uczuł rękę swą objętą ciepłym, przyjaznym uściskiem kobiecej ręki, lody jakieś stajały mu w piersi, topiąc głos w fali niepokonanego wzruszenia? — może nie odpowiadał dla tego, że pragnął dłużej wsłuchiwać się w dźwięk tego dziewiczego głosu, w którym nie było ani jednej nuty fałszywej, ale brzmiał przyciszony nieco odgłos serca, przejętego na wskroś jakąś dziwną, głęboką radością? Ale Krystyna prócz tych kilku krótkich słów, nie powiedziała nic więcej. Z przedziwnym taktem uczuła ona, że kiedy ten człowiek skryty i dumny powierzał jej swe wrażenia, których siłę sam przed sobą nawet zmniejszać usiłował, to nie należało przerywać mu żadnem niebacznem słowem; że kiedy potem umilkł, nie trzeba było przedłużać rozmowy. Krystyna otworzyła jedno z wytwornych wydań, które stół obciążały.
— A teraz kuzynie, — rzekła, — z krainy wrażeń, przechodzimy do krainy mądrości.
— Nie, śliczna kuzynko, — swobodnym już głosem odpowiedział Dembieliński, — musimy jeszcze zapuścić się z tobą w krainę tajemnic. Ciekawość moja obudzoną jest do najwyższego stopnia; chcę cię prosić, abyś raczyła powiedzieć mi cokolwiek o owym Ryczu, którym tak żywo zajmować się zdaje szanowny twój ojciec; o córce Rycza, bladej najadzie; o nimfie leśnej preparującej wyborną kawę ze śmietanką; nakoniec o księżniczce w kożuchu.... Przebacz mi, nigdy już tej ostatniej dawać nie będę tego żartobliwego nazwania. Przedziwne linje jej twarzy i delikatność członków w połączeniu ze zmarszczkami młodego widocznie czoła, i okrywającym ją kożuchem, czynią z jej osoby wcielone pathos. Lubię śmiać się, ale z prawdziwego nieszczęścia nie żartowałem nigdy.
— Czyniłeś dobrze kuzynie, — z uśmiechem odpowiedziała Krystyna; — nieszczęście, jakąkolwiek byłaby jego przyczyna, w sercach dobrych budzić musi zawsze szacunek. Osoby o które mię pytasz, połączone są ze sobą węzłem, któryby można nazwać dramatycznym. Niepamiętam już przed ilu laty, bo byłam jeszcze małem dzieckiem, spełniono w N. fałszerstwo na wielką skalę....
— A! — zawołał Dembieliński, — węzeł prawdziwie dramatyczny.... zawiązuje go czarna ręka zbrodni....
Dla czego głos, który wymówił te wyrazy, nagięty do żartobliwego tonu, zadrżał na podobieństwo szarpniętej struny?
— Byłato w istocie zbrodnia, — mówiła dalej Krystyna, — bo fałszerze nietylko zgwałcili prawa uczciwości, ale jak bywa najczęściej w podobnych wypadkach, wtrącili w przepaść hańby i mniejszych lub większych nieszczęść kilku ludzi niewinnych.
— Czy ów Rycz należał do rzędu morderców lub ofiar, — zapytał Dembieliński.
— Są poszlaki — odpowiedziała Krystyna — że Rycz był nietylko wspólnikiem, ale nawet głównym działaczem w popełnionym występku. Wnet wszakże po wybuchnięciu katastrofy zniknął bez śladu, a najpilniejsze poszukiwania nie zdołały go odkryć. Jaką była pierwotna historja tego człowieka, niewiem; słyszałam tylko, że był synem złych i niegodziwych rodziców; że następnie otrzymawszy z łaski jakiegoś krewnego dość staranne wychowanie, nie otrząsnął się nigdy z nizkich nałogów powziętych w dzieciństwie; że nałogi te zaprowadziły go nakoniec na najwyższe szczeble zepsucia i znikczemnienia. Klara była dziecięciem jego bardzo nieszczęśliwem, bo Rycz obchodził się z rodziną swą w sposób najokropniejszy, pozostawiając ją w najsroższej nędzy, często nawet dopuszczając się grubijańskich uniesień, które matka Klary przypłaciła życiem. Kilkoletnie to dziecię piastowało drobne rodzeństwo umierające od chłodu i głodu; codziennie patrzyło na głowę matki swej ugiętą pod srogiemi ciosami ojca, które zresztą i na nią spadały zbyt często. Wrażenia dzieciństwa pozostawiły na umyśle, charakterze, a nawet powierzchowności Klary ślady niestarte. Dziś jeszcze nie może ona bez drżenia wspomnieć o ojcu swym, którego imię samo budzi w niej najstraszniejsze wspomnienia i najposępniejsze uczucia. Wspomnienie o matce wzmaga w niej jeszcze boleść i przerażenie, które ją ogarniają zawsze, ile razy obraz ojca stanie przed jej oczami. Od chwili zniknięcia Rycza, Klara pozostała w Dolinach. Oświata i wykształcenie jakie otrzymała, wzmogły w niej jeszcze ponurość wspomnień dzieciństwa. Jest pracowitą i bardzo użyteczną. Przed trzema laty została główną nauczycielką w szkole dla wiejskich dziewcząt, istniejącej w jednym z Dolinieckich folwarków, i pełni tam swe czynności gorliwie i umiejętnie. Ale ani praca której się oddaje, ani życzliwość jaką jest otoczona, nie mogą stłumić w niej boleści wspomnień i przerażającej myśli o tem, że jest córką zbrodniarza. Pomimo wszelkich ostrożności i zapobiegań, Klara dowiedziała się o podejrzeniu jakie ciąży na jej ojcu co do uczestnictwa jego w fałszerstwie o którem mówiłam; i dla tegoto kuzynie widziałeś ją tak troskliwą i czułą dla biednej Monilki, która jest jedną z najboleśniejszych ofiar tego złego czynu.
— Kochana kuzynko — ozwał się Dembieliński, gdy Krystyna mówić przestała, — proszę cię, abyś opowiedziała mi historję tej nieszczęśliwej kobiety! Tajemnice Dolinieckiego zamku zajmują mię coraz żywiej.
— Historjato krótka — odpowiedziała Krystyna. W czasie gdy popełniono fałszerstwo, Monilka miała lat siedmnaście. Była córką słabego na umyśle, lecz poczciwego i pracowitego urzędnika, i narzeczoną wychowańca mego ojca, młodego człowieka pełnego najpiękniejszych zalet serca i charakteru. Owoż ojciec jej i narzeczony zaplątani zostali w tę nieszczęśliwą sprawę i uwięzieni. Monilka pieszczotliwie wychowana przez ubóstwiającego ją ojca, pozostała sama jedna na świecie ze zranionem sercem i zachwianem zdrowiem. Nie posiadając żadnej z wyższych umiejętności, któreby mogły dać jej sposób do życia, oddała się pracom grubym i ciężkim. Nie chciała nigdy wyjść za mąż, nie chce dotąd przyjąć od nikogo żadnej pomocy. Słowem, ona także jak Klara zapomnieć o przeszłości nie może. Zgorzkniała, nieufna, ustawicznie walcząca z upadającem zdrowiem i niknięciem sił fizycznych, nie przygotowanych do przenoszenia trudów prostej sługi, dla jednej tylko na świecie osoby zachowała pewną życzliwość. Jestto przyjaciołka z lat jej młodych i szczęśliwych, kobieta którą widziałeś dziś kuzynie wychodzącą na ganek leśnego domu.
— Czy i ta także jest ofiarą? — zapytał Dembieliński.
— Nie; ale mąż jej był nią po części. Zajmował on miejsce w tem samem biurze, w którem pracowali ojciec i narzeczony Monilki, i również wplątany w sprawę, utracił swą posadę. Podejrzenie wszakże jakie ciążyło na nim było tak lekkie i pozbawione pozornych nawet podstaw, że nie pociągnęło za sobą innych następst. Wytrącony z kolei którą postępował, wszedł na inną; ożenił się z kobietą, która czekała na niego lat kilka, i dziś jest rządcą lasów Dolinieckich, doskonałym w swym zawodzie.
Krystyna przestała mówić. Dembieliński podniósł twarz, którą dotąd pochylał nizko nad roztwartą książką, i zapytał.
— A cóż się stało z uwięzionymi?
Dla czego, gdy wymawiał proste to pytanie, głos jego brzmiał tak poważnie i przejmująco, jakby z piersi z której wychodził, śmiech i żart uciekły w niedościgłe oddalenie?
— Dotąd jeszcze zostają w więzieniu — odpowiedziała Krystyna z głębokim smutkiem.
Dembieliński powstał z siedzenia.
— Jak dawno... zaczął tym samym co pierwej przytłumionym, poważnym głosem. — Jak dawno... powtórzył i znowu nie dokończył pytania. Twarz jego świeciła śród zmroku bladością marmuru, ręka z nieruchomą mocą oparła się o hebanową płytę stołu. Nagle odszedł i stanął u okna w głębokiej framudze napełnionej półświatłem. Na mrocznem tle szyb profil jego rysował się piękny jak mistrzowska rzeźba, i jak ona nieruchomy. W linjach profilu tego prawidłowych jak symetrja, zgodnych jak harmonja, nie widać było najmniejszego ruchu ni drżenia. Nic w nich nie zdradzało myśli gromadzących się w głowie, ani uczuć powstałych w piersi. Po chwili dopiero ramiona człowieka tego skrzyżowane na piersi, rozprzęgły się; podniósł rękę, i powolnym ruchem powiódł nią po wyniosłem czole. Zarazem zwrócił się twarzą do pokoju.
— Kochana kuzynko — rzekł — twoja nimfa leśna chodzi zapewne spać razem z kurami, które hoduje?
Był to zwrot rozmowy niespodziewany; ale Krystyna obudzona z zamyślenia, odparła ze zwykłą sobie swobodą.
— Moja nimfa leśna, kuzynie, jest bardzo miłą i wykształconą osóbką, która pracuje w dzień, a wieczory przepędza ze swym mężem na czytaniu lub rozmowie.
— Wybornie! — zawołał Dembieliński — więc jeszcze mogę zabrać z nią dziś bliższą znajomość. Do zobaczenia, kuzynko.
Mówiąc to podawał Krystynie rękę z gestem pożegnania.
— Zmrok zapada, wkrótce zupełnie się ściemni — rzekła młoda dziewczyna zdziwiona nieco tą nagłą zachcianką krewnego.
— Nic to nie szkodzi — odpowiedział Dembieliński; o zmroku awantury bywają najczęstsze, a przeznaczenie samo chciało, aby dzień dzisiejszy był dla mnie dniem awantur. Do zobaczenia, droga Krystyno; idę do nimfy leśnej.
Wnętrze domu znajdującego się wśród Dolinieckich lasów i jakby śród nich zagubionego, było tak samo jak zewnętrzna jego strona skromne, nieobszerne, ale schludne i w oko przyjemnie wpadające. Z niewielkiej, dobrze ogrzanej sieni, wchodziło się tam do kwadratowego pokoju o dwóch sporych oknach, na drogę przerzynającą las wychodzących, o ścianach biało tynkowanych, pułapie z grubych i mocnych belek utworzonym. Podłoga była niewykwintna, ale czysta i na piękny pąsowy kolor pomalowana; pąsowe pokrowce z taniej wełnianej materji, okrywały kanapkę stojącą pomiędzy oknami, kilka krzeseł i foteli; na ścianie wisiało parę drobnych sztychów wyobrażających sceny sielskie lub historyczne; w rogu pokoju znajdował się komin bez marmurowych ani żelaznych ozdób, ale duży, wygodnie urządzony, i nawpół osłoniony ekranem, na którym wielki paw wyszyty włóczkami rozpościerał szeroko swój tęczowy ogon. Nad kominkiem zamiast zwierciadła lub porcelanowych wazonów, stało parę prostych glinianych doniczek z bluszczem, który w liczne uploty obejmował białą ścianę; przy oknach zieleniły się mirty i pelargonje, a na stole przed kanapką leżało kilka książek.
Skromne to lecz dowodzące smaku otoczenie, wybornie zgadzało się z powierzchownością młodej kobiety, która przy zapadającym zmroku siedziała naprzeciw komina buchającego wesołym, obfitym ogniem. Wyglądała ona na lat dwadzieścia kilka; miała na sobie perkalowy szlafroczek jasnego koloru, bardzo czysty, starannie przewiązany w pasie, z białym, płóciennym kołnierzem u szyi. Światłe jej włosy splecione z tyłu głowy w liczne grube warkocze, a nad czołem w tył odrzucone, nawpół ukrywały się pod okrągłym muślinowym czepeczkiem, którego białe zawiązki niby puszystemi ramami obejmowały twarz drobną, krągłą, pulchną, z czołem gładkiem, nosem małym, figlarnie trochę zadartym, ustami pąsowemi jak malina, podbródkiem kształtnym i dość wydatnym. Nie byłyto rysy doskonale prawidłowe ani piękne, ale malowały się w nich zdrowie, dobroć i wesołość. Policzki młodej kobiety rumiane były i pełne, ciemno szare oczy błyszczały jasno i żywo, pąsowe wargi uśmiechały się. Kibić odpowiadała twarzy; nie była powiewną, eteryczną ani idealną, ale dobrze zbudowaną i rozwiniętą. W całej zresztą postaci tej widniała pełnia zdrowia i siły, w połączeniu z pewnem zahartowaniem, jakie nadać może pracowite tylko i proste życie; a także z ożywieniem i zadowoleniem, mogącem brać źródło w zaspokojonych potrzebach serca i umysłu. W kobiecie tej siedzącej u komina, napróżnoby kto chciał szukać idealnej, w niebo spoglądającej Marji; była to Marta obu stopami mocno opierająca się na ziemi, z niej czerpiąca warunki życia, zabiegła pewno gosposia, ale wyszlachetniona dobrocią malującą się w uśmiechu świeżych ust, i pojętnością strzelającą z wesołych, zadowolonych oczu. Kobieta nie była samą; bo na kolanach jej podskakiwało i śmiało się rozgłośnie kilkunastomiesięczne dziecię, nie mające na sobie nic prócz białej koszulki odkrywającej okrągłe ramiona i pulchne nóżki. Objęte w pasie obu dłoniami matki, stało na jej kolanach, i to podskakiwało w górę z głośnemi okrzykami, to nachylało się, aby ze śmiechem radości pochwycić w drobne rączki jeden z ciemnych kędziorów, które gęstym lasem okrywały główkę większej nieco, bo trzyletniej prawie dziewczynki, siedzącej na nizkim stołeczku u kolan matki, klaszczącej w dłonie przed małym braciszkiem i śmiejącej się z nim na wyścigi. O parę kroków dalej siedział na sporym drewnianym koniu czteroletni chłopak z różową pyzatą buzią, ale nie śmiał się jak dwoje innych dzieci, tylko z bardzo zamyśloną i ze spuszczoną złotą główką, plątał i związywał kolorowe taśmy uzdy i wędzidła wierzchowca. Na ziemi leżał roztwarty elementarz, z ogromnemi literami zdobnemi w jaskrawe esy i girlandy.
Z drugiej strony komina, ocieniony nieco ekranem, stał stół owalny, białą serwetą okryty, wszelkiemi przyrządami do wieczerzy zastawiony. Stały na nim szklanki ze szkła prostego, ale czyste jak z kryształu, parę filiżanek do kawy, ser, spora pszenna bułka, świeżutkie masło przykryte szklaną osłoną, kilka nakoniec garnuszeczków śmietanki, której grube żółtawe kożuchy przynieść mogły zaszczyt najlepszej nawet gospodyni, i wzbudzić apetyt w najmniej głodnym gościu. Wszystkie te osoby i wszystkie te przedmioty ujęte w ramy białych ścian pokoju, i obficie oświetlone czerwonawo-złotym odblaskiem płomienia, przedstawiały obraz pełen życia i kolorytu, podobny nieco do tych scen flamandzkich, które przeniesione na płótno pociągają oczy widza tryskującem z nich bogactwem zdrowia, wesołości i dobrobytu.
Kobieta siedząca przed kominem bawiła się wybornie, śmiech jej swobodny splatał się z chórem dziecinnych śmiechów; przerywały go tylko od chwili do chwili głośne pocałunki składane przez nią na rumianych policzkach skaczącego na jej kolanach malca. Za każdym z tych pocałunków siedząca poniżej dziewczynka zrywała się ze stołeczka na którym siedziała, i wspinając się na palce wołała. — I mnie mamo! i mnie także! Wtedy i poważny jeździec podnosił głowę i wołał. — A mnie?
— Przyjedź do mnie, to cię pocałuję! — odpowiadała matka. Jeździec pokręcał korbą, wołał: wio!, i jechał ku matce; podróż trwała zwykle krótko, a jeździec otrzymawszy żądany pocałunek, puszczał się galopem wkoło pokoju, ku wielkiej radości dwojga innych dzieci, które zapominały śmiechu i swawoli, a zachwyconemi oczami patrzyły na te cuda zręczności i waleczności braciszka. — Dokąd jedziesz? Kaziu! — wołała dziewczynka. — Do Paryża! — odpowiedział chłopiec.
— A teraz? — pytała matka w czasie, gdy syn puszczał się na powtórną ekskursję. — Teraz... sam nie wiem! Wiadomości jego jeograficzne były widocznie bardzo ograniczone. — Może pojedziesz do dziadunia? podpowiadała matka.
— Dobrze! dobrze! do dziadunia! — wołał chłopiec. — Do dziadunia! — powtarzało dwoje innych dzieci klaszcząc w dłonie, i podskakując jakby i one jechały także. Jeździec puszczał się na swym wierzchowcu z nadzwyczajną szybkością, i stawał przy kominie; poczem bezzwłocznie zajmował się naprawą wędzidła, które nie wiadomo dla czego psuło się zawsze.
Zabawy te, którym młoda matka oddawała się z niemniejszą jak dzieci wesołością, przerwane zostały stuknięciem drzwi od podwórza i odgłosem męzkich kroków w sieni. — Ojciec! — zawołało dwoje starszych dzieci — ojciec powraca! Młoda kobieta z dzieckiem na ręku powstała szybko, i parę pośpiesznych kroków uczyniła ku drzwiom; nagle jednak stanęła, bo zamiast oczekiwanego męża, ujrzała nieznanego sobie człowieka. Przybyły stał w progu na wpół tylko drzwi uchyliwszy; ale żywe światło napełniające pokój, pozwalało widzieć wyniosłą jego postać w wytwornem czarnem ubraniu, którego całą błyszczącą ozdobą był złoty łańcuszek od zegarka, kunsztownie wyrabiany i bardzo cenny.
— Łaskawa pani — ozwał się głosem bardzo grzecznym lubo zupełnie swobodnym — czy pozwolisz podróżnemu i zbłąkanemu wstąpić w te ściany, tak mile ogrzane i oświetlone?
— Pan Dembieliński! — zawołała młoda kobieta z wielkiem jak się zdawało uradowaniem; widziałam dziś pana z panną Krystyną, a teraz natychmiast poznałam... Chciejże pan wejść... pragnęłam bardzo poznać pana!
Naiwna ta odpowiedź wymówiona była tak serdecznym głosem, oczy młodej kobiety tak wesoło zajaśniały, malinowe usta uśmiechnęły się tak szczerze, że chłodna twarz gościa stała się mniej trochę chłodną. Gosposia żwawo poskoczyła ku kominkowi, odsunęła ekran, a umieściła na jego miejscu najwygodniejszy fotel jaki znajdował się w pokoju.
— Gość w dom Bóg w dom — mówiła krzątając się — a w naszej ustroni leśnej goście bywają rzadkiem zjawiskiem. Usiądź pan proszę, przy ogniu; mąż mój zaraz powróci. Jakże jestem rada, że poznaję krewnego panny Krystyny. Kaziu — zwróciła się do najstarszego syna — pobiegnij zaraz i powiedz Anulce aby pośpieszyła z samowarem.
Chłopak, który siedział dotąd jak przykuty do swego drewnianego wierzchowca, i szeroko roztwartemi oczami wpatrywał się w nieznanego gościa, usłyszawszy rozkaz matki zeskoczył na ziemię, i pędem puścił się w głąb domu. Młodsza dziewczynka pozostała na swym stołeczku, tylko siedziała już teraz cicha i nieruchoma; najmłodsze nawet dziecię umilkło, i różową twarzyczkę przytuliwszy do piersi matki, bardzo uważnie i poważnie spoglądało na pięknego pana, który zasiadł niedaleko ogniska.
— Jak widzę — zaczął Dembieliński — pomimo nieczęstych gości przebywasz pani w licznem towarzystwie.
— O tak — zaśmiała się młoda kobieta — mam troje dzieci, i mogę zapewnić pana, że się z niemi wcale nie nudzę. Zresztą i Sylwester wieczory najczęściej przepędza w domu; dziś się tylko trochę spóźnił. Zato po całych dniach zajęty. Mąż mój jest nadzorcą Dolinieckich lasów, a urząd to nie tak łatwy jak bywa gdzieindziej, bo gospodarstwo leśne prowadzi się w Dolinach systematycznie. Sylwester też mocno jest rozmiłowany w tem gospodarstwie, i doprawdy posądzam go, iż przebywa czasem w głębi lasów bez koniecznej potrzeby, ale tylko przez miłość dla natury, jak sam powiada.
Młoda kobieta mówiła jak ruszała się, żwawo; głos jej dźwięczny był i mile wpadał w ucho; gdy poruszała ustami, na różowych jej policzkach tworzyły się figlarne dołki. Byłato uosobniona żywość, wesołość i prostota.
— Dawnoż już państwo tu mieszkacie? — zapytał znowu Dembieliński rozglądając się po pokoju.
— Przybyliśmy tu z Sylwestrem nazajutrz po ślubie naszym; na wiosnę sześć lat się skończy jakeśmy się pobrali.
— A więc — ozwał się Dembieliński — sześć lat przeszło minęło już od pory, w której mąż pani przestał być urzędnikiem?
— Tak, ale zkąd pan wie o tem, że był nim kiedyś?
— Mówiła mi to krewna moja, Krystyna.
— Ach ta kochana, droga panna Krystyna! — zawołała kobieta, i chciała mówić coś więcej, ale do pokoju wpadł mały Kazio, i z wielkim impetem rzucając się ku niej, porwał ją za szyję i zamknął usta głośnym pocałunkiem.
— Kaziu, Kaziu! — rzekła młoda matka, śmiejąc się z radości tonem lekkiego wyrzutu — czyż nie widzisz że mamy gościa? — Dzieci — mówiła zwracając się do Dembielińskiego — potrzebują śmiechu i pieszczot jak kwiaty słońca i rosy. Ile razy zdarza mi się widzieć drobne istoty skrępowane i zlodowaciałe zimnem obejściem się z niemi rodziców, tak mi ich żal, że ledwie nie płaczę; bo pewną jestem, że niekochane, nie będą mogły potem same kochać.
Dembieliński z coraz większą przyjemnością patrzał na młodą matkę. — Widząc panią w jej otoczeniu — rzekł — można nabrać pewności, że będąc dzieckiem miałaś pani podostatkiem tego słońca i tej rosy, o których mówisz.
Słowa te wywołały nagłą zmianę w twarzy młodej kobiety; malinowe jej usta przestały uśmiechać się, figlarne dołki zniknęły z policzków. Spuściła głowę i dotknęła skronią złotej główki usypiającego przy jej piersi dziecięcia. Możnaby rzec, że chciała ukryć przed gościem wzruszenie jakieś, sprawione jego słowami.
— Pani masz liczną rodzinę? — zapytał gość, którego uwagi nie uniknęła zapewne zmiana zaszła w twarzy i postaci młodej kobiety.
— O tak, dość liczną — odpowiedziała podnosząc głowę; — ojciec mój — mówiła dalej z cechującą ją żywością i szczerością — był kiedyś urzędnikiem w N. a potem prawnikiem, ale nie wiodło mu się dobrze. Posadę utracił, klijenteli nie miał... na szczęście otrzymał sukcesję po jakimś krewnym, którego ja nie znam, bo mieszkał daleko — i to mu nadal byt ułatwiło. Siostr mam dwie; jedna z nich wyszła za mąż za obywatela wiejskiego, ale im także niedobrze się powodzi, bo szwagier mój ma wiele długów; druga siostra nie zamężna w domu... Moja matka...
Tu urwała nagle i znowu pochyliła się ku dziecięciu, które zamykało już do snu błękitne oczy; ale jakby czując potrzebę przeciągnięcia rozmowy, mówiła dalej. — Mam także dwóch braci.
I znowu urwała. Na pochylonej jej twarzy nie było już uprzedniej wesołości; zdawało się, że przyoblekła ją mgła smutnych jakichś przypomnień. Mgła ta wszakże zniknęła prędko, a figlarne dołki ukazały się na policzkach młodej kobiety, dwa razy jeszcze weselsze i figlarniejsze jak były przedtem, bo do pokoju wszedł mężczyzna wysoki, przystojny, czerstwy, z ciemnym zawiesistym wąsem, z ciemnem okiem patrzącem łagodnie i poczciwie, w ubraniu szaraczkowem zakrawającem na strój myśliwski, w wysokich butach zdradzających częste wędrówki śród śniegów i trzęsawisk, ze strzelbą przewieszoną przez ramię na skórzanym pasie.
— Ojciec! — zawołały starsze dzieci, i rzuciły się na powitanie wchodzącego.
Młoda kobieta powstała także; jedną ręką podtrzymując śpiące dziecię, drugą wyciągnęła ku mężowi. On uścisnął ją mocno w swej szorstkiej dłoni, i orzucił jej śmiejącą się twarz szybkiem spojrzeniem, w którem zajaśniała głęboka jakaś radość.
— Mamy gościa Sylwestrze — wymówiła kobieta.
— Wiedziałem, że pan jest u nas — rzekł gospodarz domu, serdecznie ściskając dłoń obcego człowieka; pomocnicy moi widzieli pana wchodzącego tu, i powiedzieli mi o tem. Pośpieszyłem więc z powrotem do domu, aby powitać pana i podziękować za dobrą myśl odwiedzenia naszego ustronia.
Mówił to po prostu i serdecznie, ale bez najlżejszego odcienia tego zmieszania, jakiegoby mógł doświadczyć wieśniak, pędzący życie wśród głuszy leśnej, na widok wykwintnego światowca i sławnego z wysokich talentów swych człowieka. W sposobie mówienia i poruszania się Sylwestra, znać było szlachetną godność, towarzyszącą zawsze pracowitemu i uczciwemu życiu.
— Saluniu, — rzekł zwracając się do żony, — daj nam prędzej herbaty!
Młoda gosposia zakrzątnęła się około stołu. Służąca uniosła najmłodsze, uśpione dziecię w głąb domu; najstarszy chłopczyna dosiadł znowu swwego wierzchowca, i rozpoczął na nim nowe podróże, z mniejszym już tylko jak wprzódy hałasem; dziewczynka czepiała się sukni i rąk matki, dopominając się o przypuszczenie jej do czynności gospodarskich.
Dwaj mężczyźni siedzieli obok siebie niedaleko okna, i popijając wybornie sporządzony przez gosposię napój, prowadzili ze sobą żywą rozmowę, — a raczej gospodarzto domu mówił ciągle prawie, gdyż gość daleko więcej patrzał i słuchał niż mówił. Byłoto znać jego zwyczajem; a może też skromny lecz pełen życia, ładu i wesołości widok, jaki miał przed sobą, był mu nieco nowym, nieznanym, i wzbudzał w jego umyśle zajmujące jakieś uwagi i spostrzeżenia. Sylwester z ożywieniem opowiadał o swych zajęciach i obowiązkach, w których widocznie wielkie miał upodobanie.
— Lubiłem zawsze naturę, — mówił; — żyć na wsi było mojem marzeniem. W młodości jeszcze miałem chęć kształcić się na gospodarza wiejskiego; ale ponieważ miałem serdecznego przyjaciela, który wybrał sobie zawód urzędnika, nie chciałem rozłączać się z nim i poszedłem tą samą drogą. Potem jednak Kazimierz Chmurski zgubiony został pewnym okropnym wypadkiem, pewną, można rzec, straszną omyłką, i ja o mało nie uległem podobnemu co on losowi. Wszakże nieszczęścia moje skończyły się na utraceniu posady. Nie mając już o co rąk zaczepić i nie wiedząc co robić, napisałem do hrabiego Horskiego, który bawił wtedy za granicą, z prośbą o radę. Owóż hrabia napisał mi te słowa: „Uczyć się nigdy nie jest zapóźno, tembardziej dla ciebie, który jesteś jeszcze młodym. Skoro jeden zawód zamknął się przed tobą, przysposób się do innego, a o wyborze jaki uczynisz, zawiadom mię natychmiast. Prześlę ci wskazówki postępowania i dostarczę środków“. Odpisałem hrabiemu, że chciałbym uczyć się gospodarstwa, i otrzymałem taką odpowiedź: „Wyucz się gospodarstwa leśnego. W Dolinach są ogromne lasy, których nieporządnem urządzeniem trapię się oddawna, bo to szkoda dla kraju i marnowanie dobrodziejstw natury“. Miałem podówczas lat dwadzieścia pięć, a następnych cztery spędziłem w stosownym naukowym zakładzie. Potem ożeniłem się z Salunią, która przez te cztery lata czekała na mnie wiernie i stale, i odtąd zamieszkaliśmy w tym domu, w którym jeślibym przeżył wiek matuzalowy, jeszczeby mi się żyć nie naprzykrzyło.... bylebym żył w tych samych co teraz warunkach.... zupełnie w tych samych....
— A więc, — ozwał się Dembieliński, — należysz pan do tej małej liczby ludzi, którzy powiedzieć o sobie mogą, że są zupełnie szczęśliwi.
— Tak, — odparł Sylwester, — jestem w istocie zupełnie zadowolony z mego losu, a to zadowolenie zawdzięczam dwom osobom: naprzód hrabiemu Horskiemu, następnie tej oto kobiecie, którą pan widzisz przed sobą. Pierwszy dał mi oświatę, druga — poczciwą i wierną miłość.
Młoda gosposia zajęta była w tej chwili rozdawaniem dzieciom szklanek napełnionych mlekiem, i sporych porcij bułki z masłem. Pomimo jednak zajęcia, które spełniała, ożywienie twarzy jej zdradzało, że żadne słowo z rozmowy dwóch mężczyzn nieuszło jej uwagi.
— Sylwestrze! Sylwestrze! jesteś niewdzięcznikiem! — zawołała, dając każdemu z dzieci po krajance serca; — jesteś czarnym niewdzięcznikiem Sylwestrze, bo mówiąc o przyczynach twego szczęścia, nie powiedziałeś nic o poezji.
— Jakto o poezji? — zapytał gość, — czyliżby pan Sylwester był nietylko gospodarzem leśnym ale i poetą?
Gosposia przysunęła krzesło i usiadła przy mężu.
— Mój mąż, — rzekła, — nie jest takim poetą, który sam pisze wiersze, ale kocha poezje więcej może od tych, którzy je piszą....
— Saluniu, — przerwał mąż z uśmiechem, — czy sądzisz, że znajomość gustów moich i usposobień, może być dla naszego gościa również zajmującą jak dla ciebie?
— Jeśli ty mogłeś opowiadać o przyczynach swego szczęścia, dla czegóż ja niemam mówić o tem zkąd wzięło się moje? Bo trzeba panu wiedzieć, — ciągnęła zwracając się do Dembielińskiego, — że gdyby nie poezja, nie byłabym nigdy żoną Sylwestra, nie mieszkałabym tu, nie kochałabym moich dzieci tak jak je kocham; ale wyszłabym była za pewnego obywatela z dwoma garbami na nosie, którego znieść nie mogłam, i tak jak starsza siostra moja, która wyszła za obywatela, mieszkałabym w wielkim zrujnowanym domu z dziurawym dachem, chodziłabym w brudnej sukni i przydeptanych pantoflach, i narzekałabym od rana do nocy, że jestem obarczona rodziną. Cóż? czy nie prawda Sylwestrze? Wszak Rozumna, która poszła za obywatela dla tego tylko, że on był obywatelem, nie jest wcale zadowoloną ze swego losu; a ja z mego jestem zupełnie zadowoloną.
— Dzięki poezji, — zauważył Dembieliński.
— Tak, dzięki poezji, — z wyrazem głębokiego przekonania potwierdziła młoda kobieta; — żeby pana o tem przekonać, opowiem panu, jakim się to stało sposobem.
Obejrzała się na dzieci, które przy bocznym stoliku zajadały swą wieczerzę, wesoło gwarząc; napominała chłopca, aby nie mówił zbyt głośno, dziewczynkę, aby nie oblała swej różowej, perkalikowej sukienki; poczem zwracając się do gościa i chrupiąc kruchy sucharek w swych zdrowych, drobnych i białych ząbkach, mówiła dalej.
— Trzeba panu wiedzieć naprzód, że w domu naszym poezja nie kwitła nigdy; mama nie lubiła jej, ojciec lubił ją kiedyś podobno, ale gdyśmy dorastały, był tak zawsze skłopotany i.... No, słowem poezją nikt u nas nie zajmował się, nikt nigdy nie wspominał o niej; a ja, kiedy miałam lat szesnaście, nie wiedziałam nawet co to takiego poezja; byłam doprawdy blizką mniemania, że to jakiś wielki grzech, słysząc w jaki sposób mówiła o niej moja matka, która.... która wcale a wcale nie lubiła poezji. Znać jednak, że miałam wrodzony pociąg do rzeczy pięknych i miłych sercu, bo pamiętam, że ile razy ojciec mój zagrał wśród nocy na swoim ulubionym flecie, budziłam się, i doświadczałam takich dziwnych uczuć, żem sama siebie nie rozumiała.
— A więc ojciec pani, chociaż przestał lubić poezję, zajmował się muzyką? — zauważył Dembieliński, słuchający mowy młodej kobiety z widocznem zajęciem, nie bez pewnego jednak uśmiechu, który przewijał się po jego ustach, zdradzając myśl niedowierzającą i ironiczną.
— Tak, ojciec mój lubił muzykę, i jak mi się wtedy zdawało a nawet i teraz jeszcze zdaje, grywał bardzo pięknie.... Pewnej wszakże nocy usłyszałam muzykę jego po raz ostatni.
— Czy umarł? — zapytał gość.
— Nie, — odpowiedziała młoda kobieta, której wesoła twarz przestała być wesołą. — Ojciec mój żyje jeszcze dotąd, dzięki Bogu; mówię „dzięki Bogu“, bo go kocham szczerze. Ale tej nocy, o której mówię, strzaskał on swój flet, i więcej nigdy już nie grał.
— Zakrawa to na jakiś domowy dramat, — więcej do siebie niż do innych, wymówił Dembieliński, a głośno dodał: — Tak więc pani nie miałaś już sposobności słuchania muzyki?
— Nie było już jej w naszym domu od owej nocy; bo chociaż starsza siostra moja, ta która potem wyszła za mąż za obywatela, grywała na fortepianie, — ale gra jej nietylko że nie czyniła na mnie takiego wrażenia jak gra ojca, ale nawet jej nie lubiłam. Niezbyt wszakże tęskniłam do muzyki, bo znałam już wtedy poezję, ten pierwszy podarunek, jaki otrzymałam od mego Sylwestra.
— Zaprawdę, — zawołał Dembieliński zwracając się do gospodarza domu, — nie jeden władca świata mógłby pozazdrościć panu mocy rozporządzenia tak drogocennemi, a szczególniej osobliwemi podarunkami....,
— Moja żona ma zapewne na myśli żywsze poczucie piękna i dobra, które rozbudziło się w niej razem z rodzącą się naszą wzajemną miłością, — odpowiedział Sylwester grzecznie ale i poważnie. Młoda kobieta zdawała się być całkiem zatopioną w swych wspomnieniach.
— Muszę panu wytłumaczyć panu to co powiedziałam, — ciągnęła dalej, podczas gdy błyszczące jej oczy z pogodnem zamyśleniem wpatrywały się w wesoły płomień ogniska. — Mówiłam już, żem nie miała żadnego wyobrażenia o poezji, i kiedym poznała Sylwestra, zapytał mię, byłoto pamiętam na pewnym tańcującym wieczorku, czy czytuję kiedy poezje? Powiedziałam że nie. Nazajutrz przyniósł mi przepisany wyjątek z jakiegoś poematu, i potem przynosił mi już ciągle coraz piękniejsze i obszerniejsze utwory poetyczne. Nie potrafiłabym panu opowiedzieć, jakie wrażenie sprawiło na mnie zrazu czytanie tych utworów. Bywałam niekiedy tak upojona niemi, że po całych dniach nie słyszałam i nie widziałam nic co się wkoło mnie działo. Słowa poezji dźwięczały mi wciąż w uszach, występowały z nich rozmaite obrazy, i stały mi przed oczami ciągle we dnie i nawet w nocy, kiedy budziłam się lub spać nie mogłam. Zaczęłam powoli rozróżniać brzydkie od pięknego, a to nietylko w przedmiotach zewnętrznych, ale w uczuciach i usposobieniach ludzkich. To co bawiło mię wprzódy, przestało mię bawić; zatęskniłam do tego, czego nie posiadałam. Dobroć, czułość, wdzięczność, opiewane w poezji, zachwycały mię; zaczęłam zastanawiać się nad tem, czy byłam sama dobrą, czułą i wdzięczną, i nie raz płakałam z żalu i gniewu, poznając że nie byłam taką. Dzieje miłości wielkich, stałych, wiernych, wzbudzały we mnie uwielbienie połączone z rozrzewnieniem; przestałam myśleć o tańcujących wieczorkach, o sukienkach, których dostarczanie nam przychodziło ojcu naszemu z wielką trudnością; o chwilowem przypodobaniu się znajomym młodym ludziom, — a myślałam zato ciągle o pięknych obrazach i wzniosłych uczuciach, o jakich czytałam w tych wierszach, które Sylwester przepisywał dla mnie na różnokolorowych ćwiartkach papieru, a które ja kryłam troskliwie przed wszystkimi, niby zakazane, lecz dla mnie najdroższe skarby. Na każdej z ćwiartek tych, u samego dołu, Sylwester miał zwyczaj podpisywać imię swe drobniutkiemi literami; otóż kiedym bywało przeczytała kilkanaście lub kilkadziesiąt wierszy, i zamyśliła się nad ich treścią, machinalnie zrazu, ale ciągle wzrok mój spoczywał na tem imieniu, nakreślonem u dołu papieru. Łączyło się ono z najmilszemi mojemi marzeniami, zapadało w głąb pamięci i umysłu wtedy właśnie, gdy pamięć siliła się na przechowanie w głowie harmonijnego rytmu poezji, a w umyśle powstawały coraz nowsze i liczniejsze myśli. Po pewnym czasie imię to wraz z rysami człowieka do którego należało, wplotło się w moje życie tak nieodłącznie, żem je zawsze i wszędzie nosiła z sobą. Imię Sylwestra dźwięczało mi w uszach wtedy, gdym czytała i myślała o ludziach noszących w sercu wielkie miłości i dokonywających pięknych czynów; twarz jego towarzyszyła mi zawsze ile razy roiłam o obrazach nieznanych mi w rzeczywistości, lecz czarodziejskich, składających się z pogodnego nieba, zieleni drzew, woni kwiatów, ciszy, zgody, zaufania i miłości. Nakoniec przywiązałam się do tego imienia i do tej twarzy tak, że zdawało mi się, iż gdyby one zniknęły z pamięci mojej, zapadłabym w jakąś okropną, ciemną, pustą przepaść. Słowem, pokochałam mego nauczyciela poezji, i nigdy potem ani na jedno mgnienie oka nie przestałam go kochać, chociaż połączenie się nasze spotykało wiele przeszkód i nastąpiło nieprędko.
Młoda kobieta mówiła to wszystko ze ślicznem połączeniem wesołości i rzewności, prostoty i wzniosłości. Po twarzy jej ładnej i hożej przebiegały uśmiechy, rozpromieniając ją i ożywiając; szare, błyszczące oczy zajaśniały parę razy łzą, wywołaną urokiem wspomnień, które jednak z pewnej strony miały w sobie coś boleśnego. W głosie jej czystym i rzeźwym nie zadźwięczała w czasie opowiadania ani jedna fałszywa nuta, mogąca podać ją w podejrzenie o nieszczerość lub przesadę. Widocznie mówiła prawdę z tą szczerotą trochę naiwną, która stanowi piękną właściwość serc prostych, kochających, ufnych, nie nadwerężonych ujemnemi uczuciami, i nie zwiędłych wśród sztucznego życia. To też dwaj obecni mężczyzni słuchali jej opowiadania z wielce różnym wyrazem na twarzach. Czerstwe, ogorzałe rysy gospodarza domu, oblekły się tą milczącą radością, z jaką człowiek kochający po prostu lecz silnie, wpatruje się zazwyczaj w przedmiot miłości swej i ufności; spojrzenie gościa chłodne i niedbałe jak zwykle, ogarniało twarz mówiącej kobiety zrazu nieufnie i badawczo, potem z coraz większem zajęciem i jakby upodobaniem. Gdy przestała mówić, uśmiechnął się i rzekł:
— Doprawdy, nie myślałem nigdy, aby poezja zajmować mogła w czyjemkolwiek życiu tak obszerne miejsce, i odgrywać w niem tak ważną rolę.
Salunia nie odpowiedziała nic na tę uwagę, bo pomiędzy dwojgiem zajadających i gwarzących dzieci, zaszedł drobny wypadek, który czynił nieuchronną obecność jej przy małym bocznym stoliczku.
Sylwester zaś odpowiedział na uczynioną przez gościa uwagę:
— Nic dziwnego, że pan, który wzrosłeś i żyłeś ciągle po wielkich miastach, wśród dostatku a nawet zbytku, otoczony dziełami sztuki i zbiorowiskami wszelkiego światła, nie rozumiesz dobrze jaką rolę odgrywać może poezja lub jakikolwiek podobny jej czynnik w życiu ludzi, którym w udziale dostały się mierność, praca zmudna, kawałek codziennego chleba na celu mająca, powszednie zwyczaje i prozaiczne widoki niewielkiego miasta. Każdy człowiek nie zupełnie upośledzony od natury, jakkolwiekby nizko stał na szczeblach społecznych, nosi w sobie pewne instynktowe pociągi ku rzeczom pięknym; trawiony bywa pewnemi wyższemi nad powszedniość pragnieniami, z których może nie zdawać sobie dokładnej sprawy, ale które nie są przecie niczem innem, jak przyrodzoną człowiekowi żądzą rzeczy wysokich, ciepłych, światłych i pięknych. Zawód biurowy któremu oddawałem się w pierwszej młodości mojej, jest jednym z najuciążliwszych może i najprozaiczniejszych zawodów, mianowicie dla ludzi, którzy rozpoczynają go dopiero, i pełniąc prace najcięższe, najżmudniejsze, usunięci są jeszcze od zajęć bardziej żywotnych i przemawiających do umysłu, pełnionych na wyższych już stopniach urzędowej hierarchji. Spędzanie całych dni śród sal nagich i zimnych, z piórem w ręku kreślącem szeregi wyrazów jednostajnych jak pacierz codzienny, suchych jak cyfry arytmetyczne, wprawia umysł w pewien stan ociężałości, nieledwie nudy; przytłacza i wysusza wyobraźnię, ale zarazem obudza w człowieku reakcję ducha, przez którą pragnie on żywo czegoś, coby go orzeźwiło, coby w życie jego wlało pewną summę wrażeń, i choć odrobinę uciechy dało sercu jego i wyobraźni.
Gdybyś pan zblizka wejrzał w ten świat ludzi skromnych, cichych, żyjących prawie ubogo, a mających ciągle do czynienia z kurzawą pokrywającą stosy papierów, i ze śniedzią atramentową codziennie zasychającą na ich palcach, piórach i kałamarzach — nie znalazłbyś może pomiędzy nimi ani jednego, któryby nie miał wyłącznego jakiegoś upodobania, często nawet namiętnego zamiłowania do którejkolwiek ze sztuk pięknych. Jedni z nich grywają na skrzypcach, fletach, i tym podobnych mniejszych rozmiarów instrumentach — fortepjanów bowiem nie mają prawie nigdy, dla prostej przyczyny, że są droższe i potrzebują obszerniejszych nieco mieszkań. Niektórzy nie mogący już w żaden sposób grać ani na skrzypcach ani na flecie, kupują sobie choćby pozytywkę, i wróciwszy z bióra kręcą korbę po całych godzinach, wywołując z tego arcy prostego instrumentu piskliwe i jednostajne tony, któremi jednak lubują się w braku czegoś lepszego. Inni nabywają od bukinistów stare tanie książki, i po całych nocach czytają wiersze, uczą się ich nawet na pamięć, i deklamują głośno chodząc po pokoju, i zachwycając się brzmieniem własnego głosu powtarzającego melodyjny rytm poezji. Są nawet tacy, którzy bawią się w układanie wierszy, kryjąc je po napisaniu w najgłębszej tajemnicy, lub powierzając je poufalszym tylko przyjaciołom niby grzech śmiertelny, albo świętość serca. Inni jeszcze probują rysować, i stosownie do indywidualnego usposobienia, wesołego lub melancholijnego, rysują karykatury z kolegów i zwierzchników, albo krajobrazy na których nieodbicie powtarza się łąka, rzeczka, domek nad brzegiem rzeczki, i para gołębi całujących się na dachu. Pomiędzy tymi samoukami i dylletantami nie należy naturalnie szukać ani artystów, ani nawet znośnych wykonawców; są to poprostu ludzie bezwiednie prawie pociągani ku pięknu, szukający w sztuce tych gorętszych wrażeń i wyższych uciech, których dać im nie mogą ani zajęcia jakim się oddają, ani widoki na jakie patrzą co dnia. Prawo to jest tak powszechnem, że pomiędzy ludźmi tego stanu, grubsze natury lub leniwsze umysły rozmiłowują się, jeśli już nie w muzyce i poezji, to w myśliwstwie. I gdybyś pan mieszkał w niewielkiem mieście, mógłbyś w każdym dniu wolnym od prac biurowych, widzieć młodych a nawet i podstarzałych nieraz kancelistów, bocznemi ulicami wybiegających z miasta ze strzelbą na plecach, poprzedzonych psem myśliwskim. Ludzie ci nie gonią właściwie za zdobyczą, jakiej dostarczyć im może polowanie; wabią ich pola zielone w lecie, białe od śniegu zimą; wabi ich niebo odkryte, powietrze świeże i wonne, rozmaitość widoków, swoboda ruchu, słowem wrażenia płynące z gorącego życia natury. Jestto nakoniec prawo tak powszechne i tak loicznie wypływające z potrzeb ludzkiego serca i umysłu, że ci, którzy nie mają podobnych zamiłowań, albo je w skutek jakichkolwiek okoliczności tracą, udają się po wrażenia do źródeł mniej czystych, jak trunek lub gra kartowa; albo też wpadają w apatję, usychają, więdną, stają się egoistami, skąpcami, automatami machinalnie pełniącymi swe czynności, żyjącymi z dnia na dzień bez zapału ani porywu do niczego. Takiemto jest życie tych ludzi, pomiędzy którymi żyłem kiedyś, i taką rolę odgrywa w ich życiu owo rzępolenie na skrzypcach czy dmuchanie w otwór fletu, czy też czytanie wierszy lub składanie wielce nędznych rymów. Stosunki rodzinne i sposób w jaki ułożą się one, mają też tutaj ogromne znaczenie — ale o tem zadługoby już mówić.
Przez całą mowę Sylwestra, Dembieliński z niezmierną uwagą wpatrywał się w ożywioną grę poczciwej i pojętnej jego twarzy, i słuchał go z zaciekawieniem zrazu, potem z powagą i jakby namysłem. Znać było, że słowa gospodarza domu wprowadzały go w tajniki natury ludzkiej, wśród których przebywać on lubił, i ukazywały mu zjawiska, których odzwierciedlenie dostrzegał w samym sobie.
— Łaskawa pani — rzekł zwracając się do gospodyni domu; — czyś pani nie zachowała żadnej cząstki tego poetycznego archiwum, które tak pomyślnie wpłynęło na losy was obojga?
— Owszem, mam je przechowane w całości — wesoło odpowiedziała kobieta zbliżając się do kominka.
— Jakżebym chciał je zobaczyć! — nawpół żartem nawpół serjo rzekł gość.
— Pokaż nam Saluniu te twoje skarby — zaśmiał się Sylwester biorąc rękę żony. Dla pana Dembielińskiego będzie to osobliwy w swoim rodzaju widok, a i ja przypomnę sobie z przyjemnością dawne moje życie kancelisty.
Salunia zarumieniła się trochę i zawahała chwilę; wnet jednak zaśmiała się, poskoczyła w głąb domu, a po chwili wróciła przynosząc małą hebanową szkatułkę, napełnioną szpargalikami, których kolory pobladły trochę pod wpływem czasu. Nawpół z powagą, nawpół z uśmiechem wydobyła najprzód ze szkatułki blado-zieloną kartkę, złożoną w kształt tylko co rozkwitłego tulipana. Dembieliński wziął ją w rękę z niemniejszem zajęciem, jak gdyby zabierał się do oglądania jakiejś rzeźby nowo odkrytej w wykopaliskach Pompei lub Herkulanum, i rozwinąwszy delikatne listki tulipana, zaczął czytać: „Czy Marja ciebie kocha, mój drogi, mój miły!“ — Wielki Boże! — zawołał — umiałem te same wiersze na pamięć kiedym był jeszcze w szkołach, to jest zanim odjechałem do stolicy.
Przebiegał wzrokiem dalsze wiersze i uśmiechał się, ale oczy jego miały wyraz poważny i mniej obojętny jak wprzódy. Może jakieś dalekie wspomnienie zapukało nieśmiało do jego umysłu, i obudziło w nim echa dawno uśpione. Salunia podała mu inną ćwiartkę, na której licznych składach dojrzeć można było nawpół już zatarty rysunek, przedstawiający dziewczynę z rozwianym włosem i dzbankiem w ręku.
— To wyjątek z Balladyny — rzekła; pamiętam, gdy go otrzymałam, przez całe lato nie mogłam jeść malin; a kiedy zostałam sama w ciemnym pokoju, strach mię zdejmował, bo zdawało mi się że widzę bladą Balladynę zbryzganą krwią siostry z dzbankiem jagód na głowie. — Tu — mówiła dalej — jest znowu wiersz pod tytułem: „miłość kobiety!“ Nie pamiętam go już teraz dobrze; wiem tylko, że ilem razy go czytała, zawsze rozmyślałam nad tem, w jakito sposób najlepiej można po nad błota i przepaście nieść w poświęconej dłoni serce Sylwestra...
Rozśmiała się głośno, zaśmiał i Sylwester, zaśmiał się nawet i Dembieliński, ale tym razem śmiech jego był szczery, i najzupełniej pozbawiony odcienia ironji cechującej go zazwyczaj.
— Jak widzę panie Sylwestrze — rzekł oglądając białą kartkę złożoną w kształt łódki, i przyozdobioną wyrysowaną nad wierszami parą gołębi — rysunek także nie obcym był panu. Hołdowałeś pan dwom naraz muzom.
— Nie — odpowiedział Sylwester — nigdy w życiu nie trzymałem w ręku ołówka dla innych celów ja wielce praktycznych i prozaicznych. Ale w owych czasach miałem przyjaciela, który wcale pięknie rysował. Ja tedy przepisywałem wiersze, a on przyozdabiał je symbolami i winjetami. Ileżto długich wieczorów jesiennych spędziliśmy w ten sposób! Biedny Kazio!
Smutek pokrył twarz Sylwestra, i wierne odbicie znalazł na świeżem licu Salusi, które zasępiło się także. Opuściła ręce na szkatułkę umieszczoną na jej kolanach, i z zamyśleniem wpatrując się w ogień powtórzyła: Biedny Kazimierz!
Ale i twarz Dembielińskiego ożywiona przed chwilą, zastygła znowu nagle. Możnaby rzec, że uderzyło go w tej chwili przykre jakieś przypomnienie, i wtrąciło napowrót w tę kamienną powłokę, z jakiej był się wychylił pociągnięty otaczającą go szczerotą i wesołością.
— O kimto pan mówisz? czy nie o tym młodym człowieku, który został wplątanym w historję jakiegoś fałszerstwa, a potem uwięzionym? O czemś podobnem mówiła mi dziś kuzynka Krystyna.
Zadał to pytanie tonem chłodnym i niedbałym; zarazem cofnął się nieco w tył wraz z krzesłem, tak iż twarz jego znalazła się zanurzoną w cieniu, który spływał od wystającego gzemsu komina.
— Tak — odpowiedział Sylwester — wspomniałem w tej chwili o Kazimierzu Chmurskim, tym poczciwym, szlachetnym chłopcu, zgubionym przez podłą intrygę garści łotrów, którzy sami wybornie ukryć się potrafili!
— I cóż się dzieje teraz z tą niewinną ofiarą? — zapytał głos z cienia.
— Masz pan zupełną słuszność, nazywając Kazimierza niewinną ofiarą; wszyscy oni są ofiarami, ci biedni ludzie, na których spadło niesłuszne podejrzenie. Winowajców nie odkryto dotąd, chociaż z razu brano się do tego bardzo żwawo i gorliwie. Komisje przybywały po komisjach, śledztwa następowały po śledztwach, przyczem ilu ludzi ucierpiało trudno obliczyć; gdyż jak pan wie, w kraju naszym nie istnieje prawo „habeas corpus.“ Zczasem rzecz poszła w odwłokę, niemal w zapomnienie; sprawato nie zakończona niby jeszcze, poszukiwana nakazane są przez władze, ale nikt już ich nie czyni. Papieru zapisano moc wielką, łez ludzkich wyciśnięto również wiele, a nici najmniejszej, któraby naprowadziła na ślad prawdy, nie odkryto. Za jedyną nić taką władze uważają najprzód dwóch uwięzionych ludzi, z których jednym jest Kazimierz. To też nie chcą wypuścić ich z ręki. Dotąd jeszcze pozostają oni w więzieniu zapomnieni prawie...
Sylwester wyrzekł ostatnie słowa nieco ciszej, niż mówić zaczął. Oczy jego zwilgotniały, twarz zarumieniła się poczuciem żalu i oburzenia. Salunia powstała i westchnęła także, poczem wzięła za ręce nawpół już śpiące dzieci, i poprowadziła je w głąb domu. Pomiędzy dwoma mężczyznami pozostałymi przy kominie, panowało chwilowe milczenie.
— Jak dawno... zaczął głos wychodzący z cienia, który spływał od gzemsa komina. Głos ten nie dokończywszy pytania, umilkł nagle. Dla czego wymówienie tego pytania było mu tak trudnem? Wszak przed godziną chciał już je zadać Krystynie, i nie mógł dokończyć swej myśli; teraz także nie od razu ją dokończył.
— Jak dawno — zaczął znowu po chwili — popełnionem zostało owo fałszerstwo?
— Przed dziesięcioma laty — odpowiedział Sylwester.
— Przed dziesięcioma laty — powtórzył głos wychodzący z cienia; ludzie więc o których pan mówisz, dziesięć lat już przebywają w więzieniu?
— Tak, panie, dziesięć lat, bardzo im zapewne długich i ciężkich.
— Dziesięć lat!
Byłto znowu głos Dembielińskiego, który wymówił dwa ostatnie wyrazy, tylko cichszy nieco i mniej dźwięczny niż ten, jakim zwykł był przemawiać piękny, świetny, laurami okryty dyplomata. Głos ten zadał jeszcze po chwili następujące pytanie.
Czy możesz mi pan powiedzieć jakieto było fałszerstwo, i co miało ono na celu?
— Miało ono na celu — odpowiedział Sylwester — wzięcie z banku sumy 500,000 złotych, w kształcie pożyczki udzielonej hrabiemu Horskiemu na ewikcję dóbr Dolinieckich.
— A! z banku... na ewikcję dóbr Dolinieckich...
Głos, który wymówił te wyrazy, nie był głosem Dembielińskiego. Nigdy, przenigdy takie dźwięki zgnębione, okropnem jakiemś i z całej mocy tłumionem przerażeniem przejęte, wyjść nie mogły z piersi tego dumnego człowieka, przyobleczonego w rozliczne godności i świetności; tego szczęśliwca stąpającego po wawrzynach, z palmą zwycięztwa w ręku!
Ale w tejże samej chwili siedzący w cieniu mężczyzna pochylił się nieco naprzód, i niedbałym ruchem wspierając rękę o poręcz krzesła, wychylił głowę pod światło ognia. Na czerwonawem tle płomienia zarysował się profil jego blady, ale najmniejszem nie poruszony drżeniem, i tak jak przed godziną w wielkiej sali zamkowej, podobny do pięknej ale nieruchomej rzeźby. Linje tego profilu, z którego nikt nic wyczytaćby nie potrafił, mogłyż należeć do tego samego człowieka, którego głos zdradzał przed chwilą jakieś wzruszenia posępne jak noc, straszne jak widma powstające z mogiły? Czy człowiek ten lepiej władać umiał twarzą swą niż głosem, i umyślnie wychylił pierwszą pod jaskrawe światło ognia, aby nieruchomość jej i nieczytelność zadała kłam drżeniu i tajemnej wymowie głosu? Ale on także i nad głosem swym panować umiał, bo dźwięki jego chłodne były i suche, gdy wpatrując się w ruchomy płomień, po chwili milczenia wymówił.
— Smutnato jakaś musiała być historja, ale cóż robić kochany panie. Na świecie zwykle tak bywa. Nie tylko pomiędzy ludźmi, ale w całem państwie natury toczy się nieustanna walka o byt. Jedni zwyciężają, drudzy giną; silniejsi przeważają na swoją stronę szalę, której na swoją przechylić nie potrafili słabsi. Pomyślność podnosi się na gruzach niedoli, ze śmierci powstaje życie. Taki już porządek świata, i my go nie odmienimy.
— Tak — mówił dalej po niejakiej chwili; — serce może buntować się na ten pogląd, ale rozum nakazuje posłuszeństwo dla nieuniknionych konieczności, a wspólny, wielce mizerny koniec wszystkiego cokolwiek jest na świecie, powinien pocieszać zwyciężonych a umniejszać skrupuły zwycięzców. Sądziszże pan, że ludzi tych którzy zwyciężyli w tej sprawie o której mówimy, to jest dokonali potrzebnego im czynu i zdobyli sobie bezkarność, inny jaki czeka koniec jak tych, którzy stali się ofiarami ich postępku? Jedni i drudzy zamieniają się w garść prochu, a po niewielu dziesiątkach lat nie będzie pamięci ani o tych, którym się powiodło, ani o tych, którzy cierpieli.
— Tak panie! — zawołał Sylwester — mówisz pan o końcu, o śmierci. Ależ życie, życie!..
Dembieliński podniósł nieco głowę, i nieruchome, nic nie mówiące spojrzenie swe utkwił w twarzy mówiącego.
— Życie — powtórzył zwolna — czy pan wiesz czem jest życie jednych i drugich? Gdzie jest tak wierna szala, na którejby zważyć można cierpienia jawne i cierpienia ukryte?
Gdy to mówił, w linjach profilu jego nowa zaszła zmiana; brwi podniosły się z lekka, przez co dwie grube, poprzeczne zmarszczki legły na szerokiem czole, krzyżując się z podłużnemi bruzdami, które tworzyć się tam miały oddawna i stopniowo.
— Gdzie jest taka szala? — powtórzył nie spuszczając oczu z Sylwestra; — kto zważy siłę uczucia, jaka mieści się w piersi prawdziwego winowajcy i niesłusznie oskarżonego? — kto pozna brzemię, jakie obarcza jednego i drugiego? — kto istotę obydwóch przejrzy do głębi, aż do samego dna sumienia?
— Panie, — odpowiedział Sylwester, — gdyby mi dano do wyboru, chciałbym być na miejscu niewinnego.
— Tak, — odpowiedział Dembieliński prostując się i wyjaśniejąc czoło, — uczyniłbyś taki wybór, ponieważ jesteś takim jakim jesteś; ale gdybyś był innym, byłaby może chwila w której powiedziałbyś sobie: moje życie, moje szczęście znaczy więcej niż życie i szczęście ludzi innych, miernych, powszednich; moje cele są wyższe od ich celów, moja indywidualność bogatszą, energiczniejszą od ich indywidualności; zatem podnoszę dłoń i obalam, aby po gruzach wspiąć się wysoko....
Sylwester smutnemi oczyma patrzył w ogień.
— Gruzy takie, panie, — rzekł, — palić muszą w stopy.
— Jak smoła piekielna, kochany panie, — zawołał Dembieliński z głośnym śmiechem; — upewniam cię, że są one utworzone z podobnego materjału jak ten, z którego anioł mściciel, na rozkaz karzącego Boga, ułożył parkiety w pałacu Lucypera....
Mówiąc to śmiał się swobodnie, a nawet wesoło; ale czy śmiech ten zgadzał się z wyrazem jego twarzy, tego nie można już było dostrzedz, ponieważ kryła się ona znowu w cieniu padającym od gzemsu komina.
W tej chwili młoda gosposia wróciła do pokoju. Przybliżyła się do kominka, i stanęła obok męża z dłonią opartą na jego ramieniu.
— Dzieci poszły spać, — rzekła, — tak się nabiegają i naswawolą przez dzień cały, że zaledwie zmrok zapadnie, już mrużą do snu oczy....
Chciała coś jeszcze mówić, ale umilkła i stanęła w postaci osoby, która wsłuchuje się w niewyraźny jakiś odgłos.
— Sylwestrze! — zawołała, — ojciec mój idzie do nas! Zdaleka już poznałam chód jego po śniegu!
Za oknami rozlegały się w istocie po skrzypiącym śniegu powolne, męzkie kroki.
— Jestem pewna, — ciszej jak wprzódy rzekła Salunia, — że ojciec ma jakieś zmartwienie czy jakiś kłopot! Czy słyszysz Sylwestrze, jak kroki jego powolne są i ciężkie.
Kroki rozlegające się za oknami były w istocie powolne i ciężkie; zdawało się, że idący z trudnością odrywał stopy swe od ziemi. Wkrótce jednak odgłos tych kroków dał się słyszeć już w sieni, Salunia poskoczyła ku drzwiom, i otworzyła je na oścież. Do pokoju wszedł mężczyzna chudy, wysoki, z mocno szpakowatemi, krótko podstrzyżonemi włosami; z twarzą długą, chudą, objętą wązkim szlakiem również jak włosy posiwiałego zarostu. Ubrany był w obcisły paltot, z ciepłego lecz grubego materjału sporządzony; na plecach niósł niewielką strzelbę, a na szyi zawieszoną na tasiemce, małą kościaną gwizdawkę, jakiej myśliwi używają dla zwabienia niektórych gatunków dzikiego ptastwa.
Dembieliński, który w chwili otworzenia się drzwi wstał zmiejsca, na widok wchodzącego cofnął się o parę kroków, i stanął w cieniu. Oczy jego z dziwnym wyrazem wpatrzyły się w twarz przybyłego, aż po chwili czoło opadło na rękę opartą o gzems komina, a wargi zadrżały lekko. — Suszyc! — szepnął cicho, ale tak gwałtownie, jakby żadna siła woli powstrzymać w nim nie mogła tego ledwie dosłyszalnego szeptu: — A więc ta pani jest jego córką! Dziwny traf!...
Nikt nie usłyszał tego szeptu, ani dostrzegł ciemnego rumieńca, który szybką falą przepłynął po czole Dembielińskiego tak dumnie zwykle podniesionem, a w tej chwili tak nagle i z jakąś nieodpartą siłą w dół skłonionem. Oboje małżonkowie całkiem byli zajęci przybyłym; Salunia pomagała mu zdejmować paltot, Sylwester trzymał zdjętą z ramion jego strzelbę.
— Jakże tu u was? — zaraz od progu zaczął przybyły; — zawsze ciepło, światło, wygodnie i wesoło? Ile razy wchodzę do waszego domu i patrzę na was, zdaje mi się zawsze że jesteście kontrabandzistami, którzy niewiem już zkąd przywieźli sobie towar szczęścia, i ani myślą o zapłaceniu cła należnego panu losowi!
Głos tego człowieka był dziwny, brzmienie jego zdawało się rozbijać i konać w piersi, nim doszło atmosfery, przez co wydawało się głuchem i stłumionem. Wziął strzelbę z rąk zięcia i zamierzał snać umieścić ją w kącie pokoju; ale postąpiwszy parę kroków w kierunku komina, stanął i wyprostował się nagle, jak człowiek uderzony niespodziewanym widokiem... Sylwester zbliżył się szybko.
— Ojciec mojej żony, Erazm Suszyc, — rzekł, — pan Anatol Dembieliński.
Dwaj przedstawieni w ten sposób sobie ludzie patrzyli na siebie przez parę sekund, i milczeli. Dembieliński pierwszy postąpił naprzód parę kroków, i wyciągając rękę ku przybyłemu rzekł.
— O! ja mam przyjemność znać od dawna pana Suszyca.
Gdy postępował naprzód, krok jego był równym i niedbałym nieco jak zwykle, głos miał brzmienie czyste i pewne, na ustach spoczywał uśmiech obojętnej grzeczności. Suszyc końcem palców dotknął podanej mu ręki.
— Tak, tak — wymówił, — miałem zaszczyt służyć ojcu pańskiemu jako prawnik, wtedy jeszcze gdyś pan był dorastającym zaledwie młodzieńcem. A gdyby i nie to nawet, — dodał z lekkim uśmiechem, — któż teraz pana nie zna choćby zdaleka? Wszyscy o panu wiedzą i słyszą....
Mówiąc tak, umieszczał przyniesioną strzelbę pomiędzy ścianą a kominem, ale przez kilka sekund nie mógł jakoś ustawić jej w należytej pozycji. Gdyby Salunia zbliżyła się teraz do ojca, mogłaby dojrzeć że ręce jego drżały trochę, a twarz zwrócona ku ścianie oblekła się nieujętym jakimś lecz przykrym wyrazem. Ale młoda gosposia zajęta była krzątaniem się około przyrządzenia dla przybyłego najwygodniejszego miejsca i najsmaczniejszego posiłku. Przysunęła do ognia wygodne krzesło z poręczami, i postawiła przy nim mały stoliczek, na którym zjawiła się wnet spora filiżanka napełniona gorącą, miły zapach wydającą kawą, parę garnuszeczków wybornej śmietanki ozdobionej grubym żółtawym kożuchem, i koszyk z bułkami i sucharkami. Zanim skończyła te wszystkie przygotowania, Suszyc zdołał już nakoniec umieścić strzelbę swą w kącie pokoju, i zwrócił się twarzą do obecnych. Salunia wzięła jego rękę i podniosła ją do ust. — Usiądź mój ojcze, — rzekła, — i wypij filiżankę gorącej kawy. Musiałeś porządnie zziębnąć i zmęczyć się. Uszedłeś blizko milę w tak chłodny i wilgotny wieczór.
Suszyc nachylił się, i blade usta przytknął do czoła córki. Pocałunek był krótki; znać było, że usta, które go dawały, nie były przyzwyczajone go pocałunków, albo też oddawna od nich odwykły.
— Jesteś najlepszą córką pod słońcem — rzekł zasiadając na podanem sobie krześle; kiedyś była jeszcze w domu, powinienem był zamiast Piękną, przezwać cię Dobrą.
— O mój ojcze! — zawołała Salunia rumieniąc się do szkarłatu — nie wspominaj o tej nazwie, która czyniła mi kiedyś tyle przykrości.
— Co do mnie — śmiejąc się zawołał Sylwester — myślałem zawsze i myślę, że Saluni należą się obie te nazwy.
Młoda kobieta śmiała się także; jedną ręką objęła szyję męża, drugą zamknęła mu usta. Suszyc powiódł wzrokiem po ich twarzach, potem zwrócił się do Dembielińskiego.
— Czyś pan widział kiedy podobnie zabawne małżeństwo? Kochają się, naprawdę się kochają!
— Widokto prawdziwie wzbudzający zazdrość — rzekł z uśmiechem Dembieliński.
Suszyc zatopił w twarzy mówiącego swoje zimne, blade, zapadłe oczy. — Ton jakim pan wyrzekłeś te słowa, przypomniał mi mocno jedną z chwil mego życia. Było to, niepamiętam już przed ilu laty, znajdowałem się w towarzystwie pewnego młodzieńca, którego natura obdarzyła najhojniejszemi darami piękności, siły, energji, talentów i t. d. Co do mnie, miałem już wtedy siwiejące włosy, a za sobą, przed sobą, w głowie, w sercu i w kieszeni nie widziałem nic, prócz wielkiego wprawdzie ale samotnego zera. Owoż młodzieniec o którym mówię, wywnętrzał się przedemną z żądań swych i nadziei, opowiadał o mocy żywotnej którą czuł w sobie, o słusznych według niego pretensjach, które rościł do życia. Ja, którym już wtedy nie miał żadnych pretensyj, oprócz do takiego chyba spokoju, jakiego używa ślimak w swej skorupie, a jakiego człowiek nigdy zresztą używać nie może; słuchałem tych ambitnych marzeń młodzieńca, spoglądałem na ten namiętny pęd z jakim pyszny umysł jego leciał ku najwyższym szczytom chwały i powodzeń, i nie wiedząc sam dla czego wydeklamowałem głośno: „O młodości! śnie mój złoty, śnie na kwiatach.“ Czym pomyślał wtedy o własnej mojej młodości, i o jakichś tam własnych maluczkich pretensjach, jakie sam kiedyś rościłem do życia, nie wiem; pamiętam tylko, żem zadeklamował wyżej wspomniony wiersz, takim samym zupełnie tonem, jakim pan patrząc w tej chwili na tę oto czułą i wesołą parę, wymówiłeś: „jestto widok godny zazdrości.“
Przez cały ciąg mowy Suszyca, powieki Dembielińskiego były spuszczone; po ustach jego przewijał się uśmiech niedbały i obojętny, ale sprzeczający się nieco z wyrazem zmęczenia, które cechowało twarz jego zawsze, ile razy czarne, dumne oczy kryły się pod zasłoną spuszczonych powiek. Podniósł oczy, i nieodpowiadając bezpośrednio na słowa Suszyca, wymówił zwolna.
— A od owego czasu jakże się panu powodziło na świecie?
— Wybornie, szanowny panie! — zawołał Suszyc — zupełnie tak jak powodzi się wiorstowemu słupowi przy pocztowej drodze. Obok niego przelatują powozy, trąbki pocztyljonów grają wesołe pobudki, ciągną wozy ładowne bogatemi płodami matki naszej ziemi, tętnią kopyta wierzchowców z wiatrem w zawody unoszących niecierpliwych jeźdźców — a stary słup przydrożny stoi sobie i stoi, i próchnieje zwolna, choć trzyma się prosto. Niema on ani nóg do biegania, ani skrzydeł do latania, ani piersi do śpiewania wesołych pobudek; ale ma za to twarz swoją kiedyś białą a potem pyłem omroczoną i błotem obryzganą, która spogląda zdala na biegnących, lecących i śpiewających, i śmieje się z nich do woli. Czyście państwo zwrócili kiedy uwagę na twarze starych, przydrożnych słupów? Bo mnie, ilem razy na nie patrzał, zdawało się zawsze, że z za warstwy pyłu i plam błotnistych dostrzegałem u nich zęby wyszczerzone w serdecznym uśmiechu.
Chociaż Suszyc mówił to wszystko z tym uśmiechem, który teraz zdawał się być przyklejonym do warg jego, tak samo jak przed dziesięcioma laty, jednak ze słów jego ulotniało się jakieś tchnienie smutku, i przejmowało otaczającą atmosferę. Sylwester milczał, Salunia zasmuconą nagle twarz odwróciła do ognia, Dembieliński siedział nieruchomy, obojętny jak zwykle, badawczo wzrok zatopiwszy w twarzy mówiącego. Suszyc po chwili przestanku zwrócił się ku gościowi swej córki i mówił dalej.
— Pan to co innego! Pana to już nie można porównać do przydrożnego słupa, ale raczej do sokoła z silnemi skrzydłami, który wzbił się w powietrze, poleciał i znalazł się tam, kędy znaleźć się chciał. Któż o panu teraz nie wie? Kto o panu nie słyszał? Jak bożek owinięty chmurą tajemnicy, zasiadasz pan w tym gabinecie, o jakim kiedyś marzyłeś, a z którego wylatują na świat gromy wojen, lub błogosławieństwa pokoju! Winszuję panu! winszuję!
Ostatnich słów Dembieliński słuchał z uśmiechem. — Jesteśmy wszyscy sprawcami naszych powodzeń lub niepowodzeń, i kierownikami własnych losów — wymówił krótko; i jakby chciał zmienić przedmiot rozmowy, niedbałym gestem wskazał na strzelbę Suszyca i rzekł. — Jak widzę, jesteś pan amatorem myśliwstwa. Przyniosłeś z sobą ten oręż, zapewne w celu użycia jutro ulubionej przyjemności.
— Dziś jeszcze — odpowiedział Suszyc przykładając do ust filiżankę z kawą, której dotąd nieporuszył.
— Dziś! — zawołała Salunia — dziś ojcze? ależ to późny już wieczór!
— Nic to nie szkodzi. Księżyc przyświeca pięknie; lubię przy blasku księżyca przechadzać się po polach i lasach.
— Ależto na żaden sposób być nie może mój ojcze, abyś dzisiejszej nocy miał zapuszczać się w głębię lasu — z powagą wymówił Sylwester. Dolinieckie lasy bywają często niebezpieczne, a dziś właśnie hrabia opowiadał mi o dziwnem spotkaniu pana Dembielińskiego z nieznanym jakimś i wielce podejrzanej powierzchowności człowiekiem.
Suszyc postawił na stole filiżankę, którą trzymał w ręku; jego oczy żywo zamigotały.
— Jakże wyglądał ten człowiek? — zapytał nie patrząc na nikogo, bo spuścił wnet oczy, jakby poczuł niespokojne iskry, które w nich błysnęły, i pragnął je ukryć.
— Mniejsza o to mój ojcze, jak on wyglądał — rzekł Sylwester; to pewne, że nie należy on do tutajszej ludności, i że musi być szkodliwym, skoro śród zimy szuka schronienia w lasach.
Suszyc zaśmiał się, ale dziwnie jakoś głucho i przykro.
— Jakto Sylwestrze — rzekł — i ty to bierzesz tak na serjo! nie spodziewałem się abyś miał tak żywą wyobraźnię, i w biednym jakimś człowieku, który może zbłądził w lesie albo po prostu idąc lasem skracał sobie drogę, podejrzywał zaraz wielce niebezpiecznego złoczyńcę.
Mówił to z dziwną i niezwykłą sobie żywością; uśmiech zniknął całkiem z ust jego, które natomiast zadrżały jakby daremnie tłumioną trwogą. Ale Sylwester nie dostrzegł zmiany zaszłej w fizjonomji teścia.
— Biorę to tak na serjo ojcze, — odpowiedział wesoło, — że jutro lub pojutrze ze strażnikami Dolinieckich lasów urządzam obławę na tego ptaszka.
— Nie zrobisz tego, Sylwestrze! — zawołał Suszyc.
Tym razem zagadniony ze zdziwieniem spojrzał na mówiącego. — Dla czego, ojcze? — zapytał.
Suszyc spuścił oczy i milczał chwilę; nie łatwo mu snać było o odpowiedź.
— Dla tego — wymówił nakoniec, — że złoczyńca ten, to widmo... urojenie... Któż rozsądny urządzać może obławy na widma?
— Drogi ojcze — ozwała się Salunia, — pan Dembieliński spotkał dziś i widział tego człowieka.
— Pan Dembieliński — z żywością odparł Suszyc — jest mieszkańcem wielkiego świata, zna tylko czarne fraki i wyperfumowane batystowe koszule. Gruba odzież i ogorzała twarz mogły mu wydać się strasznemi przez porównanie z wykwintem do którego przywykł.
Dembieliński, który w milczeniu słuchał dotąd rozmowy, odezwał się. — Przebacz mi łaskawy panie, że ci zaprzeczę. Inaczej wcale wygląda człowiek ubogi ale spokojny, a inaczej złoczyńca. Nie trzeba odbywać długich studjów nad zbrodnią, aby módz wyczytać jej ślady w obliczu ludzkiem.
Suszyc wpatrzył się w mówiącego dziwnem spojrzeniem; był w niem gniew głuchy i żal jakiś głęboki, i paląca jakaś niespokojność. Spojrzenie to zdawało się mówić: „Szalony! sam nie wiesz co czynisz“, i zdawało się mówić także: „gdybyś wiedział o znaczeniu słów twych, nie wyrzekłbyś ich nigdy.“ I zdawało się mówić jeszcze: „Biada mi!“ A jednak spojrzenie to nie zawierało w sobie żadnej groźby, nie mowiło wcale: „biada tobie, który to mówisz!“ Owszem, im dłużej Suszyc patrzył na tę twarz męzką, piękną, dumną, jakby chwała i tryumf założyły na niej swe siedlisko; nawpół zanurzoną w cieniu a nawpół rozgrzaną jaskrawym blaskiem ognia, — tem więcej blade źrenice jego stawały się głębokie i zamyślone, miękły jakby i łagodniały. Po chwili opuścił oczy, i siedział chwilę nieruchomy, jakby ważąc coś i obliczając w głowie. Nagle zwrócił się do córki.
— Gdzie są dzieci? — zapytał.
— Śpią, ojcze.
— To szkoda, chciałbym widzieć je teraz. Od pewnego czasu przepadam za niewiniątkami...
Mówił to uśmiechając się już jak zwykle. Wstał i postąpiwszy parę kroków, zabierał z kąta pokoju swoją strzelbę.
— Jakto ojcze — z żalem zawołała Salunia — idziesz więc naprawdę.
— Idę moje dziecko, naprawdę — odpowiedział, i zaczął nakładać paltot.
Sylwester zbliżył się i ujął go za rękę.
— Ojcze — rzekł łagodnie ale z powagą — nie rób nam tego zmartwienia, nie idź!
Suszyc zaczął śmiać się długo, przeciągle, śmiechem głuchym, brzmiącym jak gamma wygrywana na pękających strunach.
— Czy widzisz pan — zawołał wskazując Dembielińskiemu młodą parę — czy widzisz pan te samolubne, zazdrośne dzieci!; one myślą że tylko im, młodym i zakochanym wypada przechadzać się przy blasku księżyca, i rachować gwiazdy, a my starzy, to już powinniśmy siedzieć przy piecu i Pana Boga chwalić! Nic z tego moja pani córko! Napoiłaś mię co prawda wyborną kawą, ale człowiek nie samym tylko chlebem żyje. Zachciało mi się poezji, i idę po nią do lasu. Bądźcie zdrowi, dobranoc! dobranoc!
Mówiąc to miał się ku wyjściu. Ale i Dembieliński żegnał gospodarzy; żegnał ich z wytworną grzecznością, z której jednak przebijała i szczera życzliwość. Salunia podała rękę gościowi uprzejmie, ale z trochą roztargnienia.
— Mój ojcze — zawołała stając w progu, — będę dziś czekała na powrót twój choćby do rana!
— Jak chcesz — odparł Suszyc, wychodząc wraz z Dembielińskim na ganek.
Dwaj mężczyźni w milczeniu idąc obok siebie, przebywali niewielki dziedziniec leśnego domu. Księżyc, który w owej porze wschodził zaledwie około północy, nie wstąpił jeszcze na niebo przysłonione ruchomemi szlakami chmur, i nie rozpędzał zmroku gęstego, nie tak przecież gęstego aby ludzie znajdujący się blizko siebie, nie mogli rozpoznawać swych rysów. Dembieliński pierwszy przerwał milczenie.
— Jak widzę, zamiłowanie w myśliwstwie posunięte jest w panu do wysokiego stopnia, skoro w nocy nawet nie wahasz się pan oddawać tej zabawie.
Suszyc zwrócił twarz do mówiącego tak nagle, jakby chciał zapytać: „czy masz mię za szalonego?“ Nie wyrzekł tego jednak, ale po chwili wymówił:
— Od ostatniego widzenia się mego z panem, ogarniały mię różne pasje. Najprzód doświadczyłem namiętności opłacania długów, którą też zadowoliłem zupełnie; potem lubowałem się hodowaniem kwiatów, ale usychały mi jakoś pod ręką; następnie napadła mię chęć do czytania, i zwertowałem kilkaset tomów i znudziłem się; teraz nakoniec jestem zapalonym myśliwym. Cóż robić! człowiek probuje wszelkich dróg mogących prowadzić go do krainy szczęśliwości lub zapomnienia, dopóki się nie przekona, że wszystkie drogi wiodą do — niczego.
Umilkł, i milczeli znowu oba. Na drodze, której jedno ramię wiodło przez pole ku Dolinieckiemu dworowi, drugie w głąb lasu, stanęli. Suszyc nagłym ruchem zwrócił twarz ku Dembielińskiemu.
— Po coś pan tu przyjechał? — zapytał cicho i prędko.
Zapytany zaśmiał się półgłosem, i odpowiedział wzajemnem pytaniem. — Czy sądzisz pan, że mam się czego lękać? Nie — dodał po chwili podnosząc głowę — nie lękam się niczego. — Głos jego lubo zniżony miał brzmienie zimne i dumne.
— Po coś pan tu przyjechał? — ciszej jeszcze, po raz drugi zapytał Suszyc — czy myślisz, że ciosy sięgać nie mogą głów tak wysoko podniesionych jak twoja?
— Czy myślisz pan — wzajemnem znowu pytaniem odpowiedział Dembieliński — że głowie mojej zagraża cios jaki?
— Nie myślę tak, ponieważ możność rzucenia ciosu na głowę pańską w mojem jest ręku, w mojem tylko, a w niczyjem innem. Ale myślałem o trafie... któż za traf ręczyć może?... Pradziadowie nasi układali niekiedy wielce mądre przysłowia, a jedno z tych powtórzę teraz panu: „strzeżonego Pan Bóg strzeże“...
Gdy Suszyc to mówił, na twarz Dembielińskiego wybił dziwnie ironiczny wyraz. Coś pogardliwego błysnęło w śmiałych jego oczach, dumna warga odgięła się urągliwie.
— Panie Suszyc — wymówił zwolna i zimnym jak lód głosem — jeżeli mogę być panu w czem użyteczny...
Słowa te jak grom uderzyły w człowieka do którego były zwrócone. Suszyc cofnął się w tył o parę kroków, i podniósł głowę, potem pochylił ją nagle nizko, i po chwili milczenia wymówił bardzo cicho.
— W istocie, mam do pana prośbę...
Usłyszawszy te wyrazy Dembieliński podniósł rękę, i zapuścił ją za klapę paltota, tam gdzie mężczyzni zwykli nosić pugilares z pieniędzmi. Ale w tejże chwili ciężka jak ołów ręka opadła mu na ramię.
— Panie Dembieliński — wymówił Suszyc tym samym co wprzódy cichym, ciężkim głosem — zanoszę do pana prośbę o to, abyś był najmocniej przekonanym, iż nigdy o nic prosić cię nie będę.
Wymówiwszy to uchylił czapki, i odwróciwszy się, szybkim krokiem pomknął drogą w głąb lasu.
Kiedy Dembieliński wchodził na dziedziniec zamkowy, gruby zmrok zalegał jeszcze ziemię, chociaż na skraju widnokręgu paliła się już wązka półobręcz wychodzącego z za lasów księżyca.
Dembieliński spojrzał na to wypływające z cieniów jaskrawe światło. Wspaniałe było, ale posępne, bo barwą swą przypominało krew, a blaskiem czerwoną łunę pożarów. Nie mniej posępną także była twarz człowieka, który na nie patrzał. Żar namiętnej boleści palił się w jego oczach, ciemny rumieniec wstydu okrywał czoło. Wargi tak dumne i pąsowe zwykle, zaciśnięte teraz i blade, zdradzały niewymowną męczarnię ducha.
Strasznie musiał cierpieć Dembieliński w tej chwili. Zgryzota tajemna, lecz jak wąż jadowita, wiła się w jego piersi, wstrząsając ją ciężkim, nierównym oddechem. Stał przez chwilę w bramie dziedzińca zapatrzony na wschodzący księżyc, w głębie rozpraszającego się zwolna zmroku, a najbardziej może w siebie samego; potem zwrócił się twarzą ku pięknej budowie stojącej w głębi dziedzińca, i podniósł wzrok ku wyższemu jej piętru. Pomiędzy długim rzędem ciemnych okien, trzy okna należące do pracowni hrabiego, jaśniały żywem światłem, uplecionem z czerwonawych połysków kominkowego ognia i białego światła lampy. Przy jednem z okien tych stała Krystyna. Profil jej twarzy i łagodne linje kibici rysowały się wyraźnie na tem tle promienistem. Czoło jej w wieńcu czarnych warkoczy pochylone było nieco; usta otwarte napół uśmiechem z jakim przemawiała snać do obecnych w pokoju osób, nadawały twarzy jej wyraz nieskończonej słodyczy i czystości. Dembieliński patrzał na oświetlone okno i rysującą się w niem śliczną postać kobiecą, a ponurość przed chwilą okrywająca jego rysy, spływała z nich powoli, jakby spędzona uczuciem nowem lecz miłem.
Dziwna rzecz, — rzekł do siebie, — dziewczyna ta ukazuje mi się zawsze na górze, i coś mię ku niej pociąga!
W kilka minut potem Dembieliński wchodził do pracowni hrabiego, i witał znajdujące się tam osoby. Zbliżywszy się do Krystyny, uścisnął jej rękę i rzekł półgłosem.
— Przed chwilą stałem tam w dole, w ciemnościach mniej posępnych jak krwawa łuna, która rozpraszać je zaczynała; a ty kuzynko Krystyno, znajdowałaś się wysoko, pod samem prawie niebem, w powodzi czystych i łagodnych blasków. Patrzałem na ciebie długo.... i wiesz co mi się wydało? Oto, że jestem Dantem a ty Beatryczą!
Mówiąc to chciał uśmiechać się żartobliwie, i głos swój dostroić do lekkiego tonu — ale nie mógł. Uczuł, że ciepła, miękka ręka kobieca, którą ściskał w swej dłoni, zadrżała przy jego wyrazach; zapuścił wzrok w głębię wpatrzonych w niego źrenic Krystyny, i dojrzał tam olśniewające światło słonecznego uczucia.
— Panie hrabio — zawołał zwracając się do gospodarza domu — życie człowieka jest prawdziwą skarbnicą niespodzianek. Idziesz sobie najspokojniej obraną przez się drogą, aż nagle uderza w ciebie grom, i całą twą moralną istotą przewraca do góry nogami. To co spoczywało kędyś na dnie w ukryciu, podnosi się i woła wielkim głosem że już nie śpi; to coś sądził że umarło na zawsze, powstaje z letargu, i zaczyna w najpiękniejsze gospodarstwo w twej piersi i głowie. Co wtedy człowiekowi czynić należy?
— Wtedy — z uśmiechem ale i z namysłem odpowiedział hrabia — należy człowiekowi spojrzeć za siebie i w siebie, i z pokorą ducha powiedzieć sobie: „Omyliłem się, i błąd poprawię.“
Dembieliński stał oparty o gzems kominka.
— Bywają błędy okropne — wymówił zwolna.
— Kuzynie Anatolu — rzekła Krystyna — niema takiego błędu, któregoby naprawić nie można.
On spojrzał znowu w jej oczy promienne niezłomną wiarą we wszystko co wielkie i piękne, palące się w głębi ogniem gorącym jak namiętność, lecz czystym jak niepokalanie.
— A jeżeli pod wpływem błędnych wyobrażeń serce uwiędło, umysł zgorzkniał? — zapytał krótko.
Tym razem hrabia powstał i położył dłoń na ramieniu pytającego. — Kochany panie — rzekł z łagodną powagą — niejedno już na świecie serce, które miało się za uwiędłe, rozkwitło pod wpływem miłości, a umysł szyderczy i zgorzkniały odnalazł wiarę i słodycz, odnajdując utracony zmysł uwielbienia.
Dembieliński nie odpowiedział, ale uścisnął rękę hrabiego. Wzrok jego zamyślony i smutny trochę lubo zawsze dumny i nieczytelny, zwracał się często w stronę, w której obok milczącej i bladej swej matki usiadła Krystyna.
Po wyjściu z domu córki, Suszyc uszedł spory kawał drogi dość szerokiej, mnogiemi śladami stóp ludzkich i kopyt końskich poznaczonej; poczem skręcił na lewo, i zapuścił się w głąb lasu tą samą wązką ścieżyną, jaką z rana postępował Dembieliński. Wkrótce jednak nocny wędrownik opuścił i tę drobną ścieżynkę, którą mógł się jako tako kierować śród dzikich i jednostajnie białych uplotów leśnej gęstwiny; obiema rękami rozgarniając przed sobą kolczaste gałęzie, szedł coraz dalej, zatrzymując się od czasu do czasu na krótko. Zdawało się, że w niezmordowanym swym pochodzie krótkie te przestanki czynił dla tego, aby pochylić naprzód głowę, i przez kilka sekund wsłuchiwać się w otaczające go zewnątrz głuche szmery i poświsty nocnych wiatrów. Być może, iż śród tych dzikich odgłosów natury spodziewał się usłyszeć i wyróżnić jakiś odgłos, którego oczekiwał z natężoną uwagą. Odgłos ten jednak nie dawał się słyszeć. Suszyc szedł i stawał, i znowu szedł i znowu stawał, a o uszy jego obijały się jednostajne ciągle, głuche szumy wiatru, niekiedy tylko przerywane głośniejszym chrzęstem łamiącej się gałęzi, albo trzepotem skrzydeł nocnego ptaka. Czerwony księżyc zwolna i majestatycznie wzbijał się w górę, szmaty krwawego światła posyłając w najciemniejsze głębie lasu. W oświetleniu tem, białe szczyty drzew zdawały się być rozpalonemi nagle świecami, a warstwa śniegu okrywająca ziemię błysnęła naraz miljonem jaskrawych skier i ogników. Grube obłoki mknące pod firmamentem, przyćmiewały chwilami gorące światło księżyca; a wtedy pomiędzy dziką gęstwoną powstawał zawrotny bój cieniów z blaskami; dołem stały się grube, nieprzeniknione prawie ciemności; w górze szczyty drzew jaśniały ciągle jak chwiejne płomienie rozpalonych pochodni. Gdzieindziej, szerokie przestrzenie zarosłe gęstwiną nizkich wrzosów, jałowców i karłowatych sosen, bielały i błyszczały pod oblewającą je powodzią światła; a z rzadka stojące niebotyczne drzewa, rzucały na tę olśniewającą powierzchnię cienie długie, potężne, ruchome, podobne do obalonych na ziemię i szamocych się ze śmiercią olbrzymów. Był to widok wspaniały, niemniej piękny i wspaniały jak ten, który przedstawiał się tu z rana przy obfitych światłach mroźnego nieba i jasnego słońca. A jednak człowiek idący lasem nie zdawał się wcale spostrzegać tych czarodziejstw nocnej, zimowej natury, które go otaczały. On szedł ciągle i wsłuchiwał się w tajemniczą rozmowę wichrów z drzewami; nie tak przecie, jakby wsłuchiwał się w nią poeta lub marzyciel, ale tak jak człowiek śmiertelnie niespokojny wsłuchuje się w chaotyczny gwar głosów, pomiędzy któremi pragnie rozrożnić głos jeden, posiadający dlań nieskończoną wagę, wagę taką może, jaką posiada śmierć lub życie.
Zdawało się, że cała zimna krew Suszyca, nieodłączna odeń gdy obcował z ludźmi, odstąpiła go w tej chwili; kiedy wychodził na światłe przestrzenie, twarz jego oblana jaskrawem światłem czerwonego księżyca wydawała się bardzo bladą, a na ustach zwartych silnie i ledwie dostrzegalną rysujących linję, niebyło ani śladu cechującego je zazwyczaj uśmiechu. Parę razy ciężkie westchnienie wstrząsnęło jego piersią, blade źrenice zapaliły się, podniosły w górę, i cisnęły ku niebu posępnemi błyskami. Człowiek ten posyłał widocznie w tej chwili pod roziskrzone i w cudne wzory namalowane sklepienie, okropną jakąś skargę, albo palące jak żużel, rozpaczne błaganie.
Nakoniec stanął; zniecierpliwił się snać i zmęczył. Postanowił dalej nie iść, bo wstarty plecami o gruby pień drzewa, powiódł wzrokiem dokoła, pochwycił kościany rożek wiszący mu u szyi, i przytknął go do ust. Świst stłumiony, niemniej jednak ostry i przeraźliwy, uniósł się w powietrzu po nad szum wiatru, i niesiony echami, poleciał w ciemne, przepaściste gęstwiny boru. Suszyc wypuścił z rąk kościany rożek, i skrzyżował ramiona na piersi. Dawał widocznie znać o sobie komuś, teraz już do tego kogoś należało usłyszeć i ukazać się. Przez kilka minut, stojącemu pod drzewami człowiekowi mogło się zdawać, że daremnie, niby ostrym sztyletem przeszył powietrze przeraźliwym świstem swego różka; po chwili jednak z szumem wiatru i szelestu kołysanych gałęzi, poczęły łączyć się inne odgłosy. Byłto chrzęst łamiących się suchych wrzosów i paproci; skrzyp śniegu, przyciskanego stopą ostrożną i nierówne stawiającą kroki, nakoniec skradający się, pełzający raczej niż postępujący chód człowieka. Suszyc wodził dokoła wzrokiem, ale nie widział wielkiego cienia, który za plecami jego powoli wynurzać się zaczął z gęstwiny, wzrastał, rozkładał się na białej powierzchni ziemi, aż urosł do wielkości człowieka, przybrał głowę, ramiona, tułów, i nagle zniknął. Zniknął, bo człowiek idący dotąd chyłkiem wyprostował się, i wparty na wielkim kiju okutym żelazem, stanął o parę kroków.
— Jak się masz, panie Erazmie, — zabrzmiało w powietrzu powitanie wymówione szeptem cichym, brzmiącym jednak jakąś grubą, obelżywą niemal poufałością.
Suszyc drgnął lekko; ramiona jego jednak skrzyżowane na piersi nie rozprzęgły się, postać ani twarz nie okazały najlżejszego wzruszenia bojaźni czy wstrętu. Owszem, oczy błyskające dotąd od czasu do czasu, zagasły znowu, a uśmiech wrócił na usta. Uczynił lekkie poruszenie, i twarzą w twarz stanął naprzeciw człowieka, który go witał.
— Dobrą masz pamięć jak widzę, — rzekł powoli i zimno; — przez dziesięć lat nie zapomniałeś jak mi na imię!
— A ty chciałeś może, abym zapomniał o tem nawet, że żyjesz? — zapytał człowiek w grubej, podartej sukmanie, z czerwoną twarzą, całkiem prawie okrytą zarostem ognistego koloru.
— Nie taję, — odparł Suszyc, — że byłoby to najgorętszem mojem życzeniem.
— Jak na dawnego znajomego, witasz mię zbyt obojętnie, kochany kolego, — z cichym lecz zjadliwym śmiechem zauważył przybyły, i oparł się silniej na swym potężnym kiju. — Ale mniejsza oto, — ciągnął dalej, — o affekt twój nie chodzi mi wcale. Dla czego tak późno przybywasz?
— Bo tak mi się podobało, — z niezmąconą zimną krwią odparł Suszyc, i dodał: — zresztą dałeś mi znać o sobie zaledwie wczoraj, a wyznam ci, że nie najlepiej wybrałeś sobie posła....
— Ba! czy ci się niepodobał! nie miałem pod ręką innego. To stary chwat, który mi nie raz towarzyszył w rozmaitych opałach. Szczęśliwszy tylko odemnie, bo go nie gonią teraz po całym świecie, jak zająca chartami.
— Jeśli cię gonią jak zająca chartami, sam sobie winien jesteś, — zaczął Suszyc; — po co było biedz na myśliwych? dla czego raczej nie obrałeś przeciwnego kierunku?
Człowiek z ognistym zarostem zaklął przez zaciśnięte zęby.
— Czy myślisz, — rzekł, — że miałem choć grosz w kieszeni, kiedy te djabły przytrzymały mnie z wozem napełnionym zabronionemi towarami? Co się miało, to się straciło; zarabiało się czasem i sporo, ale traciło się pełną garścią. Żyłem sobie jak pan, i chcę nadal tak żyć. Dla tego obrałem ten kierunek jaki obrałem. Tu moja Kalifornja.....
— Gdzie? — zapytał Suszyc niedbale bawiąc się kościanym rożkiem.
— W twojej kieszeni, — odrzucił człowiek z zarostem; — od ciebie zależy dłuższy lub krótszy mój pobyt w tych stronach. Daj mi dużo pieniędzy, a przemknę się pomiędzy chartami, lepiej i zgrabniej od zająca. Trzeba tylko abym miał kieszenie pełne, bo wtedy najprędzej biegam. Naprzód przecie potrzebuję coś zjeść i wypić; w tym lesie drzewa nie rodzą mięsa ani nawet chleba, a śnieg roztopiony powinien być napojem djabłów ale nie ludzi. Przyniosłeś mi co? dawaj, prędzej!
Czarne, nieufne oczy paliły się wśród ognistego zarostu zwierzęcą niemal chciwością, w chwili gdy Suszyc otwierał swoją myśliwską torbę, i wydobywał z niej trochę zawartego w niej jadła. Właściciel oczów tych przysiadł na ziemi, i nie wypuszczając z ręki potężnego swego kija, grubemi i zwinnemi palcami rozszarpywał czerwone wędzone mięso, którego wielkie kawały wpadały jak w otchłań, w szerokie, zgłodniałe jego usta. Przez chwilę nie słychać było nic prócz głośnego przeżuwania i połykania; Suszyc stał nieruchomy, plecami oparty o pień drzewa, z ramionami skrzyżowanemi znowu na piersi. We wzroku jego spuszczonym na głowę pożerającego człowieka, nie malowało się nic prócz lekkiej pogardy; ale pierś pod przyciskającemi ją ramionami oddychała ciężko i nierówno. Było coś odrażającego, kannibalowego niemal w tej uczcie, jaką wyprawiał sobie zgłodniały włóczęga, przysiadły do ziemi u stóp wysokiej sosny, oświetlonej łagodniejszym już teraz blaskiem księżyca, takim, jaki naśladować daremnie probują sztuczne, bengalskie ognie. Coś jakby głuche mruczenie nawpół nasyconego zwierzęcia ozwało się w piersi jedzącego.
— Pić! daj mi pić! — rzucił głosem ochrypłym i niecierpliwym.
— Niemam nic do picia, — spokojnie odpowiedział niemy dotąd świadek uczty.
Włóczęga zaklął prawie głośno.
— Do djabła, — zawołał, — czy chcesz umorzyć mnie pragnieniem? Dwie doby siedzę już w tej przeklętej puszczy, i nie miałem nic w gębie prócz kromki czarnego chleba.
Dźwignął się z ziemi, otarł ręką usta, stęknął i rzekł:
— Ciężkie życie!
— Czy tylko twoje? — wymówił Suszyc z jednostajnym zawsze spokojem; — każdemu życie ciężkie! Ale, — dodał prędko, — powiem ci smutną wiadomość. Nawet ta przeklęta puszcza jak ją nazywasz, nie może ci dłużej służyć za schronienie. Wiedzą już o tobie, i wkrótce będziesz miał na piętach taką sforę chartów, że jeśli w czas nie umkniesz..... No, słowem, jutro niepowinno już być w Dolinieckich lasach ani śladu po tobie.
Włóczęga syknął zrazu, i kijem o śnieg zmarznięty stuknął. Potem jednak wzruszył ramionami i odpowiedział:
— To już do ciebie więcej należy niż do mnie. Jeśli ci własna skóra miła, schowasz mię przed chartami. Wiesz dobrze, że nie jestem cierpliwy. Czuję, że przyciśnięty do muru, mógłbym zaśpiewać....
Suszyc milczał chwilę.
— Po co ci było ukazywać się w biały dzień nieznajomemu człowiekowi? — zapytał głosem mniej spokojnym jak wprzódy.
— A! — rzekł włóczęga, — więc to ten piękny pan, którego dziś spotkałem, wypuścić ma na mnie charty! A licho mogło wiedzieć o tem, że piękni panowie włóczą się po lasach niewiedzieć po co. Gdybym nie myślał, że ma przy sobie pistolet, byłbym go doskonale oporządził; ale stał i patrzył mi w oczy, jak tęgi myśliwy niedźwiedziowi...
— Masz szczęście, żeś go nieoporządził; gdyby mu włos spadł z głowy, jużbyś nigdzie umknąć nie zdołał. To nie biedny strażnik graniczny....
Ręce włóczęgi oparte na kiju drgnęły lekko.
— Po co mi przypominasz o tem? — mruknął ze złością, — w dzień to co innego.... ale w nocy....
Palące się nieufne oczy obiegły dokoła całą widzialną przestrzeń, i z wyraźną trwogą odwróciły się od cienia, który drgał i chwiał się na białej powierzchni ziemi. Byłto tylko cień sośniny nierównemi gałęziami nastrzępionej, ale zdala mógł przypominać leżącego na ziemi i kurczowo szamocącego się człowieka. Włóczęga odwracał oczy od cienia, ale wracały one ku niemu, nieprzepartą jakąś mocą kierowane. Zęby jego zaskrzypiały, tak je mocno zacisnął.
— Słuchaj! — rzekł zwracając się do towarzysza, — jeżeli mi jak najprędzej nie dasz pieniędzy, pójdę sam do turmy, a potem..... to już za nic nie ręczę.
— Ile ci trzeba?
— Jak najwięcej.
Oczy włóczęgi zdjęte przed chwilą jakąś instynktową, nieprzezwyciężoną trwogą, rozgorzały znowy przykrym lecz silnym blaskiem chciwości i skierowały się na ręce Suszyca, w których ukazał się spory skórzany pugilares.
— Mało! — zawołał chwytając podane mu pieniądze i jednym rzutem oka obejmując je i przerachowując pod światłem księżyca, — mało! daj więcej!
— Nie mam, — odpowiedział Suszyc.
Włóczęga wsparł się znowu obu dłońmi na kiju, i odparł krótko:
— Zaczekam.
Po tej odpowiedzi nastąpiło również krótkie pytanie:
— Gdzie?
— Gdziekolwiek, ale zawsze w sąsiedztwie twojem i twego kochanego synalka.
— Spodziewam się przecież, że nie przyjdziesz do miasta?
— Jeżeli zmusicie mię do tego, przyjdę.
— Sam sobie zaszkodzisz najwięcej.... Ten strażnik.....
— Cicho! ten strażnik do ciebie nie należy, zdam z niego rachunek panu Bogu.....
— I władzom także!
— Może i władzom, ale w takim razie uczynię pewne odkrycie, które pozyska dla mnie trochę pobłażliwości władz....
Cierpliwość i zimna krew Suszyca, zaczynała wyczerpywać się widocznie.
— Czegóż chcesz nakoniec? — zapytał tonem krótkim i gniewnym.
— Chcę wiele pieniędzy; przysiągłem sobie, że oddalę się ztąd bardzo bogatym, albo nie oddalę się wcale....
— Czyś zapomniał, że idzie tu o życie twoje....
— Nieprawda! Kary śmierci niema w naszym kodeksie, znam go przecież.
Milczenie zapanowało znów na parę minut.
— Cóż? kiedyż przyniesiesz mi więcej pieniędzy? — ozwał się włóczęga.
Suszyc odetchnął głęboko, jakby chciał zrzucić z piersi ogromny jakiś ciężar, który ją uciskał.
— Nie mam, — rzekł krótko.
— Jakto? wcale niemasz?
— To weź u syna.
— Weź sam.
— Trzebaby pójść do miasta.
— Uczyń jak uważasz najlepiej.
Włóczęga zamyślił się.
— Pójść do miasta, — rzekł, — łatwiej to powiedzieć jak uczynić! To już ostateczność. Trzeba pomyśleć o innym sposobie.
— Myśl sam, — rzekł Suszyc spoglądając na wierzchołek drzewa, kołyszący się jak płomień świecy zapalonej światłem niebieskiem.
— Wszakże masz dojną krowę, dla czego jej nie doisz? — z głuchym, przykrym śmiechem rzucił włóczęga.
Dziwny uśmiech zadrżał na całej twarzy Suszyca. Nie odpowiedział nic, i podniósł wzrok jeszcze wyżej, ku białej chmurze, lecącej jak motyl w światło księżyca.
— Powiedz temu człowiekowi, aby dał mi pieniędzy, — ponowił włóczęga.
— Jakiemu człowiekowi? — zapytał Suszyc, niezmieniając kierunku wejrzenia.
— A temu, co tak dobrze wyglądał na hrabiego.
— Ba! — wymówił Suszyc z uśmiechem, — gdybym go miał teraz pod ręką....
— A gdzież on?
— Daleko! daleko! tak prawie daleko od nas jak ta chmura!
— Ba, ba! czy umarł?
— Nie, żyje.
— A gdzież?
— W Australji, — wymówił Suszyc, i zwolna spuścił spojrzenie ze srebrnej chmury na twarz stojącego przed nim człowieka, brzydką, odrażającą wyrazem chciwości, z jaką pochwytywał każdy wyraz z ust jego wychodzący.
— Ty kłamiesz! — zawołał włóczęga.
— Jedź do Australji i przekonaj się o prawdzie słów moich, — odpowiedział Suszyc, i uczynił takie poruszenie, jakby zabierał się do odejścia. Na twarzy jego zimnej i nic niewyrażającej przez cały ciąg rozmowy, zapanował teraz wyraz nieprzezwyciężonego wstrętu. Usta jego zwarły się mocno i wykrzywiły trochę, na czoło i policzki wystąpiło mnóstwo krzyżujących się, drgających zmarszczek. Czy widok srebrnej chmury, chyżo płynącej pod promienistym firmamentem, i szczytu drzewa kołyszącego się nakształt wysmukłej, niebieskiej pochodni, wzmogły w nim i do niezwalczonej mocy podniosły tę odrazę, nad którą dotąd panować umiał?
— Dobranoc, — rzekł krótko, — radzę ci zmienić miejsce pobytu.... Inaczej, jutro lub pojutrze ten biedny strażnik schwyci cię za gardło tak, jak gdyby był jeszcze z ciała i kości....
Mówiąc to odchodził. Ale włóczęga, którego twarz wykrzywiła się przykro pod ognistym zarostem, zaklął głucho i parę kroków postąpił za nim.
— Jakto? — krzyknął, — odchodzisz już?
— Odchodzę, — wymówił Suszyc, nieodwracając głowy.
— Nie dałeś mi żadnej stanowczej odpowiedzi!
Suszyc raz jeszcze zwrócił się twarzą do posępnego swego towarzysza.
— Jakąż ci mogę dać odpowiedź? Pieniędzy nie mam więcej. Przed dziesięcioma laty spłaciłem długi, dałem wyprawę córce, reszta poszła jakoś w świat. Jakim sposobem poszła, nie wiem, dość że poszła i do mnie nie wróciła. Oddałem ci wszystko com posiadał jeszcze w gotowiźnie... więcej nie mam, a zatem i nie dam.
— Weź od syna.... on słyszę bogaty teraz, — szepnął włóczęga.
— Weź sam, — odparł Suszyc, i odwrócił się znowu.
— A więc przyjdę do miasta!
— Jak chcesz.
Rzuciwszy ostatnie słowa, Suszyc zdwoił kroku, i po chwili zniknął w gęstwinie, która zwarła się za nim, skoro tylko przestał rozgarniać ją rękami. Zdawało się, że siła jakaś niezwalczona odegnała go od miejsca, na którem rozmawiał przed chwilą; że opanowało go tak potężne uczucie odrazy, tak śmiertelne zmęczenie moralne, iż nie zatrzymałby się tam ani sekundy dłużej, choćby wiedział, że wśród zarośli tych, pomiędzy które się zagłębił, czeka nań najstraszniejsze nieszczęście, potwór krwiożerczy albo śmierć lodowata.
Włóczęga pozostał sam, i długo stał nieruchomy, obiema rękami wsparty na wbitym w śnieg swym kiju. Oczy jego pałały głuchą złością, gdy patrzał w stronę, w której znikł Suszyc; ale zamigotały trwogą i przerażeniem, gdy nieufne, ostrożne spojrzenie ich upadło na cień wysokiej sosny, rozciągnięty na ziemi, chwiejący się nakształt wielkiego jakiegoś ciała obalonego i zdjętego konwulsjami konania. Chciał cofnąć się i ujść w tę samą głębię, która zwarła się za Suszycem, ale nieprzezwyciężona jakaś moc przykuwała go do miejsca, i rozkazywała mu patrzeć na przedmiot, będący dla niego przedmiotem instynktowego przerażenia. Stęknął głośno i zaklął.
— Ciężkie życie! — wymówił ściskając w obu wielkich, nabrzmiałych od zimna rękach, żelazną rękojeść kija. — Ciężkie życie! — powtórzył po chwili, i z widocznem wysileniem odwrócił się plecami do wielkiego cienia, szamocącego się po ziemi. Stał jeszcze chwilę ze spuszczoną głową, potem runął na ziemię całym ciężarem swego potężnego ciała, i rozciągnął się u stóp drzewa, pod którem niedawno stał Suszyc. Teraz głowa jego opartą była o drobny krzak jałowcu, osypanego stwardniałym śniegiem, a twarz patrzała prosto w niebo. W takiem zostając położeniu nie widział już cienia, którego wierzchołek dotykał stóp jego, to oddalając się od nich, to pokrywając je znowu grubą masą ciemności. Możnaby rzec, iż człowiek rozciągnięty na ziemi uczuł na stopach swych to ślizganie się niepochwytnego cienia, bo skurczył nogi, i twarzą zwrócił się do pnia drzewa, pod którem leżał. Sapał ciężko i stękał od czasu do czasu; każdemu stęknięciu towarzyszyło przekleństwo. Nagle porwał się z ziemi, i wyprostował ciało swe w całej jego potężnej wielkości.
— Do djabła! — krzyknął, — robię się tchórzem! Po co on mi prawił o tym strażniku...? co zgniło w ziemi, nie powstanie już więcej.... Hola! tak być nie może dłużej, bo przyszłoby człowiekowi umrzeć z samego strachu w tym przeklętym lesie!
Mówiąc tak, uczynił parę kroków ku wielkiemu cieniowi, który teraz nieruchomy leżał na białej ziemi; gałęzie sosny nieporuszone wiatrem tworzyły po obu stronach wysmukłego tułowia dwie smugi czarne, naśladujące rozpostarte w śmiertelnej niemocy ramiona człowieka. Włóczęga szedł ku cieniowi, jakby chciał na jego wierzchołku postawić swą stopę szeroką. Ale zaledwie uczynił dwa kroki, podmuch wiatru przeleciał górą i zakołysał wysmukłą sosną. Cień leżący na ziemi zachwiał się także, a wierzchołek jego znajdujący się tuż prawie pod stopą włóczęgi, pomknął po białem tle śniegu, i niby uciekając szamotał się w obie strony razem ramionami, które rozwierały się szeroko i wstrząsały mnogiemi palcami, jakby usiłowały pochwycić coś w objęcia. Człowiek z podniesioną stopą cofnął się nagle, i plecami przyparł się do drzewa pod którem przed chwilą leżał. Ale wzrok jego tkwił nieustannie w ruszającym się cieniu, ścigając go gdy się oddalał, paląc się na podobieństwo żuzla gdy się przybliżał. Trwało to przez kilka sekund, poczem cisza zapanowała znowu w powietrzu, i cień legł nieruchomy na białej ziemi. Tym razem człowiek który nań patrzał, oderwał się od drzewa do którego był przylgnał, i postąpił szybko, jakby raz chciał zakończyć z trapiącą go zmorą. Postąpił, i obie wielkie stopy swe postawił na wierzchołku cienia. Stał chwilę, potem uczynił jeszcze krok jeden i stanął w miejscu, któreby można nazwać piersią cienia, bo znajdowało się pośrodku dwóch ramion, nieruchomo teraz rozciągniętych. Stanął, i wielki swój kij wbił w ziemię, jakby nim przeszyć chciał nawylot leżącego pod stopami jego nieprzyjaciela. Ale nieprzyjaciel ten drgnął pod jego stopami; sosna zakołysała się w powietrzu, i wraz z nią zakołysał się cień jej na białym śniegu; włóczęga jednym skokiem znalazł się znowu pod drzewem, przyparty doń plecami, z szyją wyciągniętą, piersią szybko oddychającą. Usta jego były otwarte i drżały; z pod brwi strzępiastych, w górę podniesionych, czarne oczy paliły się głuchą wściekłością i migotały śmiertelnym strachem. A cień kołysał się ciągle na tle białem, to zwolna i niby w takt do głębokiej jakiejś medytacji, to szybko i gwałtownie, jakby pod wpływem srogich męczarni lub wściekłego gniewu. Im silniejszy wiatr zadął, im więcej śniegu podmuchy jego strząsały z gałęzi sosny, tem więcej czarne ramiona cienia podobnemi stawały się do nagich ramion skieletu, opatrzonych w niezliczone palce, któremi wstrząsały. Było coś niewymownie przerażającego w tej walce człowieka z cieniem, toczonej śród dzikiej samotności lasu, pomiędzy krzyżującemi się do koła smugami ponurej ciemności i niepewnych blasków. Byłto właściwie cień, który walczył z człowiekiem i zwyciężał go zawsze, ilekroć się poruszył. W nieruchomości wydał się mniej strasznym, zdawał się czaić i pełzać dla tego tylko, aby wnet zadrgać znowu, i pociskiem strachu odrzucić człowieka aż pod przysłonę drzewa, do którego zawsze przypadał szerokiemi swemi plecami. Trwało tak długo, aż nakoniec cień zwyciężył człowieka, i pognał go w głąb zarośli.
— Przekleństwo! — mruknął włóczęga zatrzymując się o kilka stai od miejsca, na którem przed chwilą toczył bój z okropnem wspomnieniem, żyjącem w jego piersi i głowie, a upostaciowanem tylko w odbitej na białym śniegu postaci drzewa. — Przekleństwo! co tu robić? gdzie iść? Tu nie można, i tam nie można! Dziki las nie lepszy od mściwych ludzi! on także mści się jak może i umie! Nigdzie schronienia, nigdzie przytułku! Strach jak wilk rozjuszony wypędza mię z puszczy, odpędza od ludzi. Och! ciężkie życie!
Gdy tak się działo w głębi lasu, wnętrze leśnego domu ciche już było i uśpione. W jednym tylko pokoju, w tym samym w którym na początku wieczoru brzmiały wesołe śmiechy dzieci i ożywione rozmowy kilku osób, przy palącym się na kominie ogniu, siedziała młoda gospodyni domu z głową pochyloną nieco naprzód, i opuszczoną na rękę, z oczami zamyślonemi i wpatrzonemi w ruchy płomienia. Twarz jej świeża zawsze i ładna, nie była już tak wesołą jak wprzódy; na białem czole osiadła chmurka drobna, lecz zwykłą pogodę jego mącąca. Wszyscy w domu już spali, Sylwester nawet zmęczony trudami dziennemi udał się na spoczynek; ale młoda żona jego czuwała przy ognisku oczekując powrotu ojca. Dnia tego mówiła wiele, więcej niż kiedy o swej przeszłości; wysnuło to w jej umyśle nitkę wspomnień, śpiących najczęściej w miękkiem objęciu teraźniejszego jej szczęścia. Myślała o zaraniu życia swego, odartem z tych wszystkich uroków, jakiemi dla innych dziewic jaśnieją ściany rodzinnego domu, twarze rodziców, siostr i braci. Potem przypomniała sobie owe cztery lata nieskończenie długie, przez które oczekiwała połączenia się z ukochanym. Czas ów był prawdziwym czyścem, w którym moralna jej istota pozbywała się do reszty złych przyzwyczajeń nabranych od dzieciństwa, wzrastała mocą cierpień i tęsknoty. Ale jakże zarazem czas ten był gorzkim dla niej i ciężkim do przebycia! Była ładną i ujmującą; starano się o jej rękę, ale ona odrzucała majętnych pretendentów, na których rachowała i którymi pyszniła się jej matka. Przyszło do tego, że dwie te kobiety stanęły naprzeciw siebie w postawie niemal nieprzyjacielskiej; córka broniła praw serca swego i obstawała przy nich, matka odpłacała jej za to chłodem zawziętym, nie dającym się rozgrzać proźbami ni łzami. Nadszedł rok ostatni z czterech, w których matka i córka mieszkając pod jednym dachem, zasiadając do jednego stołu, nie zamieniły pomiędzy sobą ani jednego słowa.
Młoda dziewczyna kochająca namiętnie, rozmarzona może trochę, drętwiała pod mroźnemi spojrzeniami swej matki a żadne z siostr ni braci nie stanęło przy niej z pomocą. Siostry zazdrościły jej może tajemnie dźwignięcia się moralnego i pięknego uczucia jakie powzięła, ale w obejściu pomiatały nią jak istotą nierozumną i im nieużyteczną. Z braci jeden został pijakiem, drugi lichwiarzem. Wtedy samotna i upadająca na siłach narzeczona Sylwestra często przybiegała do ojca, wkradała się do pokoju w którym zwykł był zamykać się szczelnie, zarzucała mu ręce na szyję, i głowę opierała na jego piersiach. On jej nie dawał pieszczotliwych słów ni pocałunków, ale widziała że gdy patrzał na nią, gorące iskry zapalały się w pobladłych jego źrenicach, i zmarszczki znikały ze zwiędłego jego czoła. Czuła że kochał ją, choć jej o tem nie mówił nigdy; czuła także, iż przynosiła mu pociechę podobną do kropli rosy, upadającej na zeschłą śród skwaru trawę. Całem sercem swem naiwnem a jednak głębokiem kochała ojca, tego steranego, szyderskiego człowieka, który gdy był z nią, przestawał być steranym i szyderskim. Kilka razy mówiła mu o swej miłości, o zwątpieniach które ją trapiły, o niezmiernem oddaleniu w jakiem widziała spełnienie się swych prawych pragnień. Ojciec jej słuchał milcząc; ale gdy skończyła, patrzał jej w twarz głęboko, i mówił: „czekaj!“ Ona za to jedno słowo była mu tak wdzięczną, że chciałaby całować mu stopy i kolana. Ale jeżeli serce jej wybuchało potokiem gorących słów i pieszczot, ojciec usuwał ją zlekka od siebie, i mówił proszącym niemal głosem: „kochaj mię zdaleka.“ Człowiek ten pojmował snać piękne uczucia serca i wysoko je sobie ważył; ale oznaki tych uczuć raziły go przykro, jak błyskawica razi oczy kogoś, kto długo pozostawał w grubych ciemnościach. Nakoniec przybył Sylwester i pojął ją za żonę. Do ślubnego ołtarza towarzyszył jej tylko ojciec; matka nie przypięła jej do włosów mirtowego wieńca, ani obdarzyła jej krzyżem na nową drogę. Nie wzbraniała jej niczego, nieopierała się niczemu, ale milczała jak kamień i widzieć jej niechciała. Przeminęło sześć lat, a kobieta ta z twardem sercem nie chciała jeszcze widzieć ani córki ani jej męża. Sześć lat! Przez ten czas kropla wody wydrążyłaby otwór w łonie kamienia, a łono matki nie zmiękło. Żona Sylwestra myślała o tem wszystkiem, i dwie łzy płynęły zwolna po jej policzkach gładkich, świeżych jak róża w maju. Nie bolała nad sobą; była żoną, była matką, serce miała pełne miłości, czuła się szczęśliwą. Ale łzy jej płynęły przy wspomnieniach o ojcu; płynęły one nie nad teraźniejszością jego, ale nad przeszłością. Teraz on stary już, zrósł się ze swym losem. Sądząc z uśmiechu, który od kilkunastu lat nie schodził nigdy z ust jego zwiędłych, możnaby myśleć, że zdrętwiał na wszystko, na dolę i niedolę, na miłość i nienawiść. Ale jakąż musiała być przeszłość jego, jego młodość, ta południowa pora życia, które jak lato na ziemi, potrzebuje światłości i ciepła, aby rozkwitnąć kłosami i kwiatami? Zkąd wzięły się te wszelkie niepowodzenia, które ścigały go jak złe zmory, aż doprowadziły do niedostatku graniczącego z nędzą? Dla czego rozum jego oślepł a wola zesłabła tak, że nie zdołał ująć w swe ręce kierunku nad umysłami i sercami swych dzieci, aby uczynić z nich coś innego, lepszego niż to czem się stali? Dla czego córek swych nie wychował na pracowite i zacne kobiety, synów na ludzi szlachetnych i użytecznych? Byłaż w tem jego wina? Córka Suszyca położyła dłoń na sercu, które zapoznawało się już zblizka z rodzicielskiemi uczuciami i powinnościami, i cicho, w najdalszej głębi umysłu, uznała ojca swego winnym. Powinien był mężniej walczyć, goręcej kochać, lepszą pieczę rozciągnąć nad istotami, których przyszłość miał niejako w swym ręku. Tak, był winnym, ciężko może winnym; ale jeśli oskarżała go w swem sumieniu, to jednak potępić go nie mogła. Była w człowieku tym zdrętwiałym na pozór, jakaś zgryzota ciągła a tajemna; poza uśmiechem jakim się okrywał, widniała ta bezdnia żalów połykanych w milczeniu, walk z sumieniem staczanych śród nocnych ciemności; poza nim był taki długi jakiś szereg bolów, upokorzeń, udręczeń, i nadaremnych a wyczerpujących szamotań się z losem, że w sercu córki zamiast oburzenia i potępienia, powstała bezbrzeżna litość. Opuściła głowę na obie dłonie, i tak jak wtedy, gdy była jeszcze siedmnastoletniem dziewczęciem przeczuwającem wiele, ale nie rozumiejącem nic dokładnie, wymówiła z głębokim żalem. — Biedny ojciec!
W tej chwili usłyszała za oknami powolne kroki skrzypiące po zamarzłym śniegu. Skoczyła ku drzwiom i chciała je otworzyć, ale nadstawiła ucha i pobiegła ku oknu. Posłyszała, że kroki nie zbliżały się, ale przeciwnie oddalały się od jej domu. Spojrzała przez szyby, i zobaczyła przy świetle księżyca ojca swego mijającego bramę jej zagrody. Powoli, z spuszczoną głową, z twarzą przysłonioną cieniem padającym od czapki nizko nasuniętej na czoło, minął oczekujące go gościnne, ciepłe i oświetlone ściany, i poszedł dalej drogą wiodącą ku miastu. Nie wstąpił w progi córki, choć wiedział że go oczekiwała. Czy pogrążony w myślach zapomniał o całym świecie, i szedł machinalnie w kierunku w jakim chodzić nawykł? Czy może ciężko mu było w tej chwili spotkać się z jasną twarzą córki, i spojrzeć w przezroczyste oczy jedynej istoty, która go kochała, nie znając ciemnych tajemnic jego sumienia?
Sporo już czasu upłynęło od przybycia do Dolin Dembielińskiego, a świetny gość nietylko o odjeździe nie zdawał się myśleć, ale owszem coraz ściślej zaznajamiał się, spajał niejako z nowem życiem które go otoczyło. Co myślał, co czuł, jaki proces moralny odbywał się w wewnętrznej jego istocie, trudno było odgadnąć, bo bywał zwyczajnie zamknięty w sobie, i do wywnętrzań się nie skłonny. Sądząc jednak z urywkowych słów i zdań, które niekiedy wypowiadał, z odmienionego wyrazu twarzy jego i mniej niż przedtem obojętnej, mniej niedbałej i chłodnej postawy — można było rzec na pewno, że doświadczał uczuć, które nie były mu zwyczajnemi; że nachodziły go myśli z jakich usiłował zdać sprawę samemu sobie, niby ze zjawisk nowych a dla niego ważnych; że nakoniec odbywał się w nim proces moralny taki, jaki zachodzi zawsze, ilekroć los, czy loika wiążąca życiowe wypadki, czy nagły acz loiką tą sprowadzony przełom w uczuciach i pojęciach, rozkazują człowiekowi innem niż dotąd okiem spojrzeć na życie, zadania jego, chluby, uciechy, na to wszystko słowem, co stanowi zasadę bytu człowieka na ziemi. Przełomy takie rozłamujące najstalej utworzone charaktery, i wytrącające z kolei najpyszniejsze z samych siebie pojęcia, nie zdarzają się nigdy ludziom ograniczonym, lekkomyślnym, z natury upośledzonym moralnie i umysłowo, albo fatalnemi wpływami i nałogami do gruntu, ostatecznie zepsutym, znikczemnionym; lecz często, częściej niż zdawać się może, nachodzą one zbłąkanych a nawet występnych, jeśli zbłąkani ci i występni posiadają pod czaszką umysł zdolny do szerokich i dalekich polotów, a w klatce piersiowej fibry czucia nie całkiem jeszcze zdrętwiałe — kto wie? drgające może potajemną, lecz nigdy nieugaszoną tęsknotą za wszystkiem co jest pięknością, czystością, wspaniałością i prawdą. Jeżeli rozum człowieka błąka się częstokroć po manowcach zgubnych zwątpień, rozpacznych przeczeń i podstępnych sofizmatów, ale palić się nie przestaje życiodawczem płomieniem bystrego pojmowania i gorącej wyobraźni; jeżeli w piersi napełnionej złemi, pokuśnemi a nawet hańbiącemi namiętnościami, mieszka jeszcze niestracony lubo tajemny wstyd, a pragnienie rzeczy świętych i żal za postradaną białością sumienia, daje znać o sobie bólem od czasu do czasu, — wtedy przełom życiowy może spaść we wnętrze człowieka nagły jak piorun, wywołany czarodziejską mocą jednego szlachetnego słowa, jednej godziny ciszy i skupienia, jednego oblicza ludzkiego, jaśniejącego nieposzlakowaną cnotą, jednym potężnym widokiem natury, jednem nakoniec uczuciem pięknem i zacnem, choć mimo woli może i wiedzy powziętem. Na pozór, przemiany te i przełomy wydają się nagłemi; w rzeczy samej jednak są one tylko faktem widomym, przygotowanym przez mnóstwo następujących po sobie przejść niewidomych, bo we wnętrzu człowieka zachodzących. Nie sąto błyskawice ani katastrofy, ale raczej są to płomienie wybuchające z pod pokrywy, która podminowana przez nie oddawna, pęka teraz i rozpada się; albo kulminacyjne punkty istnień ludzkich, ku jakim dążyło nieprzerwanie wszystko, co w nich kiedy działo się i było.
Być może, iż świetny gość Dolinieckiego dworu uczuwał w sobie zbliżający się wybuch, tajemnie go dotąd nurtującego płomienia; być może, iż punkt kulminacyjny moralnego jego istnienia, znajdował się tuż pod jego stopami — bo długie nocne godziny przesiadywał w swej pięknej, starożytnej komnacie, z czołem na dłoni, z oczami wpatrzonemi w jeden punkt przestrzeni. Przed nim leżały nawpół zapisane arkusze papieru i mappy, z drobiazgową dokładnością ukazujące dalekie lądy i wody; ale on po kilku zaledwie chwilach pracy wypuszczał pióro z roztargnionej ręki, i wzrok pociągany ku krainom własnego wnętrza, odwracał od kart napełnionych nazwami odległych krajów świata. Praca zewnętrzna, której przez lat tyle oddawał się z zapałem, z gorączką obudzaną i podtrzymywają żądzą sławy i wielkości, przemieniła się w nim teraz w cichą pracę wewnętrzną, której wynikiem bywa częstokroć głębokie ukorzenie się człowieka przed tem, co dotąd lekceważył i wyśmiewał; szczere w obec siebie samego przyznanie się do swej małości, która pomimo wszelkich otrzymanych chlub i odniesionych tryumfów, w obliczu prawd jedynie wysokich i wszechludzkich nie przestała być małością. Godziny nocne upływały jedna za drugą, a człowiek ten siedział nieruchomy, pogrążony w bezdennych zda się dumaniach, wsłuchany w głosy rozmawiające, — kto wie? bojujące może w jego wnętrzu — i w tę głęboką, uroczystą ciszę, która otaczała go zewsząd, przerywana tylko szumami wichrów, śpiewających w przestrzeni pieśń poważną, posępną, nieraz i smutną, lecz zawsze potężną. Któż odgadnie jaką mową przemawiała doń ta cisza, dotąd mu nieznana; jakim myślom i jakim uczuciom jego wtórowały te spiewy wichrów nocnych, będące odgłosami natury opuszczonej przez niego od tak dawna, zapomnianej, wyśmianej nieraz sceptycznemi usty światowca, gardzącego wszystkiem, co najlżej choćby napomnieć mogło sielankę, idyllę? Jak nurek szukający perły, pogrąża się w łonie oceanu, tak on pogrążał się w odmęt i rozgwar świata, szukając tego, co uważał dla siebie za przedmiot pożądania i talizman szczęścia. Szczęśliwszy od wielu nurków, którzy z topieli wychodzą nie niosąc z sobą nic, znalazł on to, za czem pogonił; wypłynął na powierzchnię światowego odmętu z wieńcem wawrzynowym na młodem jeszcze czole. Posiadł to, ku czemu rwały się młodzieńcze jego żądze, — gwiazdę sławy i magiczną rószczkę potężnych na świat wpływów. Ale wtedy właśnie, gdy panująca w nim przeważnie namiętność zadowoloną została w swych pożądaniach, gdy miał już co pragnął mieć, stał się tem, czem pragnął być, użył tego, co wydawało się mu najwyższą rozkoszą użycia, — być może, iż uczuł, że istnieniu jego niedostaje ważnego jakiegoś czynnika, i począł szukać go w sobie i koło siebie z tajemniczą rozpaczą, myśląc, że szukać począł zapóźno. Być może, iż ogień namiętności podsycany prądem gorączkowej pogoni, przygasał, im bliżej mety swej znajdował się goniący; być może, iż raz uczuwszy na czole swem promieniejącą gwiazdę sławy, uczuł, że promienie jej nie rozgrzewają mu piersi niczem więcej nie rozgrzewanej, a raz ujrzawszy się wielkim i potężnym, pojął, że pomimo to, nie przestał być zarazem małym i kalekim. A godzić się z własnem kalectwem, nie leżało w naturze jego; raz przekonany o niem, musiał on wytężać wszystkie władze ducha swego, aby wyprostować to, co było skrzywionem. Albowiem skrzywienie wszelkie jest pochyleniem się; a być pochylonym we własnych choćby oczach, było mu rzeczą wstrętną. W jakimkolwiek kierunku dążyły władze myślenia jego i działania, towarzyszyła im zawsze duma i żądza wdarcia się na wysokości. Nie mógł nic czynić po połowie ani w części; niepodobna mu było zatrzymać się na stoku góry. Czegokolwiek zapragnął, najwyższy szczyt musiał być celem jego pragnień. Porwany prądem samolubnej namiętności, zdolen był popełnić występek, aby obalić zaporę tamującą mu kroki; ale raz ogarnięty żądzą cnoty, dosięgnąłby ją w obłokach, albo poszedłby za nią w bezdnię otchłani. Tożto żądza cnoty spędzała sen z jego powiek, przez całe długie, zimowe noce, umysł jego i oczy odrywając od prac do których nawykł, lecz które nie posiadały w sobie pierwiastków, mogących teraz zaspokoić go i nasycić? Bywały ranki, w których lampa gasła na jego stole, a szary świt wnikając przez okna, oblewał mu czoło blade, zbrużdżone niespokojnemi myślami. Wstawał i patrzał na urodziny dnia, myśląc może o urodzinach nowego człowieka, które odbywały się w jego wnętrzu. We wzroku jego wpatrzonym w różowe światło jutrzenki, odbiła się nieraz śmiertelna walka pysznego, napół rozdartego umysłu. Nieraz usta jego tak dumne i szyderskie niedawno, zwarły się od bolu albo zadrżały dolegliwem poczuciem tajemnej jakiejś trwogi czy palącego wstydu. Ale jakiemikolwiek były te uczucia, których doświadczał w godzinach samotnych, te myśli i zagadnienia z jakiemi bojował jak szermierz torujący sobie drogę ku prawdzie, to jednak pod ich wpływem twarz jego oblekała się żywszym kolorytem i łągodniejszym wyrazem niż ten, jaki cechował ją wprzódy; w oczy wstępowały jeden po drugim coraz żywsze blaski; uśmiech szczery, swobodny, coraz częściej wstępował na usta, spędzając z nich chłód i szyderstwo.
Umysł jego pyszny, i od najwcześniejszej młodości pogrążony w niezdrowej, bo sztucznej atmosferze, zaczynał może wierzyć w to, o czem wątpił dotąd, czemu nawet przeczył nieraz stanowczo, tak myślą jak ostrem i błyszczącem słowem, wypowiadanem w zebraniach wielkiego świata, lub wypisywanem na kartach, które wpadały pośród tłumów jak błyskawice, wzniecając pożary niszczące lecz świetne. Zaczynał może wierzyć w czarodziejską piękność natury, w uroki poezji, w możebność nieskalanej czystości, we wzniosłość cnoty, w wysokie szczęście ducha wiecznie pracowitego choć cichego, w powinności stojące na straży żądz samolubnych, w potrzebę nakoniec niezbędną ideału, któryby jaśniał przed oczami człowieka jak gwiaździsty drogoskaz nie pozwalający błądzić, jak źródło mocy, zachęty i pociechy nigdy niewyczerpane. Zaczynał on wierzyć w to wszystko, dla tego zapewne, że nigdy wierzyć całkiem nie przestał; że wiara była potrzebą najgłębszej jego natury, sfałszowanej lecz nie przeinaczonej w zupełności, wychowaniem, okolicznościami, własną wolą nakoniec rzuconej w topiele zwątpień, lecz potajemnie buntującej się przeciw dławiącej ich goryczy. Ale wiara ilekroć wstępuje we wnętrze człowieka, nie bywa nigdy długo samotną; wraz za nią, z niej samej wyłoniona przybywa miłość. Dwa te genjusze zbawcze postępują zawsze razem, jak bracia archanioły.
Piękny i świetny gość Dolinieckiego dworu, z coraz żywszem i widoczniejszem zadowoleniem przebywał w towarzystwie Krystyny. Byłożto wspomnieniem utraconej dawno siostry, którą piękna dziewczyna przypominała mu rysami i postacią, czy głęboka potrzeba serca, upatrującego oddawna pomiędzy obliczami niewiast oblicza, mogącego obok pociągu obudzić szacunek i bezwarunkową wiarę? Czy zachwycała go rzadka w istocie piękność Krystyny? — czy dobroć jej i otwartość w połączeniu z bogactwem wiedzy i dojrzałością umysłu, czyniły mu towarzystwo jej miłem i prawie niezbędnem? — czy zaciekawił go nakoniec żar, który palił się na dnie ciemnych źrenic i nadawał jej blask namiętny, tem potężniejszy, że przysłoniony kryształowem przezroczem niewinności? — czy może wszystkie te przyczyny razem składały się na ten nieprzeparty urok, którym pociągany do córki Ewy, zdawał się przez długie chwile zapominać o wszystkiem, co nią nie było? Bądź co bądź, wkrótce nikomu z patrzących tajnem być nie mogło, iż pomiędzy dwojgiem młodych ludzi istniało coś więcej jak przyjaźń pokrewieństwa.
Krystyna pracowite wiodła życie, rozdzielone pomiędzy różne zajęcia ręczne i umysłowe, z których każde miało na celu zdobycz jakąś moralną, lub czyn pożyteczny. Inaczej być nie mogło, gdyż była wychowanką i uczennicą hrabiego Seweryna, który sam ustawiczną pracą służył dwom przedmiotom swego ukochania: nauce i ludzkości. Toteż oboje ci ludzie wspomagając się wzajem, utworzyli dokoła Dolinieckiego zamku prawdziwy warsztat, wyrabiający na rozlicznych maszynach oświatę i dobrobyt. Wszystko cokolwiek bogactwo w połączeniu z gorącą chęcią czynienia dobrze i umiejętnością chęć tę podpierającą, zdziałać może, zdziałanem tam było. Topograficzne i ekonomiczne warunki okolicy, wyzyskane tam zostały jak najstaranniej dla dobroczynnych i użytecznych celów. W ludnych wsiach i licznych fabrykach szkoły obsadzone nauczycielami troskliwie wybieranymi, otwierały się co rana, rozlewając obficie na okoliczną ludność światło prawd moralnych i umysłowych. Nędzarzy nie widać tam było na kilka mil dokoła; chroniły ich w mniejszej części dobroczynne zakłady, w większej części zapobiegały nędzy liczne i na każdym kroku podawane sposobności i zachęty do pracy. Wszystko to w połączeniu z zarządem dóbr rozległych i zagospodarowywanych nietylko z widokami jak największych zysków, ale obywatelskim względem na dobroczynne skutki spływające dla całego kraju z mnożących się bogactw jego i zasobów, wymagało wielkiej sumy starań, trudów, wytrwałości i zapobiegliwości. Hrabia posiadał w ustroju swym moralnym i umysłowym nie jedną przeszkodę, niepozwalającą mu stać się kierownikiem wszystkich tych dzieł tak pilnym, jak był zacnym ich twórcą. Przeszkodami temi były: namiętne rozmiłowanie w pracach naukowych, z natury swej potrzebujących ciszy gabinetu lub samotnej natury; optymizm z jakim spoglądał na ludzi i ich sprawy; nakoniec skłonność do roztargnień, umniejszona nieco wpływem czasu, niemniej jednak nie zatracona całkowicie, gdyż wypływająca z samej natury umysłu zapatrzonego niejako w rzeczy oderwane, niezmożoną siłą pociąganego w nurty własnych myśli i rozwag, a tem samem odrywanego zbyt często od rzeczywistości dotykalnej, zewnętrznej. Przywykły do ogarniania wzrokiem i myślą wielkich całości gdy chodziło o system słoneczny, o filozoficzną teorję, lub ekonomiczną doniosłej wagi prawdę, — mało był zdolym do spostrzegania szczegółów i kierowania niemi tak, aby doprowadzić je do pożądanej dokładności i doskonałości. Tu zaczynała się już rola Krystyny jako pomocnicy, wyręczycielki a często i doradczyni przybranego ojca. Każdy wschód słońca widywał ją wstającą z miejsca spoczynku z licem świeżem jak róża, z sercem ochotnem do dziennego zadania. Ciągła działalność w jakiej hrabia utrzymywał od dzieciństwa umysł jej i ciało, uczyniły ją silną i zdrową fizycznie, moralnie hartowną, niezmordowaną, świadomą wielu rzeczy, które dla dziewic jej wieku i stanu, bywają zazwyczaj tajemnicą niezbadaną i niebadaną. Często i zblizka spotykała się z obliczem nędzy i ciemnoty, patrzyła na tę niezbłaganą pracę życia, która stanowi główne tło istnienia ludzi biednych i nieoświeconych, a której nieodłącznie towarzyszą jęki, choroby, wszelkie słowem niedostatki i cierpienia fizyczne i moralne. Ta ciemna strona życia nie obudziła w niej odrazy ku ludziom, którzy ją przedstawiali; lecz owszem czyniła z nich przedmiot gorącej działalności rozumu jej, rąk i serca. Praca mogąca wyjść na pożytek innym, była dla niej zasadą i rozkoszą, jej też oddawała większą połowę swego czasu. Ale potem przychodziła pora spoczynku, godziny, które pozostawały na wyłączną jej własność. Dawniej zapełniała je nauką, sztuką, a często także tem niemem wpatrywaniem się w świat i w samą siebie, które na pozór tylko jest próżnowaniem, w gruncie będąc pracą wyrabiającej się i do stałych podstaw dążącej myśli. Ale teraz chwile te spoczynku lub rozmyślań Krystyna oddała całkiem gościowi swych rodziców, a z gorącego blasku który twarz jej czynił coraz piękniejszą, i z wyrazu oczu coraz głębszych, możnaby sądzić, że odkąd on był przy niej, wszystkie promienie jej uczuć i umysłu rozproszone wprzódy w krainach nauki, sztuki i oderwanych badań, skupiły się w jedno słońce, które zawisło nad jego głową. Wszystko to widocznem być musiało dla każdego, kto tylko patrzył zblizka na tę parę piękną, pociąganą wzajem ku sobie sympatją przemożną, i do ukrywania się nie mającą przyczyn. Widocznem też to było dla Ewy.
Ewa siedziała wieczorem w pracowni hrabiego, niedaleko ognia kominkowego, od którego jak zwykle odgrodziła się ekranem. Jakkolwiek jednak głowa jej pogrążona była w cieniu, oczy świeciły śród zmroku tym blaskiem jaskrawym, niespokojnym, który rodzić się może tylko z gorączki uczuć, jak błyskawica z burzy. Z drugiej strony komina siedział hrabia Seweryn zaczytany w dzienniku. Od pewnego czasu Ewa siadywała zwykle w pobliżu męża, a obejście się jej z nim stało się poufałem, nieledwie wylanem. Możnaby myśleć, że przez to zbliżenie się do człowieka którego imię nosiła, pragnęła okazać że jest szczęśliwą i zadowoloną, stanąć w obronie swej dumy niewieściej, lękającej się czyjegoś politowania jak obrazy. Ale również nie wydawało się niepodobnem, iż postępując tak, szukała instynktowo puklerza i osłony przeciw jakiemuś prądowi porywającemu ją w kierunku, który pobudzał do oporu słabą jej wolę, i resztę pamięci o godności własnej i komuś innemu danych przyrzeczeniach. Hrabia czytał, Ewa milczała; milczała i oczy błyszczące jak dwie jaskrawe iskry wlepiała w przedmiot znajdujący się na przeciwległym końcu obszernej komnaty. Przedmiotem tym była twarz Dembielińskiego pochylona nad stołem, przy którym pod światłem lampy rysowała Krystyna. Rysunekto snać był lekki i łatwy, dokonywany od ręki i studjów nie wymagający, niemniej jednak obudzał widoczne zajęcie w siedzącym obok mężczyźnie.
Krystyna podnosiła od czasu do czasu czoło, i przypatrywała się swej robocie. — Kuzynie Anatolu — mówiła, — czy nie znajdujesz, że cienie te zbyt rażąco odbijają przy tych światłych miejscach?
— Każdy cień najłatwiej spostrzegać się daje i najwięcej razi oko, gdy znajduje się obok światłości, — odpowiedział mężczyzna.
— A więc — odparła piękna robotnica — należy światłości nadać energiczniejszy koloryt a cienie umniejszyć.
Zabrała się znowu do swej roboty, a Dembieliński ze skronią opartą na dłoni ścigał wzrokiem szybkie lubo rozważne poruszenia jej wprawnej i kształtnej ręki. Siedzieli blizko siebie; głowy ich zlekka pochylone ku sobie, przedstawiały dwa typy doskonałej piękności męzkiej i kobiecej. Twarz dziewczyny była promienną, mężczyzny zamyśloną. Pomimo jednak zamyślenia, czoło jego tak gładkie było jak dotąd nigdy, a czarne oczy jaśniały niezwykłym im blaskiem. Po chwili oczy te oderwały się od ręki pięknej sąsiadki, a utkwiły w jej licu, na które spływało obfite światło lampy. Ogarnęła go zaduma głęboka, lecz snać rozkoszna, bo wargi jego zdobne w młodzieńczą jeszcze purpurę otworzyły się uśmiechem, jaki przebywa na twarzach ludzi pomimo wiedzy swej zapadających w marzenia. Było trochę smutku w tym uśmiechu, ale zarazem wiele wzruszenia. Krystyna nie podnosiła oczu; spuszczone rzęsy jej migotliwe cienie rzucały na białe policzki, po których od czasu do czasu przepływała struga różowego rumieńca, niby widomy objaw zdwojonej mocy z jaką uderzało serce. W tej chwili było w niej cudowne połączenie przeczystej niewinności i gorącego życia. Niepokalaność i pogoda splatały się na jej twarzy z dojrzałością myśli i energją uczuć. Toteż od twarzy tej nie odrywało się spojrzenie siedzącego obok mężczyzny, lecz przeciwnie, tonęło w niej coraz głębiej, to badawcze i jakby resztą niedowierzania przyćmione, to gorące znowu i oszklone zadumą.
Nagle śród ciszy panującej w pokoju rozległ się ostry chrzęst jedwabiu. Ewa poruszyła się żywo na swem siedzeniu, a fałdy jej sukni zawsze tak miękko falujące w koło niej, złamały się w ostre zgięcia. Z kibicią podaną nieco naprzód i twarzą bladą, wychyloną pod światło ognia, zwróciła się ku siedzącej opodal parze, i przemówiła.
— Panie Dembieliński! jak widzę, zaczynasz pan rozmiłowywać się w sztuce. Rysunek Krystyny pochłonął całą pana uwagę.
W głosie jej mniej było niż zawsze dźwięków rozwiewnych, miękkich, zefirowych; zastąpiły je brzmienia, których ostrość i porywczość w części zaledwie przytłumioną być mogła pozorną swobodą i uprzejmością.
— Pani hrabino — rzekł gość powstając na głos gospodyni domu i zbliżając się do kominka — nie zaprzeczałem nigdy całkowicie urokom sztuki, czego dowodem może być to, żem w podróżach moich zwiedzał zawsze znakomitsze zbiory rzeźb i obrazów, a muzyka bywała mi najmilszą, rzec mogę jedyną jakiej używałem, rozrywką. Nie taję jednak żem oddawna, nigdy może nie czuł w takiej rozciągłości jak teraz, piękna nietylko sztuki ale i natury.
— Natury nawet! — rzuciła Ewa, i zaśmiała się lekko. — Przypominam sobie jednak — mówiła dalej — pewien ustęp z książki pana, w której pan zachwycanie się naturą i miłość dla niej zaliczasz do rzędu złudzeń.
— Pani — odpowiedział Dembieliński — mówiłem już raz kuzynce mojej Krystynie, że zamierzam wydać na świat poprawną edycję książki, o której pani wspomnieć raczyłaś.
Ewa patrzyła na niego nieruchomemi oczami, których jednak przedchwilny ogień krył się coraz bardziej za szklistą osłonę, występującą z pod ciemnej powieki. Kobieta ta doświadczać w tej chwili musiała gwałtu uczuć, nad któremi zapanować nie mogła; bo ręce jej chude, białe i przezroczyste, zaciskały się w koło jedwabnych fałdów sukni, pierś oddychała coraz prędzej. Zdawało się, że oczy jej rozszerzone wychudnięciem policzków, nieruchome i palące się z za okrywającej je szklistej osłony coraz grubszej i wypuklejszej, nie mogłyby za żadne skarby świata oderwać się od tej męzkiej pięknej twarzy, którą oświecał w pełni czerwonawy blask ognia. Ale on na nią nie patrzał, i nie widział jej wzruszenia. Słowami swemi Ewa obudzić w nim musiała wspomnienie jakieś, które był na chwilę odegnał od siebie; bo twarz jego łagodna i niemal marząca gdy siedział obok Krystyny, stała się znowu surową, niemal chmurną. Stał o parę kroków zaledwie od wpatrzonej w niego kobiety, ale myśli jego odbiegły snać daleko w przestrzeń lub czas. Szklista powłoka przykrywająca rozgorzałe oczy Ewy, zaczęła tajać i skupiać się w wielką łzę.
— Ja myślę — wymówiła cichym, rozwiewnym jak zefir głosem, — że nie jeden człowiek pragnąłby dokonać poprawne wydanie nietylko dzieł swoich, ale i swego życia.
Dembieliński podniósł nagle oczy, uderzony snać temi słowami; ale w tej samej chwili Ewa pochyliła głowę, bo szklista zasłona zsunęła się całkiem z jej źrenic, i w kształcie dwóch łez popłynęła po zwiędłych policzkach. Pochyliła głowę nizko, i długo jej nie podnosiła. Zarazem zaśmiała się lekko, i wymówiła swobodnym głosem. — Mój Boże! gdzież się podział mój podnóżek!
Dembieliński nachylił się także, i z wytworną grzecznością połączoną z poważnem uszanowaniem, przysunął ku niej stojący w pobliżu aksamitny podnóżek.
Ewa nagle podniosła głowę, i włosami dotknęła prawie pochylonej twarzy gościa. Byłoto jedno mgnienie oka, zrządzenie drobnego wypadku; ale z oczu kobiety strzeliły płomienie, czoło jej, twarz i szyja oblały się purpurą. Rzuciła się w tył, i ukryła znowu głowę w cieniu ekrana. Dembieliński nie widział gwałtownego wzruszenia Ewy, tak samo jak przedtem nie odgadł przyczyny dla której pochyliła twarz swą ku ziemi.
Teraz ścigał on wzrokiem Krystynę, która powstawszy od stołu przy którym siedzała, lekkim, swobodnym krokiem przechodziła na drugi koniec komnaty. Surowy wyraz jaki pokrywał twarz jego, złagodniał znowu.
— Kuzynko Krystyno — zawołał prawie wesoło — gdym przed chwilą patrzył na ciebie, niewiem dla czego przyszła mi na pamięć Julja Szekspira.
— Drogi kuzynie — odpowiedziała Krystyna zwracając ku niemu twarz promieniejącą uśmiechem — niedawno przypominałam ci Beatryczę, a teraz przypominam Julję. Jak widzę, masz we mnie całą galerję kobiet królujących w państwie poezji.
Dembieliński skłonił się lekko. — Jestto tak dalece prawdą, iż pewny prawie jestem, że gdybyś pokochała kogo, byłabyś podobną do Andromaki, a w dalszych kolejach życia posiadłabyś cnoty Penelopy, tego rzadkiego wielce typu stałości niewieściej.
Mówił to żartobliwym tonem, Krystyna uśmiechnęła się także, ale oczy ich spotkały się i tonęły przez chwilę w sobie. W cieniu ekrana rozległ się znowu chrzęst jedwabiu, Ewa powstała z siedzenia. Była tak bladą, że nawet oświetlająca ją czerwona łuna ogniska, bladości tej zwalczyć ni pokryć nie mogła; ale uśmiechała się łagodnie i spuszczała wzrok na mały zegarek, wyjęty z pod opaski sukni i drżący trochę w dłoni, której jednak drżenie kobieta hamowała z zadziwiającą mocą.
— Jakżeto już późno! — wymówiła tak cicho, że o kilka kroków jużby jej dosłyszeć niepodobna było. Zwróciła się do córki. — Christine! pora już nam udać się do snu.
Dotąd odchodziła zazwyczaj sama; pokoje matki i córki oddalone były od siebie, czuwały i używały wczasu osobno. Tym razem jednak Ewa pociągała za sobą Krystynę. Kiedy podniosła oczy z nad zegarka i przeniosła je na twarz córki, miały one taki wyraz, z jakim matki patrzą rzadko, a nigdy patrzeć nie powinny na dzieci swoje.
— Allons Christine! Bonjour, monsieur. — Ostatnie wyrazy zwrócone były do Dembielińskiego. Skłoniła głowę, uśmiechała się nawet, ale nie podała mu ręki jak dotąd czyniła codzień. Postąpiła parę kroków — i dziwna rzecz, fałdy jej sukni tak miękkie zazwyczaj i falisto ją opływające, łamały się teraz z ostrym chrzęstem. Hrabia Seweryn podniósł głowę z nad dziennika; Ewa stała tuż przy nim, pochyliła się i przytknęła usta do jego czoła.
— Dobranoc ci Sewerynie — rzekła, — a słowa te uniosły się nad głową hrabiego jakby je wyszeptał zefir wieczorny. Z rąk hrabiego wypadł dziennik, na czole jego spokojnem przed chwilą, ukazała się głęboka bruzda. Zdawać się mogło, iż urodziła się ona pod ustami kobiety, a nie zniknęła wtedy nawet, gdy rękę jego objęła ciepła, serdeczna dłoń żegnającej go na dobranoc ukochanej córki. Krystyna swobodnym krokiem postąpiła za matką, niedaleko progu podniosła oczy, i spojrzała na zawieszony w górze portret matki hrabiego.
— Mój Ojcze — rzekła zatrzymując się i zwracając twarz w stronę, w której pozostali dwaj mężczyźni, — nie wiem dla czego, ale ile razy spojrzę na portret twej matki, muszę zawsze uśmiechnąć się do niego, jak do czegoś, co mi jest bardzo miłem.
— Niech cię Bóg błogosławi, moje dziecko! jesteś do niej podobną — zawołał za nią hrabia, a twarz jego rozpromieniła się znowu.
Dembieliński patrzył za odchodzącemi kobietami, ale wzrok jego jednę z tych tylko ścigał, jednę widział, i nie zmienił kierunku, dopóki postać Krystyny nie zniknęła za progiem pokoju.
— Panie hrabio — rzekł wtedy z powagą w głosie — śliczna ta istota która odeszła ztąd w tej chwili, jest arcydziełem twego życia!
— Arcydziełem natury, kochany panie! — zawołał hrabia — arcydziełem natury! Jam tylko dopomógł jej i nie pozwolił aby uległa szkodliwym wpływom świata i życia...
Zatrzymał się; głęboka radość która przed chwilą zaświeciła w jego wzroku, ustąpiła przed wyrazem smutku. — Wierzaj mi pan — rzekł po chwili milczenia — że daremnie obwiniamy naturę o niejedno złe zjawisko, które spostrzegamy pomiędzy ludźmi; że w niejednym człowieku, dobre dary natury ulegają pod złemi wpływami sztucznych warunków źle zrozumianego życia...
— Ulegają często, a często także żyją i walczą — dokończył Dembieliński.
Hrabia zamyślił się, i miał znowu pozór człowieka, na którego głowie i sercu leży wielki jakiś i dolegliwy ciężar. Słowa jakie wymówił, przypomniały mu znów kobietę, która zadawała mu serdeczną ranę, jedyną może poniesioną w życiu, ale nie gojącą się, bo ciągle odnawianą.
Ale i siedzący naprzeciw gospodarza domu gość zamyślił się także; i jemu te kilka zamienionych słów przypomniało może wiele co w nim samym żyło i walczyło. Dwaj mężczyźni długą chwilę przesiedzieli w milczeniu zatopieni w myślach. Dembieliński pierwszy podniósł głowę.
— Panie hrabio — rzekł — racz przebaczyć zbytnią poufałość pytania mego. Czy jesteś szczęśliwym?
Dziwnem było w tej chwili brzmienie głosu młodego, świetnego dyplomaty. Dźwięczała w nim pewna niecierpliwa porywczość, gorączkowa ciekawość obok ironji, i jakby powstałego z niej bólu. Hrabia zwrócił na twarz pytającego wzrok zapatrzony dotąd w daleki punkt przestrzeni. Przez kilka sekund nie odpowiadał; zbrużdżone przed chwilą czoło jego wygładzało się zwolna, w omglone oczy wstępowała żywa choć łagodna światłość. — Tak — wymówił po chwili głosem spokojnym lecz pewnym, jestem szczęśliwym!
— A więc — zawołał Dembieliński — a więc powiedz mi pan, co to jest szczęście? Czem są te subtelne atomy, z jakich składa się ten cień niepochwytny? Głupcy i rozumni, święci i zbrodniarze, gonią za niem z jednaką chciwością. W niebie, na tronie, w wykwincie, w prostocie, w szale i w spokoju, w miłości i w zemście, w słowie i w sielance, w gwarach walk i w objęciu kobiety — jest ono wszędzie a nigdzie go niema. Wymawiają je wszystkie usta od niemowląt do mędrców; lecz ten kto je zdobył, kto go używa, powinien zwołać dokoła siebie całą ludzkość, i wskazując palcem przedmiot tej odwiecznej bajki, zrodzonej zapewne w ludzkości w raz z bajką o postradanym raju, zawołać: on tu jest! przestał być bajką, jest prawdą!....
Mówiąc to powstał, i oparł się ramieniem o gzems komina. Oczy jego paliły się jak stal na słońcu; na wpółotwartych wargach drżał uśmiech wyzywający, szyderski; ale pierś podniosła się wysoko i opadła szybko, jakby słowa które wymówił, urodziły się z ciężkiego westchnienia. — Panie hrabio — dodał po chwili lekko skłaniając głowę i nawpół już żartobliwym tonem — pan, który jesteś gorliwym apostołem miłosierdzia, powinieneś ulitować się nad bliźnimi swymi, i odkryć im tajemnicę szczęścia.
— A pan, czyś jej nie odkrył? — zapytał hrabia, nie spuszczając wzroku z mówiącego człowieka.
Dembieliński zaśmiał się zcicha. — Wyznaję, że Sezam nie otworzył się przedemną. Nie posiadałem snać czarodziejskiego słowa....
— Owszem — zawołał hrabia — posiadałeś je pan niezawodnie, tylkoś zatracił je kędyś... Człowiek obdarzony rozumem posiadać je musi...
— A więc, jakiemże jest to słowo? wyświadczysz mi pan prawdziwe dobrodziejstwo, jeśli odnajdziesz je we mnie.
— Słowem tem — odparł hrabia — jest zrozumienie życia.
— A cóżto jest życie? — zagadnął znowu Dembieliński.
— Czyś go pan nie zrozumiał? — zapytał hrabia.
Oparty człowiek o gzems kominka stał długo nieruchomy, i nie odpowiadał. Przez chwilę mogło się zdawać, że w odpowiedzi rzuci znowu żart jakiś albo dumne słowo człowieka, który niechce przyznać się do swej niewiadomości.
— Czyś pan nie zrozumiał życia? — powtórzył pytanie hrabia; czy nie wiesz czem ono jest w najgłębszej i prawdziwej swej istocie?
Dumna głowa zapytanego pochyliła się nieco, powieki opadły w dół, i rzuciły na twarz wyraz zmęczenia. — Nie wiem — odpowiedział krótko i zniżonym nieco głosem.
Było coś niewymownie bolesnego i głęboko upokarzającego w tem wyznaniu człowieka, który po długich trudach i walkach z losem, po wielu latach ambitnych dążeń i sceptycznych przeczeń, po wdarciu się na wyżyny społeczne i umysłowe — nie wiedział dla czego żył. W krótkiej odpowiedzi jego zadźwięczały połączone: gniew, boleść i upokorzenie. Ale hrabia nie widział wyrazu twarzy towarzysza swego, ani dosłyszał posępnych brzmień jego głosu. Rzucone mu przed oczy problemata, które zresztą dla niego problematami już nie były, pogrążyły go w te nurty wewnętrzne, w jakie zapadał zawsze, ilekroć myśl jego odrywała się od otaczającej, dotykalnej rzeczywistości. Ze wzrokiem cofnionym wewnątrz, szklisto utkwionym w daleki punkt przestrzeni, mówić zaczął.
— Największą sztuką życia jest zrozumieć życie, opanować żądze i namiętności własne, aby szły zawsze w kierunku szlachetnym, ku celom dobrym; używać pełną piersią rozkoszy godziwych, a strzedz się wszystkiego co posiada w sobie pierwiastki zła, aby nie wywołać nieubłaganej zemsty tej żelaznej loiki życia, która długo uchodziła za fatum tajemnicze lub karę Bożą, a była w istocie i jest zawsze nierozerwalnem tylko powiązaniem przyczyn i następstw.
Dembieliński stał pochylony nieco w stronę mówiącego, i słuchał słów jego z pewną niecierpliwością i ciekawością. Po chwili jednak uśmiech niedowierzający wrócił mu na usta.
— Wszystko to piękne jest co pan mówisz — wyrzekł zwolna, — tak samo mówili od początku świata wszyscy wielcy moraliści i złotouści kaznodzieje. Szkoda tylko, że abstrakcja złym bywa apostołem; ludzie podziwiać ją mogą, ale nie wierzą w to, co niema ciała i kości. Któraż z władz człowieka pewno i niezachwianie wskazać mu może różnicę pomiędzy złem i dobrem, żądzą szlachetną a nizką, rozkoszą godziwą a nikczemną? Czy rozum? nie — jest on kornym poddanym namiętności, i ma na jej usługi całe armje sofizmatów; czy serce? któż o niem mówić tu nawet może? posiadają je turkawki zarówno jak ludzie, a jednak dziobki ich tak skłonne do pocałunków, na nicby się nie przydały subtelnej analizie; czy ślepa wiara w ustawy religij kościelnych lub społecznych? — ależ ślepo wierzący nie rozróżnia, i z siebie samego nie dobywa prawd i pewników; korzy się on i całego siebie oddaje w niewolę, zbudowaną czy to na gorze Synai czy Kwirynalu, czy w Izbie prawodawczej lub zbiorowej głowie tłuszczy wyrabiającej tak zwaną opinję. Byłożby nią sumienie? — ależto tylko suma otrzymanych wrażeń, i przyjętych z zewnątrz wyobrażeń. — Innem jest ono u Hottentota i Lapończyka, innem u mieszkańca oświeconej Europy; głos jego, to echo powtarzające to, co brzmiało nad naszą kolebką; dzwon kołysany grubszemi lub drażliwszemi nerwami, pomiędzy mniejszym lub większym rojem względnych przyzwyczajeń i pojęć niedorzecznych, często przesądów. Rozum więc, serce, wiara, sumienie, grają w człowieku rolę automatów, któremi porusza jak chce wielki maszynista — namiętność. Niewiem jaką jest ta władza moralna lub umysłowa, która w wielkiej komedji życia piastuje godność reżyssera, kierującego działaniem samego nawet maszynisty.
— Władzą tą — odparł hrabia — jest poczucie i pojęcie ideału.
Uśmiech na ustach Dembielińskiego stał się wyraźniejszym. — Wpadamy znowu w abstrakcje — odrzucił z niedbałością, z za której jednak snać było umartwienie umysłu, pragnącego z całej siły dojść coprędzej do jasnego i ostatecznego rozwiązania stojących przed nim pytań. — Coto jest ideał? — zapytał po krótkiej chwili milczenia.
— Ideał — odpowiedział hrabia — jest tem, co obudza w człowieku głęboką wiarę i gorącą miłość.
— Są ludzie — zarzucił Dembieliński — którzy w nic głęboko nie wierzą, i nic gorąco nie kochają.
— I tacyto ludzie właśnie — dokończył hrabia — nie rozumieją życia i nie znają drogi do szczęścia.
— Panie hrabio! — zawołał Dembieliński — nazwij mi ideał po imieniu!
Po porywczości z jaką wymówił te słowa, snać w nim było walkę sceptycyzmu zrosłego nieledwie z naturą, z gwałtownem pragnieniem wydarcia się z jego objęć.
Hrabia stanął przed nim z oczami jaśniejącemi tą spokojną rozkoszą, jaką sprawia myśl świadoma siebie, silnie oparta na swych podstawach.
— Ideał, panie — zaczął mówić — posiada tyle imion, ile jest w głowach ludzkich wysokich pojęć, a w piersiach szlachetnych uczuć. Inaczej nazywa go uczony, inaczej poeta, inaczej rozkochany w ojczyźnie swej obywatel, inaczej filantrop sercem obejmujący całą ludzkość, inaczej kochanek wpatrzony w czarowne lica oblubienicy — a wszyscy oni jednak hołdują jednemu panu, który nim rządzi, a jest ideałem. W ustach i sercu Gracha — ideał nazywał się wolnością; Galileusz ujrzał go w prawidłach ruchu olbrzymich globów zawieszonych w przestrzeni; Rafaelowi objawił się on w harmonji kolorów; Kanowa dążył za nim kreśląc na marmurze symetrję linij; Petrarka śpiewał o nim śpiewając o Laurze. Deiści czczą oddając cześć Bogu, pozytywiści szukają go w prawdzie stwierdzonych doświadczeniem faktów, materjaliści nawet dobrej wiary, dążą ku niemu, pracując nad zbadaniem i uszlachetnieniem materji. Poczucie i pojęcie ideału istnieje w ludzkości na wszystkich stopniach położenia i oświaty, i inaczej być nie może; bo gdyby inaczej było, zniknęłaby jedyna granica oddzielająca ludzkość od reszty ożywionych tworów natury, i jedyna siła przez którą dzieje się wszystko, co dzieje się dobrze. Na różnych tylko stopniach rozwoju moralnego i umysłowego, różne bywają stopnie poczucia, pojęcia i upragnienia ideału. Rozumie go bohater, z rozkoszą w sercu idący na męki za przedmiot wiary swej i miłości; rozumie wieszcz wyrzucający z piersi war gorących swych myśli; rozumie ojciec rodziny, z niedołężnych niemowląt wytwarzający ludzi; przeczuwa go biedny rolnik, z nad pługa podnoszący zachwycone oczy ku lotom skowronka; młoda dziewczyna z rumieńcem na twarzy marząca o przyszłem swem gnieździe rodzinnem; dziecię nawet, bełkocącemi usty rzucające dokoła pytania, któremi domaga się wiedzy. I oto jest właśnie sumienie ludzkie, w najwyższem i jedynie prawdziwem znaczeniu swojem. Bywają ludzie, choć rzadko, którzy rodzą się tak upośledzeni na ciele i duchu, że pojęcie ideału jest dla nich niemożebnem; tacy nie mają też własnego sumienia, lecz otrzymują je z zewnątrz, z ręki otaczających je okoliczności; sumienie wstawione w nich jak szyba w okno, i jak szkło kruche. Ale biada tym, którzy posiadali lub posiąść mogli ten drogoskaz, tę dźwignię i to szczęście życia, a nadwerężyli je w szale namiętności, wyrzekli się go w chwili osłabienia woli. Zatracić go całkiem, temu kto go raz posiadł, niepodobna. Zbluźniony i zgnębiony ideał mieszkać w nim będzie zawsze, milcząc chwilami, lecz często wołając głośno — tylko że z siły podtrzymującej i skupiającej, zmieni się w siłę obalającą i rozkładającą; odzywać się będzie niesmakiem, tęsknotą, gorzkiem lecz nie szczerem szyderstwem. Złowrogie moce przemieszkujące na dnie sumienia występnego, gryząc piersi takiego człowieka, niczem nie stłumioną zgryzotą, nie są czem innem jak żalem po utraconym ideale życia, niezmierną trwogą jaką człowiek uczuwa śród ciemności, które go napełniają wraz z zagaśnięciem owej gwiazdy jedynej. A to szczęście najwyższe, niezmącone, jakiego używa człowiek czysty i spokojny w swem sumieniu, choćby zkąd inąd dotykały go bole i męki, nie jest także czem innem, jak głęboką i nieustającą radością, czerpaną ze świadomości, że przedmiot wiary jego i ukochania, ideał, pozostał przed nim niezachwiany, niezbluźniony i nieopuszczony, lecz przeciwnie rozrósł się w nim, ogarnął go, mocą miłości jego, wiary i trudów wstąpił mu w głowę, w serce i w dłonie, i rozlał się z nich po świecie myślą, uczuciem, czynem.
Jeżeli hrabia mówił to z zapałem i głębokiem przekonaniem, to Dembieliński słuchał go z wyraźnem skupieniem a nawet naprężeniem władz umysłowych. Na ustach jego nie było już ani śladu uśmiechu; po rozumnem czole schylonem nieco w tej chwili, przebiegały fale zmarszczek, niby widoczne znaki bojujących w głowie myśli. Ale człowiek ten nie mógł pozostawać długo z pochyloną głową; przed pyszny umysł jego tłumem cisnęły się zagadki życiowe, za rozwiązanie których oddałby w tej chwili samego siebie, choćby duchom piekła.
— Panie — rzekł podnosząc czoło oblane bladością namiętnego pragnienia, — jakim sposobem człowiek od młodu dążyć ma do przedmiotu wiary swej i miłości, aby mu się on nie przemienił w przyczynę męczarni?
— Pracą niezmordowaną — odparł hrabia, — innej drogi niema.
Zapanowała chwila milczenia. Dembieliński usiadł na dawnem miejscu, pochylił się przed ogniem, patrząc weń nieruchomemi oczami, i milczał. Po chwili na ustach jego zarysował się uśmiech, który byłby wyzywający i szyderski, gdyby zuchwalstwa i szyderstwa nie umniejszał nieprzezwyciężoną siłą wyrywający się na zewnątrz smutek.
— I jam pracował — wymówił zwolna, — całe życie moje było jednym ciągiem pracy zapalczywej. Nigdy, na wzór mężczyzn mojego wieku i położenia, nie topiłem czasu w bachanaljach stolicy; żadna Dalila nie mogła w swych objęciach ukołysać trawiącej mnie gorączki działania...
Odwrócił twarz od ognia i zwrócił ją ku hrabiemu. Brwi jego podniosły się lekko w górę, oczy nabrały znowu ostrych, stalowych połysków, usta uśmiechały się niedbale, lecz drżały widocznie, gdy znowu mówić zaczął. — Nie byłem nigdy Turkiem. Nie siadywałem na dywanach z podkurczonemi nogami, i nie zwoływałem dokoła siebie odalisek, aby bawiły mię tańcami. Zmysłowe rozkosze pociągały mię, bo mam w żyłach krew nie wodę; alem unikał ich, bom chciał pozostać długo młodym, zdrowym i silnym. Kobietę uważałem jako trunek, który upaja, a chciałem być trzeźwym; więc brzegi warg zaledwie maczałem w czarze użycia. Stanowisko jakie posiadłem nie jest pieczonym gołębiem, spadłym z nieba w otwarte usta próżniaka. Jedynym odpoczynkiem którego sobie pozwalałem, były minuty przepędzane przed filiżanką czarnej kawy po obiedzie. Woń wschodniego napoju zamykała mi czasem powieki, ale i wtedy jeszcze wpół w śnie, wpół na jawie, słyszałem warczenie drutów telegraficznych i widziałem zecerów układających w widome znaki myśl moją, nad skreśleniem której przesiedziałem noc i ranek, często długie szeregi nocy i ranków. Zrywałem się i biegłem, aby rozgmatwywać splątane pismo telegraficznych depesz, albo poprawiać błędy zecerów. Oto co przez życie całe czyniłem. Pracowałem... a jednak przed chwilą pytałem pana, co jest życie? gdzie jest szczęście? i jak nazywa się ideał?
Hrabia słuchał z głęboką uwagą, a jasne oczy jego stawały się smutnemi. Widział w tej chwili przed sobą jednego z tych ludzi, którzy pomimo bogatych zdolności umysłu i wielkiej energji charakteru, nie doszli do rozwiązania najważniejszych zagadek bytu. Na ten widok zapomniał całkiem o jakichkolwiek względach zwyczajów lub etykiety, któreby skrępować mogły mowę jego. Zbliżył się położył dłoń na ramieniu towarzysza i patrząc na niego swemi jasnemi, dobremi oczami, wymówił ze smutkiem.
— Praca twoja posiadała pierwiastek zły, i postępowała w kierunku fałszywym. Miłość i wiara nie przewodniczyły ci w pracy, ale pycha; na miejscu ideału postawiłeś samego siebie, serce i głowę oddałeś we władanie namiętności, która była w tobie ambicją. Ale poczucia i pojęcia rzeczy wielkich i pięknych, zaparte w głębię twej istoty, pozostały w tobie żywe, i utworzyły sumienie, które cię dręczyło tęsknotą, żalem i wątpliwościami. Dla tego pomimo powodzeń i sławy, nie zostałeś szczęśliwym; dla tego ubiegłszy połowę życia, zacząłeś oglądać się za tem w cobyś mógł wierzyć, cobyś mógł ukochać. Spełniła na tobie wyroki swe nieubłagana Nemezis życia, która omija niekiedy słabych i głupich, ale prędzej lub później spada jak grom na rozumnych i silnych....
— Panie hrabio, — przerwał Dembieliński powstając, — poprobujemy kto z nas silniejszy: Nemezis ta, czy ja?
Gdy to mówił, czoło jego schylone nieco dotąd podniosło się w nowym przystępie dumy.
— Tak, — mówił dalej wyciągając ramię, którego kształt doskonały i ruch gibki sprawiłby rozkosz oczom snycerza, — tak, poprobuję się z tą panią krwawą, i pokażę, że ona jest widmem. Niema na świecie pomsty koniecznej, bo człowiek dzierży w dłoni arkan, którym ją zahaczyć może, i pod stopy swoje pociągnąć. Arkanem tym — wola jego. Zbłądził! cóż ztąd? Błąd z następstwami swemi niech ginie tam, kędy przepada niepowrotna przeszłość; przyszłość pozostała mu, i z nią powinien uczynić wszystko co zechce. Nie znalazł szczęścia? i cóż nad to pospolitszego? wolno mu pójść inną drogą, na której je znajdzie. Omyliłeś się panie hrabio; słabi to właśnie i głupi stają się ofiarami Eumenid. Co do mnie, zdaleka tylko zasyłam tym dziewicom piekielnym uniżone ukłony; zblizka nie zobaczą one mię nigdy....
Powiódł dłonią po czole, i przez chwilę pozostał tak nieruchomy i milczący. Nagle zwrócił się do hrabiego twarzą w twarz. — Panie hrabio, — rzekł zniżonym nieco głosem, — mam honor prosić cię o rękę wychowanicy twej i przybranej córki, Krystyny Dembielińskiej.
Na te słowa hrabia podniósł nagle głowę, i badawczy, choć bynajmniej nie zdziwiony wzrok zatopił w twarzy mówiącego. Ale twarz pięknego mężczyzny była w tej chwili poważną i wzruszoną, czarne źrenice nabrały dziwnej głębi i zajaśniały świetnemi blaskami; wyniosłe czoło oblało się zdwojoną bladością, ale świeże, młodzieńcze usta gorzały purpurą, i drżały poruszane przyśpieszonym oddechem szerokiej piersi. Hrabia spuścił wzrok i milczał chwilę. Potem wymówił cicho i z widocznem wzruszeniem.
— Nie potrzebuję mówić panu, ile Krystyna jest mi drogą. Domyślałem się, że usłyszę kiedyś od pana słowo, które i usłyszałem... a jednak znalazłeś mię pan nieprzygotowanym.
— Wcale się temu nie dziwię — z powagą odparł gość. — Myślisz pan, że położenie kobiety poślubiającej człowieka, z którego jak z karty źle napisanej, wiele rzeczy wykreślić trzeba, zastępując je innemi, wymaga pewnej niepospolitej wzniosłości moralnej. I ja myślę tak samo, ale zarazem wiem, że Krystyna stoi na wysokości położenia takiego.
Milczał chwilę, potem mówił dalej.
— Wzajemnie, mężczyzna który jak ja żył wiele i błądził może ciężko — poślubiając kobietę taką jaką jest Krystyna, staje w położeniu nie zupełnie pospolitem, jeśli chce przyszłem swem życiem uczynić zadość słusznym żądaniom szlachetnego jej serca, i wzniosłego umysłu. Rozumiem to, ale wiem także, że i ja stanąć mogę na wysokości takiego położenia.
Dwaj mężczyzni długo patrzyli na siebie w milczeniu.
W badawczych oczach hrabiego, zrazu zjawiał się wyraz tej zwyczajnej mu dobroci, która niczego więcej nie pragnęła, jak rozgrzeszać i uszczęśliwiać. Przez chwilę jednak człowiek ten nie mógł oprzeć się uczuciu samolubnej boleści.
— Krystyna tylko, sercem i wolą swą ostatecznie rozstrzygnąć może tę sprawę. Może jestem w błędzie, ale zdaje mi się, że rozstrzygnie ją na korzyść pana. I daleko, daleko mi ją uwieziesz!...
Dembieliński ujął jego rękę i uścisnął ją mocno. Nie, panie hrabio! — odpowiedział — nie uwiozę jej daleko, ale przeciwnie, sam tu pozostanę. Przed kilku dniami poczyniłem pierwsze kroki dla nabycia Demblina, w którym osiąść zamierzam. Za miesiąc najdalej poseł jego królewskiej mości, złoży mandat swój w dostojne ręce, które go nim obdarzyły. Po połowie nic czynić nie mogę. Na drodze którą szedłem dotąd, zaszedłem daleko, ale... zmęczyłem się. Obieram sobie inną....
Twarz hrabiego promieniała radością. — Panie! — zawołał — jesteś jednym z tych ludzi, u których sumienie głośno przemawia.
Dembieliński spuścił nagle głowę, ciężka chmura przeleciała po czole jego rozjaśnionem przed chwilą.
— Tak — odparł głosem cichszym niż wprzódy — przemawia ono teraz głośniej niż kiedy, a nigdy przemawiać nie przestawało. Chcę zniszczyć fałszywe tony jakie zaplątały się do głosu jego, a wlać weń harmonję. Zobaczyłem ziemię moją rodzinną, spojrzałem w oblicze prawdziwej cnoty, doświadczyłem żywego bicia serca na widok czystej i dobrej kobiety, pogrążyłem się w świeżym oddechu natury, i przekonałem się, że wielu rzeczom przeczyłem nadaremnie, i że to czemu przeczyłem, nie przestawało żyć we mnie samym.
Umilkł na chwilę i znowu podniósł głowę.
— Jeżeli nadzieje moje spełnione zostaną, osiądę w Demblinie i odbuduję to, co runęło mniej przez winę biednego mego ojca, jak przez nieszczęścia które go ścigały. Spodziewam się, że tu także działalność moja znajdzie pole dla siebie; że tu jak tam, kędy przebywałem dotąd, pomiędzy ludźmi dążącymi do wysokich celów, nie będę ostatnim!
Kiedy to mówił, w wyrazie twarzy jego panowała znowu duma; jakiekolwiek byłyby rojenia tego człowieka, ujemne czy dodatnie, najgłębsza ta właściwość moralnej jego istoty odstąpić go nie mogła. — Tymczasem — rzekł ujmując znowu rękę hrabiego — dobranoc, i do jutra!
Rzekłszy to oddalił się spiesznym krokiem, jak człowiek który powiedział już tyle, że więcej ani jednego słowa powiedziećby już nie zdołał.
Podczas tych późnych nocnych godzin, w których dwaj mężczyźni rozmawiali ze sobą o najważniejszych zagadnieniach bytu człowieka na ziemi, cóż działo się w blado-różowym saloniku Ewy, ostawionym dokoła miękkiemi wezgłowiami, oświetlonym łagodnym blaskiem przyćmionej lampy, i napełnionym delikatną wonią heljotropu?
Gdyby ściany tego saloniku posiadały władze czucia i myślenia, byłyby zdumione a także i wielce zmartwione na widok scen, których od kilku tygodni były niememi i jedynemi świadkami. Każdego bowiem wieczora przechadzała się śród nich kobieta wiotka i delikatna jak kwiat, którego woń ją otaczała, ale tak niezmordowana w gorączkowym swym ruchu, jak gdyby ożywiała ją jakaś niewyczerpana i spokoju jej nie dająca siła. Twarz jej bywała niekiedy bladą, jak koronki zdobiące jej suknie, niekiedy zrumienioną do purpury albo gniewem głuchym i gryzącą goryczą, albo zalaną rzęsistemi łzami. Kobieta ta chodziła, chodziła, chodziła, chwiała się, słabła, upadała na miękkie poduszki sofy, powstawała a raczej zrywała się, i znowu chodziła; dłońmi białemi i chudemi przyciskała pierś falującą, i ze zwiędłych policzków łzy ocierała rozwianemi włosami, które młodsze od twarzy, bujne były, miękkie jak jedwab i złociste. Tak przepędzała noce całe, a o świcie przeglądała się w zwieciedle, załamywała dłonie i wołała z rozpaczą: „jakam ja stara! brzydka!“ Ale około południa wstawała z uśmiechem nadziei na ustach. „Zobaczę go!“ szeptała, i siadała przed gotowalnią. Czesała swoje długie, prześliczne włosy z taką pieczą i troskliwością, z jaką nigdy królowe mody nie czeszą się przed balem; odświeżającemi płynami zmywała z twarzy ślady łez i bezsenności; jeżeli zmyć się nie dawały, przykrywała je cieniuchną warstewką różu, a potem, długo wybierała pomiędzy sukniami, koronkami, ozdobami. Ręce jej drżały, usta na przemian zaciskały się i uśmiechały, spłowiałe źrenice tonęły w stosach barwistych wstęg i sukien. Pragnęła być piękną. Ukończywszy strój subtelny i pracowity, opuszczała się na krzesło zmęczona, i ukrywała czoło w dłoniach. Czasem promień zimowego słońca, blady ale ciepły, wnikał przez różowe zasłony okien, i ślizgał się po zwiędłych jej ustach. Wtedy uśmiechała się z zamkniętemi oczami i marzyła. Byłyto raczej wspomnienia niż marzenia. Wspomnienia te jednak tak ją pochłaniały, że zapominała o teraźniejszości. Zdawało się jej, że jest młodą, piękną Ewą, panią swej ręki, którą w gorącej, silnej dłoni, trzyma młody mężczyzna z czarnemi, palącemi oczami. Siedzą w altanie ogrodu, róża i bzy kwitną nad ich głowami; promienie księżyca srebrzystą tęczą przepasują wyniosłe czoło jej narzeczonego, który wsłuchany w daleki śpiew słowika, coraz mocniej ściska jej rękę; przy niej kocha naturę, rozumie piękność, pełną piersią uczuwa rozkosz tej skromnej pieszczoty, jaką obdarza go nieśmiały uścisk jej ręki, i słodkie spojrzenie oczu jej błękitnych jak niezapominajki. Za tem wspomnieniem idzie obraz inny, znów inny i jeszcze inny. Ewa pamięta każde gorące słowo jego, każdy uśmiech miłosny — a było ich wiele, bo on kochał i ona kochała... A teraz? nie! Ewa myśleć o tem nie chce. Teraz dzień jasny; zimowe niebo świeci nieskażonym błękitem. W powietrzu wiać już muszą oddechy wiosenne, bo oto pod oknami zaśpiewał jakiś ptaszek. Ona pragnie życia, pragnie rozkoszy... Wstaje raz jeszcze, przegląda się w zwierciedle, i idzie tam, kędy zobaczyć go może — a żal okropny, zgryzotę nadaremną, rozpacz palącą pozostawia za sobą w różowym saloniku, do którego wróci wieczorem, aby znaleźć się znowu w ich towarzystwie nieodstępnem, jak własne jej serce i sumienie, nieubłaganem jak kara życiowa. Wraca, i wszystko co pozostawiła zrana w różowym saloniku, znajduje wieczorem. Tylko że posępni towarzysze jej stają się coraz posępniejszymi, siła ich przemienia się w gwałt, udręczenia jakie zadają, w męczarnię.
Takie były noce i ranki tej kobiety; ale nikt o nich nie wiedział, nikt nawet domyśleć się ich nie mógł. Bo w dnie i wieczory, to jest w porach gdy przestawała z ludźmi, udawała szczęśliwą, a czasem i naprawdę czuła w sobie to rozpaczne szczęście, jakiego doświadcza człowiek, gdy na przedmiot żądz swych patrzy, a wie, że posiąść go nie może, a czuje, że dotknąć go nie wolno mu nawet. Ale patrzy i poi się myślami o rozkoszach, których nie zazna nigdy... nigdy!
W życiu Ewy zaszedł także przełom nagły. Z niedołężnej i apatycznej, stała się gwałtowną i burzliwą; a jednak ta siła ujemna, która Ewom salonów ćwiczonym w szkole sztucznych pojęć, uczuć i zwyczajów, pozwala zdobywać się na najsroższe kłamstwa, na najbezczelniejsze udawania, — była w niej tak zakorzenioną, tak w naturę i obyczaj jej wrosłą, że pośród ludzi była ona zawsze dawną Ewą, słodką, wdzięczną, przezroczystą, z zefirowym głosem i heljotropowym ciałem. Ale gdy pozostała samą, wówczas w tem ciele heljotropowem i w tej piersi nawykłej do wydawania zefirowych szmerów, wrzały burze tej namiętności, która była jedyną namiętnością jej życia, pierwszą niegdyś i zgwałconą, ostatnią dziś, i ach! nadaremną, zapóźną, pozbawioną najmniejszej iskry nadziei, a palącą się takiemi ogniami bólów i żądz, jakiemi tylko płonąć może istota z nerwami rozstrojonemi próżniactwem, z duszą nie uzbrojoną żadnym z tych pomocniczych orężów, jakiemi są: rozum, wola, męztwo. Ewa nie miała żadnego z tych orężów; nie było dla niej hamulca w obowiązku, ani zapomnienia w pracy, ani pociechy w spokoju sumienia. Toteż gdy dłoń namiętności obudziła ją z apatji, w której przez lata całe pogrążoną zostawała, oddała się na wolę tej dłoni gwałtownej, która szamotała nią, jak wicher szamoce drobnym listkiem wśród pustej przestrzeni. Eumenidy zwarły się wkoło niej ciasnem kołem, i za nędzne zmarnowanie życia, za sfałszowanie serca, za kłamstwo, za próżniactwo rąk i głowy, chłostały jej ciało ognistemi biczami żądz, paliły ducha w niszczącym płomieniu nadaremnych żalów. Ona kochała człowieka tego, którego niegdyś zamieniła za możność noszenia atłasów, za ciepły salon, za tytuł świetny i pewność o zbytek jutra; a jak go kochała, czuła to w całej okropnej potędze tego wieczoru, w którym dostrzegła, że on kochał inną kobietę, — kobietę, która.... okropność! była jej córką! I jakże zresztą inaczej być mogło, i czyliż mogło być inaczej? Dla czegoż nie miał on kochać, on tak młody jeszcze, tak doskonale piękny, tak pełen życia, zdrowia, energji ciała i umysłu; dla czegoż kochać nie miał młodej dziewczyny, pięknej jak marzenie, i bogatej także w młode, nienaruszone, doskonale rozwinięte siły ciała i ducha? Ona, Ewa, czemże była teraz dla niego? Echem dalekiej przeszłości, które milkło już może w jego uchu, a jeżeli i odzywało się kiedy, to dźwiękiem przykrym, odrażającym, cieniem jakiegoś wspomnienia, które zresztą przestało już może być wspomnieniem. Równa mu latami, była zwiędłą, spłowiałą, blizką starości, wtedy gdy on przebywał tę najpiękniejszą epokę w życiu mężczyzny, w której młodość łączy się z dojrzałością. Była dla niego przedmiotem takiego szacunku, jakim ludzie silni otaczają istoty słabe, z jakim gość grzeczny zwraca się do gospodyni domu, z jakim mężczyzna światowy obchodzi się z każdą kobietą.
Tego wieczoru Ewa wbiegła raczej niż weszła do różowego saloniku. Przy gotowalni, jak zwykle w tej porze, stała Aloiza, oczekująca na rozkazy swej pani. Ale Ewa zaraz od progu zawołała do niej:
— Idź sobie! idź ztąd, idź!
Nie mogła w tej chwili znieść widoku żadnej twarzy ludzkiej, która nie była jego twarzą.
Aloiza odeszła.
Ewa rozpuściła warkocze, które jej ciążyły, zrzuciła jedwabną suknię, której chrzęst sprawiał jej dreszcze; orzuciła się miękkiem, białem ubraniem, i jak co dnia od kilku tygodni, rozpoczęła gorączkowe swe przechadzki. Dziś nie pytała już siebie czem była dla niego, ale myślała o tem, czem on był dla niej. Był on dla niej słońcem zapalonem wśród czarnej nocy, bo nic nie widziała dokoła siebie prócz niego. Był on jej dniem, bo gdy znikał, roztaczała się wkoło niej ciemność straszna. Czarne oczy jego były pochodniami, które rzucały żarzewia w pierś jej i głowę. Czuła dłoń jego przyłożoną do jej serca, choć go przy niej nie było; zdawało się jej, że włosy jej wiły się jak węże ogniste, odkąd na mgnienie oka dotknęły jego twarzy.
Dziś ona nietylko kochała tego człowieka, ale szalała za nim.
Całe życie jej sztuczne i niezdrowe, wszystkie dobre i złe wspomnienia, dziesięć lat tęsknoty za nim gwałtownej zrazu, potem przyczajonej ale wiecznie żywej, codzienne patrzenie na niego, piękność jego, świetność, sława, energja jakiej dał dowody, i to spojrzenie głębokie, w cichej rozkoszy zanurzone, jakiem dziś obejmował twarz dziewczyny, którą pokochał — złożyły się na ten szał bezpamiętny. Ach! żeby on choć raz, raz jeden, przez minutę, przez sekundę, popatrzał tak na nią! — zamknęłaby oczy i błagała Boga, aby pozwolił jej umrzeć w promieniach tego wzroku! Za jeden uścisk jego oddałaby całą resztę swego nieszczęsnego życia! Jakżeby całowała jego blade, dumne czoło! — jakżeby zatapiała dłonie w tych kruczych włosach! Jak mocno z całej siły przylgnęłaby do tej piersi i opasała się jego ramionami, i mocą miłości swej wywołała na usta jego wyraz: „kocham!“, i spłonęłaby w tym wyrazie jak motyl w płomieniu...
Nagle stanęła; wszelka myśl zamarła w jej głowie, serce przestało bić w piersi.... usłyszała jego kroki. Tak, on codzień wieczorem dążąc do pokoju swego, przechodził sąsiednią salę, obok zamkniętych drzwi różowego saloniku. Ewa przypadła do tych drzwi, i uchem przylgnęła do nich. Szedł zwolna, krokiem równym i pewnym, jakim chodził zawsze; przeszedł salę i drugą jeszcze komnatę, wstępował po wschodach... i wszystko umilkło. Kobieta klęcząca przy progu pozostała długo nieruchomą, z twarzą nawpół okrytą rozpuszczonemi włosami.... Nagle porwała się i stanęła cała w ogniu. Opanowała ją myśl straszna. Prócz tej myśli jednej nie było w niej nic. On teraz był tam, na górze, tuż nad nią, sam jeden.... Ona pójdzie, zobaczy go, raz przecie zobaczy go sam na sam, rozmówi się z nim... O czem będzie mu mówiła? Zaszło pomiędzy nimi nieporozumienie, które trzeba rozjaśnić. On nie wie o tem że ona go kocha, że kochała go ciągle, że nigdy ani na sekundę kochać go nie przestawała. Trzeba mu to powiedzieć!
Dla czegóż pierwsza kochanka jego młodości, pozostać ma w jego pamięci jako chciwa, pozbawiona serca kobieta i obok drugiej, tej niezmazanej, szlachetnej dziewczyny, stać jak brzydka zmora nocna obok pięknego światła dziennego? Trzeba mu powiedzieć, że nie wszystko co było, było jej winą! że przecież ona miała kogoś kto ją wychował, rozpieścił zbytkiem, w objęcia starca rzucił, pracować, walczyć nie nauczył; że przecież był świat w którym ona żyła, a który ją zrobił taką, a nie inną! Trzeba mu powiedzieć że ona żałuje gorzko, strasznie żałuje... że więcej poniosła szkody niż on, bo on cierpiał chwilę, a ona straciła życie... Trzeba nakoniec zobaczyć go... tak, zobaczyć go! Pierś Ewy od krańca do krańca przeszył nóż tęsknoty strasznej, oddech tamującej, żyć nie pozwalającej. Otworzyła drzwi, i wsunęła się do wielkiej, ciemnej sali. Jak cień biały i szybki mknęła chwilę pośród grubej ciemności, tu i ówdzie przerzniętych smugą szarego zmroku wnikającego przez strzeliste okna; ale zaledwie kilkanaście kroków oddzieliło ją od drzwi różowego saloniku, nogi zaczęły drżeć pod nią, ramiona przycisnęły się do boków, jak zwykle bywa u dzieci które się czegoś mocno boją. Ewa lękała się ciemności; nigdy w życiu nie przebyła jednej sekundy w pokoju pozbawionym czy to dziennego, czy sztucznego światła. W bezpamiętnem uniesieniu namiętności, w przystępie rozdzierającej tęsknoty zapomniała o tem, że tam kędy miała iść, było ciemno. Teraz znalazłszy się już w wielkiej sali której szczyt i głębia tonęły w grubych nieprzeniknionych cieniach, uczuła się ogarnięta bojaźnią niewymowną. Szare smugi okien wydawały się jej wysmukłemi postaciami, złożonemi z mgły i zmroku, w kamiennej nieruchomości oczekującemi jej zbliżenia się, aby ją pochwycić. Najbliżej okien stojące sprzęty, oświetlone niepewnem, ciemno-szarem światłem, rosły w jej oczach i przybierały jakieś olbrzymie, potworne kształty. Ale dalej, tam kędy najmniejsze już światełko nie dochodziło z zewnątrz, straszniej było jeszcze; ciemność gruba rozpościerała się tam od góry do dołu, jak czarna ściana kryjąca za sobą nieodgadnione, ponure tajemnice. Przez chwilę jeszcze pragnienie ujrzenia człowieka do którego szła, walczyło w Ewie ze strachem, który coraz dalej wnikał w najmniejsze fibry jej nerwów, przedzierał się aż do szpiku kości, ogarniał mózg bezprzytomnością.
Przez chwilę mknęła jeszcze śród mrocznej przestrzeni, ścielącej się w pobliżu okien; a szła coraz prędzej, bo zdawało się jej, że za nią goni ręka jakaś niewidzialna, chwyta ją za skraj sukni, pleców i szyi dotyka, warkoczami jej rozpuszczonemi targa. Mknęła więc coraz prędzej, choć nogi drętwiały i kolana uginały się pod nią; ale gdy znalazła się tuż obok czarnej, grubej ściany, stanęła. Niepodobna jej było piersią i stopami przebić tej ściany. Za nią znajdowały się drzwi do sąsiedniej komnaty; Ewa wiedziała o tem, bo wybornie znała drogę którą szła. Ale te drzwi, trzeba je będzie otworzyć, a więc rękę wyciągnąć... O, za nic! za nic w świecie nie wyciągnie ona ręki w ciemnościach — była pewną, najzupełniej pewną, że gdyby ją wyciągnęła, spotkałaby się z jakąś zimną, ślizką ręką, która niewidzialna, czaiła się tam u drzwi! Więc cóż czynić? wrócić! A więc nie zobaczyć go już dziś, nie zobaczyć go już nigdy sam na sam! Chwilę jeszcze strach walczył z pragnieniem. Ewa stała w popielatym szlaku spływającym z okna zakończającego długi rząd okien. Podała postać naprzód, aby usunąć się od tej ręki która chwytała ją z tyłu; sztywniejącemi palcami zgarnęła fałdy sukni, i przycisnęła je do zgiętych nawpół kolan; wyciągnęła szyję, ku oknu zwróciła twarz wylękłą i śmiertelnie bladą, i nastawiła ucha w stronę najgrubszych ciemności. Ale w uszach jej szumiało i dzwoniło, krew przyspieszonem tętnem uderzała do skroni i miotała sercem, które to zamierało bojaźnią, to gwałtownem biciem pierś rozrywało i tamowało oddech. Bujne krople zimnego potu spływały jej po czole. Nagle w najdalszym, w najciemniejszym kącie ciemności, coś zaszeleściło lekko. Byłto może pająk zsuwający się od sufitu po ścianie okrytej sztywnem obiciem, albo skrzydełka muchy uderzające o jedwabne fałdy firanki; ale dla Ewy szelest ten był wyrokiem rozstrzygającym. Strach przezwyciężył pragnienie, kobieta zwróciła się nagle w stronę z której przybyła, i kilku skokami dopadła drzwi różowego saloniku. Przeskoczyła próg i zatrzasnęła drzwi za sobą. Twarz jej zmieniona była do niepoznania, wykrzywiona strachem, bezprzytomna; włosy rozwiane okrywały nawpół ciało drżące jak w febrze. Upadła na sofę, i przez kilka minut leżała drżąc, oddychając ciężko, z oczami szeroko otwartemi, utkwionemi w łagodne lecz obfite światło lampy, jakby źrenice jej przerażone ciemnością chciały napełnić się niem i nasycić. Po chwili zaczęła uspakajać się; linje jej twarzy wracały do zwyczajnych swych zarysów, oczy nabierały przytomnego wyrazu. Z wracającą przytomnością przybywało do Ewy uczucie inne niż te uczucia, których doświadczała przed chwilą. Byłto wstyd niewymowny, upokorzenie straszne, wynikłe z poczucia strasznej niedołężności. A więc bojaźń, wiecznie ta bojaźń nikczemna albo głupia, stawała pomiędzy nim a nią! Kiedyś była w niej nikczemna obawa ubóstwa i walki; dziś głupi strach przed ciemnością i urojonemi marami! Ewa nie była ograniczoną; wiedziała dobrze, iż mary których zlękła się, istnieć nie mogły wcale; że ciemność od której uciekła, była takiem samem naturalnem zjawiskiem jak światłość. A jednak nie było w jej mocy przezwyciężyć tego głupiego, nikczemnego strachu, tego wytworu nerwów rozstrojonych próżniactwem, miękkością, bezpłodną ognistością wyobraźni nie zahartowanej zdrowem, poważnem myśleniem. Załamała ręce i porwała się z sofy. — O! jakam ja niedołężna! nikczemna! głupia! — zawołała — nie umiałam zdobyć sobie kiedyś szczęścia i cnoty, a teraz nie potrafiłam nawet popełnić błędu! W tej chwili czuła już ona, że to co przed godziną zamierzała uczynić, byłoby błędem, i to błędem, do którego czuła zawsze wstręt najwyższy, którego pokusie oparła się wtedy, gdy była młodą żoną zgrzybiałego starca, kochaną przez młodzieńca którego kochała także. Tak, ale wtedy była ona jeszcze młodą; i jeżeli nieformułowała w myśli żadnej nadziei, to jednak nosiła ją nieokreśloną w sercu, które siłę spodziewania się czerpało z samej młodości. A teraz... o, teraz byłoto już dla niej ostatnie uczucie, byłato ostatnia iskra goszcząca w zwiędłej, przedwcześnie zestarzałej jej piersi... Teraz ona popełniłaby już błąd; ślepa na to wszystko, głucha, niepamiętna na nic, rzuciłaby się w ramiona człowieka, którego obraz wpił się w jej głowę, serce, zmysły, w przeszłość i teraźniejszość, w ostatek steranego jej życia... Teraz poszłaby ona do niego, aby z bezwstydem szału powiedzieć mu: kocham cię, kocham, kocham!.. Ale pomiędzy nim a nią był ciemny pokój, a ona lękała się ciemności....
Godziny nocne biegły zwykłą koleją; Ewa leżała na sofie z twarzą rozpaloną i zroszoną łzami, z dłońmi zarzuconemi na głowę, i zatopionemi w jedwabistych falach rozwianych włosów. Atłasowe wezgłowia, bez których zdawało się jej zawsze, że żyćby nie mogła, przemieniły się teraz dla niej w Madejowe łoże, zasłane płomienistą dłonią namiętności.
Całkiem inną scenę widziały nazajutrz wysokie, ciemne ściany bibljoteki zamkowej. Piękna ta starożytna komnata, stała się od pewnego czasu ulubionem miejscem Krystyny. Przy obszernym, okrągłym stole, umieszczonym pośrodku sali, siadywała ona zawsze ilekroć zdobyła sobie parę godzin wolnego czasu; tu także przebywał najczęściej Anatol, a nawet gdy Krystyny nie było, lubił rozglądać się po ogromnych rzeźbionych szafach, napełnionych skarbami, które mogłyby zadowolić pożądania najzapalczywszego bibljofila; albo przez kryształowe szyby wysokich okien, spoglądać na ruch nieustanny panujący wkoło zamku, i na obszerne śniegiem usłane dziedzińce, nurzające się wieczorem w przezroczystym zmroku zapadającej zimowej nocy. Być może, iż zamiłowanie dwojga młodych ludzi w tem miejscu poważnem i wspaniałem, datowało od tego wieczora, w którym skryty i zimny dyplomata spowiadał się przed młodą dziewczyną z doświadczonych niespodzianie wrażeń, a ona podała mu za to dłoń taką ciepłą, że ciepło jej niewidzialnym strumieniem wniknęło w niego i przeszło mu do serca.
Ranek był późny, popołudniowa godzina blizką. Do wielkiej sali wnikały przez liczne okna promienie słoneczne, w których blasku i obfitości czuć już było zbliżającą się wiosnę. Jeden z tych promieni, złotym szlakiem opuszczał się na okrągły stół stojący pośrodku komnaty, i na czarne, bujne warkocze siedzącej przy stole dziewczyny. Przed Krystyną leżało kilkanaście rozpieczętowanych listów, z adresem hrabiego na kopertach. Przeczytała je snać wprzódy, a teraz zajęta była kreśleniem odpowiedzi. Robota szła jej łatwo i prędko, a na białej twarzy rozlewał się wyraz takiego spokoju, jakim napełnia człowieka praca podejmowana z ochotą i spełniana umiejętnie. Od czasu do czasu tylko Krystyna podnosiła głowę, odrywała spojrzenie od papieru, a przenosiła je ku drzwiom wiodącym w głąb zamku. Nie byłyto spojrzenia trwożne ani niespokojne; owszem, z jasności ich i przezroczystości przeglądało oczekiwanie miłe, bo pewne, że nie doświadczy zawodu. W jednej z chwil takich, oczy Krystyny zajaśniały zdwojonym blaskiem, uśmiechnęła się, i skinęła ku drzwiom głową. Do sali wszedł Dembieliński. W witającym go uśmiechu dziewczyny malowała się szczera radość, z blasku ciemnych jej oczów odgadnąć, wyczytać można było wiele, bo nie ukrywały one nic; gorące były jak młode serce, a przezroczyste jak niewinność. Ale i twarz wchodzącego mężczyzny uległa od wczoraj znacznej przemianie; zdawało się że bladość będąca naturalną jej cechą, gorętszy przybrała koloryt, czoło było gładsze i świeższe, oczy szczersze i jaśniejszem światłem rozpromienione. W uśmiechu tylko, z jakim zbliżył się do pięknej kuzynki, tkwiły ostatki jakichś dumań, a dłoń którą podał jej na powitanie, po raz pierwszy odkąd go znała, była gorącą.
— Pracujesz kuzynko — rzekł siadając tak, że mógł prosto w twarz jej patrzeć; najczęściej zresztą znajduję cię przy pracy.
— Będę cię nawet prosiła kuzynie, abyś nie gniewał się, że ją przy tobie dokończę.
— Czyń tak jakby mię tu nie było — odparł mężczyzna, i roztworzył jeden z licznych albumów, któremi stół był napełniony. Daremnie jednak palce jego przewracały kartkę po kartce, odkrywając pyszne staloryty i towarzyszące im teksty; myśl jego nie mogła snać w tej chwili przylgnąć do martwego papieru, bo wzrok podnosił się nieustannie na twarz siedzącej naprzeciw dziewczyny, obejmował jej piękną pochyloną głowę, a jeśli i opuszczał się na chwilę, to wnet znowu ku niej powracał. Krystyna ukończyła pisanie jednego z listów, i zamykała go w kopertę.
— Sprawy i usposobienia hrabiego — ozwał się Anatol — muszą ci być wybornie znajome, kuzynko, jeśli z taką łatwością zastępujesz go w załatwianiu korespondencij.
Krystyna podniosła oczy. — Jakżeby mogło być inaczej — odrzekła — skoro od lat tylu jestem nierozłączną prawie towarzyszką mego ojca, dzieląc z nim nie tylko myśli i uczucia, ale i zajęcia.
Rzekłszy to, oddała się znowu swej robocie, a siedzący naprzeciw niej mężczyzna patrzał na nią znowu. Im dłużej patrzał, tem jaśniejszą stawała się twarz jego; czoło wygładzało się coraz więcej, jakby odświeżające, dobroczynne jakieś tchnienie spędzało zeń ostatnie ślady burz i trudów życia. Na stole pomiędzy mnóstwem illustracij i albumów, leżał dość gruby tom z tytułem na okładce: „O złudzeniach.“ Dembieliński sięgnął po niego ręką, i roztworzył go na pierwszej lepszej karcie, z uśmiechem, w którym przemknęło coś z dawnego szyderstwa i trochę smutku. Wstał i zbliżył się do komina na którym palił się wesoły, obfity ogień. Popatrzył chwilę na książkę, którą trzymał w ręku, zaśmiał się półgłosem i rzucił ją w ogień. Patrzał jak żółte języki płomienia obejmowały kartkę po kartce, w popiół zamieniając owoc jego pracy, gorzki twór zwątpiałego umysłu i niespokojnego sumienia, który jednak przyniósł mu kiedyś tyle sławy i wielorakich korzyści. W chwili kiedy z książką w ręku zbliżał się do komina, Krystyna skończyła swe zajęcie, i podniosłszy głowę, ścigała wzrokiem każdy ruch jego. Nie przeszkadzała mu jednak w niczem, i wydawała się wzruszoną raczej niż zdziwioną.
— Dla czego uczyniłeś to, kuzynie? — zapytała zniżonym nieco głosem, w chwili gdy płomień spożył już połowę książki.
Dembieliński zwrócił się ku niej. Na czole jego leżała znowu smutna bruzda, ale w uśmiechu czuć było jakąś nieokreśloną, cichą rozkosz.
— Dokonałem poprawnego wydania mego dzieła, to jest zniszczyłem je — odpowiedział zbliżając się do stołu.
Krystyna spuściła powieki; na twarz jej jaśniejącą przed chwilą, spadł także wyraz smutnego zamyślenia.
— Rozumiem cię kuzynie — rzekła zcicha; — a jednak... a jednak myślę, że bolesnem być musi niszczenie tego, co stanowiło osnowę połowy naszego życia.
— Boleści takiej, kuzynko — odpowiedział Dembieliński siadając znowu przy niej, — poddać się mogą tylko starcy, którym niedostaje czasu na przerobienie tego co źle zrobili, albo niedołęgi z karkiem giętkim i mózgiem słabym. Ja mam rozum i wolę, i dużo jeszcze czasu przed sobą.
Chwila milczenia panowała pomiędzy dwojgiem rozmawiających. Dembieliński pierwszy podniósł głowę. — Droga kuzynko — rzekł, — chcę zadać ci pytanie bardzo śmiałe, ale zarazem bardzo ważne. Czy kochałaś już kiedy?
Błyskawiczny rumieniec przemknął po czole dziewczyny, ale nie spuściła ona wzroku. — Nie wiem jakie znaczenie przywiązujesz do tego wyrazu, kuzynie — odpowiedziała. — Życia bez miłości nie pojmuję; kocham wiele na świecie rzeczy dobrych i pięknych, tak że za nie oddałabym życie.
Mówiła prawdę; co więcej, dumną była i szczęśliwą tą miłością o której mówiła. Czuć to było w gorących brzmieniach jej głosu, i w blasku który opłynął twarz jej podniesioną, śmiałą i szczerą. Mężczyzna patrzał na nią przez chwilę, jakby w milczeniu lubował się jej widokiem.
— Nie o takiej miłości myślałem — zaczął po chwili, — chciałem wiedzieć, czyś nigdy nie kochała nikogo uczuciem kochanki, narzeczonej...
Krystyna wstrząsnęła zwolna głową i odpowiedziała: — Nigdy!
I teraz także nie spuściła wzroku; powieki jej podniesione były i odkrywały źrenice błyszczące i głębokie, w których jednak blasku i głębi, nic skrytego nie było.
Dembieliński zatopił spojrzenie w tem błyszczącem przezroczu dziewiczych źrenic. — Patrząc w twe oczy, Krystyno — wymówił zcicha i powoli, — nie można wątpić... trzeba wierzyć.
Różowe usta dziewczyny zadrżały lekko. — Wierz Anatolu — odparła również cicho, — wiara miłą jest sercu.
— Spokojnato pani — wymówił mężczyzna, — nie znałem jej długo... lecz poznać pragnąłem zawsze...
Pochylił się trochę, i ręka jego, gorąca w tej chwili, powolnym lecz długim uściskiem objęła dłoń dziewczyny. I tak jak wczoraj, wyraz cichego zamyślenia spłynął mu na twarz. Głęboka rozkosz napełniła oczy. Krystyna nie odbierała mu swej ręki, ale tym razem gorący rumieniec wstępował na jej policzki i obejmował czoło barwą karminu. Nie było to wszakże zawstydzenie podlotka, ani dziecinna skromność kobiety wstydzącej się własnych uczuć; rumieniec Krystyny zdradzał raczej wzruszenie, które z piersi jej podniosło się ku głowie i zatętniło w skroniach przyśpieszonem biciem. W postawie jej i wyrazie oczu widać było powagę, z jaką serce rozumiejące siebie spotykało zbliżającą się uroczystą chwilę życia. Długą chwilę patrzyli na siebie milcząc.
— Krystyno — wymówił pierwszy Dembieliński, ale urwał nagle. — Krystyno! — zaczął poraz drugi, ale znowu nie skończył.
Ciężka chmura spadła mu na czoło przed chwilą tak rozjaśnione i gładkie, w oczach zaigrał smutek podobny do boleści. Wypuścił z ręki dłoń Krystyny.
— A! — rzekł powstając, — do ust które milczały długo, słowo z serca przybywa zwolna... przebić ono musi gruby mur przeszłości i zagłuszyć głosy tej upartej pani...
Odszedł i oparty o gzems komina stał nieruchomy. Przez kilka sekund czuć było ciężkie westchnienie nurtujące pierś jego szeroką; ale prędko bardzo człowiek ten hardy zapanował nad przykrem uczuciem, które wyłonione z mętów przeszłości, zatruło mi piękną chwilę życia i zatrzymało na ustach słowo goszczące w sercu. Powiódł ręką po czole, jakby odwrócić chciał dotykający go palec tej upartej pani, która zajrzała mu w oczy wtedy, gdy on topił wzrok w przeczystych źrenicach młodej dziewczyny. Odwrócił twarz od ognia, i poszukał spojrzeniem pięknej swej towarzyszki; ona powstała i szła ku niemu krokiem lekkim i szybkim. Spotkali się w połowie drogi, i jednocześnie wyciągnęli ku sobie dłonie.
— Krystyno — zaczął Dembieliński zniżonym trochę lecz spokojnym już głosem, — jestem podobny do człowieka, któremu ciężka jakaś choroba odebrała władzę mówienia. Nie jestem lękliwy, a jednak przed chwilą ogarnęła mię śmieszna, przesądna prawie bojaźń. Wydało mi się, że widmo jakieś stanęło nagle za mną, i położyło mi dłoń na ustach. Czy ty Krystyno nie widzisz zamną tego widma?
Gdy to mówił, źrenice jego wpatrzone w twarz dziewczyny, migotały w istocie trwogą dziwną, sprzeczającą się ze zwykłą ich śmiałością. Ale ona podnosiła ku niemu wzrok jasny, rozumny i nieskończenie dobry. Wyciągnęła rękę ku oknu i wymówiła:
— Pójdźmy tam Anatolu, pod błękitne niebo, pomiędzy świeże oddechy natury, unoszące się nad górami. Tam przestaniesz czuć za sobą to widmo, które cię mrozi... Ja go nie widzę...
— Nie widzisz! — echowym głosem powtórzył Dembieliński i zamyślił się na chwilę; prędko jednak podniósł twarz, na której jaśniała radość w połączeniu ze zwyczajną mu śmiałością. — Nie widzisz! — zawołał, — tak być powinno! Któż rozsądny zajmuje się marami? Przeszłość jest marą; nie pochwycisz jej i nie przerobisz. Przyszłość zato należy do nas... jesteśmy jej panami, ile razy być nimi chcemy i umiemy!
Uścisnął silnie obie ręce dziewczyny, i dodał wesoło:
— Masz słuszność Krystyno, pójdźmy w świat... Sala ta jest piękną, ale chwilami bywa duszną... Winnaś mi długą przechadzkę... obiecałaś mi ją od dawna...
W chwili właśnie gdy powyższa rozmowa zawiązywała się pomiędzy dwojgiem młodych ludzi, Ewa po kilku godzinach snu otwierała oczy; powieki jej ciężkie i nabrzmiałe podniosły się zwolna, i odkryły źrenice blade, zmęczone. Powiodła wzrokiem dokoła swej sypialni, napełnionej wszystkiem co tylko służyć może ku wykwintnemu zbytkowi i miękkiej pieszczotliwości życia, i westchnęła głęboko. Nic z tego co ją otaczało, nie posiadało mocy wywołania na usta jej choćby jednego uśmiechu zadowolenia; w głowie i piersi jej ciemno było, zimno, ponuro. Przypomniała sobie noc ubiegłą, i krwiste rumieńce wstydu oblały znowu zwiędłą twarz jej, na której noc ta wyorała kilka nowych zmarszczek. Teraz przy świetle dziennem nie zdobyłaby się nigdy na myśl podobną tej, jaka wiodła ją śród nocy do samotnej komnaty gościa; wstydziła się tej myśli, błogosławiła przyczynę, która nie pozwoliła jej zamienić się w czyn, a jednak wstydziła się dobroczynnej tej przyczyny również prawie srogo, jak występnej myśli. Myśl była niedołężnością moralną, przeszkoda niedołężnością fizyczną. Ewa leżała na puchowem swem łożu, pod okryciem z atłasów i batystów, głęboko upokorzona przed samą sobą, ale zarazem wrząca cała głuchym gniewem na świat, ludzi, życie, samą siebie. Obraz mężczyzny, który wpił się w rozognioną jej wyobraźnię, nie odstąpił od niej przez tę noc walki, łez i ponurych rozmyślań. Twarz Anatola unosiła się nad nią, promieniejąca śród mrocznego pokoju czarem nieopisanej piękności; widziała oczy jego patrzące na nią z tym wyrazem rozkosznej zadumy, z jakim wczoraj patrzyły na Krystynę. Członki jej były zbolałe i zesłabłe, ale w piersi kipiał nanowo ten sam co wczoraj war namiętności, a w głowie bolącej, tłumem roiły się wspomnienia rozkoszne ale zarazem i rozpaczne, bo pozbawione nadziei. Powoli jednak jaśniejsza jakaś myśl spływała na blade jej, zmarszczkami pokryte czoło. — Jak codzień, od dni wielu — szepnęła zcicha — zobaczę go! i z tym wyrazem na ustach dźwignęła się z pościeli. Tak, dźwignęła się — bo wątłe ciało tej powiewnej istoty, lekkiem było tylko napozór; w istocie zaś ciężyło na niem brzemię złożone z choroby, żalów, zgryzoty, a nie spotykające odporu w żadnej z tych sił wewnętrznych, które pomagają ludziom do dźwigania wszelkich ciężarów, albo zrzucają je z nich całkowicie. Ewa nie zdobyła ich sobie. Kwadrans upłynął zanim kobieta ta ze zbolałemi członkami, wrzącą piersią i głową ciężką jakby po użyciu zbytecznej ilości trunku, zdołała z pomocą swej służącej owinąć się w miękki kaszmir, i ze spalonej gorączką twarzy odgarnąć włosy splątane śród niespokojnego czuwania i snów burzliwych. W saloniku jej, na stole o marmurowej płycie błyszczała srebrnemi połyskami przygotowana już śniadanna zastawa. Z porcelanowego imbryka ulatniała się woń wybornej herbaty, na kryształowych spodeczkach leżały najwytworniejsze gatunki konfitur, srebrne koszyki piętrzyły się stosami delikatnych ciastek. Ale Ewa ani jednego spojrzenia nie rzuciła na wszystkie te wytworności i przysmaki; zgłodniała moralnie, nie czuła fizycznego głodu; pragnienie jakie ją paliło, nie było z tych, które zaspokoić się może najwyborniejszym napojem. Chwiejnym krokiem przebyła salonik i zatrzymała się u okna. Zgnębiona sztucznem życiem, czując więcej niż kiedy dolegliwość cierpień fizycznych i moralnych, mimowoli, bezwiednie zbliżała się ku naturze świeżej i zdrowej, pragnąć ujrzeć ją przez szyby przynajmniej.
Na świecie śnieg tajał, wiosenne powiewy krzyżowały się w powietrzu, łagodnie kołysząc szczyty brzóz i topoli; na bezchmurnem sklepieniu płynęło zwolna słońce jasne i złote. Zdawało się, że nad widniejącemi w oddali zagonami czarnej niwy, zadzwoni wnet skowronek, a z pod cienkiej warstewki topniejącego śniegu, błysną liljowe barwy pierwiosnków. Na wszystkoto Ewa patrzała przez okno. Powieki jej nabrzmiałe od łez i czuwania, mrużyły się nie mogąc przenieść żywego światła dnia i słońca. Ciemność i światłość zarówno raziły tę kobietę, tak samo jak raziła ją pełnia tchu lub ciszy, jaskrawa lub posępna barwa. Dla niej trzeba było półświateł, półtonów, półbarw; bo ona sama była zaledwie połową i to słabszą, nieudolniejszą połową człowieka. Nigdy w życiu nie postawiła ona stopy swej na wilgotnej lub śniegiem pokrytej ziemi, nigdy podmuch jesiennego lub zimowego powietrza nie objął jej głowy ostrem lub zdrowem tchnieniem. Od czasu do czasu tylko z ciepłego salonu przechodziła do oszklonej i wywatowanej karety, a i wtedy jeszcze całe ciało jej tonęło w stosach futer, a twarz kryła się pod nieprzeniknione gęste zasłony. A jednak, choć powieki jej mrużyły się kurczowo, rażone blaskiem słońca i bieli śniegowej, patrzała na widok rozciągający się za oknami z pewną zazdrością, gorzką pożądliwością.
Na dworze roiło się mnóstwo ludzi; byli to słudzy i domownicy Dolinieccy, z których każdy spełniał jakieś zadanie, albo dążył do miejsca, na którem spełniać mu je przychodziło. Za bramą zato panowała cisza, na polach nie było jeszcze rolników, pomiędzy górami nie brzmiały trąbki pastusze; zima podjęła zaledwie z ziemi kraniec swojej białej szaty, lecz nie odebrała jej jeszcze głębokiej ciszy spoczynku i uroczystości, wiejących od przestrzeni, na których same jedne gospodarowały dotąd napowietrzne podmuchy wiatrów, i gromadne stada ptaków.
Ewa patrzała na ten rój krzątających się ludzi, i na spokojne pola ścielące się do stóp wyniosłych pagórków. Ludziom zazdrościła rzeźwości i zdrowia, naturze ciszy jej i blasków. Nagle twarz jej blada i zwiędła pokryła się szkarłatnym rumieńcem, zaciśnięte z goryczą usta rozwarły się i zadrżały, spłowiałe źrenice strzeliły płomieniem. Z pomiędzy filarów podtrzymujących podjazd zamkowy wyszło dwoje ludzi: Ewa poznała Anatola i Krystynę... Powolnym choć rzeźwym i pewnym krokiem przebyli obszerne podwórze, w bramie przystanęli nieco, jakby naradzając się którą z dróg rozchodzących się w różne strony udać się im wypadało. Ewa zobaczyła dwa ich profile, zwrócone wzajem ku sobie, jakby wyrzeźbione na złotem tle słonecznego szlaku, który je łączył. Zakryła twarz obu dłońmi. Czemużto nie ona stała tam z ukochanym w potokach światłości, pod niebem błękitnem, śród ożywczych powiewów wiosny! Dla czego żadna nić złota, podobna do tej, która łączyła twarz Krystyny z twarzą jego, nie biegła od jej serca do jego serca? Przed niemi leżał otwarty świat piękny, szeroki, pełen słońca, blasków, świeżości... może szczęścia i zachwytów, jakie daje miłość podzielona; a ona okiem ścigać ich tylko mogła z pomiędzy ciasnych ścian swojego salonu, przez zimne szyby okien, z sercem nurzającem się w bezbrzeżnej goryczy uczuć pozbawionych nadziei. Odkryła twarz i chciwe spojrzenie puściła w kierunku w jakim udało się dwoje tych ludzi. Szli ciągle obok siebie. Ewa pochwyciła z gotowalni szkła przybliżające. Tamci szli ciągle jednostajnym krokiem; Ewa widziała jeden już tylko profil, ale byłto profil Anatola. Wydało się jej, jakoby na te rysy tak dobrze jej znane, tak namiętnie przez się ukochane, spływała teraz zwolna dziwna jakaś jasność. Byłżeto blask słoneczny, obejmujący mu głowę? Nie; bo oto promień złoty zsunął się niżej, a twarz jego jaśniała przecież coraz bardziej niewymowną jakąś radością, jakąś głęboką rozkoszą... Zdawałoby się, że w tej chwili zsunęła się do szczętu kamienna, zimna powłoka okrywająca zwykle twarz pięknego mężczyzny, a rysy jego wróciły do tego typu, jaki przedstawiać powinny były wedle natury, która wyrzeźbiła je z tak troskliwą zda się miłością. Zwrócili się w inną stronę, a za nimi zwróciła się lornetka kierowana drżącą ręką Ewy. Choć spostrzega wyraźnie smukłą i kształtną postać swej córki, Ewa nie widzi jednak jej profilu, tak jak przed chwilą widziała profil Anatola; bo Krystyna zwraca twarz swą ku twarzy towarzysza, zdaje się zadawać mu pytania i słuchać odpowiedzi jego. — O czem oni mówią ze sobą? — pyta sama siebie kobieta stojąca z lornetką u okna; ach, cóżbym dała za to, żebym usłyszeć mogłą co oni z sobą mówią!
Pierś jej podnosi się szybkim, nierównym oddechem; dwie grube łzy spływają z gorejących oczu i przyćmiewają szkło lornetki. Ewa nietylko nie słyszy tego co dwoje owych ludzi mówi do siebie z tak żywem zajęciem, ale przestaje nawet ich widzieć. Stoi nieruchoma z dwiema strugami łez płynącemi po zmiętych policzkach. W sercu jej jedno tylko panuje uczucie — piekąca zazdrość; głowę jedna tylko napełnia myśl — o czem oni ze sobą rozmawiać mogą? Ewa wie, o czem dwoje ludzi młodych, pięknych i pociąganych ku sobie nicią wzajemnej skłonności, mówić mogą do siebie, gdy znajdą się sam na sam, w przezroczystem powietrzu, dającem piersiom ich szeroki oddech; pod czystem niebem, które rozgrzewa ich głowy ciepłem, i otacza je blaskiem. Ewa wie o tem, a wiedza ta sprawia jej piekielne udręczenia. Dałaby życie, żeby przez sekundę być na miejscu Krystyny, i słyszeć to, co on mówi do niej w tej chwili. A jednak ta wiedza Ewy lubo dręcząca ją, nie jest jeszcze zupełną. Gdyby była zupełną, gdyby Ewa słyszała te kilka słów, które dwoje ludzi zamieniali ze sobą wtedy, gdy ona pytała siebie o możebną treść ich rozmowy, przypomniałaby pewno sobie że jest matką i upadłaby na ziemię przytłoczona słowami, które wyszły z ust jej córki. Krystyna pytała towarzysza swego:
— A ty Anatolu, czy kochałeś kiedy?
— Kochałem...
— I cóż się stało z tą miłością twoją.
— Opuściła mię wraz z kobietą którą kochałem.
— Dla czegoż... dla czegoż ta kobieta cię opuściła?
— Dla tego, że z mniemanego dziedzica wielkiego majątku, stałem się ubogim.
— O jakaż to musiała być słaba, nizka istota!
Chwila w której Krystyna wydała ten okrzyk, była właśnie chwilą, w której Ewa opuściła w dół lornetkę zaćmioną łzami.
W kwadrans potem łzy oschły na jej policzkach, ręka z lornetką podniosła się znowu ku oczom. Ale pięknej pary nie było już widać nigdzie. Ewa jednak stała przy oknie; nogi drżały pod nią, czuła się słabą, a jednak stała i patrzała. Bo zdawało się jej, że póki tak stoi i patrzy, nie traci z oczu tych dwojga ludzi, których sam na sam piekielnym bólem szarpało jej serce. Nagle ujrzała ich znowu. Wyszli teraz z za skalistego załamania jednego ze wzgórz najwyższych, i zstępowali zwolna po łagodnej pochyłości stoku. Wyraźnie teraz widziała obie ich twarze, bo zwrócone były ku oknom zamkowym; głowy ich i postacie rysujące się na tle świetlistem promieni słonecznych, miały wyraz i linje idealnej piękności. W starożytności wziętoby parę tę za półbogów zstępujących z Olimpu. Stanęli i podali sobie ręce. Mężczyzna coś mówił; czoło jego podnosiło się zrazu dumnie, a potem ugięło się nizko. Ona stała nieruchoma, po chwili tylko ręka jej podniosła się w górę, jakby wskazywała na coś wysoko panującego nad ziemią; potem przylgnęła do serca i opadła znów na dłoń mężczyzny, z którą połączyła się długim uściskiem. Ewa odwróciła się nagle od okna, lornetka upadła z głuchym stukiem na dywan zaściełający posadzkę, kobieta osunęła się na miękkie poduszki sofy. I znowu wezgłowia te były Madejowem łożem, blado-różowe fałdy atłasu wydawały się jej płomieniami. Odgadła że pomiędzy dwojgiem tych ludzi na których patrzała przed chwilą, zawarte zostało jedno z tych sercowych przymierzy, których nie łamie nikt silny i prawy. A jednak zbudziła się w niej szalona chęć walki. Walki o co? O niego! Z kim? Choćby z własnem dziecięciem!... Ona w tej chwili widziała w Krystynie tylko kobietę, której pełnia życia i zdrowia, której miłość i szczęście zdawały się urągać jej niedołężności i chorobie, jej upokorzeniu i męczarniom. Pamięć o tem, że jest matką tej kobiety, przypominała jej tylko władzę rodzicielską; o rodzicielskich uczuciach i powinnościach myślała ona zawsze mało — teraz nie myślała wcale.
Zerwała się z sofy i targnęła taśmę dzwonka. Lokaj i panna służąca ukazali się jednocześnie we drzwiach salonu. — Czy moja córka wróciła z przechadzki?
Słudzy widzieli Krystynę wracającą do domu przed paru minutami.
— Niech do mnie przyjdzie natychmiast.
Ewa znalazłszy się znów samą, szybkiemi krokami przebiegła parę razy salonik, i zatrzymała się przed zwierciadłem. Skropiła orzeźwiającym płynem rozpalone policzki, poprawiła nieład włosów, wzięła do ręki książkę, i usiadła na kozetce rozgarniając dokoła siebie fałdy kaszmiru, aby leżały gładko i falowały miękko. Nie chciała, aby cokolwiek w postawie jej lub ubraniu zdradziło burze jej i cierpienia przed tą szczęśliwą kobietą, która wnet wejść tu miała.
Po chwili Krystyna nie weszła ale wbiegła do saloniku. Suknia jej jasna, mniej przecież była jasną od twarzy promieniejącej blaskiem uczuć niewymownych. Ciemne oczy dziewczyny paliły się pełnią szczęścia; czoło jej gładkie było i zróżowione lekko, usta nawpół otwarte uśmiechem, miały wyraz niezmiernej radości połączonej z głębokiem rozrzewnieniem. Wbiegła, i od progu zaraz zawołała:
— O moja matko! moja droga matko!
W wykrzyku tym można było posłyszeć mnóstwo innych wykrzyków. Dźwięk głosu dziewczyny pełny, gorący, wzruszony i czuły, zdawał się wołać: „matko! jakżem ja szczęśliwa!“ — i „matko! on mię kocha!“ — i jeszcze: „matko ja cię kocham!“
Ewa drgnęła lekko na dźwięk tego głosu, w twarzy jej zaszła chwilowa zmiana i na mgnienie oka złagodziła ostry jej wyraz. Ale byłoto tylko jedno mgnienie oka, po którem nowe rumieńce wstąpiły na zmięte policzki, a ze spłowiałych źrenic strzelił blask gniewny, przeszywający. Wyciągnęła rękę, i gestem tym zatrzymała o kilka kroków od siebie biegnącą ku niej córkę. Krystyna zrozumiała gest matki i stanęła jak przykuta do miejsca. Ramiona jej otwarte przed chwilą opadły w dół, ale z twarzy nie zniknął promienny blask, który ją okrywał; usta tylko straciły radośny uśmiech, i z czoła zsunął się rumieniec szczęścia. Ewa utkwiła oczy w książce.
— Krystyno — zaczęła cichym zrazu, lecz potem coraz ostrzejszym głosem, — widziałam cię przed chwilą przechadzającą się po polach i wzgórzach z panem Dembielińskim.
Na dźwięk tego nazwiska różowe usta dziewczyny roztworzyły się znowu rozkosznym, niepowstrzymanym, zresztą niepowstrzymywanym przez nią uśmiechem.
— Tak, moja matko — odpowiedziała, — przechadzałam się dziś z Anatolem...
Ewa podniosła oczy i spotkała się z wejrzeniem i uśmiechem córki. Ten uśmiech, w którym malowało się serce ufne i nie kryjące się wcale ze swem szczęściem, ubódł ją jak sztylet.
— Z Anatolem! — zawołała prostując się, — jak śmiesz obcego sobie mężczyzną nazywać po imieniu? jak nie wstydzisz się sama jedna chodzić z nim na oddalone przechadzki? Jesteś do najwyższego stopnia zuchwałą! popełniasz nieprzyzwoitości, których panna twego stanu i wychowania popełniać niepowinna!
Wyrazy te niepowstrzymanym potokiem wylały się z bladych i drżących ust Ewy. Krystyna wpatrzyła się w matkę oczami rozszerzonemi trochę zdziwieniem.
— Moja droga matko! — zaczęła po chwili łagodnym głosem, — nie popełniłam nic coby mogło przynieść mi ujmę. Anatol jest moim krewnym, a od dziś...
Ewie zaszumiało w uszach od ostatniego wyrazu córki.
— Od dziś? — krzyknęła zrywając się z sofy, — cóż od dziś? Od dziś nic nie będzie! nic nie może być innego dziś, jak było wczoraj i zawsze! Od dziś ja zabraniam ci chodzić z nim na przechadzki i nazywać go po imieniu!
Krystyna stała nieruchoma, jakby w posąg zmieniona. Smutek zaćmił jej oczy tak promienne przed chwilą, ale nie zdołał zmącić pogody czoła, które podniosło się lekko, gdy zcicha lecz pewnym głosem wymówiła.
— Moja matko! ja kocham człowieka tego, o którym mówisz, i on kocha mię także.
Ewa zachwiała się, i ręką wsparła się o najbliżej stojące krzesło. Oczy jej przykrym, jaskrawym ogniem zaświeciły śród bladej bardzo twarzy.
— Ty kochasz go... i on cię.. kocha — zaczęła słabym, przerywanym głosem, — wiedziałam o tem... ale...
Uczyniła niezmierne wysilenie aby zebrać siły, które ją odstępowały; wyprostowała się, drżącą ręką powiodła po twarzy, i dodała silniejszym już głosem: — Ale ja jestem twoją matką i zabraniam ci kochać go!
Teraz Krystyna zbladła z kolei, ale ani zachwiała się, ani spuściła oczy, które smutne i zdziwione, jasne były jednak, szczere i łagodne.
— Moja matko — ozwała się po chwili milczenia, — któż komu wzbronić może miłości? Ja wyznaję ci moją szczerze i głośno, bo nie pojmuję dla czego taićbym miała to, co jest skarbem i szczęściem serca mego... Kocham Anatola, kochałam go może wprzód nim tu przybył, wtedy jeszcze gdym wczytywała się w karty, na których ognista myśl jego pomiędzy wybuchami nieszczerego uśmiechu, kreśliła nieugaszone, palące tęsknoty serca niezaspokojonego w szlachetnych swych pragnieniach. Jam go z tych kart odgadła... jam mu oddalonemu jeszcze posyłała nieraz myśli moje... Ileż razy w samotnych chwilach kreśliłam ołówkiem rysy jego zapamiętane z dzieciństwa... ileż razy gorące tworzyłam życzenia, aby w wielki ten umysł wstąpiły cisza i wiara, aby żelazna ta wola podjęła ciężar jakiejś wzniosłej, zacnej roboty... Teraz...
Umilkła na chwilę; powieki jej nawpół spuszczone dotąd podniosły się, i ukazały źrenice których żar zwykły przemienił się w płomienie; na czoło wstąpił rumieniec zapału, usta okrążyły się wyrazem szczęścia. — Teraz — mówiła dalej, — stało się to czego pragnęłam... On uwierzył... pokochał!... teraz matko, ja należę już do niego cała, nazawsze... Gdyby był nędzarzem, poszłabym za nim na głód i nędzę... gdyby był nawet... zbrodniarzem, podzieliłabym z nim wstyd i pokutę...
Przy ostatnich słowach głos młodej dziewczyny zniżył się nieco, i nabrał tych brzmień pełnych, mocnych, jakiemi przemawiać może głębokie tylko uczucie i niewzruszone przekonanie. Ale na Ewę słowa te wywarły wrażenie gromu. Wywołana niemi, stanęła przed jej oczami niezapomniana nigdy chwila jej życia, w której nie już nędza, nie już zbrodnia, ale proste wyrzeczenie się wyrafinowanych miękkości zbytku, prosta możebność walki z miernością, nastraszyły jej serce tak, że zdrętwiałe, bezsilne, uciekło przed niemi pod bezpieczne schronienie cudzego bogactwa, przywłaszczonego mocą oszukaństwa i najwystępniejszego ze wszystkich fałszerstw, sercowego fałszerstwa. Ewa stała przez chwilę nieruchoma, oniemiała, z oczami rozszerzonemi nieco, wlepionemi w twarz córki, to iskrzącemi się ostrem światłem, to gasnącemi nagle, niby cofającemi się wzrokiem wewnątrz. Usta jej zsiniałe, pomarszczone, trzęsły się jak zwiędłe liście poruszane wichrem, otwierały się jakby dla wydania jakiegoś okrzyku, który je palił; lecz zwierały się znowu, bo piersi szamotanej burzą uczuć, zabrakło głosu. Nagle jednak uczyniła nowe wysilenie i zawołała:
— Ja zabraniam ci kochać go! czy rozumiesz mię?
Krystyna zadrżała. W dźwięku głosu, w zmienionej strasznie twarzy matki, odgadła ona coś, co wielkiem nieszczęściem groziło im obydwóm, a nie było już kaprysem codziennym, ale namiętnością gwałtowną i bólem srogim. Poniosła obie dłonie do pobladłego czoła, i drżącemi usty odrzekła. — Nie rozumiem cię matko moja, nie, nie rozumiem! Dla czego zabraniasz mi kochać? dla czego? dla czego?
— Dla czego? — powtórzył za Krystyną głos męzki i silny.
Hrabia Seweryn, który od kilku sekund stał niedostrzeżony w progu, zbliżył się do dwóch kobiet, i stanął pomiędzy niemi. Twarz jego smutna była, ale zarazem surowa; poważnym wzrokiem objął rozognione lica kobiety, która nosiła miano jego żony, i powtórzył:
— Dla czego w sposób ten gniewny i groźny przemawiasz do córki twojej, Ewo? Czy uczucie, które ci wyznała przed chwilą, szczęście jej przyniesie? — pytania tego nie rozwiążemy, ani ty, ani ja. Ale uczucie to uczciwe jest i szczere. Pan Dembieliński prosił mię wczoraj o rękę Krystyny, i przyszedłem tu w tej chwili dla tego właśnie, aby cię Ewo uwiadomić o tem. Dla czego więc, jakiem prawem tak boleśnie targasz serce dziecka twego?
Głos hrabiego poważny był i smutny, ale nie gniewny; a jednak Ewa wsparta dłonią o poręcz krzesła, drżeć zaczęła na całem ciele. Zjawienie się człowieka przeciw któremu czuła się zawsze winną, którego widok codziennie od lat wielu poruszał dno jej sumienia, budząc w niem burze wyrzutów i żalów — zjawienie się tego człowieka przywiodło do ostatniego kresu jej wzruszenie, obudziło w niej gniew głuchy, i szaloną jakąś żądzę podzielenia się z kimś tą męką, której doświadczała sama. Nerwy jej wstrząśnięte do głębi, odmówiły do reszty posłuszeństwa woli, stargały ją jak wiotką trzcinę, a rozstrojone ich struny zabrzmiały dzikim akordem wszelkich tych uczuć złych, nieloicznych i niesprawiedliwych, jakie tylko mieścić się mogą w istocie ludzkiej chorej na ciele i duchu, skrzywionej, zepsutej, pozbawionej hamulca woli i rozumu. Ewa więc drżąca cała, z czołem bladem śmiertelnie, ale z policzkami oblanemi szkarłatnym rumieńcem i iskrzącemi się oczami, zwróciła się do hrabiego.
— Dla czego? jakiem prawem? — zaczęła zaledwie dosłyszalnym zrazu szeptem; — a jakiemże prawem pan stajesz tu pomiędzy mną a moją córką? Jesteś pan dla niej obcym, zupełnie obcym — mówiła coraz głośniej — bo cóż znaczą prawa ojczyma w porównaniu z prawami, jakie posiada matka nad swem dzieckiem?
— Ewo! Ewo! — przerwał hrabia głosem, w którym nie smutek już ale boleść brzmiała — mówisz o prawach matki, ale nie mówisz nic o jej obowiązkach!
— Mówię o prawach — zawołała Ewa — i praw tych nikt odebrać mi nie może. W imieniu tych praw zabraniam Krystynie myśleć nawet o połączeniu się z człowiekiem, którego ja — kocham.
Głuchy jęk wyrwał się z piersi Krystyny, pobladła jej twarz opadła na dłonie. Hrabia pochwycił rękę Ewy.
— Ewo! — wymówił głosem zniżonym lecz stanowczym — ani słowa więcej! Czystym oczom twej córki nie ukazuj tych brudnych przepaści....
Ale rozszalała namiętnością kobieta nie miała już ani wzroku, ani słuchu, ani jednej przytomnej myśli w głowie, ani iskry woli w targanej złością i rozpaczą piersi.
— A! — krzyknęła wyrywając rękę z dłoni hrabiego, i cofając się o parę kroków — czystym oczom mojej córki niemam pokazywać brudnej przepaści, w której nurzam się sama! Ja więc tylko jedna mam być występną i nieszczęśliwą, a wszyscy wkoło mnie powinni używać szczęścia i jaśnieć cnotą! Nie! zadługo milczałam! nie mogę... nie mogę już dalej... Wiedzcie wszyscy, że człowiek ten był pierwszym i jedynym kochankiem mojej młodości, rozkoszą mego serca, ideałem moim, wtedy gdy mogłam jeszcze myślą i uczuciem sięgać ideału! Nie on mię opuścił, jam go porzuciła... Byłam nikczemną... zlękłam się ubóstwa...
W tej chwili drżący i ostry głos Ewy zagłuszony został przenikliwym, boleśnym krzykiem, który wydarł się z piersi Krystyny. Stała przed matką blada jak marmur, z załamanemi i wyciągniętemi przed siebie rękami.
— A więc to ty matko moja, to ty byłaś tą kobietą....
Nie mogła wymówić ani słowa więcej. Oczy jej zgasły nagle, a ciemne źrenice pozbawione blasku który rozpromieniał je zawsze, nabrały przepaścistej, czarnej głębi. Boleść i groza walczyły chwilę na jej twarzy, aż nizko pochyliły czoło, z taką pogodą podnoszące się zwykle. Chciała postąpić ku matce, chciała coś wymówić; jakieś słowa przerażenia, czy proźby, czy miłości wisiały na ustach jej drżących i zbladłych; ale nie mogła wymówić nic, nie mogła postąpić o własnej sile kilka kroków. Opierając się o sprzęty, chwiejąc się nakształt istoty w której wnętrze zapadł cios niespodziewany a straszny, wyszła z pokoju.
Hrabia wiódł za nią wzrokiem póki nie zniknęła, potem zwrócił się ku Ewie. Oczy jego tak łagodne zwykle, teraz paliły się gorącemi iskrami żalu i gniewu.
— Wstyd ci Ewo! — zawołał surowym głosem — wstyd! wstyd! Byłaś niewierną kochanką, obłudną żoną, złą matką! Żyłaś na to tylko, aby zadawać męczarnie tym co cię kochali, i zawodzić tych co składali w tobie ufność! O nieszczęśliwa kobieto! wejdź w siebie i ukorz się głęboko, bo jesteś bardzo, bardzo małą!
Rzekłszy to wyszedł, Ewa pozostała sama. Po krótkiej lecz gwałtownej rozmowie nastała wkoło niej cisza, i obudziła ją jakby ze snu. Powiodła dłonią po gorejącem czole, i szepnęła zcicha. — Com ja uczyniła? — Obraz Krystyny, tej tak cudownie pięknej, zdrowej, pogodnej zwykle istoty, stał przed oczami jej jak zaklęty, ze śmiertelnie pobladłą od słów jej twarzą, ze zgasłemi oczami, z czołem pochylonem od przerażenia i boleści. Jakieś uczucie zapomniane oddawna, zaczęło wnikać w serce Ewy, szamotane burzą całkiem innych uczuć. Byłoto uczucie macierzyństwa. Jakaś jasna, drobna twarzyczka, śmiejąca się i błyskająca wesołemi oczami, zamigotała przed jej wzrokiem; byłoto wspomnienie dziecinnych lat Krystyny. Zdaleka, zdaleka płynąć poczęły do ucha stojącej bezwładnie kobiety, echa pieśni jakiejś przeciągłej i łagodnej; byłato pieśń, którą śpiewano nad kolebką jej dziecka wtedy, gdy sama stała nad tą kolebką przypatrując się ze słodyczą ślicznym rysom dziewczynki, na których natura wypisała wyraźnie obietnicę wielkiej piękności... A potem znowu stanęła przed nią blada twarz córki, z oczami które wyglądały jak przepaści, w których zniknęły blaski młodości jej, pogody i szczęścia. Posłyszała ten wykrzyk stłumiony: „O matko moja! tyżeśto była tą kobietą!“, i nagle załamała ręce, i zawołała znowu.
— Cóżem ja uczyniła!.. a słowa hrabiego: „Wstyd ci Ewo! wstyd! wstyd!!“ — brzmiały w jej uszach. Opuściła nizko głowę, i stała ze zwisłemi rękami, z oczami szklanemi, utkwionemi w ziemię. Nogi chwiały się pod nią; białemi zębami, które były u niej jeszcze jednym z rzadkich śladów zgasłej młodości, do krwi przygryzała zmarszczone, blade, pełne wyrazu goryczy wargi. Osunęła się na ziemię, i łokciami wsparta o nizką sofę, czoło ukryła w dłoniach. Tak siedziała długo bez najmniejszego ruchu, i tylko po zmianach jakie zachodziły w wyrazie jej źrenic, po zaciśnięciu chudych palców wkoło zapadłych i silnie tętniących skroni, po śpieszniejszym lub nawpół zamierającym oddechu piersi, poznać można było, że całe szeregi sprzecznych uczuć obejmowały z kolei jej serce, a tłumy myśli tłoczyły się do głowy.
Byłato może pierwsza chwila w życiu Ewy, w której ujrzała przed sobą moralną istotę swoją, całą i nagą, i zdała sobie jasną sprawę z treści lat, które przeżyła już na ziemi. Byłato treść wątła jak pajęcze koronki, nieloiczna jak kaprys, pusta jak dnie spędzone na próżniactwie. Ręce jej i głowa próżnowały zarówno, ciało lubowało się w usypiającej i denerwującej je miękkości, uczucie i rozum wiodły ze sobą bój nieustanny, lecz bezowocny, bo pozbawiony kierownictwa woli i podstawy przekonań. Wszystkie postępki jej kłóciły się ze sobą, jak źle dobrane tony w fałszywym akordzie; nie wiedziała nigdy napewno czego chciała, bo władana z kolei trwogą lub namiętnością, apatją lub próżnością, nie umiała czynić wyboru między wykwintem i miłością, ciszą i gwarem. Bolała zawsze nad wszystkiem co uczyniła, i czego nie uczyniła. Samotna uskarżała się na samotność; tłum i gwar nużył ją także i nudził, bo śród nich dolegliwiej jeszcze czuła pustkę wewnętrzną. Zdawało się jej, że bez miłości żyć potrafi, byleby tylko posiadała wykwint; otoczona wykwintem, wpadała w martwotę albo w rozpacz z żalu po utraconej miłości. Podobną była do dziecka, które w gronie towarzyszów biega z zawiązanemi oczami wokół pokoju, roztwiera ręce z obawy aby nie potknąć się o coś twardego, a mimo to potyka się ciągle, kaleczy się, i wyrządza szkodę innym. Ona także grę życia prowadziła na oślep; bojaźliwie unikała wszystkiego coby mogło ją zranić, a jednak co chwilę boleśnie uderzała się o prawa życiowe, jak ćma nocna o ściany ciemnego pokoju. Tak dosięgła końca połowy życia, tej właśnie pierwszej połowy, w której młodość zapracowuje sumę szczęścia, czynów, zasługi, mającą utworzyć spokój, zadowolenie i zacność starości. Ona szczęścia nie zaznała. Gdzież były zasługi jej i czyny?
Kiedy ostatnie to pytanie nasunęło się myśli Ewy, głowa jej pochyliła się jeszcze niżej, dłonie szczelniej jeszcze zakryły utkwione w ziemi oczy. W uszach jej zabrzmiały słowa hrabiego: „Byłaś niewierną kochanką, obłudną żoną, złą matką!“ Tak; tem wszystkiem ona była — to jest niepotrafiła nigdy być czem innem jak niczem. A jednak nie była z natury złą zni upośledzoną, czuła to; nosiła nawet w sobie pewne instynkta cnoty, pewne nieokreślone pragnienia uczuć silnych i prawych. Natura obdarzyła ją charakterem słodkim, łagodnym, i sercem łatwo wzruszyć się dającem. Do czegoż posłużyły jej dobre dary natury? Nie ćwiczone wolą, nie doskonalone wysileniami rozumu, nie zahartowane w pracy ducha i ciała, nie oparte na stałych podstawach przekonań, rozmiękły w powodzi próżniaczych i pieszczotliwych przyzwyczajeń, jak listek róży samopas puszczony na falę letniej wody. Ewa widziała wciąż przed sobą surową i pełną poważnego żalu twarz hrabiego, i przypomniała sobie ów wieczór daleki, i również daleki dzień poślubny, w którym człowiekowi temu, składającemu w jej ręce całe ufne i kochające swe serce, przyrzekła być żoną wierną, i szanującą niezmazaną cześć jego imienia. Mówiła to wtedy z zupełną dobrą wiarą, a jednak nie była zdolną wypełnić nawet tej skąpej, smutnej obietnicy. Porwana namiętnością, przeniewierzyła się myślą tej obietnicy; a gdyby tylko posiadała jednę szczyptę więcej odwagi fizycznej, przeniewierzyłaby się słowem i uczynkiem. Miała córkę, kochała ją nawet.
Ileż razy, kiedy Krystyna była jeszcze małem dziecięciem, z czułością tuliła ją w swych ramionach, pocałunkami osypywała śliczną główkę dzieweczki? Ileż razy potem, gdy dzieweczka ta dorastała, ścigała ją wzrokiem rozrzewnionym, rachowała każdy z przybywających jej wdzięków, i czuła jak w piersi jej owładniętej wpół martwym snem apatji, zwolna wprawdzie ale często, uderzało serce matki! A jednak nie potrafiła być matką temu dobremu i pięknemu dziecku. Obce starania hodowały jej ciało, obcy umysł wykształcił jej ducha; hodowanie i kształcenie dziecka było pracą, a ona pracować nie chciała. Mijały niekiedy dnie i tygodnie, a ona zamykała drzwi swych pokojów przed krokami swej córki; bo jakkolwiek kroki te były lekkie, jakkolwiek głos Krystyny brzmiał łagodnie i kochająco, ona żadnego szmeru dokoła siebie znieść nie mogła — pragnęła być samą, zupełnie samą, aby nie dostać migreny lub spazmów na widok cudzego zdrowia i szczęścia, choćby to było zdrowie i szczęście jej dziecka. Pustka! okropna pustka! nic nie uczyniła, nic nawet nigdy silnie i wytrwale nie czuła. Do czegóż więc zdolną była? Była niczem, i niezdolną była do niczego. A jednak przyszedł czas, w którym pokochała szalenie, namiętnie, a raczej uczuła dawną zdradzoną miłość powstającą w sobie, z mocą tysiąckrotnie zwiększoną! Ale ta miłość niewczesna, występna, i te jej srogie pożądania i udręczenia, nie były czem innem jak karą, którą nieubłagana loika życia wymierzała na nią za sfałszowanie serca, za nędzne marnowanie dni i lat w próżniactwie rąk i głowy, za skrępowanie ciała atłasowemi pieluchami, i asfiksję ducha w heljotropowych woniach.
A dziś jeszcze, cóż uczyniła? Jakie okrutne, bezwstydne słowa rzuciła temu człowiekowi, któremu winną była zrazu tyle miłości, potem tyle cierpliwości i pobłażania, i tej młodej, czystej dziewczynie, która nigdy nie zraniła jej niczem, której każde słowo wyrzeczone do niej było miłością, każdy postępek troskliwością najczulszą — której serce, umysł, piękność nakoniec, mogłyby stać się dla niej źródłem najczystszego szczęścia i najszlachetniejszej dumy, gdyby była kobietą i matką, a nie Ewą salonów.
Czyliż naprawdę żyła dla tego tylko aby zadawać męczarnie tym, którzy ją kochali, zawodzić tych, którzy złożyli w niej ufność i wiarę? O smutne, upokarzające przeznaczenie!
Ewa czołem dotknęła ziemi, i zaniosła się głośnym płaczem.
W płaczu tym odzywały się łkania i śmiechy nerwowe, Ewa czuła już, już ogarniające ją spazmy; ale ostatkiem woli i myśli przytomnej powstrzymywała wybuch buntujących się nerwów. Zdawało się jej, że gdyby dostała spazmów, umarłaby wnet ze wstydu. Czuła bowiem w tej chwili, i z przerażającą dokładnością rozumiała cały wstyd swego niedołęztwa, całą głębię fizycznego i moralnego upadku w jaką popadła. Po kwandransie, głośny płacz ustał; kobieta ze zgiętą postacią, z czołem opartem o dywan zaściełający posadzkę, płakała cicho. Ubiegłszy połowę życia, wzbudziwszy dla siebie tyle szczerych, gorących uczuć, nie miała teraz ani jednej dłoni na której wesprzećby się mogła, ani jednego serca, któreby szanowało ją i kochało. Roztrwoniła dobrowolnie wszystkie te skarby, które jednak spływały na nią kiedyś tak obficie; chwiejne jej serce i słaba wola zdradzały i zawodziły wszystkich. Teraz wszystko zdradziło ją i zwiodło. Czuła się samą, okropnie samą, i pogrążona w tej przerażającej samotności, rozpływała się w łzach rzęsistych, gorących, gorzkich.
Nagle śród głębokiej ciszy, zalegającej różowy salonik, dały się słyszeć lekkie lecz spieszne stąpania. Ewa uczuła miękkie jakieś ramię otaczające jej zgiętą kibić i podnoszące ją z nad ziemi; jakaś dłoń ciepła i łagodna odgarnęła splątane włosy ze zwilżonych łzami jej policzków, jakieś usta gorące jak miłość, lecz świeże jak rosa poranna, przylgnęły pocałunkiem do pałającego jej czoła. Otworzyła oczy i ujrzała się w objęciu córki. Twarz Krystyny pochylała się nad jej głową, jaśniejąc śród zapadającego zmroku; ciemne oczy jej wpatrzone w nią, głębokie były i smutne, ale łagodne i kochające. Ewa przymknęła znowu powieki. Ogarnęły ją dwa dziwnie zmieszane z sobą uczucia: wstydu i szczęścia. Ukryła twarz w dłoniach i znowu nizko pochyliła głowę. Ale Krystyna otoczyła ją teraz obu ramionami, które silne choć miękkie, podniosły ją z ziemi i jak dziecię złożyły na poduszkach sofy. Potem uklękła przed leżącą bezwładnie kobietą, i obie ręce jej ujęła w swoje dłonie.
— Matko moja! — szepnęła, — przebacz mi że przychodzę tak późno!
Tym razem Ewa otworzyła oczy pełne zdumienia. — Jakto! ją więc błagano o przebaczenie, ją, która poniżyła się tak głęboko, tak srogo zraniła serca innych!
— Przebacz mi, matko moja, że przychodzę tak późno! — powtórzyła Krystyna, i znowu przytknęła gorące usta swoje do rąk jej i czoła. — Powinnam była wcale nie odejść ztąd, i odrazu powiedzieć ci, że pomimo wszystkiego co zaszło, kocham cię i niczego więcej nie pragnę, jak ocierać łzy twoje, jak moją siłą zastąpić twoją siłę... Alem doświadczyła sama boleści wielkiej, która na chwilę uczyniła mię słabą... przebacz mi matko moja, żeś straszną godzinę tę przepędziła sama, że nie byłam przy tobie, aby podnieść głowę twą ciężką od wstydu, ukoić serce miotane burzą...
Ewa słuchała jak upojona. Głos Krystyny cichy, głęboki, pełen niewysłowionego smutku i nieznającej granicy miłości, wydawał się jej w tej chwili niebieską pieśnią anioła. Chciała podnieść się, ale zabrakło jej siły; chciała wyciągnąć ramiona, ale ogarnęła ją dziwna nieśmiałość. Poruszyła się tylko niespokojnie i westchnęła z głębi piersi. Krystyna położyła znowu na czole jej dłoń miękką, jakby ochłodzić je i uspokoić pragnęła; niżej jeszcze pochyliła się nad jej twarzą, i mówiła dalej:
— Uspokój się matko moja, i ufaj sercu twojej córki. Cokolwiekby się stać miało, nie zawiedzie cię ono, nie zdradzi... Przypomnij sobie te chwile, w których małą dziecinę brałaś w twe słodkie ramiona, i całowałaś jej usta i oczy, wkładałaś w jej małe rączęta swoje długie, złote włosy, aby bawiąc się niemi, śmiała się na twem łonie... Przypomnij sobie jak sadzałaś obok siebie dorastającą dzieweczkę, i ręce jej trzymając w swych dłoniach, patrzałaś na nią wzrokiem zanurzonym w tkliwości... Czy pamiętasz te chwile matko moja? bo ja je pamiętam. Pomimo wszystkiego co było kiedy, co stało się dziś, wiem że kochałaś mię... że kochasz mię jeszcze... Pocałunki jakiemi kiedyś okrywałaś głowę moją, słowa pieszczoty jakiemi budziłaś mię, gdy otwierałam ze snu dziecinne oczy, spłynęły we mnie i pozostały, jako przypomnienie niezachwianej miłości mej dla ciebie i świętego obowiązku...
Umilkła na chwilę pokonana wzruszeniem; wkrótce jednak podniosła głowę, i pewnym lubo zawsze łagodnym głosem powtórzyła:
— Uspokój się matko moja, i ufaj mi zupełnie. Córka twoja nie pójdzie do szczęścia swego po sercu twojem... bo jakkolwiek uczucie któreś wyznała jest występne...
— Występne! — jęknęła Ewa, i znowu zakryła sobie oczy.
Krystyna pochylona ciągle nad nią, milczała chwilę; na twarz jej wybił się wyraz walki.
— Tak — wyrzekła nakoniec, — przebacz mi matko moja, ale ani miłość moja dla ciebie, ani uszanowanie należne matce od dziecka, nie mogą skłonić mię do kłamstwa. A zresztą matko moja, złato i niezdrowa miłość, która osobie ukochanej zamyka oczy na prawdę, zamiast je otwierać. Jam do takiej niezdolna. Dla spokoju twego mogę wyrzec się najdroższych pragnień moich, mogę cierpieć i czekać, i spalić się choćby w tęsknotach oczekiwania; ale nazwać białem to co w oczach moich ma barwę czarną, nie jest w mojej mocy. Uczucie, które wyznałaś dziś przedemną, jest występnem...
Urwała nagle, i trwożny wzrok zapuściła w twarz matki.
Ewa płonęła szkarłatnym rumieńcem; podniosła się i usiadła, drżącem ramieniem wspierając się o poduszki sofy. Krystyna trzymała ciągle rękę jej w swych dłoniach.
— Czy obraziłam cię matko moja? — zapytała głosem, w którym brzmiała bolesna walka, jaką staczała ze sobą ta szczera i kochająca natura, rozdarta pomiędzy miłością dla matki i dla prawdy.
— Mów dalej! mów drogie moje dziecko! — szepnęła Ewa zamykając znowu powieki.
Krystyna pochyliła się i przez kilka chwil w milczeniu całowała rękę jej i kolana. Potem podniosła twarz zalaną łzami, i cichym lecz pewnym głosem zaczęła znowu mówić:
— Tak, matko moja, uczucie twoje jest występne. Są przyrzeczenia, które raz wypowiedziane zobowiązują człowieka na wieki, złamanie ich musi być występkiem. Jedno z takich przyrzeczeń, ty matko, dałaś człowiekowi, którego imię przyjęłaś za swoje — nie dzieckiem już będąc, nie młodziuchną dzieweczką, nierozumiejącą siebie, ale kobietą dojrzałą w pełni woli i rozumu. On kochał cię, położył w tobie całą ufność swego serca, nie upoważnił cię niczem do złamania obietnic. Czy masz mu co do wyrzucenia? nie, matko moja. Zapytaj twego własnego, dobrego serca, a ono ci odpowie, że człowiek ten wart większego szczęścia, szczerszych, gorętszych uczuć niż te, któremi go darzyłaś... A jednak kochając innego, zdradzałaś go w myśli... A wszelka zdrada... matko moja... przebacz mi, przebacz, ale powiedzieć muszę... skłamać nie mogę... wszelka zdrada jest występkiem...
Umilkła i pochyliła głowę; zabrakło jej głosu, nie mogła dłużej patrzeć w twarz matki. Ewa zakryła oczy dłonią.
— Krystyno! — szepnęła, — Krystyno! czy ty wiesz coto namiętność straszna, która ogarnia, porywa, głuszy sumienie, głowę i piersi ogarnia szałem...
— Matko moja! — zawołała Krystyna, obejmując znowu jej ręce, — nie mów dalej, nie mów! ja wiem, rozumiem, ja kocham także...
Pierś jej podniosła się wysoko, oczy zajaśniały jakiemś gorącem, z dna piersi podnoszącem się natchnieniem.
— Ja wiem, matko moja, coto jest kochać bardzo, głęboko, namiętnie; kochać każdem uderzeniem serca, każdą myślą, całą mocą ciała, wszystkiemi siłami ducha... Znam taką miłość, wiem jak jest ona ważną... ale wiem także, iż po nad nią jeszcze świeci słoneczne oblicze prawdy; a kto na nie patrzy, nie pójdzie tam, kędy go woła głos krwi i serca, ale tam, kędy ona mu iść nakazuje... Prawda ta jest obowiązkiem... prawda ta jest cnotą... Dziś zrana widziałam tylko miłość moją, teraz przysłoniła mi ją surowa lecz święta dłoń obowiązku... Po sercu twojem matko, nie pójdę do szczęścia mego... człowiek, którego kochamy obie, odjedzie ztąd na mą proźbę... żadna z nas nie powinna dłużej go tu widzieć...
Ewa nagle twarz odsłoniła. — Jakto! — zawołała, — miałażbyś przestać go kochać? miałażbyś zabić w sobie to uczucie, którego moc poznaję z brzmienia twego głosu, z bladości twej twarzy!
Mówiła to z rodzajem przerażenia, jakiego doświadcza człowiek na widok popełnionej przez się zbrodni. Krystyna wstrząsnęła zwolna głową. Twarz jej była w istocie bardzo bladą, a brzmienia głosu dziwnie głębokie, gdy zaczęła znowu mówić:
— Nie, moja matko! nie przestanę go kochać. Uczucie moje prawe i wolne od wszelkiego występku. Zabijając je w sobie wysileniem woli, popełniłabym morderstwo nad własnem sercem, sfałszowałabym je, a tego uczynić nikomu nie wolno. Ale uczucie to stałoby się występnem, jeślibym czerpała zeń szczęście, nie zważając na twoje cierpienia. Więc zamknę je w sobie, i chować będę jak djament, który nie rdzewieje choć spoczywa w ukryciu.... i będę czekała matko... będę czekała, aż kiedyś z sercem wyswobodzonem z oków grzesznej namiętności, powiesz mi sama: idź i weź swoje szczęście...
Umilkła i osunęła się niżej na ziemię, jakby przez chwilę sił jej zabrakło. Ramionami objęła kolana matki, i składając na nich głowę mówiła ciszej:
— Będziemy cierpiały i czekały obie... Dobrze się stało, matko moja, że chwila bezpamiętnego uniesienia otworzyła ci usta... Zrzuciłaś z siebie ciężar obłudy, nie potrzebujesz więcej ukrywać się i udawać... Teraz nic nie będziemy miały przed sobą skrytego... będziemy wspierały się wzajemnie. Ja wierzę... wierzę... że nieprędko może, ale przyjdzie chwila, w której zakosztujesz świętej rozkoszy, jaką daje cnota; cichy spokój obejmie głowę twoją, i ukołysze serce... Wtedy będziemy obie szczęśliwe... Tymczasem matko, ufaj mi... ja po twem sercu do mego szczęścia nie pójdę... Będę czekała...
Ostatnie słowa jej rozpłynęły się w szepcie zaledwie dosłyszalnym; znać było, że jeśli to co mieniła być swym obowiązkiem, zwyciężyło własne pragnienie jej i uczucie, zwycięztwo to nie przyszło jej bez tego krwawego trudu, jakiemu podołać mogą mężne tylko i gruntownie cnotliwe istoty. Pomiędzy dwiema kobietami panowało kilka minut głębokie milczenie. Twarz Ewy, na którą padał cień od wiszącej u okna firanki, kryła się w mroku; Krystyna ukryła swoją w fałdach sukni matczynej. Nie chciała ona może pokazać matce żaru rozdzierającej boleści, płonącego w jej oczach, albo wielkich gorących kropel łez, które od chwili do chwili spływały z oczu tych na blade bardzo policzki. Nagle Ewa pochyliła się, i oba ramiona zarzuciła na szyję córki. Podniosła głowę jej i zaczęła okrywać ją namiętnemi pocałunkami. Przez chwilę nie mogła wymówić ani jednego słowa, i tylko usta jej lgnęły do czoła, oczów i ust pięknej, klęczącej przed nią dziewczyny, z takiem namiętnem uniesieniem, jakby wszystka burza tak długo miotająca jej sercem, wylewała się na zewnątrz przez te pocałunki, zdrojami gorącej miłości.
— O moje dziecko! — szepnęła po chwili, — o moje śliczne, dobre, wspaniałomyślne dziecko! tyś przebaczyła mi! tyś nie wzgardziła twą występną, niedołężną matką! O bądź błogosławioną! Krystyno! wróciłaś mi życie!
Zaledwie wymówiła to, porwała się z miejsca i stanęła wyprostowana.
— Nie! — zawołała, — tak nie będzie jak powiedziałaś, Krystyno! ty nie będziesz przezemnie cierpiała! Niechże choć raz uczynię cokolwiek dobrego na świecie! niechże choć raz będę człowiekiem!
Z siłą jakiej niepodobnaby się spodziewać po istocie tak schorowanej fizycznie i moralnie, podniosła córkę z ziemi. — Wstań — rzekła, — i chodź ze mną!
Odgarnęła włosy z czoła i twarzy, poprawiła nieład sukni i pociągnęła taśmę od dzwonka.
— Idź do pana Dembielińskiego — rzekła służącemu, — i powiedz mu, że życzę sobie widzieć się z nim natychmiast w pracowni hrabiego!
— Moja matko! — zaczęła Krystyna zbliżając się ku niej i biorąc ją za rękę, — co chcesz uczynić?
Ewa raz jeszcze objęła jej szyję i pocałowała ją w czoło.
— Co ci do tego? — rzekła nieledwie z uśmiechem, — pozwól matce twojej zrzucić z sumienia wielki ciężar, i z głowy wielki wstyd! Nie przeszkadzaj mi w niczem, chodź ze mną!
W pracowni hrabiego paliła się już na stole lampa i ogień płonął w obszernym kominie; nikogo jednak w pokoju nie było w chwili, gdy Ewa i Krystyna próg przekroczyły, a w drzwiach przeciwległych ukazał się Dembieliński. Na jego widok nieposkromione drżenie przebiegło Ewę od stóp do głowy; wyraz głuchej walki wybił się znowu na twarz jej bladą, zmiętą i zoraną. Szybkoto jednak minęło, bo wzrok Ewy niby ku źródłu siły zwrócił się ku Krystynie, i ztamtąd już spojrzenie jej błyszczące jeszcze źle oschłemi łzami, ale spokojniejsze i jaśniejsze niż kiedy, spłynęło na twarz zbliżającego się mężczyzny.
— Pani hrabino — pierwszy ozwał się gość, — pośpieszyłem tu na jej rozkaz... — Dokończył myśl swą pełnym uszanowania ukłonem; ale oczy jego niespokojnem prawie wejrzeniem szukały oczów Krystyny, która podając krzesło matce, na nią tylko patrzała.
Ewa nie usiadła, tylko oparła rękę na poręczy krzesła.
— Panie Dembieliński — zaczęła pewnym głosem i z podniesioną głową, — mąż mój zawiadomił mię o oświadczeniu, jakie mu wczoraj uczyniłeś pan względem Krystyny. Pan kochasz moją córkę i pragniesz otrzymać jej rękę?
Przy ostatnich słowach brzmiących tonem zapytania, Dembieliński podniósł głowę. Poważnym był w tej chwili i widocznie wzruszonym.
— Tak pani — odpowiedział, — pokochałem Krystynę szczerze i głęboko. Ona podzieliła uczucie moje. Tę samą prośbę jaką wczoraj zaniosłem do przybranego jej ojca, dziś zanoszę do jej matki.
Wyrzekł to z prostotą, jaka zawsze i nieodłącznie towarzyszy prawdziwemu uczuciu... Głos jego łagodniejszy był i cieplejszy niż zwykle; nie było w nim pokory, ale nie było też i zwyczajnej mu dumy.
Dłoń Ewy silniej zacisnęła się wkoło poręczy krzesła, usta jej otworzyły się, ale wnet zadrżały i nic nie wymówiły. W słabej tej piersi, namiętność i dobre natchnienie toczyły jeszcze walkę. Po chwili odwróciła twarz, i szybkim ruchem otarła palącą łzę, która niepowstrzymana żadnem wysileniem, wypłynęła z pod jej powieki. Byłoto wszakże jedno mgnienie oka, po którem zwróciła się ku obecnym blada ale spokojna. Wyciągnęła rękę, i ujęła nią dłoń Krystyny. W tej samej chwili w drzwiach pokoju ukazał się hrabia. Ujrzawszy trzy osoby zgromadzone razem pod światłem ogniska, zatrzymał się, i niespokojnym wzrokiem patrzał na Ewę. Ona dojrzała go także, i niepuszczając ręki córki, postąpiła ku niemu kilka kroków.
— Sewerynie — rzekła głosem, w którym czuć było pokorę, proźbę, i pewną niezwykłą jej siłę — Sewerynie, powtórzyła — pan Dembieliński oświadczył mi się o rękę Krystyny, i ja mu ją oddaję!
Hrabia wydał się zrazu zdumionym, ale trwało to zaledwie parę sekund. Odgadł, zrozumiał wszystko; oczy jego nabrały wyrazu tej głębokiej radości, z jakim poglądał zawsze na każde dobre, szlachetne zjawisko. Bruzdy poznikały z wyniosłego jego czoła. Zbliżył się prędko, wziął rękę Ewy, i przez chwilę patrzał na nią w milczeniu. Oczy kobiety połyskujące łzami błagały o przebaczenie; spojrzenie mężczyzny wyrażało głęboką litość i dobroć bez granic. W tej samej chwili Krystyna i Anatol jakby popchnęci niezwyciężoną siłą, zbliżyli się ku sobie, i połączyli dłonie. Patrzyli na siebie milcząc. W oczach mężczyzny płonął dramat serca, które długo zgłuszone i zgorzkniałe z rozkoszą nurzało się w odnalezionym zdroju miłości i wiary. W podniesionem ku niemu spojrzeniu pięknej dziewczyny, tkwił cały poczet uczuć czystych jak kryształ, stałych jak opoka, gorących jak młodość ogarnięta pierwszym płomieniem życia....
Nagle, do pokoju w którym panowało uroczyste prawie milczenie, jakie towarzyszy zazwyczaj niemej rozmowie serc silnemi przejętych uczuciami, wniknął płynący od dołu przenikliwy krzyk kobiecy. Wniknął on od dołu, wyraźnie z komnaty położonej prostopadle pod pracownią hrabiego. Był to krzyk przerażający; brzmiał w nim przestrach gwałtowny, ból jakiś nagły, jakby wołanie o pomoc i ratunek. Ewa przestraszona upadła na krzesło, i Dembieliński nastawił ucha; Krystyna pierwsza rzuciła się ku drzwiom.
— To głos Klary! zawołała.
— Co się mogło stać tej dziewczynie! — z kolei zawołał hrabia i wraz z Dembielińskim spiesznie wybiegł z pokoju.
Pusta kamienica w N. była zawsze pustą kamienicą; z murów zaniedbanych i chylących się ku upadkowi, tynk opadał wielkiemi kawałami, tu i owdzie odkrywając nagie, nawpół spróchniałe cegły, przez co zewnętrzna strona budowy coraz bardziej stawała się podobną do oblicza starego, chropowatego, brzydkim, czerwonym trądem oszpeconego. Nad dziurawym, opleśniałym dachem, kominy sterczały zczerniałe i nawpół rozwalone; okna bez szyb, wyglądały jak dziury pozostałe po wyłupionych oczach; na dole, spróchniałe deski wychylały się z otworów, które dawniej zamykały szczelnie, co chwilę, szczególniej w czasie słot i wichrów, grożąc głowom przechodniów kroplistą kąpielą lub zgruchotaniem. Budowa ta przed dziesięcioma laty, była smutną ruderą; dziś, pod wpływem czasu nielitościwego dla wszelkich zaniedbanych starości, przybrała pozór wymurowanej nad ziemią ponurej jamy. O jamę tę zarząd miejscowy troszczyć się przestał. Bo jeśli przed laty, okna szczelnie pozabijane deskami, do zagadkowych dumań pobudzały, i do nocnych wkoło budowy przechadzek skłaniały ludzi ustrojonych w kołnierze z białemi naszyciami; jeśli także liczni a części goście, którzy niegdyś o wieczornej porze wchodzili do sklepiku, i na długo znikali we wnętrzu rudery, obudzać mogli Bóg wie jakie przypuszczenia w głowach ludzi stróżujących nad bezpieczeństwem publicznem, a o ile to być może, i nad obyczajnością publiczną — to teraz, dawna rudera przemieniona w jamę, stała otworem, a spojrzenia ciekawych wnikając wraz z podmuchami wiatru w bezszybne okienne dziury, wraz też z podmuchami wiatru gospodarować mogły dowoli po pustych, gruzami nawpół zawalonych pokojach, nie dostrzegając w nich nic, coby mogło nazywać się czemś. Gruzy bowiem, zielonawe plamy pleśni, belki zwisające od sufitów, i wiecznem skrzypieniem przypominające grzesznikom czyściec z jęczącemi w nim duszami, pustka nakoniec, cisza, kurzawa w lecie a błoto w jesieni, były przedmiotami i żywiołami, które żadnych zajmujących obrazów przedstawić nie mogły ludziom z białemi naszyciami na kołnierzach. Albowiem niepodobna było przypuszczać, aby w takiej pustce popełnioną być mogła kradzież jaka, dokonanem morderstwo lub na szwank narażoną obyczajność publiczna. A jednak, pomimo tych uspakajających pozorów, we wnętrzu starej rudery nie jedna popełniła się kradzież, nie jedno dokonanem zostało morderstwo — tylko, że ofiary jednego i drugiego dobrowolnie tu przychodziły, aby dać się okraść lub zamordować, nie skarżyły się nikomu, i przed nikim nie wyjawiały imienia tego, kto okradał je i mordował. Mordowanie zresztą należy tu rozumieć w znaczeniu przenośnem, określającem zabójstwo nie ciał ludzkich, ale kieszeni, a co zatem idzie często, i dusz, nędzą doprowadzonych ku najstraszniejszym upadkom. Miejscem, w którem dokonywały się te kradzieże i morderstwa tajemne, bo milczącem zezwoleniem, a nawet niejako współdziałaniem ofiar zatwierdzone i ukrywane, były dwie izby znajdujące się w tej części rudery, która trędowatem swem obliczem patrzała na wielki kawał pustego gruntu, i położony na nim miejski cmentarz. Byłyto te same dwie izby, w których niegdyś mieszkała nieszczęśliwa rodzina Sebastjana Rycza. Teraz zamieszkiwał je król lichwiarzów miasta N., a był nim Rodryg Suszyc. Mały ten człowieczek, z żółtawą, pomarszczoną twarzą, z wązkiem czołem zarzuconem rudawemi włosami, z wiecznie spuszczonym ku ziemi wzrokiem i rękami zanurzonemi w kieszeniach paltota, rzadko ukazywał się na ulicy; ale ile razy ukazał się, wyglądał tak przyzwoicie, był tak cichym, nieznacznym, grzecznym dla wszystkich, choćby najmniej znanych; tak porządne i surowe nosił odzienie, tak idąc przytulał się do murów, aby nie stanąć na zawadzie komukolwiek z przechodzących, że nikomu i na myśl przyjść nie mogło, aby mógł być człowiekiem szkodliwym. Być może, iż ludzie stróżujący nad bezpieczeństwem i obyczajnością publiczną, ludzie z obowiązku wiedzący więcej niż inni, domniemywali się czegoś o rzemiośle, jakiem trudnił się Suszyc; ale ten mały, szczupły człowieczek wciskał się pomiędzy urzędowych nieprzyjaciół swoich ze zwinnością stawowca, a raz wcisnąwszy się, wyjmował ręce z kieszeni paltota. To wyjmowanie rąk wywierało na ludzi, dla których dokonywanem było, wpływ magnetyczny; zamykali oczy i nie widzieli nic: ani pustej kamienicy, ani jej mieszkańców, ani sklepiku który istniał zawsze na dole, ukazując oczom przechodniów brudne okna ustrojone w czerstwe bułki i stare sery, i wązkie drzwiczki ogarnirowane frendzlą z żółtych łojówek. Do sklepiku wchodzili jak dawniej różni i liczni goście, ale bawili tam daleko krócej niż bywało dawniej, a przytem powierzchownością swą i ubiorami przedstawiali nierównie większą rozmaitość. Zresztą w okolicy miasta, śród której znajdowała się stara rudera, nic się od dziesięciu lat nie zmieniło; czarny Styks rozlewał jak niegdyś swe nigdy nie wysychające wody, a melancholijnie pochylony nad nim „dom nad kałużą“, pochylił się jeszcze melancholijniej, pozbawiony jedynych odznaczających go przed laty ozdób: firanek wpół białych wpół czerwonych, i papierowego siana z wyrastającemi zeń włóczkowemi grzybkami i ptaszkami. W ciągu ubiegłych lat dziesięciu, dom ten zmieniał po razy kilka mieszkańców, którzy wszyscy, jakkolwiek biedni tak w zasoby pieniężne jak w chęci weselenia się, długo jednak przebywać w smutnem tem siedlisku nie mogli.
Przez ostatnie dwa lata dom nad kałużą stał pustkami, nikt w nim już mieszkać nie chciał; aż pewnego dnia najniespodzianiej w świecie nieliczni mieszkańcy błotnistej ulicy, ujrzeli dążącą ku niemu gruppę ludzi ze znajomemi im twarzami, złożoną z dwojga niemłodych państwa, jednej podstarzałej panny, która wyglądała na złośnicę i jednego podstarzałego kawalera, który wyglądał na hulakę i pijaka. Byłato rodzina Suszyców, która po dziesięcioletniem przemieszkiwaniu na jednej z głównych ulic miasta, w jednej z najporządniejszych kamienic, sprowadzała się z powrotem do domu nad kałużą. Za wozami pełnemi sprzętów i przeróżnych gospodarskich rupieci, szła naprzód matka rodziny, mała, szczupła kobietka w dostatniem futrze, z żółtą drobną twarzyczką, wyrażającą wielkie strapienie, a większe jeszcze rozgniewanie. Obok niej zamaszystym nieco krokiem, z wysoką fryzurą na głowie postępowała podstarzała nieco panna i strzygła dokoła oczami jak nożyczkami. Dwom kobietom towarzyszył trzydziestokilkoletni kawaler; gwizdał przez zęby hulacką jakąś piosnkę, laseczką o bruk uderzał, a za każdym mknącym ulicą kapelusikiem kobiecym oglądał się, uśmiechem parafjalnego Lowelasa zdobiąc twarz, która kiedyś musiała być przystojną, ale teraz wyrazem swym i zaognioną cerą przykre sprawiała wrażenie. Ojciec rodziny przyszedł najpóźniej, bo wieczorem dopiero, wtedy gdy w smutnych izbach domu poustawiano już i o ile można było uporządkowano przywiezione sprzęty i rupiecie. Przyszedł, i wszedłszy do najsmutniejszej z tych izb, tej samej którą na wyłączną własność zajmował przed dziesięcią laty, zamknął się w niej na klucz. Nie mógł jednak nie słyszeć donośnych głosów dwóch kobiet, kłócących się z sobą do północy. Potem umilkło wszystko, aż nadedniem dopiero dały się słyszeć silne stukania do drzwi i głos ochrypły od użycia trunku, gburowato wołający: „otwórzcie!“ Byłoto stukanie i byłto głos młodszego syna Suszyca, wracającego z codziennej, a raczej conocnej zabawy.
Przenosiny te miały miejsce w niewiele dni po owem spotkaniu się Suszyca z podejrzanym włóczęgą w głębi Dolinieckich lasów. Nazajutrz okna bawialnej izby zaczęły już okrywać się różnokolorowemi strzępkami papieru, a za szybami sypialnej ukazała się zzieleniała od starości oliwa w nadtłuczonej butelce, kawał brudnego masła owiniętego w bibułę, słoiczek z pomadą i kilka okruch spleśniałego sera. Ludzie idący ulicą mogli poczuwać z rana ulatniającą się przez nieszczelne okna woń przypiekanych panieńskich włosów, a w południe i wieczory słyszeć ostre, kłócące się głosy. Do domu nad kałużą wraz z rodziną Suszyców wniosły się widocznie domowe jej bogi: skąpstwo z pretensją, nieład z próżniactwem, chłód z kłótnią. Byłyto bogi posępne; ale posępniejsze jeszcze przypomnienia spotkały Suszyca u progu tej izby, w której mieszkał przed laty pomiędzy nagiemi ścianami, pleśnią wilgotną i chłodem cuchnącym pustką, a do której wracał teraz witając znowu ściany nagie, wilgotne plamy pleśni, chłód i pustkę. Tylko że dawniej w nędznym pokoju tym stał i spoglądał nań czasem miły towarzysz młodości jego, flet; teraz już go nie było, tak jak żadnej już pieśni, żadnego echa jakiejkolwiek pieśni nie było w piersi człowieka, który niegdyś, w zaraniu życia grywać na nim lubił. Pierś jego była pustą, zato sumienie... ciężkie. Dla czego Suszyc resztę pozostałego mu mienia oddawszy włóczędze spotkanemu w Dolinieckich lasach, przeniósł się do domu nad kałużą, do tego domu, w którym przeszły najcięższe chwile i mieszkały najgorsze wspomnienia jego życia? Może dla tego, że w całem mieście nie było tańszego nad to mieszkania, a może jeszcze i dla tego, że ścigany złemi wspomnieniami, pragnął bardziej jeszcze zbliżyć się ku nim, wejść w ciągłe z niemi obcowanie, oswoić się z niemi wprzódy nim przyjdzie spodziewana przez niego zapewne pora, w której ze wspomnień ukrytych przemienią się one w wieści głośne, oplączą mu stopy kajdanami, i na jaw wywołają to piętno hańby, które dotąd tajemnie paliło mu czoło.
Od dnia przeniesienia się do nowego a zarazem dawnego mieszkania, Suszyc codziennie zrana, ze strzelbą na plecach i trochą żywności w myśliwskiej torbie, wychodził z miasta, udając się w odległe jego okolice. Nikt z obcych ani z rodziny na codzienne te jego wycieczki szczególnej nie zwracał uwagi; nikt też nie spostrzegł, że każdego wieczora wracał z twarzą bladą i posępniejszą, z czołem głębiej zoranem, krokiem chwiejniejszym i powolniejszym. Kilka razy wracając z zamiejskich swych wycieczek, Suszyc skierował się zamiast ku swemu mieszkaniu, ku bramie pustej kamienicy. Od bramy tej jednak odpychało go snać uczucie nieprzezwyciężonego wstrętu, bo zbliżywszy się ku niej, odwracał się prędko i odchodził. Raz jednak przestąpił już próg wązkiej furtki, uczynił kilka kroków ku trzem oknom, błyskającym mętnemi światełkami śród czarnych, pustych otworów innych okien; ale stanął nagle, pochylił głowę, myślał, zdawał się walczyć z sobą, a potem odwrócił się i odszedł.
Pewnego dnia jednak, Suszyc po południu dopiero wyszedł z domu, i zamiast jak zwykle skierować się ku polom i lasom otaczającym miasto, przebył w szerz ulicę, i szybko, nie dając sobie czasu do namysłu, wszedł w bramę pustej kamienicy.
Byłoto w tym samym dniu i w tej samej porze dnia, w której Krystyna i Dembieliński przechadzali się po wzgórzach otaczających dwór Doliniecki, a Ewa ścigała ich gorączkowem okiem przez okna różowego saloniku.
Trzy okna wychodzące na kawał pustego gruntu, zasłonięte były sztorami; Suszyc minął je i zastukał do drzwi, do tych samych drzwi, w których niegdyś stanęła przed nim mała córka Rycza, mówiąc mu o swej umierającej matce, i o niebie ku któremu podnosiła zwolna swoje cierpiące oczy. Tym razem za drzwiami ozwał się stary, ochrypły głos kobiecy; po długich zapytaniach i zwłokach stuknęły żelazne rygle i zasuwy, a przybyły mógł wejść do ciemnej sionki. Z niej dopiero wązkie, w murze zagłębione drzwiczki prowadziły do dwóch izb, zajmowanych przez jedynego mieszkańca starej rudery. Myliłby się, kto sądząc z brudnej, obdartej, wstrętnej zewnętrzności budowy, spodziewałby się tu znaleźć równie brudne, obdarte, wstrętne mieszkanie. Dwie izby zamieszkiwane niegdyś przez rodzinę Rycza, nie były już izbami, ale pokojami; gdyby nie zbyt mały ich rozmiar, możnaby je nawet śmiało nazwać salonami. Było tu bowiem wszystko co zazwyczaj bywa w salonach. Kobierce na posadzkach, źwierciadła i wyborne sztychy na ścianach; sprzęty nizkie, miękkie, kształtem i barwą pokrycia pieszczące oko; wielkie zegary z wyzłoconemi kupidynami; nakoniec kominek zgrabnie w murze wykrojony, żelazną delikatną kratą ozdobiony, a dźwigający na obu gzemsach metalowe urny, w których sinawym płomykiem paliły się wykwintne jakieś wonności, napełniające całe niewielkie to mieszkanie aromatem silnym i nieledwie upajającym. Okna osłonione sztorami, niewiele przepuszczały światła dziennego, tak że cały wykwintny przystrój pokoi nurzał się w tajemniczym mroku, co bardziej jeszcze nadawało mu pozór wyrafinowanego, rzec można zmysłowego sybarytyzmu. Z uplotu półcieni i półświateł wychylały się wymalowane na suficie dwie piękne kobiety obnażone, w rozwiewnych szatach, trzymające wieńce z kwiatów, żywością barw przypominające świeże róże i tulipany. Niebieskawe płomyki wymykające się z metalowych urn napełnionych wonnościami, oświecały rozwieszone z obu stron komina sztychy, na których widok przysłoniłaby sobie oczy każda uczciwa kobieta, od których odwróciłby się nawet z pośpiechem mężczyzna, posiadający w sobie choć odrobinę jeszcze moralnego zmysłu. A jednak sztychy te jakkolwiek nieprzystojne, bezwzględnie rzecz biorąc, nie szpeciły pokoju, bo wykonanie ich było wyborne, a przedmiot któryby był ohydnym gdzieindziej, tu zgadzał się z wyuzdanym sybarytyzmem, stanowiącym ogólną cechę mieszkania.
Gdy Suszyc stanął w progu pierwszego pokoju, na eleganckim kominku żarzyły się rozpalone węgle, czerwonym blaskiem oświecając parę nóg niewielkich, odzianych w miękkie barwisto haftowane pantofle i opartych na żelaznej kracie kominka, wygrzewających się przy umiarkowanem cieple. Nogi te należały do małego, szczupłego człowieczka, owiniętego w obszerny szlafrok z miękkiej materji, i nawpół leżącego w głębokim fotelu, z rękami skrzyżowanemi na kolanach, a w ustach z cygarem, z którego rozchodził się dokoła głowy jego przyjemnie woniejący dymek. W pobliżu fotelu widać było niewielki stolik z resztkami jadła na talerzach i parą nawpół wypróżnionych butelek. Na widok wchodzącego, mały człowieczek podniósł się trochę, przez co zmienił leżącą postawę na siedzącą; coś podobnego do uśmiechu wygięło wązką linję warg jego, blade źrenice błysnęły skośnem, przykrem światełkiem, z pod nawpół tylko podniesionych powiek.
— Cóż sprowadza mi tę niespodziankę? — wymówił cichym, bezdźwięcznym głosem.
Suszyc powolnym ale równym krokiem zbliżył się do komina, i sam sobie przysunąwszy krzesło, usiadł naprzeciw gospodarza domu. Niedbale włożony i wytarty nieco tużurek przybyłego, rażącą sprzecznością odbił się na wykwintnem tle otoczenia, śród jakiego się znalazł; błękitny dymek palących się wonności owiał posiwiałą jego głowę i czoło, przez ostatnie kilka tygodni więcej jeszcze zbrużdżone i spłowiałe niż było przedtem.
— Co mię tu sprowadza? — wymówił zimno i powoli, — powinieneś wiedzieć o tem szanowny Don Rodrygo, że nie chęć zobaczenia ciebie. Przed kilku tygodniami komunikowałem ci miłą nowinę, o której nie zapomniałeś pewno; owoż teraz sprzykrzyły mi się już codzienne przechadzki, i przyszedłem prosić cię abyś mię zastąpił.
Małe oczki małego człowieczka zaświeciły mocniej i wnet ukryły się pod powiekami. — W ogólności nie lubię przechadzek — odpowiedział.
— Wierzę — ciągnął Suszyc, — zanadto piękne i wygodne posiadasz mieszkanie, abyś mógł opuszczać je z przyjemnością i przechadzać się z upodobaniem po śniegu, błocie i leśnych gęstwinach. Ja, który nie posiadam takiego mieszkania, przechadzałem się dotąd, ale zabrakło mi już — cierpliwości.
Przy ostatnich wyrazach uśmiech z jakim mówił zniknął mu z ust, a natomiast wybił się na nie wyraz zgnębienia, połączonego z gniewem. Chude, pomarszczone palce starego człowieka zacisnęły się silnie w koło poręczy fotelu, na którym siedział.
— Dość już tego! — wymówił głośniej i dobitniej; — to nie są żarty Rodrygu, wiesz o tem! To przeszłość nasza, która w postaci tego człowieka zagląda w oczy mnie i tobie.
Umilkł i wpatrzył się bacznie w małego człowieczka, który przy słowach jego owinął się szczelniej obszernym szlafrokiem, rzucił się w głąb fotelu, i siedział nieporuszony ze spuszczonemi oczami.
— To nie są żarty! — powtórzył Suszyc po chwili milczenia; — znasz tego człowieka, wiesz zatem czy ufać mu można... Jeśli raz dostanie się w ręce sprawiedliwości, sprzeda nas za parę lat skróconej kary, za misę choćby obfitszej strawy, za kieliszek gorzałki... Wtenczas zdejmą ci z nóg te aksamitne pantofle i zastąpią je strojem całkiem innym, a zamiast tego ciepłego szlafroka, okryją cię szarą siermięgą z czarnym krzyżem na plecach. Kajdany ciężkie są, a siermięga bardzo szorstką, możesz być o tem zupełnie przekonanym. Co do mnie, który nie jestem sybarytą, kajdan i szorstkiej siermięgi nie lękam się... ale zhańbiony oddawna we własnem sumieniu, tej hańby odkrytej, która pozwoli ludziom pluć mi w oczy, która obok imienia mego postawi przydomki łotra, złodzieja, fałszerza, tej hańby ja nie chcę... nie chcę...
Mówił to głosem stłumionym, głuchym, ale pośpiesznie, gwałtownie prawie. Przy ostatnich wyrazach wstał i drżącą dłoń wyciągnął przed siebie, jakby chciał odepchnąć tę krwawą marę, która zaglądała mu w oczy. Rodryg siedział ciągle nieporuszony, zagłębiony w fotelu. Nie podniósł oczu, żadna zmiana nie zaszła w zmiętej i skrytej jego twarzy.
— I cóż ja na to poradzę? — ozwał się po chwili.
— Co? — zapytał Suszyc, — spytaj się twojej szkatuły nabitej złotem i assygnatami, a ona da ci zbawienną radę. On chce dużo pieniędzy.
Rodryg drgnął i wyprostował się.
— Ja nie mam żadnej szkatuły! — zawołał, — zkąd u mnie szkatuła! jestem ubogim, zupełnie ubogim!
Suszyc patrzył na niego przez chwilę. W spojrzeniu tem malowała się pogarda i dolegliwa boleść. Po krótkiej chwili jednak rozmarszczył czoło, i z zimnym znowu wyrazem twarzy zaczął mówić.
— Od kilku już tygodni wałęsa się „on“ po okolicach N., policja go ściga, i ludność także, która otrzymała rozkaz pojmania go jeśliby się gdziekolwiek pojawił. Jak dziki zwierz kryje się on po lasach, a ja codziennie noszę mu pożywienie. Pieniądze oddałem wszystkie jakie miałem, nie mam już nic do dania, a on chce więcej. Wie o tem, że jesteś teraz bogatym i dopomina się o widzenie się z tobą. Dotąd uspakajałem go i powstrzymywałem, ale brak mu już cierpliwości... Nie poszedłem dziś, i nigdy już nie pójdę. Jeżeli chcesz dłużej siedzieć tu w pantoflach i szlafroku, przypatrywać się tym malowanym na ścianach pięknościom i wąchać dymki kadzideł, idź do niego i zanieś okup. Inaczej on tu sam przyjdzie...
Tym razem mały człowieczek pochylił się naprzód, obie ręce mocno przycisnął do piersi, i nie mógł już utaić drżenia wstrząsającego całem jego szczupłem, jakby śliskiem i bezkostnem ciałem.
— Przyjdzie! — zajęczał piskliwym prawie głosem, — jak on tu może przyjść? nie ośmieli się przyjść do miasta, bo wie, że tu najprędzej schwytanym być może... Strachy na lachy... ja się nie boję, nie... nie... To pewne, że pieniędzy nie mam i po błocie czołgać się nie myślę do jakichś tam lasów! Brrrrr!
Zatrząsł się cały na wspomnienie przykrej w istocie o tej porze roku przechadzki, i przysunął nogi bliżej do ognia.
— Jak chcesz — wymówił zwolna Suszyc po chwili milczenia, — jak chcesz! Nie idź, nie dawaj pieniędzy i czekaj miłego gościa, bo ja ci powiadam, że lada chwilę on tu przyjdzie. Jeśli cię znajdzie samego, to może cię i udusi nawet; kto wie zresztą, czy przezto nie uczyniłby dobrodziejstwa tobie i światu... Co do mnie, już mi to wszystko dojadło... Od tej chwili nie mieszam się do niczego, i niech sobie dzieje się co chce; wolę wszystko, niż dłużej patrzeć na ciebie. Bądź zdrów.
Rzekłszy to zmierzał ku drzwiom. Nagle stanął i wlepił oczy w sztorę przysłaniającą okno, po której przemknął się cień wysokiego, barczystego mężczyzny. Niewysłowiona zgroza odmalowała się na twarzy jego i w oczach, które wnet spuściwszy utkwił w ziemię. I Rodryg idąc za kierunkiem wejrzenia swego ojca, widział także na białej sztorze cień idącego pod ścianą człowieka. Nie wstręt go ogarnął, ale bojaźń. Rzucił się w głąb fotelu, i do połowy prawie ukrył małą swą twarz w aksamitnym kołnierzu szlafroka.
— Coto jest? — wyjąkał trzęsącą się ręką wskazując okno, — coto jest ojcze, kto to?
Suszyc zwrócił ku wylękłemu synowi twarz bardzo bladą, ale spokojną już i poważną.
— Jestto przeszłość nasza, Rodrygu — wymówił zwolna, — jestto kara za winę moją i twoją, jestto Sebastjan Rycz.
Rodryg wstrząsnął się od stóp do głowy, i zaszamotał się na swym fotelu. W tej samej chwili drzwi z zewnątrz zaryglowane zatrzęsły się pod kilku silnemi uderzeniami. Odgłosowi temu odpowiedział cichy, bezdźwięczny wybuch śmiechu Rodryga.
— Rygle, rygle! — wołał zacierając małe, kościste ręce, — rygle, zamki, haki, zasuwy! Łeb sobie pierwej o mur rozbije nim tu wejdzie.
Suszyc zbliżył się do komina i wzruszył ramionami: — Nie radzę ci doprowadzać go do ostateczności; jeżeli ośmielił się w biały dzień przyjść do miasta, snać postanowił ryzykować wszystko. Od kilku tygodni ukrywa się po lasach, cierpi chłód i głód, cień człowieka którego zamordował ściga go od zachodu do wschodu słońca, a od wschodu do zachodu wstrząsa nim trwoga przed ścigajacą go sprawiedliwością. Przy takiem życiu, rozdrażniony jest jak tygrys... Prędzej odda się w ręce pierwszego lepszego policjanta, jak odejdzie ztąd bez wielkich pieniędzy... Rozważ to sobie...
Stukanie w drzwi powtarzało się coraz silniejsze.
— Otwórz mu! — wymówił Suszyc z mocą, — otwórz jeśli dziś jeszcze nie chcesz być uwięzionym...
Żółta mała twarz Rodryga była śmiertelnie bladą. Zęby jego uderzały jedne o drugie od febrycznego drżenia szczęk.
— Otwórz mu! — powtórzył Suszyc.
— Otwórz sam! — przerywanym głosem syknął Rodryg.
Suszyc wzruszył ramionami, rzucił na syna to samo co pierwej wejrzenie, malujące wzgardę połączoną z dolegliwym bólem, i powolnym, obojętnym krokiem wyszedł do sieni. Po chwili wrócił, i do wytwornego pokoju lichwiarza sybaryty wprowadził człowieka ogromnego wzrostu, w podartej, plamami okrytej sukmanie, z twarzą brudną, nawpół okrytą ognistego koloru zarostem, z nogami poranionemi i niedostatecznie owiniętemi w obrzydliwe, obłocone szmaty. Człowiek ten, nagle owiany atmosferą pokoju ciepłą i przesiąkniętą odurzającemi woniami, zachwiał się jak pijany. Prędko jednak odzyskał równowagę, i zwracając się do Suszyca, sarknął z zaklęciem:
— Do kogoż mię to wprowadziłeś? czy tu mieszka baba, czy zaklęty królewicz?
— To ja tu mieszkam, kochany Sebastjanie — ozwał się tuż obok cichy, bezdźwięczny głosik małego człowieczka. — Mile ci się przypominają te biedne izby, kochany koleżko? wszak były one kiedyś twojem mieszkaniem, prawda?
Suszyc ze zdumieniem spojrzał na syna. Przez ten krótki czas w którym otwierał drzwi przybyszowi, Rodryg odmienił się jakby za dotknięciem czarodziejskiej różczki. Nie znać w nim już było bojaźni ani złości; uśmiechnął się owszem, i stojąc w szlafroku swym, który widocznie nie dla niego robiony, zadługi był i zaszeroki, wyciągnął rękę do przybyłego. Ale ten orzucił go tylko od stóp do głowy milczącem spojrzeniem, postąpił kilka kroków, stęknął parę razy, wyciągnął się tak, że aż stawy zatrzeszczały, i legł na sofie jak długi, walając okrywającem go błotem kosztowną materję obicia. W całej olbrzymiej postawie złoczyńcy widać było zniemożenie i opadnięcie na siłach; gruba warstwa brudu powlekała wychudłą twarz jego, nadając jej barwę błotnistej ziemi; kości policzkowe sterczały z pośród splątanych i źle jakoś do ciała przystających włosów, i tylko czarne oczy świeciły z głębokich zapadlin, ponurym ogniem gorączki trawiącej ciało i ducha.
— Kochany Sebastjanie! — zaczął Rodryg siadając na dawnem miejscu, — jak mogłeś tak narażać się, w biały dzień przychodząc do miasta?
Złoczyńca wzruszył ramionami. — Alboż myślałeś — zaczął ochrypłym głosem, — że całą zimę przeleżę w lesie jak niedźwiedź w legowisku?... Zima kończy się na wiosnę, ludzie zaczną chodzić po lasach. Trzeba abym się wprzód oddalił...
— Jużto najlepiejby było, kochany Sebastjanie, gdybyś dziś jeszcze w nocy wziął nogi za pas, i dobrał się do granicy.
Złoczyńca zwrócił głowę ku mówiącemu. — Daj pieniędzy! — rzekł krótko.
Rodryg drgnął zrazu, potem uśmiechnął się słodko i złożył ręce jak do modlitwy. — Nie mam, kochany Sebastjanie — zawołał piskliwym głosikiem, — nie mam pieniędzy!
Człowiek leżący na sofie wzruszył znowu ramionami. — Masz i dasz — odpowiedział, — dasz nawet wiele... tyle ile ja przeniosłem męczarni!
— Nie przezemnie, Sebastjanie, nie przezemnie ponosiłeś męczarnie!
— Ciężkie życie! — zaczął znowu złoczyńca nie zważając na przerwę, i patrząc na sufit, — ciężkie życie! bodajto być takim poczciwcem jak ten, którego spotkałem przy wejściu do miasta...
Suszyc oparty o poręcz fotelu, stał dotąd nieruchomy, i w milczeniu przypatrywał się synowi, który naprzemian drżał lub uśmiechał się. Teraz zwrócił oczy na złoczyńcę.
— Któżto był ten poczciwiec? — zapytał, — może policjant?
— Nie, nie policjant...
— Więc któż?
— A djabeł go wie! jakiś jegomość łysy, krępy i w okularach. Szedł z dwoma młodemi dziewczętami, zapewne z córkami swemi, i śmieli się wszyscy troje aż się po polu rozlegało.
Umilkł i przez chwilę rozglądał się dokoła pokoju. — Niech mię djabli wezmą — zawołał, — jeżelibym poznał, że to ta sama dziura w której żyłem kiedyś z moją kobietą i trzema narodzonemi z niej bębnami! Kiedy najmowałem to mieszkanie, niczego jeszcze sobie była kobiecina; potem zmarnowało się to... Na trumnie napisałem kredą „28 lat“, bo tyle miała... Najstarszej córce było lat dziewięć... zostawiłem ją u mego hrabiego...
Umilkł. Nie zmieniał pozycji, ale wodził ciągle oczami dokoła pokoju. Wyciągnął palec w stronę komina i zaczął znowu. — Ot tam, jak walnąłem ją po głowie polanem, tak rymnęła na ziemię, a w dziesięć dni umarła... Dziecko ani pisnęło, tylko uciekało odemnie jak od djabła...
Powiódł ręką po twarzy i mruknął: — Głupie przypomnienia!... To ten łysy jegomość z córkami, naprowadził mi ich do łba; a potem ta dziura... graty tu inne, ale miejsce to samo...
Po tych słowach milczenie zapanowało w pokoju. Rodryg siedział nieruchomo ze spuszczonemi oczami, z rękami wsuniętemi w rękawy szlafroka i przyciśniętemi do piersi; Suszyc wpatrywał się w rozciągniętego na sofie złoczyńcę, który wlepił oczy w sufit i co moment odwilżał językiem wargi spieczone gorączką. Niespokojne, nerwowe ruchy poruszały jego członkami, w piersi odzywało się od czasu do czasu głuche, gniewne stękanie.
— Oj, oj! — zaczął po chwili, — gdybyto człowiek wiedział co go spotka, obrałby sobie może inne rzemiosło...
Nagłym ruchem zwrócił się do Rodryga. — Dawaj pieniędzy, a dużo! — zawołał, — pojadę daleko, popłynę za morza... Dawaj pieniędzy!...
Mówiąc to porwał się z sofy, i stanął w całej swej wysokości; ale znów jak przy wejściu, zachwiał się i oparł ręką o ścianę. Głód, chłód, pragnienie, widma nocne i postrachy dzienne, tak długo walczyły z tym człowiekiem, że zgnębiły i osłabiły olbrzymie jego ciało, podkopane już i wprzódy chorobami i zabójczemi nałogami. Gorączka ogarniała go coraz bardziej, poczucie własnego zesłabnięcia wprawiało we wściekłość. — Pić! — zawołał ochrypłym głosem.
Suszyc wziął ze stołu wypróżnioną do połowy butelkę i podał mu ją obojętnie. Rodryg trząsł się pod swym szlafrokiem; złoczyńca wychylił do dna resztę znajdującego się w butelce napoju. Trunek oddawna nie używany uderzył mu do twarzy krwistym rumieńcem. Nogi zadrżały pod nim, chwiał się znowu.
— Słuchaj ty! — krzyknął, pałające oczy wpijając w Rodryga i wyciągając palec w stronę komina, — wyrzuć za okno te perfumy! Przeklęty ten smród idzie do głowy jak gorzałka! Tu ciemno! Po co te łachmany na oknach! Dość już miałem nocy... chcę dnia!...
Mówiąc to wyciągnął rękę, i tak silnie targnął sztorę, że upadła na ziemię wraz z podtrzymującym ją prętem. Na odgłos upadającej sztory Rodryg zerwał się z fotelu równemi nogami. Złość i trwoga walczyły w szarych jego oczkach, które teraz otwarte szeroko, niespokojnemi ruchami śledziły każde poruszenie posępnego gościa. Po chwili trwoga zwyciężyła wszystkie inne uczucia. — Sebastjanie — zawołał, — kochany Sebastjanie! ileż chcesz! powiedz, ile chcesz!
Wezwany stał twarzą zwrócony do okna, w postawie nieruchomej, jak skamieniałej.
— Jestem ubogi — ciągnął mały człowieczek, ostrożnie zbliżając się ku temu do kogo przemawiał, — jestem bardzo ubogi! ale podzielę się z tobą wszystkiem co mam! powiedz ile żądasz!
Rycz nie odpowiadał.
— Sebastjanie — ozwał się Suszyc, — młodzieniec w którego ścianach przebywasz, wydaje się być jak najlepszych względem ciebie intencij! Dla czego nie chcesz wejść z nim w układy! każda minuta stracona darmo, oddala nas od pożądanego nam wszystkim porozumienia.
Rycz jeszcze nie odpowiadał. Nagle odwrócił od okna twarz, której bladość tak była wielką, że przebiła się nawet przez grubą warstwę okrywającego ją brudu. Nagłe jakieś osłupienie znieruchomiło mu źrenice, usta wykrzywiły się śmiechem zdławionym, spazmatycznym.
— Widzieliście ją kiedy? — zawołał po chwili takiego śmiechu, — i palce ku oknu wyciągnął. Widzieliście ją! wygląda jak królewna, a nie wie, że ojciec jej zdycha blizko niej z nędzy i strachu! Więc mój hrabia naprawdę wyhodował ją jak paniątko! Oho! panienka musi mieć pieniądze! Niech podzieli się z ojcem!
Mówiąc to rzucił się ku drzwiom, i zanim dwaj obecni mieli czas uczynić jakiekolwiek poruszenie, wybiegł z pokoju.
W kilka minut po wejściu Rycza do mieszkania Rodryga, przed bramą pustej kamienicy zatrzymał się mały powozik, i wysiadła z niego młoda, wysmukła panna w czarnej sukni i czarnym kapeluszu, z pod którego na szyję jej i plecy spływały grube uploty włosów lnianego koloru. Byłato córka Rycza, która w rocznicę śmierci swej matki przybywała nawiedzić jej mogiłę. Powóz stał przed bramą, a ona zwykłym sobie, powolnym, jakby zamyślonym krokiem, przeszedłszy kawał pustego gruntu, zniknęła za murem otaczającym cmentarz. W pół godziny potem ukazała się znowu, i wracała tą samą drogą jaką przyszła, dążąc do oczekującego na nią powozu. Szła powolniej jeszcze jak wprzódy, i z pochyloną nieco głową. Z za przezroczystej czarnej zasłony, widać było dwie wilgotne smugi świeżych łez, staczające się po bladych jej policzkach. Stanęła w pobliżu trzech niewielkich okien, które z pomiędzy wszystkich innych same jedne opatrzone były szybami, i podniosła na nie oczy. W tej samej chwili spadła sztora okrywająca z wewnątrz jedno z tych okien, Rycz zobaczył zblizka wysmukłą postać, i piękną, smutną twarz swej córki.
Młoda dziewczyna okrążała załom starego muru, o kilkanaście kroków oddalony od bramy; tuż za nią postępował wysoki, barczysty mężczyzna, z odrażającą twarzą i w odrażającem odzieniu. Ona go nie widziała, nie odwracała głowy; szła zwolna, cała zatopiona we wspomnieniach, które nie opuszczały jej nigdy, a teraz wzmogły się i odświeżyły na widok posępnych miejsc, śród których upłynęło jej dzieciństwo. Przestąpiła spróchniały próg na wpół rozwalonej bramy, i zbliżała się ku powozowi, gdy posłyszała za sobą przytłumiony, ochrypły głos.
— Panienko! panienko! daj jałmużnę!
Odwróciła głowę, a wzrok jej padł na brzydką twarz stojącego za nią człowieka. Pod wpływem jej wzroku olbrzymia postać człowieka tego drgnęła od stóp do głowy. Wielka, koścista, brudna i nabrzmiała dłoń wyciągnięta po jałmużnę, trzęsła się jak w febrze; czarne, głęboko zapadłe oczy tonęły w bladej twarzy dziewczyny z wyrazem dzikiej, gniewnej żałości. Ale oczy Klary przelotnem tylko spojrzeniem spłynęły po tej odrażającej twarzy i postaci, sięgnęła do kieszeni, i parę sztuk miedzianej monety położyła na wyciągniętej, trzęsącej się dłoni. Po chwili była już w powozie, a gdy ten się oddalił, pieniądze zsunęły się z dłoni Rycza na ziemię, a on odwrócił się plecami do błotnistej uliczki, i przycisnął czoło do jednej ze spróchniałych desek parkanu. W tej samej prawie chwili Suszyc wyszedł z bramy, i spostrzegłszy nieruchomo stojącego człowieka, pociągnął go za połę sukmany.
— Sebastjanie — wymówił półgłosem, — przypominam ci, że Don Roderygo z upragnieniem oczekuje twojego powrotu, aby ukończyć załatwienie wiadomego ci interesu.
— Niech czeka — rzekł Rycz, — pierwej pójdę do „niej“!
Suszyc pobladł trochę. — A więc do Dolin? — zapytał.
— Muszę ją zabrać z sobą — szepnął do siebie Rycz.
— Człowieku! — zniżonym głosem zawołał Suszyc — wszakże wyniosłeś się już raz ztamtąd unikając pojmania... Poznają cię!
— Niech poznają — mruknął Rycz zaciskając pięście, — jestem przecież ojcem i mam prawo do mego dziecka... Hrabia litościwy... zobaczę się z nim... powiem, że zbrzydło mi już takie życie... Kto wie! może będę jeszcze jak ten krępy jegomość chodził z córką na spacer... Hrabia nigdy muchy nawet nie zabił...
Mówił ze wzrokiem wbitym w ziemię, krwiste pręgi wystąpiły mu na czoło, usta spalone gorączką drżały pośród splątanych, ognistych włosów zarostu. Odwrócił się nagle, i szerokiemi, nierównemi krokami poszedł w stronę, kędy ulica stykała się z polem. Suszyc stał nieruchomy, z opadłą na piersi głową. Nie znać w nim było trwogi, ale w pół gorzki, w pół szyderski uśmiech przewijał się po zwiędłych jego wargach. Przez chwilę zdawał się namyślać nad tem co czynić mu wypadało; potem zwrócił się w stronę przeciwną tej w jaką udał się Rycz, i bardzo pośpiesznym krokiem podążył ku placowi, kędy zazwyczaj zgromadzały się i oczekiwały na zapotrzebowanie przechodzących jednokonne dorożki, jedyne publiczne powozy miasta N.
Zmrok zapadał. Byłato ta sama pora dnia, ta sama godzina i chwila prawie, w której w Dolinieckim zamku Krystyna Dembielińska wchodziła do pokoju rozpłakanej, zgnębionej swej matki, i pochylała się nad nią ze słowem pociechy, i niczem niezrażonej miłości na ustach.
Z miasta N. do Dolin dążyli dwaj ludzie; jeden z nich jechał jedno-konną dorożką, drugi szedł. Nie spostrzegli się wzajemnie, bo Suszyc jechał drogą którą jeździli wszyscy, Rycz szedł a raczej biegł miejscami, któremi nie chodził nikt. Miejsca te znał on wybornie, i kierowany tak znajomością tą, jak przyzwyczajeniami człowieka oddawna i często błądzącego po manowcach, skracał sobie drogę o połowę. Silny i wprawny w bieganie, szedł daleko prędzej niż koń słaby, do dróg błotnistych i nierównych nieprzyzwyczajony. Rycz szedł a raczej biegł przez puste, zmrokiem przysłonione pola; brodził w szerokich kałużach, powstałych z nawpół roztopionego śniegu, okrążał wzgórza które stawały mu na przeszkodzie, przeskakiwał rowy, przedzierał się przez nizkie zarośla, porastające tu i owdzie błotniste łąki. Niekiedy machał rękami jakby sam ze sobą prowadził ożywioną rozmowę, lub zatrzymywał się, i przez parę sekund nabierał powietrza w pierś zdyszaną. Jeżeli ruchomy jaki punkt zaczerniał w oddali, przypadał do ziemi, i krył się na chwilę za wypukłością gruntu, lub wzgórzem z czerniałego ale nie roztopionego jeszcze śniegu.
Jakie uczucie, czy jaki zbiór różnych uczuć gnał tak człowieka tego ku miejscu, na którem oczekiwało go tysiące niebezpieczeństw? Czy długie tygodnie spędzone pod nagiem i surowem niebem zimowem, wśród głuchej samotności lasów, popychały go ku ludziom z mocą niezwyciężoną? — czy widma które go ścigały, głód, pragnienie, bezsenność, trwoga — stargały grube jego nerwy, czyniąc je wrażliwszemi, a mniej sposobnemi do posłuszeństwa rozwadze i wyrachowaniu? Może widok córki rozniecił w twardej i nawskróś zepsutej duszy złoczyńcy jakąś iskrę ludzkiego, ojcowskiego uczucia, wzbudzając w nim nieprzeparte pragnienie ujrzenia zblizka dziecięcia, które przypominało mu mniej występną, mniej czarną porę jego życia? Może jeszcze zostawał pod wpływem tego lekceważenia życia, jakie często zdarza się spostrzegać u zbrodniarzy zmordowanych długiemi wewnętrznemi burzami, wyniszczonych i zgorączkowanych uciekaniem od groźb i niebezpieczeństw? Wszystkoto razem musiało opanować umysł i uczucia Rycza, wtedy gdy dążył ku Dolinom. W połowie drogi zwolnił nawet kroku, i szedł dalej jak człowiek, który bądź co bądź, postanowił dojść tam, kędy zamierzał.
Tymczasem Klara wróciła do Dolin. Byłto dzień świąteczny; młoda dziewczyna wolna od zwykłych swych zajęć szkolnych, udała się do swego ustronnego pokoju, i z książką w ręku usiadła przy płonącej lampie. Twarz jej jak zawsze powleczona wyrazem milczącego smutku, spokojną jednak była jak zawsze. Znajdowała się w pokoju położonym na dole, w blizkości drzwi wchodowych. Po kwadransie czytania usłyszała Klara gwar kilku głosów; ktoś wyraźnie chciał wejść do wnętrza zamku, a inni mu wstępu doń wzbraniali. Na gwar ten mało zwracała uwagi, ale po chwili otworzyły się drzwi jej pokoju, i wszedł przez nie stary kamerdyner hrabiego.
— Panno Klaro — rzekł — przyszedł tu jakiś człowiek, który żąda koniecznie widzieć się z panią. Słudzy go nie puszczali, bo obdarte ma odzienie i brzydko jakoś wygląda; ale jam nadszedł i pomyślał, że pani nie będziesz może rada, jeżeli odprawią z niczem tego biedaka.
— Każ go tu wpuścić, Krysztofie — rzekła Klara powstając, — jestto zapewne ktoś chcący mię prosić o wstawienie się do hrabiego, albo o przyjęcie jakiego dziecka do szkoły. Puśćcie go tu; nie trzeba aby człowiek odchodził ztąd zelżony i odepchnięty, dla tego tylko że jego odzienie podarte.
Mówiła zwolna, łagodnie! Znać w niej było wychowanicę tego domu, w którym miłosierdzie stało na czele wszystkich cnót i postępków.
Stary sługa odszedł. W przedpokoju słychać jeszcze było przez parę minut stłumioną rozmowę kilku osób, nakoniec Klara usłyszała zbliżające się do jej drzwi ciężkie, nierówne stąpanie; do pokoju jej wszedł Rycz. Wszedłszy, zamknął za sobą drzwi na klucz, i oparł się o nie plecami. Stało się to tak prędko, że młoda dziewczyna nie miała czasu wymówić słowa, ani najmniejszego uczynić poruszenia. Dziwny postępek przybyłego nie wzbudził w niej przecież trwogi, była widocznie odważną. Zdziwiona tylko, z wielką przytomnością umysłu wyciągnęła rękę ku taśmie dzwonka; ale przybyły, który dotąd nie wyrzekł nic, a tylko ścigał oczami każde jej poruszenie, przemówił stłumionym, ochrypłym gosem.
— Nie dzwoń! nie wołaj! Czy nie poznajesz mię?
Na dźwięk ostatnich wyrazów, Klara zadrżała od stóp do głowy, i teraz dopiero zdjęta niewymowną jakąś trwogą, cofnęła się o parę kroków.
— Klarko! czy nie poznajesz mię? — powtórzył przybyły, i zarazem postąpił ku niej. Czarne oczy jego paliły się gorączką, cała twarz drgała i mieniła się dziwną grą uczuć srogich, namiętnych i boleśnych. — Jestem twoim ojcem! — zawołał, porywając obie jej ręce; i schylając się nad nią mówił dalej przerywanym, zdyszanym głosem. — Powiedziano ci, że jestem zbrodniarzem... mniejsza o to...; biłem cię jak byłaś małą... mniejsza o to...; jestem przecież twoim ojcem... jestem bardzo... bardzo biednym człowiekiem... Powinnaś mieć litość nademną... Nie rzuciłem cię przecież na bruku... myślałem aby ci było dobrze... kochałem cię jak mogłem i umiałem... Pocałuj mię... Jesteś prawdziwem paniątkiem... biała jak alabaster... dałaś mi dziś jałmużnę... rzuciłem ją w błoto... Nie chcę od ciebie jałmużny... nie chcę od ciebie nic, tylko pocałuj mię... obejmij mię za szyję. Jakażeś podobna do matki... Och! moje dziecko!
Ostatni wykrzyk wybuchnął z jego piersi wraz z ogromnem westchnieniem. Całe piekło fizyczne i moralne w jakiem człowiek ten nurzał się oddawna, zajęczało w tem westchnieniu. Ostatki uczuć jego człowieczych wzdęły się olbrzymią falą, przy zbliżeniu się do opuszczonego i odnalezionego dziecka, rozparły mu pierś strasznym bolem, i poplątały myśli w chaos obłąkane. Opasał ramionami smukłą kibić dziewczyny, i podniósł ją z nad ziemi jak lekkie piórko. Zarazem usta jego spieczone gorączką przylgnęły do czoła jej, oczów, ust i warkoczy. Wtedyto Klara obezwładniona dotąd przerażeniem, stojąca bez ruchu, wydała ten okrzyk głośny, przeciągły, brzmiący bezdenną boleścią i okropną trwogą, który przebił się przez mury, i wniknął do pracowni hrabiego w tej samej właśnie chwili, w której Krystyna i Dembieliński stali przy sobie, zapatrzeni wzajem w siebie, z połączonemi dłoniami, i miljonem cudownych nadziei i obietnic w rozkochanych spojrzeniach.
U drzwi pokoju Klary zgromadziło się już kilku strwożonych i wahających się służących; jeden z nich przesadzał schody spiesząc zapewne po rozkazy hrabiego, gdy ze schodów z wielkim pośpiechem zbiegła Krystyna, a za nią ukazali się wnet hrabia i Dembieliński.
— Panie hrabio! — zawołał stary kamerdyner drżącą rękę trzymając na klamce — stało się jakieś nieszczęście! drzwi z wewnątrz zamknięte na klucz!
— Jakiś obdartus tam wszedł! — wołali inni słudzy; — nie chcieliśmy go wpuścić, ale panna Klara..
— Wybić drzwi! — zawołał hrabia, zbiegając z ostatnich stopni schodów.
Słudzy rzucili się ku drzwiom dla wykonania tego rozkazu, ale uprzedził ich Dembieliński. Ręka jego silna była choć biała i wytworna; pochwycił klamkę i zatrząsł nią z taką mocą, że zapora żelazna pękła i drzwi otworzyły się na oścież. Wtedy oczom obecnych przedstawił się dziwny widok. Na środku pokoju stał człowiek w podartem i obłoconem odzieniu, i trzymał w objęciu zesztywniałą ze strachu i bólu dziewczynę. Twarz człowieka tego nawpół okryta ognistym splątanym zarostem, świecąca parą czarnych, rozpalonych oczów, pochylała się nad piękną głową dziewczyny ze stłumionym, zdyszanym szeptem; ale ona niby ostatkiem przytomnej myśli odwracała się od niego, i słabe czyniła wysilenia aby wydobyć się z obejmujących ją grubych ramion. Hrabia spojrzał na tę gruppę, postąpił szybko kilka kroków naprzód, i zawołał.
— Rycz! Rycz!
Na odgłos nazwiska swego, Rycz wzdrygnął się jak zbudzony ze snu; wypuścił z objęć córkę, i nawpół obłąkaną twarz zwrócił ku ludziom stojącym przy drzwiach. Wzrok jego spotkał się najprzód z twarzą hrabiego, zarazem łokcie jego przylgnęły do boków, szyja wkurczyła się pomiędzy ramiona.
— Panie hrabio — zaczął przerywanym głosem — jesteś pan litościwym... bardzo litościwym...
Hrabia odwrócił się ku obecnym.
— Wyjdźcie ztąd i niech nikt tu nie wchodzi dopóki nie zawołam.
Słudzy usunęli się, ale Krystyna i Dembieliński zostali w pokoju. Pierwsza podtrzymywała i trzeźwiła Klarę, która nie odzyskała jeszcze całkiem przytomności; drugi stanął nieco opodal, tak jednak aby w każdej chwili módz zasłonić sobą od jakiejkolwiek napaści złoczyńcy nieszczęśliwą, mdlejącą jego córkę. Ale z postawy Rycza nie można było wnosić o żadnych napastniczych ze strony jego intencjach. Stał wciąż na środku pokoju z łokciami przylgniętemi do boków, z głową wkurczoną pomiędzy ramiona, i tak jak dawniej przypominał sobą gada, który usiłuje zmaleć, zwęzić się, zwinąć się niejako w samym sobie, aby uciec od przykrego dlań zetknięcia z zewnętrznością. Twarz jego wyglądała w tej chwili dziwnie; nawpół zuchwała, nawpół strwożona, okryta ciemną warstwą brudu, i przerznięta krwistemi pręgami powstałemi z wewnętrznej burzy uczuć, wysuwała się coraz więcej z za splątanej gęstwiny ognistego zarostu, który targnięty przed chwilą, odstał od niej i osunął się do połowy, jak coś przyklejonego. Przez chwilę czarne oczy Rycza z widocznem wysileniem patrzały w twarz hrabiego; prędko jednak powieki jego zaczęły drżeć i mrużyć się, aż pokryły całkiem źrenice utkwione w ziemię; tylko usta zbielałe i drżące, poruszały się jeszcze szeptem chrapliwym, z którego rozróżnić można było kilka zaledwie wyrazów. — „Jesteś litościwym... bardzo litościwym... to moje dziecko... ciężkie życie!..“
Hrabia milczał chwilę jakby zgnębiony widokiem tego bezdennego upadku człowieka. Potem jednak podniósł głowę, i wymówił głosem zniżonym lecz pewnym.
— Jestem litościwym Ryczu... ale widzę stojącą sprawiedliwość naprzeciw litości...
Rycz zwęził się i zwinął w sobie jeszcze więcej, ale spojrzenie jego podniosło się na hrabiego nawpół zuchwałe jeszcze, ale nawpół też błagające.
— Ja niechcę sprawiedliwości... ja proszę o litość... Chcę odmienić rzemiosło i zostać uczciwym... ale nie mogę sam, bo jestem biednym, bardzo biednym człowiekiem... Proszę o pomoc...
Czoło hrabiego okryło się zamyśleniem badacza, przeglądającego do gruntu splątaną zagadkę upadłej duszy człowieczej; łagodne oczy jego zaszły boleścią nad tym upadkiem, ale usta zakreśliły linję surową, z której domyśleć się można było, że sprawiedliwość nie ustępowała w nim przed litością.
— Zostać uczciwym — wymówił po chwili, głosem głęboko smutnym, ale zarazem i poważnym. — O Ryczu, Ryczu! czemużeś nie został takim wtedy, kiedym ci obie podawał ręce... kiedy na sumieniu twem nie miałeś jeszcze krwi i zguby ludzkiej...!
Rycz podniósł znowu oczy, a były one w tej chwili przebiegłe i podstępne.
— Lepiej późno jak nigdy! — mruknął ochrypłym głosem. — Ileż razy słyszałem niegdyś od pana, że lepiej zostać uczciwym późno, jak nigdy...
— Tak, Ryczu, tak! — zawołał hrabia, — lepiej późno jak nigdy... Ale bywa czasem zapóźno... Dla ciebie zapóźno już Ryczu; ty nie możesz uniknąć wyroku sprawiedliwości... byłeś bratobjcą... wylałeś krew bliźniego twego...
Na te słowa drżenie wstrząsnęło ciałem Rycza. Instynkt zachowawczy zgłuszony w nim wprzódy innemi uczuciami, a przedewszystkiem wielkiem zmęczeniem fizycznem i moralnem, ozwał się teraz z całą siłą.
— To nieprawda! — zawołał usuwając się o kilka kroków, — pan mię krzywdzisz, pan niesłusznie mię posądzasz! Byłem pijakiem, karciarzem, łotrem, ale nie zabiłem nikogo! nikogo!
Powiedział to z taką mocą i śmiałością, że na twarzy hrabiego odmalował się niepokój wielki. Nie skłonny do podejrzeń, z duszą odwracającą się trwożnie od wszelkich występków bliźniego, przeląkł się on prawdopodobieństwa omyłki. Po chwili jednak głęboki namysł pokrył mu znowu czoło, oczy stały się badawcze i przenikliwe.
— Mówisz nieprawdę, Ryczu — zawołał, — byłeś kontrabandzistą i zabiłeś biednego strażnika, który ci stanął w drodze...
Na słowa te, rzecz dziwna! oczy Rycza podniosły się z niewymownem przerażeniem, i z palącym bólem zaczęły w okół pokoju szukać twarzy Klary. Ona stała w ocienionej stronie pokoju, tuż przy Krystynie, która trzymała jej rękę. Była już otrzeźwioną całkiem, ale bladą śmiertelnie. Usłyszawszy słowa hrabiego, zachwiała się znowu, jęknęła i obiema dłoniami twarz zakryła. Rycz stał nieruchomy i patrzał na nią; oczy jego przesuwające się zwolna od lnianych warkoczy dziewczyny aż do skraju sukni jej dotykającego posadzki, nabrały po chwili tego wyrazu niemej lecz nawskroś przenikającej boleści, jaki cechuje szeroko roztwarte i stopniowo gasnące źrenice śmiertelnie zranionego zwierzęcia. Nagle okropne westchnienie wydarło się z jego piersi, gwałtownym ruchem zwrócił się do hrabiego i upadł przed nim na kolana.
— Panie! — zawołał rozdzierającym głosem, — nie gub mię... nie oddawaj w ręce sprawiedliwości w obec mego dziecka... Pójdę sam... powiem wszystko... życie mi dojadło... Nie chcę nic... tylko puść mię ztąd... Powiesz jedno słowo a wszyscy cię usłuchają... Jam nędzny robak... ty wielki pan... trzymasz mię w swojem ręku... zlituj się! zlituj się! zlituj!
Ze słów tych i głosu jakim je wymawiał, znać było że zapanowały w nim dwa uczucia: wstyd przed córką, która była świadkiem jego hańby, i instynkt zachowawczy wzbudzający w nim trwogę przed straszną karą, która go czekała. Przypełzł na klęczkach, i trzęsącemi się ramionami objął nogi hrabiego. Z piersi jego wydobywały się wściekłe jakieś jęki, podobne do przekleństw i złorzeczeń; ale twarz dotknęła prawie ziemi, i widać było jak z nawpół zamkniętych oczu jego spadły bujne łzy.
Na twarzy hrabiego wybiła się także walka sprzecznych uczuć. Nie mógł on bez najwyższej boleści widzieć klęczącego przed sobą człowieka, a zarazem myśleć, że podnieść go nie może, niepowinien. Tysiąc myśli w jednej minucie przesunęło się przez głowę filantropa. Człowiek rozciągnięty teraz przed nim w łzach i prochu, był winowajcą wielkim, to prawda; ale z drugiej strony uderzył weń snać piorun boży i sumienie zapalił mu trawiącą lecz zbawczą pożogą zgryzoty. Byłato może chwila stanowcza, w której dusza ta zbrodnicza lecz zmordowana, przedrzeć się mogła w krainę światłości. Miałże jednem słowem zapierać mu jej wrota? Miałże on, bogaty we wszelkie wielkości ziemskie, udostojniony wszelkiemi godnościami duchowemi, pchnąć w bezdnię kary i sromoty człowieka, który łzami oblewał jego stopy wołając o sobie: „jam nędzny robak!“ Tak czuł i myślał filantrop, człowiek bezbrzeżnie kochający ludzi, wszystkich bez wyjątku ludzi upadłych, nawet i występnych; tak myślał także człowiek przedziwnie dobry, któremu każda łza bliźniego ukropem spadała na serce, któryby ciało i duszę swą spalił na stosie ofiarnym, zato aby z niczyjego już więcej oka żadna łza nie upadła.
Ale z drugiej strony powstał w nim myśliciel, znający do gruntu prawa rządzące bytem społeczeństw, i zobaczył przed sobą kartę przedwiecznego tego kontraktu, którym wszystkie żyjące na ziemi istoty ludzkie, związały się nierozerwalnym węzłem solidarności. Wina nie ukarana przypuszcza koniecznie niewinność zgnębioną; zbrodniarz nieubezwładniony, każe domyślać się ofiar nie obronionych. Oto jedna z przyczyn istnienia więzień i kar. Podstawą ich nie zemsta, ale sprawiedliwość. Hrabia ujrzał przed sobą niewinność zgnębioną w przeszłości winą Rycza, i ofiary, które nieobronione, paśćby mogły w przyszłości, gdyby on ubezwładnionym nie został. Sprawiedliwość zwyciężyła w nim litość. Podjął głowę i rzekł stanowczym głosem:
— Nie, Ryczu! wolność zwróconą ci być nie może... Nie jestem mocen zniszczyć przeszłości twojej, ani ręczyć przed społeczeństwem za twą przyszłość...
Głos jego zadrżał, milczał chwilę potem dokończył. — Przebacz mi bracie! ale nie jestem w tej chwili pojedyńczym człowiekiem; jestem narzędziem społeczności pokrzywdzonej przez ciebie... Dopomina się ona abym cię jej oddał... muszę... powinienem...
Wyrzekłszy to postąpił ku drzwiom aby je otworzyć, gdy Rycz porwał się z ziemi, i obrócony do córki zawołał:
— Cóż ty? paniątko! królewno! hrabianko! nie masz litości nad ojcem? Widzsz że tarza się po ziemi jak robak, a nie otworzysz buzi aby prosić za nim! Toż ja tu do ciebie przyszedłem, i o niczem nie pamiętałem tylko o tem, że ty jesteś krew z mojej krwi, kość z moich kości!
Klara stała nieruchoma, jakby czucia pozbawiona, z oczami szeroko otwartemi i utkwionemi w ohydną twarz człowieka, który do niej przemawiał.
— Cóż tak wytrzeszczasz oczy? — krzyknął Rycz, — otwórz lepiej gębę i proś... bo ot zaraz skrępują mię postronkami, a potem piętnować będą na publicznym placu... i ciebie napiętnują także boś ty moja córka... Nikt nie zrobi tego abyś nie była moją córką... Prośże za mną! proś! proś!
Rzucił się ku niej. I znowu na twarzy jego zapanował wściekły gniew złoczyńcy zatwardziałego, ogarniętego przemożnym zachowawczym instynktem. Dembieliński poruszył się z miejsca, na którem stał dotąd, i zagrodził mu drogę, ale Klara cofnęła się sama aż pod ścianę. Blada twarz jej nieruchoma była jak zawsze, ale błękitne, łagodne i smutne zwykle oczy błyszczały światłem.
— Tak! — krzyknęła wyciągając przed siebie załamane ręce, jakby chciała z nich utworzyć sobie puklerz i odporę — jesteś moim ojcem, ale zabiłeś moją matkę!....
W tej chwili kilku już ludzi znajdowało się w pokoju. Rycz stał jak wryty do miejsca i patrzał na córkę. Nagle targnął ogniste włosy okrywające głowę jego, twarz i rzucił je na ziemię.
— Panie hrabio! — rzekł stłumionym ale przenikającym szeptem, — rozkaż aby zaprowadzono mię do turmy. Ukradłem twoje papiery i oddałem je fałszerzom, którzy ukradli pieniądze w banku, przewoziłem kontrabandy i zabiłem strażnika. Basta! niech już to wszystko raz się skończy!
Hrabia zwrócił się ku oczekującej na rozkazy jego służbie. — Weźcie człowieka tego i zapowadźcie go gdzie należy — wymówił, i odwróciwszy się, zakrył dłonią oczy. Rycz nie bronił się, i spokojnie postępował śród ludzi, którzy go otoczyli. Hrabia po kilku sekundach odkrył twarz silnie wzruszoną, i szukał wzrokiem Klary, która klęczała z głową nizko pochyloną i ukrytą w dłoniach. Przez palce jej przeciekały rzęsiste łzy i widniał ciemny rumieniec okrywający czoło. Daremnie Krystyna pochylała się nad nią, obejmując ramieniem szyję towarzyszki, i szepcąc jej do ucha pocieszające zapewne i podnoszące wyrazy; Klara zdawała się nic nie czuć i nie słyszeć. Płakała cicho, bez łkań i jęków, ale znać było, że upadała pod brzemieniem wstydu, boleści, i strasznych odnowionych wspomnień.
Hrabia zbliżył się i położył dłoń na tej upokorzonej głowie. — Klaro — wyrzekł głosem łagodnym lecz poważnym — podnieś głowę, powstań. Jesteś nieszczęśliwą, ale nie zhańbioną, bo ani grzech, ani hańba rodziców nie spływa na dzieci w obec Boga sprawiedliwego i ludzi rozumnych. Nieszczęśliwy twój ojciec odpokutuje swe winy, bo słusznem jest aby każdy niósł na swych barkach następstwa swych czynów; ty zaś żyj jak dotąd żyłaś, smutna, bo inaczej być nie może, ale niewinna, pracowita i spokojna. W domu moim nie zabraknie ci nigdy miejsca, opieki i miłości, a na świecie znajdziesz zawsze ludzi, których wspieranie i oświecanie, ciebie samą wspierać i wzmacniać będzie....
Kiedy hrabia to mówił, nieszczęśliwa dziewczyna powoli odkrywała i podnosiła twarz zalaną łzami, i powleczoną szkarłatem wstydu. Po chwili wyciągnęła obie ręce, pochwyciła dłoń hrabiego i okryła ją pocałunkami. — O panie! — szepnęła — dobroczyńco mój, nauczycielu... o mój ojcze!
— Tak — zawołał hrabia, — byłem dotąd opiekunem twoim Klaro, ale dziś podwójnie mi stałaś się drogą, boś podwójnie nieszczęśliwa. Odtąd będę ci ojcem!
— A oto — dodał biorąc rękę Krystyny i łącząc ją z ręką Klary — a oto twoja siostra!...
Klara z trudnością powstała z klęczek, i wzrok zaćmiony łzami, pełen palącego niepokoju zwróciła na Krystynę, która w tejże samej chwili objęła ją ramionami, i skłoniła na swą pierś zbolałą jej głowę. Dembieliński patrzył na całą scenę nieruchomy i zamyślony; po wielkiej bladości jego twarzy i kilku głębokich zmarszczkach brużdzących mu czoło, poznać można było, że i on także wraz z otaczającemi go osobami przebył jednę z tych ciężkich chwil życia, których grozy i boleści stłumić nie może najsilniejsza nawet wola, najoporniejszy nawet wszelkim wzruszeniom umysł. Ale w chwili kiedy Krystyna otworzyła ramiona przed zgnębioną cierpieniem i wstydem nieszczęśliwą dziewczyną, i gdy usta jej świeże, niepokalane, cichy lecz gorący pocałunek składały na bladem czole córki zbrodniarza, Dembieliński objął ją wzrokiem tak głębokim, promiennym i gorącym, jakby miłość jego dla tej ślicznej dziewicy teraz dopiero zapłonęła w nim z największą potęgą, a szacunek dla niej dosięgnął najwyższego szczytu uwielbienia.
— Krystyno! — wymówił stłumionym głosem — Krystyno moja! — I wraz z tym szeptem gorącym, błagalnym, wyciągnął ramiona, jakby chciał porwać w uścisk namiętny tę cudnie piękną i wysoce szlachetną postać niewieścią, która stała teraz przed nim niby wcielenie czystości bez zmazy i miłosierdzia bez granic. Nagle blada twarz dumnego człowieka pochyliła się w dół, jakby rażona strasznem światłem uderzającem w nią z jakiegoś nagle pojawionego obrazu, z jakiegoś przypomnienia, spadłego jak grom w myśl i serce przejęte nawskroś uczuciem miłości. Dłonie jego splotły się i zakryły pochylone czoło, którego bladość przedchwilna nikła przed ognistym rumieńcem, wstępującym coraz wyżej, niby łuna pożaru coraz szerzej rozpalającego się w jego wnętrzu. Tak stał chwilę, ale krótką tylko chwilę. Siła woli i przytomność rozumu nie mogły odstąpić go na długo. Energicznie podniósł głowę, spojrzał raz jeszcze na Krystynę, i wyszedł z pokoju.
W tej samej chwili u zamkowego podjazdu dał się słyszeć turkot lekkich kół. Dembieliński wszedł do obszernej, oświetlonej sieni, i oko w oko spotkał się z Suszycem, który w drzwiach od podwórza stał w wytartym swym, przemokłym od wilgoci paltocie, ze zwykłym sobie uśmiechem na wązkich, zwiędłych wargach. Przez chwilę dwaj ci ludzie patrzyli na siebie w milczeniu. Oprócz nich znajdowało się jeszcze w sieni dwóch służących. Suszyc pierwszy postąpił naprzód.
— Dobry wieczór, panu — rzekł składając ukłon Dembielińskiemu; spodziewam się, że nie weźmiesz pan za złe staremu pełnomocnikowi twego ojca, że umyślił sobie przyjechać tu i odnowić z panem dawną znajomość. Ale — dodał swobodnym zupełnie głosem — trafiłem tu na jakąś tragedję. Wjeżdżając, na dziedzińcu spotkałem gromadę ludzi, wiodących, o ile mi się zdaje, pojmanego jakiegoś złoczyńcę.
— Tak, — odparł Dembieliński — nie tylko po lasach i jaskiniach szukać należy złoczyńców; błądzą oni po wszelkich miejscach świata i w biały dzień nawiedzają nieraz progi najwyższych i najzacniejszych domów.
Głos jego posiadał zwykłe sobie brzmienie czyste i niedbałe, ale w oczach, które mierzyły się niejako z oczami Suszyca, paliła się boleść głęboka jak otchłań i stalowemi błyskami świeciło gorżkie jak piołun szyderstwo.
W tej chwili hrabia wyszedł z pokoju Klary. Dembieliński zwrócił się ku niemu.
— Panie hrabio — rzekł, — nie weźmiesz mi za złe, za zuchwałość, jeśli w domu twym przyjmę przybyłego do mnie gościa.
— Ależ ja znam pana Suszyca; uprzejmie wymówił hrabia — spotykałem pana parę razy w domu naszej kochanej, zacnej pani Sylwestrowej. Pozwolę sobie uczynić panu wymówkę, że ani razu dotąd nie wstąpiłeś w me progi.
Mówiąc to wyciągnął ku przybyłemu dłoń, tę dłoń serdeczną, która nie znała różnicy klas i położeń, a ciepła i szczera, otwierała się jak dla brata dla każdego człowieka. Ale na ten gest hrabiego zaszła w twarzy Suszyca nagła zmiana. Spłowiałe czoło jego powlekło się purpurą, strudzone powieki opadły w dół, zwiędłe wargi drgnęły. Ręka jego podniosła się z widoczną trudnością, i zaledwie końcem drżących widocznie palców dotknęła dłoni hrabiego; zarazem człowiek ten opylony i poplamiony winami życia, nizko pochylił zawstydzone swe czoło przed tym, którego dnie miały jasność słońca a sumienie przejrzystość kryształu.
Po chwili hrabia wydawał zebranym w sieni ludziom rozporządzenia, odnoszące się do świeżo pojmanego złoczyńcy, a Dembieliński z Suszycem zwolna wstępowali po szerokich wschodach, poprzedzani służącym, który szedł rozniecić światło w pokoju zamkowego gościa.
Usiedli na przeciw siebie, przy okrągłym stole umieszczonym w środku obszernej komnaty, i oba oparli czoło na dłoniach. Nie patrzyli na siebie, i przez kilka minut mogło się zdawać, że zapomnieli wzajem o sobie. Dembieliński pierwszy podniósł głowę i skrzyżował na piersi ramiona.
— Więc człowiek ten ohydny był pańskim wspólnikiem — wymówił wlepiając w bladą twarz Suszyca oczy płonące posępnym ogniem. Głos jego stłumiony był i głuchy. Suszyc zwolna podniósł powieki.
— I pańskim także — odpowiedział krótko.
— Jam o nim nie wiedział!
— Tak jak on niewie o panu.
— I któż mi o tem zaręczy? — rzucił Dembieliński z błyskiem ironji w oczach.
Suszyc uśmiechnął się z goryczą. — Ja — odpowiedział — ja, którym pana pociągnął w tę przepaść bez dna....
Przez chwilę milczeli znowu.
— Spóźniłem się — zaczął Suszyc; wiedziałem, że on udał się tu, i sądziłem że go dognam w drodze i od zamiaru szalonego odwiodę. Myślałem że gdybym nawet jednocześnie z nim tu przybył, potrafiłbym zapobiedz katastrofie. Ale, wszakże stało się tylko to co stać się było powinno.
— Powinno? — tonem pytania powtórzył Dembieliński.
Suszyc milczał znowu chwilę, — Z dwóch męczarni — rzekł — mniejszą jest ta która mię czeka, niż ta jaką przeniosłem dotąd. Tak — ciągnął podnosząc na Dembielińskiego blade swe oczy, które teraz mieniły się połyskami bólu i szyderstwa — nie wszyscy zarówno dobrą mają pamięć.. nie wszystkim jednako okoliczności i warunki życia pamiętać pozwalają... Przed panem paliły się w złotych urnach światowe kadzidła... na głowę twą fortuna sypała z rogu obfitości sławę, powodzenia, bogactwo... nic dziwnego że śród dymów i kwiatów zagubiłeś pewne wspomnienia... Ja byłem podobny do stłuczonego garnka, nie mogącego ruszyć się ze śmietniska na jakie go wyrzucono... W przyszłość patrzeć nie miałem najmniejszej potrzeby, bo jej dla mnie nie było... lepiej więc od pana pamiętałem szczegóły przeszłości... lepiej je zresztą znałem...
Umilkł na chwilę i nie patrzył już na towarzysza rozmowy. Spojrzenie jego szkliste utkwiło w pustej przestrzeni. Po chwili, zniżonym bardzo głosem zaczął mówić, jakby do siebie.
— Było ich troje: niedołężny lecz uczciwy starzec, młoda niewinna dziewczyna i piękny, dzielny, zacny młodzieniec. Zginęli. Kto winien zgubie ich...? ja.
— I ja — głosem echowym, zdławionym, wymówił Dembieliński, siedzący naprzeciw gościa swego z twarzą ukrytą w obu dłoniach.
Suszyc skierował nań swe szklisto połyskujące spojrzenie. — Tak, i pan także. Ale jesteś młodym, pełnym sił i nadziei; pojedziesz znowu w świat, kędy fortuna oczekuje na cię z otwartym rogiem obfitości... Zapomnisz... A jeśli wspomnienia dokuczać ci będą, uciekniesz od nich w objęcia kobiety, w odmęt interesów, we wrzawę oklasków... Być może, iż na starość, kiedy mniej będziesz myślał o sobie samym, potrafisz na innem miejscu wynagrodzić to, co na tamtem wyrządziłeś złego....
Wstał i wziął ze stołu czapkę jakby gotując się do odejścia. — Dla mnie — kończył — niema już objęć kobiecych, ani odmętu interesów, ani blasku sławy...; jam stary, zmordowany, karjera moja skończona. Dla czegóż więc resztą życia mego nie miałbym okupić reszty ich życia...? Co się stało, stać się było powinno. Przeszkody jakie stawiłem ostatecznemu rozwiązaniu, usiłowania jakich dokonywałem w celu niedopuszczenia go lub przynajmniej oddalenia, uważam za ostatnie tchórzostwo i ostatni występek człowieka, którego życie całe było szeregiem słabości i błędów. Dla tego też, lubo wiem z pewnością, że człowiek dziś tu pojmany odkryje całą prawdę, nie rozpaczam bynajmniej; owszem, czuję się spokojniejszym niż byłem oddawna...
Dembieliński stał ze spuszczonemi oczami, i trudno było odgadnąć czy słyszał nawet ostatnie zwrócone do niego wyrazy. Nie podniósł oczu na gościa gdy ten skinął mu głową na znak pożegnania, i zdawało się, że nie widział go gdy powolnym, równym krokiem opuszczał pokój. Po kilku dopiero minutach zupełnej, kamiennej jakby nieruchomości, opuścił się zwolna na najbliższe krzesło, i łokciami wspierając się o stół, czoło powleczone ciemnym rumieńcem ukrył w obu dłoniach. — Było ich troje — wymówił zcicha, i po chwili dodał jeszcze — niedołężny starzec, niewinna dziewczyna, i dzielny młodzieniec!
To co czuł w tej chwili, musiało być dolegliwem, głębokiem cierpieniem, bo palce jego zatapiały się w las kruczych włosów, szarpiąc je chwilami niby pod wpływem głuchego bólu; musiało też być wstydem a może i trwogą, gdyż ciemne rumieńce i wielkie bladości przesuwały się z kolei po nawpół przysłonionem jego czole, a wargi drżące i pobladłe utraciły cechujący je zwykle wyraz dumy i barwę purpury.
— Było ich troje! — wymówił raz jeszcze prawie głośno, i powstał nagle. Stanął wyprostowany w całej swej wysokości; ale głowa jego tak bardzo podnosząca się zawsze, pochylała się teraz jakby pod niewidomym, cisnącym ją ciężarem. — Okropność! — zawołał nagle — okropność! ten ochydny człowiek, ten karczemny złoczyńca był moim wspólnikiem!
Gorzki, szyderczy, spazmatyczny śmiech zatrząsł mu piersią; podniósł ręce i obiema dłońmi przycisnął skronie pałające ognistą purpurą wstydu. — Nikt o tem nie wie! — wymówił jeszcze, szklistemi oczami wpatrując się w przestrzeń, i zaraz dodał. — Ale ja wiem o tem! ja sam...
I jakby chciał ukryć twarz swą przed martwemi nawet przedmiotami, które napełniały pokój, odwrócił się gwałtownym ruchem i stanął przed oknem. Stał tak długo, wpatrując się w przepaścistą głębię ciemnej nocy. Obrazy jakie ujrzał rozpostarte na tem tle czarnem, musiały być straszne; myśli, które oblegały mu głowę, kipiały snać jak war i rozdzierały wnętrze jego na podobieństwo ognistych błyskawic, rzucających ponure światło w łona chmur ciemnych. Bo na twarzy jego malowała się burza uczuć, wyraźnem piętnem wybiły się niewymowne męczarnie ducha. Wola, ta dzielna pomocnica tak wiernie i skutecznie wspierająca go zawsze, w tej chwili opuściła go całkiem; sofizmat i szyderstwo, te sztuczne wykwity umysłu skąpanego w niezdrowej atmsferze, umilkły i odbiegły. Zato okrążyły go dokoła, pierś i mózg mu napełniły te moce tajemne, które ciche lecz niespożyte, żyły i spoczywały na dnie jego sumienia...
Kwadranse upłynęły, zanim człowiek ten energiczny, lecz bezdennie w samym sobie upokorzony i boleśnie w sumieniu swem szarpany, zdołał pozornie przynajmniej odzyskać równowagę swych władz moralnych. Profil jego oświetlony padającem nań ukośnie promieniem lampy, długo wstrząsany wrzącą w nim burzą, wracał stopniowo do tej doskonałej prawidłowości linij, z jaką wyrzeźbiła go natura; zastygał jakby w tę kamienną, nieprzeniknioną powłokę, jaką dlań urobiły wysiłki żelaznej woli i długoletnie przyzwyczajenia. Ale gdy nakoniec odwrócił twarz od czarnej, widniejącej za oknem nocy, i podniósł ją tak jak zwykł był podnosić, na czole jego leżały bruzdy głębokie, niby stygmat, który już nigdy zniknąć zeń niemiał, a czarne źrenice paliły się tak posępnemi a zarazem tak silnemi blaskami, jakby ten ogień wewnętrzny, trawiący, z którego brały źródło, nigdy już i niczem zgaszonym być nie mógł. A jednak znać było, że pomimo nieumilkłej zgryzoty i szarpiącej boleści, wracała człowiekowi temu zrosła z nim niejako i na chwilę tylko odbiegła odeń siła oporu. Zbliżył się do wielkiego stołu, i zgarnął przed siebie znaczną ilość leżących na nim papierów. Przesuwał je niecierpliwemi rękami, zatapiał wzrok w nakreślone na nich wiersze, przeciągał dłoń po czole spędzając zeń niby te chmury, które wylęgłe pod czaszką, zasnuwały mu mgłą źrenice. I widać było, jak całą siłą swej moralnej istoty, pasował się z mocami które go obległy; jak skupiał buntujące się myśli, aby je przykuć do tych kart, na które patrzył, i sprowadzić na drogę na jaką wiodła je wola jego.
Było w nim w tej chwili dwóch ludzi. Jeden pamiętał i cierpiał; długi złorzeczył pamięci i cierpieniu, usiłował śmiać się z nich i zmusić je do milczenia. Walka ta trwała krótko, ale tak była ciężką, że kilka kropel zimnego potu wycisnęła na blade, zbrużdżone czoło. Dyplomata i publicysta był teraz człowiekiem tylko, który pamiętał, wstydził się, cierpiał. Czytał to co niedawno jeszcze nakreślił własną ręką, i nie rozumiał samego siebie; nie mógł rozwikłać wątku myśli, które z własnej głowy jego przelały się na papier. Ale on chciał wrócić do samego siebie, a czego chciał tego dokonać musiał. Raz jeszcze przeciągnął dłoń po czole, chwilę jeszcze wpatrywał się w nakreślone przez niego samego pisma, nie odrywając oczu od papieru wyciągnął rękę i ujął pióro. Odkąd opuścił miejsce dziesięcioletniego swego pobytu, widownię na której rozwijała się jego działalność i wzrastały powodzenia, zwykł był w pewnych regularnych odstępach czasu przesyłać kilka kart przez siebie napisanych dziennikowi, którego był założycielem, a który lubo zmienił właściciela, potrzebował dla zapewnienia sobie dalszej egzystencji, czynnej jego pomocy przez czas jakiś przynajmniej. Publika znała jego imię i szukała go między wierszami szpalt ulubionego dziennika; a gdyby go nie spotykała, mogłaby zobojętnieć, i z właściwą sobie niestałością przelać chlebo i sławodajne swe łaski gdzie indziej. Dembieliński uproszony przez następcę swego, który zarazem był kolegą jego i znajomym, przesyłał mu od czasu do czasu artykuły, które nosząc na sobie cechy zwykłe świetnemu i wyostrzonemu jego pióru, tem ponętniejsze stały się i więcej upragnione, że pochodziły od człowieka przyodzianego wysokiem dostojeństwem poselskiem. Na arkuszu do którego w tej chwili Demnieliński przykuwał swe oczy, i w który usiłował skupić zbuntowane swe myśli, wypisanym był początek jednego z takich artykułów. Początku tego zrozumieć on nie mógł; odczytywał go, silił się nad pochwyceniem myśli owitej szeregami wyrazów, ale nie mógł tego dokazać. Wydawało mu się wciąż, że nie on to pisał, ale ktoś inny; w jego głowie nie było takich wyrazów ani takich myśli. Chciał jednak zmusić samego siebie do posłuszeństwa i pracy.
Po niejakim czasie było w nim znów dwóch ludzi, z których jeden pamiętał i cierpiał, drugi walczył z pamięcią i cierpieniem. Stopniowo walka przycichała; na twarz wracał wyraz oporu, woli, dumy. Wziął znów w rękę rzucone przed chwilą pióro, i pisał.
„Wszystkie piękne i bogate dary, któremi mię obdarzałaś szanowna publiczności: sławę i różne światowe powodzenia, owinąłem liściem papyrusowem, i ze wszelką czcią przynależną pamiątkom tak świetnej przeszłości, wyrzuciłem je za okno. Uczyniłem to nie dla tego, bym nie umiał szanować łask twoich, ale dla tego, że nie myślę już korzystać z nich nadal. Proszę cię o dymisję, pani moja; opuszczam służbę u ciebie, a oddaję się na ofiarę innym zupełnie bogom.“
„Jakież są te bogi nowe? pytasz zdumiona. Odpowiem ci w krótkich słowach. Ideał prawości i cnoty, który odnalazłem w sobie samym; piękna, dobra kobieta, w której oczach równie rozumnych jak niewinnych i kochających, ujrzałem niebo.“
„Zapragnąłem być nieposzlakowanie prawym i dla tego opuszczam dotychczasowe stanowisko moje, na którem zostając musiałbym jak dotąd schlebiać jednym, bawić drugich, oszukiwać innych.“
„Sprzykrzyło mi się już patrzeć na świat dwiema twarzami i łamać sobie głowę nad wynajdywaniem najlepszych sposobów wyławiania ryb z cudzych stawów. Nie chcę już więcej zwodzić łatwowiernych, usypiać ufnych, matnią intrygi owijać słabych i ciemnych.“
„Nie myślcie przeto, abym miał zamiar osiąść w ustronnej pustelni z trupią czaszką przed oczami, albo rozciągnąć się próżniaczo na wezgłowiu nabytego już bogactwa, założyć ręce i przymrużyć oczy do wiekuistego farniente.“
„Nie. Ascetą nie zostanę ani próżniakiem, wyławiającym otwartemi usty pieczone gołębie spadające z obłoków.“
„Pozostaję w ojczystym moim kraju. Para silnych rąk i trzeźwo myśląca głowa nie będą mi zbyteczne; nie będzie mi w nim tak ciasno, bym do działania nie znalazł obszernego pola. Stanę w rzędzie rozumnych i cnotliwych mych współbraci, i nie będę pomiędzy nimi ostatni.“
„Ona będzie ze mną, zawsze i wszędzie ze mną. Kiedy będę smutny lub zmęczony, ramiona jej otoczą moją szyję, głowa moja spocznie na jej piersi; kiedy obrazy przeszłości ścigać mię będą, położę dłoń jej na moich oczach, i przestanę widzieć te czarne pasma, które owijają życie moje pod błyszczącą jego pozłotą. Co wieczór usnę z sercem jej bijącem przy mojem sercu, co rana budzić się będę ogarnięty promieniami wpatrzonych we mnie jej oczów. Kochać i ufać, czuć się kochanym i prawym w czynach swych i myślach, uwielbiać wszystko co piękne i dobre, i posiadać obok siebie serce szlachetne, umysł wzniosły, który każdemu uczuciu, każdej myśli mojej wiernym wtórem odpowie... co za życie! jakie gorące, prawe, czyste szczęście!“
„Takie życie i takie szczęście musi być moim udziałem! Dla czegożbym posiąść go nie miał? Bogaty jestem w zdrowie, siłę, wolę... ona mię kocha...“
„Gdybyżto jeszcze można było zapomnieć, umrzeć i urodzić się nanowo, i w jednej sekundzie rozdzielającej śmierć z urodzinami, postradać pamięć o wszystkiem co było... pogrążyć się w jakichś wodach Letejskich i wyjść z nich bez rdzy przeszłości, świeżym jak jutrzenka dnia powstającego, jasnym jak świtanie dnia pogody i urodzajności!“
„Zapomnienia! zapomnienia! Iluż na świecie ludzi pożąda go, a nie otrzymuje! Byłżebyto jeden z tych krzyków, na które nie mają odpowiedzi żadne echa ziemi? byłżebyto krzyk człowieka, który czuje że tonie w brudnych falach, w jakie pogrążył się dobrowolnie, i z rozpaczą wyciąga ręce ku zdrojom wód czystych i niedosięgłym kryształom błękitnego nieba?“
„Jakaś żmija jadowita owinęła me serce, i daremne czynię wysilenia, aby ją z piersi mej wyrzucić. Jakiś tuman niezwykły napełnia mą głowę i zaćmiewa światłość źrenic... Byłżebyto kir żałobny, sprawiedliwą ręką rozciągany na pragnienia serca mego, na nadzieje przyszłości?... Wydaje mi się, jakobym nie był tu sam jeden... ktoś stoi za mną, jęczy i szlocha... pod stopami memi czuję rozciągnięte ludzkie jakieś, w męczarniach drgające ciało... O męki, męki... Alboż ja sam im nie ulegam... alboż są mi one nieznane... Kainie! cożeś uczynił...
„Precz! przecz odemnie ty groźna, krwawa maro pomsty! Obiema memi silnemi dłoniami odpycham cię od siebie, o ty bajeczna Nemezys, która jednak jesteś jedną z prawd najtajniejszych lecz najnieubłagańszych!
„Nie chcę cię znać, nie ulegnę ci! Idź, szukaj po świecie głupich, słabych, zabobonnych, i bierz ich sobie na ofiarę! Ze mną walczyć musisz... pokażę ci żem silniejszy!...“
Przestał pisać znowu, i zaczął szerokiemi lecz powolnemi krokami przebiegać pokój. Na twarzy jego wstępował powoli blask jasny i gorący.
Byłoto jakby przypomnienie o czemś bardzo dobrem, miłem i drogiem, przypomnienie kojące ból, łagodzące zgryzotę; usuwało z przed oczu ciemne obrazy i oświecało widnokrąg słońcem nadziei.
Dembieliński myślał o Krystynie. Do myśli tej mieszała się zrazu pewna trwoga, a nawet gorycz i zgryzota. Nie czuł się on może godnym ujęcia w ramiona swe tej pięknej, nieskalanej istoty, i połączenia swego opylonego życia z tem czystem, świeżo rozkwitłem życiem? Byłato wszakże krótka chwila; on nie mógł wątpić o sobie i długo się wahać. Pomimo wszystkiego co kryło się w jego przeszłości, co ciążyło mu na sumieniu, czuł się on jeszcze dość mocnym, dość rozumnym i młodym, aby rozpocząć nowe życie i na nowych podstawach budować dla siebie nowe szczęście. Jedną z tych podstaw była miłość dla niej, miłość połączona z głębokim szacunkiem; miłość druga w jego życiu, ale stokroć silniejsza niż była pierwsza, bo sprawdzająca długie tajone tęsknoty jego serca, zadawalająca w zupełności wymagania wybrednego jego umysłu, świecąca jako słońce przewodnie na początku tej nowej drogi, którą miał nadal iść. On tej miłości wyrzec się nie mógł; przestał pojmować szczęście bez tych ciemnych, głębokich oczu dziewiczych, które patrzały nań z cichą mocą duszy kochającej i czystej; bez tej twarzy białej, na której dobroć niewieścia splatała się z rozwagą męzko ukształconego umysłu; bez tego srebrnego śmiechu, którego dźwięki świadczyły o świeżości piersi, wolnych od cienia zgryzot i wyrzutów; bez tych słów wychodzących z ust różowych a mówiących zawsze prawdę otwarcie i poprostu. Byłato jego Beatrice. Wyrzec się jej nie mógł, a gdyby mógł toby nie chciał.
Co stało się raz, to odstać się nie może. Przeszłości nikt nie wróci i nie poprawi. Ale przyszłość w naszem jest ręku. Niedołężni tylko ronią łzy nad grobami chwil ubiegłych; człowiek rozumny nie płacze ale działa. Działać, jestto prostować drogi swe jeśli są krzywe, wywabiać plamy osiadłe na duszy, błędy przeszłe okrywać cnotą teraźniejszą przed oczami Boga, ludzi, i własnemi. Na świecie musi być zawsze pewna ilość łez ludzkich wylanych. Jeśli ręka która wycisnęła ich tysiące, miljony ich oszczędzi, będzie miała prawo nazywać się ręką oczyszczoną. A któż jest bez zmazy? Są ludzie nie z jedną plamą ale z tysiącami plam, a jednak nie przestają żyć i postępować takiemi drogami jakiemi zda im się najlepiej. I cóżbyto było nakoniec, gdyby każdy kto raz zgrzeszył, zakładał ręce w rozpaczy i nic już dalej nie czynił, tylko wzdychał i lamentował nad swym upadkiem? Śmieszna myśl! nie lepiejże powstać i iść dalej, nigdy już więcej nie padać, ale przeciwnie wspinać się coraz wyżej, i całemi, doświadczonemi już siłami wytwarzać jak największą sumę cnoty i szczęścia dla siebie i na około siebie?
Tak myślał Dembieliński, gdy opuściwszy samotny swój pokój, przechodził długi rząd komnat dążąc do pracowni hrabiego. Spodziewał się tam znaleźć Krystynę i znalazł.
Siedziała sama jedna, niedaleko ognia palącego się na kominku. Ujrzawszy go powstała i zbliżyła się szybko.
— Czekałam na ciebie, Anatolu — rzekła podając mu rękę — byłam pewna, że przyjdziesz dziś jeszcze, choć na chwilę. Po dniu pełnym wzruszeń potrzebowałam widzieć cię.
Usiedli obok siebie na małej kanapce umieszczonej w pobliżu ognia, ale ocienionej ekranem. Krystyna mówiła dalej.
— Ojciec od godziny rozmawia z mamą w jej pokoju; gdy wróci ja tam pójdę. Cały wieczór byłam u Klary i noc z nią przepędzę... Jakiś ty blady, Anatolu...
Ostatnie słowa wymówiła ciszej. W głosie jej zabrzmiało wzruszenie głęboko kochającej kobiety, która ujrzała zmianę w twarzy ukochanego. Dembieliński trzymał rękę jej w swej dłoni, i zatapiał w jej twarzy spojrzenie, w którem rozkosz mieszała się z męczarnią.
— Krystyno — powiedz że mię kochasz — rzekł schylony ku niej, głosem w którym drżała tajona trwoga i gwałtowne pragnienie. Ona podniosła twarz na którą zwolna wstępowała pąsowa łuna rumieńca, spotkała wzrok jego błagalny i rozkochany okiem otwartem, czystem, i zarazem gorejącem.
— Czemuż nie miałabym powtórzyć w tej chwili tego co raz ci już powiedziałam, co leży w głębi mego serca, co jest jednem z największych bogactw moich? Kocham cię Anatolu!
Patrzyli na siebie zblizka, ręce ich były splecione, czoło Krystyny podnosiło się ku twarzy ukochanego, promienne wyznawanem otwarcie uczuciem, oblane rumieńcem wzruszenia. Nagle, po jego twarzy przebiegło przykre drżenie... zobaczył ciemną jakąś dłoń przesuwającą się pomiędzy zbliżonemi ku sobie ich ustami, wzbraniającą mu pocałunku ust dziewiczych. Powiódł dłonią po czole, które zaszło nagle ciężką chmurą, westchnął z głębi piersi, powstał i odszedł ku kominkowi. Tam stał chwilę wpatrzony w ogień. Kiedy podniósł oczy, Krystyna stała przed nim i patrzała na niego z miłością lecz zarazem i z niepokojem. Wziął obie jej ręce i przycisnął je do ust.
— Przebacz mi Krystyno — rzekł; — zanim pokochałaś mię, wiedziałaś pewno żem żył już długo i wiele...
— Wiedziałam o tem, — odpowiedziała ściskając jego rękę. — Ale ty Anatolu wiesz o tem także, iż jestem najlepszą twoją przyjaciołką. Jakichkolwiek kiedy doświadczysz uczuć, zrozumiem je i uszanuję. Jam krótko żyła, mogę więc należeć całkiem do ciebie, do wspólnej naszej przyszłości; ty musisz widzieć niekiedy to co pozostało za tobą...
— Tak — rzekł Dembieliński, i ujął znowu jej rękę, — ale pomimo wszystkiego, ty mię kochasz Krystyno?
— Kocham — odpowiedziała młoda dziewczyna, a w głosie jej zabrzmiało serce, oddające się na zawsze z wiedzą tego co czyni, bez granic i warunków.
Dembieliński patrzył na nią, a na twarz jego wstępował wyraz tej cichej głębokiej rozkoszy, przed którą uciekają wszelkie złe zmory cierpień i wspomnień.
W tej chwili do pokoju wszedł hrabia. Pomimo przykrych wzruszeń doświadczonych dnia tego, znać było na nim jakieś głębokie rozradowanie, jakąś świeżo powziętą nadzieję. Wracał od Ewy z którą miał długą rozmowę.
— Matka twoja, Krysiu, zdrowszą dziś jest niż była oddawna — rzekł zbliżając się do dwojga młodych ludzi. Za całą odpowiedź Krystyna wzięła jego rękę i okryła ją cichemi pocałunkami. On zrozumiał, że byłoto podziękowanie za tę wspaniałomyślną pobłażliwość, jaką okazał biednej jej matce. Będziemy wszyscy szczęśliwi, rzekł całując jej czoło.
W kilka minut potem Krystyna wchodziła na palcach do pokoju swej matki. Ewa leżała w pościeli, z zamkniętemi oczami. Łagodne światło nocnej lampy padało na jej twarz, która wydała się mniej bladą i zmiętą, spokojniejszą niż zwykle. Nie spała jednak, bo gdy Krystyna po chwili patrzenia na nią odchodziła na palcach, ona otworzyła oczy, i ścigała ją wzrokiem aż do drzwi. We wzroku tym pomimo zmęczenia i smutku jaśniała macierzyńska miłość.
Resztę nocnych godzin Krystyna spędziła w pokoju Klary, czuwając i wzmacniając na siłach nieszczęśliwą towarzyszkę swego dzieciństwa, która ścigana okropnemi wspomnieniami i ogarnięta dotkliwym żalem, nieprędko wrócić mogła do względnego przynajmniej spokoju.
— Kiedy mnie tu nie będzie już — mówiła — ty Klaro zastąpisz mię. Będziesz pociechą i przyjaciołką mojej matki, towarzyszką i pomocnicą ojca.
Potem łagodnemi słowami przedstawiała młodej dziewczynie wszystkie te zadania, jakie spełnić mogła w swem życiu, i te pociechy wzniosłe bo w siebie samej i z pracy czerpane, po które sięgnąć, któremi rozgrzać i ozdobić życie swoje miała możność i prawo.
Hrabia i Dembieliński siedzieli przez całą noc przed ogniem kominka, który nie zagasł ani na chwilę. Żaden z nich nie miał chęci do snu, i nie czuł się zmęczonym. Mówili o świecie, o ludziach, o różnych ich losach, zawodach, cierpieniach i pracach; wznosili się myślą w te strefy wysokie, kędy rozum ludzki ze czcią uroczystą spogląda w oblicze najwyższych prawd i piękności; stawili przed sobą zagadnienia kryjące w sobie przeróżne tajemnice ludzkiego bytu na ziemi, i zapuszczali w nie wzrok bystry z natury i doświadczony życiem. Hrabia był spokojny i trochę smutny, Dembieliński poważny i często wzruszony. Kiedy nakoniec przy zbliżających się brzaskach dziennych powstali i podali sobie ręce, dwaj ci ludzie tak niepospolici choć tak różni od siebie, uczuli się związani niejedną myślą wspólną, nie jedną wspólnie uznaną prawdą, nie jednem wspólnem, szlachetnem pragnieniem.
W mieście N. przez kilka dni o niczem więcej nie mówiono, jak o pojmaniu i uwięzieniu śmiałego kontrabandzisty, który przez wiele lat brojąc bezkarnie, tak gorliwie potem poszukiwany przez władze, tak długo ze zręcznością wprawnego i prawdziwie wytrawnego złoczyńcy ukrywać się umiał, tuż prawie pod bokiem tych władz, które go ścigały, bo w okolicach gubernjalnego miasta. Ciekawość ogólna wzmogła się jeszcze, gdy się dowiedziano że uwięzionym kontrabandzistą był dawny mieszkaniec N., nazwiskiem Rycz, mocno już i dawniej podejrzany o utrzymywanie w walących się murach „pustej kamienicy“ domu gry kartowej i wszelakiej nieobyczajności.
Okoliczności pojmania Rycza do najwyższego już stopnia rozciekawiły publiczność i pobudziły ją do gorliwego dowiadywania się o szczegółach. Słudzy i domownicy dolinieccy oblegani bywali pytaniami, ile razy ukazali się w N.; odpowiedzi zaś ich przechodząc z ust do ust, obudziły z uśpienia dawną, zapomnianą od lat kilku, lecz niegdyś wielce zajmującą umysły wszystkich mieszkańców N. historję. Przeddziesięcioletnia ta historja powstała znowu przed oczami publiczności, niby z grobu wywołana, i przypomniała jej wszystkie nieszczęścia i kłopoty, sprawione niegdyś kradzieżą pieniędzy bankowych, dokonaną za pomocą śmiało obmyślanego i zręcznie wykonanego fałszerstwa. Rycz w obec hrabiego, córki swojej i kilku innych świadków, przyznał się, że był jednym z głównych działaczy w tem przestępstwie; powiedział nawet że miał wspólników. Kto byli ci wspólnicy? czy należeli do liczby mieszkańców N? Czy żyli jeszcze? Czy uwięziony odkryje ich imiona? O tem ostatniem nikt nie wątpił; co więcej, pragnęli tego wszyscy, bo wraz ze szczegółami dawnej historji, z grobu niepamięci powstali ludzie, którzy stali się jej ofiarami, w których winę mało osób szczerze wierzyło, którzy marnieli po więzieniach zapomnieni zda się przez Boga i ludzi. Przypomniano sobie teraz nieszczęsnego kuzyna Habsburgów, tego niedołężnego ale cichego, pracowitego i nikomu nie zawadzającego człowieka, który obudzając litość a często i śmiech wesoły, posiadał przecież życzliwość wszystkich którzy go niegdyś znali. Przypomniano też sobie córkę pana Walerego, młodziuchną, ładną, wesołą i uprzejmą Monilkę, o której nic a nic nie wiedziano, kędy była i co się z nią działo; ale szczególniej i przedewszystkimi przed pamięcią dawnych znajomych i przyjaciół swych stanął Kazimierz Chmurski, i ze wszystkich ust wywołał gorące życzenie: „O gdyby ta ciemna historja raz już wyjaśnić się mogła!“
Szczegółów tej historji wyglądano, jak rozciekawiony czytelnik wygląda rozwiązania zawikłanego romansu. Nic też dziwnego że przy podobnem rozciekawieniu, pewna ilość mieszkańców zdołała wywiedzieć się o dniu i niemal godzinie, w których człowiek uwięziony i w mocy swej dzierżący tajemnicę, przywiedzionym być miał do głównego miejscowego sądu, aby uledz zwykłym w podobnych wypadkach indagacjom.
Byłto ten sam sąd, w którym pracowali przed laty Walery i Kazimierz, a mieścił się dotąd w tej samej kamienicy, trzema rzędami zapłakanych okien wychodzącej na plac brudny i obszerny. W urzędowych atrybutach tego siedliska sprawiedliwości zaszły niejakie zmiany; bo gdy dawniej rozstrzygały się w niem same tylko sprawy cywilne, teraz w skutek nowych rozporządzeń rządowych, tak zwana Izba Cywilna połączoną została z odrębnie wprzódy istniejącą Izbą Kryminalną i rządzić poczęła dwiema parami szal, z których na jednej ważyły się interesa pieniężne, na drugiej wszelkiego rodzaju zbrodnie, objętę tą księgą o tragicznej treści, która nosi tytuł Kodeksu Kryminalnego.
Pewnego tedy dnia, brudny, obszerny plac, na który wychodziły okna siedliska sprawiedliwości, ujrzał się udostojnionym znaczną ilością osób obojga płci, które przybyły tam niby z interesami do okrążających go kramików i straganów, przechadzały się niby od niechcenia, spotykały się, mijały, zbliżały i tworzyły mniejsze i większe gruppy, — rozmawiały przecież, a prawdopodobnie myślały o jednym wciąż przedmiocie, i co chwilę spoglądały to na bramę, to na okna wysokiej kamienicy, przedstawiającą dnia tego ostatnią kartę, mającą ciekawym czytelnikom udzielić rozwiązania ciemnej i zawikłanej historji.
Naprzeciw tej bramy i tych okien, ale w znacznem od nich oddaleniu, znajdowała się dość wysoka, drewniana, nawpół spróchniała przegroda, za którą w dnie targowe mieszczono bydło na sprzedaż przyprowadzane; teraz jednak, ponieważ dzień nie był targowy, miejsce to było najustronniejsze i najsamotniejsze z całego placu. U jednego z końców tej przegrody, ramieniem o nią oparty stał w niedbałej postawie niemłody mężczyzna w wytartym paltocie, z twarzą długą, chudą, wązkim, mocno posiwiałym zarostem otoczoną; z blademi oczami głęboko zapadłemi, i bardzo obojętnie rozglądającemi się dokoła. Jedną rękę człowiek ten zanurzał w kieszeni paltota, drugą podnosił do ust tanie groszowe cygaro. Czas jakiś stał on tam samotny i przez nikogo niezauważany; patrząc na niego możnaby rzec napewno, że nawzajem nie zwracał on na nic i na nikogo najmniejszej uwagi — z taką obojętnością blade oczy jego przesuwały się po otaczających twarzach i przedmiotach, albo podnosiły się w górę i ścigały unoszące się w powietrzu błękinte kółka cygarowego dymu. Po chwili jednak ten i ów zaczął zbliżać się do stojącego na uboczu mężczyzny. Jakiś przysadzisty, z jowialną fizjonomją jegomość ujrzawszy go, postąpił żywo kilka kroków i pulchną ręką uderzając go z lekka w ramię, zawołał:
— Jak się masz panie Suszyc. Czy słyszałeś nowinę?
Zagadniony zwrócił powoli obojętny swój wzrok na twarz pytającego, skinął niedbale głową na znak przywitania, i wzajemnie zapytał: — Jaką nowinę?
— A no — mówił jowjalny jegomość, — toż przecie całe miasto o tem mówi! To fałszerstwo, pamiętasz, którego przed dziesięciu laty dopuściła się jakaś banda łotrów, ma być teraz odkrytem ze wszelkiemi szczegółami. Jednego z bandy złapano już podobno.
Suszyc obojętnie wzruszył ramionami. — Nic w tem dziwnego — rzekł — takie rzeczy odkrywają się zawsze prędzej czy później!
Przysadzisty jegomość zacierał pulchne ręce. — Rad jestem, bardzo rad jestem, że raz przynajmniej niegodziwi ci ludzie znalezieni i ukarani zostaną. Łotryto byli panie, w całem znaczeniu tego wyrazu! Nieprawdaż szanowny ekskolego?
— Niezawodnie — odpowiedział Suszyc ścigając wzrokiem błękitne kółka dymu.
W tej chwili obok drewnianej przegrody przechodziła niemłoda kobieta, w kapeluszu z żółtemi wstążkami i z koszykiem przeznaczonym na sprawunki, zawieszonym na ramieniu. Spostrzegłszy dwóch rozmawiających, zbliżyła się szybko.
— Moje uszanowanie panu kontrolerowi! jak się ma pan Suszyc! Słyszeliście panowie? istne dziwy dzieją się na tym świecie! Przyszłam tu za sprawunkami o niczem nie wiedząc, aż tu kędy się tylko obrócę, wszyscy mówią o tych sfałszowanych dokumentach, pamiętacie? coto za nie ten biedny Walery uwięzionym został! Powiadają że on teraz zmartwychwstanie i Kazimierz Chmurski także! No, chwała Bogu! ja nigdy nie wierzyłam aby oni mogli fałszować dokumenty i biedną córkę Walerego garnęłam do siebie póki mogłam. Niewiem co teraz dzieje się z dziewczyną. Zachorowała u mnie z wielkiego smutku pewno, i kilka razy leczyła się w szpitalu... Potem słyszałam że poszła w służbę na wieś. Ot losy. losy! a takieto było wypieszczone przez ojca, i ten Kazimierz poczciwy tak ją kochał. Potem się to zmarnowało! No, ale ci co tego piwa nawarzyli, ciężko teraz przed prawem odpowiedzą!
— A przed Bogiem jeszcze ciężej — dokończył nadchodzący w tej chwili mężczyzna z siwemi włosami i chudą, żółtą twarzą, zbrzękniętą z jednej strony i obwiązaną starą, podartą szmatą płócienną.
— I ty tu panie Leonie? — zwrócili się ku niemu przysadzisty jegomość i kobieta w żółtym kapeluszu. Cóż? zawsze cierpisz na fluksję?
— Więcej jak kiedy — cienkim dyszkantem odparł zagadniony. — Żebyto tylko fluksja! ale różne choróbska czepiają się człowieka z biedy i smutku! Ledwie nogi włóczę i pewno nie byłbym dziś wyszedł z domu, gdybym nie był ciekawy posłyszeć cokolwiek o tej historji, która mnie i biedne moje dziewczęta chleba pozbawiła.
— A prawda! — uderzając dłoń o dłoń zawołała kobieta z koszykiem; — tożeś pan także przez te fałszywe dokumenta miejsce utracił.
— A tak! — kiwając głową i trzymając się za twarz obrzękłą przytwierdził eksurzędnik; — pracowałem uczciwie, Bóg i ludzie zaświadczyć o tem mogą. Bogactwa nie było nigdy, ale nie marliśmy przecie z głodu, ja i cztery moje dziewczyny. A ot spadło nieszczęście na niewinnego człowieka! włóczyli po śledztwach i sądach, pytali się o to, o czem człowiek jak żyw nie wiedział i nie słyszał; niczego niedopytali się, niczego nie dowiedli, a jednak wygnali ze służby i pozostawili na bruku, z czterema dziewczętami, które Bogiem a prawdą rzekłszy, nic porządnie robić nie umiały. Marnuje się też to w biedzie od lat dziesięciu, tak że i śladu już młodości ich nie zostało. Jedna panie daje lekcje po dwadzieścia groszy za godzinę, druga bierze bieliznę do prania, trzecia w suchotach i do grobu już jej blizko, czwarta najmłodsza... No, wiecie dobrze, co stało się z czwartą...
Machnął ręką, wpatrzył się w ziemię, łza potoczyła się po nabrzękłym policzku i zniknęła za podartą starą szmatą. — Prawo! — zawołał, — prawo! co to pani mówiłaś tu o prawie! prawo chłosta na różne strony, czasem dosięga niewinnych, a winnych omija! Ale jest Pan Bóg w niebie, i jest piekło!... Bodajby ci nikczemnicy, łotry, ci zbójcy ukryci, którzy panie z za płota niewinnych ludzi na ciele i duszy zabijają, nigdy z piekła nie wyleźli! Tam dopiero będzie im kara!...
Po tych słowach nastąpiła chwila milczenia. Jowjalny jegomość sapał ciężko, jakby pathos brzmiące w głosie pokrzywdzonego człowieka, dusiło go za gardło; kobieta w żółtym kapeluszu kiwała głową i wzdychała. Suszyc podniósł zwolna oczy od kilku chwil utkwione w ziemi, uśmiechnął się, i obojętnym, żartobliwym nieco tonem, wymówił:
— Jesteś niemiłosiernym panie Leonie; nie ograniczasz się na karze jaką winowajcom wymierzy sprawiedliwość ludzka, ale żądasz jeszcze wiecznego potępienia ich duszy. To nie pięknie z twej strony...
Obżałowany chciał coś odpowiedzieć, ale trącił go w tej chwili szparko idący młody jakiś człowiek, który wywijając zgrabnie laseczką i wesołemi oczami strzelając w różne strony placu, mówił do postępującego obok towarzysza.
— Jakże myślisz? co czeka tych ludzi?
— Ani wątpić, że pójdą do ciężkich robót — odpowiedział zagadniony.
I poszli dalej rozmawiając żywo, wywijając laseczkami i śmiejąc się od czasu do czasu. Suszyc powiódł wzrokiem za wesołymi, młodymi ludźmi; w bladych jego źrenicach parę iskier zapłonęło, lecz wnet zgasło.
— O mój Boże! — zadźwięczał tuż za przegrodą cienki głosik niewieści, — jakżebym pragnęła zobaczyć tych fałszerzy! Wyobrażam sobie że muszą wyglądać okropnie; pewno mają twarze zarośnięte włosami i ponure, straszne oczy...
Suszyc zwrócił powoli głowę w stronę, w której brzmiał niewieści głosik, i ujrzał młodą kobietę przyzwoicie ubraną, idącą szybko obok niemłodego mężczyzny.
— Myli się pani dobrodziejka — odpowiedział ten ostatni, — rozbójnicy tylko miewają zarośnięte włosami twarze i oczy ponure. Ja fałszerzy wyobrażam sobie rudych i zezowatych.
— Ależ mój panie! — zabrzmiał z oddalenia już cienki głosik, — pomiędzy rozbójnikami i fałszerzami niema żadnej różnicy!
Suszyc zwrócił oczy w inną stronę. Nie było już przy nim przysadzistego jegomości, ani kobiety w żółtym kapeluszu, ani eksurzędnika z fluksją. W pobliżu zato zebrała się spora gromadka małych chłopców, powiększej części uczniów miejscowej szkoły, i z całej siły łokciami i pięściami popychała naprzód jednego z pomiędzy siebie. Ten zdawał się opierać, błagać, szlochać; aż gdy nakoniec wyrwał się z pomiędzy ściskającej go napozór gromadki i jak strzała pomknął przed siebie, pozostałe zuchy pogoniły za nim przez całą długość placu, krzycząc ile sił stawało: „fałszerz! fałszerz! łapajcie fałszerza!!!
Suszyc wiódł wzrokiem za swawolnemi dziećmi, które nasłuchawszy się zapewne od starszych o wypadku zajmującym wszystkie umysły, bawiły się teraz w sędziów i fałszerzy; wiódł za niemi wzrokiem zrazu obojętnym, potem rozpalonym, aż nagle podniósł rękę i przysłonił nią sobie oczy.
W tej samej chwili, z za muru tworzącego załom przeciwległej ulicy, wysunęli się czterej żołnierze prowadzący pomiędzy sobą obwinionego. Dwaj z nich poprzedzali go, a dwaj postępowali za nim. Rycz szedł pośród straży swej krokiem szerokim i dość pewnym; ale łokcie z całej siły przyciskał do boków, szyję wtłaczał między ramiona, a oczy trzymał utkwione w ziemię. Twarz jego była ponura, zuchwałość walczyła na niej z trwogą. Wchodząc w bramę wysokiej kamienicy obejrzał się, i plac napełniony ludnością orzucił wzrokiem, w którym malowała się złość i nienawiść.
Suszyc ujrzawszy żołnierzy wychodzących z przeciwległej ulicy, powolnym lecz szerokim krokiem zbliżył się do miejsca, które obwiniony przebywać musiał, i wlepiał przez chwilę w twarz jego oczy baczne i przenikliwe. Snać wyczytał z tej twarzy wszystko o czem wiedzieć pragnął; bo gdy publiczność do najwyższego już stopnia rozciekawiona widokiem winowajcy, pozostała na placu oczekując zapewne jakichkolwiek wieści i szczegółów o mającem odbyć się sądowem badaniu, on opuścił miejsce tłumnego zebrania, i jednostajnym zawsze, powolnym, obojętnym krokiem, z ręką zanurzoną w kieszeń paltota, z cygarem przy ustach, zapuścił się w głąb miasta. Po chwili znalazł się na błotnistej ulicy, przed bramą domu „nad kałużą.“ Stanął i spojrzał w górę. Dzień był pogodny, lubo dosyć jeszcze zimny; z błękitnych wiosennych obłoków promień słońca spłynął na wązką uliczkę, zamigotał w brudnych falach rozlewającej się po środku kałuży, i przemknął po bardzo bladej, w górę podniesionej twarzy człowieka stojącego u bramy starego domostwa. Na wązkich, zwiędłych ustach Suszyca leżał nawpół gorzki, nawpół drwiący uśmiech i sprzeczał się z wyrazem oczu, które patrząc w niebo zapłonęły ogniem niezmiernej żałości, niemego jakby, lecz namiętnego błagania. Nagle zmienił kierunek wejrzenia i spojrzał za siebie. Obudziły go z zamyślenia pospieszne lecz niepewne kroki, postępujące w takt nierówno uderzającej po bruku laseczki.
Z bramy starego domostwa wyszedł mężczyzna, mogący mieć lat trzydzieści dwa lub trzy, ubrany z pewną młodzieńczością, która przykro sprzeczała się z ładną widać niegdyś, lecz przedwcześnie postarzałą jego twarzą, i z widoczną pretensją do elegancji, z pod której jednak przeglądało to zaniedbanie i ten nieład, jakie nieodstępnie towarzyszą życiu nieporządnie prowadzonemu, w złych i nieuczciwych nałogach pogrążonemu. Złe te nałogi wyraźnem piętnem odznaczyły także powierzchowność tego młodego i starego, przystojnego i brzydkiego zarazem mężczyzny. Można w nim było poznać odrazu namiętnego hulakę i nałogowego pijaka. Regularne niegdyś rysy, wykrzywione były i zeszpecone zrosłym z niemi, jakby cynicznym uśmiechem; cera chropowata i zaczerwieniona, odbijała rażąco przy światło złotych włosach; oczy błękitne i pełne sztucznie rozbudzonego ognia, patrzyły przed siebie nawpół zuchwale i drwiąco, nawpół bezmyślnie. Wyszedł z bramy i przelotne wejrzenie rzuciwszy dokoła miał iść dalej, gdy Suszyc położył mu rękę na ramieniu.
— Ferdynandzie — rzekł, — wróć do domu.
Zagadniony spojrzał na ojca zrazu bezmyślnie, potem z pewnem niezadowoleniem.
— A poco mam wracać? — zapytał, — czy ojciec masz zamiar dać mi pieniędzy?
— Wróć do domu, Ferdynandzie — powtórzył Suszyc głosem spokojnym lecz nakazującym, — mam zamiar powiedzieć wam wszystkim coś bardzo ważnego; chcę abyś i ty to usłyszał.
Syn zżymał się i namyślał chwilę. Sięgnął do kieszeni kamizelki, ale nie znalazł tam zegarka. Mruknął gniewnie, a potem zaśmiał się.
— Zapomniałem — rzekł, — że od kilku dni nie mam już zegarka. Powinienbyś ojcze dać mi pieniędzy na kupno innego. Która godzina?
Suszyc spojrzał na srebrny, bardzo stary i tani zegarek, który nosił pod wytartym paltotem na czarnej, jedwabnej tasiemce.
— Jeszcze wcześnie — rzekł, — druga niespełna. Wróć do domu, Ferdynandzie; rozmowa moja z wami nie potrwa długo... Zresztą będzie już ona ostatnią...
— A więc wrócę — wzruszając ramionami odparł Ferdynand, który tak mało zwracał uwagi na mowę ojca, że ostatnich słów jego nie usłyszał. — Nie rozumiem tylko co tam takiego ojciec nam będziesz prawił... Jeżeli kazanie, to zawczasu zapowiadam, że na nic się nie przyda... Wszystko mi to zresztą jedno...
Mówiąc to wszedł do sieni, z której jedne drzwi prowadziły do pokoju ojca rodziny, drugie wiodły przez kuchnię w głąb domu. Ojciec i syn nie spojrzawszy więcej na siebie, rozeszli się w przeciwne strony, a po chwili Ferdynand wchodził do bawialnej izby, której trzy okna ustrojone w firanki nawpół pąsowe jak krew, a nawpół białe jak krochmal, przeglądały się w posępnych nurtach nie wysychającego nigdy, czarnego Styksu. Pokój ten więcej długi jak szeroki, ostawiony dokoła opowiadającemi o tylko co opuszczonem porządnem mieszkaniu sprzętami, pełen był znajdujących się w nim osób i osóbek. Pierwszych było tam trzy, drugich cztery. Na kanapie siedziała nizka, chuda kobietka, w czarnym atłasowym kaftanie, spiętym na stalowe guziki. Twarz jej była sucha i koścista, nos długi i mocno zaczerwieniony; usta zaledwie widzialne, bezbarwne i ścięte; oczki małe, wklęsłe, bystre, widomą w tej chwili alterację zdradzające. Tuż przy niej, w najgłębszym i najwygodniejszym fotelu rozpierała się kobieta średniego wzrostu, lecz więcej niż średniej tuszy, z włosami zaczesanemi bardzo wysoko i misternie, przedstawiającemi najdoskonalsze arcydzieło architektoniczne, jakie tylko może istnieć na fundamencie ludzkiej głowy przyozdobionej czepeczkiem — który chociaż był białym, niekoniecznie miał prawo nazywać się czystym. Czepeczek wszakże nietylko czystym, ale przedziwnie śnieżnym wydawał się w obec sukni, która nie zdradzając najmniejszego śladu egzystencji krynoliny, zwisała w koło kolan kobiety pod wpływem ciążenia, wywieranego na nią przez szeroki szlak utworzony u dołu z zaschłego błota. Z pod tego szlaku widniały stopy złożone na krzyż, i zaopatrzone w obuwie skórzane, przydeptane w piętach, podarte w okolicach palców, zrudziałe po bokach, a trzymające się miejsca swego przeznaczenia za pomocą porwanych w wielu miejscach i węzłami gęsto natykanych sznurków. Czarna mantyla z atłasu, ale wytarta i poplamiona, i kołnierz płócienny tego samego odcienia czystości co i czepeczek, uzupełniały ubranie tej, jak się zdawało, najwyżej trzydziestoletniej damy, która rozparta w fotelu, z powagą opierała głowę na tylnej jego poręczy i z pod gęstych, dość pięknie zarysowanych, lecz uroczyście zsuniętych brwi, spoglądała prosto przed siebie z wyrazem wszystkowiedzącej, nieomylnej mądrości. O kilka kroków ztamtąd, przy samym prawie oknie siedziała inna jeszcze kobieta, wysoka, chuda, koścista, niezmiernie cienka w pasie, z twarzą bladą, zwiędłą i przypominającą profil ptasi. Ubiór jej składał się z czarnej gładkiej sukni, wązkiego, nieposzlakowanej czystości kołnierzyka, i zgrabnych, kokardami przystrojonych bucików, które jakby mimowoli i w skutek długoletniego przyzwyczajenia, wysuwały się z pod sukni, ukazując zamkniętą w nich bardzo w istocie ładną nóżkę. Pomimo tych bucików zdradzających resztki pretensji i zalotności, czarna suknia i wązki gładki kołnierzyk, nadawały postaci tej podstarzałej panny pozór suchy i sztywny. Przed nią stał mały stoliczek, na którym w kilkunastu załamaniach leżał wielki arkusz cieniutkiego papieru. Panna trzymała scyzoryk w suchych kościstych palcach, i wyrzynała nim w papierze różne jakieś esy i arabeski, według wzorów, które wyraźnie czerpała z własnej imaginacji. Zdawała się być całkowicie pogrążoną w swej robocie; chwilami tylko podnosiła powieki i rzucała na dwie w pobliżu siedzące kobiety przelotne, ostre wejrzenia; usta jej dość ładnie zarysowane lecz zwiędłe i bezbarwne, zaginały się w ostre kąty, zdradzające złośliwość połączona z pewną, ustawicznie jakby poczuwaną goryczą.
Oprócz tych trzech osób, znajdowały się w pokoju cztery osóbki, to jest dwóch małych chłopców, ośmio i siedmioletni, i dwie mniejsze jeszcze dziewczynki. Dzieci te ubrane były pretensjonalnie i nawet kosztownie, ale brudno i nieporządnie. Bluzki chłopców z dość drogiej sporządzone materji, miały dziury na łokciach i plamy wszędzie; obuwie starszej dziewczynki przydeptane było na piętach, a na twarzy najmłodszej tyle było brudnych kres, plam i gzygzaków, że przy odrobinie wyobraźni, możnaby z niej jak z mappy jeograficznej uczyć się konfiguracji rozlicznych wód i lądów. Dzieci te były widocznie potomstwem kobiety siedzącej na fotelu, dwoje bowiem siedziało przy niej na ziemi, oburącz trzymając się sukni jej przyozdobionej błotnistym szlakiem; do dwojga zaś innych z wielkim hałasem wywracających koziołki na środku pokoju, zwracała się ona dość często wołając po francuzku: „Rodolphe! prends garde! Adrienne! viens ici!
Żadna z tych osób i osóbek najmniejszej nie zwróciła uwagi na wejście Ferdynanda, który rzucił się na najbliżej progu stojącą sofę, rozciągnął się na niej wygodnie, ziewnął, zapalił papieros, i znudzonym, bezmyślnym wzrokiem zaczął wodzić dokoła. Dość żywa, jak się zdawało, rozmowa — toczyła się pomiędzy małą kobietką wyprostowaną na kanapie, i damą w brudnej sukni rozpartą w fotelu.
— Moja córko — mówiła pierwsza, — jestem najzupełniej pewna, że prędzej spodziewałaś się śmierci, niż znaleźć rodziców twych zainstallowanych nanowo w tej okropnej jamie. Co do mnie...
Dama w brudnej sukni z większą jeszcze uroczystością zmarszczyła brwi, i wyżej podnosząc głowę, przerwała.
— W okropnej tej jamie przepędziłam przecież wspólnie z rodzicami memi kilka lat życia, kilka lat, które słusznie nazwaćbym mogła wiosenną porą mojej młodości. Wspomnienia które wyniosłam z tej wiosennej pory, nie są wcale tak przyjemne i urocze, abym czuła potrzebę rozwodzić się nad niemi długo; a jednak nie uskarżam się bynajmniej i nie żądam od nikogo aby wymazał mi je z pamięci.
— Co do mnie — ciągnęła matka rodziny puszczając mimo uszu słowa córki, — przywykłam do miłych niespodzianek, jakie ojciec wasz sprawiał mi zawsze, i do tych poniżeń i niewygod, jakie przenosiłam przez ciąg długoletniego mego z nim pożycia. Nie idzie za tem abym była zupełnie zdecydowaną na znoszenie ich aż do śmierci, i posiadając dzieci dorosłe, sądzę, spodziewam się, że mam prawo...
— Moja matko, — przerwała znowu córka, — ja także nawykłam do rozmaitych i doprawdy dosyć licznych nieprzyjemności jakie spotykałam i dotąd spotykam ciągle w mem życiu, a jednak, chociaż posiadam rodziców, nie udaję się do nich o nic...
— Posiadając dzieci dorosłe — kończyła matka, — a z pomiędzy nich jednę córkę, która zostawszy żoną obywatela, posiadła własną wieś, własny dom i wszelkie w nim wygody, sądzę, spodziewam się, że mam prawo odezwać się do serca tej córki i żądać od niej aby starych rodziców swych wyciągnęła z okropnej jamy, w którą wtrąceni zostali częścią nieszczęśliwemi okolicznościami, częścią niezaradnością i lekkomyślnością tego, który powinien był być wsparciem i opieką swej rodziny, a w istocie był dla niej źródłem samych poniżeń i przykrości.
Dama w brudnej sukni chmurzyła czoło w sposób prawdziwie imponujący. — Moja matko — ozwała się po chwili tonem suchym i poważnym, — pragnęłabym bardzo wiedzieć o co tu właściwie chodzi...
— O to, kochana córko — odparła matka rodziny zwijając w suchych palcach leżącą na stole serwetę, i nie patrząc na córkę, — o to mi chodzi, abyś rodziców twoich wyciągnęła z nędzy, w którą oni nanowo popadli, przyjęła ich pod dach swego zamożnego domu, i przytuliła do swego serca...
W tej chwili rozległ się pod oknem lekki, niewieści śmieszek. Nie byłto śmiech, ale śmieszek, którego każdy spadek wydawał się tak ostrym i śpiczastym, jak zaostrzony koniec scyzoryka. Wydała go siedząca u okna i wyrzynająca w papierze fantastyczne zygzaki, podstarzała panna. Nikt jednak nie zwrócił teraz na nią uwagi. Dwie rozmawiające kobiety milczały chwilę, i zdawały się namyślać. Dama w brudnej sukni pierwsza głos zabrała.
— Moja matko, mówiąc przed chwilą do mnie, użyłaś niewłaściwie dwóch wyrażeń. A najprzód: dom mój nie jest wcale zamożnym; powtóre, nigdy nie będąc sama przytuloną do serca moich rodziców, niewyobrażam sobie w jaki sposób potrafiłabym ich przytulić do mego.
— Powiedz raczej najmilsza siostro, że nie wyobrażasz sobie, w jaki sposób mogłabyś kogoś przytulić do czegoś, czego wcale w tobie niema — ozwała się od okna panna wyrzynająca arabeski.
Dama z fotelu bardzo powolnym ruchem zwróciła głowę w stronę siostry, i podnosząc ją o tyle wysoko, o ile pozwalała na to długość jej szyi, wymówiła:
— Sądziłam, kochana siostro, że przez czas naszego niewidzenia się, który o ile pamiętam, trwał blizko dwa lata, przestałaś być dowcipną czyli złośliwą...
— Wcale nie — zaśmiała się panna siedząca u okna; — nie przestałam być dowcipną czyli złośliwą, tak jak ty nie przestałaś być rozumną czyli zarozumiałą i śmiertelnie nudną.
Lekkie rumieńce wstąpiły na zbyt nieco pulchne i wydęte policzki damy; pełnym powagi ruchem złożyła ręce, i patrząc w sufit, rzekła:
— Otoż to są te przyjemności, które oczekują mię zwykle w progach rodzicielskiego domu... Siostra moja powinnaby przecie pamiętać, że jestem obywatelką i matką dzieci...
— Moje córki — ozwała się mała kobietka, sztywniej jeszcze niż dotąd prostując się na kanapie, — pora w której rodzice wasi popadli nanowo w biedę i wtrąceni zostali w tę okropną jamę, nie jest bynajmniej stosowną do rozpoczynania kłótni.
— W naszym domu i w naszej rodzinie każda pora była zawsze stosowną do kłótni, a człowiek machinalnie już czyni to co czynił przez całe życie, — rzuciła Dowcipna, ostrze scyzoryka zatapiając w łonie papieru.
— Wróćmy do poprzedniej naszej rozmowy — ciągnęła matka rodziny, zwracając się do starszej córki. — Mówiłaś tedy moja córko, że dom twój nie jest zamożnym; ale ja cię proszę o wytłumaczenie mi tej sprzeczności. Ja i ojciec twój kosztem wielu zachodów i ofiar wydaliśmy cię przecie za „obywatela...“
— Zrujnowanego! — przerwała Rozumna, — i po uszy zadłużonego. Jeżeli myślisz moja matko, że dom obywatela zrujnowanego i zadłużonego jest domem zamożnym, mylisz się bardzo; jeżeli sądzisz że taki obywatel i jego rodzina zamiast chleba jadają marcepany i jak ryby w wodzie nurzają się we wszelkich wygodach, mylisz się jeszcze mocniej. Żona zrujnowanego obywatela posiada wpawdzie dom własny, ale taki, przez dach którego woda kapie jej na nos wtedy właśnie, kiedy ona najbardziej chce spać; posiada ona także konie i krowy, które zdychają z głodu, kury i gęsi, których sama doglądać musi. Obiad jada codziennie, ale składa się on z krupniku albo barszczu, bynajmniej zaś nie z pasztetów i delikatesów. Przyodziać się może od biedy płócienkiem i perkalem, ale na łokieć wstążeczki albo parę rękawiczek często jej nie staje. Taki jest los żony zrujnowanego obywatela; a jeśli ona ma jeszcze dzieci, to już nie może, na żaden sposób nie może przygarniać pod dach swój i tulić do swego serca nikogo, ale to co się nazywa nikogo. Daleko łatwiej uczynić to może żona człowieka, który zarządza ogromnemi lasami bogatego pana, cieszy się wielką łaską i przyjaźnią tego pana, i pobierać musi od niego znaczną pensję. Do niejto moja matko radzę ci zwrócić się z żądaniem, którego ja spełnić nie mogę. Wyszłam za pierwszego lepszego człowieka, który oświadczył się o moją rękę, dla tego że dom rodzicielski nie był mi wcale rajem. Czy byłam i czy jestem szczęśliwą? czy spełniły się dla mnie te marzenia młodości, które roiłam siedząc u tego okna i patrząc na tę oto obrzydliwą kałużę? — należy to już do mnie tylko, i bynajmniej nie myślę ani uskarżać się na nie, ani spowiadać się przed nikim z tego co myślę i czuję. Ponieważ jednak matka moja sama poruszyła ten drażliwy przedmiot, widzę się więc zmuszoną do powiedzenia: że na wydanie mię za obywatela nie czuję się bynajmniej wdzięczną moim rodzicom, a raczej mojej matce, która bez współdziałania ojca dokonać potrafiła tego dzieła, bo czyniąc to, nie miała bynajmniej na względzie szczęścia mego, ale własne swe wyrachowanie; że jeżeli moja matka sądziła żem zapomniała o niezbyt wesołych latach dzieciństwa i młodości, spędzonych przezemnie w rodzicielskim domu, w którym wszyscy kłócili się, szydzili z siebie wzajemnie, stroili się wychodząc za dom, a w domu często nie mieli co jeść; przezywali się najróżniejszemi przezwiskami, o chrzestnych imionach swych zapominając, przedrwiwali się na wyścigi i nigdy do siebie dobrego słowa nie powiedzieli; jeśli więc matka moja sądziła, żem ja zapomniała o tych wcale nie miłych latach dzieciństwa i młodości mojej, myliła się w takim razie bardzo mocno. Ja te lata pamiętam dobrze, i wiem trochę o tem, jakiemi powinny one były być i jakiemi byłyby niezawodnie, gdybym miała szczęście posiadać innych rodziców, a przedewszystkiem inną matkę. Pamiętam wszystko i rozumiem, i koniec końców oświadczam, że nie czuję się bynajmniej nikomu za nic wdzięczną; nie myślę wcale nikogo tulić do mego serca, o którem dawniej nikt nigdy nie myślał czy potrzebowało czegoś więcej niż miało, albo nie; że mam kilkoro dzieci, męża niezdarę, który w najmniejszej rzeczy nie sprawdza marzeń mojej młodości, i za którego pracować i myśleć muszę; że nakoniec czuję się obarczona rodziną i nikogo więcej przyjąć nie mogę pod dach dziurawy, który dostał mi się w udziale na całe życie, jako żonie obywatela zrujnowanego i po uszy zadłużonego.
Umilkła, owinęła się poplamioną mantylą, wydęła policzki, zmarszczyła brwi i wzrok utkwiła w suficie. Jednocześnie rozległy się w pokoju dwa głośne i długie wybuchy śmiechu; pochodziły one od podstarzałej panny, która wywijała w powietrzu scyzorykiem, i od podstarzałego mężczyzny, który rozciągnięty na sofie z twarzą zwróconą ku sufitowi, śmiał się z całego gardła.
— Ależ palnęłaś orację! rozumna moja siostro, co się nazywa orację! — wołała Dowcipna.
— Powiedziała prawdę, parole d’honeur, Rozumna powiedziała prawdę — krzyczał Ferdynand, na znak niby gorącej approbaty i niezmiernego rozweselenia nogi i ręce rzucając w powietrze. Dzieci bawiące się na środku pokoju śmiały się też przeraźliwie, zachwycone śmiechem starszych osób, którego nie rozumiały powodów; ale te które siedziały u kolan matki, przelękły się wrzawy, i szarpiąc ją za suknię krzyczały z całych sił.
— Cicho, Adrjanno! nie płaczże Matyldo! dostaniesz rózgą, Rudolfie! — wołała matka wrzaskliwego potomstwa, szarpiąc za bluzkę jedno z dzieci, uderzając po ręku inne, tupiąc nogą na trzecie i grożąc mu ręką.
— Adrjanna, Rudolf, Matylda! — zanosząc się od śmiechu wołała Dowcipna; — ponazywałaś, najukochańsza siostro, wszystkie dzieci swoje imionami tych bohaterów romansów, o których roiłaś kiedyś siedząc u tego oto okna, i patrząc na tę oto kałużę! Dla czegożeś którego z synów nie nazwała Rodinem ale Szurynerem, a jednej z córek...
— Gdybym której z moich córek chciała dać najbrzydsze, najobrzydliwsze imię jakie znam na całym świecie — krzyknęła Rozumna, — nazwałabym ją imieniem mojej siostry...
— Słuchaj Rozumna! — wołał Ferdynand, śmiejąc się do rozpuku — jak ci się urodzi jeden jeszcze syn, daj mu moje imię...
— Zapewne! — podniesionym głosem i zapominając całkiem o swojej powadze, odkrzyknęła dama w brudnej sukni, — mam dać mu twoje imię, aby był takim samym pijakiem i nic dobrego, jak ty Don Fernando!...
— Mamo! utrzyj mi nos! — wołał imiennik bohaterskiego księcia de Gerolstein. — Mamo! Matylda uszczypnęła mię! — zapiszczała imienniczka czarownej Cardoville.
Śród całej tej wrzawy, jedna tylko osoba pozostawała milczącą i nieruchomą. Byłato matka rodziny, która przez cały ciąg długiej przemowy swej córki nie spuściła z niej oczów, rozpalających się coraz jaskrawszym, żółtszym połyskiem, i nie przestawała skręcać serwety w palcach coraz mocniej drżących. Potem powieki jej opadły, ręce osunęły się na kolana. Naokoło niej panowały śmiech, kłótnia i wrzawa; ale ona siedziała nieporuszona i nie podnosząc oczu. Na twarz jej zimną, suchą, ostrą, wstępowały krwiste rumieńce; usta wązkie i ścięte zaczęły drżeć. Po chwili wyraźny przestrach wstrząsnął sztywnemi zawsze jej rysami; coś podobnego do przerażenia zamigotało w źrenicach w chwili gdy podniosła powieki i niespokojnym wzrokiem potoczyła dokoła. W tej chwili uciszyło się nieco w pokoju. Dzieci w kąt zapędzone i wyłajane przez matkę, umilkły; Dowcipna śmiała się jeszcze, ale ciszej; Ferdynand poziewał, Rozumna targała wstążki kapelusza zabierając się do odejścia. Wtedy matka rodziny otworzyła usta aby mówić; ale przez parę sekund nie wymówiła nic, tylko rzucała po wszystkich twarzach niespokojne wejrzenia. Po chwili dopiero mniej suchym i nakazującym niż zwykle głosem, mówić zaczęła:
— Jestem stara... niedołężna... ojciec wasz także stary jest i niedołężny... Czy myślicie, że potrafi on jak dawniej utrzymywać siebie, mnie i dwoje dzieci, króre pozostały przy nas, przepisywaniem cudzych rękopismów i załatwianiem interesów żydom łapserdakom i szlachcicom zagrodowym... Nie, on teraz nie potrafi już tego. On już nic nie zarobi... Będę marła z głodu w tej obrzydliwej jamie, a żadne z moich dzieci mnie nie poratuje...
Zatrzymała się na chwilę i znowu bystre spojrzenie małych swych brzydkich oczów rzucała po twarzach obecnych. Nie było w tych oczach boleści zranionego macierzyńskiego serca; wyrażały one gniew i obawę. Czekała snać odpowiedzi na słowa swe, ale jej nie otrzymała. Rozumna targała wstążki swego kapelusza, przygryzała usta, wydymała policzki, marszczyła brwi, ale nie odpowiadała; Dowcipna odwróciła się ku oknu, może dla tego aby ukryć westchnienie, i przykre nerwowe drganie zwiędłej jej twarzy; Ferdynand poziewał. Matka rodziny patrzała z kolei na każde z tych dzieci, nie umiejących lub nie chcących odpowiedzieć na jej skargę żadnem słowem pociechy lub miłości, i nagle wyciągnęła przed siebie suche swe ramiona, okute w ciasne rękawy atłasowego pancerza.
— Niemam więc pociechy z żadnego z moich dzieci! — zawołała głosem ostrym i przenikającym. Rozumna podniosła głowę.
— Powiedz raczej moja matko... że nie masz z nas żadnej korzyści — rzekła.
— Spekulacje nie udały się! — nieodwracając twarzy półgłosem wymówiła Dowcipna.
— Powiedziały prawdę! parole d’honneur! Rozumna i Dowcipna powiedziały prawdę! — z nowym wybuchem bezmyślnego śmiechu zawołał Ferdynand.
Tym razem nieszczęśliwa i występna matka tych nieszczęśliwych i występnych dzieci powstała z siedzenia, jak sprężyną podniesiona. Ręce jej i usta trzęsły się, sucha, zimna twarz pałała krwistym rumieńcem.
— Klementyno! Joanno! Ferdynandzie! — zawołała takim głosem, jakim nigdy do dzieci swych nie wołała, jakim gdyby wołała do nich dawniej, byłyby może one innemi, lepszemi dziećmi. W głosie tym zabrzmiało nakoniec coś więcej jak gniew i przestrach samolubnego, zimnego serca; zabrzmiała w nim boleść serca macierzyńskiego, spiorunowanego strasznym widokiem otaczających je zimnych, złych, zgorzkniałych i zepsutych dzieci. W tej samej chwili we drzwiach sąsiedniego pokoju ukazał się ojciec rodziny. Parę sekund zatrzymał się na progu, i jednem przeciągłem spojrzeniem ogarnął całe obecne grono. Potem postąpił kilka kroków, stanął oparty plecami o ścianę przeciwległą oknom, i powolnym ruchem krzyżując ręce na piersi, wyrzekł:
— Klementyno, wyprowadź ztąd twoje dzieci!
Dama w brudnej sukni, która z wysoko podniesioną głową i uroczyście zsuniętemi brwiami postąpiła była naprzód, w celu jak się zdawało powitania ojca, stanęła jak przykuta do miejsca, uderzona może niezwykłym wyrazem jego twarzy i dźwiękiem głosu, jakiemu podobnego nie słyszała nigdy. Natychmiastowe przecież spełnienie czyjegoś rozkazu, sprzeciwiałoby się jej powadze.
— Mój ojcze — zaczęła, — zdaje mi się, że jeżeli przywiodłam tu ze sobą dzieci moje, nie powinny być one oddalone...
— Klementyno — powtórzył Suszyc, — wyprowadź ztąd twoje dzieci...
Na bladej bardzo, mnóstwem zmarszczek zoranej w tej chwili twarzy jego, rozlewał się smutek bezdenny; zwiędłe usta utraciły ten sztuczny, przykry uśmiech, z jakim dotąd przemawiały zawsze do ludzi; a zwisłe w dół obu kątami, przybrały wyraz, w którym znikająca gorycz mieszała się z coraz silniejszą boleścią. Zapadłe, blade źrenice żarzyły się iskrą gorącą lecz smutną; spłowiałe, zorane, białemi włosami otoczone czoło, chyliło się w dół pod niewidzialnym lecz niezmożonym ciężarem myśli napełniających głowę. Dźwięk głosu jego zniżony był, głęboki, pełen tych samych tonów smutnych a gorących, które odbrzmiewały jakby w linjach jego twarzy połamanych zmarszczkami, powleczonych bladością. Cała powierzchowność człowieka tego objawiała w tej chwili straszny, tajemniczy dramat steranego życia, zbrukanego sumienia, zmiażdżonego serca. Znać było że duch jego nie uśpiony zupełnie nigdy, lecz teraz przebudzony całkiem, stanął u tego kresu, u którego kończy się wszystko, i w niemej rozpaczy, z bezdenną żałością spoglądał na wielką mogiłę zdeptanych uczuć swych, zmarnowanych zdatności, upadłej cnoty i postradanego szczęścia. Niezmierny jakiś wstyd zdawał się kłonić ku ziemi tę głowę siwą, ogień zgryzoty rozpalał zmęczone źrenice, zapadła pierś drżała burzą westchnień wzniecanych wspomnieniami straconego życia, męczarnią teraźniejszej chwili; kto wie? tajemnemi może wstrętami i trwogami poczuwanemi na widok groźnej, ohydnej przyszłości. Moc cierpień jego była tak wielką, że uderzyła niejako i przeniknęła sobą pospolite, trywjalne osoby, pośród których się znalazł. Kobiety siedziały milcząc i wlepiały w niego wzrok zdziwiony; Ferdynand nawet leżącą swą postawę zmienił na siedzącą, pochylił się naprzód i szerzej nieco roztworzył omglone pijaństwem, bezmyślne swe oczy. Dzieci nie było już w pokoju.
— Przyszedłem was pożegnać — wśród powszechnego milczenia wymówił Suszyc. — Prawdopodobnie ostatni dzień przepędzamy pod jednym dachem; a nie byłoby przecie rzeczą przyzwoitą, aby ojciec i mąż odszedł rodzinę swą nazawsze bez pożegnania.
Przy ostatnich wyrazach, coś z dawnego szyderstwa zabrzmiało w jego głosie, cień dawnego uśmiechu przesunął się po ustach. Byłoto tylko mgnienie oka, które nie wymknęło się jednak uwadze małej kobietki, siedzącej na kanapie z zaciśniętemi ustami i błyskającemi oczami.
— Najdroższy mężu — rzekła, — rodzina twoja nie jest obdarzona taką przenikliwością, aby zrozumieć mogła twe zagadkowe słowa. Miałżebyś opuścić żonę twoją i dzieci wtedy właśnie, gdy własną nieopatrznością twą i niezaradnością wtrąciłeś je w tę obrzydliwą jamę, w której nie wiem doprawdy czy będą miały choćby najskromniejsze wygody?
— Moja matko! — ozwała się Rozumna, podnosząc wysoko głowę, — ojciec nasz ma zamiar może udać się w podróż po nową jaką sukcesję.
— Parole d’honneur! — zawołał Ferdynand, — wyśmienity byłbyto pomysł!
Dowcipna milczała. Zwrócona nawpół ku oknu, od czasu do czasu przelotnem lecz przenikliwem wejrzeniem ogarniała twarz ojca.
Suszyc wysłuchał w milczeniu słów żony i dzieci; wzrok jego machinalnie jakby przebiegł wszystkie kąty pokoju, i zatrzymał się przy drzwiach.
— Czy Salomea nie była tu dziś? — zapytał.
Pytanie to przyjętem zostało z powszechnem zdziwieniem.
— Salomea nie była tu oddawna, i spodziewam się że nie będzie nigdy — wyrzekła matka rodziny.
— I owszem — odparł Suszyc, — pisałem do niej aby przyjechała dziś „do mnie“, i mam nietylko nadzieję, lecz pewność że to uczyni.
Mała kobietka wyprostowała na kanapie kibić swą tak sztywnie, jakby była struną mającą wnet pęknąć. Z szarych jej oczek posypał się grad śniegu i szronu.
— Najukochańszy mężu — wymówiła, — spodziewam się że jako matka moich dzieci, mam prawo żądać, aby jedno z nich nie postało nigdy w domu moim.
— Dom twój Honorato — odpowiedział Suszyc, — dotąd jeszcze jest domem moim także! Za kilka godzin, za godzinę, może za chwilę, będę miał dom inny...
Powiedział to tak, że pani Honorata zamknęła usta, a szerzej otworzyła swe małe, brzydkie oczki; po zwiędłej, ostro zarysowanej twarzy Dowcipnej, przesunęła się lekką bladość. Po chwili milczenia Suszyc zaczął znowu.
— Przyszedłem was pożegnać. Dokąd się udam i co się ze mną stanie, ani chcę ani mogę mówić; dowiecie się o tem sami aż nadto rychło. Wiem dobrze iż odejście moje nie pozostawi w sercach waszych pustki ani rany, toteż odszedłbym milcząc, zniknąłbym z przed oczu waszych, tak samo jak oddawna zniknąłem z myśli i z pamięci. Ale człowiek który nie spełniał nigdy obowiązków swych jak należało, w chwili stanowczej, w tej chwili ostatniej, która podobna do śmierci lecz stokroć od niej straszniejsza, oderwać go ma od żyjącego społeczeństwa, może przecież usłyszeć głos obowiązku przemawiający doń z mocą niezwalczoną; człowiek który oddawna niczego już nie pragnął prócz martwego spokoju i bezbrzeżnej samotności, w chwili burzy i boleści, może przecież uczuć gwałtowne pragnienie i uczynić mu zadość... Tak, uczynić zadość pragnieniu swemu może on i ma prawo. Gdyż odtąd, kto wie czy na spieczone męczarnią usta jego spadnie kiedykolwiek kropla jaka, ugaszająca pragnienie jego piersi...
Mówił to ze spuszczonemi oczami i zniżonym lecz pewnym głosem. Nagle umilkł, podniósł wzrok i skierował go ku drzwiom. Jakieś kroki dające się słyszeć na bruku dziedzińca i stuk otwieranych drzwi od sieni, zwróciły jego uwagę. Przez chwilę zdawał się słuchać i oczekiwać czegoś z natężeniem. Boleśne drgnienie przemknęło po jego twarzy. Gdy jednak we wnętrzu domu żaden więcej szmer nie dawał się słyszeć, Suszyc wrócił do uprzedniej swej postawy, i mówił dalej.
— Uczułem obowiązek przemówienia raz przecie do dzieci moich głosem ojcowskim; zapragnąłem stanąć przed niemi jako pełen pokory winowajca, i błagać je o przebaczenie. Wiem dobrze, iż słowa moje nie znajdą w sercach waszych przyjaznego echa, a jednak mówić muszę.
Zatrzymał się znowu. Tym razem przerwał mu mowę turkot kół, który umilkł w pobliżu. Jaśniejszy jakiś promień przemknął po twarzy jego; utkwił wzrok w szybach przeciwległego okna, i rzekł zcicha.
— Może to Salomea przyjechała?
Dowcipna, która siedziała wciąż nawpół zwrócona ku oknu, nie odwracając twarzy odpowiedziała:
— Nie, ojcze!
Suszyc powolnym ruchem zwrócił się ku żonie, i mówił dalej: — Tobie Honorato, niewiele mam do powiedzenia. Związek nasz nie należał do liczby tych, które przynoszą szczęście dwojgu ludziom, i zlewają błogosławieństwo na głowy ich potomstwa. Połączeni nieszczęsnym jakimś trafem, zamiast udoskonalać, psuliśmy się wzajemnie. Natury nasze sprzeczne ze sobą, nigdy pogodzić się nie mogły; zamiast miłości, powstała między nami walka zrazu, obojętność potem, nakoniec niechęć granicząca blizko z nienawiścią. Nie chcę ci przecież nic wyrzucać, jak też i o przebaczenie prosić cię nie będę. Całą winą twoją było to, żeś nie miała w sercu swem ani jednej iskry ciepła dla rozgrzania zimnego życia; a w głowie ani jednego promienia poezji, dla rozjaśnienia mrocznej doli ubogiego mężczyzny, który śród zmudnej pracy i powszedniego otoczenia, aby nie zmarnieć i nie upaść, potrzebował mieć około siebie coś coby rozgrzewało go, uszczęśliwiało, a zatem wspierało i podnosiło. Ty byłaś kobietą zimną, skrytą, chciwą i samolubną; ja — byłem człowiekiem słabym. Nie umiałem zwyciężać ciebie i siebie; zbyt prędko zmęczyłem się walką, która pomiędzy nami powstała. Pozwoliłem goryczy zapanować nad mem sercem, opuściłem niedbale ręce... przestałem być panem mego domu i przewodnikiem moich dzieci...
Umilkł na chwilę. Na blade policzki jego wstępowały zwolna słabe rumieńce, oczy rozpalone gorącym blaskiem bólu, nabrały miększego, łagodniejszego wyrazu. Odwrócił wzrok od małej, sztywnej kobietki, która pod wpływem słów jego spuszczała mrugając powieki, przygryzała usta i w kościstych palcach skręcała połę kaftana, a powiódł nim po twarzach innych obecnych osób.
— Was też dzieci moje prosić mam o przebaczenie; względem was zawiniłem srodze. A jeżeli nie byłyście dla mnie dobremi dziećmi, z boleścią, wstydem i pokorą wyznaję, iż stało się tak dla tego, żem ja był złym ojcem... Możeście myślały żem was nie kochał, że w piersi mej nie było już żadnej iskry poczciwego uczucia, że z obojętnością patrzyłem na wzrost wasz krzywy, na kierunek serc i umysłów waszych fatalny... O! jeślibyście tak myślały, przysięgam wam że byłyście w błędzie. W piersi mej było serce ojcowskie i sumienie człowiecze, ale jedno i drugie zdradziłem brakiem woli, niedostatkiem siły i chęci do walki i oporu... Była pora w której walczyłem, borykałem się z niezgodą ogarniającą życie moje domowe, z twardemi okolicznościami losu. Wy pory tej nie pamiętacie. Kiedyście dorastać zaczęły, wszystko już skończonem było...; w domu naszym, w obyczajach i uczuciach rodzinnych zapanowały same złe żywioły; jam był już człowiekiem znękanym, biernie poddającym karku żelaznej konieczności, ślepym niby i głuchym, i wiecznie wesołym; ale pod uśmiechem, który przykleiłem do ust mych, kryła się otchłań goryczy, żalów i wyrzutów czynionych samemu sobie. Wyrzucałem sobie zawsze zwichnięte charaktery wasze, zepsute serca, skrzywiony kierunek waszego życia... Wiedziałem dobrze, iż gdybym był człowiekiem prawdziwie cnotliwym i mężnym, niedałbym się pokonać fatalnym wpływom; w silną dłoń ująłbym wodze nad domem moim i rodziną moją, sam kreśliłbym dla dzieci moich drogi, i sambym je po nich prowadził. Ale nie posiadałem ani takiej cnoty, ani takiego męztwa. Być może, iż nie wszystko było we mnie złem i głupiem... być może, iż w głowie mej i piersi były pierwiastki, z których wytworzyćby się mogło lepsze, jaśniejsze życie niż było moje; a przecież nie potrafiłem ustrzedz tych dobrych darów natury, stałem się złym ojcem i występnym człowiekiem... Do jakiego stopnia występnym, dowiecie się wkrótce, za godzinę, za chwilę może...
Umilkł znowu i odetchnął szeroko, jak po ciężkiem zmęczeniu. Słabe zrazu rumieńce, które oblekły blade jego policzki, stawały się coraz ognistsze. Pożar trawiący wnętrze tego człowieka występował mu na twarz i czoło, płomieniem napełniał źrenicę. Ręka jego, którą powiódł po czole i oczach, drżała; głos ustawał w piersi. A jednak po krótkiej chwili milczenia, zaczął mówić znowu:
— Często wydarza się na świecie, że zbłąkane, występne dziecko korzy się przed siwą głową ojca; ale żeby siwa głowa ojcowska ukorzyła się przed dziećmi, jestto wypadek rzadki, i wierzcie mi, o wierzcie, pełen strasznej boleści... A jednak przyszedłem tu dziś, aby głowę moją okrytą szronem starości i czoło zorane latami, troskami i cierpieniami, nizko, bardzo nizko pochylić przed wami, dzieci moje... Przebaczcie mi... Jeżeli w sercach waszych pozostało choć trochę uczuć dobrych, jeśli zdolne jesteście zdobyć się na jednę przynajmniej chwilę wspaniałomyślności, przebaczcie mi i nigdy nie wspominajcie źle o mnie. W tej chwili stanowczej, gdy nazawsze porzucić mam i was, i wszystko co na świecie żyje wolne i szanowane; gdy wnet, wnet zanurzyć mi się przyjdzie w otchłań hańby, i nad grobem już rozpocząć ciężkie życie kary i pokuty — w tej chwili stanowczej i uroczystej, jak powietrza do oddechu, jak światła dla widzenia, potrzebuję wiedzieć, że złorzeczyć mi nie będziecie... Spowiadam się przed wami... wyznaję słabość mą, niedołężność.... Pozwoliłem woli mojej upaść, sercu zwiędnąć i zgorzknieć, rozumowi zbłąkać się na bezdrożach.... Nie byłem członkiem społeczeństwa uczciwym, nie byłem ojcem czujnym i dobrym... Źle spełniłem obowiązki moje, nie spełniłem ich wcale... Zmarnowałem życie własne, skrzywiłem, zepsułem wasze... Ale cierpiałem.... Mamże opowiadać wam w jaki sposób z człowieka znającego swe dążności i uczciwe ambicje, stałem się maszyną zarabiającą byle jak i byle czem na kawałek chleba dla was, na chwilę martwego spokoju dla siebie? Mamże rachować przed wami wszystkie noce bez snu i dnie bez pociechy, jakie spędziłem? — czyliż mam rozerznąć na poły pierś moją, wyjąć z niej serce moje, i pokazać wam je całe okryte rdzą i plamami, powstałemi ze zgryzot tajonych, z łez palących jak ukrop, w milczeniu połykanych... Nie mogę uczynić tego, nie mogę. Uwierzcie mi, bo mówię do was tak jak w przedchwilę skonu... grzeszyłem ale i cierpiałem... Czy Bóg mi przebaczy? niewiem; ludzie ukarzą mię srodze, wy... dzieci moje... przebaczcie... Przez chwilę, przez jednę chwilę niech uczuję serca wasze przy mojem sercu, ramiona wasze wkoło mej szyi, pocałunki wasze na głowie siwej i steranej, która za godzinę, może za chwilę ugnie się pod brzemieniem hańby i pośmiewiska...
Tym razem nie mógł już mówić więcej. Oparty plecami o ścianę, pochylił głowę i twarz gorejącą ukrył w drżących dłoniach. Wkoło niego panowało milczenie, nikt nie poruszył się, nikt nie wymówił słowa odpowiedzi. Zdumienie, czy lodowata obojętność, przykuwały do miejsca obecnych i zamykały im usta. Suszyc stał chwilę nieruchomy. Możnaby rzec, że z zakrytemi oczami, z przytłumionym oddechem, z nachyloną głową czekał tych ramion, które wzywał aby otoczyły jego szyję, tych serc, aby przez jednę sekundę uderzyły przy jego piersi. Ale nikt się nie poruszył, nikt głosu jego nie usłuchał. Drzące dłonie nieszczęśliwego w dół opadły, i ukazały dwie grube łzy spływające zwolna po rozpalonych jego policzkach. W oczach jego malowała się głęboka ale cicha rozpacz. Zwrócił je znowu ku drzwiom, i bardzo zniżonym głosem zapytał. — Czy Salomea nie przyjechała?
I na to pytanie odpowiedzi nie było. Matka rodziny siedziała jak przykuta do miejsca, ze spuszczonemi oczami i przygryzioną wargą; inni milczeli także i patrzyli w ziemię.
Jedna tylko, siedząca pod oknem podstarzała panna w czarnej sukni, z ostrym profilem twarzy i błyszczącym scyzorykiem w palcach, nie miała oczu spuszczonych. Rzucała ona ciągle na ojca wzrok przelotny lecz przenikliwy, potem zwracała się nawpół ku szybom, i przeciągłe, ostro połyskujące wejrzenia nurzała w melancholijnych nurtach płynącego pod oknami ciemnego Styksu. Nagle poruszyła się i obróciła twarz ku obecnym. Ostrym ruchem wyciągnęła ramię, i krótkim urywkowym tonem wymówiła.
— Czemuż państwo nie odpowiadacie ojcu? Mamo! dla czego nic nie mówisz? Klementyno, Ferdynandzie, czyście nagle oniemieli?
Matka rodziny podniosła oczy, w tej chwili nie mniej zimowe jak zwykle. — Moja córko — wymówiła cichym, syczącym głosem, — spodziewam się, że nie zechcesz dawać nauk twej matce; chociaż doprawdy, słowa które tylko co słyszałaś, upoważniają moje dzieci do pomiatania mną.
— Przyznaję — podnosząc głowę zabrała głos dama w brudnej sukni — przyznaję, że nie zrozumiałam dobrze o co właściwie chodziło ojcu w długiej przemowie jakąśmy usłyszeli; a jednak zdaje się, iż czytając wiele, powinnabym być oswojoną z rozmaitemi sposobami wyrażania się.
— Parole d’honneur — zawołał Ferdynand wstając z sofy i zapalając papierosa — jeżeli ojciec kazałeś mi zostać w domu dla tego tylko, abym usłyszał to co mówiłeś, daremnie straciłem godzinę czasu, i chybiłem śniadania u kolegów.
Pod wpływem tych słów, twarz Suszyca ostygła zwolna. Znikały z niej ognie namiętnych bólów i pragnień, pozostała tylko bezbrzeżna gorycz w zarysie ust, i gryząca żałość w połysku oczów. Zdawało się, że walczył z sobą chwilę, aż wywalczył od wnętrza swego uśmiech, ten sam uśmiech, z jakim przez wiele lat chodził po świecie. Spojrzał dokoła i rzekł.
— Złudzenia! wieczne złudzenia! Myślałem żeście jeszcze coś warci, i uderzyłem się przed wami w piersi wołając: „mea culpa!“ Widzę żem jedno więcej popełnił głupstwo... Bądźcie zatem zdrowi, i wspominajcie mię jak się wam będzie podobało.
Mówiąc to, uczynił parę kroków i zmierzał ku drzwiom; ale przestarzała panna powstała u okna w całej wysokości swej chudej, zwiędłej kibici, i wyciągnęła znowu ramię objęte wązkim, czarnym rękawem.
— Zaczekaj ojcze — rzekła — jedno z dzieci twoich ma coś do powiedzenia.
Suszyc stanął i skrzyżował ręce na piersi, wzrok jego utkwił w ostrej twarzy podstarzałej panny, z nieujętym wyrazem oczekiwania i zniechęcenia, goryczy i nadziei. Ona obejrzała się dokoła; wązkie, bezbarwne jej usta zarysowały niewyraźny uśmiech.
— Moja matka — zaczęła krótkim, urywanym, ostrym tonem — moja matka, moja siostra i mój brat niezrozumieli twej mowy ojcze, i nic na nią nie odpowiedzieli; ale ja niedarmo od dzieciństwa nosiłam przezwisko Dowcipnej. Muszę mieć w istocie więcej dowcipu czy sprytu, czy przenikliwości od innych członków mej rodziny, bo zrozumiałam to czego inni nie mogli lub nie chcieli zrozumieć, i odpowiem na to, na co oni odpowiedzieć niechcą lub nie mogą.
Chuda i zwiędła jej twarz bladła w miarę mówienia; a jednak uśmiechała się i rzucała dokoła błyszczącemi oczami. Scyzoryk który bezprzestannie i coraz prędzej obracała w palcach, rzucał też ostre połyski, nakształt stalowych błyskawic migocące na tle czarnego rękawa.
— Omyliłeś się ojcze, mówiąc, że nie pamiętamy pory, w której walczyłeś jeszcze ze złemi żywiołami domowego twego życia, i z twardemi okolicznościami losu. Być może, iż rodzeństwo moje pory tej nie pamięta lub pamiętać nie chce; ale ja głośno i wyraźnie oświadczam, że pamiętam ją i pamiętam ciebie ojcze, wcale innym niż stałeś się potem. Ja pamiętam wiele rozmaitych rzeczy; a ponieważ dziś nadszedł widocznie dzień wzajemnych przypomnień, nie widzę powodu, dla czegobym nie miała z kolei wypowiedzieć tego, co oddawna już cisnęło mi się z pamięci do ust... Niech nikt nie sądzi abym chciała wydawać sądy o rodzicach moich, i rozstrzygać ten zawzięty proces, który trwa pomiędzy niemi odkąd sięgnąć mogę pamięcią.... Ale w chwili w której ojciec mój poraz pierwszy od lat dawnych przemówił do mnie głosem ojcowskim, odwołał się do serca i niejako do sumienia mego, ja nie mogę milczeć.... Jestem zwiędłą starą panną, i nie powiem abym czuła w sobie skarby miłości i wspaniałomyślności; nie wiem doprawdy, czy kogokolwiek kocham na świecie, a nawet zdaje mi się iż napewno powiedzieć mogę, że nie kocham nikogo... Od dzieciństwa nazwano mię dowcipną, dla tego że byłam złośliwą; potem stałam się nawet złośnicą, wiem o tem sama bardzo dobrze... Lubię kąsać, dogryzać, znajduję nawet pewną przyjemność w kłóceniu się; jeżeli nie mogę kąsać i kłuć kogoś żyjącego, strzygę i kolę papier... Oto jaką jestem... wyspowiadałam się także, ponieważ to dziś dzień spowiedzi. Ale pomimo, że taką jestem, nie mogę milczeniem odpowiedzieć na wszystko co usłyszałam tu od ojca; muszę mówić i powiem prawdę....
Była w tej chwili bardzo już blada; bystre przenikliwe jej oczy błyskały więcej jak kiedy. Ale scyzoryk przestał błyskać w jej ręku, bo utkwiła go ostrzem w stole przy którym stała, oparłszy na nim dłoń rozszerzoną. Zarazem zwróciła się twarzą do matki, i mówiła dalej.
— Powiem prawdę, moja matko. W walce która między tobą a ojcem rozpoczęła się przed laty, a trwała ciągle, ty byłaś stroną rabującą; ojciec był zrazu stroną broniącą praw swych i własności, potem bierną... Powiem prawdę. Odkąd zapamiętać mogę, ty matko rabowałaś ojcu honor, dobrą sławę, zacne położenie pomiędzy ludźmi; rabowałaś mu nawet tę niewinną przyjemność, jakiej doświadczał grywając na flecie... Byłam małem dzieckiem, miałam lat zaledwie ośm, kiedy ojciec stracił urzędową posadę... Nikt zapewne nie przypuszcza, abym wiedziała o przyczynie która sprowadziła to nieszczęście, a jednak ja o niej wiem... Byłam zawsze dowcipną, miałam bystry wzrok i ostry słuch... Owóż widziałam i słyszałam wiele rzeczy... Widziałam naprzykład pewnego pana, który miał jakiś ważny proces i potrzebował pomocy ojca, przychodzącego do naszego domu... Ojca nie było, ty matko przyjęłaś go... Siedziałam w kątku, ubierałam lalkę, i słyszałam twoją rozmowę z owym panem... Ów pan chciał ojca przekupić, i w tym celu przyniósł z sobą pieniądze; ty matko w imieniu ojca przyjęłaś od niego te pieniądze... Ów pan przegrał swój proces, i w gniewie wypowiedział, iż pan Erazm Suszyc nie tylko daje się przekupić, ale nie spełnia tego do czego się tym sposobem zobowiązuje... Rzecz stała się głośną.. skandal był okrutny... Ojca wygnano z biura... Czy ojciec wiedział o tych pieniądzach, któreś w imieniu jego wzięła od owego pana?... Nie, on o nich nie wiedział, tyś mu ich nie oddała matko, i postępek swój zachowałaś w tajemnicy... Pamiętam ów dzień, jakby to było wczoraj... Ojciec wrócił do domu blady jak trup, drżał jak w febrze. Niezważając żem siedziała w kątku i ubierała lalkę, pochwycił cię matko za obie ręce i krzyknął. — Coś ty uczyniła, Honorato; coś ty uczyniła? I była potem okropna burza. Ojciec łamał ręce, obiema dłoniami zakrywał oczy, rwał włosy na głowie... wstydził się i rozpaczał. A ty matko? ty ubraną byłaś tak jak dziś w atłasowy kaftan, siedziałaś na kanapie wyprostowana, i uśmiechając się mówiłaś. — „Najdroższy mężu! gdybyś miał znaczny majątek któryby zapewnił mi wszelkie wygody, nie uczyniłabym tego co mi wyrzucasz; ale zarabiasz tak mało... potrzebowałam pieniędzy i wzięłam je skąd mogłam“ — Taką była odpowiedź twoja matko na rozpacz ojca, i wstyd jakiego doświadczał, widząc imię swoje po raz pierwszy zniesławione. Takiemito słowami zbyłaś nieszczęśliwy wypadek, który pozbawił rodzinę naszą uczciwego, dostatniego bytu. Odpowiedź taką matko nieraz jeszcze potem dawałaś ojcu; brać pieniądze zkąd można, oto dewiza twoja, z której wypłynęło to poniżenie i ubóstwo, w jakiem pogrążył się wkrótce cały nasz dom. Pamiętam ja dwie panie piękne i pięknie ustrojone, które przybyły do nas aby ojcu powierzyć majątkowe swe interesa, i pamiętam sposób w jaki ty matko je przyjęłaś. Gdy weszły witając się grzecznie i zapytując o ojca, co uczyniłaś matko? Oto spojrzałaś na ich kosztowne stroje, na piękny ich powóz stojący przed oknami, i udając że wyręczasz zwykle męża swego w zawieraniu umów, zaczęłaś z niemi targować się... Żądałaś od nich sum bajecznych, aż one uśmiechnęły się, ukłoniły, odjechały i więcej nie wróciły... Uczyniłaś to samo z kilkoma innymi bogatymi panami i paniami, i sprawiłaś, że bogaci przestali całkiem przybywać do ojca, a mijając nasze mieszkanie, uśmiechali się i pogardliwie wzruszali ramionami. Pamiętam także historję tych żydów i tych szlachciców zagrodowych, którzy na twe żądanie matko znosili do nas cukier, herbatę, płótno, kurczęta, jaja i inne tym podobne przedmioty. Wszystko to dawali oni tobie, ale myśleli o ojcu, a potem mówili o nim i opowiadali; aż w tych mówieniach i opowiadaniach honor, dobre imię i wziętość ojca stopniały jak wosk w ogniu, i razem z niemi zniknął dostatek, nastało ubóstwo, brzydkie, brudne ubóstwo, które ty matko kryłaś przed ludźmi atłasowym twym kaftanem, a my fiokami z włosów, krochmalnemi firankami u okien, i papierowemi ozdobami....
Umilkła na chwilę, odetchnęła kilka razy, postąpiła parę kroków naprzód, i obracając znowu w palcach błyszczący scyzoryk, coraz prędszym i ostrzejszym tonem mówiła.
— Niech nikt nie sądzi aby wypowiadanie podobnych rzeczy przyjemność mi sprawiało. I sądzić tak nikt w istocie nie mógł, gdyż kredowa prawie bladość zwiędłej jej twarzy, ostry połysk oczu i drżenie ust, objawiały dostatecznie przykre wewnętrzne wzburzenie. — Ojciec mój powiedział przed chwilą, że rzadkito i pełen boleści wypadek, jeśli siwa głowa ojcowska korzy się przed dziećmi swemi; ale ja powiem, że jeszcze rzadszym i boleśniejszym jest taki, w którym dziecko musi wypowiadać prawdę gorzką w obec siwych głów rodzicielskich. Wyzwaliście mię sami... Po co było tak głośno odzywać się do serca mego? Nie przypuszczaliście może, iż ja w rzeczy samej mam serce.. Otóż ja czuję że je mam... rośnie mi ono w piersi i wypiera na usta wyrazy, które długo zamykałam w sobie... Muszę mówić... muszę odpowiadać, skoro wezwaną zostałam do mówienia. Powiem prawdę... całą prawdę... Wychowano nas haniebnie... nie nauczono nas niczego, ale to co się zowie niczego porządnego, użytecznego i uczciwego... Czy pamiętasz matko ten dzień, w którym ojciec chciał zacząć posyłać do szkoły Ferdynanda, a ty tego nie chciałaś..? Byłażto, była burza! Tak ojcze, byłeś słabym człowiekiem, bo uległeś. A ów dzień czy pamiętasz matko, w którym ojciec zamierzał mnie i Rozumną oddać do pracowni haftów i strojów kobiecych, abyśmy się wykształciły na szwaczki i modniarki? Byłażto, była znowu burza! Byłeś słabym człowiekiem ojcze, bo uległeś. Tak było zawsze, tak było ciągle... Tylko że burze minęły zczasem, a w domu naszym nastał taki spokój, jaki panuje w tej stojącej wiecznie kałuży... Mieszkaliśmy nad kałużą, a życie nasze było tak samo ciemne, brudne, posępne jak kałuża. Wszyscyśmy zmarnieli, wszyscy, prócz najmłodszej siostry, która nie wiem jakim sposobem zdołała odejść ztąd, otrząsając ze stóp swych proch tego domu. Jeden z braci moich został lichwiarzem, drugi pijakiem; ja jestem starą, zwiędłą, zgorzkniałą, i złośliwą panną; starsza siostra moja głupią, zarozumiałą gęsią, której w dodatku deszcz na nos kapie przez dach dziurawy, a konie i krowy zdychają z głodu. Piękna karjera, niema co powiedzieć! Rodzina nasza służyć może innym za przykład tego, jak nizko można upaść i brzydko powalać się... Ojcze! ty tego nie słuchaj! ja nie do ciebie mówię! Tyś był i jesteś nieszczęśliwym człowiekiem. I ty także nie jesteś tu bez winy, o, wcale nie! Ale mniejsza oto! nie chciałabym obrazić cię ani upokorzyć... Na drodze twej było coś, co stawało ci ciągle w poprzek, niszczyło plon twojej pracy, przeszkadzało w zamiarach, mroziło ci serce, usypiało sumienie, odbierało ci miłość i szacunek twych dzieci... Co to było takiego? Niech powie sobie kto chce! ja nic już więcej nie powiem... Mówiłam długo i wiele... więcej niemam już siły.
I w istocie, jakby sił pozbawiona, osunęła się na krzesło; plecami zwrócona do pokoju, oba łokcie oparła o okno, i twarz ukryła w obu dłoniach.
O kilka kroków od niej stał Ferdynand, który podczas jej mowy prostował się z razu, wstał potem, i co chwila o jeden krok dalej zbliżał się ku siostrze. Omglone oczy jego rozjaśniły się przytomniejszą nieco myślą, cyniczny uśmiech zmniejszył się na ustach. Kiedy nakoniec Dowcipna przestała mówić, odrzucił w kąt pokoju niedopalony papieros, i wymówił: — Dowcipna powiedziała prawdę! — Wymawiając to, nie zaśmiał się ani dołożył swego zwykłego „parole d’honneur“; głos jego posiadał nawet pewną moc przekonania, a zaczerwieniona od trunku twarz wydawała się mniej czerwoną.
Ale Rozumna podniosła wysoko głowę, którą była spuściła w czasie przemowy siostry, i głośno, z wielką powagą wyrzekła. — Być może, iż Dowcipna powiedziała prawdę; ale to pewna, że omyliła się mocno, jeżeli myślała że potrafię dłużej słuchać z cierpliwością jej impertynencij. Nie jestem głupią gęsią, i nie potrzebuję wcale aby mi przypominano o deszczu przeciekającym przez dach mego domu, i o moich zdychających z głodu krowach i koniach; a na dowód tego że taką nie jestem, i że tego nie potrzebuję, odjadę natychmiast, i noga moja nigdy więcej nie postanie w tym domu...
Ze wszystkich więc gorzkich, boleśnych, a tak okropne prawdy mieszczących w sobie słów, powszednia ta, ograniczona, samolubna kobieta usłyszała te tylko, które jak się jej zdawało, uchybiać mogły własnej godności jej i powadze. Matka rodziny siedząca dotąd nieruchomo jakby spiorunowana przemową córki, ocknęła się z osłupienia, załamała kościste swe ręce, i zawołała.
— Na miłość Boską! jeżeli byłam tak chciwą jak powiadacie, i tak wiele od wszystkich brałam pieniędzy, gdzież one są teraz te pieniądze, gdzie one są? O, gdybym je teraz miała... czegóżbym więcej żądać mogła!
Ze wszystkich więc słów swej córki, kobieta ta usłyszała jeden tylko wyraz: pieniądze!
Ale człowiek stojący pod ścianą z twarzą śmiertelnie bladą, i ustami tak silnie zwartemi jakby obawiał się, aby lada chwilę nie roztworzył ich boleśny jęk lub okrzyk; ten człowiek po którego zapadłych, pomarszczonych policzkach jedna za drugą stoczyło się znowu łez kilka, którego źrenice rozpalone przed chwilą jak żuzle, zgasły nagle, niby konające w pomroce nocnej ognie słoneczne, człowiek ten słyszał wszystko, wszystko aż do najkrótszego wyrazu, aż do najsubtejniejszego odcienia głosu swej córki. Dowcipna od dwóch minut siedziała już plecami zwrócona do pokoju, z twarzą w dłoniach, a on jeszcze patrzał na nią.
— Powiedziała prawdę — wymówił zcicha, i postępując ku oknu dodał: — Bądź zdrowa Joanno!
Joanna nie odwróciła głowy, Suszyc zwrócił się ku drzwiom. Był już blizko progu i miał wyjść, gdy pochwyciła go za ramię koścista, sucha dłoń małej kobietki, która porwała się z kanapy i jak strzała przyskoczyła do męża.
— Cóżto, najmilszy mężu — zawołała, — czy żarty te nie skończą się dziś wcale? „Bądźcie zdrowi!“ jakie to może być „bądźcie zdrowi“, skoro bez ciebie rodzina twoja umrze z głodu?! Dokądżeto pan Suszyc zamierza odjechać? Może po drugą sukcesję...
Suszyc drgnął, rumieńce uderzyły mu znowu do twarzy, oczy zapałały, a śród ogni gniewu i bólu jakie je napełniły, błysnęło także niezwalczone uczucie wstrętu. Rozgiął kościste palce opasujące ramię jego i ująwszy z siłą dłoń małżonki, usunął ją o kilka kroków od siebie.
— Kobieto! — rzekł bezdźwięcznym głosem, — szedłem z tobą długo po cierniach, któremi zaściełałaś mi drogę... teraz nie zbliżaj się, i pozwól mi odejść w spokoju...
Mała kobietka drżała ze złości, pomimoto jednak uśmiechała się. — Żartujesz najmilszy mężu — mówiła, — żartujesz... sąto zwyczajne ci miłe żarty...
— Nie, matko, to nie są żarty! — zawołał przy oknie głos, w którym takie przerażenie łączyło się z taką powagą, że wszyscy zwrócili twarz w stronę w której zabrzmiał. — Patrz matko, patrz, to nie są żarty!
Joanna stała wyprostowana, twarzą do okna zwrócona, z kibicią w tył nieco podaną, i błyszczącym scyzorykiem w drżących palcach wskazywała ulicę.
Przez kałużę brnęło czterech ludzi; nogi ich okrywało wysokie skórzane obuwie, na ramionach i w koło szyi połyskiwały białe naszycia.
Zatrzymali się naprzeciw bramy pustej kamienicy, pogadali z sobą i rozeszli się. Dwaj przebyli wyżej wspomnianą bramę, inni dwaj skierowali kroki ku furtce otwierającej się na dziedziniec domu nad kałużą. Z za okien ustrojonych w firanki, na ludzi tych patrzyło kilka par oczu osłupiałych i przerażonych. Jedna ręka kobieca połyskiwała ku nim ostrzem scyzoryka; i jedno czło zwiędłe, pomarszczone, blade, zanurzone w półcieniu napełniającym głębię pokoju, chyliło się coraz niżej, w miarę jak tamci mijali okna, a zbliżali się do furtki.
— To nie są żarty! — raz jeszcze powtórzyła Dowcipna; — ci ludzie idą po ojca... Wszystko cośmy słyszeli, było wstępem do tego...
W tej chwili u drzwi wchodowych zadźwięczał dzwonek, i dały się słyszeć silne uderzenia. Były to takie same dźwięki dzwonka i takie same uderzenia, jakie przed laty dziesięciu ozwały się u drzwi pana Walerego, wtedy kiedy Monilka siedziała przy fortepjanie i pochyliła piękną swą głowę ku jaśniejącemu śród zmroku młodemu czołu narzeczonego.
I tak samo jak tam przed dziesięcioma laty, otworzyły się tu dziś drzwi bawialnej izby, i tak samo jak tam, stanęło w progu dwóch ludzi, z wyrazu twarzy których i ubioru, każdy mógł poznać kim byli i poco przybywali... Kto wie? bylito może nietylko tacy sami, ale nawet ci sami ludzie?
Suszyc stanął na środku pokoju, z postawą wyprostowaną nieco, z twarzą bladą lecz spokojną. — Panowie szukacie zapewne gospodarza tego mieszkania, Erazma Suszyca? — zapytał.
Dwaj ludzie stojący w progu chcieli i mieli odpowiedzieć, ale nie mogli, bo nagle poczuli chwytające ich z tyłu za ramiona dwie silne dłonie, które ich roztrąciły. Tuż potem wpadła do pokoju młoda, ładna kobieta, z żywym rumieńcem na twarzy, zdradzającym bieg pospieszny, z czołem nawpół zakrytem czarną woalką. Z oczu jej szeroko otwartych, ciemno-szare źrenice wyrzucały snopy promieni gasnących i odradzających się we łzach.
— Ojcze mój! ojcze! — zawołała, i rzuciła się na pierś bladego, starego człowieka, który roztoczył przed nią drżące ramiona, ogarnął niemi jej drobną kibić, i usta wyrazem boleści okrążone, zatopił w gęstwinie płowych jej włosów. Podniosła twarz ku jego twarzy, i szyję jego obejmując ramionami i tuląc się do jego piersi, mówiła cichym, przerywanym głosem:
— Słyszałam... słyszałam... całe miasto o tem tylko mówi... Idąc do ciebie, przechodziłam, wiesz? tym placem i tam imię twoje przechodzi z ust do ust... Ale to nieprawda, ojcze, to com ja słyszała... to jakaś omyłka, potwarz... ty tego nie uczyniłeś... nie mogłeś uczynić! Powiedz! powiedz!
Mówiła to z naleganiem, z prośbą, z drżeniem w głosie, a oczy jej rozpłomienione miłością i trwogą, przechodziły z twarzy ojca na twarze dwóch ludzi stojących u progu, i usta różowe zroszone spływającemi rzęsiście z oczu łzami, szeptały coraz ciszej lecz coraz uporczywiej.
— To omyłka, ojcze, to jakaś omyłka! powiedz! powiedz!
A on? — Byłato dla niego najstraszniejsza może chwila ze wszystkich jakie przebył w swem życiu, najsroższa męczarnia jakiej kiedy doświadczył, najcięższa pokuta jaką sprawiedliwość zwalała na występną jego głowę. I czegożby on nie dał za to, żeby mógł teraz światłem, otwartem okiem spojrzeć w przezroczyste, śliczne oczy jedynego dziecięcia, które go kochało; ukazać mu czoło nieposzlakowane, dłoń niesplamioną, módz i mieć prawo powiedzieć temu dziecięciu tulącemu się do jego piersi. — Jestem niewinnym, jestem uczciwym! Mam prawo do szacunku twego! zasługuję na twą dziecinną miłość! — Aby módz, aby mieć prawo to wyrzec, oddałby one teraz wszystko co kiedy posiadał i czego używał, ciało i duszę swą, nadzieję lepszego życia, życia w krainach leżących poza tym światem, na którym kończyło się dla niego wszystko. Ale on wyrzec tego nie mógł, nie miał prawa... Rozwarł ramiona opasujące kibić córki, usunął ją zlekka od siebie, powiódł dłonią po czole zroszonem kroplami potu i wymówił zcicha: — Jam to uczynił, Salomeo. Bądź zdrowa i szczęśliwa! błogosławię cię z pełni duszy, z głębi mego serca!...
Wymówiwszy to chciał odejść, ale siła jakaś przykuwała go do miejsca i rozkazywała mu patrzeć na mieniące się straszną bladością i krwistym rumieńcem lice młodej kobiety, na jasne jej oczy napełniające się wyrazem grozy i boleści, na piękną jej głowę, która chyliła się coraz niżej... Byłato wszakże jedna, krótka chwila, mniej niż minuta. Salomea podniosła twarz pełną smutku ale i miłości, i roztwierając ramiona rzuciła się nanowo w objęcia ojca.
— Mój ojcze! — szeptała przez łzy i łkania, — mój drogi, ukochany, nieszczęśliwy, mój biedny, biedny ojcze!
I w nadmiarze miłości swej i bólu, nie pomnąc na nic prócz nieszczęścia człowieka, który był jej drogim, — z wiedzą o występku jego, lecz także ze spółczuciem dla jego udręczeń, osunęła się na ziemię, objęła jego kolana, przylgnęła do nich rozpalonem czołem i oblała je łzami.
Komnaty Dolinieckiego zamku napełniały się zmrokiem; po jednej z nich, położonej na górnem piętrze baszty, krokiem powolnym i mierzonym przechadzał się Dembieliński. Krok jego powolny był, równy i pewny; ale chociaż zmierzch coraz gęstszy otaczał mu głowę, nie mógł przecież pokryć wielkiej bladości, powlekającej nieruchome w tej chwili, jakby skamieniałe rysy pięknego mężczyzny. Snać twarz jego długo zostająca pod władzą woli, przez nią hamowana i kierowana w swych poruszeniach, posiadła ową właściwość przyoblekania się w martwą, jakby kamienną powłokę, ile razy czuł potrzebę cofania w najdalszą głąb samego siebie, silnie wstrząsających nim wzruszeń. Niema wątpliwości, iż człowiek ten dumny i skryty radby przed sobą samym ukrył tych niepotrzebnych gości, którzy wstępując mu do piersi i głowy, mącili myśli przywykłe do układania się w porządne szeregi, nadwerężali zaufanie jego w sobie samym, tę nieograniczoną wiarę jaką pokładał w swej woli i sile. Radby on ich może nietylko ukryć przed sobą, ale całkiem wyrzucić z siebie; a ponieważ tego żądał, musiał też dokonywać wysileń, aby zadośćuczynić swemu żądaniu. Teto zapewne wysilenia oblekły twarz jego wielką bladością, sztywność kamienną wlewały w linje rysów, w źrenice hardo patrzące z pod brwi ściągniętych rzucały ostre i gorące połyski, podobne do błyskawic wydzierających się na zewnątrz z łona wewnętrznej burzy.
Przed godziną doszła do zamku wieść o uwięzieniu dwóch Suszyców, ojca i syna, przyniesiona tam przez Sylwestra, który nawpół z ciężkiem zmartwieniem, nawpół z radością, opowiadał ją całemu domowemu towarzystwu w Dolinach, zgromadzonemu, jak zwykle bywało w poobiednich godzinach, w pracowni hrabiego.
Sylwester podzielał boleść żony, ale zarazem wspomnienie przyjaciela młodości odezwało się w nim z całą siłą dawnego, a niezachwianego przywiązania; wyrzucając to sobie niejako, czuł przecież radość na myśl, iż go odzyska, przywróconego do czci i spokoju. Opowiadanie jego, rozmaite wrażenia zdawało się sprawiać na zgromadzone osoby. Hrabia cieszył się jak zwykle trjumfem sprawiedliwości, z radością mówił o blizkiem wyzwoleniu Kazimierza i nieszczęśliwego towarzysza jego niedoli; zarazem bolał nad występkiem winowajców i cierpieniami jakie ponosić będą musieli w następstwie swych błędów. Ewa, która od kilku dni chociaż znacznie spokojniejsza niż dawniej, zdawała się przecież codzień, co godzina prawie słabszą i widocznie zwiędłą, wykrzykiwała lekko, gdy wymawiano wyraz fałszerze; podnosiła do ust flakonik z orzeźwiającym płynem i szeptała co chwilę: „c’est horrible!“ Krystyna słuchała wieści milcząca i spokojna; chwilami tylko źrenice jej wpatrzone w przestrzeń, mgliły się wzruszeniem, lub napełniały wyrazem oburzenia. Jednego tylko z pośród słuchaczy usta i oczy nie mówiły nic. Dembieliński przy pierwszych zaraz słowach Sylwestra stanął oparty ramieniem o gzems komina, z twarzą podniesioną nieco i niedbale opartą na dłoni, i tak już pozostał, ani jednego słowa niedorzucając do ogólnej rozmowy. Postać jego nieruchomą była tak jak i rysy; oczy tylko z dziwnym uporem tkwiły w twarzy Krystyny. Raz tylko milczące i w dumny zarys zagięte usta jego wymówiły słów parę; byłoto w chwili, w której piękna dziewczyna nie mogąc dłużej pohamować swych uczuć, splotła ręce i zwracając się do hrabiego, który wymówił kilka nieśmiałych słów litości nad winowajcami, z ogniem w oku zawołała:
— Mój ojcze! ludzie ci cierpieć powinni, wymaga tego sprawiedliwość! Niesążto bowiem mordercy, którzy przez tyle lat spokojnie patrzyli na udręczenia ludzkie, których sami byli sprawcami!
Powiedziała to z żalem i zarazem oburzeniem, lekki rumieniec zapału przesunął się po jej czole, ciemne oczy zapłonęły żywo. Wtedy mężczyzna oparty o gzems komina nie zmieniając postawy i żadnego nie czyniąc poruszenia, wymówił:
— Okrutną jesteś droga Krystyno.
Głos jego był zimny, jednostajny, i zgadzał się dobrze z kamienną powłoką pokrywającą rysy.
Krystyna podniosła oczy na narzeczonego, i spotkała się z jego spojrzeniem. Spojrzenie to nie zgadzało się ani z chłodem głosu, ani z zimną nieruchomością twarzy. Czarne źrenice Anatola tonęły w pięknym licu narzeczonej uparcie, przenikliwie; przelatywały po nich ogniste błyski, podobne do iskier tryskających z pożaru. Po chwili opuścił pracownię hrabiego i udał się do swej samotnej komnaty, kędy aż do zmroku przechadzał się w głębokiej pogrążony zadumie. W ciągu długiej tej przechadzki nie uczynił ani jednego gestu, nie wyszeptał ani jednego słowa, ani razu twarzy swej nie pochylił ku ziemi. Od czasu do czasu tylko powieki jego opadały w dół, jakby pod wpływem nieprzezwyciężonego ciężaru, i orzucały, twarz całą wyrazem znużenia; ale wnet potem po dumnych wargach przesuwał się uśmiech wyzywający, który niknął z kolei, pochłaniany ciężkiem westchnieniem, tłumionem snać z całej mocy, lecz do stłumienia niepodobnem. Jakie myśli napełniały głowę tego człowieka w ciągu tej długiej, jednostajnej, milczącej przechadzki, z jakiemi uczuciami borykała się wola jego — trudno było odgadnąć; bo nieruchome rysy jego przemawiały tylko bladością jaka je okrywała, a krok równy i jednostajny objawiał to wielkie panowanie, jakie on posiadał, jeżeli nie nad wewnętrzną swą istotą, to przynajmniej nad wszystkiem co zewnętrznie zdradzićby ją mogło. Wszakże była chwila, w której jakaś myśl, czy jakieś uczucie uderzyło weń z taką siłą, że zachwiał się niby pod uderzającym ciosem, podniósł rękę do czoła, i stanął jak wryty przed jednem z okien. Wzrok jego wyrażał w tej chwili to, czegoby nigdy spodziewać się nie można było po takich dumnych, śmiałych oczach. Wyrażał on trwogę połączoną z gryzącem szyderstwem i z okropną boleścią. Patrzył on na brzeg firmamentu, zarysowany ognistym szlakiem, topiącym się w ciemnych fjoletach wielkiej chmury wiszącej na zachodzie. Świetna łuna niebieska przypomniała mu może inne świetności, jakie widywał, bo wpatrując się w nią uparcie, zcicha wymówił: — Gdyby „oni“ wiedzieli! — Wtedyto szyderstwo zamigotało mu w źrenicach, i kąty warg zagięło w wyraz gorzki i pogardliwy. Myślał o tym błyszczącym świecie, śród którego błyszczał sam tak długo; o tych świetnych kołach, jaśniejących dumnemi czołami mężczyzn i brylantowemi oczami kobiet, które kiedyś tak uprzejmie przyjęły go pośród siebie, aby mu potem otoczyć głowę wieńcem sławy i powodzeń. Po chwili powieki jego opadły w dół, oczy przestały patrzeć na złoty pas zachodu, kryjący się coraz bardziej poza lasami, niby symbol znikającej w pomroce jaskrawej lecz nietrwałej świetności. — „Gdyby ona wiedziała!“ — szepnął ustami, które pobladły bardzo, i utraciwszy zarys szyderski, zadrżały boleścią bezgraniczną. Pod wpływem ostatnich wyrazów jakie wymówił, a raczej myśli która je podyktowała, głowa jego pochylała się coraz niżej, aż czoło opadło na obie dłonie, a z piersi podniesionej wysoko wypadł okrzyk stłumiony:
— Jeżeli człowiek ten wyda mię!... O!... jeżeli...
Tym razem w głowie jego, w pochyleniu się postaci, w drżeniu rąk ciasno obejmujących skronie, i ust otwartych pod wpływem nierównego, drżącego w piersi oddechu, — odmalowała się trwoga bezdenna, łamiąca wolę, obalająca dumę. A jednak znać było że nie poddawał się on biernie gruchoczącemu, upokarzającemu temu uczuciu. Znalazło się w nim znowu dwóch ludzi, z których jeden miotany śmiertelną grozą pochylał głowę, drżał i upadał śród wstrząsającego nim lęku; drugi wstydził się tego czego doświadczał pierwszy, i mocował się z nim z całą pozostałą mu siłą. Pierwszy zwyciężał zrazu. — „Uciekać! uciekać!“ — wymówił w nim człowiek ogarniony trwogą; ale zaledwie to wymówił, a już wyraz ten powtórzony dwa razy, stał się hasłem zwycięztwa dla drugiego, opierającego się pierwszemu człowieka. Po wyrazie tym bowiem nastąpiło uczucie niezmiernego wstydu, które podniosło i do życia pobudziło upadającą wolę. — „Uciekać!“ — raz jeszcze powtórzył Dembieliński; ale w głosie jego nie trwoga już brzmiała, lecz oburzenie. Podniósł głowę. — Nigdy!
W tem „nigdy“, wymówionem z połączeniem gniewu i bólu, brzmiał wyrok woli, dumy i śmiałości, odbierającej głos i moc trwodze, i zachowawczemu instynktowi. — Miałżebym drżeć z obawy jak ów podły złoczyńca? — nie! nigdy!
Stał przed oknem szarzejącem niepewną światłością, i myślał. Znać było po nim, że rozważał, i przed sobą samym stawiając siebie samego, zapytywał:
— Cobyś uczynił gdyby...?
Zapytywał tak długo, długo i nie znajdował odpowiedzi.
— Cobyś uczynił, gdyby świat cały...? O! mniejsza oto!... Ale gdyby ona... gdyby ona spojrzała na ciebie ze wzgardą? O...!
Ręce jego podniosły się znowu w górę, i objęły skronie, których tętna zastukały z szaloną mocą.
— Cobyś uczynił?... czy uciekłbyś z przed jej wzroku pogardliwego, aby go więcej nie widzieć? Zapewne... Ale wzrok ten poniósłbyś z sobą na zawsze... wszędzie... wszędzie... A więc, cóżbyś uczynił?...
Cała istota jego mocowała się z tem pytaniem, cała energja jego skupiła się w niem i zamknęła. On nie chciał, aby wyroki losu czy sprawiedliwości znalazły go nieprzygotowanym; on śmiałem czołem i z wiedzą tego co mu czynić wypada, spotkać musiał przeznaczenie swe, jakiemkolwiek ono było. Pogrążał się więc cały we wzburzonych nurtach swych myśli, i szukał w nich odpowiedzi. Nagle, zdało mu się że ją znalazł. Nieujęty jakiś uśmiech, w którym łączyło się mnóstwo sprzecznych uczuć, zawisł mu na ustach; oczy płonące przed chwilą, zagasły jak zdmuchnięte lampy, twarz cała okryła się znowu kamienną powłoką nieruchomości. Postąpił kilka kroków, i ruchem powolnym, jakby rozważnym, wysunął szufladę stołu umieszczonego pośrodku komnaty, zarzuconego dziennikami, mappami i rękopismami. Dłoń jego sięgnęła w głąb szuflady, i wydobyła z tamtąd przedmiot sporej objętości. Byłoto pudełko obite skórą angielską, złoconemi wyciskami na zwierzchniej stronie przyozdobione. Otworzył je i wyjął zeń inny jeszcze przedmiot, który błysnął śród zmroku połyskiem stali doskonałej, starannie czyszczonej i przechowywanej. Stal ta oprawna w rękojeść z hebanowego drzewa połączonego z kością słoniową, wydobyta z aksamitnego swego posłania, zdawała się patrzeć w głąb mrocznego pokoju czarnem okiem pistoletowej lufy. W tem oku przepaścistem zatapiały się przez chwilę oczy człowieka, trzymającego w swem ręku posępny przedmiot, w którego twardem i cichem łonie krył się nie jeden pocisk morderczy. Zdawać się mogło iż zapytywał o coś oka tego. — Co kryjesz za sobą? Czy piorunowy oddech twój niszczy zarówno pamięć o życiu jak życie samo? — czy usta swe złączywszy z tobą pocałunkiem śmiertelnym, człowiek rozłącza się na wieki ze wszystkiem co było nim, z nim i w nim? Czy pocisk twój piorunując mózg człowieka zmywa plamy jego przeszłości? Narzędzie śmierci! jestżeś zarazem narzędziem pokuty, restytucji i rehabilitacji?
Przy ostatniem pytaniu podniósł głowę, i odpowiedział samemu sobie. — Nie!
Narzędzie śmierci nie było narzędziem pokuty, restytucji i rehabilitacji; narzędziem zlewającem oczyszczenie i dokonywającem wymiaru sprawiedliwości. Można odebrać sobie życie, a pozostać brudnym. Można odbierając sobie życie, gardzić sobą.
— Gardzić sobą? Nie! Ja muszę szanować siebie... W chwili ostatniej, wielkiej, w której wszystko kończyć się będzie, ja chcę we własnych oczach wyglądać wielkim... Przez całe życie pracować na wielkość i sławę, a zstąpić do grobu małym i zhańbionym? Nie! Tak być nie może... Podnieść się nad przeszłość swą, nad siebie samego; uczynić coś, coby wielką jasnością okryło przedemną samym własne plamy moje... dokonać czegoś tak potężnego, aby zatracić pamięć słabości która sprowadziła występek... zstąpić choćby w otchłań, byleby przepadając w ciemnościach, czuć na czole swem gwiazdę nigdy już nie mogącą zagasnąć... Daszże mi to wszystko, ty oko przepaściste? Dasz mi to co drzemie i czai się w czarnej twej głębi — śmierć; przedtem wszakże będzie chwila jakaś stanowcza, wielka, zagadkami, pytaniami najeżona... a ja w chwili tej nie będę mocen powiedzieć sobie: jestem oczyszczonym! W chwili tej będę czuł tylko żal nad zmarnowanem życiem, któreby mogło być tak pięknem! — i wstyd, wielki wstyd, że nie zdołałem wynaleźć innego środka, któryby wybawił mię od mąk poniżenia w obec samego siebie, świata i jej — prócz ucieczki po za ziemię, na której przecież mógłbym był jeszcze stać się czemś, zdziałać coś... Śmierć dobrowolna jestże w istocie sposobem oczyszczenia się i podniesienia? Nie. Głupcy tylko tak myśleć mogą... Jestto po prostu ucieczka przed mękami, które napastują z całą siłą ostatnią minutę człowieka... Mogłożby to być, abym uciekł od życia przez wrota, do których klucz trzymam zawsze w swem ręku?.. Nie, nigdy...
Gdy tak rozmyślał, ręka jego trzymająca oręż opadała coraz niżej, aż złożyła go na miękkiem posłaniu. W tej samej chwili ozwało się u drzwi lekkie pukanie. Na odgłos ten Dembieliński drgnął lekko. Kto wie, czem być może to coś, co tam puka do drzwi? Wszakże wieści straszliwe oznajmują się zazwyczaj tak jak i ludzie, bo ludzkieto ręce i usta są ich roznosicielami....
Myśl ta szybka jak strzała, przemknęła tylko przez głowę stojącego w ciemnościach człowieka; parę sekund zaledwie minęło odkąd pukanie dało się słyszeć, gdy Dembieliński zasunął w szufladę przedmiot z którym rozmawiał przed chwilą, i zapaliwszy świecę stojącą na stole, wymówił głośno. — Proszę wejść!
Klamka drzwi ugięła się pod śmiałą widocznie i trochę niecierpliwą ręką; do pokoju weszła kobieta w ciemnem okryciu, z czarną na twarzy zasłoną. Postąpiła prędko kilka kroków, i zatrzymała się, jakby dla nabrania oddechu; zarazem odgarnęła zasłonę z twarzy, a Dembieliński ujrzał przed sobą ładną i hożą gosposię leśnego domku. Mniej zdziwiony niżby się można było spodziewać, postąpił ku przybywającej; ale nie powitał jej żadnym powszednim uśmiechem lub wyrazem, ani niepowszednim wykrzykiem lub zapytaniem. On wiedział, że pod postacią tej ładnej, hożej kobiety, przybywała do niego wieść jakaś; a czyż nie oczekiwał, nie spodziewał się wieści? Gosposia leśnego domku wyglądała zresztą w tej chwili ładniej jak zwykle, ale mniej hożo. Z okrągłych policzków jej znikł bez śladu rumieniec, ciemno-szare oczy z wyrazem niewymownego smutku patrzyły z pod różowej obwódki, którą łzy wylane okrążyły powiekę. Włosy jej wyglądające z pod małego czarnego kapelusza, zroszone panującą na dworze wilgocią, w nieładzie przylegały do bladego czoła; na ciemnem sukiennem okryciu połyskiwały gęste krople deszczu. Zresztą nie było w niej znać nieśmiałości; owszem, w jej ruchach malowała się pewna niecierpliwość, z jaką pragnęła może spełnić powierzone sobie zadanie. Odetchnąwszy parę razy o kilka kroków od drzwi, zbliżyła się do stołu przy którym zatrzymał się Dembieliński, i jedną ręką wspierając się o stół, drugą wydobyła z za stanika sukni małą, złożoną kilka razy kartkę papieru.
— Ojciec mój polecił mi, abym dziś, jak najprędzej, widziała się z panem i oddała mu tę kartkę... Polecił mi jak najmocniej uczynić to bez świadków, dla tego przyszłam sama aż tu...
Wymówiła to wszystko bez odetchnienia. Oczy jej patrzały w jakiś punkt oddalony; znać w nich było boleśne jakieś naprężenie.
— Ojciec mój polecił mi także, aby nikt nie wiedział, aby nikt domyśleć się nawet niemógł, żem ja się z panem dziś widziała... Dla tego wybrałam porę wieczorną, a że znam wybornie Doliniecki zamek, przeszłam niepostrzeżona... Jeżeli mię kto zobaczy wracającą, będę wiedziała co mam powiedzieć...
Umilkła znowu. Oczy jej patrzały kędyś jeszcze dalej, i nabrzmiewały łzami niepodobnemi do ukrycia. Po chwili mówiła dalej. — Ojciec mój rozkazał mi, abym nie ważyła się rzucić okiem na tę kartkę... To też nie uczyniłam tego, i upewniam pana, iż nie wiem co się w niej znajduje... Teraz, mogę już sobie iść...
Tak mówiła, — ale nie oddalała się; oczy jej patrzały ciągle daleko, ale nabrzmiały łzami które popłynęły po policzkach. Twarz Dembielińskiego nie była już ani kamienną ani nieruchomą, malowało się na niej widoczne, głębokie wzruszenie. Stał z otrzymają kartką w ręku, i nie spuszczał wzroku z młodej kobiety.
— Pani widziałaś swego ojca już po... po katastrofie?
Córka Suszyca podniosła głowę. Łzy oschły w jej oczach. — Dla czego nie powiedziałeś pan żem widziała ojca mego po jego uwięzieniu? — rzekła. — Mogłeś pan był użyć właściwego wyrażenia, boć ja wiem przecież, że ojciec mój jest uwięzionym, i kocham go więcej niż kiedy...
— Tak — mówiła dalej po chwili przestanku — czyniłam wszystko co leży w mocy ludzkiej, aby być wpuszczoną do więzienia... Ludzie zlitowali się nademną, bo wiedzieli że są tam brat mój i ojciec... Brata nie widziałam... on sam nie chciał mię widzieć... z ojcem przepędziłam jednę tylko krótką godzinę... Napisał tę kartkę na papierze wydartym z mego pugilaresu, ołówkiem który miał przy sobie...
Zarzuciła woalkę na twarz, i oddawszy człowiekowi z którym rozmawiała szybki ukłon, wyszła z pokoju.
Dembieliński rozwinął i przeczytał oddaną mu kartkę. Zawierała ona następne słowa. „Ja i pan byliśmy ogniwami jednego łańcucha; nie sądź przecież, aby drugie z tych ogniw znaleźć się koniecznie miało tam, kędy znalazło się jedno. Odegrałem w życiu twojem rolę szatana kusiciela, nie będę przecież lucyperem, i nie wpakuję cię do tej czarnej smoły w której sam ugrzązłem po uszy. Bądź spokojnym. Tajemnica twoja spoczywa we mnie — a więc w grobie. Spal tę kartkę i rzuć jej popioły na cztery wiatry, a gdy znikną z przed twych oczu, zaginie wszelki ślad jakiegokolwiek pomiędzy nami stosunku. Życzę ci szczęścia i wiem, że je osiągniesz; nie idzie za tem abym myślał, że zdołasz przeszłość swą wyrzucić za okno, bo to wcale być nie może. Ale schowaj ją do jakiego głębokiego kąta, i tak ze wszystkich stron okryj cnotą, aby nigdy łba wyścibić nie śmiała. Taką jest moja rada, której sam dla różnych okoliczności spełnić nie mogłem. Listu tego nie pieczętuję, choćby należało to uczynić; ale w miejscu mego pobytu ani się listy piszą, ani tem bardziej zamykają. Honor i przywiązanie do mnie osoby, która ci go wręczy, lepiej strzedz będą słów moich jak wszystkie pieczęcie.“
Dembieliński stał długo z kartką w ręku zamyślony i nieruchomy; wieść która przed chwilą pukała do drzwi jego, przyniosła mu wyraz spokoju i bezpieczeństwa; dobra gwiazda jakaś sprzyjająca mu zawsze, i tym razem okazała się na niego łaskawą. A jednak, rzecz dziwna! radości nie było na jego twarzy; nie było na niej nawet wyrazu tego uspokojenia, jakiego doświadcza człowiek, ile razy widzi, że cios który mu groził, uderzyć go już nie potrafi. I owszem, zamiast radości i uspokojenia, coraz cięższy smutek napełniał mu oczy, rumieńce przesuwały się po czole zbrużdżonem, papier zapełniony drobnem i zwięzłem pismem Suszyca szeleścił w palcach ściskających go niecierpliwie, gniewnie prawie.
Usiadł, i oparł czoło na obu dłoniach.
— Bezpieczeństwo, — mówił do siebie — tak, ale zarazem i bezkarność!... nieposzlakowana cześć na zewnątrz, wewnątrz niezmyta hańba!
Znowu otworzyły się drzwi, i wszedł służący zapytując gościa Dolinieckiego zamku, czy życzy sobie zejść na wieczerzę do wspólnej sali jadalnej, czy też rozkaże ją przynieść do swego pokoju.
Dembieliński podniósł głowę, i ukazał służącemu twarz nietylko spokojną ale nieruchomą.
— Nie będę dziś jadł wcale — rzekł — powiedz państwu, że jestem zajęty bardzo.
W istocie, roztworzył książkę i przysunął ku sobie kilka arkuszy zapisanego papieru; po odejściu jednak służącego nie zabrał się do czytania ni pisania, lecz siedział z czołem ukrytem w dłoniach, lub przechadzał się po pokoju powolnemi, szerokiemi krokami. Znać było po nim, że rozmyślał nad czemś głęboko, że zagadnienie jakieś rozplątywał w myśli, słowem że dobijał się prawdy całą mocą moralnej swej istoty, niecierpliwie usuwając wszystko co mu ją zasłaniało. Późno już było po północy gdy usiadł przed stołem, i zaczął kreślić ołówkiem długi rząd cyfer. Widocznie czynił on rachunek całego swego mienia, które było znacznem, bo popularność jakiej używały tak prace piśmiennicze Dembielińskiego jak i założony przez niego dziennik, była mu przez lat dziesięć źródłem złotodajnem. Całe to mienie zgromadzone pracą wspomaganą powodzeniem, i utrzymywane porządnemi przyzwyczajeniami, nieodstępującemi go nawet śród zamiłowania w zbytku, a raczej w tym komforcie, który dla ludzi pewnych sfer i przywyknień przestaje być zbytkiem — posiadał on teraz przy sobie, i rachował je ze skrupulatnością dłużnika, mającego nazajutrz wypłacić znaczne należności, badającego, czy po dokonaniu wypłat, cokolwiek jeszcze pozostanie wyłączną i prawą jego własnością. Żółty płomyk dogorywającej świecy, jaskrawo i zarazem smutnie odbijał na tle białych brzasków dziennych, wkradających się do pokoju przez otwory spuszczonych żaluzij, gdy Dembieliński ukończył rachunek, i wynik jego podzielił na dwie cyfry, z których jedna przedstawiała sumę bardzo znaczną, druga bardzo małą. Przez chwilę patrzył on na te dwie cyfry z wielką powagą, z zamyśleniem, które nie miało jednak w sobie nic przykrego. I owszem, brwi jego zsunięte w czasie nocnych rozmyślań, zakreślały teraz linje energiczne lecz równe i spokojne, nadające wyniosłemu czołu wyraz niezwykłej mu pogody; w zarysie ust znać było silne postanowienie, na dnie źrenic płonął smutek głęboki lecz cichy, połączony z uczuciem pewnego nieokreślonego uszczęśliwienia.
Nazajutrz Krystyna wraz po obudzeniu się otrzymała list, w którym znajdowały się następujące słowa jej narzeczonego. „Przebacz mi droga Krystyno, i proś rodziców twych aby mi przebaczyli, iż odjeżdżam nie żegnając nikogo. Wrócę za dni kilka, najdalej kilkanaście; celem mej podróży jest pewna sprawa, przed załatwieniem której, niemógłbym bez boleści stanąć przed tobą. Dla czego uczułem to najsilniej dziś właśnie, dziś dopiero? trudno powiedzieć; to pewna, że wiele zjawisk wewnętrznych poprzedziło we mnie to uczucie, które teraz opanowało mnie z nieprzezwyciężoną siłą. Pewna myśl, pewne wspomnienie, żyły we mnie zawsze, i zawsze rozkazywały mi patrzeć gdzieindziej wtedy, gdy wzrok mój pragnął bez przeszkody tonąć w twoich oczach; odtrącały mię od ciebie, stawały pomiędzy mną i tobą. Jadę aby pozbyć się w części przynajmniej tej myśli, tego wspomnienia; aby módz dłonie moje ze spokojną rozkoszą łączyć z twemi dłońmi. Gdy wrócę, zadam ci ukochana moja Krystyno pytanie, w którem zawrą się losy obu serc naszych. To pytanie ty rozstrzygniesz. Znam cię dosyć, aby śmieć posiadać nadzieję, że wyrok twój nie będzie dla mnie nieprzyjaznym; ale jeżelibyś nawet zniszczyła tę nadzieję, i rozkazała mi abym opuścił cię na zawsze, żal mój wielki nie będzie śmiertelnym, gdyż siły moje podtrzymywać będzie myśl, iż miałem siłę narazić się na utracenie ciebie dla tego, aby stać się mniej ciebie niegodnym. Bądź zdrowa. Nie piszę ci nic więcej, bo niemógłbym napisać nic, o czembyś już nie wiedziała. Znasz mię Krystyno, wiesz zatem dobrze czem dla mnie jesteś i być możesz, jakim skarbem szczęścia i nadziei jest dla mnie miłość twoja.“
W kilka godzin po odjeździe Dembielińskiego, hrabia w towarzystwie Sylwestra opuścił także Doliny. Udał się do miasta, w którem byli dotąd uwięzieni Walery i Kazimierz. Wyrok uwolnienia ich zapadł niezwłocznie po pierwszych zeznaniach Suszyca, który opowiedział całą działalność swoją i syna swego w popełnionem fałszerstwie. Sprawa wyjaśniła się tedy, choć nie zupełnie, gdyż nieodkryto kto z pomiędzy wspólników stawał przed zarządem banku pod przybranem imieniem hrabiego Horskiego, i odebrał sumę będącą przedmiotem fałszerstwa, aby podzielić się nią z towarzyszami? Punktu tego Suszyc rozjaśnić nie chciał, dowodząc uparcie, iż człowiekiem tym był on sam, co jednak z powodu wielu względów i wskazówek wydawało się sędziom rzeczą nieprawdopodobną. Pomimo przecież tego węzła, który rozwiązanym jeszcze nie został, niewinność Walerego i Kazimierza była zupełnie udowodnioną i co zatem idzie, wyrok zezwalający na uwolnienie ich wydany został. Hrabia tedy pośpieszył ku nim, chcąc pierwszy serdecznem słowem spotkać wracających do wolności, i oszczędzić im tych różnych trosk i poniżeń, jakieby ich ogołoconych ze wszelkich środków materjalnych, znużonych długiem więzieniem, upadłych może na ciele i duchu, spotkać koniecznie musiały przy wstępie do miasta wielkiego, a całkowicie im nieznanego.
Po odjeździe gospodarza domu i jego gościa, wnętrze Dolinieckiego zamku, które nigdy gwarnem nie było, zupełniejszą jeszcze napełniło się ciszą. Krystyna oddawała się zwykłym swym zajęciom, doglądała licznych Dolinieckich zakładów, wysłuchiwała ludzi dla rozmaitych spraw przybywających do Dolin, ułatwiała obszerną korespondencję hrabiego, a w chwilach wolnych, z książką lub ołówkiem w ręku, siadywała w różowym saloniku swej matki. Na pozór żadna zmiana nie zaszła w powierzchowności i obejściu się pięknej dziewczyny; była ona zawsze jednostajnie piękną, łagodną, a nawet wesołą, i gdy trzeba tego było energiczną. Przy bliższem wszakże wpatrzeniu się można było poznać, że myśl jakaś głęboka nurtowała jej głowę, a niespokojne uczucie przyśpieszało lub zwalniało bicie jej serca. Z twarzy jej zniknął w części olśniewający koloryt świeżości, który czynił ją podobną do owej lilji, gaszącej blaskiem swym przepychy Salomonowe; a oczy przezroczyste dawniej i na dnie tylko promienne, płonęły teraz ciągle silnym, dojmującym blaskiem. Chwilami zamyślała się, pocierała dłonią czoło, a wtedy w źrenicach jej widniał jakby przedświt wielkich jakichś boleści. W zmianach tych wyrazu twarzy młodej dziewczyny, w zadumach jakie ją ogarniały i smutkach, które napadały ją jakby znienacka i gwałtownie, nie było zresztą nic dziwnego. Oddając serce swe człowiekowi takiemu jak Dembieliński, zaślubiała zarazem wszystkie tajemnice, jakie mieścić w sobie mogło życie jego, w niczem niepodobne do tych spokojnych, przezroczystych istnień, jakie niektórym ludziom wysnuwają się przy ognisku domowem, lub śród spraw powszednich, równe i jednostajne, niby nitki wyprzędzione z miękkiej kądzieli.
Krystyna była kobietą zbyt myślącą i ukształconą, aby mogła mniemać, iż szalony wir świata, w jakim tak długo przebywał ukochany przez nią człowiek, że to zcieranie się interesów, ambicij i namiętności jakiego on był uczestnikiem, — mogły serce jego i umysł pozostawić nieskazitelnemi, a na kartę przeszłości nie rzucić cieni, jeśli już nie występków, to przynajmniej błędów. Gdyby zresztą o tem nie wiedziała, dałyby jej to poznać same już rysy Anatola; sam ten zwrot sarkastyczny lub nieokreślnie bolesny, w jaki układały się jego wyrazy, spojrzenia jego których wymowność nie zawsze mógł przytłumić, nagłe chmury przelatujące po jego czole wtedy, gdy na nią patrzył, niespodziane cofania się i wahania, jakich doświadczał w najgorętszych chwilach, które z nią spędzał, chwilach które powinny były być bezchmurnie szczęśliwemi, a przybierały nieraz pozór burzy zagrażającej wszelkiemu szczęściu. Krystyna widziała to wszystko; ale zarazem wierzyła niezachwianie w szlachetny grunt charakteru narzeczonego, w zdolność umysłu jego do podniesienia się na szczyty najwyższe. Cierpienia i walki jakie w nim dostrzegała, bardziej jeszcze przywiązywały ją do niego; wiały one na nią nieokreślonym smutkiem, pogrążały ją w mimowolne zadumy, ale nie mąciły pogody jej umysłu, ani gasiły płomienia płonącego w jej sercu. Bądź co bądź, wiedziała ona, że zawsze i pomimo wszystkiego pozostanie wierną samej sobie i przedmiotowi ukochanemu; że nigdy nie przeniewierzy się temu, co uznawała za prawdę swą wewnętrzną. Chwilami doświadczała przebłysku pojęcia i przeczucia o jakichś wielkich ofiarach, o jakiemś bezgranicznem poświęceniu, do spełnienia którego wezwaną zostanie mocą swej miłości. Nie budziło to w niej żadnej obawy. Miłość jej powstała w warunkach niezupełnie pospolitych; ale jak powiedział Dembieliński w rozmowie swej z hrabią, i ona nie była także istotą zupełnie pospolitą, a czuła w sobie siłę utrzymania się na wysokości obranego przez się położenia.
Tak się działo z Krystyną. A Ewa? Ewa nie mogła utrzymać się na wysokości żadnego położenia. Od owego dnia, w którym dobrowolnie połączyła dłoń córki z dłonią człowieka, który tak ważną rolę odegrał w jej życiu, tysiąc razy winszowała sobie postępku swego i tysiąc razy żałowała że go spełniła. Myśl o tem budziła w niej dumę, to znowu wyciskała z jej oczu potoki łez palących. Kiedy była z Krystyną i patrzyła na nią, uczucie macierzyńskie poruszało lepszemi strunami jej istoty, w słabą pierś wlewało spokój, a blade zwiędłe usta ubierało w uśmiech łagodny. Ale gdy na chwilę traciła z oczu twarz swej córki, wówczas zjawiała się przed nią twarz inna; widziała piękne rysy przyjaciela swej młodości, i z przymkniętemi powiekami, z obwisłemi dłońmi, z dwiema strugami łez płynącemi po policzkach, snuła długie nici czarujących wspomnień, z których powstawały coraz nowe pragnienia i żale. Wyrzucała sobie te myśli, o których wiedziała sama iż są występnemi; a jednak nie mogła obronić się gorzkiej ich ponęcie. Czuła, iż jeżeli nie czynem i ciałem, to intencją i duszą przeniewierza się człowiekowi, któremu ślubowała i przyrzekła wierność, dla którego od owego dnia ślepego szału i namiętnego uniesienia, czuła zdwojoną wdzięczność i szacunek; a jednak nie mogła, nie miała siły obronić się myślom które lęgły się w jej umyśle, czyhały na nią w każdym kąciku miękkim i ocienionym, w każdej chwili samotnej. Były dnie, w których Ewa w najlepszej wierze uważała się za bohaterkę macierzyńskiej miłości, bo to czego dokonała, przymierzane do sił do których się poczuwała, wydawało się jej czynem olbrzymim; ale były inne, w których ta nieszczęsna istota gardziła sobą. Wtedy pod brzemieniem wzgardy dla samej siebie, probowała walczyć z ogarniającemi ją wspomnieniami, pragnieniami i żalami; walczyła kilka minut, i gdy zdawało się jej, że już miała zwyciężyć, zaczynała drżeć na całem ciele, siły jej niedopisywały, nerwy się buntowały. Chwytała się obiema dłońmi za bolące skronie, ukrywała twarz w miękką poduszkę, i dostawała spazmów.
Po każdym z tych chorobliwych ataków, parę dni przepędzała w pościeli cicho i nieznosząc najlżejszego szelestu. Z uczuciem nieokreślonej jakiejś błogości przyjmowała wtedy starania Krystyny, uśmiechała się do niej jak dziecko i usypiała często w jej objęciach. Powstawszy z łoża, szła do źwierciadła i przypatrywała się twarzy swej, której codzień przybywało zmarszczek, ubywało tych nawet śladów dawnej piękności, które przed kilku miesiącami czyniły ją jeszcze prawie piękną. Widok ten naprowadzał ją czasem na myśli poważne: „Miłość prawa i powzięta w porę — myślała, — nowym blaskiem rozpromienia piękność kobiety i wiedzie ją ku szczęściu; uczucie takie jak moje, niewczesne i występne, z przerażającą szybkością gasi ostatnie światło młodości i zbliża kobietę do grobu.“ W następstwie tych rozmyślań, Ewa czyniła silne postanowienie orzeźwienia się pożytecznem jakiem zajęciem, zostania przykładną żoną i matką. Wydobywała z szuflady stolika różowe jedwabie i zaczynała wiązać z nich siatkę; przywoływała ogrodnika i rozkazywała mu wnosić i wynosić rozmaite wazonowe rośliny; sadzała obok siebie Krystynę i osypywała ją pieszczotami. Zaledwie jednak minęła godzina i Ewa znowu spojrzała w lustro, porywał ją gwałtowny żal za minioną młodością i pięknością; gniew wielki na te zmarszczki, które coraz liczniej osiadały na czole jej i w koło oczu; na świat, który jak mniemała, nie spełnił słusznych roszczeń jej i nadziei; na ludzi, którzy śmieli być w koło niej zdrowi, rzeźcy i młodzi, gdy ona była chorą, zbrzydłą i zestarzałą. Gniew ten jednak nie objawiał się u Ewy widocznemi znakami, jakie u innych ludzi towarzyszą mu zwykle. Tak się zrosła z miękkością i wykwintem, że rzadko bardzo mogła gestom swym, brzmieniu głosu lub wyrazowi twarzy nadać linję lub dźwięk, któreby nie były miękkiemi i wykwintnemi. Nadawało to jej pozór wiecznej łagodności. Z gorzkiem i ostrem uczuciem nosiła się tak długo, tak długo poddawała się mu lub walczyła z niem słabemi swemi siłami, póki nie dostała migreny i spazmów.
W jednym z dni takich, wtedy właśnie kiedy Ewa po długim ataku nerwowym usnęła, a Krystyna siedząca w pobliżu z nadzwyczajną ostrożnością przewracała karty książki, aby najlżejszego nie wydały szelestu, turkot kół dał się słyszeć u zamkowego podjazdu, a Aloiza uchylając firankę drzwi, ledwie dosłyszalnym głosem oznajmiła Krystynie powrót Dembielińskiego. Piękna dziewczyna drgnęła lekko, twarz jej blada stała się jeszcze bledszą; powstała wszakże i na palcach opuściwszy apartament matki, szybkim krokiem dążyła do pracowni hrabiego. Tam, w miejscu w którem najwięcej wspólnych chwil spędzili, chciała spotkać narzeczonego; przed progiem jednak zatrzymała się i przycisnęła dłoń do serca, które uderzało z mocą rozrywającą. Nie miałaż bowiem za chwilę usłyszeć tego pytania, w którem zawrą się losy serca jej i jego? O jakiejże dowie się tajemnicy? jaką zagadkę rozplątać jej przyjdzie? do jakiej rany przyłożyć dłoń kochającą? Weszła wszakże, a w tej samej chwili przeciwnemi drzwiami wchodził do pokoju Anatol. W pośpiechu z jakim dążył ku narzeczonej, nie zdjął z siebie podróżnego ubrania, w którem acz prostem na pozór lecz w gruncie wytwornem, lepiej jeszcze niż w każdem innem uwydatniały się przedziwne kształty silnej, prawdziwie męzkiej jego postaci. Krucze włosy jego rozrzucone były nieco nad czołem, na którem długa i uciążliwa podróż nie zdołała wyryć najlżejszego śladu zmęczenia. Szybkim krokiem, z uśmiechem na ustach i ogniem w oczach zbliżył się do Krystyny, pochwycił obie jej ręce, i długim pocałunkiem przycisnął je do ust.
— O moja ukochana — wymówił topiąc spojrzenie w głębokim jej wzroku, i obejmując niem wzruszone jej rysy — o, moja ukochana — powtórzył głosem zniżonym, pełnym brzmień namiętnej radości — nakoniec widzę cię!..
Tęskniłem za tobą, Krystyno moja... patrz jak mi serce mocno uderza... Uderzać tak zaczęło w chwili, gdy z za przysłony mgieł i zmroku ujrzałem okna twego mieszkania.. O, droga! to serce tak długo nieme i zimne, ciężkim głazem spoczywało w mej piersi! Teraz żyje ono... teraz kocham siłą długich lat straconych dla szczęścia, zmarnowanych w przeczeniach i bluźnierstwach, całą boleścią tęsknot zwalczanych, porywów dławionych, cierpień głuszonych śmiechem. Kocham cię Krystyno... kocham cię całem upojeniem szyderczego umysłu, który począł wielbić... całą wdzięcznością zgorzkniałego serca, które odnalazło słodycz miłości...
Wymawiał te wyrazy szybko, bez tchu prawie, z tym pośpiechem bezładnym, w którym dają się słyszeć namiętne echa wzruszeń i gwałt myśli rozrywających głowę. Cisnął w swych dłoniach ręce ukochanej, tulił je do ust i czoła; ramię jego wyciągnęło się aby objąć śliczną kibić tej, która zwyciężona siłą uczucia, podbita dźwiękami głosu jego i płomieniem spojrzenia, kłoniła się ku niemu... Ale w chwili gdy twarz Krystyny znalazła się w blizkości jego twarzy, gdy czarne jej warkocze dotykały prawie jego ramienia, a usta różowe i drżące otwierały się aby wymówić słowo miłości — boleśne drgnienie wstrząsnęło jego rysami, opadło ramię wyciągnięte do uścisku. Cofnął się, stanął o parę kroków od niej, i patrzał na nią chwilę z przejmującym lecz poważnym smutkiem.
— Przebacz mi Krystyno, — wyrzekł spokojniejszym już głosem — nie mogłem obronić się upojeniu chwili, w której ujrzałem cię po długiem niewidzeniu... Nie powinienem był przemawiać do ciebie w ten sposób, dopóki mię nie wysłuchasz; nie powinienem był dotknąć twej ręki, dopóki po wysłuchaniu mię nie podasz mi jej sama...
Aby wyrzec te słowa, musiał od dokonać nad sobą samym wielkiego wysilenia; dokonał go wszakże, i stał ze wzrokiem utkwionym w twarz Krystyny, oczekując jej odpowiedzi. Ale ona była w tej chwili słabszą od niego; przez głowę jej przemknął znowu przebłysk pojęcia o jakichś wielkich oczekujących ją boleściach, wzruszenie zatamowało jej mowę. Trwało to przecież krótko, poczem odzyskując panowanie nad sobą usiadła, i wskazując narzeczonemu miejsce naprzeciw siebie, łagodnym lecz pewnym głosem wymówiła.
— Mów Anatolu, słucham cię!
Usiadł, oparł twarz na dłoni, i wzrok utkwił w ziemi.
— Krystyno, — rzekł — widziałem jak ujmowałaś w twe objęcia córkę zbrodniarza; czy nie wyda ci się wstrętną i bluźnierczą myśl, abyś ty sama znalazła się w objęciach człowieka, który kiedyś popełnił brzydki, wielki występek?
Słowa te wymówił głosem zniżonym lecz pewnym; w wyrazie twarzy jego malował się smutek głęboki, ale nie było roztkliwienia ni trwogi. Po chwili milczenia, podczas której nie odrywał wzroku od ziemi, mówił dalej.
— Pocóż mam wymieniać nazwę i nauczać się natury owego występku? Nie dośćże gdy ci powiem, że byłato ta mara, która odtrącała mię od ciebie w chwilach najżywszych uniesień; to wspomnienie, które mi wzbroniło przyjąć z rąk twoich szczęście, dopóki nie oddasz mi go z pełną wiedzą tego co czynisz. Ty Krystyno jesteś dziewicą czystą jak kryształ; będzieszże jeszcze kochała mię wtedy, gdy dowiesz się że w życie moje wkradły się brzydkie męty? Dla czego mówię ci to, o czem mogłabyś nigdy nie wiedzieć? Ty mię oto nie zapytasz. Zrozumiesz iż są pewne subtelne odcienia uczuć, których słowami opowiedzieć niepodobna; pewne tak gwałtowne zwroty do uczciwości, że żaden sofizmat rozumu, żadna trwoga serca skłonić niezdoła człowieka do oszukaństwa. Gdybym milczał do końca, popełniłbym względem ciebie oszustwo; wolę więc mówić, choćbym miał słowa moje opłacić najsroższym bolem.
Umilkł znowu, i jeszcze nie odrywał wzroku od ziemi. Brwi jego były zsunięte pod wpływem dolegliwego uczucia jakiego doświadczał, ale twarz cała objawiała powagę i niezłomną moc woli. Po krótkiej chwili zaczął znowu:
— Nie będę opowiadał ci o okolicznościach, wśród których zaszedł fatalny ów wypadek, ani przytoczę na obronę moją pobudek, które mię doń popchnęły, ani też winy mojej nie złożę na młodość, pokusy, niedoświadczenie lub poryw namiętności. Nie powiem też o tem, jakie odmiany zaszły we mnie od owej oddalonej pory mego życia, com przemyślał, przecierpiał, jakim stałem się potem i stać się mogę jeszcze w przyszłości. Nie będę prosił cię o pobłażliwość, ani czynił żadnych przyrzeczeń i przysiąg na przyszłość. Przebaczenie i ufność rodzą się z miłości, nakazać ich ni wybłagać niepodobna. Do ciebie już tylko należy osądzić, czy miłość twoja dla mnie jest dość wielką, abyś bez usprawiedliwiań i przysiąg z mej strony, przebaczyć mi i zaufać mogła.
Skończywszy te wyrazy, po raz pierwszy dopiero odkąd mówić zaczął, podniósł wzrok na siedzącą obok niego kobietę; była w nim śmiałość bez zuchwałości, duma bez pychy, boleść bez zwątpienia, słowem, był to wzrok człowieka, który czuł, że dopełnił powinności ciężkiej, lecz świętej. Ale Krystyna nie widziała w tej chwili wyrazu oczu jego, siedziała nieruchoma z twarzą ukrytą w obu dłoniach. Głowa jej pochyliła się nizko, niby pod wielkim jakimś ciężarem, który spadł na nią; za to pierś podnosiła się wysoko oddechem szybkim i ciężkim, a z za alabastrowych palców widać było szkarłatny rumieniec, który opłynął policzki i czoło, podniósł się aż ku splotom czarnych warkoczy i nagle zniknął. Milczała. Kto wie? walczyła może z sobą? Wychowana w głębokiej czci dla wszystkiego co wzniosłe, w miłości dla rzeczy prawych i czystych, nie mogła od razu pogodzić się z plamą, którą ujrzała na czole ukochanego przez nią człowieka. Ale... któż ukazał jej plamę tę, którejby ona nigdy nie ujrzała inaczej? On sam. Kto był dość mężnym i prawym, aby odkryć przed nią tajemną ranę przeszłości, mimo zagrożenia, że to mu zepsuje i zamąci upragnioną przyszłość? — byłto także on. Nie błagał o przebaczenie, nie żebrał wiary; w głosie jego smutnym i poważnym nie było ani jednego jęku, któryby zdradził wolę słabą i wahającą się. Z piersi jego nie wydarło się ani jedno westchnienie, któremby usiłował podejść tkliwość jej serca, obudzić jej litość. Postępek jego dopowiadał to czego nie wyraziły słowa; był zarazem świadectwem wysokiego uszlachetnienia się uczuć, i przysięgą stwierdzającą nienaruszalność powziętych zasad życia. Do niej już tylko należało zrozumieć to wszystko, dosłyszeć ten żal krwawy, który o sobie samym opowiadać nie chciał; odgadnąć cierpienia, które przebywać musiał ten człowiek dumny, zanim duma jego ustąpiła miejsca prawdzie i uczciwości — a pojąwszy to i przeniknąwszy, porachować się z mocą i głębokością swojego serca, ażali pomimo wszystkiego o czem wie teraz, zdoła ono jak wprzódy kochać i wierzyć.
Krystyna podniosła twarz bladą lecz spokojną, oczy jej otwarcie i bez zmrużenia powiek spotkały wpatrzony w nią, głęboki wzrok mężczyzny.
— Tak, Anatolu — wymówiła głosem cichym ale zdradzającym moc świadomej siebie myśli — miłość moja dla ciebie nie jest próżnem urojeniem; jest ona uczuciem prawdziwem, które objęło całe serce moje, w nierozwikłaną jedność splątało się z osnową mego życia. Rozumiem wszystko... przeszłość twą, twoje walki i upadki, i te uczucia, które na usta twe sprowadziły boleśne wyznanie... Rozumiem dla czego nie chciałeś usprawiedliwiać przedemną twej przeszłości, i zabezpieczać przyszłość rękojmią przysięgi... I dla tego... dla tego, pomimo wszystko com usłyszała, z jedną ręką przy sercu a drugą w twojej dłoni, powiedzieć ci mogę: kocham i wierzę!
Gdy to mówiła, twarz jej powlekła się takim czystym a zarazem gorącym blaskiem, takie odbiła w sobie bogactwo uczuć szczerych i głębokich, że wydawała się w istocie promiennem wcieleniem wiary i miłości. To też i w oczach patrzącego na nią mężczyzny, przed chwilą smutnych i zamyślonych, zadrgały i zajaśniały wszystkie najlepsze, najwznioślejsze uczucia, jakiemi pierś ludzka wzdyma się i napełnia w najwyższych chwilach zachwytu — uczucia miłości, wdzięczności, uwielbienia i uszczęśliwienia bez granic.
— O moja droga! — wymówił, i nic więcej wymówić nie mógł ustami, które zadrżały. Ale w zastępstwie ust głośno i wyraźnie przemawiały oczy jego, i przemawiało czoło wyniosłe, nagłą pogodą i dziwną światłością rozpromienione; przemawiała dłoń gorąca, która silnym uściskiem objęła rękę pięknej dziewczyny. — O moja droga — powtórzył — drugito raz w mem życiu złożyłem losy serca mego u stóp kobiety. Jakże tamta chwila straszną była i złowrogą!.. jakże ta rozkoszną jest i błogosławioną!.. Tamta rozpoczęła dla mnie szereg błędów i rozpacznych zwątpień... z tej jak ze źródła wód ożywczych wytryśnie mi zdrój życia nowego, pięknego życia wiary, miłości, cnoty...
Mówiąc to nachylił się, i gorącemi ustami przylgnął do białej dłoni, którą trzymał w ręku. Ale słowa jego wywarły na Krystynie nagłe jakieś, boleśne wrażenie. Ona wiedziała o kim on myślał, wspominając dawno minioną, lecz ciężką i tak dla niego złowieszczą chwilę swej przeszłości. On nie wiedział, że ona wiedziała o tem. W jednej chwili przed oczami Krystyny przesunął się zły czyn jej matki, i wszystkie czynu tego następstwa, następstwa na jakie codzień, co chwilę prawie patrzała.
Okropna myśl przemknęła przez jej głowę; myśl że nie dość jest popełnioną winę okupić żalem krwawym, bo obok żalu i pomimo niego, istnieć mogą krzywdy zadane a nie naprawione, i całe życie zamienić w jeden ciąg zgryzot daremnych, w jedno zuchwałe bluźnierstwo przeciw sprawiedliwości. Zbudził się w niej palący niepokój, i w usta jej wlał szept cichy lecz gwałtowny.
— Anatolu! przebacz mi że cię pytam, ale... ale jam widziała czem jest życie obarczone błędem nienaprawionym... Nie wiem jakim był błąd twój, ale wiem że niema występku bez krzywdy jakiejś obok... Coś uczynił... coś ty uczynił aby...
Nie dokończyła swej myśli, nie chciała zadać mu rany nowej, zlękła się prawie własnego pytania. Ale on ją zrozumiał.
— Com uczynił aby zgładzić winę moją, naprawić wyrządzone krzywdy? — o to chciałaś mię pytać Krystyno?
Powstał i odgarnął z czoła opadające nań krucze włosy, jakby pokazać pragnął, że czyste jest ono i spokojne; wpół radośny, wpół dumny uśmiech okrążył mu usta.
— Przed kilkunastu dniami wyjeżdżałem ztąd właścicielem znacznego majątku... wróciłem zupełnie prawie ubogim... Mienie moje nabyte długoletnią pracą i powodzeniem, ciążyło mi i zawstydzało mię; nie mogłem już używać go sam, ani przynieść go w darze tobie, początek jego był nieczysty... Oddałem wszystko, nie tylko to czego sam użyłem nieprawnie, ale czego użyli ludzie, z którymi razem dopełniałem występku... Oto co uczyniłem Krystyno... Uczyniłbym daleko więcej gdybym mógł, ale nic więcej nie było w mocy mojej...
Umilkł i czekał jej odpowiedzi. Z myśli i z serca Krystyny zniknął bez śladu przedchwilowy niepokój.
— Jesteś ubogim — zawołała — ubogim dobrowolnie! oddałeś wszystko coś posiadał aby naprawić zadaną krzywdę, aby mieć ręce czyste, zmyć plamę z sumienia! O mój Anatolu!
Dwie łzy brylantowe wypłynęły z pod jej powieki, i zaświeciły na ciemnej rzęsie; rumieniec opłynął znowu twarz jej i czoło; ale były to łzy zachwytu, i byłto rumieniec najwyższego szczęścia.
— O mój Anatolu! — powtórzyła z głębi piersi i wyciągnęła ku niemu obie ręce. — Nie omyliłam się — szepnęła jeszcze — czytałam dobrze w twej duszy przez wszystkie osłony, które ją okrywały... Wiedziałam, że pomimo wszystkiego co było i być mogło, tyś szlachetny i mężny...
On osunął się do jej kolan, i obie ręce jej ująwszy w swe dłonie, wpatrywał się długo w twarz jej promienną oczami tonącemi w niemem zachwyceniu, w bezbrzeżnej rozkoszy.
— Krystyno — zaczął zcicha — Krystyno moja! ty nie lękasz się wyrazu tego: ubóstwo! nieprawdaż? tyś na to zaszlachetna, zamężna! O, ufaj mi droga! nie spotka cię zemną dolegliwość żadna. Czuję w sobie takie bogactwo młodości, taką moc energji, że zdaje mi się jakoby nie było za mną tych lat dziesięciu, które spędziłem w trudach i blasku naprzemian; że zdaje mi się jakobym dziś jeszcze był młodzieńcem tylko co w świat wstępującym i czującym w sobie moc podbijania światów. Może należę do ludzi, którzy nie starzeją się nigdy; możem się skąpał w zdroju nowej młodości i świeżego życia. Ale jestem pewny, że odzyskam to czegom dobrowolnie się wyrzekł; że zaczynając szlachetniej jak wprzódy, zajdę również daleko, również wysoko...
Umilkł na chwilę, i z pewnym niepokojem patrzył na twarz Krystyny, która przy ostatnich wyrazach jego, zamgliła się także nieokreśloną lecz widoczną niespokojnością.
— Odgaduję twą myśl — wymówił — bądź spokojna! znam teraz granicę, która oddziela dumę sprawiedliwą od pychy występnej. Nie jestże obowiązkiem i prawem człowieka, wyzyskać do gruntu cały zasób swych zdolności, ku stworzeniu jak największej sumy szczęścia dla siebie i innych? Nie mógłbym pojąć się bezczynnym lub żebrzącym. Działać z całej mocy i żyć własną siłą, a nietylko żyć lecz podnosić się wciąż wyżej, wewnętrznie i zewnętrznie — taką tylko może być osnowa życia mego, taką też i będzie. Ale Krystyno moja, osnowa myśli mych i uczuć i prac jakie podejmę, inną będzie niż dotąd, tak jak innym jest ten ideał szczęścia, który teraz jaśnieje przedemną blaskiem nieopisanym...
Pochylił głowę, i oparł czoło swe na jej dłoniach. Twarz jego mieniła się gorącem wzruszeniem i poważną zadumą. Porywał go zapał tem silniejszy, im dłużej tłumiony, i ogarniało marzenie tem głębsze i słodsze, im więcej walczył z niem w swem życiu w imię świetnej na pozór, lecz w gruncie oschłej i zwodnej rzeczywistości. Mówił prawdę. Dziesięć lat upłynionych nie legły mu na barkach i piersiach ciężarem starości; bo tak samo jak przed dziesięcioma laty, oczy jego jaśniały blaskiem opalów, po wyniosłem czole niby widome zgłoski wzruszeń, mknęły bladości i rumieńce; pierś szeroko chłonęła w siebie okrążające powietrze oddechem pełnym, silnym i głębokim. Tylko że teraz świadkiem wzruszeń jego nie była istota naturą swą i zewnętrznością przypominająca łagodny, lecz niestały zefir, śnieżną lecz kruchą porcelanę, heljotrop wonny lecz wątły; ale kobieta, która przenikała go aż do dna uczuć, aż do gruntu duszy, a głowę jego schyloną przed nią w miłośnym zachwycie, obejmowała wzrokiem, w którym odbijała się moc serca umiejącego stale i rozumnie kochać i ufać. Toteż czując się ogarniętym miłością tej kobiety, której wpływ stopił pierwsze lody sztucznej jego oziębłości, wtedy jeszcze gdy nie wiedział ani przewidywał czem ona kiedyś stanie się dla niego, nie stawił zapory uczuciom swym, wylewającym się w słowach cichych i gorących.
— Byłaś wspaniałomyślną, Krystyno moja! nie żądałaś odemnie przyrzeczeń ni przysiąg, którychbym ci też niedał, jeślibyś ich zażądała, choćbym przez to miał cię stracić. Nie przygnębiłaś mię wyższością jaką ci daje niewinność bez zmazy, wątpliwościami nie upokorzyłaś człowieka pragnącego abyś mu zaufała na mocy czynu jego a nie słów. Ale teraz, kiedy trzymam już w dłoni mojej rękę twoją podaną mi z wiarą szlachetną i podnoszącą, teraz najukochańsza, ja otworzę przed tobą na oścież najskrytsze myśli moje, opowiem nadzieje pokładane w przyszłości, ukażę drogę którą pójść zamierzyłem, i znając już całą wielkość twego serca, zawołałem do rozumu, aby na drodze tej towarzyszył mojemu radą i pomocą. Kobiety takie jak ty, nie są stworzone na to tylko aby stanowić wdzięk dla oczu, rozkosz dla serca mężczyzny. Umysł twój zrównać się może w locie z umysłem moim, wola twoja sprosta mojej, i podeprze ją w potrzebie. Jesteś nietylko piękną i niewinną dziewicą, ale kobietą umiejącą myśleć i zdolną działać. Dla tego też pokochałem cię, dla tego cię uwielbiam. Myślałem długo i wiele o położeniu, które stworzyłem dla siebie, a zatem i dla ciebie — mówił dalej po krótkiej chwili przestanku. — Zapytywałem sił moich, czy sprostają tej sile ujemnej, której lęka się tylu ludzi, przed którą drżałem kiedyś ja sam, a którą jest ubóstwo. Siły i zdolności do jakich się poczuwam, dały mi odpowiedź twierdzącą. Posiadam w tej chwili tyle tylko zasobów, ile ich potrzeba, aby dwoje ludzi ochronić od zupełnego niedostatku przez czas bardzo krótki. Stając wraz z tobą przed ślubnym ołtarzem, nie przyjmę od ciebie nic prócz ciebie samej. Nie chcę aby jakikolwiek cień podejrzenia paść mógł na uczucie, które mię z tobą łączy; niechcę po raz drugi rozpoczynać budowy bytu mego narzędziem urobionem rękami nie mojemi. Pamiętam ten dzień w którym ci opowiadałem, jak wdarłszy się na wysoką górę, ujrzałem z jej szczytu szarzejący w oddali, piękny i bogaty Demblin, siedzibę moich praojców, miejsce moje rodzinne. Zbudziło się wtedy we mnie pragnienie wykupienia z rąk obcych tego kawałka ziemi, płynącej mlekiem urodzajności, powabnej wdziękami natury. Później, gdy oczy moje poczęły z coraz większą rozkoszą zatapiać się w twojem licu, miewałem przebłyski myśli o tem, jak wprowadzę cię w bogate progi, w które dziadowie moi wprowadzali swe małżonki; jak ciebie, piękną i drogą Krystynę moją, uczynię wspaniałą kasztelanką, ze szczęściem i dumą otoczę cię bogactwami, stanowiącemi ojczyste dziedzictwo moje, i zarazem owoc trudów moich, o którego złowieszczym pierwiastku zapomniałem. Teraz dalekie odemnie są te rojenia. Nie wykupię Demblina, nie wprowadzę cię w ściany pałacu, nie rozścielę pod stopy twe wschodnich kobierców, ani otoczę twej postaci szybami zwierciadeł. Teraz muszę być i będę pracownikiem skromnym, lecz niemniej przeto patrzącym z wiarą w przyszłość. Osiądziemy w największem z miast naszych ojczystych. Talenta moje, które na szerokiej widowni dały mi stanowisko świetne i pełne powodzeń, w ciaśniejszym obrębie dostarczą mi narzędzi pracy pożytecznej i zaszczytnej. Z zagranicznego publicysty przerobię się na krajowego pisarza; sława którą zdobyło pióro moje w całym niemal oświeconym świecie, w kraju rodzinnym utoruje mi drogi. Zawładnę ojczystą mową moją tak, jakem władał obcemi, i przyodziewać nią będę myśli moje. Tylko że te myśli innemi będą niż były w tamtem, minionem istnieniu mojem. Byłem rozkrzewicielem zwątpień i szyderstwa — stanę się apostołem wiary, którą czuję w sobie, wiary we wszystko co wzniosłe i szlachetne; tłómaczem każdej prawdy świętej, przed którą skłoni się ze czcią własny mój umysł. Całą mocą rozumu mego, wszystkim ogniem mego serca, szukać będę ideału dobra i piękna, aby potem ukazywać go ludziom ostrzem pióra mego, zahartowanem w surowych próbach myśli, maczanem w jasnej łunie szczerego natchnienia. Wpatrzę się w naród mój z którego powstałem, którego jestem krwią krwi i kością kości; wpatrzę się weń oczami szeroko otwartemi doświadczeniem, obficie miłością oświetlonemi, i odzwierciedlę go naprzód w umyśle moim, potem w moich pismach, aby patrzył na dzieła moje i widział siebie i przezemnie dostrzegał to, czego zbiorowym wzrokiem swym dojrzećby nie potrafił. Każdy ból jego znajdzie we mnie współczujące echo, każda potrzeba tłómaczenie wierne, każde kalectwo prawdę szczerą lecz łagodną. Tak pracować będę, a raczej tak oboje, Krystyno moja, pracować będziemy. Bo jak siebie samego, tak i ciebie pojąć nie mogę w bezczynności rąk i bezcelowości życia. Jesteś artystką, jesteś nieledwie uczoną kobietą, a sztuka i nauka, to skarbnice moralnych i fizycznych pożytków dla każdego, kto z nich czerpać nie tylko chce ale i umie. Życie nasze będzie surowe lecz piękne. Zawsze i wszędzie razem, w upalnej dziedzinie uczuć i w wysokiej sferze myśli, nie upadniemy nigdy, lecz podnosić się będziemy ciągle ku tym wyżynom, z których królują światu wszelkie duchy mężne i pracowite, o jakich mówiłaś mi wtedy, gdym poraz pierwszy ujrzał cię nie dzieckiem już ale kobietą, a ujrzawszy porównał w mej myśli do owej lilji gaszącej blaski Salomonowych przepychów, o jakiej mniemałem, że jest wymysłem poety-bajarza, w której istnienie uwierzyłem, gdym wpatrzył się w ciebie. Kiedyś, kiedyś Krystyno, jeśli jak śmiem spodziewać się, powodzenie towarzyszyć usiłowaniom naszym będzie, spoczniemy po trudach długich... tu, w twojej i mojej rodzinnej stronie, w skromnym domku lub bogatym pałacu, pośród natury świeżej i wspaniałej, którą kochać nanowo zacząłem przy tobie. Dosnuje się do końca wątek istnienia naszego; a kiedy słońce dni naszych staczać się będzie za ten tajemniczy widnokrąg, za którym rozpoczyna się nieznana wiekuistość, niepojęta nieskończoność — z jakimże szczęściem i z jaką dumą patrząc w niebo i poraz ostatni tocząc wzrokiem po ziemi, będziemy mogli powiedzieć sobie: żyliśmy z wiarą, miłością i pracą... umieramy w spokoju...
Przestał mówić i podniósł oczy na kobietę do której przemawiał; widać było że miał ją o coś pytać, o to może, czy chciała dzielić z nim tę drogę życia piękną lecz surową, którą jej ukazywał. Ale zaledwie spojrzał na nią, pytanie zamarło mu na ustach — takim zapałem jaśniała cała twarz jej, takim żarem uczuć pałały oczy, takiem szczęściem niewymownem uśmiechały się jej usta.
— O mój Anatolu! — zawołała — wszystko coś powiedział, było snem całej młodości mojej, marzeniem umysłu mego, pragnieniem mego serca! Odkąd czuję i myślę, zawsze tak żyć pragnęłam — żyć z wiarą, miłością i pracą.... Pójdę z tobą w to życie, któreś otworzył dla siebie i dla mnie czynem sprawiedliwości, będę twoją żoną, przyjaciółką, pomocnicą... Przyrzekam ci to ze świadomością tego co czynię... podaję ci dłoń moją. Pozostanie ona w twem ręku wierna i kochająca. Mówiąc to powstała i wyciągnęła ku ukochanemu rękę, ruchem nie wstydliwym i drżącym, lecz pewnym i energicznym. W oczach jej płonęła miłość, wkoło ust krążył uśmiech szczęścia, białe czoło zaszłe rumieńcem zapału podniosła z dumą. On pochwycił jej rękę i długo patrzał na nią z zachwytem niewymownym, z wdzięcznością bez granic, z rozkoszą której źródłem były najszlachetniejsze uczucia jego istoty. Nagle, nowa myśl jakaś przemknęła po wypogodzonem jego czole, uczucie tryumfu zaświeciło w oczach. Podniósł także głowę i stał chwilę w całej wysokości męzkiej swej postaci, dumnym wzrokiem patrząc w daleki punkt przestrzeni, jakby tam widział coś, nad czem odniósł zwycięztwo, co zwalczone i zdeptane wolą jego, znikało już w oddaleniu. Usta jego przybrały znowu na chwilę dawny szyderczy wyraz.
— Nie dognałaś mię, bajeczna Nemezys! — wymówił szeptem stłumionym lecz wyzywającym; — miałaś powalić mię i zdeptać, a oto stoję silny i nieugięty, jestem i będę szczęśliwym!..
Tak mówił człowiek ten dumny siłą umysłu swego i energją charakteru, za pomocą których, jak myślał, pozbył się już raz na zawsze posępnej groźby, jaka przez długie lata tajemnie lecz nieustannie brzmiała na dnie jego sumienia. Nie wiedział o tem nieszczęsny, że groźba ta tem straszniejszą jest i niebezpieczniejszą, im większe bogactwa myśli i uczuć mieszczą się we wnętrzu człowieka, który ściągnął ją na swą głowę; że wyroki pomsty życiowej tem pewniejsze są i nieubłagańsze, im na dostojniejszy przedmiot spadają ich ciosy; że zapoznana prawda i zgwałcona sprawiedliwość, przebrzmiewa bez echa i gaśnie bez śladu tylko w pustych głowach i oschłych sercach, ale uderza, karci i druzgocze wielkie umysły i silne charaktery wtedy nawet, gdy się im zdaje, że winę swą zmazali krwią swego serca, czynami swych rąk, wielkością swych postanowień. W starożytności, potężne fatum rządzące światem, wisiało przeważnie nad losami wielkich mężów i bohaterów; wyroki jego i ciosy były niejako złowrogim zaszczytem, ze szczególną troskliwością obejmującym głowy dostojne. Dziś ludzkość pojęła głębokie znaczenie starożytnej zagadki. Mściwe i karcące fatum mieszka nie gdzieindziej, tylko w piersi człowieka; ale im pierś ta szersza, im gorętszym płonie ogniem, tem ono silniejsze, tem srożej pali i ciężej przygniata. Głupcy, niedołęgi, do gruntu przeniknięci zgnilizną zepsucia, mogą przeżyć długie lata nie słysząc, nie czując w sobie tej mocy potężnej, złowrogiej, która niema z czego w nich powstać ani czem się żywić. Ale biada myśli bystrej, giętkiej i podniosłej, która zbłąka się na manowcach; biada duszy ognistej, która zapadnie w męty!...
„Nie dognałaś mię, ty bajeczna Nemezys!“ mówił Dembieliński trzymając w dłoni swej rękę kochającej go kobiety, i puszczając wzrok po szlaku tej drogi prostej, widnej, zacnej, którą zakreślił przed sobą rozumem i wolą. A ona jednak, ta straszna, zawzięta pani, była w nim samym i umilkła tylko — do czasu.
Dwoje rozkochanych w sobie ludzi rozmawiało jeszcze ze sobą, gdy u zamkowego podjazdu dał się słyszeć rozgłośny turkot kół zwiastujący powrót hrabiego, który pod dach swój gościnny przywoził nieszczęśliwych rozbitków życia, smutne ofiary cudzego występku.
W kilka godzin po rozmowie Krystyny z Dembielińskim, dziwna scena odbywała się w jednej z komnat zamkowych, w której kilka świec bezładnie umieszczonych na różnych sprzętach, oświecało kilka twarzy pokrytych wyrazem niezwykłych uczuć, obudzonych niezwykłemi zapewne widokami. W głębi obszernego pokoju o wyniosłych ścianach i strzelistych oknach, osadzonych w gębokie framugi, spoczywał na łożu człowiek, którego głowa uderzała tak niepospolitemi cechami, iż samo spojrzenie na nią mogło wzruszyć do gruntu każdego zdolnego pojąć i odczuć cudze cierpienia. Byłato głowa stara i młoda zarazem, ponura i piękna, zgnębiona i spokojna. Gęste, płowe, młodzieńcze włosy, otaczały czoło szlachetnie zarysowane, lecz mnóstwem zmarszczek krzyżujących się w różne kierunki zbrużdżone; pod niem, oczy głęboko zapadłe, błękitne snać niegdyś jak niebo w południe, dziś spłowiałe i zmęczone, świeciły kilku iskrami, które z pod drżącej powieki rzucały połyski gorączkowego ognia; na wychudłych, zapadłych policzkach leżały plamy krwistych rumieńców; usta tak blade, jakby w nich ani jednej już kropli krwi nie było, otwarte nawpół, z widoczną i wzrok widza utrudzającą ciężkością chwytały powietrze oddechem szybkim, nierównym i chrypiącym. Żółty koloryt jakim przyobleczona była ta twarz, zdawał się świadczyć o długiem przemieszkiwaniu w siedlisku chłodnem, wilgotnem, ponurem, świeżych prądów powietrza i ogrzewających blasków słonecznych pozbawionem; a odbijając od bieli poduszek, przypominał martwe oblicza figur woskowych. Pomimo jednak częściowego podobieństwa tego z przedmiotem wstrętnym, twarz ta nietylko nie wzniecała odrazy, ale budziła uszanowanie i zajęcie; bo rozlewające się na niej piętno niewymownego cierpienia, połączone z przedziwnym jakimś spokojem i niczem jakby niezwalczoną cierpliwością, nadawało jej charakter niepospolicie podniosły, a zarazem przejmująco boleśny.
Byłato widocznie głowa człowieka śmiertelnie strudzonego długą męczarnią, młodego latami, lecz srogą ręką losu w połowie życia przywiedzionego nad sam już brzeg mogiły, z duchem silnym, cierpliwym i wytrwałym, lecz z ciałem umierającem. Leżał w zupełnej prawie pogrążony nieruchomości, w której jednak znać było nietylko wyczerpanie sił fizycznych, i stopniowe uchodzenie życia z członków martwiejących, ale także głębokie zamyślenie, podobne temu, w jakiem pozostaje człowiek gotujący się do nieznanej, lecz nieuniknionej przyszłości, i przed opuszczeniem wszystkiego co otaczało go niegdyś i otacza dziś, odbywający w swem wnętrzu uroczysty, choć milczący akt pożegnania. W linjach tych zmarszczek, które okrywały pożółkłe jego czoło, w powolnem zataczaniu się zmęczonych lecz jasnych źrenic, w chwilowem poruszaniu się ust cierpiących i łagodnych, nie było ani śladu gorzkich, rozpacznych, ostrych ani gniewnych uczuć; malowało się w nich tylko znużenie śmiertelne, połączone z głębokim smutkiem, rozświecanym od czasu do czasu światłym promieniem nadziei jakiejś, wyższej nad wszelkie ziemskie nadzieje, krążącej już w tych nieznanych wysokich światach, w jakie w chwili przedzgonnej wpatrują się z miłością i pożądaniem ci, których życie było ciężkie, a sumienie czyste.
Człowiek ten nieruchomo spoczywający na łożu, i jak się zdawało, przebywający ostatnią godzinę dzielącą ziemską przeszłość od poza ziemskiej przyszłości, był najwybitniejszą postacią ze wszystkich postaci znajdujących się w pokoju. Miejsce spoczynku jego stanowiło niejako punkt środkowy obrazu, na którym zbiegały się promienie wzroku wszystkich w obrazie uczestniczących osób. Długo potrzeba byłoby wpatrywać się w rysy tego umierającego człowieka, aby poznać w nim młodego, pełnego sił i zdrowia narzeczonego Monilki; owego brylantowego chłopca, jak zwał go pan Walery, pracowitego, rzeźkiego, kochającego i szlachetnego. Ale o kilkanaście kroków od łoża, na którem kończyło się to biedne, złamane życie, siedział inny jeszcze człowiek, który zdawał się być drugim przedmiotem troskliwej a zarazem smutnej uwagi wszystkich obecnych. Byłto starzec wysoki i chudy, z głową całkiem prawie ogołoconą z włosów, z gęstym zato, i długim a białym jak mleko zarostem wkoło twarzy żółtej, gąbkowatej, uderzającej wyrazem, w którym zgnębienie i jakby ciągłe zatrwożenie łączyło się z nieprzytomnem rozradowaniem. Siedział on sztywno wyprostowany, toczył dokoła mętnemi źrenicami, pływającemi po krwią zaszłych białkach, zżółkłe usta jego zarysowywały pomiędzy białemi włosami uśmiech boleśniejszy od płaczu, bo zdradzający błąkanie się umysłu po krainie mar zwodnych, z chaosu panującego w mozgu wylęgłych. Ręce jego zżółkłe były, wyschłe i drżały ciągle, jakby od ciężkiego zniemożenia. Jedną z nich podnosił od czasu do czasu ku szyi, tam kędy dawniej znajdował się zwykle wykrochmalony kołnierz, i czynił nią gest taki, jakby i teraz jeszcze według dawnego przyzwyczajenia poprawiał i w górę podciągał tę niezbędną kiedyś ozdobę jego stroju; w drugiej ręce trzymał pióro, maczając je co chwila w stojącym na stole kałamarzu, ale ani razu nie dotykając niem papieru. Toczył wzrokiem nieustannie dokoła siebie; zdawał się to namyślać głęboko, to znowu cieszyć się czemś niespodzianem, to tryumfować, to jeszcze wygrażać komuś lub czemuś niewidzialnemu. Stosownie do tych uczuć, które władały nim z kolei, to siedział nieruchomy, to wydawał z piersi krótki, urywany chichot, to podnosił głowę wysoko z uroczystością jakby królewską, to zaciskał pięść i wstrząsał nią w powietrzu — a za każdym razem gdy czynił to ostatnie, oczy jego połyskiwały migotliwemi żółtawemi błyskami, a gąbkowata, zżółkła twarz, przybierała na chwilę wyraz srogi i rozzłoszczony.
Oprócz tych dwóch ludzi, znajdowało się w pokoju kilka jeszcze osób, które wszystkie stały w milczeniu, lub poruszały się z tą ostrożnością, mającą w sobie coś posępnego, bo tworzącą szmer stłumiony, który jest niby uroczystem oczekiwaniem zbliżającej się dla kogoś chwili snu wiekuistego. U nóg łoża, na którem spoczywał Kazimierz, stał towarzysz i przyjaciel młodości jego, Sylwester, z twarzą opartą na dłoni. Spuszczał powieki i przygryzał czarnego wąsa, pragnąc ukryć i powstrzymać łzy cisnące się do oczu, nie mogąc przecież lub niechcąc ukrywać głębokiego żalu, którego wyraz rozlewał się na całej jego niezbyt pięknej, lecz męzkiej, ogorzałej, wyrazistej i uczciwej twarzy. O kilka kroków dalej Krystyna i Klara z troskliwem zajęciem i smutkiem na twarzach, przyrządzały przepisane choremu lekarstwa i napoje. W najbardziej ocienionej stronie pokoju, zdala od oczu i uszu chorego, hrabia Seweryn stłumionym szeptem rozmawiał z poważnym, o szlachetnej i rozumnej fizjonomji lekarzem.
Ale oprócz wszystkich tych osób, znajdowały się tam dwie jeszcze postacie, które ukryte jakby w półcieniu, najpóźniej wpaśćby mogły w oko widza, ogarniającego wzrokiem wnętrze pokoju. Jeżeli jednak miejsca jakie zajmowały, czyniły je nawpół niewidzialnemi, to przecież raz je ujrzawszy, trzebaby koniecznie przyglądać się im długo. Z dwóch tych postaci jedna była kobiecą, druga męzką; pierwsza siedziała na ziemi w najciemniejszym kącie pokoju, druga stała w głębokiej i firanką nawpół przysłonionej, a więc napełnionej mrokiem framudze okna. Twarz kobiety była niewidzialną, bo ją ukrywała w dłoniach, siedząc w skurczonej postawie, z łokciami opartemi na kolanach, z plecami zgiętemi i grubą szarą sukmaną okrytemi, z głową pochyloną nizko, okrytą włosami gęstemi, kasztanowemi, ale zrudziałemi nieco — jak bywa zwykle u kobiet, które niezbyt pieczołowicie chodzą około swej powierzchowności — i splątanemi tak, jakby przed chwilą zgrubiałe te choć drobne ręce, które teraz podpierały głowę i ukrywały twarz w przystępie gwałtownego żalu czy gniewu, stargały grube warkocze i splątały gęste pasma, podnosząc je nad czołem w sposób, który nadał im podobieństwo do cierniowego wianka. Ale nad głowę mężczyzny stojącego we framudze okna, padało światło najbliższej świecy; i choć przedarłszy się przed draperję firanki nie było zbyt obfite, niemniej jednak czyniło ją widzialną zupełnie. Byłato głowa piękna, lasem kruczych włosów okryta, z twarzą odbijającą od tła mrocznego jak rzeźba o doskonałych zarysach; ale tak blada, że oblicze o kilka kroków ztamtąd umierającego człowieka, bledszem od niej nie było. Dwie te bladości były przecież wielce różne; pierwsza opowiadała o trwającym oddawna procesie zamierania fizycznego organizmu, i o zbliżającej się teraz szybkiemi krokami śmierci; druga zdradzał wrzenie uczuć w silnej i namiętnej piersi, ugodzonej widokiem jakimś, niby ciosem, który ognistą błyskawicą pada we wnętrze, i w jednem mgnieniu oka stanowi o losie wszystkich zamiarów i nadziei, o całej przyszłej doli i moralnej istocie człowieka. Pośród tej twarzy bladej, czarne jak aksamit źrenice paliły się ogniem boleśnym, niemal posępnym. Wzrok ich przechodził z punktu, w którym znajdowało się łoże nawpół przysłonione białą firanką, na ten, w którym obłąkany starzec siedział przy stole z piórem w trzęsącej się ręce; obejmował siedzącą na ziemi skurczoną postać kobiety w sukmanie, ażeby znowu, niby niezwalczoną powodując się siłą, wrócić tam kędy od białego tła pościeli, z jaskrawą niemal wyrazistością odbijały zżółkłą cerą okryte, plamami suchotniczych rumieńców naznaczone, niewymownemi cierpieniami fizycznemi, a niezwykłą podniosłością moralną napiętnowane, szlachetne i niemal tragiczne rysy umierającego. Człowiek stojący we framudze okna przypatrywał się obrazowi jaki miał przed sobą, a szczególniej trzem postaciom z tego obrazu, nie jako widz prosty, ale jak ktoś całą potęgą uczuć swych wmieszany w treść widoku na jaki patrzał. Po chwili przecież zwrócił oczy w inną stronę, i utkwił je w twarzy lekarza, której profil rysował się niewyraźnie tuż za firanką, ukośnym festonem spadającą wzdłuż framugi. Tuż obok, w postawie wyczekującej i z wyrazem twarzy ciężko zasmuconym stał hrabia.
Dwaj ci ludzie zamieniali pomiędzy sobą urywane wyrazy tak cichym szeptem, że o kilka kroków słyszećby ich niepodobna; ale mężczyzna stojący we framudze przechylił głowę ku fałdom firanki i słyszał wszystko.
— Żadnej więc nie czynisz nadziei, doktorze, — mówił hrabia.
— Najmniejszej powziąć ani udzielić nie mogę, — odpowiedział człowiek nauki; — organizm był silny, ale zużyły go zamknięcie, brak ruchu i powietrza, wreszcie cierpienia wszelkiego rodzaju...
— Kilka dni temu mogłem myśleć jeszcze, iż uratowanym zostanie — szepnął hrabia.
— Byłoto złudzenie, jakiem suchotnicy obdarzają nieraz widzących ostatnie ich chwile. Wzruszenie jakiego doświadczył przy odzyskaniu wolności, wzmogło gorączkę, która przybrała pozór powracającego zdrowia; nastąpiła potem reakcja i przyśpieszyła ostateczną katastrofę...
— Nieuniknioną? — tonem pytania wymówił hrabia.
Lekarz pochylił głowę, i obiema rękami uczynił gest wyrazisty. Sfałdowane czoło hrabiego pochyliło się też nizko, z piersi jego wydarło się westchnienie ciężkie, a zawtórowało mu inne, za draperją firanki wydane, niemniej ciężkie, tylko więcej do stłumionego jęku podobne.
Hrabia patrzył chwilę na Kazimierza przez całą długość obszernego pokoju; potem szybkim, porywczym prawie ruchem zwrócił się znowu do lekarza.
— Jak długo... — wymówił bardzo cicho i niedokończył pytania. Ale człowiek nauki zrozumiał myśl jego.
— Bardzo krótko — odszepnął, — parę kwadransów... godzinę najdłużej... Potem prędko skończy się wszystko; konanie będzie lekkie.
Na łagodnych zwykle ustach hrabiego pojawił się uśmiech dziwny, bolesny, gorzki, szyderczy prawie.
— Konanie będzie lekkie! — powtórzył ledwie dosłyszalnym głosem; — lecz jakże życie to ciężkiem było!...
Jakby w odpowiedzi na te wyrazy, których przecież dosłyszeć nie mógł, chory odetchnął głęboko i głośno, a wraz z odetchnięciem tem w piersi jego ozwało się parę jęków. Poruszył głową z ciężkością i zwrócił ją w stronę, w której siedział sztywny starzec z głową ogołoconą z włosów, z piórem zawieszonem nad papierem, z bezmyślnym uśmiechem na ustach. Chory wytężył źrenice i patrzał na starca, a we wzroku jego, to gasnącym to znowu rozpalającym się gorączkowemi blaskami, objawił się wyraz dziwnej pieczołowitości, graniczącej z miękką niemal tkliwością. Ale na ustach Walerego rozszerzał się uśmiech bezmyślny, zarazem i źrenice jego roztwierały się coraz szerzej, aż po chwili rozległ się po pokoju śmiech głośny, przenikliwy, w którym brzmiały piskliwe tony jakby skarżącego się dziecięcia, i ochrypły chichot do łkań podobny. Śmiejąc się wciąż, podniósł rękę ku szyi, jakby poprawić chciał krochmalny kołnierzyk, wyprostował się sztywnie i zawołał:
— Rrrrorenstaub! W pałacu Rrrrorenstaubów tysiąc obrazów i jeden... złota kołyska... alabastrowe łoże... o!...
Wraz z ostatnim wykrzyknikiem wyciągnął wskazujący palec, i wskazał nim na łoże Kazimierza.
— Alabastrowe łoże! — powtórzył, — tak, wszystko w porządku...
Źrenice jego zatoczyły się na krwią zaszłych białkach, podniosły się w górę i wzrokiem utkwiły w suficie.
— Patrzcie jakie wysokie ściany! — zawołał jeszcze, — to pałac Rrrrorenstaubów! oddali mi go nareszcie! Franciszek Józef! ho, ho... nic nie pomogło, musiał ustąpić! zaraz tu przyjdzie Monilka!... Monilka!
Wymówił po dwakroć imię córki głosem podniesionym do najwyższego, piskliwego tonu, i nagle umilkł. Głowa jego opadła na piersi, ale pięść ściśnięta podniosła się w górę i wygrażała w powietrzu czemuś niewidzialnemu. Nagle wyprostował się znowu i krzyknął.
— Księżniczka Rrrorenstauben! Moje małe dziecko z bielutką twarzyczką i długiemi włosów kosami! Monilka! Monilka!
Na ten okrzyk powtórzony, kobieta siedząca na ziemi w kącie pokoju, drgnęła od stóp do głowy, nie zmieniła przecież postawy.
— Monilko, zbliż się do ojca twego — szepnęła nad nią Krystyna, i dotknęła jej ramienia. Ale ramię to porywczym ruchem usunęło się z pod miękkiej dłoni, która na niem spoczęła. — Monilko, — powtórzyła Krystyna, — ojciec cię woła!
Dziewczyna w siermiędze podniosła głowę; na jej twarzy gęste zmarszczki łączyły się ze śladami młodości, a łzy rzęsiście płynące po policzkach, ukryć nie mogły wyrazu głuchej złości, namiętnego, dzikiego niemal rozjątrzenia, jakie świeciło w szeroko otwartych oczach i wykrzywiało zwiędłe, pomarszczone usta. Ukazała tę twarz i wnet ją znowu w dłoniach ukryła.
— Dajcie mi pani pokój! — wymówiła szeptem, w którym ozwały się te same uczucia, jakie panowały na twarzy; — albożeście nie widzieli że on mię nie poznał? Alboż ja podobna do tej Monilki, której on woła!...
Podczas tej krótkiej rozmowy dwóch kobiet, lekarz szepnął kilka słów hrabiemu, następnie zbliżył się do obłąkanego starca i ująwszy go łagodnie za rękę, cichym głosem zdawał się go nakłaniać do opuszczenia pokoju.
— Najjaśniejszy Panie! — zawołał prostując się Walery, — nie moja w tem wina żeś pozbawiony został tego wspaniałego pałacu! Jestto dziedzictwo familji Rrrorenstaubenów. Przybędzie tu wnet księżniczka moja córka, muszę na nią czekać... Nie ruszę się ztąd ani krokiem!
Głos jego przewlekły zrazu i uroczyście nastrojony, wpadł znowu przy końcu w wysokie, piskliwe tony, a przy wspomnieniu o córce zmieszał się z chrapliwym chichotem i niewyraźnemi jakiemiś jękami. Lekarz spojrzał ku łożu chorego, wzrok jego chmurny i niespokojny spotkał się z oczami Kazimierza, które cierpiące i omglone, jaśniały przecież wyrazem zupełnie przytomnej myśli i łagodnych, miękkich prawie uczuć. Po chwili oczy te zwróciły się zwolna na twarz hrabiego, który stał w pobliżu łoża.
— Panie — szepnął Kazimierz, — niech pozostawią w spokoju tego biednego starca... daremnie lękacie się, aby widok jego nie przyśpieszył ostatniej mojej chwili... Przywykłem do niego... a wiem dobrze że wnet skończy się dla mnie wszystko...
Mówił to ledwie słyszalnym głosem, tak spokojnie, że lekki nawet uśmiech zarysował się wkoło białych ust jego. A jednak krótkie te słowa wyczerpały mu siły. Z widocznem wysileniem zaczerpnął powietrza w pierś, dla której oddychanie było już ciężkim mozołem; przymknął oczy i przez chwilę leżał pogrążony w zupełnej nieruchomości. Hrabia ujął rękę jego wychudłą, suchą i rozpaloną.
— Czy bardzo cierpisz biedny mój przyjacielu? — wymówił zcicha.
Kazimierz zwolna podniósł powieki. — Czemże są cierpienia ciała w obec tych, które przez lat tyle szarpały moje serce? — odpowiedział głośniej nieco niż mówił wprzódy, a w głosie jego poraz pierwszy zabrzmiała skarga cicha lecz głęboka. Wkrótce jednak łagodny uśmiech okolił znowu białe jego usta; zżółkłe, zbrużdżone czoło rozpogodziło się dziwnym spokojem, z pod drżącej nieco i widocznie coraz więcej słabnącej powieki, oczy jasne i przytomne wpatrywały się w twarz hrabiego.
— Myślałem — zaczął po chwili, — że nigdy już nie opuszczę okropnego miejsca, w którem zdawało mi się żem żywcem był pogrzebany... Tak... pogrzebane tam zostały młodość moja i wszystkie nadzieje życia... tęsknota rozdzierała mi serce... wstyd palił czoło... utraciłem wszystko com kochał... czułem się niesłusznie zhańbionym... Bez cienia myśli występnej, znalazłem się zmieszanym ze zbrodniarzami... Żyć z nimi musiałem... Bezczynność dręczyła mię jak zmora, a praca jakiej mi dozwalano, zabijała mię zamiast ożywiać, bo była nad siły moje, zaprawione do trudów innych. Cierpiałem strasznie, ale z całej mocy broniłem się od goryczy i zwątpienia... od żalu do ludzi i nienawiści dla nich... Ciało moje nie sprostało próbie ciężkiej, ale duch pozostał takim jakim uczyniłeś go ty, dobroczyńco mój i opiekunie! Umieram jako wierny uczeń twój i wychowaniec, z wiarą i miłością, którąś wpoił we mnie tak głęboko, że nie wygasły one ani w mękach niewinnie ponoszonych, ani w walkach z wątpliwościami, ani w straszliwej chorobie ciała.
Umilkł znużony i wyczerpany, i tylko palce jego słabe i drżące zacisnęły się w koło dłoni hrabiego. W kącie pokoju, w stronie w której siedziała na ziemi kobieta w siermiędze, ozwało się jedno głośne łkanie. Walery od pierwszych zaraz słów Kazimierza wyprostował się i siedział sztywnie z twarzą zwróconą ku łożu. Na ustach jego błądził wciąż uśmiech bezmyślny, a chrapliwy chichot od czasu do czasu odzywał się w piersi; ale w szeroko rozwartych jego oczach pojawiać się zaczęło uczucie dojmującego bólu, jakaś iskierka przytomniejszej myśli zaświeciła w mętnych źrenicach. Możnaby rzec, iż silił się na rozpoznanie czegoś dlań niewyraźnego, na zrozumienie tego słabego, zamierającego głosu, w który wsłuchywał się w rodzaju kurczowego naprężenia.
— Kazimierzu — zaczął hrabia pochylając się nad chorym, którego twarz poruszała się już od chwili do chwili temi nieokreślonemi drganiami, które przebiegają ciało ludzkie niby zwiastuny nadchodzącego ostatniego drgnienia; — czy nie masz do wyrażenia żądania jakiego, myśli jakiej do wypowiedzenia? Mów biedny mój przyjacielu; jestem przy tobie i zachowam w pamięci każde twe słowo.
Kazimierz raz jeszcze otworzył oczy, zatrzymał je przez chwilę na twarzy hrabiego, poczem powiódł niemi zwolna i z ciężkością do koła pokoju.
— Pamięci twej — zaczął szeptem cichym lecz wyraźnym, — polecam nieszczęśliwego tego starca i jego córkę... niech w spokoju dokończą nieszczęsnych swych istnień... Oto żądanie moje... A myśli? tak, ja myślę jeszcze... Chciałbym powiedzieć...
Umilkł, a po krwistych rumieńcach jakie znowu wystąpiły mu na policzki, po drganiu ust i powiek, i kurczowem zaciskaniu się ręki w koło dłoni hrabiego, znać było że czynił mozolny wysiłek, aby od życia uchodzącego jednę jeszcze wywalczyć chwilę.
Toteż śród uroczystego milczenia, jakie napełniało pokój, rozległ się znowu szept cichy, przerywany, ale tak wyraźny, że nikt ze słuchaczy uronić zeń nie mógł ani jednego słowa.
— Nie mogę powiedzieć — mówił Kazimierz, — abym nie żałował życia... Żałuję go, bo ubezwładniony wtedy gdy dopiero żyć zaczynałem, zdziałać nie mogłem nic, kochałem zamało... zakrótko... Żałuję sił moich, które się zmarnowały... dobrych chęci, które się nie spełniły... nadziei skromnych i uczciwych a pięknych dla mnie. Umieram bez goryczy i zwątpienia... Chociaż spełniły się nademną wyroki niesprawiedliwe, wierzę przecież że panuje nad światem sprawiedliwość wyższa nad ludzkie sądy, która karci winowajców a pociesza niewinnych... Pomimo niegodziwości jakiej padłem ofiarą, wierzę iż jest na ziemi uczciwość i prawość, bom je widział nieraz u innych i czułem w sobie... Pomimo żem był bardzo nieszczęśliwy, wierzę iż życie ziemskie może dać ludziom szczęście wielkie i prawdziwe, jeżeli kiedykolwiek zrozumianem będzie dokładnie przez wszystkich... Pomimo fałszów, zbrodni i szpetności na jakie tak długo patrzałem, wierzę w zbawienność prawdy, w możebność doskonałego dobra i piękna... Wiara ta opuszczała mię niekiedy na chwilę wśród cierpień najsroższych, ale wnet wracała i była mi pociechą, ratującą ducha od choroby jakiej uległo ciało... Z tą wiarą pójdę tam... w tę wiekuistość, o której myślałem wiele w ciemnościach więziennej celi, której nie rozumiem, lecz w którą wierzę także... Żalu do ludzi nie unoszę z sobą... są oni omylni i ułomni... Ci którzy poczytywali mię za występnego, byli w błędzie... ci którzy na głowę moją zwalili własny występek, nieszczęśliwszymi są odemnie... Jednym i drugim przebaczam... niech żyją w spokoju jeżeli mogą...
— Ja nie przebaczam! — zabrzmiał nagle głos dźwięczny, donośny, drżący, i zagłuszył szept umierającego.
Kobieta w sukmanie siedząca dotąd na ziemi w kącie pokoju, podniosła się w połowie mowy Kazimierza i stała nieruchoma, ze wzrokiem wlepionym w twarz jego, pełnym posępnego ognia, a zarazem ekstatycznego jakby uniesienia. Przy ostatnich wyrazach wysunęła się szybko na środek pokoju i stanęła wyprostowana. Kibić jej okryta grubą odzieżą, skurczona i jakby złamana przed chwilą, wyprostowała się, jakby urosła i zmężniała. Roztargane warkocze opadły na plecy grubemi zwojami, i ocieniły czoło blade, pełne przedwczesnych zmarszczek. Źrenice zaszły nagle głębokim szafirem, z pod brwi podniesionych i drżących powiek ciskały jaskrawe błyski, zmięte policzki zaogniły się szkarłatem; usta które same jedne z pomiędzy wszystkich rysów tej twarzy zachowały linję nieskazitelnej piękności, drżały tak silnie, że wydobywające się z nich wyrazy zdawały się co chwilę urywać i konać, chociaż głos jakim były wymawiane, dźwięczał donośnie i przeszywająco.
— Ja nie przebaczam! — wymówiła i zatoczywszy dokoła gorejącem spojrzeniem, zatrzymała je przez chwilę na głowie obłąkanego starca, a potem utkwiła w twarzy umierającego.
— Patrzcie ludzie i osądźcie, — mówiła dalej coraz podnoszącym się głosem, — czy przebaczyć mogę... Jeden z tych ludzi był ojcem moim, drugi kochankiem... Zabrano mi ich zdrowych i kochających, a jakże oddano? Gdy stanęłam dziś przed nimi, żadnego z nich nie poznałam i żaden z nich mię nie poznał... Niedola moja nie była niedolą, ale przepaścią... byłam ukochaną córką... najszczęśliwszą narzeczoną... zostałam sama jedna na świecie... ze słabemi rękami i zmęczoną piersią... Znienawidziłam ludzi od razu... Nie wiem jak się to stało, ale za odebranie mi szczęścia mego, za męki zadane ojcu memu i kochankowi, znienawidziłam ich... A jednak żyć pomiędzy nimi musiałam... tułałam się od domu do domu, jak pies przez niedobrych panów wyrzucony na ulicę... Pełniłam prace najcięższe... myłam schody i podłogi, nosiłam konwie z wodą... zanurzałam ręce we wrzątku i kopałam niemi czarną błotnistą ziemię... oto co robiłam, bo nic innego robić nie umiałam, a jałmużny nie chciałam od nikogo... Od nikogo! bo nie było na świecie ani jednego człowieka któregobym kochała... któremubym ufała... Upadałam na siłach, chorowałam i oddawali mnie do szpitala... wracałam do zdrowia, aby wnet zachorować i znów do szpitala powrócić... Lubiłam kiedyś zielone drzewa, pachnące kwiaty i śpiewające ptaki... poszłam więc w służbę na wieś; ale gdy tam byłam, spostrzegłam że przestałam lubić zieleń i kwiaty i ptaki i wszystko... Służyłam u bogatego chłopa, który miał własny dom i pole... żęłam mu zboże... nosiłam na sprzedaż jaja i ptastwo... żona jego biła mię pięścią, dzieci i domownicy nazywali mnie dziką... Tak, zdziczałam, zestarzałam się, i niewiem już gdzie się podziała dawna Monilka... ukochane dziecię mego ojca... z białą twarzą i długiemi kosami...
— Monilka! Monilka! — piskliwym głosem zawołał obłąkany starzec, który wpatrywał się w nią z uporczywem natężeniem, odkąd stała na środku pokoju w obfitem oświetleniu. Zdawał się ją poznawać; roztworzył ramiona i postąpił krok naprzód. Ale ona odetchnęła tylko głęboko, i mówiła dalej.
— Otóż widzicie jakiem było życie moje! a jednak to nic jeszcze nie znaczy w porównaniu z dzisiejszym wieczorem... Po dziesięciu latach niedoli i tułaczki zobaczyć znowu twarze ukochane, ujrzeć w nich wiosnę swego życia... wspomnienie zabitych nadziei... O! miałato być radość wielka, nieopisana, nieprawdaż? Wezwano mię... powiedziano że oni wracają... że już wrócili... Biegłam... leciałam... podnosiłam ręce do nieba... nie czułam ziemi pod nogami... Przyszłam... ujrzałam ich... i cóż?
Wyciągnęła przed siebie obie ręce, jedną ku obłąkanemu, drugą ku umierającemu, i zaśmiała się gorzko, głośno, przeszywająco.
— I cóż? — powtórzyła — zabito mi ich obu! Na obliczu jednego z nich zobaczyłam szaleństwo, na obliczu drugiego — śmierć!... Czy mogę przebaczyć? czy mogę? nie! Może jest na świecie jakaś kobieta, któraby przebaczyć mogła zmieszany rozum ojcu, zabite życie kochanka! ja nie mogę! nie przebaczę... Do ostatniej chwili życia, do ostatniego tchnienia, do ostatniej myśli przytomnej przeklinać będę tych, którzy to sprawili! Chcieli pieniędzy! a! i wzięli je sobie, a zgubili na duszy i ciele niewinnych, nieszczęśliwych! Słyszałam, że niektórzy z nich są już w więzieniu, ale nie wszyscy... Nie znam ich, niewiem jak się nazywają; ale w pacierzu moim nazywam ich zbrodniarzami, i Boga sprawiedliwego proszę, aby życie ich było tak ciężkie, jak mnie ta godzina; aby bogactwa ich na proch spaliły im ręce, aby...
Mówiłaby dłużej jeszcze, bo oczy jej gorzały coraz mocniej, na twarz wybijały się rumieńce coraz ognistsze, ręce i wargi trzęsły się coraz mocniej; ale na ramię jej opadła ręka ciężka, i głos stłumiony lecz nakazujący wymówił nad jej uchem.
— Przestań kobieto! na miłość Boga przestań! patrz! Był to lekarz wskazujący palcem umierającego człowieka, którego rysy i członki obejmować już zaczynała sztywność śmierci. Monilka umilkła nagle, i szeroko otwartemi oczami wpatrzyła się w tę twarz tak drogą jej niegdyś, zatapiającą się teraz w owej pomroce niezgłębionej, z której za chwilę wyłonić się miała martwa, zimna i na wieki już spokojna. Wielki, przeszywający krzyk wydarł się z jej piersi, rzuciła się ku łożu, upadła przed niem na klęczki, pochwyciła w dłonie rękę sztywniejącą, i zaczęła okrywać ją łzami i pocałunkami. Nagle, zrobiła się w pokoju cisza wielka... człowiek rozciągnięty na łożu przestał oddychać... powieki jego zamknęły się zwolna, na czoło spłynął blask dziwnej pogody, i tylko w koło ust zdawał się jeszcze owijać boleśny wyraz ostatniej męki życia... Oczy wszystkich obecnych wpatrzone były w tę twarz zmartwiałą, wszystkie piersi powściągały oddech; możnaby było słyszeć skrzydełka drobnej muchy, fruwającej pod wyniosłym sufitem...
Głębokie to milczenie przerwały ciężkie, powolne stąpania. Człowiek stojący dotąd we framudze okna wyszedł ze swego ukrycia, i ze skrzyżowanemi na piersi ramionami stanął na środku pokoju. Stanął i przesuwał wzrok z twarzy umarłego człowieka, na zatopioną w białej pościeli i drżącą od łkań tłumionych głowę klęczącej przy łożu kobiety. Twarz jego była śmiertelnie bladą, głowa nie podnosiła się dumnie, owszem schylona była nizko ku piersiom, a na czoło wyniosłe, pokryte gwałtowną snać ręką rozrzuconemi kruczemi włosami, wystąpiły bruzdy liczne, głębokie, których dawniej nie było... Stał tak długo i patrzył; po nieruchomych rysach jego przebiegały od czasu do czasu widocznie ślady myśli jakichś okropnych. Zdawało się, że zapomniał o wszystkiem co było na świecie po za tą smutną komnatą, po za tą śmiercią przedwczesną, po za tą niezmierzoną niedolą, rozpaczą... Po chwili zmienił kierunek wzroku, i spotkał się spojrzeniem z oczami Krystyny...
Ona patrzała na niego od pierwszej sekundy w której wyszedł na oświetloną przestrzeń. Przez głowę jej nagłe jak błyskawica przemknęło wspomnienie zeznań owego urzędnika, który widział niegdyś mniemanego hrabiego Horskiego, i wspomniał uderzającą piękność jego twarzy, włosy krucze i dumną postawę...
Tak!... byłto on... A więc takim był ów występek, i oto jego ofiary!...
O jakąż straszną bladością okryte były te dwie piękne twarze, zwrócone ku sobie jakby z niemem pytaniem!... Jakim ponurym, rozpacznym ogniem paliły się źrenice mężczyzny, jaka bezbrzeżna żałość, jakie piorunujące przerażenie napełniało wzrok kobiety... Rozmowa oczu ich trwała krótko... ona wiedziała już wszystko... on odgadł że ona wiedziała...
Powieki jego w dół opadły, śmiertelna bladość czoła zniknęła pod ciemnym, krwawym rumieńcem, wyraz bezdennego upokorzenia okrył twarz tę tak dumną zawsze... Zdawało się że w jednej tej sekundzie, skupiło się całe brzemię kary i pokuty, za występek dopełniony przez człowieka tego, i za pychę całego jego życia...
A jednak podniósł po chwili głowę, i wstrząsnął nią jakby chciał zrzucić z niej brzemię to straszne; rysy jego w jednem mgnieniu oka powlekły się nieruchomością jakby kamienną, i nic już z nich więcej wyczytać nie można było. Powolnym ruchem zwrócił się ku drzwiom, równym, pewnym krokiem opuścił pokój, i tylko przez czas jakiś jeszcze słychać było w pokoju napełnionym uroczystą ciszą śmierci, oddalające się po zamkowym korytarzu powolne, ciężkie stąpania.
W kilkanaście minut po smutnej scenie, która zaszła w jednej z komnat zamkowych, Krystyna sama jedna wchodziła do pracowni hrabiego. Zmienioną była niezmiernie. Na twarzy jej, w przeciągu krótkich tych minut, wyrył się głęboko ślad piorunującego ciosu, jaki w nią uderzył. Miała ona wprawdzie pierwej już świadomość o czarnej jakiejś plamie, leżącej na przeszłości jej ukochanego; ale świadomość ta była nieokreśloną, żadnej wyraźnej formy nie przedstawiała, dozwalała ufać w zupełną naprawę zadanej krzywdy. Była niegdyś ciemna jakaś chwila potężnej pokusy, w której on przywłaszczył sobie cudze dobro, splamił swe ręce niecnym postępkiem — ale i cóż ztego, skoro miał dość siły moralnej, aby pomimoto dźwignąć się na wyżyny szlachetności; dość rozumu aby ocenić jak należało siebie i czyn swój; dość męztwa aby plon trudów całego życia złożyć dobrowolnie na ołtarzu sprawiedliwości, i bez cienia żalu przyjąć to ubóstwo, od którego kiedyś uciekał wrotami otworzonemi występkiem? Tak myślała, tak czuła Krystyna wtedy, gdy świadomość jej podobną była do cienia rozpraszającego się przed promieniem dziennej światłości.
Teraz, o, teraz spojrzała twarzą w twarz okoropnej prawdzie. Cudze dobro zabrane zwróconem było, lecz jakaż moc zwrócić mogła ofiarom połamane istnienia, zmiażdżone serca, naprawić zmącony rozum jednej istoty ludzkiej, zepsuty, w piołun i jad zmieniony charakter drugiej?
Teraz czuła ona, że wielkiej zasadzie sprawiedliwości zadość się nie stało; że czyn, który podobne sprowadza następstwa, nie jest cieniem słabym mogącym rozproszyć się przed pierwszym z góry spływającym promieniem, ale wielką masą ciemności, która zawisa nad całem życiem, szczęście godziwe nawet truje jadem złych wspomnień, spokój, wolność, honor, dobre imię człowieka zamienia, w przedmioty nieustannie powtarzanej kradzieży!
Teraz czuła ona to wszystko, przejmowały ją nawskróś wstręty mimowolne lecz głębokie, żal jakiś gorzki napełniał pierś, która dotąd żadnej nie znała goryczy; po raz pierwszy w życiu nie była w stanie zdać sobie sprawy z własnych uczuć, nie rozumiała swych myśli, które jednak gwarnym, chaotycznym tłumem cisnęły się do jej głowy. Kochałaż jeszcze, pomimo wszystkiego o czem wiedziała z tak przerażającą dokładnością? — czy dreszcze zgrozy, które ciało jej przebiegały od stóp do głowy, i ostre bóle nakształt strzał przelatujące przez skronie i piersi, były może ostatniemi drganiami konającego uczucia?
Nie wiedziała... Szła chwiejąc się jak upojona, z rękami podniesionemi w górę i zatopionemi w gęstwinie czarnych warkoczy; wzrok jej szklisty w jeden punkt utkwiony, wydać się mógł osłupiałym, gdyby na dnie jego nie paliły się te ognie posępne, które napełniają źrenice wtedy, gdy w głębi piersi płonie pożar nieopisanych bolów, i stacza się walka śmiertelna pomiędzy porywem serca, które kocha namiętnie, a wstrętami wysokiej myśli, która z odrazą odwracać się zaczyna od przedmiotu swej miłości.
Przeszła tak całą długość komnaty, podobna do posągu, który postępuje chwiejąc się i tracąc po drodze władzę ruchu i siłę życia. Aż ugięły się pod nią kolana, upadła na klęczki, i wspierając ramiona na sprzęcie najbliższym, kurczowym ruchem ścisnęła skronie dłońmi i wybuchnęła płaczem. Płacz jej był cichy ale tak silny, że całe ciało jej drżało jak w febrze miotane łkaniami. Po kilku przecież minutach przestała płakać, nie czyniła żadnego poruszenia; może zapadła w głębokie jakieś rozmyślanie, może bojowała z sercem swem które kochało, lub ze wzdrygającą się myślą; może mocowała się ze sobą, aby powstać i przytomnem, mężnem okiem śród ciemności jaka ją otoczyła, wynaleźć drogę obowiązku, cnoty i prawdy. Otworzenie się drzwi i kroki męzkie w pokoju, obudziły ją z odrętwienia czy rozmyślań. Nie chciała ukazywać niczyim oczom stanu w jaki zapadła, nie chciała zdradzać tajemnicy, którą odkryła i niosła w sobie, niby brzemię palące. Wstała prędko, i zwróciła się twarzą ku pokojowi. W pokoju był służący Anatola, i z wielkiem uszanowaniem podawał jej kartkę papieru złożoną z widocznym pośpiechem. Służący miał na sobie podróżne ubranie; ale Krystyna nie spostrzegła tego szczegółu, pochwyciła z rąk jego kartkę, i przystąpiwszy do lampy pożerała ją wzrokiem. Na błyszczącem tle welinowej kartki, wiersze i litery nakreślone ręką widocznie drżącą, wyglądały jak węże wijące się w boleśnych konwulsjach. Pismo nierówne i ostre zdradzało ducha targanego niewymownemi mękami, nawskróś przejętego bólem przeszywającym. Wierszy tych zresztą i liter niewiele było; człowiek który je kreślił, nie mógł także z chaosu uczuć swych i myśli wyplątać długiej, wyraźnej nici. Cała treść tego pisma, które zdawało się palić rękę Krystyny, zawierała się w następujących wyrazach. „Raz jeszcze odjeżdżam nie uścisnąwszy twej ręki Krystyno, nie prosząc ust twych i oczu aby mię pożegnały na drogę słowem i wejrzeniem — ale tym razem odjeżdżam na zawsze.
„Przebacz mi że w życie twe, które powinno być jasnem, wrzuciłem chwilę ciemną; przebacz złe wspomnienie, które przezemnie uniesiesz w swą przyszłość. Przebacz że przybyłem w progi twych rodziców, że przyciskałem do ust moich twe ręce... przebacz mi boleść obecnej chwili, i walkę którą stoczysz z twem sercem.
„Gdybym wiedział że mi przebaczasz, doznałbym takiego uczucia, jakiego doznaje człowiek dręczony gdy zdejmują go na chwilę z łoża tortur. A jednak wiedzieć o tem nie będę, bo nie zobaczę cię nigdy.
„Nie mogę cię nazwać moją, bo byłoby to szczęście a więc urąganie sprawiedliwości.
„Mogęż spokojnie zanurzyć się w różowej fali szczęścia, ujrzawszy raz otchłanie wykopane rękami mojemi?
„Mogę przystać na to, abym na zawsze już pozostał upokorzonym przed sobą i tobą? Nie. Cokolwiekbądź uczyniłem kiedy, cokolwiek stało się zemną lub przezemnie, ja dźwignąć się muszę nad własną przeszłość, nad siebie samego. Nie mogę żyć pędząc dni spokojne śród upojenia miłości, w bezpiecznej uchronie dobrej sławy, i myśleć o sobie: jestem podłym.
Nie. Ja tak myśleć o sobie nie mogę, i ty Krystyno myśleć tak o mnie nie powinnaś.
„Wyrzekłem się ciebie, ale nie pozwolę abyś mną pogardzała.
„Co czuję? zrozumiesz to kiedyś...
„Co uczynię? nie wiem jeszcze. Ale wiem że uczynić muszę coś, co sprawi zadość sprawiedliwości, co zdejmie z mej głowy ogniste piętno, którego nikt nie widzi prócz ciebie, ale które czuję ja sam....
„Bądź zdrowa. Zapomnij o mnie. Znam cię, wiem że nie zapominasz łatwo; a jednak przyjdzie czas, w którym wrażenia życia zwieją obraz mój z twej pamięci.... Wtedy szczęśliwą będziesz... szczęśliwą będziesz bezemnie... O! pozwól mi dziś jeszcze, raz, raz tylko jeden myślą zbliżyć się do ciebie, objąć wzrokiem drogie twoje rysy, spojrzeć głęboko w jasne twe źrenice, i pożegnać cię na wieki wyrazem: kocham! Bądź zdrowa. Nie zobaczę cię już nigdy. Muszę iść tam kędy mię wzywa, we mnie samym mieszkająca, ponura mścicielka zgwałconej sprawiedliwości....
Tu urywało się pismo Anatola. Nie miał może siły do skreślonych wyrazów dodać jednego z tych zakończeń które uzupełniają i zaokrąglają pismo każde; nie chciał może wydać jęku, który z piersi cisnął się pod pióro... Może lękał się, aby z oka jego nie spadła na papier łza.
Papier wypadł z rąk Krystyny, podniosła twarz na której krwiste rumieńce mieszały się ze śmiertelną bladością, załamała dłonie, i zdławionym boleścią głosem zawołała. — Nigdy!...
Zdawało się, jakoby z całego pisma Anatola jeden ten wyraz ugodził w nią najsrożej, i w pamięć jej wrył się najgłębiej. — Nigdy! — jęknęła znowu — Nigdy! nigdy już go nie zobaczę! Nie mogę! nie mogę!
Z tym wyrazem na ustach postąpiła kilka kroków, wyciągnęła przed siebie drżącą rękę, chciała widocznie biedz, zawołać, zatrzymać tego czyj krzyk pożegnania rozlegał się w jej uchu, przeszywał serce, rozpierał skronie....
Była już niedaleko drzwi, gdy u zamkowego podjazdu dał się słyszeć turkot kół, które wnet stanęły przed wchodowemi drzwiami. Krystyna stanęła także, nagłą myślą jakąś spiorunowana, do miejsca przykuta.
— Zatrzymać go — szepnęła — czy powinnam?
Oczy jej wlepione w ziemię, migotały błyski niepokoju podobnego do rozpaczy; dłoń zacisnęła się kurczowo wkoło krawędzi najbliższego sprzętu, bo kolana uginały się pod nią, odmawiając posłuszeństwa ciału wstrząsanemu dreszczami śmiertelnej walki. Nie darmo młoda dziewczyna ta przeżyła lata całe obok człowieka, w którego piersi i głowie królowały jednostajnie miłość i sprawiedliwość — niedarmo w zaraniu życia uczyła się żądać i szukać prawdy; nie darmo owiało ją i przeniknęło na wskróś uwielbienie dla rzeczy pięknych i prawych. Teraz, śród niewypowiedzianej męki udręczonego serca, zapuszczała ona przecież wzrok swój w splątane pasma pojęć swych i wierzeń, które były jej sumieniem, i szukała pomiędzy niemi prawdziwej nici obowiązku. Byłato dla niej jedna z tych chwil krótkich, które mierząc się na sekundy zaledwie, skupiają w sobie moce, boleści, rozpacze i postanowienia lat całych. — Czy powinnam? czy powinnam? czy powinnam zatrzymywać go na drodze obowiązku i słusznej pokuty? Czy powinnam miłość moją stawić naprzeciw sprawiedliwości? czy powinnam głosem moim zagłuszać straszliwe wyroki, które on usłyszał w swojem sumieniu?
Po tych pytaniach nastąpiła odpowiedź, która powściągała drżenie wstrząsające ciałem Krystyny, i całą twarz przyoblekła wyrazem niewzruszonego postanowienia.
— Nie powinnam — wyrzekła, i obu dłońmi przycisnęła pierś nieposłuszną woli, i usiłującą bojować z nią jeszcze łkaniem nieposkromionem; nie powinnam — powtórzyła — niepowinnam stawać mu na drodze, gdy dąży tam, kędy widzi zbawienie swe i oczyszczenie! Nie powinnam siebie i szczęście moje zawieszać na szali z wyrokami sprawiedliwości!
Wyrzekła to i zaniosła się płaczem gwałtownym, namiętnym. Łzy dwoma palącemi jak ukrop strumieniami opłynęły jej policzki, ale usta zbielałe i drżące powtórzyły raz jeszcze. — Nie powinnam!
W tej chwili ozwał się stuk otwieranych drzwi wchodowych zamku. Krystyna zadrżała znowu od stóp do głowy, stłumiła w piersi łkanie i oddech, podniosła głowę ku oknom, nastawiła ucha. Może pragnęła raz jeszcze posłyszeć odgłos kroków jego? Może walczyła z nadzieją, że od progu już on jeszcze wróci?
Nie wrócił, drzwiczki powozu zawarły się ze stukiem, słychać było przez chwilę uderzenie kopyt końskich o twardy grunt dziedzińca. Krystyna poskoczyła ku oknu. Może chciała otworzyć je, wyciągnąć ręce w przestrzeń, którą rozświecać już poczynały dzienne brzaski, zawołać: powróć!
A jednak nie uczyniła tego. Stanęła niema i jakby zmartwiała. Powieki jej były nawpół przymknięte; ręce wyciągnięte przez chwilę ku oknu, objęły czoło, i drżącemi palcami zatonęły w starganej gęstwinie włosów.
Tak stała długo i wsłuchiwała się w turkot powozu, który wyjechał z pod zamkowego podjazdu, przebył obszerne podwórze, chwilę jeszcze rozlegał się odgłosem za bramą, cichł stopniowo i oddalał się aż umilkł zupełnie.
Nad dachami domostw miasta N., unosiły się przezroczyste mgły wiosennego poranku, pogodnie wschodzące słońce złociste strzały rozrzucało po widnokręgu, i czerwonemi iskrami rozpalało szyby okien — gdy przed bramą najwytworniejszego hotelu miasta, zatrzymał się powóz, ku któremu liczna zbudzona już służba rzuciła się z oznakami niezmiernego pośpiechu i uszanowania.
Przybywający wysiadł z powozu i powitał ludzi, którzy go otoczyli, ukłonem niedbałym nieco, ale uprzejmym; nie wymówił jednak ani jednego słowa, nie odpowiedział nawet na parę zwróconych do niego pytań. Wydawał się zamyślonym głęboko, ale nieruchome rysy bladej jego twarzy, nie zdradzały najlżejszego wzruszenia.
Po upływie lat wielu, po mnogich kolejach losu i przejściach wewnętrznych, mimo wszelkich zmian zaszłych w ustroju i kierunku jego istoty moralnej, byłto zawsze ten sam Anatol Dembieliński, który przed dziesięcioma laty, po okropnym owym wieczorze, w którym u stóp Ewy salonów złamała się jedyna wiara jego serca, w którym oblegać go poczęły szatany ciemnych zwątpień i podstępnych sofizmatów, wchodził w te same ściany z postawą zimną i dumną, z twarzą skrytą i wszelkiemu obcemu oku nieczytelną. I teraz także, cokolwiek dziać się mogło w piersi jego i głowie, postawa jego zimna była i jakby z nałogu już całego życia dumna, twarz blada bardzo, zamyślona ale nieczytelna. On sam tylko wiedział co czuł, o czem myślał, jak srogo walczył w najdalszej swej głębi, jakie postanowienia dziwne wyłaniały się z wrzawy tej walki; nikt inny wiedzieć o tem nie powinien był i nie mógł. Kiedyś człowiek ten mógł uledz złowrogiej pokusie, dziś zdolnym był dopełnić czynu wymagającego najwyższej energji, na jaką zdobyć się może jakakolwiek siła ludzka. Ale skarga wszelka, najlżejsze nawet echo skargi było mu niemożebnem; rozciągnięty na łożu tortur, nie wydałby jeszcze jęku i toczyłby dokoła tym wzrokiem zamyślonym lecz obojętnym, jakim teraz patrzył przed siebie wstępując zwolna po wschodach budowy, do której wszedł jednak z piersią rozdartą, z głową nurtowaną zamysłami o tyle dziwnemi, o ile strasznemi dla wszystkich prócz niego, który miał je spełnić.
Wszedł do wykwintnie urządzonych pokojów, wprowadzony przez kłaniającą mu się i nadskakującą służbę; powiódł zwolna wzrokiem dokoła po ścianach, sprzętach, źwierciadłach i nieokreślony uśmiech przewinął się na mgnienie oka po bladych jego ustach. Byłyto te same pokoje, w których gościł przed laty dziesięcioma; poznał wszystkie szczegóły miejsca, które było świadkiem ówczesnych targań się jego ducha, ówczesnych rojeń, żądz, ambicij, pokus, wahań się, walk i ówczesnego nakoniec nizkiego, głębokiego upadku. Jakież szyderstwo, a zarazem jaka mądrość trafu przywiodła go w to miejsce, w którem z przerażającą dokładnością przypomnieć sobie musiał wszystko, co niegdyś przebył i uczynił, — przypomnieć to teraz właśnie, kiedy zaciążyło nad nim najsrożej brzemię niepowrotnej przeszłości, kiedy moralna istota jego odbiegła na przeciwny biegun temu, na jakim znajdowała się wówczas?
Usiadł i powiódł dłonią po czole, na którem pomiędzy zsuniętemi brwiami, rysowała się bruzda jedyna ale głęboka. Sługa hotelowy stał w progu oczekując jego rozkazów, chcąc ofiarować usługi swe, a nie śmiąc przerwać zamyślenia dostojnego gościa.
— Czy jaśnie pan rozkaże sobie czem służyć? — odważył się nakoniec wymówić; ale głos jego jakkolwiek stłumiony pełnem nieśmiałości uszanowaniem, wpadł niespodzianie pomiędzy gwar głosów wiodących chaotyczną rozmowę we wnętrzu zamyślonego człowieka, i rażąco zadźwięczyć musiał w jego uchu. Podniósł oczy, w których po raz pierwszy zamigotał wyraz gniewnego niemal rozdraźnienia.
— Chcę pozostać sam — wymówił tonem, który byłby porywczym, gdyby nie miarkowała go taż sama obojętność, pod jaką zniknął z oczu wyraz rozdraźnienia.
Służący skłonił się i zwrócił ku drzwiom. Dembieliński uczynił ręką takie poruszenie, jakby go chciał przywołać, ale nie uczynił tego; utkwił wzrok w ziemię i przez kilka minut pozostał nieruchomy. Przez te kilka minut myśli jego przebywały snać ważny niezmiernie proces, spełniały ciężki mozoł utrwalenia wielkich jakichś postanowień; bo twarz Dembielińskiego tak nieruchoma przed chwilą, mieniła się nakształt fal wzburzonych, które w tysiącznych załamaniach odźwierciadlają w sobie linje szerokiego widnokręgu. Siedział on z głową opartą na dłoni; oczy jego nawpół przykryte ciemną powieką, strzelały z pod brwi zsuniętych silnym ogniem; oddech to zamierał w piersi, to znowu podnosił się wysoko westchnieniami, które hamowane wolą, wylatywały jednak przez usta drżące. Byłoto pasowanie się jakieś ostatnie, okropne, ale trwało zaledwie kilka minut. Być może, iż w minutach tych zbiegła się summa energji, która innym ludziom w innych zostającym okolicznościach, starczyćby mogła na lata całe; być może też, iż zbiegły się w nich i zwarły cierpienia, mogące sobą zapełnić całe długie nieszczęśliwe życie.
Po upływie tych kilku minut, Dembieliński powstał i pociągnął taśmę dzwonka.
— Chciałbym pomówić z tutejszym rządcą — rzekł do służącego, który ukazał się we drzwiach.
Oczekując nadejścia wezwanego przez siebie hotelowego rządcy, Dembieliński stał na środku pokoju i był znowu takim, jakim go zwykle widzieli wszyscy. Zapalił cygaro, i powitał wchodzącego uprzejmym ukłonem, któremu towarzyszył cień uśmiechu.
— Jaśnie Wielmożny Pan poleci mi może załatwić jaką sprawę — zaczął rządca, gruby i przysadzisty człowieczek, który śpiesząc do apartamentu dostojnego gościa, przesadzał wschody po trzy i po cztery naraz, ale wszedłszy już wyprostował się z godnością, którą znowu przez wzgląd na dostojność osoby przed jaką stanął, zmodyfikował wyciągnięciem naprzód grubej szyi, i najpiękniejszym uśmiechem, jaki tylko mógł gościć na tłustych wargach.
— Chciałem pana zapytać — zwolna i głosem dźwięczącym zimno zaczął Dembieliński, — czy słyszałeś cokolwiek o sprawie owej kradzieży pieniędzy bankowych, popełnionej przed dziesięcioma laty w imieniu hrabiego Horskiego?
Rządca nie ośmielając się przerwać mu mowy od początku pytania, kiwał już głową w sposób potwierdzający, a zarazem zgrozę i obrzydzenie wyrażający.
— Któż o niej nie słyszał jaśnie wielmożny panie! — zawołał składając ręce, skoro tyko gość przestał mówić. — Wiem, wiem wszystko! Czy pan rozkaże opowiedzieć sobie tę historję? Teraz wszyscy o niej wiedzą de-ta-licz-nie, bo trzech z bandy już schwytano.
— Wiem o tem — zimno jak wprzódy przerwał Dembieliński.
Ale rządca wpadł w zapał i nie pozwolił przerwać sobie odrazu.
— To dopiero jaśnie wielmożny panie były złodzieje, łotry, łajdaki!
— Wiem i o tem — przerwał znowu Dembieliński, ale tym razem nieokreślony uśmiech przewinął mu się po ustach, i fałda leżąca pomiędzy brwiami stała się głębszą. — Czy nie mógłbyś pan dowiedzieć się — mówił dalej, — w jakiem miejscu i w jakiej porze dnia zasiada komisja przysłana ze stolicy w celu badania uwięzionych winowajców, i wyśledzenia szczegółów tej sprawy?
Rządca kiwał znowu głową w sposób objawiający radość, że żądaną wiadomością natychmiast służyć może.
— Jeżeli jaśnie wielmożny pan wie gdzie jest rynek zwany drewnianym...
— Wiem — przerwał Dembieliński.
— Jeżeli jaśnie wielmożny pan wie w której kamienicy przy tym rynku znajduje się Izba Cywilno-Kryminalna...
— Wiem.
Rządca coraz energiczniej kiwał głową w takt swym pytaniom i odpowiedziom gościa.
— A więc w tej samej kamienicy oddano jednę salę na posiedzenia komisji; w tem samem miejscu, w którem dopełniła się zbrodnia, sprawiedliwość głosi swoje wyroki...
Rządca, który w chwilach wolnych od troskania się o potrzeby hotelowych gości i łajania kelnerów, czytywał z zamiłowaniem „Żyda Tułacza“ i „Marcina Podrzutka“ w tłumaczeniu, wygłosił ostatnie słowa tonem uroczystym, w kształcie wysoko moralnej i budującej sentencji.
Ale Dembieliński nie zdawał się zwracać uwagi na ten kwiat krasomówstwa, który wykwitł z tłustych ust grubego, przysadzistego człowieka.
— A w jakiej porze? — zapytał obojętnie, zwolna przechodząc w inną stronę pokoju.
— Dwa razy na dzień, jaśnie wielmożny panie. Dwie godziny przed południem, mianowicie od dziesiątej do dwunastej, i dwie godziny popołudniu, mianowicie od szóstej do ósmej.
— Od szóstej do ósmej — półgłosem powtórzył Dembieliński.
— Tak, jaśnie wielmożny panie. Sędziowie śledzą twarze złoczyńców przy świetle dziennem i sztucznem. Z twarzy ludzkiem wiele wyczytać można...
Dembieliński zwrócił się w stronę mówiącego, i wyrzekł tonem, w którym tak samo jak pierwej w oczach przebijało się nawpół gniewne, nawpół dolegliwe rozdraźnienie.
— Dziękuję panu za wiadomość której mi udzieliłeś. Bądź pan łaskaw powiedz memu służącemu, aby mi tu przyniósł podróżną moją tekę.
Dla rządcy, który wiedział z długoletniego doświadczenia, że z brzmienia głosów gości wiele wywnioskować można, ton mowy Dembielińskiego był wezwaniem do odwrotu; objawem dziwnym dla niego lecz wyraźnym, że gość który sam słynął z wymowy, nie życzył sobie cieszyć się dłużej kwiatami jego krasomówstwa.
W kilka minut po tej krótkiej rozmowie, Dembieliński siedział za stołem, na którym znajdowała się roztwarta teka pełna papierów i przyrząd do pisania. Spuszczone sztory zakrywały okna tak szczelnie, że w pokoju panował zmrok prawie gęsty, i tyle tylko światła przepuszczały, ile go najkonieczniej trzeba było, aby piszący mógł rozpoznawać litery własną swą ręką kreślone. Drzwi pokoju na klucz były zamknięte z wewnątrz; upływały godziny, a nie otwierały się, ani dzwonek nie zadźwięczał ni razu. Służba dziwiła się, że nie była wzywaną przez tego, który wiele zazwyczaj wydawał rozkazów i zleceń. Wytworny służący przybyły tu wraz ze swym panem, dziwił się także, iż przez tak długi czas nie został zapotrzebowanym; dziwił się i wykwintny a zarazem poważny cudzoziemiec, który od lat kilku pełnił przy świetnym publicyście i wziętym pisarzu obowiązki sekretarza, a od przybycia jego w te strony posiadał w hotelu stałe mieszkanie, oczekując pory, w której wraz ze swym zwierzchnikiem wyruszy w dalekie kraje. Ten i ów przechodził koło drzwi zamkniętych bardzo blizko i nadstawiał ucha, ale w pokoju gościa nie było słychać najlżejszego szmeru.
— Zasnął — mówili kelnerzy, zmartwieni że tracą sposobność usłużenia, a zatem i zdobycia sobie hojnej zapłaty.
— Nigdy nie sypia we dnie — odpowiedział służący Dembielińskiego, zabawiający się ożywioną gawędką z wymownym rządcą.
— Nic nie jadł — zauważył jeden ze sług hotelowych.
— Owszem, kazał sobie podać zrana kieliszek wina i parę biszkoptów — odpowiedział drugi.
Sekretarz nic nie mówił, a po namyśle przestał nawet dziwić się. Znał przyzwyczajenia swego zwierzchnika, i nie porazto pierwszy widział drzwi jego pokoju zamknięte na klucz od wczesnego poranku do późnej nocy, a czasem i przez dobę całą. — Pracuje — myślał — przyszło mu zapewne do głowy napisać coś nowego.
Zegary hotelowe wskazywały szóstą wieczorną godzinę, gdy klucz obrócił się w zamku drzwi dotąd zamkniętych, a zarazem rozległ się na korytarzu donośny głos dzwonka. W kilka sekund potem sekretarzowi dostojnego gościa oznajmiono, że zwierzchnik jego prosi go na chwilę rozmowy.
W pokoju, w którym przez cały dzień zmrok panował, sztory były podniesione; zbliżające się już do zmierzchu, ale dość obfite światło dzienne, ukazywało stół zarzucony sporemi pakietami starannie opieczętowanemi, pomiędzy któremi były dwa zwyczajne listy, noszące adres hrabiego Horskiego i jego pasierbicy. Nad temito pismami Dembieliński spędził dzień cały. On sam siedział przy stole z twarzą tak bladą jak zrana, lecz zupełnie spokojną; powstawszy na powitanie wchodzącego sekretarza, postąpił kilka kroków i podał mu rękę zwykłym sobie ruchem, w którym obojętność łączyła się ze światową uprzejmością. Cudzoziemiec zabrał miejsce w pobliżu stołu, i rzucił okiem na grube, opieczętowane pakiety.
— Odgadłem żeś pan pracował przez dzień cały — rzekł.
— Tak — krótko odpowiedział Dembieliński, i wnet dodał. — Przykro mi to bardzo, kochany panie, ale zaszły pewne okoliczności, dla których od dziś rozstać się z panem muszę. Dziękuję uprzejmie za wielce pożyteczne usługi jakie mi pan wyświadczyłeś, i za miłe towarzystwo z którego korzystałem tyle razy, mianowicie w podróży.
Mówił to tonem spokojnym i uprzejmym, ale na twarz poważnego cudzoziemca spadł wyraz wielkiej konsternacji, połączonej z nieukrywanym żalem.
— Smutnato dla mnie wiadomość — rzekł sekretarz, — ale wyznam panu, że niezupełnie niespodziewana. Kiedym ostatni raz widział pana w Dolinach, wniosłem już z kilku pańskich wyrazów, że masz pan zamiar osiąść w kraju rodzinnym.
— Zamiary, jakie powziąłem — z pewnym pośpiechem odpowiedział Dembieliński, — nie pozwalają mi nadal rozrządzać sobą, a zatem i ofiarować dalszych usług mych monarsze, któremuśmy dotąd oba służyli. Chciej pan pakiety te zawieźć do stolicy, która tak uprzejmą okazywała się dla mnie przez lat dziesięć, i wręczyć je według adresów. Jestto testament dyplomaty i publicysty, który zawód swój zamienia na wcale inny...
Ostatnie wyrazy wymówił z uśmiechem, który patrzącemu nań cudzoziemcowi wydał się nieco dziwnym.
— Stolica nasza — rzekł cudzoziemiec, — a nawet państwo którego mam zaszczyt być poddanym, mocno zapewne żałować będzie straty tak wysoko utalentowanego jak pan pracownika. Co do mnie, pomimo żalu jakiego doświadczam rozstając się z panem, nie mogę się powściągnąć by mu nie powinszować...
Tu zatrzymał się na chwilę, jakby z obawy, czy dopowiadając myśl swą, nie popełni niedyskrecji.
— I czegoż mi pan chcesz winszować? — zapytał Dembieliński głosem tak mu zwyczajnym, że ośmielił tem wahającego się cudzoziemca.
— Jeżeli wieści które mię doszły są prawdziwemi — rzekł z uśmiechem ten ostatni, — zaślubisz pan wkrótce piękną kuzynkę swoją, której niepospolite wdzięki i niepospolitszy jeszcze rozum miałem sposobność niejednokrotnie podziwiać.
Jeżeli uśmiech przesuwający się przed chwilą po ustach Dembielińskiego, wydał się cudzoziemcowi dziwnym nieco i jakby zagadkowym, to o wiele więcej zadziwiło go nagłe drgnienie, które wstrząsnęło jego twarzą na dźwięk imienia, które wymówił. Przenikliwy i znający stosunki światowe sekretarz, odgadł że w sercowych sprawach jego zwierzchnika zajść musiało coś podobnego do dramatu; to też bardzo prędko naprawiając jak mniemał swą niezręczność, dodał:
— Słyszałem także, iż nabywasz pan dawną posiadłość przodków swych, dobra Demblińskie.
Tym razem postawa i twarz Dembielińskiego nie objawiła żadnego wzruszenia; nie dając przecież na zapytanie bezpośredniej odpowiedzi, rzekł zwolna i obojętnie:
— Przyszłość człowieka jest zagadką, o której mówić nie warto; bywa ona najczęściej nie taką, jakąbyśmy mogli i chcieli uczynić ją teraz, ale taką, jaką uczyniliśmy ją niegdyś. Przeszłość i przyszłość kochany panie, sąto ogniwa spojone ze sobą loiką życia. Rozdzielić je, żadna bodaj wola ludzka nie zdoła.
Cudzoziemiec z nowem zdziwieniem patrzył na mówiącego; zdanie które usłyszał wydało mu się o tyle obcem toczącej się rozmowie, o ile nie przypadało do energicznego charakteru i skeptycznego umysłu, jakie uważał dotąd za główne cechy swego zwierzchnika.
Dembieliński nie dał mu czasu do czynienia dalszych uwag. Spojrzał na zegarek, i z pewnym pośpiechem wziął ze stołu jeden z pakietów, na którym nie było pieczęci, jakoteż i oba listy zaadresowane do Dolin.
— Znając pańską grzeczność i uczynność — zaczął głosem uprzejmym i całkiem naturalnym, — poważam się prosić pana o wyświadczenie mi jednej jeszcze usługi. Oto są listy, które zechcesz pan natychmiast wysłać do Dolin, a tu pieniądze, których użyjesz pan na załatwienie wszelkich rachunków moich z panem, z hotelem w którym obecnie jesteśmy i ze służącym moim, którego służba dziś się kończy. Przepraszam że obarczam pana drobnemi temi sprawami, ale na stosowne urządzenie ich czasu mi nie wystarcza.
— Z przyjemnością spełnię wszystko co zlecić mi pan raczyłeś — odparł sekretarz, — ale spodziewam się, że przed wyjazdem moim, który zapewne jutro nastąpi lub pojutrze, zobaczę jeszcze pana.
— Prawdopodobnie nie zobaczymy się już więcej — odpowiedział Dembieliński.
— Pan także opuszczasz N.?
— Nie wrócę tu — odparł były dyplomata po sekundzie namysłu.
Spojrzał znowu na zegarek. — Trzeba mi już iść — wyrzekł ciszej trochę niż dotąd mówił.
Wstał i chciał postąpić naprzód, lecz nagle jedną rękę podniósł do czoła, drugą oparł się silnie o krawędź stołu. Śmiertelna bladość opłynęła całą twarz jego, widoczny dreszcz przebiegł mu po ciele. Przez jedno mgnienie oka miał pozór człowieka, którego najdrobniejsze fibry niewymowna przejmowała boleść, jakby zmartwiałe od głuchego lecz piorunującego przerażenia.
— Panie! — zawołał sekretarz przelękniony straszną zmianą jego rysów i zachwianiem się tej postaci, którą widział zawsze tak silną i dumną.
Ale straszliwe mgnienie oka minęło. Dembieliński spojrzał na zbliżającego się ku niemu cudzoziemca wzrokiem obojętnym znowu, nieledwie zimnym; odjął rękę od czoła, które wróciło do zwykłego sobie kolorytu gorącej bladości, i podał ją byłemu swemu sekretarzowi.
— Żegnam pana — rzekł z lekkim zaledwie odcieniem smutku, — wierzaj mi pan że zachowam o nim bardzo przyjazne wspomnienie.
— Ja również... — zaczął cudzoziemiec.
— Nie mów pan o tem — przerwał Dembieliński takim tonem i z takim znowu uśmiechem, że słowa serdeczne zatrzymały się na ustach cudzoziemca, a wzrok jego z nowem zdziwieniem utonął w rysach byłego zwierzchnika. Ale rysy te były tak nieczytelne, jak silną była wola człowieka, który piekło okropnych uczuć potrafił zamknąć pod kamiennie nieruchomą powłoką, i mocą wszechwładnego przyzwyczajenia całego swego życia, urabiał swą zewnętrzność tak, jaką ją mieć chciał.
Po chwili, były sekretarz byłego dyplomaty i publicysty wracał do swego mieszkania, zdziwiony wszystkiem co widział i słyszał, lecz więcej jeszcze zmartwiony utratą dogodnej i wielce obiecującej na przyszłość posady, równie jak koniecznością rozstania się z człowiekiem, którego towarzystwo lubił i umysł podziwiał, chociaż charakteru i istotnej głębi myśli zrozumieć w zupełności nie mógł nigdy.
W kilka minut potem opuścił hotel Dembieliński, i ulicami zamglonemi drobnym deszczem powiększającym zmrok, który zapadać już zaczynał, skierował się ku miejskiemu rynkowi zwanemu drewnianym, przy którym znajdowało się owo miejsce, gdzie według sentencjonalnych słów hotelowego rządcy, niegdyś popełnioną została zbrodnia, a teraz wyroki swe głosiła sprawiedliwość.
W jednej z sal obszernej kamienicy, przy długim stole siedziało siedmiu ludzi, z których jeden był prezesem, inni członkami komisji przybyłej ze stolicy dla ostatecznego wyśledzenia szczegółów sprawy, oddawna zapomnianej i zaniedbanej dla braku wskazówek, dziś odnowionej, bardzo głośnej i równie publiczność jak i sfery urzędowe wielce zajmującej. Leżało snać w naturze sprawy tej, aby coraz nowe wyrządzać niespodzianki wszystkim którzy trudnili się dochodzeniem, jej szczegółów. W wigilję dnia tego, członkowie komisji doświadczyli jednej z tych niespodzianek którym podobne trafiają się niezmiernie rzadko, otrzymując za pośrednictwem poczty znaczną sumę przesłaną bezimiennie, tytułem zwrotu ukradzionych przed dziesięcioma laty w banku pieniędzy. Przesyłka pochodziła z miasta leżącego na krańcu nieledwie państwa; ażeby zaś dojść jej źródła, należało rozpocząć poszukiwania trudne i całkiem prawie pozbawione wskazówek. Urzędnicy toczyli pomiędzy sobą ożywioną rozmowę o wielce dziwnym wypadku, i zajmowali się spisywaniem akt stosujących się tak do otrzymanych pieniędzy jak i do zeznań Suszyca i jego wspólników, gdy wszedł sługa sądowy z oznajmieniem, że pan Anatol Dembieliński prosi o pozwolenie wejścia do sali posiedzeń. Pomiędzy członkami komisji nie było ani jednego, któryby nie znał tego nazwiska, i nie wiedział kim był człowiek który je nosił. Prezes z pośpiechem rozkazał drzwi sali otworzyć przed przybywającym. Anatol wszedł do sali, oddał ukłon obecnym, i zatrzymał się u krańca stołu przeciwległego temu przy jakim siedział prezes, mający z obu swych stron po trzech urzędników.
— Czy możemy czem służyć panu? — rzekł prezes z wielką grzecznością, oddając ukłon za ukłon.
— Przychodzę tu, aby złożyć zeznania ważne dla sprawy, którą panowie zajmujecie się obecnie — odparł przybyły.
— Słuchamy pana — wyrzekł prezes, a inni z zajęciem zwrócili twarze ku przybyłemu, i zdawało się że z równą ciekawością oczekiwali wieści, jak przyglądali się temu który ją przynosił. Postawa Dembielińskiego była spokojna, głos jego miał brzmienie czyste i pewne, gdy zaczął mówić.
— W sprawie o której mowa, jeden punkt nie został dotąd wyświetlonym; posiadacie panowie wiadomości o tem, kto fałszował dokumenty, wnosił je za pośrednictwem drugiej niewinnej osoby w urzędowe księgi, i dostarczył winowajcom papierów potrzebnych dla podniesienia z banku wiadomej sumy w imieniu hrabiego Horskiego; ale nie zostało dotąd odkrytem, kto mianowicie był przywłaszczycielem tego imienia, kto podniósł z banku sumę, której odpowiednią wysłał z miasta X. przed kilkunastu dniami, tytułem zwrotu, pod adresem komisji.
Prezes słuchał z wytężoną uwagą; pewne zdziwienie odmalowało się na jego twarzy. — Wszystko co pan raczyłeś nam powiedzieć.. — zaczął, ale urwał nagle, bo stojący naprzeciw niego i rozdzielony z nim całą długością stołu człowiek, po raz pierwszy odkąd tu przybył, uczynił żywe poruszenie.
Uczynił je w stronę, w której woźny stojąc na niewielkiem podniesieniu, gotował się do zapalenia wiszącej nad stołem lampy, jak zwykle o tej porze zapadającego zmroku.
— Panie prezesie — ozwał się Dembieliński — jeśli to panu i pańskim kolegom nie uczyni żadnej przykrości, prosiłbym aby przez chwilę jeszcze wstrzymano się z roznieceniem światła.
Żądanie było trochę dziwne, ale przedmiot jego wydawał się tak mało znaczącym, a przytem obecni tak wiele dobrego a raczej świetnego wiedzieli i słyszeli o głośnym pisarzu i polityku, że odmawiać mu nie uznali za potrzebne ani za stosowne.
Prezes w sposób znaczący skinął na woźnego, który wnet się oddalił, i wracając do słów swych przerwanych mówić zaczął.
— Wszystko co pan raczyłeś nam powiedzieć jest tak dokładnem, że zadziwia mię nieco, zkąd pan możesz mieć tak zupełną świadomość szczegółów zajmującej nas obecnie sprawy. Miałżebyś pan posiadać jakieś wiadomości o człowieku, którego przewinienia wymieniłeś przed chwilą?
Po zapytaniu tem nastąpiło kilka sekund milczenia; poczem zapytany odpowiedział tym samym czystym i pewnym głosem, którym mówił dotąd.
— O człowieku który popełnił te przewinienia, mam wiadomości dokładniejsze niż ktokolwiek na świecie mieć może. Człowiekiem tym jestem ja.
Usłyszawszy te słowa sędziowie, drgnęli jakby znagła dotknęła każdego z nich iskra elektryczna. Drgnęli i zapadli w nieruchomość, jeden z podniesioną w górę ręką, inni przechyleni nad stołem, inni wyprostowani jak struny, z szeroko roztworzonemi oczami.
Śród głębokiego milczenia jakie napełniło salę zapadającą w zmrok coraz grubszy, ozwał się znowu głos Anatola.
— W szale młodości, w uniesieniu namiętnej ambicji, popełniłem błąd ciężki i hańbiący. Przywłaszczyciel cudzego dobra, pośredni morderca kilku niewinnych istot, nie chcę dłużej przyjmować od społeczności tego co mi się od niej nie należy: spokoju, bezpieczeństwa i dobrej sławy. Pragnę dobrowolnem przyjęciem na siebie odpowiedzialności za czyn mój, odzyskać prawo i możność szanowania samego siebie. Dla tego wyznaję winę moją, a was panowie Sędziowie, proszę o spełnienie nademną sprawiedliwości.
W kilkanaście minut po opuszczeniu hotelu przez Dembielińskiego, lekki parokonny powozik zatrzymał się przed bramą tegoż hotelu, i z wielkim jak się zdawało pośpiechem wysiadł zeń hrabia Seweryn.
— Pan Anatol Dembieliński? — krótkie rzucił pytanie służbie, która pospieszyła na jego przyjęcie.
— Niebecny — kłaniając się z uszanowaniem odpowiedział jeden z kelnerów, a w tej samej chwili w progu oszklonego pokoju, stanęła przysadzista postać i zaświeciły rumiane policzki rządcy.
— Jaśnie Wielmożny pan Dembieliński — zaczął prostując się z godnością i modyfikując tę godność najpiękniejszym swym uśmiechem — opuścił hotel nasz przed kwadransem. Pożegnał swego sekretarza, odprawił kamerdynera, załatwił z nami rachunki i pozostawił do przesłania listy adresowane do jaśnie wielmożnego pana i do jaśnie wielmożnej panny Dembielińskiej. Nie mogę domyślić się jaki wypadek spowodował tak nagłe odejście jaśnie wielmożnego pana Dembielińskiego. Mówię, odejście; bo odszedł nie odjechał. Czynności ludzkie są częstokroć pełne...
— Chciejże pan mi oddać listy adresowane do mnie i do mojej pasierbicy — przerwał nakoniec hrabia, który z widoczną przykrością słuchał długiej rządcy mowy, nasadzonej gęsto niby brylantami, tytułami jaśnie wielmożnych.
— Może jaśnie wielmożny pan raczysz wejść do pokoju — z rodzajem uroczystego gestu wymówił rządca.
Hrabia niecierpliwił się widocznie. — Listy! listy! szanowny panie! — zawołał wbiegając raczej niż wchodząc do oszklonej loży.
— Czynności ludzkie są częstokroć pełne tajemniczości i zagadkowości — wyrzekł rządca nie mogący zgodzić się na to, aby kwiat jego wymowy raz zakiełkowawszy w jego ustach, zmarł w pąku, i zarazem podał hrabiemu żądane pisma.
Hrabia pośpiesznie wsunął do kieszeni paltota list opatrzony adresem Krystyny, i pośpieszniej jeszcze rozdarł kopertę drugiego. Krystyna nie zdradziła snać w zupełności tajemnicy ukochanego człowieka, nawet przed przybranym swym ojcem; bo hrabia przebiegłszy oczami pierwsze wyrazy listu, nie mógł powstrzymać wykrzyku zdumienia i boleści. Im dalej czytał, tem więcej fałdowało się jego czoło i twarz bladła; przy końcu jednak czytania podziw, żal głęboki, i coś nakształt uwielbienia, zapanowało w wyrazie twarzy jego nad wszelkiemi innemi uczuciami.
— Dziwna historja! dziwny postępek! — zawołał nakoniec, i stał chwilę ze wzrokiem szklano utkwionym w przestrzeń, drżącą dłonią gniotąc w roztargnieniu cienką kartkę napełnioną bujnem i kształtnem, acz kapryśnem i oryginalnem pismem Anatola. Rządca stał na uboczu, i zatapiał w mieniącej się rozlicznemi uczuciami twarzy hrabiego oczy błyszczące ciekawością. Lubował się on niezmiernie w dziwnych historjach i niespodzianych awanturach, a ze słów hrabiego wnosił, że zajść tu musiały i jedne i drugie.
— Czy broń Boże jakie nieszczęście — zaczął bardzo zniżonym głosem i z wielką nieśmiałością, która jednak przezwyciężyć nie zdołała ciekawości.
Hrabia obudził się z osłupienia, w jakie wprawiły go otrzymane wiadomości. — Co pan mówisz? zapytał z roztargnieniem.
— Ośmieliłem się nadmienić, że nieszczęścia bywają częstokroć jak...
Tym razem kwiat wymowy rządcy umrzeć musiał stanowczo przedwczesną śmiercią; bo gdy właśnie z pąku wykwitać miał w koronę uformowaną z wyrazu „gromy“, rządca spostrzegł we drzwiach oszklonego pokoju oddalające się plecy hrabiego. A lubo coprędzej pośpieszył za uchodzącym, zaledwie jednak przedreptać zdołał na krótkich nogach obszerną sień hotelową, gdy hrabia był już w powozie i wołał na stangreta. — Do Dolin kochanku! jak najprędzej.
W pół godziny potem hrabia podawszy postać naprzód i z mocno sfałdowanem czołem biegł po wschodach Dolinieckiego zameczku. U szczytu ich spotkała go Krystyna, pochwyciła obie jego ręce, i głosem w którym czuć było zamieranie oddechu zawołała.
— Cóż ojcze mój, co się z nim stało? czy widziałeś go? czy opuścił już te strony? co czynić zamierza?
Hrabia popatrzył na nią zmiłością i smutkiem.
— Chodź biedne moje dziecię — wyrzekł z powagą — zbierz swoje siły. Znajdziesz się wnet w obec jednej ze strasznych zagadek życia.
Mówiąc to i nieopuszczając jej ręki, którą ściskał w swych dłoniach, powiódł ją do swej pracowni. Tam przez noc już całą aż do białego świtu paliło się światło lampy; słychać było naprzód cichy, głęboki płacz kobiety, potem głos męzki smutny i poważny, a potem jeszcze rozmowę długą, częstemi milczeniami i chwilowem łkaniem kobiecem przerywaną.
Słońce wschodziło, gdy przed podjazd zamkowy ukazała się Krystyna w kapeluszu i okryciu. Na progu zwróciła się do hrabiego, towarzyszącego jej do powozu.
— Mój ojcze — rzekła z cicha — wiesz jakie ostrożności zachować należy uwiadamiając moją matkę o...
Nie mogła dokończyć, bo usta jej pobladłe przez noc ubiegłą, zadrżały i odmówiły posłuszeństwa słowom.
— Bądź spokojną, Krystyno, i zdaj się na mnie w zupełności — odpowiedział hrabia ściskając jej rękę; — nie zapomnę ani na chwilę o względach jakie winienem kobiecie słabej i nieszczęśliwej, która.... jest twoją matką.
Po chwili powóz uwożący Krystynę, toczył się szybko w stronę miasta N.
Ewa spoczywała dnia tego bardzo długo. Nie było to w niej nadzwyczajnością, ale hrabia zdawał się oczekiwać jej obudzenia z niezwykłym niepokojem i niecierpliwością. Wbrew zwyczajowi swemu nie zabrał się od rana do żadnej pracy, nie udał się na żadną ze swych ulubionych długich przechadzek, ale z postacią podaną naprzód, szybkim krokiem chodził wzdłuż i wszerz swej pracowni, co kilka minut prawie posyłając do apartamentu żony z zapytaniem, czy widzieć ją może. Było już dobrze popołudniu, gdy oznajmiono mu nakoniec że pani hrabina ukończyła swą toaletę, i oczekuje męża w różowym saloniku. W pół godziny potem ze swej kilko-godzinnej wycieczki wróciła Krystyna; szybko wyskoczyła z powozu, zdjęła w sieni kapelusz i okrycie, i krokiem pośpiesznym udała się do apartamentu matki.
W różowym saloniku, na nizkiej sofie, od stóp do głowy opłynięta miękkiemi fałdami białego kaszmiru, siedziała Ewa. Siedziała w postawie zgnębionej i jakby skurczonej, która czyniła ją podobną do przestraszonego, chorego ptaszka ze stulonemi skrzydłami. Niedaleko niej z twarzą smutną i poważną siedział hrabia, a przed nią na hebanowym stoliku leżał list Anatola pisany do Hrabiego. Ewa patrzyła na ten list osłupiałemi oczami; na więcej niż kiedy zmiętych jej policzkach leżały plamki gorączkowych rumieńców, brwi podnosiły się zdumieniem, a przez to podniesienie się fałdując czoło w kilka grubych, poprzecznych zmarszczek, rzucały nań wyraz przykrej dolegliwości. Ręce Ewy chude i przezroczyste to splatały się, to znowu rozplatały i opadały bezsilnie po obu stronach sukni; usta jej okrążone zmarszczkami, to otwierały się, to znowu zamykały, a za każdym razem gdy otwierały się szeptały: — Quelle horreur! Wielki Boże! jestże to podobne! nie pojmuję!
— Czego nie pojmujesz Ewo? — zapytał hrabia zwracając na nią wzrok pełen litości.
— Nie pojmuję, poco mu było oskarżać się samemu — jęknęła kobieta; — to co uczynił, mogłoby przecież pozostać w tajemnicy na zawsze!...
— Czyliż czyn i jego następstwa mniejby przez to istniały? — zapytał hrabia.
— Mais qui, mon Dieu! ale świat nie wiedziałby o niczem — odszepnęła Ewa.
Widocznem było, że miała wielkie usposobienie do spazmów, ale powstrzymywała się od nich z całej siły.
Nerwowe drgania przebiegały od czasu do czasu jej ciało, z westchnieniami które wydawała, łączyły się spazmatyczne poziewania.
— Taka hańba! — jęknęła znowu po chwili — dobrowolnie przyjmować na siebie taką hańbę!
— Czyliż postępek jego nieznany nikomu, nie hańbił go przecież? — zapytał znów hrabia.
— Tak, ale świat nie wiedział o niczem — odszepnęła Ewa.
Gdy to wymawiała, do różowego saloniku weszła Krystyna. Twarzy jej ubyło wiele z tej wiosennej świeżości, którą jaśniała dawniej; powlekała ją teraz bladość niedopuszczająca najlżejszego śladu rumieńca, i gorącym kolorytem odbijająca od głębokiej czerni warkoczów. Postawa Krystyny była spokojną; ciemne jej oczy patrzyły z wyrazem surowej niemal powagi, rozświetlonej jednak miękką linją ust zamyślonych lecz łagodnych. We wszystkich ruchach jej i w każdej linji jej rysów znać było moc cichą, skupioną w sobie, i postanowienie jakieś trwale powzięte, więc wytwarzające spokój, którego nawet głęboki smutek naruszyć nie mógł. Pewnym i dość szybkim krokiem zbliżyła się do matki. Ewa na jej widok drgnęła, i z lekkim okrzykiem pochwyciła ze stołu list Anatola, ukrywając go w obfitych fałdach kaszmirowej swej sukni.
— Mon Dieu! mon Dieu! — jęknęła zwracając się do hrabiego, — jakże ja jej ten list pokażę? jak ja jej powiem o wszystkiem? — ja tego uczynić nie potrafię! — Krysiu — dodała zwracając się do córki i nerwowo szamocąc się na sofie, — weź z mojej toalety flakon z trzeźwiącemi solami i trzymaj go w ręku.
Zaledwie dostrzegalny smutny uśmiech przemknął po ustach Krystyny.
— Uspokój się moja matko — wymówiła, — ja list ten czytałam i wiem o wszystkiem.
Ewa wpatrzyła się w córkę szeroko roztwartemi oczami.
— Jakto! — wiesz o wszystkiem i jesteś tak spokojną?
— Cokolwiekbym czuła moja matko — odpowiedziała Krystyna, — niezłomne postanowienie jakie powzięłam, uspokaja mnie i pociesza.
— Postanowienie! — jęknęła Ewa, — i jakieżto może być postanowienie! Zamiary jakie tworzyłaś, upadły całkiem przez to nieszczęśliwe odkrycie!
— Nie, moja matko — z jednostajnym ciągle spokojem odrzekła Krystyna, — zamiary jakie tworzyłam nie upadły, ale przeciwnie utrwaliły się tak, jak uczucia moje nie zniknęły, ale nabrały owszem większej potęgi. Przed parą godzin widziałam Anatola...
— Widziałaś go Krysiu! — zawołała Ewa, — au nom du ciel, gdzieżeś ty go widzieć mogła?
— W więzieniu — ciszej jak wprzódy wyrzekła Krystyna, a gdy wyraz ten wymawiała, głos jej i usta zadrżały.
— W więzieniu! — powtórzyła Ewa i wzdrygnęła się całem ciałem; — quelle horreur! jakżeś się odważyła wejść do tego okropnego miejsca!
Krystyna nie dała na zapytanie matki bezpośredniej odpowiedzi.
— Przybywszy dziś zrana do N. — mówiła dalej, — udałam się do władz miejscowych z proźbą i pozwolenie widzenia się z narzeczonym moim, który wczoraj oddał się sam w ręce sprawiedliwości...
— Z narzeczonym! jeszcze z narzeczonym! — ledwie dosłyszalnym głosem i coraz szerzej otwierając oczy, powtórzyła Ewa.
Krystyna mówiła dalej.
— Otrzymałam żądane pozwolenie z większą łatwością niż spodziewać się mogłam. Przepędziłam z Anatolem blizko dwie godziny. Nie chciał on przyjąć zrazu odemnie tego co nazywał ofiarą; ale przekonałam go że tak być powinno, i że to co zamierzyłam, spełnić się musi. Z więzienia udałam się do władz duchownych, od których wyjednałam przyrzeczenia, że ślub nasz po zatwierdzeniu władz świeckich, o uzyskaniu którego nie wątpię, odbędzie się w kaplicy więziennej za tydzień.
Przy ostatnich słowach Krystyny, Ewa porwała się z sofy z wyciągniętemi rękami, ale wnet znowu na nią opadła sił pozbawiona.
— Jakto! — krzyknęła, — ty chcesz jeszcze zostać jego żoną! Ależ on był fałszerzem, należał do bandy złoczyńców i sam przed całym światem odkrył swą hańbę!...
Mówiąc to Ewa drżała na całem ciele, prawdziwe przerażenie malowało się w migocących jej oczach. Gdzież więc znowu podziała się miłość tej kobiety, którą niedawno wygłaszała z szałem, z uniesieniem nieprzezwyciężonem? gdzież było to namiętne uczucie, z jakiem wczoraj jeszcze myślała i marzyła o człowieku, którego imię dziś wymawiała ze zgrozą i dziecinnem niemal przerażeniem? Miłość ta, namiętne to uczucie, teraz jak niegdyś uciekło od niej, odpędzone strachem. Niegdyś byłato obawa ubóstwa, teraz trwogę wzbudzały w niej same nazwy występków ściganych kodeksem karnym. Ewa lękała się rozbójników, złodziei, fałszerzy, zarówno jak duchów i upiorów. Od chwili w której otrzymała wieść straszliwą, piękny obraz Anatola począł coraz bardziej usuwać się z jej wyobraźni, ustępując miejsca nawpół fantastycznej jakiejś postaci z ponurą twarzą, długą, nastrzępioną brodą, najeżonemi włosami i zakrwawionym nożem w brudnych rękach. Jakkolwiek niepodobną była ta postać rozbójnicza, z bajek opowiadanych przez piastunki zaczerpnięta, do wytwornej i doskonale pięknej postaci przyjaciela jej młodości — Ewa blizką była wierzenia, że będąc zbrodniarzem tak wyglądać on musiał; i gdyby człowiek ten kochał ją teraz, ona opuściłaby go poraz drugi, jak niegdyś ubóstwem jego, odtrącona hańbą która na niego spadła, i błędem, którego powodem w znacznej części była ona sama.
— I ty chcesz jeszcze zostać jego żoną! — powtarzała trzęsącemi się usty, wpatrując się w córkę migocącemi coraz żywiej oczami.
Smutek Krystyny widoczniejszym stał się w czasie rozmowy z matką. Była ona jednak spokojną ciągle i poważną, wyraz silnego postanowienia nie zniknął z jej twarzy.
— Moja droga matko — zaczęła, — czuję potrzebę i obowiązek iść za głosem mego serca, rozkazującym mi abym nieodstępowała człowieka, który wielki błąd swój okupił większą jeszcze pokutą, i abym towarzyszyła mu w cierpieniach i poniżeniu, tak jak towarzyszyć pragnęłam w spokoju i sławie.
Ewa mocowała się z sobą, aby nie uledz porywającym ją spazmom.
— I jakżeto będzie? — jęknęła pomiędzy westchnieniem prawdziwej boleści, a nerwowem ziewnięciem, — i cóż uczynisz?
— Pojadę z nim tam, kędy wyznaczą mu miejsce kary — odpowiedziała Krystyna; — pozostanę przy boku jego wszędzie i zawsze, będę z nim razem pracować i cierpieć. A jakkolwiek ciężkie byłyby trudy te i cierpienia, znajdę zawsze szczęście w miłości mej dla niego, i w przekonaniu że ułatwiłam mu życie, osłodziłam gorzką czarę poniżenia, przyjęłam na siebie połowę tego ciężaru, który on dobrowolnie włożył na swe ramiona.
Ewa nic już więcej wymówić nie mogła. Zdumienie, żal prawdziwy, a może i wstyd tajemny, odebrały jej mowę. Siedziała w postawie osłupiałej a zarazem zgnębionej; migocące oczy wlepiała ciągle w twarz córki, i całą odrobiną swej woli głuszyła w piersi pierwsze odzywające się tam akordy spazmów. Krystyna patrzyła na nią także, i żal wielki, głębokie rozrzewnienie zaczęło ją ogarniać, pochłaniając sobą tę moc i powagę, która dotąd tkwiła w słowach jej i powierzchowności. Po chwili wzrok jej spłynął na twarz hrabiego, który stał o kilka kroków od rozmawiających kobiet, i pogrążony w zamyśleniu wpatrywał się w Krystynę nawpół z boleścią nawpół z rozkoszą. Po bladych policzkach Krystyny stoczyło się zwolna parę łez. Splotła ręce i milcząc wyciągnęła je do przybranego swego ojca. W niemem poruszeniu tem malowała się wdzięczność niezmierzona, przywiązanie bez granic, okropny ból rozstania i jakby gorąca proźba o przebaczenie. Hrabia zrozumiał gest jej, wyczytał wszystko z wyrazu jej oczu.
— Jakie są myśli moje o tem co czynisz — rzekł, — wiesz o tem Krystyno, bo rozmawialiśmy ze sobą przez noc całą, a gdy zrana odjeżdżałaś, wiedziałem o zamiarach twych i potwierdzałem je. Będziesz miała do przeniesienia wiele; ale należysz do liczby tych, którzy wszystko przenieść mogą, prócz myśli o niespełnionej powinności, i wszystkiego dokonać, prócz gwałtu nad własnem sercem. Nie jato pewno skłaniać cię będę do niewierności. Człowiek którego opuścić nie chcesz, godnym stał się szacunku twego i wszystkich, którzy umieją pojąć wielkość duszy, podnoszącej się z upadku na szczyt wzniosłej ofiary. Kochasz go, szanować ci go wolno; przyrzekłaś dzielić losy jego gdy bogatym był w szczęście i sławę, nieodstępuj go i pozostań jego towarzyszką teraz, kiedy dźwignie on dobrowolnie przyjętą boleść wygnania i poniżenia.
Krystyna w uroczystem milczeniu słuchała słów ojca swego i nauczyciela; potem podniosła oczy pełne niewymownego smutku i zcicha wymówiła:
— A ty, mój ojcze?
Po wyniosłem czole hrabiego przesunęła się szybko ciężka chmura, lecz wnet zniknęła.
— Ja — odrzekł z poważnym spokojem, — ja także pełnić będę mój obowiązek. W pracy nieustannej leży cała summa uciech i spokoju, jaką otrzymać jeszcze mogę od życia. Nie jest ona jednak małą, i posiadając ją czuję się wielce bogatym. Zmienię tylko nieco kierunek moich zajęć. Dotąd przemawiałem do ludzi słowem pisanem, teraz zacznę przemawiać do nich słowem żywem. Od lat kilku już uczeni przyjaciele moi, ofiarują mi w jednym z uniwersytetów krajowych profesorską katedrę; dotąd odmawiałem ich naleganiom. Ty Krystyno byłaś najmilszą i najpojętniejszą uczennicą moją; kończyłem zresztą parę dzieł rozpoczętych i urządzałem Doliny. Urządzanie to już jest skończone, Doliny zostaną pod opieką Sylwestra. Mnie nic już nie wiąże i nie wstrzymuje, a zawód w jaki wstąpić zamierzam, odpowiada wybornie mojemu zamiłowaniu w nauce, miłości jaką mam dla młodzieży, i gorącemu pragnieniu działania. Może zresztą nie będzie bez użytku, jeśli w społeczeństwie naszem, którego wyższe warstwy pogrążone są w hańbiącem i występnem próżniactwie, stworzę przykład człowieka bogatego i wysoko urodzonego, który z zamiłowaniem i dobrowolnie oddaje się pracy, uważanej zwyczajnie za właściwość ludzi potrzebujących zarobić na chleb i imię. Oto jakie są moje zamiary; nosiłem się z niemi oddawna, dziś dojrzały one razem z twojemi, Krystyno!
Skończył. Krystyna ujęła jego rękę i przyciskała ją do ust, rosząc ją spadającemi rzęsiście z jej oczu niepowstrzymalnemi łzami. Potem wzrok jej zwrócił się ku matce, która z ciągłem osłupieniem słuchała rozmowy dwojga ludzi tak jej blizkich, których jednak na żaden sposób zrozumieć nie mogła. Krystyna patrzała na nią przez chwilę, potem osunęła się do jej kolan i zgnębioną kibić jej objęła ramionami.
— O matko moja, przebacz że cię opuszczam — zawołała z wybuchem niezmiernego żalu, — ale inaczej uczynić nie mogę... nie mogę...
— Krystyno! — wymówił hrabia, — bądź spokojną o matkę twoją; nie zabraknie jej nigdy niczego co najtroskliwsza opieka i najprzyjaźniejsze starania uczynić mogą. Ewo! — dodał ujmując drżącą rękę obezwładnionej kobiety, — jeżeli zechcesz pozostać w Dolinach, pozostaniesz; jeśli będziesz wolała udać się ze mną do miasta, stworzę ci tam byt jak można najodpowiedniejszy twym upodobaniom i przyzwyczajeniom. Jeżeli kiedy zwrócisz się do serca mego, znajdziesz je zawsze otwartem dla siebie, nie z miłością dawną wprawdzie, ale z przyjaźnią, ze współczuciem, z pobłażliwością wytrwałą. Przeszłości naprawić niepodobna; ale jeżeli zechcesz Ewo, wspólna przyszłość nasza może być jeśli nie już szczęśliwą to pogodną, i nie wszelkiej pozbawioną pociechy.
Ewa słuchała tych słów z wyrazem twarzy, w którym mieszały się najróżniejsze uczucia. Nie była ona całkiem niezdolną do pojęcia rzeczy szlachetnych i wspaniałomyślnych; to też wdzięczność i czułość, migotały chwilę w jej wzroku zmąconym. Chciała coś odpowiedzieć hrabiemu, wyciągnąć ramiona i uścisnąć córkę, zapytać ją o coś, dać jej może przestrogę jaką, lub wyrzec słowo macierzyńskiego błogosławieństwa; ale nic z tego nie uczyniła. Po chwili daremnych wysileń, nagłym ruchem podniosła w górę obie ręce, przycisnęła niemi skronie, pochyliła się, zatopiła twarz w poduszce sofy, i — dostała spazmów.