Na dnie sumienia/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
NA DNIE SUMIENIA.
POWIEŚĆ
PRZEZ
E. Orzeszkową.


WARSZAWA.
Nakładem Księgarni Gebethnera i Wolffa.
1873.

Дозволено Цензурою.
Варшава, 22 декабря 1872 г.
  W Drukarni J. Sikorskiego, Niecała Nr 11 n.  

Panu Janowi Pileckiemu.

Pragnąc tę powieść moją przyozdobić imieniem człowieka zacnego i obywatela społeczności swej pożytecznego, ofiaruję ją Panu — a wymowniej uczynić tego nie potrafię, jak powtarzając słowa przed laty do Pana wyrzeczone przez autora Margiera i Dęboroga:

„Niechaj cię skromność twoja nie obraża,
„Że się ten rozgłos czci twojej udziela;
„Wszak wolno chorym czcić imię lekarza
„I przyjaciołom imię przyjaciela.“

El. Orzeszkowa.


ROZDZIAŁ I.
Ewa salonów.

Przed dwudziestu około laty, pewnego dnia zimowego, w najobszerniejszym i najozdobniejszym hotelu gubernjalnego miasta N., panował ruch niezwykły. Na dziedzińcu w pobliżu wrot stajennych, śród grubej warstwy śniegu, stały wygodne, rozłożyste sanie, z których nie zdjęto jeszcze okrywającego je kosztownego kobierca. Czwórka pocztowych koni snać tylko co od sani tych odłożona, okryta pianą zmęczenia, pośpieszną zdradzającego jazdę, pobrzękiwała dzwonkami niecierpliwie, wyrywając się z rąk trzymającego ją za uzdy pocztyljona, na widok stajni. Z pańska ubrany i wyglądający kamerdyner zdejmował z sań tłómoki, których spora liczba i wykwintna zewnętrzna postać znamionowały, że właściciel ich był możnym i nawykłym do różnorodnych wygód i wygódek życia człowiekiem. Z tłómoków tych można było jeszcze wnioskować, iż należały one do mężczyzny młodego, rozmiłowanego we wszystkich eleganckich drobnostkach których wartość w istocie bardzo drobną, pobyt na wielkim świecie podnosi do znaczenia nieodbitej prawie potrzeby. Toteż służący w płaszczu futrzanym, z pod którego widniało czarne cienkie ubranie, z prawdziwą pieczołowitością, rzec można z uszanowaniem zdejmował z sań podróżne przybory, napełnione jak się zdawało kosztownemi a wątłej mocy przedmiotami, i ostrożnie stąpając po wschodach, niósł je ku świeżo zajętemu, a na pierwszem piętrze budowy znajdującemu się mieszkaniu swego pana. Wytworny służący dźwigający również zapewne wytworne rzeczy, mijał się po drodze ze służbą hotelową, niezmiernie pośpiesznie i gorliwie biegającą na wsze strony, jak zwykle bywa gdy do podobnego zakładu zawita gość znany z zamożności, a co więcej z hojności, obiecującej obfite za usługi wynagrodzenie. Każdy tam śpieszył się, pragnął pierwszym być w usłużeniu, i okazać się najgorliwszym w spełnianiu rozkazów. Rozkazów tych musiało być wiele, wnosząc z nadzwyczajnej bieganiny i krzątaniny, jakie poruszały całą hotelową ludność. Gość był snać wymagającym, do zbytku i posłuszeństwa nawykłym; a jeśli nie mógł ograniczyć się byle czem, wszyscy wiedzieli dobrze o tem, że i zapłata jaką wynagradzał oddane mu usługi, nie bywała byle jaką.
U szczytu wschodów prowadzących na pierwsze piętro zjawił się kelner w białym fartuchu, i całem ciałem przechylając się nad poręczą, z całej siły krzyknął do stojącego na dole towarzysza.
— Pod numer 10-ty! Filiżanka buljonu, jarząbek, komput z pomarańcz i butelka madery!
Wydawszy rozkaz zniknął, a ten który go otrzymał, rzucił się z wielkim pędem ku szklanym drzwiom prowadzącym do bufetu i sali restauracyjnej. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i szyby brzęknęły tak, że aż stojący przy bufecie posługacz wyższego stopnia, przestraszony odwrócił głowę.
— Czegoż tak pędzisz, jakby cię kto z batogiem doganiał! Wystraszysz gości! — zawołał z gniewem do przebiegającego chłopca.
— Jaśnie Wielmożny pan Anatol Dembieliński! — w kształcie objaśnienia odkrzyknął zagadnięty, i nie zatrzymując się pobiegł co tchu w swoją stronę.
Człowiek strzegący bufetu skinął głową i podniósł brwi wsposób, który objawiał myśl: — To co innego!
Ze wschodów zwolna i w zamyśleniu zstępował jeden z hotelowych gości; kelner, ten sam który przed chwilą wydawał dyspozycję śniadania, zbiegając zgóry potrącił go tak, że gość aż się zachwiał, i zapominając nawet o przeproszeniu, pędził ku bramie dziedzińca. — Do licha! — zawołał gość potrącony, co się wam stało dzisiaj! biegacie, hałasujecie, roztrącacie ludzi po drodze; kto tam taki przyjechał? król czy papież?
— Pan ober-sekretarz! — nie odwracając głowy odpowiedział kelner, i wpadłszy na dziedziniec zawołał donośnie: — Pocztyljon pana ober-sekretarza!
Wezwany poskoczył ku wołającemu, a ten wyciągnął doń rękę z assygnatą.
— Tryngielt od pana ober-sekretarza! — wymówił z rodzajem namaszczenia.
Pocztyljon także z rodzajem namaszczenia przyjął podarek, i uchylił czapki przed oddającym go kelnerem, jak gdyby uważał go w tej chwili za przedstawiciela samego dawcy. Stosownie do zwyczajów, tryngielt był w istocie królewskim; ale też i konie pianą okryte, zdyszane, świadczyły że ten kto niemi władał, zapracował nań dobrze kosztem sił i zdrowia niewinnych zwierząt.
Rządca hotelu stał w pobliżu drzwi swego mieszkania, i z powagą odpowiednią stanowisku zwierzchnika, przypatrywał się bieganiu i krzątaniu się podwładnych. Zdałoby się, że oczekiwał na kogoś, komuby mógł ważne jakieś zadać pytanie, bo wyraźna ciekawość malowała się na jego twarzy.
Ile razy służący nowoprzybyłego pana przechodził mimo niego, rządca ścigał go wzrokiem; widząc jednak pośpiech i staranność z jakiemi pełnił swe zajęcie, nie zaczepił go, lubo widoczną miał do tego ochotę. Nakoniec przyszła chwila, w której służący pośpiesznie wprawdzie, ale już bez tłómoków, zstąpił ze wschodów i skierował się ku bramie wiodącej na ulice miasta.
Rządca uczynił parę kroków naprzód.
— Dzień dobry panie Ignacy! — wymówił uprzejmym tonem zwiastującym dobrą znajomość.
— Dzień dobry, panie Józefie! — odpowiedział sługa uchylając czapki z galonem.
Podali sobie ręce na powitanie.
— Cóż tam słychać? — zagadnął rządca.
— Gdzie? z kim?
— A no, ze starym panem Dembielińskim?
— Zdrów zupełnie.
— Jakto! wyzdrowiał! — zawołał rządca z pewnem zdziwieniem w głosie.
— Umarł! — lakonicznie odpowiedział lokaj.
Rządca cmoknął ustami.
— W takim razie, — wymówił zwolna — pan ober-sekretarz jest teraz panem całą gębą...
Jakiś ironicznie złośliwy wyraz wybił się na twarzy lokaja.
— Alboż dotąd nie był takim? — zapytał.
— Zapewne! zapewne! ale teraz odziedziczył po ojcu dobra...
— A tak! dobra! — powtórzył lokaj, a z gardła jego wydobył się dźwięk podobny do stłumionego śmiechu.
Ale rządca nie zwracał uwagi na wyraz twarzy i intonację głosu tego z kim rozmawiał.
— Powiedz mi panie Ignacy, — wypytywał dalej — czy wracacie do stolicy?
— A naturalnie...
— Pan ober-sekretarz nie ma więc zamiaru zamieszkać w swoich dobrach...
— Nie, takiego zamiaru pan ober-sekretarz niema...
— Zapewne! zapewne! taką robiąc karjerę! taki młody a już jest ober-sekretarzem... Ale może kiedyś w przyszłości zamieszka w swoich dobrach...
— Może kiedyś w przyszłości zamieszka... powtórzył sługa zawsze z tym samym wyrazem ukrywanej ironji na twarzy.. Patrzył na otwierającą się w tej chwili bramę, i zdawał się mieć wielką ochotę zakończyć rozmowę. Ale rządca przytrzymywał go za pętlę u płaszcza.
— Słyszałem... nie pamiętam doprawdy od kogo... ot tak mi obiło się coś o uszy, że stary pan Dembieliński miał długi. Musiało to być coś nieznaczącego... jakaś bagatela... taki pan i taką karjerę zapewnił synowi... w stolicy niepodobna zrobić karjery bez pieniędzy...
Lokaj milczał i patrzył na bramę.
— Jakże to tam jest, panie Ignacy?
— Z czem takiem?
— A no, z temi długami.
Lokaj usunął się tak żywo, że pętla jego płaszcza wymknęła się z przytrzymujących ją palców rządcy.
— Śpieszy mi się! — zawołał — wszak to już pierwsza godzina!
I z kieszeni kamizelki wydobył dość piękny zegarek, z wyraźną intencją błyśnięcia nim przed oczami rządcy. Spojrzał na wskazówki, które w istocie ukazywały godzinę pierwszą popołudniu, skinął głową swemu interlokutorowi, i uczynił parę kroków ku bramie.
— A dokąd to? — zawołał za nim rządca nie zrażony chłodnem pożegnaniem lokaja.
— Do pani Ewy Dembielińskiej — była odpowiedź. Pan ober-sekretarz życzy sobie wiedzieć czy zdrowa, i o której godzinie może się z nią widzieć.
— Zdrowa! zdrowa! i ślicznie wygląda! Widziałem ją dziś jak jechała z córeczką przez miasto, zapewne na spacer...
W tej chwili dwaj rozmawiający znaleźli się znowu obok siebie. Rządca poufale złożył rękę na ramieniu lokaja, i ciekawie zaglądając mu w oczy wymówił półgłosem:
— Pan ober-sekretarz będzie miał śliczną żonę, nieprawda?
— To się rozumie! i bogatą naturalnie.
— Wszakże zaręczeni z sobą, nieprawdaż?
— Podobno że tak...
— Jakto! więc to jeszcze rzecz niepewna?
Twarz lokaja przybrała wyraz uroczysty. Westchnął i rzekł:
— I cóż jest pewnego na tym świecie, szanowny panie Józefie!
Mówiąc to, wyszedł na ulicę, a rządca stał jeszcze chwilę na miejscu, jakby rozmyślał nad tajemniczem znaczeniem filozoficznej uwagi, wypowiedzianej przez lokaja pana ober-sekretarza.
Tymczasem w świeżo zajętym apartamencie tylko co przybyłego gościa, wszystko już było urządzone, ustawione, do najdoskonalszego ładu doprowadzone; dwa niewielkie, lecz dość wykwintnie przybrane pokoje świeciły czystością i polorem, jakie im zdołała już nadać wprawna i umiejętna ręka kamerdynera, znającego nawyknienia i upodobania swego pana. Znajdowało się tam wszystko co tylko służyć może ku uwygodnieniu i uprzyjemnieniu kilku dni spędzonych w podróży: puszyste dywany, miękkie we wschodnie desenie wyszywane poduszki, lustro w szerokich srebrnych ramach, ostawione mnóstwem toaletowych przyborów, głębokie składane krzesło na biegunach, okryte cenną tkaniną jedwabną, a mogące służyć tak do poobiedniej drzemki, jak do prowadzenia miłej gawędki z osobą poufałą; wielki portfel z angielskiej skóry wyciskami z kości słoniowej kunsztownie przyozdobionej; kilka książek nakoniec, z których część wyglądała bardzo poważnie, inne oprawą i objętością zdradzały treść lekką, ku rozrywce umysłowej służącą.
Właściciel tych wszystkich cennych i wykwintnych przedmiotów, gość nazywany przez hotelową ludność jaśnie wielmożnym Dembielińskim, lub panem ober-sekretarzem, był młodym i niepospolicie pięknym mężczyzną. Bogato rozwinięte i doskonale wykończone kształty jego ciała, zwrócić mogły na siebie baczną uwagę lubującego się we wszelkich objawach piękna artysty; marząca kobieta przez długą chwilę zatrzymałaby swe oko na twarzy jego o regularnych a zarazem wyrazistych, i energicznemi linjami zakreślonych rysach. Ale najmniej już postać ta męzka i twarz energicznie piękna ujść mogła uwagi myśliciela, lubiącego wczytywać się w te znaki i kształty, w jakie zewnętrzną powłokę człowieka urabia wewnętrzna jego istota. Wielkie czoło młodego człowieka, wydęte nieco nad brwiami hebanowej czarności, znamionowało umysł bystry, rzutki, pojętny lecz niespokojny. Jakieś cienie i zmarszczki błąkały się wciąż po niem, znikały i powracały znowu; były to zapewne chmurne szlaki myśli, które natłokiem przepływały przez głowę, albo wybijające się na zewnątrz niepokoje ducha, targającego się w wątpliwościach, rwącego się z buntem, z żądzą ku celom które spostrzegał i dosięgnąć usiłował. Nad czołem tem mądrem lecz niespokojnem, panował gęsty las włosów kruczej czarności pokręconych w tysiąc kędziorów, i harmonizujących z wielkiemi również czarnemi źrenicami, które pływały po niebieskawych wypukłych białkach, a patrzyły przed siebie z dumą hardą i wyzywającą, lecz bez pogody i słodyczy. Nos prosty, doskonale grecki, z cienkiemi i ruchomemi nozdrzami, zgadzał się dobrze z zarysem ust kształtnych i pąsowych, z niższą wargą nieco wydętą, jak bywa zwykle u ludzi zuchwałych i pogardliwych. Na całej twarzy tej rozlewała się bladość śniada, matowa, jednostajna, zdradzająca życie miejskie, długie lata spędzone bez promieni słonecznych, obficie sypiących się z nieba nie przysłonionego niczem, bez świeżych powiewów swobodnie przelatujących szerokiemi polami, bez uciech prostych jak natura a zdrowych i jędrnych jak ona; życie pędzone śród grubych murów stolicy, nie dozwalających ludziom patrzyć prosto w błękity i słońce, gorączkowe, sztuczne, dzień w noc, a noc w dzień przemieniające, owiane chaotycznym gwarem ulic, napełnione tłokiem i hałasem ścierających się w szalonym boju namiętności i interesów, napojone narkotykiem pychy i próżności, przesiąknięte na wskróś trucizną łatwych, a nie zawsze niewinnych rozkoszy.
To życie stołeczne, wykwintne, zbytkowne, całe niby na zewnątrz wylane a jednak obłudne, niby ku ważnym sprawom dążące a jednak uganiające się za drobiazgowemi effektami, i tą doskonałością pozorów które mają pokrywać niedoskonałość gruntu — to życie odarte z blasków słonecznych a przysypane złocistym pyłkiem modnych świecidełek, odzwierciadlało się tak w pełnej niepokoju grze fizjonomji Anatola Dembielińskiego, w oczach jego migocących jakimś stalowym zimnym połyskiem, w zarysie ust dumnym i pogardliwym, w ruchach i giestach wymierzonych i niejako systematycznych, w ubraniu nakoniec pełnem wykwintu i tej drobiazgowej staranności, która jeśli jej dobry smak nie strzeże, przechodzi w przesadę i staje się śmiesznością. Młody Dembieliński musiał jednak posiadać wiele dobrego smaku, bo pomimo niezmiernej starannosci i wykwintności swego ubrania, nie miał wcale pozoru stołecznego dandysa — i niktby go nie mógł wziąć za jednego z bohaterów kawiarnianych, lub zakulisowych Donżuanów i salonowych księżyców, jakich pełno posiada każde wielkie i wielobarwne miasto.
I owszem, jeżeli można było z ruchów, postawy i ubioru Dembielińskiego wyprowadzić wnioski o tem czem okazać się on pragnął, ku czemu dążył, na wzór jakiego typu kształtował całą swą zewnętrzność, — to już najłatwiej nasuwał się myśli jakiś typ wysokiego dostojnika, zwierzchnika kierującego szerokim zakresem prac ważnych, i trzymającego w swej dłoni losy wielu podwładnych; jakiegoś męża stanu nakoniec pełnego powagi, stanowczości, i tego chłodu urzędowego, pod którym kryć się mogą wulkany, nigdy wszakże nie wybuchając, lub wybuchając w najgłębszej tylko tajemnicy z obawy zamącenia tego tła jednostajnego, na którem monarchowie i ludy kreślą najchętniej votum zaufania. Wulkanom nie ufa nikt rozsądny i o bezpieczeństwo swoje dbały, bo kapryśne są one, a uścisk ich to otchłań napełniona żuzlami. Za to gładka i równa powierzchnia wody zachęca ludzi, aby powierzali jej łodzie losów swoich; odzwierciedla ona pogodę niezmąconą, a w łonie swem dla oka nieprzeniknionem, każe domyślać się głębi i bogactw tem więcej nęcących, że okrytych tajemnicą.
Widoczną było rzeczą, że Dembieliński nie był jeszcze ani wysokim dygnitarzem, ani zwierzchnikiem ludzi pracujących nad ważnemi rzeczami, ani mężem stanu zdobywającym zaufanie u monarchów i ludów. Nie osiągnął on jeszcze żadnego z tych wysokich stanowisk, ale osiągnąć wyraźnie pragnął i starał się; a przewidując że cel swych dążeń i pragnień prędzej lub później otrzyma, zawczasu już uczył się na pamięć roli, jaką obrał sobie na scenie społecznego życia — kształtując zewnętrzność swą, a zapewne i wewnętrzną istotę tak, aby najlepiej odpowiadać jej mogły. Wszystko na nim, począwszy od sposobu w jaki układały się włosy aż do węzła czarnego krawatu, łańcuszka od zegarka i rodzaju haftu przyozdabiającego koszulę, wykwintnem było i kosztownem; zbytnią przecież błyskotliwością nie uderzało, przystając wybornie do siebie i zlewając się w całość pełną powagi i surowości, z za których jakby od niechcenia, przebijał się dostatek do bogactwa posunięty.
Ale w powadze i surowości, jaką przyodział siebie ten człowiek, który nie przestał jeszcze być młodzieńcem, umiejętnie godząc je z wykwintem bogatego mieszkańca stolicy, niebyło ani pogody wewnętrznej głębokiego myśliciela, ani zadowolenia z własnych czynów szlachetnego pracownika; widniały z nich za to dwie cechy charakteru, dwa niejako żywioły władające duszą mieszkającą w tem pięknem ciele: energja i ambicja. Anatol był energicznym, poznać to można było z postawy jego, zarysu w jaki układały się usta; że był ambitnym, wydawały to jego spojrzenia tonące w próżnej przestrzeni, niby w pogoni za czemś, lub od czasu do czasu podnoszące się w górę jakby w chęci dosięgnięcia wzrokiem wysokich jakichś szczytów; musiał być także śmiałym, bo głowę nosił wysoko, a na ustach miewał zuchwałe uśmiechy — i zaprawionym do ukrywania uczuć swych i myśli, bo wulkany wewnętrzne, które błyskawicami wybuchały mu ze źrenic, i cienie gorączkowych niepokojów rzucały na czoło, osłaniać umiał sztucznym chłodem, rozważną jednostajnością poruszeń, na której wielce tylko wprawne oko omylić się nie mogło.
Teraz w ozdobnem hotelowem mieszkaniu, otoczony wszystkiem co tylko może otaczać najwybredniejszego sybarytę znajdującego się w podróży, Anatol leżał na miękkiej sofie z głową na dłoń opuszczoną, w głębokiem pogrążony zamyśleniu. Na twarzy jego rozlewało się jakieś przykre, cierpkie uczucie; z pod na wpół spuszczonych ciemnych powiek, widać było źrenice zapalające się gwałtownie, i z niespokojną szybkością przebiegające z jednego kwadratu woskowanej posadzki na inny, lub szklanno z rodzajem osłupienia, długiemi chwilami wpatrujące się w jedno miejsce; dumne usta przycięte były nieco jakby pod wpływem bólu lub gniewu; czoło naznaczone głęboką zmarszczką, wyrażało namysł a zarazem silnie poczuwaną dolegliwość. Wprawdzie ledwie widzialny biały brzeżek odbijający od czarnego tła ubrania, a oznaczający świeżo przywdzianą żałobę, usprawiedliwiać mógł na pozór to jakby bolesne zadumanie młodego człowieka. Po bliższem wszakże przyjrzeniu się można było dostrzedz, że nie było ono jedynie wypływem żalu po tem co było drogiem a żyć przestało, ani tkliwych wspomnień, jakiemi, jakby żałobnemi kwiatami, serce zranione, w ciszy i zadumie posiewać lubi mogiły ukochanych. W zamyśleniu Anatola przebijał się gniew głuchy i niepokój z trwogą niemal graniczący. Znać cios jakiś zwalił się nagle na kwiatami dotąd usłane życie tego szczęśliwca, postawił zaporę pośród drogi którą on postępował łatwo i już wprawnie, zagroził zdruzgotaniem tych gmachów, jakie budowane gorącą wyobraźnią młodzieńca, były przedmiotem namiętnych żądz jego i ambitnych dążeń. Śniadanie oddawna już zastawione było na przygotowanym do tego stole; kelner wchodził co chwilę na palcach, poprawiał nakrycie, ustawiał krzesła, wychodził bez szelestu i wkrótce wracał znowu, spodziewając się nowych rozkazów, — a gość ten siedział wciąż pogrążony w dziwnem swem zamyśleniu, nie zdając się poczuwać drażniącego przyjemnie zmysł powonienia zapachu wyśmienitych potraw, ani słyszeć ostrożnych stąpań gorliwego posługacza. I niewiadomo jak długo pozostawałby tak nieruchomy z posągowo ułożoną na sofie postawą, z błyskawicami gwałtownych uczuć w nawpół przysłonionych powieką oczach, z goryczą w wyrazie ust zaciśnionych, z chmurami niepokoju płynącemi po zmarszczonem czole, gdyby nie otworzyły się głośniej drzwi wiodące z hotelowego korytarza, i nie wszedł przez nie kamerdyner przed półgodziną wysłany przez pana swego na miasto.
— Pani Ewa Dembielińska... — wymówił sługa zatrzymując się o kilka kroków od sofy.
Na dźwięk jego głosu, a może wymówionego imienia, Anatol wyprostował się, cała twarz jego zmieniła wyraz, i z chmurnej stała się nagle promieniejącą.
— Pani Ewa Dembielińska, kończył służący, życzy sobie widzieć jaśnie wielmożnego pana o godzinie szóstej wieczorem.
— O szóstej, — jakby machinalnie powtórzył Anatol, — o szóstej! a któraż godzina teraz?
— Niespełna druga! — odparł kamerdyner spoglądając na swój piękny zegarek, którym pysznił się widocznie.
Wyraz zdziwienia odbił się na twarzy młodego człowieka, czarne brwi jego podniosły się lekko w górę, oczy utkwiły w twarzy lokaja.
— Czy nie omyliłeś się? — zapytał. — Czyś dobrze słyszał, że proszono mię abym przyszedł o szóstej?
— Tak mi powiedziała Aloiza, panna służąca pani Dembielińskiej.
— A! Aloiza! — samej więc pani nie widziałeś?
— Nie zostałem wezwany przed obecność samej pani, jaśnie wielmożny panie.
— A! nie zostałeś wezwany! Aloiza więc powiedziała ci że o szóstej?
— Tak, jaśnie wielmożny panie!
— A teraz która?
— Niespełna druga!
Anatol spuścił znowu powieki, i przez chwilę wzrok jego szklany znowu utkwiony był w ziemię.
— Może pani Dembielińska chora? — rzucił po chwili pytanie nie podnosząc oczu, i nie zmieniając kierunku ani wyrazu spojrzenia.
— Nie, jaśnie wielmożny panie, przyjmowała gości...
Na te wyrazy Anatol powstał. Po czole jego i policzkach rumieńce przepłynęły szybką, gorącą falą.
— Gości przyjmowała! — wymówił przez zaciśnięte zęby. — I kogóż to?
Zdawało się, że pytanie to zadawał więcej sobie samemu niż stojącemu przed nim słudze, ale ten czuł się w obowiązku odpowiedzieć.
— U pani Dembielińskiej znajdował się hrabia Seweryn Horski.
Anatol jakby spostrzegł niestosowność takiej rozmowy ze swym kamerdynerem, podniósł głowę, przywołał na twarz zwyczajny wyraz chłodnej powagi, i zwracając się ku oknu wymówił niedbale:
— Możesz odejść!
Zaledwie służący usłuchał pozwolenia, które było rozkazem, Dembieliński odwrócił się od okna, i począł przechadzać się po pokoju. Krok jego równy i mierzony jak też i ruchy wyniosłe i jakby nieco niedbałe, nie objawiały wewnętrznego wzburzenia; snać człowiek ten tak długo panował nad swoją powierzchownością i nastrajał ją według pewnej żądanej normy, że nawet w chwilach gwałtownych wzruszeń zdradzić go już ona nie mogła. Ale po twarzy schmurzonej znowu przepływały teraz co chwilę różowe strugi nagle ukazujących się i nagle znikających rumieńców, a w czarnych źrenicach bystro i niespokojnie przebiegających z przedmiotu na przedmiot, krzyżowały się jakieś ostre, stalowe, a coraz żywsze blaski. Stanął nagle na środku pokoju, i białą rękę zapuścił w krucze włosy. O godzinie szóstej! — wymówił zwolna, — pięknej mojej narzeczonej niezbyt pilno jak widać ujrzeć mię po tak długiem rozłączeniu! Rozkazuje abym czekał cztery godziny, a tymczasem przyjmuje gości! Dawniej! o, dawniej...
Nie dokończył swej myśli i stał długo w zamyśleniu ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń. Miłem snać jakiemś przywołany wspomnieniem, słodszy, łagodniejszy blask rozświecił mu oczy; szybko jednak minął, i twarz Anatola wróciła do chmurnego wyrazu jaki okrywał ją przed chwilą.
— Nie! — zawołał rzucając się na sofę, — to być nie może! Miałażby ona zawieść mię i zdradzić w najważniejszej i najcięższej chwili mego życia? Fortuna i kobieta miałyżby jednocześnie odwrócić się odemnie, aby cios po ciosie zadawać najpiękniejszym moim nadziejom?
Gdy usta Anatola cichym lecz gwałtownym szeptem wypowiadały te wyrazy, twarz jego pobladła widocznie. Przypuszczenie jakie czynił, musiało do głębi wstrząsnąć jego istotą; związek z kobietą o której myślał, był mu snać bardzo drogim. Siedział długo nieruchomy i zadumany, a z wyrazu twarzy jego poznać można było, że z bacznym namysłem a razem z głębokiem wzruszeniem rozważał różne szanse losu, z których jedne wynieść go mogły na szczyt szczęścia, inne strącić w walki i śmiertelne zwątpienia. Ostatnie przecież obrazy jakie ukazały się oczom Anatla w tej tajemniczej dziedzinie przyszłości, w jaką wpatrywał się z natężeniem, światłemi snać malowane były barwami, bo czoło jego rozjaśniało się stopniowo, oczy napełniły się znowu tym wyrazem śmiałości i dumy, który znikł z nich na chwilę, głowę podniósł wysoko, stanął, wyprostował się i odetchnął z głębi piersi.
— Nie! — wymówił, — tak źle nie będzie! Kobieta mię nie opuści, a fortuna powróci do mnie. Nie na tom stworzony aby borykać się z nędznemi przeciwnościami i maluczkiemi okolicznostkami życia, których zwyciężanie bywa udziałem pospolitych miernostek! Dotknęło mię wprawdzie nieszczęście wielkie i niespodziane, lecz cóż ztąd? Nie ostatnia to jeszcze stawka gry mojej, i nie przedostatnia nawet! Młodość, ukształcenie, stosunki w świecie, miłość Ewy...
Uśmiech okrążył mu usta, oczy zaświeciły znowu nie tym co wprzódy zimnym stalowym blaskiem, ale gorącemi ogniami, które widocznie wydobywały się z samego serca.
— O! bo ona mię kocha! — szepnął, — tyle lat... tyle miesięcy... tyle dni żyła myślą o mnie... Alboż kobieta może kiedykolwiek wyrzec się takiej miłości?...
Machinalnie spojrzał w wielkie, odbijające całą jego postać źwierciadło, i zatapiając w niem spojrzenie, wyrazem twarzy dopowiedział: — I takiego jak ja człowieka!...
Rozmyślanie to przerwało wejście hotelowego sługi, który przychodził pytać się o rozkazy j. w. pana ober-sekretarza, a zarazem wielce nieśmiało objawił niepokój swój o śniadanie, które ostygło i zapewne smakować dobrze nie będzie. Dembieliński po raz pierwszy rzucił wzrokiem na stół obficie zastawiony, a po chwili topił nóż wyostrzony jak brzytwa w białej i kruchej piersi jarząbka. Apetyt z jakim zabrał się do ostygłego już nieco śniadania, objawiał wyborne zdrowie młodzieńcze, gastronomiczne przywyknienia wytwornego smakosza, i zupełne prawie uspokojenie umysłu, sprawione zapewne przedchwilowem długiem rozmyślaniem. Jarząbek zniknął wkrótce z półmiska wraz z towarzyszącym mu komputem, opleśniała butelka wypróżnioną została w czwartej części. Młody sybaryta rozkazał przynieść sobie filiżankę czarnej kawy, i zapalając hawańskie cygaro, z cicha zanucił parę strof jakiejś pieśni. Nagle przerwał sobie nucenie. Traf, czy naprężony ku jednemu przedmiotowi kierunek myśli, przyniósł mu do pamięci ową figlarną a jednak smutnego znaczenia pełną piosenkę z modnej podówczas opery Rigoletto: „La donna e mobile“. Przestał śpiewać, opuścił rękę niosącą już ku ustom zapalone cygaro, i szklanemi znowu oczyma wpatrując się w przestrzeń, wymówił zcicha:
— Tak! Kobieta zmienną jest! Czyliż tej prawdy nie nauczyło mię życie w stolicy!
Oparł głowę na dłoni, pogrążył się w zamyśleniu, a po twarzy jego przesuwał się na przemian wyraz to pełnej wiary w przyszłość ufności, to goryczy, obawy i zwątpienia. Ostatnią godzinę oczekiwania Dembieliński spędził w długiem, biegunowem, na sposób amerykański urządzonem krześle. Kołysał się zwolna, rozmyślał, i co chwilę spoglądał na zegarek. O trzy kwadranse na szóstą powstał, i zbliżywszy się do źwierciadła, kilku rzutami wprawnej ręki przyprowadził do porządku krucze swoje włosy, rozrzucone nieco w czasie niespokojnych przedchwilowych dumań. Przy tej czynności uśmiech zadowolenia parę razy zjawił się na jego ustach. Wiedział widocznie że jest pięknym; ale po sposobie w jaki przypatrywał się twarzy swojej i postaci odbitej w źwierciedle, poznać można było, że powierzchowna piękność ta nie była dla niego, jak dla pospolitych miejskich dandysów i elegantów, przedmiotem próżnej chluby i narzędziem drobnych salonowych powodzeń; ale że uważał ją jako jedną z sił któremi władał, a które umiejętnie użyte zdobyć musiały to, co stanowiło osnowę dumnych jego zamysłów i marzeń, sięgających kędyś wysoko.
— Hrabia Horski! — wyrzekł do siebie Anatol, odwracając się od źwierciadła. Hrabia Seweryn Horski! — powtórzył tonem człowieka, który sili się na przypomnienie sobie czegoś. A! — zawołał, nagle dłonią uderzając czoło, — wszakże to ten filozof! — on starał się o jej rękę kiedy była jeszcze młodziuchną... Wspomnienia! wspomnienia! — dodał z ironją, i zaśmiał się półgłosem, przykrym jakimś i cierpkim śmiechem. Miałyżby one zwyciężyć teraźniejszość? I raz jeszcze spojrzał na zegarek. Kilka już tylko minut brakowało do szóstej. Zadzwonił na kamerdynera, a po chwili w kosztownem futrze zarzuconem na ramiona, w błyszczącym i na znak żałoby wązką przepaską z czarnej krepy otoczonym kapeluszu, wychodził na korytarz. Idąc kończył wkładanie jasnych rękawiczek. Krok jego jednostajny był i równy, postawa nacechowana pewnością siebie, twarz wypogodzona i poważna. Posługacze z głębokiem uszanowaniem usuwali się na bok przed J. W. panem ober-sekretarzem, w bramie rządca hotelu nisko uchylił przed nim czapki, szwajcar z poskokiem otworzył bramę, prowadzącą na ulicę. Jakaś młoda, ze średniej snać klassy pochodząca kobieta, w kapeluszu i salopie, a stojąc za szklannemi drzwiami mieszkania szwajcara, długo ścigała wzrokiem przechodzącego młodzieńca, a gdy oddalił się wymówiła pół głosem: „Jakiżto piękny mężczyzna!“ — „A jaka w nim powaga, jaki rozum i grzeczność! to prawdziwy wielki pan!“ — dorzucił z boku jeden ze starszych lokajów, i spojrzał na kamerdynera, który towarzyszył swemu panu aż na dół wschodów. Kamerdyner nic nie odpowiadał na te uwagi, ale dziwnie jakoś uśmiechał się pod bujnym wąsem.
Ktokolwiek nie gardzi różnemi drobnemi objawami, wybijającemi się na twarze ludzi stojących u samego dołu społeczeństwa, ten niejednokrotnie mógł zauważyć, że uśmiechy ludzi służących u młodych i pięknych panów, miewają w sobie często coś złowieszczego. Nie darmo powiedziano, że nikt nie uchodzi za wielkiego męża w oczach swego lokaja. Kamerdyner Anatola Dembielińskiego widocznie nie uważał swego pana za szczęśliwca, wcielającego w siebie bogactwo, potęgę i doskonale powodzenie, za jakiego mieli go ci, co spoglądali nań z oddalenia.
Wieczór zimowy mroźny był nieco, ale pogodny i oświetlony srebrną pół obręczą księżyca, która wystąpiła na blady lecz jasny błękit nieba. Tu i owdzie na ulicach i placach miasta zapalano żółtawo świecące latarnie, przechodniów było sporo, środkiem ulic z brzękiem dzwoneczków przesuwały się liczne sanie. Jedne z tych sań najszybciej ze wszystkich pędzące, zatrzymały się przed niewielkim, ale ładnie zbudowanym domem, zakrawającym na pałacyk, i umieszczonym w głębi obszernego dziedzińca, oddzielonego od ulicy ozdobnemi sztachetami.
Byłoto miejsce oddalone od środka miasta, a blisko przysunięte ku otaczającym je polom. Z za domu widniały nagie teraz szkielety licznych a wysokich i rozłożystych drzew, które w lecie musiały tworzyć rozległy i gęstą zielenią napełniony ogród; pośród dziedzińca, z grubej warstwy śniegowej, wystawały smukłe kształty słomą owiniętych kosztownych snać krzewów, biały kompas świecił pośrodku pod padającym nań promieniem księżyca. W pałacyku kilka okien pierwszego piętra na wpół przysłoniętych malowniczą draperją firanek, jaśniało białem, obfitem światłem. Całe to mieszkanie miało pozór wpół wiejskiej willi, i wyglądało pięknie, zamożnie, a całkiem po pańsku.
Sanie zatrzymały się przed sztachetami; Anatol wysiadł, szparkim krokiem przebył dziedziniec, i przez wysokie oszklone drzwi wszedł do niezbyt obszernej ale bardzo ozdobnej sieni, gdzie u stóp wschodów szerokich, wysłanych kobiercem, siedział w liberję przybrany sługa, i czytał pod światłem spuszczającej się od sufitu lampy, ulotne jakieś pisemko. Na widok wchodzącego, sługa powstał i oddał mu głęboki ukłon; Dembieliński skinąwszy mu głową, wstąpił na oświetlone wschody. W przedpokoju na pierwszem piętrze znalazł innego sługę przyodzianego już nie w liberję, ale w czarne cienkie ubranie, i rzuciwszy mu futro, które tenże skwapliwie przyjął, udał się w głąb apartamentu.
Apartament pani Ewy Dembielińskiej składał się z sali jadalnej, dwóch bawialnych salonów, i dwóch czy trzech małych potulnych gabinecików. Wszystko zresztą w pięknych tych pokojach potulne było, miękkie, wonne, i błyszczące tym na wpół przysłonionym blaskiem, który objawia dobry smak połączony z bogactwem, już przez samą powściągliwość z jaką wystawia na pokaz to ostatnie. Pomiędzy wszystkiemi jednak cechami tego mieszkania, najwybitniejszą była miękkość — miękkość nie tylko już kobieca, ale posunięta do dziecięcego niemal rozpieszczenia. Znać było, że istota będąca panią i mieszkanką tych komnat, nie znosiła niczego coby w najlżejszy sposób razić mogło którykolwiek z jej zmysłów. Półświatła krzyżowały się tam z pół barwami, w powietrzu unosiły się pół-wonie, posadzki zasłane kobiercami, wydawały pod dotykającą ich stopą stłumione pół-odgłosy. Żadnej nigdzie jaskrawości, żadnego choćby cokolwiek żywszego tonu, żadnej nieco ostrzejszej linji dostrzedzby tam niepodobna; wszystko było miękko zaokrąglone, łagodnie wycieniowane, wychuchane z troskliwą pieczołowitością, nakształt gniazdka usłanego puchem, jedwabiem i różanemi listkami. — Czy było to odbicie się tych cech mieszkania, czy też głębsze jakieś wzruszenie serca, dość, że na twarzy Anatola ukazał się wyraz miękki, graniczący niemal z rzewnością, i spędził z niej do szczętu dotychczasową powagę i chłód urzędownie nieco wyglądający. Po chwili jednak, twarz ta wyrazista i ruchoma wtedy tylko gdy nikt na nią nie patrzył, zadrżała niepokojem i stłumionym jakby bolem. Było tak może właśnie dla tego, że nikt dotąd twarzy tej nie spotkał słodkiem powitalnem wejrzeniem; że nie było tam nikogo, na kimby spocząć mogły czarne oczy młodego człowieka, płonące w tej chwili niecierpliwością i oszklone mgłą rozrzewnienia. Anatol przebył już salę jadalną i dwa bawialne salony, zatrzymał się w progu rozkosznie urządzonego gabinetu, i stał tam parę minut nieruchomy, wyczekujący — a nikt jeszcze nie wyszedł na jego spotkanie. Służący, którego znalazł w przedpokoju, znikł był na chwilę w oddalonej głębi mieszkania, kędy zapewne oznajmiał swej pani przybycie gościa; potem ukazał się znowu, cichym krokiem przeszedł długi rząd komnat, a nikt nie ukazywał się jeszcze z za tej portjery podniesionej ręką sługi i zapadłej znowu, a za którą kryły się niedostępne obcym oczom i krokom, komnaty.
Anatol stał w progu buduaru, i ciężkie snać jakieś uczucie przykuło go do miejsca, bo stał nieruchomy, i można było rzec, że wsłuchiwał się w tę głęboką ciszę jaka go otaczała, przerywana tylko jednostajnym odgłosem zegara, rozświetlona łagodnemi blaskami białych i bladobłękitnych lamp płonących w etruskich wazach pod ażurowemi przysłonami, lub pomiędzy gałęźmi malowniczo ustawionych roślin. Ciężką, bardzo ciężką widocznie dla młodego człowieka była ta chwila wytężonego oczekiwania, bo kilka razy twarz jego pobladła bardzo, a potem zabarwiła się błyskawicznym rumieńcem; bo oczy jego nawpół osłonione ciemną spuszczoną powieką, strzeliły posępnemi jakiemiś ognikami; hebanowe brwi ściągnęły się tworząc na czole głęboką zmarszczkę, a dumna warga przycięta i pobladła, drżała od chwili do chwili w takt z oddechem gwałtownie pracującej piersi. — „La donna e mobile“, wyszeptał Anatol, i nieopisany uśmiech bolesnego sarkazmu okrążył mu usta.
Nagle podniosła się tajemnicza zasłona, a z za niej wybiegło dziecię śliczne jak archanioł wymalowany ręką zachwyconego mistrza. Była to dziewięcioletnia najwyżej dziewczynka, z białą jak przezroczysty alabaster twarzyczką, z wielkiemi ciemnemi oczami, z mnóstwem czarnych zwojów okrywających główkę i opływających drobne obnażone ramiona. Wbiegła jak motylek, niby skrzydłami wiewając sukienką z błękitnego jedwabiu, i stopkami błękitno obutemi zaledwie dotykając puszystego kobierca. Z okrzykiem radości rzuciła się ku stojącemu w progu gościowi.
— Kuzynku! — zawołała, — to ty! doprawdy to ty! tak dawno cię nie widziałam! myślałam żeś o nas zapomniał, że nie przyjdziesz już do twojej małej Krysi!
Było coś orzeźwiającego w tym dziecięcym srebrnym głosiku, który dzwonił szczerą radością niewinnego serca, i tą świeżością niewysłowioną, która stanowi wiecznie zwycięzki wdzięk wiosny życia i natury. To też Anatol rozpogodził czoło, i uprzejmie uśmiechnął się do dziecięcia, które stało przed nim z główką podniesioną ku jego twarzy, z różanemi usteczkami otwartemi uśmiechem, powtarzającym się niby w źwierciedle, w roziskrzonych przeczystych źrenicach. — Jak się masz, Krysiu? — wymówił ściskając w dłoniach swych jej drobne rączęta. Nie zapomniałaś więc o mnie jeszcze? tęskniłaś za mną trochę?
W głosie młodzieńca gdy wymawiał te wyrazy, dźwięczała tłumiona jakaś boleść. Snać zwątpił on przed chwilą o tem, aby ktokolwiek tęsknił za nim w tym domu.
— Kuzynie! — wymówiło dziecię, — byłeś zawsze dla mnie taki dobry! jabym o tobie nigdy zapomnieć nie mogła, nigdy!
Anatol pochylił się żywo, i przytknął usta do alabastrowego czoła dziewczynki. Pocałunek ten krótki był, ale gorący; można zeń było poznać, że powitanie tego dziecka ulżyło ciężarowi, jaki spadł był na serce młodzieńca razem z tą ciszą i samotnością, jakie same jedne powitały go w tych progach. Sięgnął do trzymanego w ręku kapelusza, i wydobył zeń wykwintną bombonierkę.
— To dla ciebie Krysiu — rzekł, — widzisz, i ja pamiętałem o tobie, bom ci przywiózł cukierków ze stolicy.
Dziecię wzięło cacko napełnione przysmakami, ale rzuciło nań zaledwie parę obojętnych spojrzeń. — Dziękuję ci! — rzekło, — wszak ja od ciebie zawsze miewam cukierki, przysyłasz je dla mamy i dla mnie, ale teraz daleko to milej żeś je sam przywiózł! A wiesz? ja się już uczę grać i rysować. Monsieur Viret powiada, że mam wielką zdolność do rysunku, et qu’avec le temps je deviendrai artiste.
Ostatnie wyrazy wymówiła figlarnie, prostując się z dumą. Francuzka wymowa tego dziecka była bez zarzutu, a sposób w jaki się wyrażała, objawiał wczesne rozwinięcie umysłu i tę śmiałość, jaką posiadają dzieci hodowane w domach zamożnych, napełnionych zawsze ludźmi i gwarem.
— Nie wiem czy będziesz artystką — rzekł Anatol, — ale że jesteś ślicznem dzieckiem, to pewno!
Krysia rozśmiała się głośno, i zrobiła dyg głęboki.
— Dziękuję! — zawołała, — a chcę tylko wiedzieć czy bardzo kochasz mię za to, że jestem ślicznem dzieckiem?
Anatol miał odpowiedzieć na to pytanie, gdy tuż przy nim rozlała się w powietrzu delikatna woń heljotropu, i zabrzmiał miękki jak jedwab, a cichy jak tchnienie głos kobiecy:
— Christine! va rejoindre M-lle Flore!
Na dźwięk tego głosu, rumieniec długą i purpurową strugą przepłynął po czole i policzkach Anatola; potem zniknął nagle, i pozostawił po sobie tę głęboką bladość, która oznajmia, że wszystka krew namiętnie wzruszonego człowieka, skupiła się w gwałtownie bijącem jego sercu. Podniósł głowę, którą dotąd pochylał ku pięknemu dziecięciu, i oko w oko spotkał się ze stojącą o kilka kroków, panią Ewą Dembielińską. Była to postać tak smukła i powiewna, że możnaby ją wziąć nie za postać kobiecą, ale za nadpowietrzny uplot tych bladych i drżących świateł, które napełniały przestrzeń śród której się ukazała. Twarz jej o ściągłych, niezmiernie delikatnych, ale też doskonale regularnych rysach, posiadała bladość śniegu, a przezroczystość porcelany; podłużnie wykrojone oczy, powłóczysto i miękko patrzyły z za gęstej złotej rzęsy, a barwą źrenic swych iść mogły o lepsze z niezapominajkami kwitnącemi na łące, albo z rozpogodzonem niebem letniem, lub tym turkusem, który otoczony rzędami pereł, zapinał bogatą draperję stanika jej, poniżej łabędziej jej szyi. Na szyję tę, jak fale roztopionego złota, spływały zwoje włosów pokręconych w kędziory i warkocze, które podnosząc się w misterną koronę, obejmowały śnieżne, pochylone nieco czoło. Drobniuchne usta rozkwitały śród tej ślicznej twarzy, jak pączek bladoróżowej róży, tak że cała kobieta wraz ze swą powłóczystą, miękko wijącą się w koło niej szatą, przywodziła na myśl same kwiaty, alabastry, łagodne światła, i te nadprzyrodzone zjawiska, które w dziedzinie bajek słyną pod imieniem wieszczek lub nimf. Z powabu jakim tchnęła, i uroku jaki wywierać mogła, była to prawdziwa Ewa; ale w niczem niepodobna do owej mieszkanki raju, która stworzona pod gorącym blaskiem słonecznym, na wskroś przyjęta ożywczemi powiewami krzyżujących się w przestrzeni wiatrów, nie znająca ni puchu ni jedwabiów, ni sztucznych woni, ni takichże uczuć — ze snu z którego wywołała ją ręka Twórcy, powstała prosta, kwitnąca, silna i zdrowa, jak prawdziwa matka ludzkiego rodzaju. Ta Ewa, która teraz stanęła przed wpatrzonym w nią rozkochanym wzrokiem młodzieńca, była Ewą nowoczesną, stworzoną i wyrosłą śród raju salonów, puchu, atłasów, narkotycznych woni, perfum i sztucznych zefirów wiejących z usypiająco szeleszczących wachlarzy. Była to uosobiona miękkość, delikatność, przezroczystość, wiotkość i chwiejność; był to najczystszy ekstrakt tego co w pewnym świece nosi nazwę dystynkcji; był to nakoniec wdzięk śniegowego płatka, alabastrowej bombonierki, heljotropu hodowanego w cieplarni — wdzięk powabny, drażniący wyobraźnię, zdolny obudzić miłość podobną do litości, rozpalić namiętność kończącą się spazmem; wdzięk potężny w pewnej mierze, ale skarłowaciały jak ta sfera, ten odłam ludzkości, której był dziecięciem, okazem, i chorobliwym lubo ponętnym wykwitem.
Małej Krysi nie było już w pokoju; Ewa i Anatol stali przez chwilę naprzeciw siebie, rozdzieleni zaledwie przestrzenią kilku kroków, a żadne z nich nie mogło zdobyć się jeszcze na słowo powitania. Oboje byli bardzo wzruszeni, ale każde inaczej. Twarz mężczyzny mieniła się namiętną radością kochanka, witającego nakoniec w rzeczywistości tę, której obraz napełniał sny jego i marzenia; we wzruszeniu kobiety przemagało głębokie zmieszanie, nad którem widocznie zapanować pragnęła a nie mogła. Anatol pierwszy wyciągnął rękę, i ujmując miękką jak aksamit a białą jak śnieg dłoń narzeczonej, wymówił z cicha:
— Ewo! najdroższa moja! nakoniec widzę cię!
W tej chwili był tak przenikniony własnem uczuciem, że nie mógł się wczytywać w twarz kobiety którą witał, i zapomniał nawet o wyrzutach, jakie niósł tu z sobą za to, że ona mu zbyt długo na powitanie czekać kazała. Lecz nagle ręka Anatola w dół opadła, a cała postać wyprostowała się jakby pod wpływem zdumienia czy obrazy. Poczuł, że palce pięknej kobiety zlekka tylko i zimno dotknęły jego dłoni; oddała mu ukłon ceremonjalny, i zefirowym swym głosem wymówiła:
— Bonjour monsieur!
Poczem niedbale i miękko opuściła się na aksamitne poduszki sofy, i powolnym, zaokrągloną linję kreślącym gestem, wskazała gościowi swemu poblizki fotel.
Nastąpiła dość długa chwila milczenia. Ewa oparła głowę na dłoni i patrzyła w ziemię ze zmieszaniem, które jak złe sumienie, opuścić jej nie chciało; Anatol stał o kilka kroków od niej w nieruchomej postawie. Boleść wyryła mu znów na czole głęboką fałdę, poczucie upokorzenia nizko pochyliło mu głowę.
— Pani! — wymówił po chwili głosem, który z trudnością wydobywał się z jego piersi, a dźwięczał nawpół namiętnym bólem, nawpół srodze zranioną dumą; — pani! powitanie takie jest dla mnie zupełnie, zupełnie niespodzianem! Sądziłem... spodziewałem się, że rozkaz twój dzisiejszy, abym kilka godzin czekał na widzenie się z tobą, był jednym z tych kaprysów kobiecych, które rodzą się z nicości i kończą się niczem... Teraz niewiem co mam myśleć, czego spodziewać się...
Umilkł, bo głos ustał mu w gardle. Patrzył na milczącą kobietę, która wzroku nie odrywała od ziemi, oczami gorejącemi i mglącemi się na przemian. W tej walce jednak, która toczyła się w piersi jego pomiędzy poczuwaną miłością i obrażoną dumą, pierwsza przemogła.
— Ewo! — wymówił po chwili milczenia — Ewo moja! — i chciał ku niej przystąpić, ale zatrzymał się jak wryty, bo niezapominajkowe oczy kobiety podniosły się na niego, i wydały mu się podobne do kryształu zimnego, błękitną napojonego barwą.
— Panie! — zaczęła głosem silniejszym niż wprzódy, który jednak drżał trochę zrazu, — powinieneś pan wiedzieć, dla czego przyjmuję cię w ten sposób. Pomiędzy nami wszystko powinno być skończonem. Vous m’aves mortellement offensé, monsieur.
Ta kobieta kłamała widocznie, i mówiła o obrazie, której nie czuła. To też zmieszanie, na wzór upartego sumienia, które odepchnięte wraz powraca, ogarnęło ją znowu i zamknęło jej usta, które zadrżały i nic już więcej powiedzieć nie mogły.
— Ja obraziłem cię Ewo! czem? jak? — wymówił Anatol z wyrazem głębokiego i zupełnie szczerego zdziwienia. — Powiedz mi pani com uczynił, a może wytłómaczyć się zdołam?
Kobieta z wyraźnem wysileniem podniosła powieki, spojrzenie jej jednak niespokojne i zmącone jakąś tajemną wewnętrzną walką, nie utkwiło w tym z kim rozmawiała, ale w przeciwległej ścianie.
— Vous m’avez négligé complétement! ozwała się przeciągle i z cicha. Pisywałeś pan do mnie ze stolicy rzadko, bardzo rzadko; listy pana wyglądały tak jakby były pisane z musu. Enfin, z podróży ze stolicy nie wstąpiłeś pan do N. aby się ze mną widzieć, i od kilku już tygodni zostajesz w tych stronach, a dziś dopiero po raz pierwszy pomyślałeś pan o mnie...
Przytoczone pobudki gniewu pięknej kobiety musiały wydać się Anatolowi bardzo błahemi, bo twarz jego rozpogodziła się, i lekki nawet uśmiech wstąpił na jego usta. Słuchając słów narzeczonej, przypisywać je musiał znowu jednemu z tych kaprysów kobiecych, które rodzą się z nicości i kończą się niczem; myślał, że z łatwością wytłómaczyć się potrafi z oskarżeń, i gniew, nie mający słusznych przyczyn, rozbroi. Toteż pewniejszym już krokiem zbliżył się do sofy, i usiadł w pobliżu na umieszczonym fotelu.
Przy jego zbliżeniu się kobieta usunęła się zlekka, i przechyliła głowę w inną stronę. Brwi Anatola zsunęły się, ale tylko na chwilę; uśmiechnął się znowu, i patrząc na kobietę odwracającą się od niego, jak na rozkapryszone dziecko, łagodnie mówić zaczął:
— Najdroższa moja, najpiękniejsza, najlepsza...
— Monsieur! — wymówiła kobieta zwolna obracając ku niemu głowę, — proszę nie przemawiać do mnie w ten sposób.
Fala bladości przepłynęła po czole Anatola. Kobieta ta zadawała mu prawdziwe tortury, a jednak kochał ją wszystkiemi siłami swej istoty; znać to było w spojrzeniu jakiem ogarniał głowę jej oblaną złotemi włosami, i niechętnie odwracającą się od niego.
— A więc! — wymówił po chwili milczenia — pozwól pani abym wytłómaczył się z tych błahych zarzutów jakie mi czynisz, a które w obec miłości mojej dla ciebie wydają mi się tak drobnemi, tak drobnemi, że są aż zupełnie niczem...
— Pan mnie nie kochasz! nie kochałeś nigdy! — zawołała kobieta, i dalej jeszcze usunęła się od niego.
Po tym wykrzyku Anatol stał się bardzo poważnym.
— Ewo! — wyrzekł starając się spotkać oczami wejrzenie jej ustawicznie zwracające się ku ziemi; — Ewo, ty sama nie wierzysz w to coś powiedziała.
Wyrzekł te słowa z wielką prawdą i siłą szczerego przekonania w głosie. Nie mylił się. Ewa w istocie nie wierzyła własnym słowom; wiedziała ona dobrze iż jest kochaną, a tylko tajemnemi jakiemiś wiedziona pobudkami, czyniła mu zarzut, którego niesprawiedliwość czuła. Toteż nie odpowiedziała nic, i tylko głową uczyniła gest rozpieszczonego dziecka, które upiera się przy swojem. Anatol mówił dalej:
— Pisywałem do ciebie ze stolicy, tak jak to czyniłem od czasu gdy zostałaś wolną, i pozwoliłaś mi spodziewać się, że kiedyś będę tak szczęśliwy, iż posiędę rękę twoją i serce. Listy do ciebie wysyłałem w tych odstępach czasu, jakie sama naznaczyłaś, a nie były one nigdy zbyt częste dla mnie, który myślałem o tobie ciągle. Niewiem jak listy te wydać się mogły komuś, ktoby je czytał z chłodną rozwagą, i dla czego wydały ci się jakby były pisane z musu. Pisałem je zawsze ze wzruszeniem, z miłością, z tęsknotą niewysłowioną do tej chwili, która miała połączyć już nas na zawsze, a o której przyśpieszenie błagałem cię, choć nigdy o nic nie błagam nikogo. Być może iż w gwarze i wirze stolicy, śród natłoku zajęć i interesów jakim się oddawałem, pod palącym wpływem uczucia mego dla ciebie, które w coraz silniejszą rosło namiętność, przestałem być kiedykolwiek panem pióra i myśli moich... Być może, iż zbyt śmiały wyraz jaki wymknął się na papier z kipiącej mej głowy; może myśl jaka niedopowiedziana, z wątkiem przerwanym troską czy nawałem pracy, obraziła wybredny twój umysł. Przebacz mi to Ewo! — mimowolnego przewinienia nie przerabiaj na nieodpuszczalną zbrodnię! Z drobnostki sprowadzonej trafem, nie czyń ciosu, któryby zachwiać mógł mojem a i twojem może istnieniem! Podaj mi twą rękę, spojrz na mnie twoim dobrym wzrokiem, w którego przeczystej głębi tak lubię czytać dobroć twego serca i niewinność myśli, ja, co tak ciągle, ciągle ocieram się o złość ludzką, i patrzę na zbrukane sprawy tego świata wśród jakiego żyję...
Zatrzymał się, i na siedzącą przy nim kobietę patrzył z miłością i błaganiem. Ale ona nie podawała mu swej ręki, i nie zwracała na niego oczu, które przysłonione spuszczonemi powiekami, świeciły z za gęstych rzęs jakiemś uczuciem wewnętrznej walki. Widocznie pasowała się sama z sobą, a dwie potęgi które w niej bojowały, jednako musiały być wytrwałe w boju, bo delikatne rysy jej twarzy jakby zesztwniały, i pokryły się wyrazem głuchego uporu. Milczała. Anatol z coraz cięższą chmurą na czole, mówił dalej:
— Pozostaje mi jeszcze usprawiedliwić się przed tobą z tego, że kilka tygodni przepędziwszy w tych okolicach, dziś dopiero po raz pierwszy przybywam do ciebie. Lecz czyliż nie wiesz o nieszczęściu, które mię spotkało? Czyliż nie pisałem do ciebie z drogi, że jadę do umierającego ojca, że jeśli chcę ujrzeć go raz jeszcze, to już ani chwili tracić nie powinienem? Przybyłem, i znalazłem go złożonego ciężką niemocą. Nie zaraz jednak skończyło sie wszystko. Miesiąc cały przesiedziałem przy śmiertelnem łożu ojca. Mógłżem go odstąpić? Powiedz Ewo, ty, co sama byłaś dla matki twej tak dobrą i wylaną córką, że dobroć ta twoja wznieciła we mnie pierwszą iskrę miłości dla ciebie, — powiedz, czy powinienem był odejść od śmiertelnego łoża ojca, dla własnej uciechy porzucić wezgłowie, na którem spoczywała siwa głowa człowieka, ostatnią miłością i troską, ostatnim wyrzutem i niepokojem tchnącego dla mnie?... O! Ewo! Ewo! — gdybyś wiedziała wszystko com przebył i przecierpiał w tych dniach posępnych i nocach ponurych, w których głos ojca zamierający w schorzałej piersi, błagał mię o przebaczenie za utratę wielkiej pradziadowskiej spuścizny, za to, że napoiwszy mą głowę najdumniejszemi nadziejami, rzuciwszy mię w burzliwy odmęt świetnych lecz zwodniczych żywiołów, pozostawiał mię odartym z mienia, nakształt żebraka nieposiadającego nic, oprócz złoconych łachmanów jakiemi niby na pośmiewisko długo przyodziewano jego członki, aby po opadnięciu ich tem boleśniej uczuł swoją nagość... Jam nie myślał mu przebaczać, bom ani na chwilę nie uczuł gniewu; ale wtedy gdy jęki konającego rozległy się w koło mnie, i żalem przeszywały me serce; gdy przyszłość moja, którą roiłem tak świetną, ukazywała mi się niepewna jak widmo wyśnione, ciernista jak ubóstwo, — jam myślał o tobie Ewo, z nadzieją że nie odstąpisz mię w tej stanowczej życia mego porze, z ufnością w twoje serce tkliwe, kobiece, w które gdybym postradał wiarę... w cóżbym już wierzył na ziemi? Jam rozpieszczony szczęściem, wykołysany miękko powodzeniem nieodstępującem mię dotąd ani na chwilę, napojony marzeniami, których cele wysokie bardzo, wydawały mi się już blizkiemi... i wtedy gdy cios po ciosie spadał na barki moje szczędzone łaskawym dotąd losem, gdy otoczyły mię obrazy ponurej śmierci, a przyszłość moja zachwiała się przedemną jak wiotki cień, któremu nagle zbrakło podstawy bytu — jam pocieszał się myślą o tobie, i nią jak rosą rzęźwił głowę moją, słodził gorycz napływającą do serca... A ty Ewo, wyrzucasz mi żem o tobie nie myślał, żem do ciebie nie spieszył...
Umilkł Anatol zmęczony długiem mówieniem, w czasie którego ogniste rumieńce wystąpiły mu na policzki, a pierś oddychała szybko i z ciężkością. Przestał mówić, i patrzył na uparcie milczącą kobietę.
— Ewo! — ozwał się raz jeszcze cichym głosem, — czyliż nie masz dla mnie ani jednego słowa odpowiedzi, jednego choćby spojrzenia? Dla czego tak uparcie wzrok odwracasz odemnie? Spójrz w moje oczy, one czyste — bo mówiłem prawdę...
Ewa milczała, a rysy jej powleczone bladością i zesztywniałe, nie wyrażały nic; tylko drobna ręka konwulsyjnym ruchem mięła fałdę jedwabnej sukni, a białe ząbki przygryzały pobladłą wargę, tak, że aż wystąpiła na nią purpurowa kropelka krwi. W kobiecie tej widocznie odbywała się walka.
— Ewo! — wyrzekł Anatol, i sięgnął po jej rękę. Ale ona uczyniła żywe poruszenie, i krzyżując ramiona na piersi, zawołała:
— Panie! pomiędzy nami wszystko skończone być powinno!
Młody mężczyzna porwał się z miejsca, i obie ręce jego utonęły na chwilę w kruczych jego kędziorach.
— To okropne! — zawołał. Wszystko skończone! wszystko zerwane! Dla czego? czy przestałaś mię kochać? Nie, tysiąc razy nie! — a więc dla czegoż?
Nagle ramiona Anatola opadły, jakby się na nie zwaliło niewidzialne jakieś brzemię; wszystkie fibry jego twarzy zadrgały, oczy posępną strzeliły błyskawicą.
— Dla czego? — powtórzył głosem nabrzmiałym grozą, — czyliżby dla tego, że utraciłem majątek? żem został ubogim?
Na dźwięk tych wyrazów, Ewa zadrżała całem ciałem, i z poruszeniem przestraszonego dziecka, zasunęła się w najgłębszy zakąt sofy. Zarazem gruba, błyszcząca łza, długo snać ukrywana pod powieką, stoczyła się po złotej rzęsie, i spadła pomiędzy atłasowe fałdy stanika. Anatol widział drżenie kobiety, i pobladł bardzo; oznajmiało mu ono, że to co przypuszczał, było prawdą. Ale dojrzał on także łzę tej którą kochał, i pociągany nieprzezwyciężoną siłą namiętności, lub ostatnim promieniem nadziei jaki błysnął przed nim w tej kryształowej kropli, raz jeszcze przybliżył się do kobiety, której twarz zesztywniała wciąż była milczącą, ale której drżenie i łza przemawiały wyraźnie.
Usiadł i pochylił się ku niej tak, że spojrzenie jej umknąć niemogło szukającym go jego oczom.
— Ewo! — mówił, — powiedz że to nie prawda! powiedz żeś nie myślała nawet o tem! Wyrzucaj mi żem cię niesłusznie posądził? Skarć mię srogo, odepchnij mię od siebie, ale powiedz, że to nie prawda!
W głosie jego był zrazu gwałt kilku pomieszanych z sobą uczuć: proźby namiętnej, głuchego gniewu i trwogi; ale z oczu Ewy druga łza popłynęła, a na jej widok rzewne uczucie ogarnęło znowu młodego mężczyznę.
— Nie, to być nie może! jam się omylił okropnie! — mówił wpatrując się w nią rozkochanym wzrokiem, — nieprawdaż Ewo, że ty daleką byłaś od takiej myśli i od takich uczuć? I któż lepiej wiedzieć o tem może nademnie? Kto lepiej nademnie zna twoje dobre, szlachetne serce? Wszakże znałem cię młodziuchną dziewczyną, gdy sam jeszcze byłem nieledwie dzieckiem; widziałem jak fatalny zbieg okoliczności, namowy, proźby, skłoniły cię do przyjęcia ręki mego krewnego, starca z ciałem steranem, a duszą roztraconą w nieporządnem życiu. Czułaś się nieszczęśliwą Ewo, a jednak szanowałaś siwe włosy człowieka, któregoś nosiła imię; jak łagodne dziecię znosiłaś miłość jego, która dręczyła cię nakształt zmory; nakazywałaś milczenie sercu w imię tej dumy i czystości niewieściej, których poniżyć, pokalać nie chciałaś... Któż o tem wszystkiem lepiej wiedział nademnie?
Przestał mówić na chwilę, i wsparł na dłoni głowę ciężką wspomnieniami, które wszakże złotą snać i miękką snuły się przędzą, bo oczy jego nabrały pięknego blasku, a usta okrążyły się pełnym marzeń uśmiechem. W tej chwili nie byłto już dumny, ambitny człowiek, w gwarze świetnej stolicy upatrujący tej drabiny, po którejby najłatwiej wstąpić mógł na najwyższe szczyty społecznych wielkości; ale byłto młodzieniec, który u stóp ukochanej kobiety wspominał drogie i piękne chwile wspólnej ich przeszłości, i stawił je przed jej oczyma, jako moc zdolną zakląć i obalić tę nieznaną mu zaporę, która nagle rozpostarła się pomiędzy niemi.
— Czy pamiętasz Ewo, jak gdyś czuwała nad twą chorą matką, a ja na mocy pokrewieństwa które wiązało mię z twym mężem, mogłem przez długie dnie przebywać w twym domu i patrzeć na ciebie ciągle, — czy pamiętasz jak wówczas zwyciężony tym łagodnym wdziękiem, i tą pełną starań anielską dobrocią, z jakiemi czuwałaś nad łożem chorej, nie mogłem dłużej powstrzymać uniesień serca, które rwało się ku tobie, i tu, w tym samym pokoju, pochwyciwszy twą rękę powiedziałem ci, powiedziałem ci po raz pierwszy, że... kocham cię... Wtedy tyś stanęła jak wryta, strumień krwi napłynął do twarzy twej wybladłej śród nocy bezsennie nad umierającą spędzanych, ręka twoja płonęła w mojej dłoni, oczy jaśniały blaskami, jakie tryskają z serca, które się budzi — ale nieodpowiedziałaś nic, tylko wyciągnąłaś rękę ku drzwiom na wpół otwartym, i milczącym gestem wskazałaś mi widniejącą przez nie, białemi włosami okrytą, głowę twojego męża... Jam cię zrozumiał Ewo, zrozumiałem, że pragnęłaś pozostać czystą i niepokalaną fałszem przed człowiekiem, z którym żyłaś... Byłem jeszcze bardzo młody, ale życie w stolicy, ścieranie się z ludzi tysiącem, i jakich ludzi, napoczęło już mą świeżość młodzieńczą... Wiele już wtedy postradałem wiar, które nigdy więcej nie wróciły do mnie; z wielu rzeczy czczonych gdzieindziej, szydziłem... A jednak zrozumiałem cię w onej chwili, i uczciłem... Zamknąłem się w sobie, ale patrząc na cię myślałem zawsze: „Kobiecie tej można wierzyć!“ A czy ty wiesz Ewo, czem jest wiara taka dla młodego mężczyzny, pędzącego życie śród ludności, która nie wierzy prawdziwie w nic... dla mężczyzny zarażonego niewiarą, a mimo wszystko, nie mogącego w żaden sposób zabić w sobie wyższej natury ludzkiej, rozkazującej mu wierzyć? Jam potem w stolicy wspólnie z wesołymi towarzyszami szydził z cnoty niewieściej; ale gdy usta moje wymawiały słowa strącające w błoto ideał kobiety, myśl biegła ku tobie, a serce napełniało się tą niewymowną radością, jakiej doświadcza człowiek, który głośno bluźni rzeczom pięknym lub świętym, lecz w najdalszej głębi swej duszy samemu sobie powiedzieć może: to kłamstwo!
I znowu była chwila milczenia, w czasie której Anatol nie patrzył na Ewę. Czoło jego było na dłoń schylone, głęboka zaduma twarz mu pokrywała i w dół skłaniała jego powieki. Za to jej wzrok obejmował teraz schyloną jego głowę spojrzeniem, w którem łzy krzyżowały się z blaskami coraz żywiej rozpalających się źrenic.
— Czy pamiętasz Ewo, jak przed dwoma laty, gdy śmierć twojego męża wróciła ci prawo rozporządzania sercem i ręką, jam znów stanął przed tobą i po raz drugi powiedział ci to słowo, któregoś wprzódy słyszeć nie chciała? Byłto piękny majowy wieczór; siedziałaś w altanie ogrodu, promień księżyca obejmował twe czoło srebrną koroną i chwiejnemi szlaki migotał na żałobnej twej szacie. Wtedy siedzieliśmy obok siebie długo, wsłuchani w tajemnicze szmery wieczorne, zapatrzeni w siebie lub ścigający wzrokiem mleczne drogi krzyżujące się na niebie, niby gościńce, któremi w wiekuistej podróży swej postępują gwiazdy... Czy pamiętasz jak wtedy w gęstwinie brzozowego gaju ozwał się słowik, i wyśpiewał nam długą serenadę miłości... i jak pod silniejszym powiewem wiatru zaszeleścił krzak bzowy, osypując twą głowę deszczem kropel i kwiatów, a tyś wstrząsnęła zwojami twych włosów tak że krople i kwiaty upadły z nich na pochylone przed tobą czoło moje... Jam wtedy u boku twego wrócił na chwilę do pojmowania piękności natury. Ulice wielkiego miasta, oświetlonego wieczorem słońcami sztucznych świateł; olbrzymie gmachy mieszczące w swych ścianach tłumy ludzi rachujących, ważących, kupczących jak towarem wdziękami niewiast i sumieniem mężów, — wszystkie te gwarne świetności, huczne zabawy, zmysłowe uciechy, ambitne dążenia śród jakich płynęło me życie, — wszystko, wszystko zniknęło wówczas z mej pamięci. Przypomniałem sobie, żem od lat wielu nie słyszał śpiewu słowika, i słuchałem go z rozkoszą; żem od lat wielu nie widział majowego nieba nieprzysłonionego niczem, i topiłem wzrok w głębokich szafirach; żem od lat wielu nie oddychał świeżem, niezmąconem żadną sztuczną wonią powietrzem i wciągałem w pierś mą powiewy napojone lecącą od pola wonią zbóż i borów... Jam wtedy uczuł tę świeżą, zdrową, wzniosłą piękność natury — i zdało mi się żem przy tobie odnalazł jeden ze zmysłów mojej istoty, bezwiednie zatracony gdzie indziej... Ja, co tam w gronie starszych odemnie towarzyszy szydziłem z poezji jak z mgły, w którą głupcy tylko przyodziewać się mogą, w owej chwili byłem poetą... Przedemną oczy twe świeciły w mroku, jak czarodziejskie zwierciadła, odbijające w sobie światy wyższe nad ten który był dotąd moim światem... Nieśmiałą dłonią dotykałem twej ręki, a niewinna pieszczota ta, której mi dozwalałaś, całą istotę mą wprawiała w takie drżenie i taką przenikała mię rozkoszą, jakich nie sprawiły mi nigdy najgorętsze uściski kobiet, które jak błędne meteory lub nocne motyle padały w me ramiona... Czy pamiętasz Ewo ów wieczór prześliczny? — był to najpiękniejszy wieczór w mem życiu! Czy pamiętasz, że od owego wieczora pozwoliłaś mi nazywać cię narzeczoną moją?
Zatrzymał się, i zamyślony wzrok podniósł na kobietę do której mówił. Radość zajaśniała w jego oczach, bo twarz Ewy ukazała mu się inną wcale niż przed chwilą. Zniknęła z niej sztywność zdradzająca bolesne naprężenie wszystkich władz wewnętrznych, wszystkie jej rysy drżały i mieniły się nakształt wód głęboko wstrząśnionych, biała ręka nieśmiało i zwolna wysuwała się naprzód jakby szukając uścisku jego dłoni. Anatol pochwycił tę rękę i okrył ją pocałunkami.
— Ewo! Ewo moja! — mówił stłumionym głosem — ty mnie nie opuścisz! ty mnie nie zdradzisz wtedy gdy zdradza mię wszystko na ziemi! ty zostaniesz żoną moją... wiarą moją... szczęściem wszystkiem...
— Przycisnął rękę jej do pałającego czoła i pozostał tak schylony przed nią, z piersią pracującą przyśpieszonym oddechem, z ognistym rumieńcem na bladej twarzy, z drżącemi usty, z okiem oszklonem łzą wielką, iskrzącą się gorącemi blaskami opalu. W tej chwili człowiek ten był cały miłością; zapomniał on o wszystkiem co zajmowało go gdzie indziej, a władze ciała jego i duszy przeistoczyły się w jeden płomień z namiętną pokorą wijący się u stóp kobiety. Wtedy kobieta ta mogła uczynić z nim wszystko; jedno słowo jej, jeden uścisk mógł podnieść wysoko dumną jego głowę, wlać w nią myśli szlachetne jakie rodzą się z niezdradzonej wiary, włożyć mu w pierś uczucia zbawcze, które powstają z uczciwego szczęścia; jedno słowo jej, jeden gest białej jej ręki mógł go też strącić w tę przepaść, z którą rozdzielał go tylko krok jeden, a na dnie której płynęło morze rozkładającej duszę goryczy i szumiały odmęty złowieszczych zwątpień. Chwila milczenia która zapanowała teraz pomiędzy dwojgiem tych ludzi, a którą przerywał tylko głośny i przyśpieszony oddech szerokiej piersi męzkiej, stanowczą była jak przeznaczenie; ważyły się śród niej nie tylko dwa losy, ale kto wie? dwie cnoty może, dwie prawdy, dwie godności człowiecze które wystąpić z niej mogły jak z próby ogniowej, albo wzmocnione, czyste i wyrosłe, albo zachwiane, sfałszowane i poniżone.
Lecz czyliż Ewa ta zrodzona w raju salonów, puchu, jedwabiów i sztucznych woni, ta Ewa ponętna jak piękne marzenie, ale wątła jak cieplarniowa trzcina, i nikła jak drobniuchne kwiecie heliotropu, — czyliż ta Ewa słabiuchna jak tchnienie dziecięce, zdolną była pojąć uroczystą stanowczość tej chwili, stanąć na wysokości jej, i wydobyć z siebie tę moc cudowną, przez którą serce umie pozostać zawsze wiernem sobie i innym?
Ona chyliła się zrazu ku człowiekowi temu, który ciało i duszę swą rozkładał pod jej stopami, pociągana snać siłą namiętności buchającą z całej jego istoty, urokiem głosu jego, ogniem jego wymowy. Chyliła się ku niemu i nie odbierała mu ręki swej, a oczy jej omglone upojeniem zatapiały się w gęstwinie kruczych jego włosów, i spływały na twarz młodzieńca, piękną w tej chwili wzruszeniem nad siły, prawdą uczucia występującą na zewnątrz łuną bogatą w blaski. Chyliła się ku niemu i przez chwilę mogło się zdawać, że otoczy szyję jego śnieżnem ramieniem, i różowemi usty wyszepcze mu nad głową ten wyraz wielki w którym spoczywały jego losy. Lecz nagle kibić jej odgięła się, spazmatyczne drgnienie wstrząsnęło twarzą, która zesztywniała znowu, łzy oschły na rzęsach, ręka wysunęła się z ujęcia mężczyzny — piękna Ewa powstała, wyprostowała swoją wiotką kibić, i pomiędzy nim a sobą tworząc zaporę ze stolika zdobnego marmurem, cichym wymówiła głosem.
— Anatolu! przebacz mi! ale ja żoną twoją zostać nie mogę!
W tem „przebacz mi“ drżało poczucie winy, ale dalsze wyrazy wymówione były tak, że żadnej już nie pozostawiały wątpliwości.
Stało się! Ewa zrodzona w raju salonów nieusłyszała głosu człowieka który zapadając w przepaść wyciągał ku niej ręce i wołał: „Ratuj“! Dużo posiadała siły ta kobieta wyglądająca tak słabo, ale tej siły ujemnej, która pomaga człowiekowi do zapierania się samego siebie, do zdradzania i deptania prawdy własnego serca.
— Ja nie mogę zostać twoją żoną! powtórzyła pewniejszym głosem; są ku temu przeszkody ważne, niepokonane.
Anatol powstał, ogromne westchnienie wstrząsnęło mu piersią, ale zarazem postać jego wyprostowała się, namiętne rumieńce bez śladu zniknęły z twarzy, gorejące przed chwilą oczy ostygły. Zdawało się, że nagle przebudzonym został z jakiegoś snu głębokiego, i że na widok jawy, cała istota jego uległa przeistoczeniu. Milczał kilka sekund i z dziwnym uśmiechem który mu zawisł na ustach, wpatrywał się w marmurową płytę stolika... Po chwili podniósł ostygłe oczy na stojącą przed nim kobietę, i głosem w którym nie słychać już było najlżejszego drżenia, wymówił.
— A więc nieomyliłem się. Pani odtrącasz mię od siebie dla tego że utraciłem majątek, i to jest jedną z tych przeszkód o których wspomniałaś przed chwilą...
Umilkł na moment; dziwny uśmiech który okrążył mu usta wzmagał się, oczy świeciły zimnym, stalowym połyskiem.
— Drugą przeszkodą — mówił dalej — jest to, że i pani także posiadasz majątek mocno nadwerężony, niedostateczny już dla kobiety wzrosłej śród zbytku...
Słowa które wymawiał, a bardziej jeszcze nagięcie głosu, mieściły w sobie obelgę. Snać człowiek ten, który przed chwilą chylił czoło swe przed tą kobietą jak przed świętym dla niego przedmiotem czci i wiary, teraz uczuł się w prawie przemawiania do niej tak jak nieraz przemawiać musiał do tych kobiet, które porównywał z błędnemi meteorami i nocnemi motylami, które budziły w nim pogardę i zabijały wiarę w cnotę i godność niewieścią. Teraz w umyśle jego Ewa z kobietami temi na jednym stanęła szczeblu.
— Pojmuję, — mówił dalej Anatol tonem zimnego rozumowania — pojmuję dobrze, iż piękna kobieta wychowana w zbytku ulęknąć się mogła; że już nie powiem ubóstwa, ale skromnej mierności. Pojmuję to, bo ja mężczyzna, nawykły do różnych widoków tego świata, choć także urodzony i wzrosły śród zbytku, zadrżałem gdym po raz pierwszy ujrzał przed sobą twarz fortuny dotąd promiennej dla mnie — pobladłą. Lecz jam także wiedział o tem dobrze, że ta, która była moją narzeczoną, nie wiele lub nic prawie nie posiada; a jednak biegłem ku niej z niecierpliwością, której sam dziwię się w tej chwili, z wiarą, z której w tej chwili sam się uśmiecham, i czułem, że jeśli ona pozostanie mi wierną, jeśli serce jej w którem widziałem złożone nieskończone skarby, zostanie moją własnością, to będę bogaty jedną niezłomną wiarą, jednem szczęściem, z którego wytryśnie całe źródło siły... Alem ja i o sobie samym nie zwątpił wcale; utraciłem majątek, lecz pozostało mi to wszystko co stanowi najcenniejszy życiowy kapitał młodego mężczyzny: młodość, rozum, umiejętność życia; ten kawał drogi na koniec który już uszedłem, a który dał mi prawo i możność iść dalej. Jeśliś pani myślała że zostając moją żoną narażasz się na zostanie nędzarką, w takim razie myliłaś się bardzo, popełniłaś błąd wielki. Anatol Dembieliński nie stworzony ani do nędzy, ani do zajmowania nizkiego miejsca w społeczności. Biedny mój ojciec przewidział upadek mienia pozostawionego mu po pradziadach, i pragnąc wynagrodzić mi to, co z winy jego miałem utracić, pchnął mię od najwcześniejszej młodości natę drogę, po której postępując ludzie obdarzeni głową i wolą nie zatrzymują się aż u stopni tronu. Świetną tą drogą postępowałem dotąd łatwo i prędko, dzięki tej hojności z jaką ojciec mój obdarzał mię resztkami wielkiej swej niegdyś fortuny. Teraz kroki moje splątane ubóstwem powolniejszemi staną się i trudniejszemi; ale jam nie kobieta i nie marzyciel, znam świat, znam ludzi, wiem jaki okup jednemu i drugiemu należy się od tego, kto nie wspierając się na złotej rószczce, usiłuje przecisnąć się przez tłumy wspinając się po drabinie, aby kiedyś panować nad niemi z najwyższego szczebla. Będę postępował z trudem ale dojdę tam kędy dojść chcę... Karjera moja zachwiana ale nie złamana... złamaną jest tylko we mnie jedyna wiara jaką nosiłem w piersi, wiara w istnienie na ziemi istot dobrych i czystych... Mniejsza o to! spojrzałem w oczy jednej więcej gorzkiej lecz pouczającej prawdzie... odtąd należę całkiem do tej rzeczywistości, która każe patrzeć na ziemię a odwracać oczy od nieba... należę także całkiem do zamiarów moich, dążeń, nadziei które będą mi wszystkiem, dla których poświęcę wszystko... Odtąd pani ja będę rozsądnym i nigdy nie powiem kobiecie: „Oddaj mi serce, dam ci za to skarb miłości”! Ale mówić będę" „Przepędź ze mną przyjemną chwilę! ofiaruję ci za to szatę aksamitną, wiele pereł, klejnotów, perfum, i garść złota w dodatku“!
Umilkł, bo z piersi Ewy wydarł się jęk przeciągły. Stała jak posąg nieruchomy, i obiema dłoniami zakrywała twarz płonącą purpurą wstydu, i zalaną kroplistemi łzami.
— Anatolu! Anatolu! — zawołała załamując ręce i wyciągając je przed sobą, — nie mów do mnie tak gorzko! ulituj się nademną! Tyś od lat wielu był przyjacielem moim, tyś mię znał, dla czegóżeś niedosłyszał we mnie tej struny, która głośniejszą jest nad głos mego serca, a która jest trwogą? Tak! powiem ci prawdę! ja lękam się ubóstwa; lękam się walki, lękam się tego czego nie znam, ale co w oczach moich staje pod postacią nagiego, brzydkiego skieletu śmierci! Jam miała dość siły do zwyciężenia własnego serca, gdy szło o zachowanie mej cnoty niewieściej; miałam jej dosyć do pielęgnowania chorej matki, do przepędzenia nad jej łożem mnóstwa nocy bezsennych; ale do przeniesienia ubóstwa, do walczenia z przyzwyczajeniami całego życia, do wiecznej troski o jutro, ja nie mam siły! Jabym ci się na nic w życiu nie zdała! jabym ci szczęścia dać nie mogła! jabym tylko płakała, jęczała! — jabym nakoniec młodo umarła!
Ostatni wykrzyk tej nieszczęśliwej Ewy salonów, połączony był z głośnem łkaniem. Wyczerpała ona widocznie drobny zapas sił swoich, i zbliżała się dla niej chwila spazmów, tego koniecznego finału wszelkich boleści alabastrowych, zefirowych i heljotropowych kobiet. Anatol patrzał na nią okiem zatopionem w dziwnej zadumie. Czy piękność tej kobiety z twarzą skąpaną we łzach i gorączkowych rumieńcach, rozbroiła surowość z jaką przemawiał do niej przed chwilą? Czy w uczuciach jej, które teraz wyraziła szczerze i bez obłudnej przysłony, ujrzał on powtórzenie pewnych i w nim samym odzywających się niekiedy uczuć? — dość, że z twarzy jego zsunął się wyraz gniewu i goryczy, a pokryła ją natomiast smutna powaga człowieka, który patrzy na zjawisko jakiego ujrzeć się nie spodziewał, rozbiera go rozumem, sądzi, i nad własnym sądem boleje.
— Ewo! — ozwał się Anatol po długiej chwili milczenia, — przebacz że cię tak nazywam — ale to już po raz ostatni. Jesteś Ewo kobietą piękną, nad wyraz ponętną, obdarzoną wielu pięknemi przymiotami; ale zarazem jesteś... niewiesz zapewne o tem, że jesteś kaleką. Nie trwóż się, nie o fizycznem tu mówię kalectwie, niktby takiego dojrzeć nie mógł w twej prostej, ślicznej, powiewnej kibici. Jesteś kaleką moralną, tak samo zresztą, jak kalekiemi są wszyscy prawie ludzie na świecie, jak kalekim jestem ja sam. Cała moja omyłka była w tem, żem cię dotąd odróżniał od innych ludzi, żem mniemał iż należysz do tej wielce małej liczby istot ludzkich, które wolne są od wszelkiego kalectwa. Byłem w błędzie, widzę to teraz; widzę że nie dostaje ci jakiejś wielce ważnej i wielkiej władzy umysłu i serca; jakiej? pocóż mam ci tłómaczyć? ty sama poznasz to najlepiej w przyszłości...
— Tak Ewo — powtórzył po chwili milczenia, — ty sama poznasz to najlepiej w przyszłości, że jesteś kaleką...
Ewa stała nieruchoma jak posąg, z czołem opartem o marmurowe popiersie jakiegoś wielkiego męża, profilem zwrócona do mówiącego mężczyzny. Pierś jej tylko podnosiła się i opadała szybko, a w nieładzie rozwiane włosy, poruszały się na zgiętej nizko szyi. On stał nieco poza nią, patrzył na twarz jej w części mu tylko widzialną, oczami które wyglądały teraz jak odłamy iskrzącej się stali. Brwi jego podniosły się nieco, głowa odgięta w tył, posiadała wyraz surowy i dumny. Wyciągnął rękę ku nieruchomej kobiecie, i mówił dalej:
— W przyszłości poznasz sama najlepiej, że jesteś kaleką. Zaparłaś się dziś własnego serca, dobrowolnie zerwałaś piękną nitkę, która mogła cię zawieść do wszystkiego co dobre i szlachetne; uczynisz więcej jeszcze, sfałszujesz do ostatka istotę swoją, pójdziesz do ołtarza z człowiekiem, który ci da bogactwo, ale któremu ty nic przynieść w darze nie będziesz mogła, oprócz zimnego uścisku niewolnicy kupionej za jedwab i klejnoty. Będziesz kłamała w każdej chwili swego życia, i w każdej chwili żałującem okiem będziesz ścigała tę nitkę złotą, która raz zerwana, nawiązać się już nigdy nie może. Piękne przymioty twoje odpadną cię jeden po drugim, twarz twoja zwiędnie szybko razem z duszą... I ty także przestaniesz wierzyć, i nie będziesz mogła kochać, bo utracisz wiarę we własne serce; nie będziesz miała szacunku dla siebie, bo pamięć tej chwili, w której zdeptałaś siebie samą, nie opuści cię nigdy. I oto wiesz czem się staniesz? Czy wejdziesz na rozdroże? — nie; czy popełnisz jaką zbrodnię? — nie; czy umrzesz wcześnie z rozpaczy? — i to nie — bo nawet żal i tęsknota odbiegną od ciebie. Oto wiesz? — staniesz się wcielonym kaprysem, uosobioną nudą, wzorem błądzącego po świecie, zepsutego życia; staniesz się nakoniec niczem...
Umilkł, ręką powiódł po czole ciężkiem chmurami, i dodał jeszcze głosem, który nabrał brzmień posępnych:
— A ja? — i jam także kaleki. Ale tyś mię uleczyć mogła, wyprostować mą istotę. Błagałem cię o to... nie chciałaś, nie zrozumiałaś; bojaźń rzuciła na twe oczy zasłonę, ścisnęła twe serce obręczą z lodu, i uczyniła je bardzo, bardzo ciasnem... Stało się! tak jak mówiłaś przed chwilą, wszystko pomiędzy nami skończone. Gdybyś teraz wróciła do mnie, nie chciałbym cię, bo już nie jesteś tą dawną Ewą moją, doskonalszą od innych Ew tego świata... ale taką samą jak one wszystkie... ciężko kaleką. Ja odchodzę od ciebie z kalectwem mojem... Co zeń wyniknie? — nie wiem; wiem tylko to, że kiedyś stanę znowu przed tobą — ale już nie jako ubogi człowiek, którego tak niemiłosiernie odtrąciłaś od siebie, ale jako taki, który posiadać będzie te wszystkie warunki, co stanowią cel pożądania, i zdobywają kalekie serca wszystkich Ew tego świata... A teraz żegnam cię pani...
Mówiąc to, powolnym ruchem wyciągnął rękę po kapelusz. Kobieta odwróciła się żywo, i postąpiła ku niemu parę kroków, jakby zatrzymać go pragnęła; ale w tej samej chwili stanął w progu czarno ubrany lokaj, i uroczyście wymówił.
— Hrabia Seweryn Horski.
Ewa przez chwilę nie odpowiadała, przeciągnęła potem obie dłonie po swej spłakanej gorejącej twarzy, i szepnęła do siebie:
— Boże mój! cóż mam teraz począć? Przyrzekłam mu, że go dziś przyjmę!
Anatol szept ten usłyszał, i znowu uśmiechnął się dziwnie.
— A więc przyjm go pani — wyrzekł pochylając się nad nią, — łzy oschły już na twej twarzy, i hrabia nie dojrzy, żeś płakała. Co do mnie, odchodzę...
Kończąc te wyrazy postąpił ku drzwiom, lecz Ewa jedną ręką zakrywając oczy, drugą wyciągnęła ku niemu, i gwałtownym choć stłumionym szeptem, zawołała:
— Pozostań pan jeszcze chwilę! pozostań!
Anatol stał przez parę sekund nieruchomo, jakby namyślając się co ma uczynić. Potem postawił kapelusz swój na poblizkiem krześle, i zimno kłaniając się przed kobietą, wymówił:
— Jeżeli pani żądasz odemnie, abym obecnością tu moją złożył dowód panu hrabiemu, że nie mam już najmniejszej pretensji do ręki tej, o której on wie może, iż była moją narzeczoną, — chętnie uczynię zadość życzeniu pani i pozostanę!
Ewa zdawała się nie słyszeć jego wyrazów, stała znowu na środku pokoju, mnąc w ręku batystową chusteczkę, którą przed chwilą ścierała ślady łez ze swej twarzy, a drobne ząbki jej do krwi przygryzały różową wargę.
Stojący w drzwiach sługa, widział gestykulację dwojga młodych ludzi, ale słów ich nie słyszał, i sądząc zapewne iż oznajmienia jego nie usłyszeli, czuł się w obowiązku raz jeszcze powtórzyć.
— Hrabia Seweryn Horski.
Ewa podniosła głowę, i pewnym choć cichym głosem odrzekła:
— Prosić.
W parę minut potem, w jednym z dwóch bawialnych salonów, przy stoliku, na którego marmurowej płycie wielka lampa płonęła w etruskim wazonie, i mozajkowy ptak rajski rozpościerał świetne barwy szerokich swych skrzydeł, siedziało trzy osoby; rozmawiało ze sobą z takiem ożywieniem, i tak zupełną na pozór spokojnością umysłu, że niktby zgadnąć nie mógł, iż dwie z nich przebyły przed chwilą stanowczą, pełną bolesnych wzruszeń godzinę swego życia.
Na twarzy Ewy nie pozostało już ani śladu łez niedawno wylanych, i towarzyszących im gorączkowych rumieńców; twarz ta była znowu białą jak śnieg, i przezroczystą jak porcelana. Tylko powyżej złotej rzęsy, zarysował się na powiece wąziuchny różowy brzeżek. Za to turkusowe źrenice połyskiwały żywiej niż kiedy srebrną rosą jakiej zabłąkanej, nie dobrze oschłej łzy, i z za tej szklistej powłoki, patrzyły powłóczystem, miękkiem, w lekkiej rzewności skąpanem spojrzeniem. Ewa miała dwadzieścia sześć lat, była córką rodziców surowych i zamykających duszę dziecięcia na kilka spustów, aby z niej wydobyć się nie mogła żadna myśl, żadne uczucie niepodległe; następnie przez długie lat kilka, była żoną starca, który bawił ją i pieścił jak dziecię, ale strzegł jak niewolnicy; nakoniec była ona od najwcześniejszej pory swego życia mieszkanką wielkiego świata — tej więc sfery, w której uderzenia serca rachują się wedle srogich przykazań konwenansów, a wszelkie nieposłuszeństwo tym ostatnim, pociąga imię kobiety do tej ohydnej czarnej księgi, której tytuł: niesława. Wszystkie te warunki towarzyszące od kolebki życiu młodej kobiety, wyrobiły w niej tę zadziwiającą moc, z jaką umiała walczyć z własnem sercem, myśli swe i wzruszenia kryjąc pod nieprzeniknioną maską łagodnej uprzejmości, i niezmąconego spokoju. Teraz kobieta ta, z piersią gorejącą od namiętności z którą walczyła, z umysłem do głębi wstrząśnionym poczuciem własnej winy i niedołęztwa; ta kobieta, w której łonie huczały burze sprzecznych uczuć, miała pozór lekkiego poranku, świeżego jak jutrzenka, łagodnego jak zefiry, spokojnego jak napowietrzne morze pogodnych błękitów, z lekka tylko i jakby dla wzmożenia wdzięków osmuconego napowietrznemi mgłami, które wyłonione z dalekich jakich cieniów, wnet rozprysnąć się miały przed złotemi strzałami zbliżającego się słońca. A jednak nie wszystko w kobiecie tej było udaniem; słodycz i łagodność musiały naprawdę stanowić właściwość jej charakteru — inaczej bowiem rysy jej nieodźwierciadlałyby przymiotów tych tak stale i wyraźnie; w oczach też jej jaśniało chwilami żywe pojęcie, którego nikt udać nie jest w stanie. W tej chwili udawała ona tylko spokojność, której nie czuła, i swobodę umysłu, która była od niej daleką — a udawała tak dobrze, tak mistrzowsko, modulacje cichego jej głosu były tak giętkie i harmonijne, poruszenia tak wdzięczne i naturalne, że siedzący przy niej hrabia Horski, z coraz widoczniejszem przypatrywał się jej zachwyceniem.
Hrabia Seweryn Horski wydawał się być czterdziestoletnim około człowiekiem, a powierzchowność jego była jedną z tych, które ogół zwykł nazywać brzydkiemi. Małego wzrostu i bardzo szczupły, rzec można prawie chudy, głowę okrytą miał krótko ostrzyżonemi ciemnemi włosami, które mocnem przerzadzeniem wzmagały wysokość i wypukłość czoła, względnie do reszty rysów twarzy nieproporcjonalnie wielkiego. Czoło to wszakże posiadało pewną, właściwą sobie piękność, którą jednak można było pojąć raczej, niż dostrzedz. Przerznięte kilku zmarszczkami krzyżującemi się w różnych kierunkach, mocno wydęte nad brwiami, zdradzało ono głębokiego myśliciela; obok tego, w dość dużych, lecz zagłębionych oczach, przebijał się umysł marzycielski, osnuty niby jakiemiś mgłami myśli i rojeń, przez które na świat rzeczywisty spoglądał. Pociemniałe i lekko zaróżowione powieki, objawiały pewne strudzenie oczów, jak pochylenie naprzód całej postaci, mówiło wyraźnie o nocach i dniach przepędzonych nad pracą książkową, w głębokiej ciszy gabinetu, z piórem może w ręku, — a najpewniej z mnóstwem myśli powstających, wikłających się i długiemi pasmami rozwijających się w głowie.
Zresztą na całej twarzy hrabiego rozlewał się wyraz szczerej dobroduszności, uśmiech jego był niekłamanym uśmiechem uczciwego człowieka; niekiedy tylko osiadając na bladawych, cienkich wargach, nadawał fizjonomji cechę dziwnego jakiegoś roztargnienia. Były chwile, w których, rzecby można, hrabia uśmiechał się, mówił i spoglądał przez sen. Teraz jednak gdy siedział obok pięknej Ewy, roztargnienie to czy dziwne zamyślenie w jakie popadał, ogarniało go zrzadka, i tylko od czasu do czasu; za każdym jednak razem gdy w nie popadał, znać na nim było że czynił nad sobą wysilenie, aby się zeń otrząść, podobne do tego, jakiego używa człowiek pragnący wydobyć się z porywających go nurtów wody. Wtedy na bladych i chudych jego policzkach ukazywały się plamki rumieńców chorobliwie wyglądających, oczy niespokojnie biegały po otaczających przedmiotach, jakby pochwycić chciały tę rzeczywistość, tę jawę, która im umykała. Zaczynał mówić, ale mowa jego była z razu niepewną i zająkliwą; pocierał dłonią czoło, budził się, i wnet topił oczy swe w siedzącej obok niego kobiecie. To dziwne roztargnienie, ten nastrój umysłu zagłębionego w sobie a oderwanego od rzeczy i spraw zewnętrznych, objawiały się także w zaniedbanem ubraniu hrabiego, w ułożeniu jego włosów, które tu i owdzie odstawały od głowy w sposób wielce nieprawidłowy. U jednego z rękawów jego koszuli niedostawało spinki, a czarny krawat tak niedbale zawiązany był na szyi, że luźna jego kokarda rozwiązywała się co chwilę; wtedy hrabia zawiązywał ją na nowo rękami, które drżały nieco z pośpiechu, i wnet niespokojnie spoglądał na Ewę. Widać było, że niechciał się tej kobiecie niepodobać, a czuł, że mógł się niepodobać, i uczucie to napełniało go smutkiem, wtrącało go na nowo w nurty roztargnienia i zamyśleń.
Obok tego chudego, widocznie spracowanego, a tak dziwnie roztargnionego i nieśmiałego człowieka, bogato we wszystkich kształtach swych rozwinięta postać Anatola, jego rysy energiczne, ruchy pewne siebie, spojrzenie dumne, jasne i pojętne, wybitną uderzały sprzecznością. Jeżeli hrabia Seweryn wyglądał na myśliciela pogrążonego w wysnutych z własnego umysłu teorjach i rojeniach, tak że z trudnością już mógł wydobyć się z nich na świat rzeczywisty, — to młody Dembieliński wydawał się prawdziwym mieszkańcem świata tego, świadomym jego tajemnic, i z pełnem poczuciem siły swej wyzywał go do walki. Widać było, że gdy jeden z tych ludzi nurzał się cały w oderwanych pojęciach i z nich zrodzonych marzeniach, drugi pewną stopą stąpał po ziemi, i trzeźwem okiem rozglądając się do koła, szukał dla siebie najdogodniejszego, a zarazem najwyższego stanowiska. Oba oni marzyli, ale gdy jeden z nich marzenia swe zawieszał na gwiazdach, i ogarniał niemi najodleglejsze punkta; przestrzeni i czasu, drugi rozpościerał je po ziemi, i widział w nich tylko siebie samego, osobiste swoje zamiary i dążenia.
Teraz znajdując się obok kobiety, która go przed godziną odepchnęła od siebie, obok człowieka, którego uważał za szczęśliwego współzawodnika, — Anatol usiłował się ukazać doskonale spokojnym, chłodnym i zadowolonym tak z losu swego, jak z siebie samego i wszystkiego co go otaczało. Duma i wola tego człowieka musiały być wielkiemi, skoro tak zwycięzki bój wieść mogły z przedchwilowem jego wzruszeniem. Wulkan kipiący w piersi młodzieńca, odepchnięty żelazną wolą w najdalszą głębię jego istoty, skrył się przed wszelkiem ludzkiem okiem — i każdy ktoby w tej chwili widział, jak z uprzejmym uśmiechem na dumnych ustach, z wypogodzonem czołem i chłodnem spojrzeniem opowiadał hrabiemu o różnych sprawach, zajmujących pdówczas piękny świat stolicy, z trudnością mógłby uwierzyć, że był to ten sam człowiek, który przed godziną z namiętną pokorą oddawał losy swe w ręce kobiety, rozsypywał pod stopy jej najpiękniejsze djamenty swej duszy, gorzał miłością, roztapiał się we wspomnieniach, błagał aby nie odbierano mu ostatnich okruch wiary i poezji, które po wielu innych niepowrotnie straconych skarbach, pozostały jeszcze w jego sercu.
Dwaj lokaje wnieśli na srebrnych tacach urządzoną już i różnemi przysmakami ostawioną herbatę. Ewa własną ręką podawała gościom swym filiżanki z wonnym napojem. Anatol skłonił się z wytworną grzecznością na znak podziękowania, i zarazem z pewną siebie powagą, która go ani na chwilę nieopuszczała; ale hrabia grzeczność tę gospodyni przyjął z rodzajem pośpiechu i naiwnego prawie zmieszania. Znać było, że każdy okazany mu wzgląd przez kogokolwiek a szczególniej przez tę kobietę, którą widocznie ubóstwiał, był mu zupełną niespodzianką; że nigdy nie myśląc o sobie, nie wymagał od nikogo względów ani się ich nawet spodziewał. Anatol prowadził dalej rozmowę, nad której nieprzerwaną nicią sam panował, i której zerwać się, z wprawą prawdziwego światowca nie pozwalał ani na chwilę.
— Panie hrabio! — mówił z lekkiem skinieniem głowy — sława pana rozchodzi się daleko, dosięgła już nawet oddalonej stolicy, w której przebywam.
Wyraz nieledwie przestrachu odmalował się na chudej twarzy hrabiego.
— Moja sława! — powtórzył, pośpiesznie zawiązując kokardę krawata, która się rozwiązała; moja sława! doprawdy! zawstydzasz mię pan! jakaż to może być sława!...
— Sława dzieł pańskich! — odparł Anatol.
— Moich dzieł! moich dzieł! — powtarzał hrabia niespokojnie rzucając oczami, — i czemże są one w porównaniu tych prac olbrzymich, tych odkryć w świecie materji i ducha, jakich dokonali mistrze!
Wspomnienie o mistrzach oderwało go od miejsca w jakiem zostawał, i od rozmowy w której uczestniczył. Zamglone oczy jego pobiegły w pustą przestrzeń, postać cała pochyliła się naprzód, i została przez chwilę nieruchoma. Ledwie dostrzegalny uśmiech przebiegł po ustach Dembielińskiego; powstrzymał go jednak prędko.
— Panie hrabio! — rzekł z powagą, — jakkolwiek jesteś skromnym, musisz jednak sam przed sobą wyznać, że znakomite położyłeś zasługi na polu piśmiennictwa i umiejętności.
Hrabia słyszał zwróconą do siebie mowę, tak jak nieraz słyszy ją człowiek w lekkim śnie pogrążony. Przez chwilę jednak nie odpowiadał, bo obudzić się nie mógł. Nakoniec uczynił wysilenie, i wypłynął na powierzchnię tych nurtów, które go chwytały.
— Mówisz pan o moich zasługach — wymówił z trudnością, zwracając swe oczy na Anatola; — jeżeli mam jakiekolwiek, to pochodzą one chyba ztąd, że kocham naukę nadewszystko, a ludzkość więcej jeszcze niż naukę. Miłość dla nauki i miłość dla ludzkości, są to panie dwa wielkie uczucia, które jeśli wstąpią w pierś choćby maluczkiego bardzo człowieka, podniosą poziom jego istoty, i popchną go na drogę nieustannej pracy. Ale jaką będzie ta praca, jakiej wartości i doniosłości będą jej rezultaty, zależy to już od tej dźwigni duchowej człowieka, która nosi nazwę zdolności jego umysłu, a jest w rzeczywistości mniejszym lub większym popędem duszy ku doskonałości, — słabszem lub silniejszem złożonem w niej poczuciem ideału...
Hrabia, który mówił zrazu jąkając się i z trudnością, ożywiał się i zapalał stopniowo; strudzone oczy jego połyskiwały, wielkie czoło falowało jak powierzchnia wody w ruch wprawiona. Zapomniał o obecności słuchaczów, o wszystkiem co otaczało go lub otaczać mogło, a porwany wirem własnych myśli, dawał im się unosić. Widocznem było, że jeśliby mu nikt nie przerywał, on nie przestałby mówić długo, długo, choćby go tylko pusta przestrzeń słuchać miała. Mówił i nie myślał wcale o ludziach, ani o tem czy go słuchali; bo mowa jego była tylko głośnem myśleniem o przedmiotach, o których myślenie było normalnym stanem jego istoty. Tym razem jednak przerwała mu Ewa. Z uprzejmym uśmiechem zwracając się ku niemu rzekła:
— Pozwól sobie zaprzeczyć panie hrabio. Ja sądzę, że maluczki człowiek nie może, jak powiadasz, powziąć tak wielkiego uczucia, jak miłość dla nauki i ludzkości.
Głos młodej kobiety wywarł na hrabi Sewerynie takie wrażenie, jakieby na uśpionym człowieku wywrzeć mogło dotknięcie elektrycznego drutu. Na głos ten nie tak jak zwykle, powoli i z wysileniem, ale szybko i nagle wydobył się z zatapiających go nurtów myśli; lecz jak człowiek wyciągnięty z topieli nie od razu przychodzi do pojmowania zjawisk otaczającego go świata, tak on nie od razu zrozumiał znaczenie słów do niego zwróconych. Głos Ewy przebił się do głębi jego istoty, i obudził ją do rzeczywistości; ale słowa jej nie wniknęły w organ jego słuchu, zwrócony całkiem ku wewnętrznej mowie pracujących w mózgu myśli.
— Pani! — rzekł zwracając się ku gospodyni domu — przebacz, nie dobrze usłyszałem coś mówiła.
Ewa powtórzyła swą uwagę, a hrabia słuchał jej z lekkim uśmiechem na bladych wargach.
— Człowiek — odpowiedział, — jako człowiek, jest zawsze istotą wielce maluczką; lecz jako dusza świadoma siebie, dążąca do ideału i zarabiająca sobie na doskonałość, jest on tworem wspaniałym i najwyższym...
— Panie hrabio! — ozwał się Anatol, — zdaje mi się, że pan w teorji swojej za mało pozostawiłeś miejsca dla tego uczucia, które w człowieku nazywa się miłością samego siebie, i dla tych jego dążeń, które nie mając na celu oderwanego ideału, prowadzą go ku najwyższemu spotęgowaniu własnej jego siły i godności.
Słowa te wydobyły znowu hrabiego z nurtów w jakie zapadał już; ale że pochwyciły go niezbyt jeszcze daleko od powierzchni, trafiły odrazu do organu jego słuchu, niezupełnie jeszcze ogłuszonego wewnętrzną mową. Hrabia usłyszał i zrozumiał odrazu zwrócone do niego słowa młodego człowieka; ale nie zaraz dał im odpowiedź. Ze zwykłym pośpiechem zawiązał kokardę krawata, która rozpłynęła się znowu na dwa długie luźne końce, walczył chwilę z rozchylającym się, bo ogołoconym z niezbędnej spinki, rękawem koszuli, zapuścił wzrok w przestrzeń, uśmiechnął się łagodnie i nakoniec nie patrząc na tego do kogo mówił, odpowiedział:
— I owszem, w teorji mojej o człowieku, szerokie pozostawiono miejsce dla tego uczucia, które jest miłością samego siebie, ale łączę je nierozerwalnie z powszechną dla ludzkości miłością. Człowiek, jako jednostka, kocha samego siebie i poważa dla tego, że czuje się wyobrazicielem, niejako przedstawicielem tej najpiękniejszej idei twórczej, jaką jest ludzkość. Co do siły i godności, znajduję, że pierwsza dosięga nejwyższego swego szczytu gdy zeznaje swoją słabość, a druga staje się prawdą wtedy tylko, kiedy jest cnotą.
Wyrazy te hrabia przeciwko zwyczajowi swemu wymówił zwolna, ale i bez zająknienia. Znać wypowiadał niemi to rozwiązanie zagadki istoty człowieczej, które sam znalazł był oddawna; w myśli jego, siła człowieka zjawiać się musiała zawsze pod postacią skromnej prostoty, a najwyższa godność jego, wyrażenie swe znajdowała w cnocie.
Ale nie w ten sposób zagadnienie to przyjmowało dwoje słuchających go ludzi. Ewa odezwała się pierwsza i z pewną nieśmiałością w głosie rzekła:
— Panie hrabio! a w czemże i kiedy doradzasz człowiekowi szukać osobistego jego szczęścia, szczęścia codziennego, cochwilowego, ziemskiego?
Mówiąc to młoda kobieta zarumieniła się lekko, a oczy jej jakby mimowoli spoczęły przez chwilę na twarzy Anatola. Możnaby rzec, że wyraz: szczęście, jaki wymawiały jej usta, nieprzepartą mocą kierunek taki nadawał spojrzeniu. Ale Anatol nie patrzył na nią w tej chwili; on z surową zmarszczką na czole i wyrazem bacznej uwagi w oczach, oczekiwał odpowiedzi hrabiego. Nastąpiła ona prędzej niż można się było spodziewać. Hrabia topiąc w spłonionem licu Ewy oczy, które nagle otrząsły się z mgły i żywo zajaśniały, wymówił:
— Szczęście, pani, pojęte jako zbiór powtarzających się i nigdy niewyczerpujących się uciech, znaleźć można we wszystkiem co serce zacnie i rozumnie ukocha: w tonach muzyki, w linjach snycerstwa, w barwach obrazu, w zachwytach poezji, w nurtach nauki, nakoniec w pięknem licu i dobrem sercu kobiety.
Gdy hrabia tak mówił, coraz widoczniejszy uśmiech zjawiał się na twarzy Anatola. Spuścił oczy i zamyślił się na chwilę, a lekki wyraz szyderstwa okrył bladą twarz jego.
— Panie hrabio — rzekł, — ośmielę się uczynić uwagę, że wszystkie te źródła szczęścia któreś pan wymienił, są bardzo zwodnicze i nietrwałe. Muzyka przebrzmiewa, barwy płowieją, poezja z upływem życia i przy starciu się z rzeczywistością, okazuje się pięknem lecz kłamliwem złudzeniem; nauka nie zadawala, bo jak morze nieodkrywa nigdy tajemniczego dna swego; piękne lice kobiety więdnie, a dobre serce jej zdradza.
Hrabia nie dał na te słowa bezpośredniej odpowiedzi, bo ze wzrokiem wlepionym w pustą przestrzeń, wsłuchiwał się znowu we własne myśli.
— Dobre serce kobiety — zaczął mówić jakby ciągnąc dalej przed chwilą przerwaną mowę, — dobre serce kobiety, to miejsce ucieczki i spoczynku dla strudzonych, zawiedzionych, tęskniących.
Anatol zaśmiał się zcicha, i również stłumionym głosem rzekł:
— Jak może być miejscem ucieczki dla zawiedzionych i tęskniących to co obudza tęsknotę, a nigdy jej niezaspokaja; co przyrzeka wiele a zawodzi?
— Kobieta — ciagnął hrabia zawsze wsłuchany we własne myśli, — kobieta piękna jak ideał, dobra jak miłosierdzie, przezroczysta jak źwierciadło, jest pociechą oczu pracownika mężczyzny, rosą dla jego serca, wtórem jego sumienia...
— Kobieta — odparł Anatol, — kobieta piękna jak obrazek, krucha jak szkło, chwiejna jak łodyga kwiatu, jest dla walczącego ze światem mężczyzny kosztownem... cackiem.
Nastąpiła chwila milczenia, w czasie której hrabia całkiem już zatopiony w nurtach swych myśli, patrzył w przestrzeń i uśmiechał się łagodnie, Anatol siedział nieporuszony z zimną i surową twarzą, Ewa płoniła się i bladła na przemian. Czuła ona że imię jej brzmiało w myślach dwóch tych ludzi podczas gdy zamieniali swe tak sprzeczne zdania; tylko że jeden z nich zwracał się ku temu imieniu z dobroduszną, dziecięcą niemal wiarą, a drugi okrywał je gorzkiem szyderstwem sceptyka, któremu przed chwilą rozdarto serce. Spojrzenie młodej kobiety kilka razy podniosło się na twarz Anatola. Pochyliła się nieco naprzód, pobladła, wargi jej drżały, w przezroczystych oczach dziwny jakiś zapłonął ogień. I znowu przez chwilę zdawać się mogło, że obie dłonie drżące i rozpalone wyciągnie ku temu człowiekowi, w którego twarzy z za skamieniałej jakby nieruchomości, czuć było drganie śmiertelnego bólu, a w oczach z chłodnem zamyśleniem przesuwających się po najbliższych przedmiotach, gorzały na dalekie dno odepchnięte iskry dumnego żalu i gorzkiego jak piołun zwątpienia.
W łonie tej pięknej kobiety powstał znowu na chwilę bój straszny — lecz skończyć się musiał tak samo jak przed godziną; bo łza która oszkliła źrenicę, cofnięta pod powiekę, zniknęła bez śladu, a na pobladłych ustach osiadł ten jednostajny, stereotypowy uśmiech, z jakim światowe kobiety zwykły przyjmować gości.
— Panie Dembieliński — rzekła, — chciej pan przyjąć drugą filiżankę herbaty. I uprzejmym gestem wskazała lokaja, który w tej chwili stanął przed gościem ze srebrną tacą w ręku. Anatol przyjął podawany mu napój, i zwrócił się znowu ku hrabiemu:
— Pan hrabia, jak słyszałem, posiada u siebie jedno z najdoskonalej urządzonych w kraju naszym obserwatorjów...
Hrabia usłyszał przez sen zwrócone do niego wyrazy, i usiłował obudzić się. Nie dokonał jednak tego od razu.
— Przebacz pan, niesłyszałem coś mówił — wyrzekł odrywając zamglone oczy od pustej przestrzeni.
Anatol powtórzył swe wyrazy.
— Obserwatorjum! tak jest, obserwatorjum — mówił hrabia jąkając się i chwytając za rozwiązane znowu końce swego krawata; — lubię naukę astronomji, panie, lubię tę naukę Galileusza, Kopernika, Herschla... Przestrzenie panie, ogromy wspaniałości...
— Panie hrabio! — ozwała się Ewa, — chciej pan przyjąć filiżankę herbaty. — I uprzejmym gestem ukazała drugiemu z kolei gościowi swemu od kilku już minut stojącego przy nim lokaja z tacą. Hrabia odwrócił się żywo w kierunku wskazywanym ręką młodej kobiety.
— Nauka Galileusza, Kopernika, wspaniała, panie; wielka nauka o przestrzeniach niezbadanych, niezmierzonych ogromach — mówił, i jednocześnie drżącą z pośpiechu ręką zdjął z tacy zamiast filiżanki z herbatą, kryształowy flakon napełniony sokiem.
— Czy pan wiesz cokolwiek o spirytyzmie? — mówił do Anatola.
— Znam cokolwiek tę naukę — odparł Dembieliński, — czytałem nawet o niej trochę i rozmawiałem z gorącymi jej zwolennikami. Sąto wedle mnie marzenia nieposiadające najmniejszej rozumowej zasady.
— Sąto marzenia, powiadasz pan; tak, to prawda... ale marzenia mieszczące w sobie nie jedną wielką prawdę — mówił hrabia nie uważając wcale, że wykwintny lokaj z niezmąconą powagą poprawiał błąd wynikający z jego roztargnienia i postawił przed nim zamiast flakonu z sokiem filiżankę z herbatą. — Nie należy — ciągnął, — zbyt śmiało zaprzeczać ludziom, którzy rozwiązania wielkich zagadek szukają wysoko i daleko...
— Czy nie dogodniej byłoby i rozsądniej, aby szukali go około siebie, na ziemi? — zarzucił Dembieliński.
— Na ziemi? — powtórzył hrabia, — tak, na ziemi także są zagadnienia, w których tajemnicze głębie, mądre i baczne oko swe zapuszcza nauka. Ale tam kędy kończy się granica naznaczona wzrokowi ludzkiemu, w tej dalekiej dziedzinie, której wrota zamknięte są dla najmędrszych umysłów i najwyższych umiejętności...
— Tam zaczyna się kraina marzeń — z chłodnym uśmiechem przerwał Anatol.
— Tam — kończył hrabia, — wieją te prądy, na których przeczucia dusz ludzkich unoszą się w nieskończoność; tam spracowany umysł myśliciela kąpie się w ożywczym zdroju poezji... tam mieszka ta wielkość i piękność, których człowiek ujrzeć i usłyszeć nie jest zdolny, ale których przeczucie i pożądanie czyni go istotą wielką i piękną.
— Panie hrabio — odezwała się Ewa, — ze słów pana wnoszę, iż jesteś trochę zwolennikiem spirytyzmu...
— Przebacz pani — budząc się odpowiedział hrabia, — niesłyszałem dobrze coś powiedziała...
W ten sposób ciągnęła się dalej rozmowa tych trojga ludzi, tak nadzwyczajnie różniących się pomiędzy sobą. Hrabia pogrążał się co chwilę w nurtach, które go porywały, a wydobyty na powierzchnię zwróconym ku niemu głosem kogokolwiek z obecnych, wyrażał pojęcia, chłodny wyzywające uśmiech na usta Anatola. Ambitny młodzieniec z mnóstwem zwątpień w umyśle, wyniesionych z burzliwego życia stolicy, a może i pochodzących z fałszywego kierunku, w jakim rozwijała się cała jego moralna istota, nie mógł na żadnym punkcie zejść się bratnio z uczonym marzycielem, który śród ciszy swego gabinetu utracił pamięć i wiedzę o wielu sprawach tego świata, a w obec tajemniczego oblicza nauki, w jakie wpatrywał się nieustannie, nawykł wierzyć w wiele rzeczy, a wielu innym zaprzeczać ostrożnie. Anatol wreszcie pierwszy spojrzał na zegarek.
— Czas mi pożegnać panią — rzekł, powstając i składając przed gospodynią ukłon pełny chłodnej grzeczności.
Ewa zbladła bardzo, podniosła się zwolna, i jakby nagle siły ją opuszczały, jedną dłonią oparła się o poręcz sofy.
— Tak wcześnie! — szepnęła ledwie dosłyszalnym głosem, a oczy jej pałające z za szklistej łez osłony, podniosły się na twarz młodzieńca. Ona jeszcze nie ukończyła boju z własnem swem sercem, nie stłumiła uczucia, które zmuszane do milczenia, boleśnym spazmem podnosiło się do gardła, gotowe wybuchnąć jękiem lub łkaniami; ona w tej chwili stanowczej, w której on odejść już miał od niej, nazawsze zapewne, traciła tę złowieszczą siłę, która dopomagała jej przeniewierzać się samej sobie. I kto wie — była już może gotową zaprzeczyć własnym słowom, wrócić ku niemu, zawołać: „pozostań!“ Ale załzawione oczy jej spotkały twarz tak zimną i nieruchomą, skrzyżowały się ze spojrzeniem tak pełnem milczącej lecz nieubłaganej dumy, że powieki jej w dół opadły, wargi zadrżały bólem czy obrazą, lecz nie wymówiły ani jednego słowa. Powolnym ciężkim ruchem wyciągnęła ku odchodzącemu rękę, której on dotknął zaledwie.
— Żegnam panią! — wymówił, a w dwóch tych wyrazach zabrzmiała boleść przemocą tajona, i cała otchłań gorzkiego jak piołun szyderstwa.
— Panie hrabio! — kończył zwracając się do Horskiego — bardzo jestem uszczęśliwionym zawartą z panem znajomością. Prawdopodobnie ujrzymy się nie prędko. Składam panu najszczersze życzenia, abyś we wszystkich sprawach swych znalazł to samo zadowolenie, jakie znajdujesz w przypatrywaniu się biegowi planet...
— O panie! — przerwał hrabia, który powstał także i w zmieszaniu jakiem napełniała go zwrócona do niego mowa Dembielińskiego, miął w drżących palcach zdjętą z lampy ażurową zasłonę, — o panie, to nie jest zadowolenie! uczucia jakiem napełnia mię ten widok, zadowoleniem nazywać się nie godzi! To rozkosz...
— Wierzę! — odparł Dembieliński; gwiazdy przedstawiają widok piękny, bo świecą daleko od nas i wysoko. Gdybyśmy którąkolwiek z nich ujrzeli zbliska, kto wie? czy nie zaśmielibyśmy się serdecznie z własnego oczarowania, któreby nas opuściło. Co do mnie, lubię wszystko co umieszczone wysoko, co z góry panuje nad światem; dla tego pojmuję w zupełności zamiłowanie pana hrabiego w astronomji. My profani, borykający się z dotykalnemi a często trudnemi sprawami tego świata, dostrzegamy także punkta wysokie, ku którym dążymy; a kto z nas posiada wiele woli a mało złudzeń, ten przebiegnie drabinę i stanie tam kędy świeci ulubiona przezeń planeta. Żegnam państwa!...
Wraz z ostatnim wyrazem skłonił się ze swobodą prawdziwego światowca, i z uśmiechem człowieka któremu nic nie dolega, opuścił salon. Hrabia ścigał go aż do drzwi zamyślonym wzrokiem.
— Pani! — rzekł zwracając się do Ewy, — człowiek ten posiada ogromną wolę i niepospolity rozum, ale niema żadnej wiary; dla tego też przebiegnie on tę drabinę o jakiej mówił, ale u szczytu jej stanie smutny i zniechęcony, a kto wie? może nawet występny.
Ewa nie odrzekła nic, i zwolna opuściła się na sofę; z miejsca na jakiem siedziała, widać było długą perspektywę pokojów, przez które Dembieliński przechodził z podniesioną głową i równym krokiem. U drzwi przedpokoju zatrzymał się nagle. Drogę zabiegło mu to samo dziecię, które go przed paru godzinami pierwsze powitało w tym domu.
— Kuzynie Anatolu! — wołała Krysia, zbliżając się leciuchno i szybko jak motylek o błękitnych skrzydełkach; odchodzisz już, a z Krysią nie pożegnałeś się! to nie pięknie z twej strony! Ale prawda! jutro zapewne przyjdziesz znowu do nas! nieprawdaż?
Anatol pochylił się nieco i w zamyśleniu przesunął dłoń po ciemnych falujących włosach dziewczęcia. — Nie, Krysiu, jutro nie przyjdę — odrzekł zcicha.
— Nie przyjdziesz! a więc zapewne pojedziesz znowu do tej nieznośnej stolicy! Szkoda! Jabym chciała abyś z nami nazawsze już pozostał!
Dziwny uśmiech okolił usta Anatola.
— To być nie może! dziecię! — szepnął, i raz jeszcze zapuścił wzrok w głębię tej perspektywy, utworzonej z kilku świetnie przybranych komnat, w końcu której oblana powodzią białych i błękitnych świateł, siedziała Ewa. Przed kilku godzinami marzył on zapewne, że w pięknem tem miejscu przepędzi wiele, wiele chwil rozkosznych w upojeniu podzielanej miłości, w zapomnieniu o wszystkiem co gdzieindziej czekało nań z troską i boleścią. W wyobraźni swej widział się przechadzającego w tem mieszkaniu ręka w rękę z kobietą ukochaną; marzył, że śliczna głowa jej spoczywać będzie na jego ramieniu, że łagodne jej usta podniosą się ku niemu jak kielich rozkwitającej róży, niby rosą ożywczą, napełnione cichym szeptem miłości i wiary... Teraz obok niej kto inny zajął miejsce; on odchodził zawiedziony, upokorzony, z rozdartem sercem, z piersią goryczy pełną...
Krysia patrzyła na zamyślonego młodzieńca swemi wielkiemi,pojętnemi oczami,które stawały się coraz smutniejsze
— Czego ty taki smutny? — zaszczebiotała z cicha. — Posłuchaj! wróć się! ja cię pocieszę! uczynię wszystko co rozkażesz, abyś tylko był takim wesołym jak bywałeś dawniej, wtedy gdy bawiłeś się ze mną i z mamą w ogrodzie, zrywałeś nam kwiaty i pomagałeś mi kopać moje grządki. Wiesz? na grządkach tych wyrosły prześliczne lilje i gwoździki! Ile razy je zrywałam myślałam o tobie, śliczny mój kuzynku! bo ja cię bardzo kocham. Wróć się! nie jedź do tej nieznośnej stolicy, pozostań z nami! Będę ci grała na fortepjanie, pokażę ci moje rysunki, a jak wiosna nadejdzie, będziemy znowu razem kopali grządki i sieli gwoździki.
Naiwne i serdeczne słowa dziecka, boleśnem echem odezwać się musiały w sercu młodego mężczyzny, ale zarazem rozmiękczały jego uczucia, kilkugodzinną walką jakby skrystalizowane w wielki zimny głaz, ołowiem ciążący mu na głowie i piersi. Ostre stalowe połyski gasły stopniowo w oczach Anatola, coraz łagodniejszem wejrzeniem ogarniających śliczną, podniesioną ku niemu głowę dziecka. Pochylił się, wziął w ramiona drobną lecz gibką jej kibić, i podnosząc ją nieco z nad ziemi, krótko lecz gorąco pocałował jej czoło. — Jesteś dobrem i ślicznem dzieckiem, Krysiu — wymówił.
Oczy jego pobiegły znowu w głąb tej galerji, w końcu której, jak piękny obraz wymalowany na tle łagodnego błękitu siedziała Ewa. Z oddalenia tego twarz jej wydawała się bladą i smutną, a wiotka postać niedbale osunięta na poduszki sofy, jakby złamaną. Obok niej siedział hrabia Seweryn i mówiąc jej o czemś, wlepiał w nią wzrok marzący lecz światły, i w tej chwili całkiem wydobyty z tych mgieł, jakie go przysłaniały niekiedy. Ona słuchała go nieruchoma i ze spuszczonemi oczami... Na widok ten czoło Anatola zaszło znowu ciężką chmurą, usta jego uśmiechały się z szyderstwem i goryczą; ale zarazem z pod powieki wypłynęła zwolna jedna wielka, niepowstrzymalna, przemocą wydzierająca się nazewnątrz łza, i oszkliła na chwilę czarne, gorejące źrenice. Przesunął rękę po schmurzonem niespokojnem czole, i raz jeszcze pochylił się ku stojącej przed nim dziewczynie!
— Bądź zdrowa! Krysiu! — wymówił, — powiedz twej matce... — zatrzymał się chwilę jakby usiłując nawiazać nitkę głosu, która rwała się w jego piersi.
— Powiedz twej matce — dokończył, — że kiedyś... wrócę.
— Wróć prędko! — zawołało dziecię; — ale Anatola nie było już w pokoju.
W parę godzin potem hrabia Seweryn opuszczał mieszkanie Ewy. Szedł ze schyloną nieco głową szybkim krokiem; zwykły, łagodny uśmiech okrążał mu usta, ale wielkie czoło jaśniało jakiemś promiennem rozpogodzeniem, a w oczach zamyślonych i wpatrzonych w przestrzeń, świeciła głęboka, szlachetna radość. Hrabia odchodził z otrzymanem od Ewy przyrzeczeniem, że zostanie jego żoną. Piękna kobieta siedziała w swej sypialni w głębokim fotelu, umieszczonym naprzeciw wielkiego zwierciadła, z rozpuszczonemi złocistemi włosami, których końce dotykały ziemi. Twarz jej wydawała się zmęczoną, usta były blade, ręce bezsilnie zwieszone na fałdziste, miękkie zwoje białego penioara. Zza poręczy fotelu ukazywała się ładna, czarnowłosa głowa młodej garderobianej; żywe, figlarne nieco a bystre jej oczy, widziały odbitą w zwierciadle znękaną twarz Ewy, a zgrabne ręce z wprawą i ostrożnością uplatały w warkocze grube pasma jej włosów.
— Pani — po długiej chwili milczenia i ze zwykłą ulubienicom poufałością ozwała się Aloiza, — byłam w przedpokoju wtedy, kiedy pan hrabia odchodził. Miał on minę tak uszczęśliwioną, że doprawdy, niech mi pani daruje, ale myślę... — Zatrzymała się i czarnemi przenikliwemi oczami badała twarz swej pani. Ewa zwolna podniosła spuszczone powieki, a oczy jej strudzone i mgliste, zatrzymały się na odbitej w źwierciadle twarzy garderobianej.
— Cóż myślisz? — zapytała złamanym, łagodnym głosem.
— Myślę — ośmielona tem pytaniem kończyła Aloiza, — że pani zostanie wkrótce panią hrabiną...
— Zostanę hrabiną! — tym samym co wprzódy głosem powtórzyła Ewa. Na ustach jej ukazał się dziwny jakiś uśmiech, ale zarazem po złotej rzęsie stoczyła się gruba łza, i upadła pomiędzy zwoje miękkiej sukni.
— Jakto pięknie być hrabiną! — mówiła dalej Aloiza, która widziała uśmiech, ale nie dostrzegła łzy; — wszystkie te piękne i bogate damy, które dawniej tak często przyjeżdżały do pani, a od pewnego czasu nie wiem dla czego, przyjeżdżać zaczęły coraz rzadziej, będą bardzo zazdrościć pani...
— Będą mi zazdrościć! — powtórzyła Ewa i uśmiechnęła się znowu, ale już nieco swobodniej i weselej.
— Pan hrabia jest bardzo bogatym, a przytem nadzwyczajnie dobroczynnym... słyszałam o tem od wielu osób. Te dobra pana hrabiego, któreto znajdują się o kilka wiorst od N., jakże się nazywają? a! Doliny podobno! mają być bardzo rozległe i prześlicznie urządzone... Czy pani nigdy tam nie była?
— Nie byłam — odpowiedziała Ewa, mniej jak pierwej złamanym głosem.
— Otóż ma tam być przecudowny pałacyk, postawiony na górze i otoczony wysokiemi górami. Na pałacu jest wieża, z której pan hrabia przygląda się zwykle gwiazdom przez jakąś olbrzymią lornetkę, a na dole znajduje się kilka wielkich sal, pełnych obrazów, książek i nie wiem już tam czego więcej... Ogród i park mają podobno kilka wiorst rozległości... Mówił mi kiedyś o tem wszystkiem Sebastjan Rycz, ten któregoto pan hrabia z kamerdynera uczynił swoim sekretarzem...
Aloiza mówiła to wszystko z zajęciem i ożywieniem. Może kochała w istocie piękną i łagodną swą panię i szczerze cieszyła się przyszłem jej bogactwem; może też w bogactwie tem upatrywała własny swój interes.
— Mówił mi także Rycz — ciągnęła dalej, — że pan hrabia posiada po matce swej, co mówię! po babce i prababkach prześliczne klejnoty. Wbił mi się w pamięć szczególniej jakiś pasek, o którym opowiadał Sebestjan, utkany ze złota i naszyty szmaragdami; a także jakiś naszyjnik z pereł tak wielkich jak groch, i jakiś djadem brylantowy, wyglądający jak korona. Wszystko to będzie zapewne własnością pani... Wyobrażam sobie panię w tym pasku i w tym djademie. Do paska trzeba będzie sukni z bogatej materji białej lub zielonej, a do djademu trzeba będzie uczesać włosy pani à la Pompadour, aby gładko leżały i nie przysłaniały brylantów. Z tyłu głowy zato zbiorą się wszystkie warkocze razem i ułożą się w wielką kokardę... Już ja to potrafię zrobić, niech tylko pani zostanie panią hrabiną. Mój Boże! tożto pani będzie dopiero prześlicznie ubrana w te wszystkie cudowności!...
Cała twarz młodej dziewczyny śmiała się i migotała zachwyceniem. Była ona widocznie szczerą w objawach swej radości, i nie mogąc dla siebie, marzyła przynajmniej dla swej pani o paskach naszywanych szmaragdami i brylantowych koronach. Ewa słuchała z uwagą; blade policzki jej zafarbowały się lekkim rumieńcem, oczy przygasłe wprzódy, zabłyszczały. I w jej wyobraźni także świetną tęczą odbił się blask brylantów; piękny pałacyk pomiędzy górami, stanął przed nią w postaci wonnego, rozkosznego siedliska.
— Aloizo — wymówiła zwolna, — nieprawdaż że mieszkanie to sprzykrzyło mi się już oddawna.
— Tak pani — odparła sługa.
— Nieprawdaż że meble moje nieświeże są już i spłowiałe, i że oddawna już nie sprawiłam sobie żadnej kosztownej sukni?
— O, tak pani! tak.
— Nieprawdaż Aloizo, że wyglądałam coraz gorzej i doświadczałam coraz częstszych migren, bo miałam wiele kłopotów i wielu rzeczy musiałam sobie odmawiać...
— O tak pani! Ale teraz gdy pani zostaniesz panią hrabiną i mieszkać będziesz w tych pięknych Dolinach, będzie wcale inaczej; pani będzie bardzo szczęśliwą...
Na dźwięk ostatniego wyrazu Ewa drgnęła lekko, i pobladła znowu. Przez chwilę siedziała nieruchoma ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń.
— Będę szczęśliwą! — wymówiła głosem, który zabrzmiał głucho jakoś i bezdźwięcznie. Zarazem po złotej rzęsie stoczyła się druga łza, i zwolna spłynąwszy po bladym policzku operliła usta, dziwnym znowu okrążone uśmiechem.
Tym razem Aloiza dostrzegła łzę swej pani i widać było że zdziwiła się trochę, lecz widocznie wiedziała kędy było źródło tej od chwili do chwili objawiającej się żałości.
— Widziałam także, proszę pani — zaczęła, — jak pan Dembieliński schodził ze wschodów. Szłam właśnie z pralni, i spotkałam się z nim oko w oko...
— Aloizo! — zawołała Ewa, powstając nagle i zgarniając w obie dłonie resztę niesplecionych swych jeszcze włosów; — idź już do siebie Aloizo! jużeś mi niepotrzebna...
Sługa zarumieniła się żywo. Przyszło jej zapewne na myśl, że była zbyt śmiałą i powiedziała zawiele. Z nieśmiałością więc zbliżyła się do swej pani i patrząc w jej twarz błagającemi oczami, wymówiła: — Dobranoc pani!
Ale Ewa nie gniewała się wcale; była tylko tak zatopiona w swych myślach, że z roztargnieniem lubo zawsze łagodnie odpowiedziała:
— Dobranoc ci moja kochana! idź już do siebie!
Po odejściu garderobianej, młoda kobieta długo stała nieruchoma, łokcie oparłszy na wykwintnej gotowalni a twarz ukrywszy w dłoniach. Kiedy podniosła głowę, na twarzy jej nie było już ani łez ani bladości, a tylko tkwił na niej wyraz głuchego uporu, jakiegoś nieugiętego obstawania przy swojem, naśladujący spokój, ale w istocie wcale doń niepodobny. — On mię nie kocha, nie kochał nigdy — rzekła zcicha do siebie, i drobna ręka jej w pięść złożona, uderzyła parę razy w dłoń drugiej. Tak samo czynią dzieci, gdy usiłują wmówić w innych i w siebie to w co same nie wierzą. — Gdyby mię kochał — mówiła dalej, — byłżeby tak obojętnym? Mógłżeby przez wieczór cały wytrwać w tak niezmąconej spokojności, rozmawiać z takim dumnym chłodem, tak szydersko odzywać się o kobietach i pożegnać mię tym brzydkim, światowym, zimnym ukłonem! Podałam mu przecie rękę gdy odchodził, i czułam dobrze, że dłoń jego nie drżała, że palce jego zimne były jak lód i zaledwie raczyły dotknąć moich. Nie! nie! on mię nie kocha! dobrze uczyniłam!
Byłże to nagle z dna serca czy sumienia wybuchający głos groźny i złowrogi? bo młoda kobieta wymawiając ostatnie wyrazy, zbladła bardzo, zachwiała się, i drżącą ręką oparła się o poręcz najbliższego sprzętu. — A jednak — mówiła do siebie, nizko, bardzo nizko pochylając głowę, — a jednak... owe dawne wieczory nasze takie ciche, poufne, tak pełne wspólnych nadziei i wzajemnych obietnic... te ranki wiosenne z nim spędzone... tam w ogrodzie, takie świeże, wonne, promieniste... o, jakie to były piękne, piękne chwile!... on je dziś przypomniał...
Wyprostowała się, obie dłonie przycisnęła do falującej piersi, i zawołała głośniej: — O, te wspomnienia! wspomnienia! Któż mi je wydrze z serca i pamięci? pozostanąż one we mnie na zawsze? Będęż, wedle przepowiedni jego, całe życie żałującem okiem ścigała tę nitkę złotą, której wątek rozerwałam dziś sama!
Chodziła po pokoju przyśpieszonym krokiem, twarz jej gorzała, oczy mieniły się płomieńmi i łzami; ogromne włosy częścią splecione w warkocze opadały na plecy, częścią rozpuszczonemi pasmami opływały czoło i szyję. Była wtedy bardzo piękną, ale tą niespokojną pięknością istoty nie mogącej pogodzić się z samą sobą, tą pięknością tragiczną, która powstaje z dwóch sprzecznych potęg rozrywających pierś człowieczą. Owe dawne fatum, które u starożytnych przychodziło z zewnątrz, aby łamać losy ludzkie i wlewać w nie żywioł tragiczności, mieściło się teraz w wewnętrznym ustroju tej nowożytnej kobiety, w namiętności jej serca z jednej strony, w niedołęztwie, lękliwości, słabości i próżności z drugiej.
— Ha! cóż robić? — wymówiła po chwili, stając na środku pokoju i krzyżując ręce na piersi; — miałamże dobrowolnie puszczać się na mętne i burzliwe fale ubóstwa? Nie! jam do tego nie zdolna! Wspomnienia umilkną, boleść przeminie, zostanie spokojność, pozycja w świecie, niezachwiana pewność o jutro... Mam przecie córkę... będę ją kochała... hrabiemu wystarczy szacunek mój i przyjaźń... A on? on pocieszy się prędko, zapomni... wszak i dziś nawet był tak obojętny jakby już nie pamiętał o niczem... Tak, tak, nowe życie zaczyna się dla mnie... nowe nadzieje...
Ostatni wyraz zatrzymał ją znowu. Osunęła się na sofę, i otaczając ramionami głowę chylącą się na poduszki, zapytała sama siebie:
— Nadzieje! i jakież nadzieje? Czy będę razem z hrabią śledziła bieg planet? Czy wspólnie z nim pochylę się nad książką rozwiązującą zagadnienia ludzkiego życia i ducha! Nie! jam do tego niezdolna.
Do czegóż zdolną była ta kobieta tak młoda jednak, tak pełna powabów i uczuć żywych i pojętności? Nie czuła się dość silną, aby módz z ukochanym człowiekiem podzielać walki i burze życia ogołoconego z bogactwa, ani dość poważną, aby z tym którego wkrótce nazwie swym małżonkiem, wstąpić w światy myśli i nauki, w których on żył i oddychał pełną piersią. Do czegóż więc była zdolną? Mogłaż tylko zawodzić każdego, ktoby w niej złożył wiarę swą i nadzieje? Zawiodłszy dziś jednego z dwóch współzawodniczących o nią ludzi, i zraniwszy jego serce, miałaż potem przez całe życie zawodzić i ranić serce drugiego?
Tej samej nocy, którą Ewa spędzała na burzliwych rozmyślaniach, oddając się naprzemian radości i rozpaczy, kto inny jeszcze czuwał i walczył z odmętem wewnętrznej burzy, stokroć sroższej i gwałtowniejszej niż ta, która huczała w rozpieszczonej i słabej piersi kobiecej. Człowiekiem tym łamiącym się z samym sobą, i starannie bojującym z wrzącą w nim burzą uczuć i myśli, był Dembieliński. Opuściwszy dom Ewy, szybkim krokiem przebył on całą rozległość miasta, i wszedł do hotelu, tymczasowego swego mieszkania, tak samo jak wychodził zeń przed kilkoma godzinami, z głową podniesioną, wargą dumnie odgiętą, krokiem pewnym i równym, a tylko z twarzą daleko bledszą, i silniejszym połyskiem oczów spokojnie na pozór patrzących, z pod na wpół spuszczonej powieki. Szwajcar pośpiesznie otworzył przed nim bramę, rządca hotelu oddał mu pełen szacunku ukłon, dwóch kelnerów na wyścigi poskoczyło po wschodach, aby otworzyć apartament j. w. pana i rozniecić w nim stosowną ilość światła. U drzwi tego apartamentu stał już kamerdyner, gotów do zdjęcia futra z ramion swego pana, i spełnienia dalszych jego rozkazów. W obecności wszystkich tych ludzi, Anatol ani na jedną sekundę nie zmienił postawy swej, ani wyrazu twarzy; od czasu do czasu tylko jakiś wpół ironiczny, wpół bolesny uśmiech zjawiał się na jego ustach, wywołany może myślą, iż cały ten otaczający go zbytek, wszystkie te hołdy i uniżone usłużności wnet zniknąć miały, gdy wieść jak dzwon ogłosi całemu światu upadek jego fortuny, śmierć dotychczasowego położenia jego w świecie.
— Jaśnie wielmożny pan rozkaże sobie podać herbatę?
— Nie.
— Może kolację?
— Nie.
— Czy jestem potrzebny jaśnie wielmożnemu panu?
— Nie; możesz odejść.
Po krótkiej tej rozmowie, kamerdyner opuścił pokój, a Dembieliński postąpił żywo i zamknął za nim drzwi na klucz. Uczyniwszy to, opuścił ręce bezsilnie, i odetchnął z głębi piersi; zarazem twarz jego zmieniła się w mgnieniu oka, z nieruchomej i bladej stawała się to rozpłomienioną, wzburzoną, wstrząsaną jakiemiś boleśnemi drganiami; to mglącą się bezdenną jakby boleścią, lub ostrem jak lodowe kolce szyderstwem. Im silniejszy był ten ucisk, jakiemu Dembieliński przez długie godziny poddawał swe uczucia, tem gwałtowniejsza nastąpiła po nim reakcja. Wybuchnęła ona tak jak wybucha wulkan, jak rozpacz i zwątpienie wybucha z szerokiej i dumnej piersi człowieka wtedy, gdy żadne oko ludzkie nań nie patrzy, gdy nie dochodzi doń żaden szmer zwiastujący czyjąkolwiek obecność.
Anatol mierzył niewielki pokój szerokiemi krokami. Drżał cały jak w febrze, ręce jego zimne były jak lód, a głowa ściśniętą w obręczy palącej jak rozgorzałe w ogniu żelazne koło. Obok zasłanego już łóżka, stała na małym stoliku karafka z wodą. Pochwycił ją trzęsącą się ręką, i zimnym płynem napełniwszy kryształowy kubek, wychylił go do dna.
— Kobieto! puchu marny! — zawołał, i z przykrym jakimś przeszywającym śmiechem dodał: Poeto! tyś był w prawdzie z piersi twej wyrzucając te wyrazy! Ale jam nie poeta! pocóżem wierzył, pocóżem ufał, pocóżem kochał? O, jakżem był jeszcze niedoświadczony! Ewo, tyś mi dziś dała wielką lekcję życia, tyś utwierdziła dziś we mnie te wszystkie nauki, któremi poili mię świat i ludzie, przeciwko którym buntowałem się dotąd, a którym teraz pokorne poddaję czoło! Ewo! Ewo! ty będziesz bogatą panią, ty będziesz hrabiną! — a ja czemże będę?
Pochylił w tył głowę ciężącą mu jak ołów, obiema rękami ścisnął pałające skronie, i tak stał chwilę nieruchomy, jak posąg wyobrażający rozpacz, ze szklistem okiem wpatrzonem w przestrzeń, z ustami które pobladłe i spalone gorączką, drżały jakimś posępnym szeptem szyderstwa czy złorzeczenia.
— Nie wierzyć w nic! nie kochać nikogo! — wymówił głośniej nieco, — straszno! zimno! pusto! świat — step rozłożysty z tysiącem kamienistych ścieżek; ludzie — tłum fałszerzy uśmiechających się obłudnie, lub płaczących krokodylemi łzami! I ona uśmiechała się do mnie kiedyś; i ona płakała dzisiaj! O uśmiechy i łzy kobiece! bądźcie przeklęte! Biada temu kto w nie uwierzy, kto do wątłej nici waszej uczepi wielką nadzieję swego życia! Nadzieja runie w otchłań, a wiara potoczy się tam, kędy śpią w mogiłach inne, młodzieńcze wiary tchem świata strute, zabite wichrami doświadczeń...
Stan duszy człowieka tego, był w tej chwili okropnym. Wprzódy już przygnieciony nieszczęściem, które nań niespodzianie spadło, łamał się teraz z innem, stokroć snać dlań sroższem i więcej niespodzianem. Utrata fortuny była dlań ciosem, który rani; ale zdrada kobiety gromem, który obala. On wyniosły i dumny, póki stał przed obecnością ludzi, teraz sam na sam z sobą i ślepemi ścianami, szalał żałością, nie tyle może po szczęściu jakiego się spodziewał, jak po utraconej wierze, którą pielęgnował w sobie. Wiara ta w cnotę, w zacność, w prawość kobiety którą ukochał, i w niezłomną siłę jej miłości, i w kryształową czystość jej myśli, była mu może jedyną rękojmią istnienia dobra, prawdy, cnoty pomiędzy ludźmi, w których pociemniałe głębie zbyt często snać zaglądał. On, dziecię gwaru, wychowaniec tłumu, współbiesiadnik przy zastawionej w wielkiej stolicy uczcie wykwintnych szyderstw i łatwego użycia, dusił się chwilami w tej sferze, w której lepsze, nie zepsute jeszcze władze serca jego i umysłu, nie znajdywały dla siebie pożywy — i niby powietrzem orzeźwiającem, oddychał wspomnieniem o „niej“, czcią oddawaną jej cnotom, które raz zaświeciły przed nim, a potem wzrastały już ciągle przez działanie wyobraźni, oddalenia, porównań. Teraz zgasło to jedyne piękne światło jego umysłu; oaza na której spoczywała z rozkoszą myśl jego, opylona kurzawą zwątpień, pociemniała, i w jedną barwę zlała się zresztą świata.
Usiadł, twarz ukrył w dłoniach i płakał. Płakał jak dziecko, któremu odbiorą to co stanowiło czysty urok dni jego, i niewinne marzenia snów nocnych; jak młodzieniec, przed którym wichry życia zdmuchną ideał z miejsc na których stał, pozostawiając dotykalną jak prawda, lecz smutną jak rozczarowanie rzeczywistość; jak mąż, który wczoraj jeszcze mniemał o sobie, że jest silnym i niezłomnym, a dziś ugiął się i zadrżał, bo poczuł na głowie swej gnębiącą dłoń losu, a przed sobą zobaczył pustkę pokrytą odmętem, śród którego zagasły słońca, i w cień nieprzenikniony ukryły się kierownicze drogoskazy. Chwila, którą przebywał teraz ten młody i piękny człowiek, była jedną z tych chwil stanowczych, które rozcinają życie na dwie połowy, i stają się początkiem olbrzymich cnót, lub głębokich upadków. Z niej dalsze życie człowieka wylecieć może orłem niezwalczonym, motylem ze skrzydłami pozłoconemi w probierczym ogniu, lub ćmą nocną goniącą za sztucznemi światłami, w które rzuca się nakształt duszy potępionej, w ciemnościach jakie ją otaczają, szukającej słońca.
Anatol bił się z odmętem rozpaczy, jak wędrowiec z napotkanym śród drogi uraganem; płakał nad utraconą wiarą, więcej niż nad spodziewanem a utraconem szczęściem. Razem ze łzami połykał jad bluźnierstw, które mu wybuchały przez usta; drżał na widok tej pustki, która utworzyła się przed nim na miejscu, kędy on dostrzegał już kończącą się budowę wielkości i szczęścia; zatapiał się w bezbrzeżnej samotności, która otoczyła go nagle wtedy, gdy on myślał, że wraz z nim, za nim i w koło niego, świetnym orszakiem postępują: sława, bogactwo, powodzenie i miłość kobiety wielka, wparta na wielkiej cnocie czystego i słodkiego jej serca.
Gdybyż w tej chwili znalazł się przy nim mądry i kochający przyjaciel, ujął rozgorzałą dłoń jego serdecznem ujęciem, i w myśl zmąconą rzucił mu kilka słów pocieszenia, nadziei! Gdyby przed zrozpaczonym i złamanym stanęła jakaś wielka, wszechludzka idea, ze słonecznem obliczem, i pociągnęła go w swój krąg wiekuiście promienny! Gdyby na głowę jego nabrzmiałą buntowniczemi myślami, spłynęły w tej chwili te wody łagodne, na których dnie człowiek znajduje niebieskie perły przebaczenia, i z łona Bóztwa na świat upadłe djamenty miłosiernej, wspaniałomyślnej, bezwzględnej miłości! Gdyby w piersi jego rozdartej, ozwała się melodja zdolna w jeden akord zharmonizować rozpierzchłe i szamotane władze istoty człowieczej! Gdyby ten człowiek potrafił choć na chwilę zapomnieć o sobie, wzrok oderwać od własnej swej drogi, a zapuścić go tam, kędy świecą prawdy wiekuiste, zawieść i omylić nie mogące! Ale w takich stanowczych chwilach, nie każdy ma szczęście wesprzeć się na dłoni mądrej i przyjaznej; nie każdego oczy nauczone patrzeć tak wysoko, aby nad ziemskiemi tumany mogły dojrzeć panujące słoneczne oblicze idei; nie każdego pierś tak nastrojona, aby harmonją wewnętrzną zagłuszyć potrafiła burzę z zewnątrz nadeszłą; nie każdy jest dość wielkim, aby umieć przebaczać, i dość mądrym, aby śród fałszów codziennych dostrzegać nie codzienne prawdy, i wiarą w nie jak tarczą, osłaniać się od zwątpienia.
Anatol podniósł twarz śmiertelnie bladą, i wymówił prostując się: — Bądźmy człowiekiem!
— Bądźmy człowiekiem! — powtórzył, — słowa wyjęte żywcem z najnowszej komedji jaką widziałem na scenie w stolicy! Wymawia je tam człowiek, którego opuszcza wszystko: żona, dzieci, fortuna i dobra sława! I cóż człowiek ten czynił dalej, aby pokazać że jest człowiekiem! Oto usiłował odbudowywać gmach, który runął, nie oglądając się bynajmniej z kąd pochodziły cegły jakich do nowego użyć zamierzał! Gdyby wtedy przed nim zapaliła się świątynia, on nie ugaszałby pożaru; ale ze ścian gorejących wydzierałby na wpół spopielały materjał, aby go użyć do swej roboty! On przestał wierzyć w świątynie i bóztwa! Będęż czynił jak on? Będęż człowiekiem, mocnym odbudować to, co w gruzy opadło?
Pochylił czoło na dłoń, i zamyślił się głęboko. Była to zaduma przykra, ciężka jak owe chwile ciszy, które śród burzy zawisają nad światem pomiędzy gromami, które ucichły, a temi co wnet wybuchnąć mają.
— A jakim był koniec człowieka tego z komedji? — głośno prawie i powstając zapytał Anatol. Budował on, budował, a gdy zbudował, stanął nad robotą swoją zmęczony, i odwrócił od niej oczy, bo go nie cieszyła! Będęż jak on stał kiedyś smutny na szczycie odbudowanego gmachu?
Przechadzał się po pokoju zwolna już i jakby z namysłem; w oczach jego przebiegały ostre błyskawice myśli, z trudem ciężkim mozolącej się nad rozwiązaniem jakiegoś zagadnienia, które dla niego musiało być zagadnieniem życia.
— Fortuna jest kobietą! — wymówił, — godłem jej niestałość! mężczyzna zakląć jej nie może, aby przy nim pozostała — powinien ją jak kobietę kupić. Kupić? a za jaką cenę?.... Praca jest mennicą, której wola kuje złotą monetę powodzeń.... ale długato robota, ciężka, krwawa, a mnie trzeba iść prędko, prędko... aby w pełni siły i młodości jeszcze stanąć przed tą kobietą, i módz jej powiedzieć: patrz dokąd zaszedłem! Omyliłaś się nie oddając mi swojej ufności! jam nie na to stworzony aby być nędzarzem!
Stanął, i zaśmiał się przykrym śmiechem.
— Wszak ja myślę jeszcze o niej! — zawołał.
Upadł w ubraniu na zasłane łóżko, i ramionami otoczywszy głowę, leżał nieruchomy, jakby skamieniały w boleści lub rozmyślaniach. Oczy jego szeroko rozwarte i w sufit wlepione oznajmiały, że nie spał. Niestety! z wyrazu ich i tych błyskawic które je przeszywały, poznać można było, że nie patrzyły one w żadne słoneczne oblicze idei, ani tonęły w tych wodach łagodnych, na których dnie spoczywają perły przebaczenia i djamenty bezwzględnej, wspaniałomyślnej miłości! W nim burza wrzała ciągle, a z odmętów jej, z jej bólów i walk, coraz liczniejsze wyłaniały się mary: zwątpienia, pychy, ambicji, samolubstwa, i niby zaklętem kołem coraz ściślej obejmowały tego człowieka, którego przed kilkoma godzinami zbawić mogło jedno słowo kobiety, jeśliby ta kobieta była — kobietą.
Nazajutrz o południu zaledwie dzwonek rozlegający się w hotelowym korytarzu, przywołał do apartamentu Anatola Dembielińskiego oczekującego na to hasło kamerdynera.
W apartamencie tym okna szczelnie zasłonione były firankami, tak że w pokoju słabe zaledwie panowało półświatło. Anatol leżał na sofie w kosztownem rannem ubraniu, z roztwartą książką w ręku, i głową opartą na dłoni.
Być może, iż dla tego tak szczelnie osłonił okna, aby wchodzący ludzie jak najmniej śród cieniu dostrzedz mogli niezmierną bladość jego twarzy, ciemne obręcze które objęły jego oczy, usta spieczone gorączką i całą postać jego, jakby z długiej powstającą choroby. — Herbaty! rzekł do kamerdynera, gdy ten pojawił się w progu. Potem, ciągnął, pójdziesz na miasto i poprosisz tu do mnie pana Erazma Suszyca. Niech tylko nie pierwej przychodzi jak o godzinie siódmej wieczorem. Przez cały dzień staraj się, aby tu nie wszedł nikt, stanowczo nikt.






ROZDZIAŁ II.
Obarczony rodziną.

Na jednej z bocznych i wązkich ulic miasta N. stał drewniany, nietynkowany dom, o kilku niewielkich oknach nie wiele nad ziemię podniesionych, chylący się od starości, z gontowym dachem mchem obrosłym, od innych domóstw przedzielony parkanami z desek, które wyglądały staro i spróchniało. Ulica dotykała pola, ku któremu zbiegała po znacznej pochyłości, i nie posiadała bruku; ztąd jeden koniec jej był równy i suchy, drugi wyżłobiony wodą w jesieni i na wiosnę ściekającą z wyżyny, i poprzerzynany nigdy prawie nie wysychającemi kałużami. Właśnie przy tym niższym, błotnistym końcu ulicy stał dom o pięciu nizkich oknach, a mieszkał w nim Erazm Suszyc, urzędnik z profesji, prawnik z okazji, niegdyś używający w mieście N. i okolicach dość głośnej opinji człowieka zdatnego i pracowitego, lecz od pewnego czasu całkowicie zaniedbany przez możną i pieniężną klijentelę, a żyjący nie wiedzieć jak, nie wiedzieć z czego — jakto bywa niekiedy z pewnymi ludźmi, których życie zagadką jest dla otaczających, a kto wie? może i dla nich samych.
W całem mieście nikt nie zajmował się Suszycem, rzadko kto o nim wspomniał. Niektórzy na widok jego wzruszali ramionami i uśmiechali się; inni czynili filozoficzne uwagi nad tem, jakie to ciągłe niepowodzenia prześladują niektórych ludzi, tak że przy zdolnościach nawet i dość obiecujących początkowych widokach, nigdy oni do niczego ważnego i porządnego nie dochodzą. „Coś widocznie stanęło na drodze temu człowiekowi“ — mawiali dawni znajomi Suszyca, którzy go pamiętali młodym i wiele obiecującym urzędnikiem, potem dość wziętym adwokatem, a teraz widzieli go przechadzającego się po mieście, z dwugroszowem cygarem w ustach, z rękami w kieszeniach wytartego najczęściej surduta, z miną Djogenesa z przymusu lub Cyncynnata z potrzeby. Ale czem było to „coś“ które stanęło mu na drodze, zepchnęło go z posady urzędniczej, z której postępować mógł wyżej i wyżej, oddaliło od niego dość liczną zrazu i możną klijentelę, nad tem nikt nigdy nie zastanawiał się bardzo. Suszyc był, a raczej od pewnego i dość już dawnego czasu, stał się figurą tak mało znaczącą i znaną, że łamać sobie głowę nad przyczynami smutnego stanu w jaki popadł, wydawało się każdemu próżnym trudem. „Coś“ tam musiało być koniecznie w tem życiu steranem; „coś“ tajemnego a sprowadzającego dla tego człowieka upadek sił czy energji życiowej, czy może bodźca moralnego lub nienaruszalności sumienia, wraz z jakimto upadkiem zachwiewa się najczęściej jeśli już nie zazwyczaj, położenie społeczne i finansowe człowieka, żyjącego z własnej pracy — a może nawet i każdego człowieka. Byli tacy, co gdy w chwilach, w których nic lepszego do czynienia nie mieli, zastanawiali się nad losem Suszyca, istnienie tego „czegoś“ przypisywali jakiemuś nieubłaganemu fatum, lubiącemu niekiedy prześladować najniewinniejszych. Nie było to jednak tłómaczenie mogące trafić do przekonania ludziom rozsądnym, i we wszelkich zjawiskach tego świata lubiącym upatrywać loiczny szereg przyczyn i następstw, niedopuszczający ślepego działania fatalności. Zapuszczając się tedy w głębsze poszukiwania, dalecy znajomi Suszyca (blizkich miał on bardzo niewielu), przebąkiwali albo też i mówili głośno o tem, że tem „czemś“ był brak skrupulatnej uczciwości, zaniedbywanie spraw powierzonych, i t. d., i t. d. I takie wszakże tłómaczenia nie wszystko tłómaczyły, Suszyc bowiem będąc młodym, uchodził powszechnie za człowieka uczciwego i sumiennie pełniącego powierzone mu prace; jeśli więc w następstwie czasu przyczepiły się doń niesumienność i lenistwo, należało zatem szukać, jakim sposobem i skutkiem jakich wpływów, przymioty przerodziły się z nim w wady? A więc znowu pojawiło się to niezbadane, a po prawdzie i przez nikogo niebadane „coś“, które dokonało smutnej tej metamorfozy. Zdarzało się też słyszeć, gdy mowa była o Erazmie Suszycu, wymawiane przez znajomych jego słowa: „to człowiek obarczony rodziną.“
W ogólności ludzie bardzo rzadko miewają zwyczaj zastanawiania się nad głębszem znaczeniem wyrazów przyjętych, utartych, i gęsto w potocznej mowie używanych. Ale dla każdego kto lubi i nawykł wnikać w sens bezmyślnie przez innych wymawianego słowa, wyrażenie to „obarczony rodziną“ przedstawiać musi znaczenie co najmniej przykre. Skoro człowiek obarczony jest rodziną, znaczy, że rodzina jego wielkim ciężarem była mu na barkach. Jeżeli ktokolwiek zastanawiający się nad tem wyrażeniem, posiada wyobraźnię choć trochę żywą, to postawi mu ona niezbędnie przed oczami człowieka, na którego plecach i karku rozsiadło się wielu innych ludzi, który ugina się pod tym ciężarem aż do samej ziemi, ociężale powłóczy nogami, postękuje, pot ociera z czoła, a nigdy głowy w górę podnieść nie może, bo kark jego wpleciony jak w jarzmo opasujące go, i w dół cisnące liczne ramiona. Jeżeliż jeszcze ciężar ten składa się z istot drobnych, bezsilnych, nie mogących chodzić po ziemi o własnej mocy, obraz staje się mniej rażącym, a nawet niezbyt przykrym, bo dopuszcza tymczasowość i konieczność, na którą rady niema; ale jeżeli składają się na niego ludzie dorośli, a jest ich znaczna liczba, natenczas człowiek „obarczony rodziną“ przypomina starożytnego niewolnika, zgiętego pod umieszczoną na plecach jego lektyką, albo wielbłąda dźwigającego ciężary, albo jeszcze karjatydę, którą nieudolny budowniczy podstawił pod budowę nieodpowiedniej z nią wielkości. Patrząc na obraz człowieka w ten sposób obarczonego rodziną, zdejmuje ochota zawołać do tych, którzy obsiedli kark jego i plecy: „A zleźcież niedołęgi, i pochodźcie choć trochę po ziemi o własnych siłach! Niech ten, który tak długo dźwigał was na swych barkach, wyprostuje się nakoniec, obejrzy się po świecie, spojrzy w górę i odetchnie swobodnie!“ I jeszcze, jeżeli ci, którzy tak bezpiecznie sobie i swobodnie siedzą na plecach i karku innego, okazują mu za to wdzięczność i miłość, pocałunkami ścierają mu pot z czoła, i od czasu do czasu szepcą do ucha takie wyrazy, które sprowadzają uśmiech na jego usta i wzmacniają siłę strudzonych kroków, obraz staje się jeśli nie miłym to przynajmniej znośnym. Wtedy już nie obarczającym ale obarczonemu wypalić można następną perorę: „A dlaczegożeś niedołęgo nie wyuczył ich chodzić po ziemi na własnych nogach! masz widocznie do czynienia z dobremi sercami, z których dobroci i miłości dla ciebie można było wyciągnąć pożytek zbawienny im i tobie. Ale znać nie masz głowy biedaku albo woli, jeśli nazwyczaiłeś ich do tego, by jeździli sobie tak po bożym świecie bez trudu a na twoich plecach. Terazże za to cierp, dźwigaj i milcz, a mozolną pracę swoją osładzaj temi pieszczotami, których ci oni nie skąpią!“ Ale przypuśćmy tylko, że „obarczająca rodzina“ składa się z wielkich chłopców wyrosłych w dęby, dziewcząt pyzatych i rumianych, małżonki załzawionej lub wiecznie ze wszystkiego niekontentej — i że każda z tych osób trzyma w ręku biczyk, którym popędza obarczonego, bez ceremonji wołając „wio“; przypuśćmy, że żadna z tych osób nie pochyli się doń nigdy z pieszczotą, nie zaszepce mu do ucha miłego wyrazu, nie pogłaszcze mu czoła wdzięczną dłonią — lecz przeciwnie, że każda z nich to uszczypnie go, to ukole, to sarknie, to zaszamoce się, to do kieszeni jego sięgnie, to mu do ucha krzyknie: „aj, aj, kieszeń pusta!“ Jeżeli jeszcze te wszystkie osoby kłócą się, i szczypią się, i kolą, i szamocą wzajemnie, a obarczony dźwiga je i dźwiga, i wszystkie te szamotania się, i kłucia, i szczypania, i krzyki przenosi, bo nie widzi coby miał lepszego do uczynienia... uf! w takim razie jestto obraz takiej rodziny, o jakiej nie śniło się nigdy żadnej parze narzeczonych! W takim razie ubogi wieśniak otoczony gronem dzieci, z których każde gdy dorośnie stanie się dzielnym parobkiem lub hożą gospodynią, stokroć szczęśliwszym jest ojcem, ponieważ rodzina nie obarcza go, lecz wkłada nań tylko obowiązki, po których spełnieniu zostanie spokojnym i zadowolonym. I biedna wyrobnica tulącą do łona kilkoro drobnych istot, których nie ma czem nakarmić, szczęśliwszą jest matką, bo miłość jaka ją z niemi wiąże, osładza jej troskę i umniejsza ciężaru. Rodzina, która zobowiązuje — błogosławieństwem jest; czem jest taka, która obarcza? Jak wszelkie brzemię — kulą u nogi, garbem na plecach. Ojciec rodziny powinien czuć się obowiązanym; jeżeli czuje się obarczonym, biada mu! Obowiązek przypuszcza miłość; rozumnie i zacnie pojęty, wypływa z niej, i mieści ją w sobie nieodzownie. Brzemię — to mus i niewolnictwo; a mus i niewolnictwo, to te moce złowrogie, które ciągną duszę ludzką ku bezsilnym buntom i niezaradnym upadkom.
Owoż o Erazmie Suszycu mawiano: „to człowiek obarczony rodziną“. Czyliżby okoliczność wyrażona tym sposobem, mieściła w sobie to „coś“, co człowiekowi temu pętało stopy, rozum i sumienie? Być może... Wszak ludzie czasem niechcąc mawiają prawdę. Bądź co bądź, fortuna i powodzenie, niby kobieta niestała i dziecko kapryśne, wzięły się za ręce i frunęły z domu Suszyca, a potem nigdy już tam zajrzeć nie chciały. Kiedy był urzędnikiem, mieszkał na szerokiej, widnej ulicy miasta, w murowanym domu z wielkiemi oknami, przez które wyglądały niby na pokaz wystawione kubki z malowanego szkła, lampy pokryte misternie wycinanemi z papieru zasłonami, kandelabry bronzowe trochę wykrzywione, zawsze jednak błyszczące nakształt złota. W bramę kamienicy często gęsto wchodzili koledzy Suszyca; na pierwszem piętrze słychać było gwar i śmiechy, okna oświetlały się wieczorem roznieconemi wewnątrz mieszkania lampami, a o północy, niekiedy nawet po północy, wesołe grono mężczyzn opuszczało kamienicę rozwiewając do koła wonny dym kosztownych cygar, jakiemi częstował ich uprzejmy snać gospodarz. Co więcej! widziano nawet parę razy, jak sam pan prezes biura, w którem pracował Suszyc, zajechał dorożką przed jego mieszkanie, wszedł na pierwsze piętro, i bawił tam dość długo, aby o tem ekstraordynaryjnym honorze spadłym na dom urzędnika, dowiedzieli się wszyscy na tej samej ulicy mieszkający jego znajomi. Były to dla Suszyca czasy świetne; nie był on jeszcze wtedy obarczony rodziną, bo niedawno się był ożenił, i przebywał właśnie tę wiosenną dobę rodzinnego żywota, w której co roku, z wielkiem ukontentowaniem sąsiadów i przyjaciół, małżeństwo młodem jeszcze zwane, wyprawia huczne chrzciny, wprowadzając tym sposobem do społeczeństwa coraz nowego członka, a przybytek domowy przyozdabiając coraz nową drobną istotką, nie wiele jeszcze kosztującą, a sprawującą niezmiernie wiele najrozmaitszych uciech, i dającą na przyszłość nieskończenie wiele pięknych nadziei.
Zaledwie jednak przeminęło lat dziesięć, Suszyc utracił wygodną swą posadę, i nie mieszkał już w wielkiej kamienicy z widnemi oknami. Najął on sobie zato dworek szczupły wprawdzie ale schludny, wesoło śród ogrodów położony, a zużytkowując stosunki pozawiązywane z ludźmi w uprzedniej fazie swego życia, ogłosił się prawnikiem, i jął prowadzić rozmaite procesa a choćby i procesiki. Z początku było więcej pierwszych niż drugich; przed dworek otoczony drzewami dość często zajeżdżały dorożki, przywożące wiejskich panów z ogorzałemi twarzami i suto wypchanemi kieszeniami; od czasu do czasu ukazywał się nawet jaki taki powozik, wysiadła zeń kobieta pozbawiona męzkiej opieki, i przybyła w celu oddania swych spraw finansowych po opiekę Suszyca, — albo wyelegantowany panicz, któremu pilno było jechać za granicę, i znaleźć kogoś ktoby go zastąpił w trudnieniu się sprawami, które go „degutowały“.
Minęło jeszcze lat kilka, a dworek opustoszał, posmutniał; w należącym do niego ogrodzie drzewa poschły, szyby w oknach wyglądały jak spłowiałe lub zakurzone. Z przed bramy zamykającej ogrodzenie, które się nadpsuło, zniknęły naprzód powozy, potem i dorożki przestały zajeżdżać; piesi ludzie przybywali tam jeszcze niekiedy, ale coraz rzadziej, nakoniec przybywać całkiem przestali. Suszyc opuścił ładny niegdyś, lecz teraz mocno osmucony dworek, i przeniósł się do drewnianego, nietynkowanego domu, z pięcioma niewielkiemi, nizko nad ziemią umieszczonemi oknami, który stojąc na spadzistości pochyłej, błotnistej uliczki, z dawien dawna znany był mieszkańcom miasta N. pod nazwą „domu nad kałużą“. Byłato nazwa domu fatalna, a miejsce w którem dom stał, wyglądało nadzwyczaj smutnie. Pod oknami rozciągał się długi pas czarnego błota, przerznięty tu i owdzie suchszemi nieco w skutek wydeptania ścieżkami. Ścieżki te były jedynemi chodnikami, po których stąpali nieliczni przechodnie; ale gdy dochodzili do miejsca nad którem pochylały się ściany starego domu zawierającego mieszkanie Suszyca, bywali zmuszani do zbierania całego swego zapasu akrobatycznej zręczności, dla przekroczenia kałuży, która nigdy prawie nie wysychając, szeroko i daleko rozlewała tam swoje czarne wody. Byłto rodzaj Styksu, w którym melancholicznie przeglądały się kominy starego domu. Po drugiej stronie kałuży stała wielka kilkopiętrowa budowa, która niewiadomo czem była dawniej, i dla jakiego użytku stała teraz.
Nikt prawie w niej nie mieszkał; na wyższych piętrach powydzierane okna patrzyły na świat czarnemi sklepistemi oczami, brama na głucho była zabitą, w dachu świeciły zdala ogromne dziury, i tylko na dole wązkie drzwiczki otwierały się do małego brudnego sklepiku, z sufitem ogarnirowanym pękami żółtych szabasówek, z jednem oknem, z za drobnych szyb, którego widniały wystawione jakby na przynętę, brudną cieczą kapiące śledzie, osmolone sery, bułki mające wszelki pozór mąką osypanych kamieni, nakoniec długie rzędy butelek różnego kształtu. Do tego sklepiku, który był zarazem szynkiem, wchodzili ludzie w rozmaitych ubraniach, najczęściej jednak w podartych siermięgach, albo surdutach opatrzonych dziurami na łokciach i kolanach; bawili tam niekiedy krótko, najczęściej zaś bardzo długo, niekiedy nawet i po kilka dni nie wychodzili ztamtąd na ulicę. Coby tam robili, i kędy się mieścili ci wszyscy ludzie, trudno by powiedzieć, albowiem sklepik nie zawierał w sobie nic, coby przedstawiało przedmiot długiej zabawy lub zatrudnienia; a był tak ciasny, że zaledwie kilka osób pomieścić się w nim mogło. Czy zaś łączyło się z nim inne jakie mieszkanie, nie wiedziano, gdyż okna znajdujące się w jednym rzędzie z drzwiami i oknem sklepiku, szczelnie były deskami pozabijane, i nigdy nie przepuszczały przez się żadnego światełka ani głosu. Najstarsi w mieście ludzie, nie pamiętali pory w której dom ten popadł w ruinę i pustkę; nie pamiętano nawet lub niewiedziano, ktoby był jego właścicielem, a ogólnem było mniemaniem, że trzymają go w wyłącznem swem władaniu szczury, żaby i nietoperze. Cokolwiek inaczej mniemać musieli o tem ludzie z białemi naszywkami na ramionach, przeznaczeni do strzeżenia bezpieczeństwa publicznego w mieście N.; od czasu do czasu bowiem, ten lub ów policjant, przechodząc ulicą Błotnistą, podnosił głowę, i z zadumą pełną znaczenia, przyglądał się rzędom czarnych dziur na wyższych piętrach, sklepikowi i towarzyszącym mu deskami pozabijanym oknom. Że jednak właściciel sklepiku dopełniał przepisanych prawem formalności, a tajemnicze wnętrze budowy cichem było zawsze, i jak grób milczącem; policjanci nie mieli przedmiotu, na którym mogłyby rozsnuć się dalej milczące ich zadumy, i wolnym krokiem odchodzili w dalszą drogę. Wracali wszakże — i dość często, w to miejsce, o którem nie wiedzieli wszakże nic, ale które posiadało snać własność drażnienia ich ciekawości; powracali, przyglądali się, dumali i odchodzili znowu, aby znowu powrócić. Po drugiej stronie ponurej tej, opustoszałej budowy, nie było ani dziedzińca, ani ogrodzenia; musiały one tam znajdywać się kiedyś, ale z upływem czasu, ostatnie upadło, pierwsze zrównało się z resztą gruntu. Żadna równoległa ulica nie przechodziła już tamtędy; miasto kończyło się, a po za niem leżał kawał nieuprawnego pola, na którem latem pasło się kilka chudych krówek, a za którem bielał wysoki mur, otaczający obszerny miejski cmentarz. Na mur ten i na wybiegające z za niego szczyty krzyżów i grobowców, nieśmiało, jakby drżąco patrzyły dwa okienka głęboko w grubym murze osadzone, parę łokci nad ziemię wyniesione, a zaopatrzone w mniej więcej całe, ale bardzo już stare szyby, i jakby zabłąkane pomiędzy sporą liczbą innych okien, całkiem szyb nieposiadających. W okienkach tych pojawiały się wieczorem słabe światełka, widocznie od małych, wielce ubożuchnych świeczek pochodzące; a czasem widniał za niemi szczupły, ale czerwonego koloru ogień, zwiastujący, że w posępnem mieszkaniu tem był piec, w którym ludzie sporządzali sobie mizerne zapewne pożywienie. Nie wiele osób na Błotnistej ulicy mieszkających wiedziało o tem, że za temi biednemi okienkami, smutnie spoglądającemi na pusty kawał gruntu i położony za nim cmentarz, mieszkała familja człowieka nazywającego się Sebastjan Rycz, a zostającego w służbie u bogatego i uczonego hrabiego Seweryna Horskiego. Bądź co bądź w mowie mieszkańców okolicznych, budowa ta z dawien dawna nosiła nazwę: „pustej kamienicy“, a sąsiedztwo jej nie przyczyniało się bynajmniej do rozweselenia miejscowości, w której stał dom zwany „domem nad kałużą“. Trzeba było w istocie jakichś wyłącznych, a z pomyślnością niemających nic wspólnego okoliczności, aby zmusić do zamieszkania w tej miejscowości człowieka, który żył niegdyś w pięknym, widnym domu, leżącym przy jednej z głównych ulic miasta; a potem w szczupłym, lecz wesoło pomiędzy ogrodami położonym dworku. Ale — byłyto już dla Suszyca czasy wielce oddalone od owej świetnej pory, w której wyprawiał on o roku huczne chrzciny, i przyjmował w swym domu samego pana prezesa. Teraz do domu nad kałużą nigdy prawie nie wchodził nikt zamożnie i bogato wyglądający, a od czasu do czasu tylko przez wązką furtę, wnikali na ciasne podwórko szlachcice zagrodowi, przybyli z zamiarem prawowania się ze złymi sąsiadami, zbłąkani śród miasta, które ogłuszało ich turkotem i gwarem, i pochwytujący z pośpiechem pierwszą lepszą nastręczającą się im pomoc lub poradę; albo obszarpani i szwargoczący starozakonni, chcący za tanie pieniądze dostać sobie protektora i obrońcę przed sprawiedliwem obliczem prawa. Byłato w ogólności klijentela bardzo mało zyskowna, a wielce w pewnych wypadkach kompromitująca; za lada bowiem niepowodzeniem w interesach prowadzonych przez Suszyca, szlachta zagrodowa, nierozumiejąca najczęściej ani prawa ani własnych żądań, sarkała i wyrzekała głośno na chciwość, niedołęztwo i niedbalstwo prawnika; a żydkowie więcej z natury zapalczywi i przedsiębierczy, wytaczali mu skandaliczne procesy, w których brudnej toni kąpiące się imię jego, wychodziło na świat coraz więcej pociemniałe i okryte plamami podejrzeń. Byłyto już dla Suszyca ciężkie, bardzo ciężkie czasy, tembardziej że więcej niż kiedy, stał się on obarczony rodziną; a to „coś“ tajemnicze, które stawało wciąż na jego drodze, w najlepsze już teraz gospodarowało w jego losach, w domu, a najpewniej i w nim samym, to jest w charakterze jego, uczuciach i sposobie myślenia, gnieżdżąc się w nich coraz to głębiej, coraz to obszerniej.
Kilka już lat minęło odkąd mówiono o Suszycu, że z urzędnika zostawszy prawnikiem, z prawnika stał się pokątnym doradcą; i dziwiono się, jakiemi środkami człowiek ten utrzymuje siebie i obarczającą go rodzinę. Całe życie jego stanęło w obec publiczności owiane jakąś mętną mgłą, z za której człowiek ten wyglądał niewyraźnie jakoś i wielce podejrzanie.
Dowiedzioną już jest i niejednokrotnie z powodzeniem przedstawioną rzeczą, że wnętrza mieszkań wiele mówią o ludziach, którym służą za schronienie i codzienne siedlisko. Ale „w domu nad kałużą“, same już okna posiadały charakterystyczne cechy, z których nie jedną wieść można było wyczytać o tej rodzinie, która posługiwała się niemi aby na świat patrzyć, i wzajemnie światu się pokazywać. Okien tych było pięć, a z tych trzy pierwsze zupełnie a zupełnie były niepodobne do dwóch ostatnich; nie dla tego aby różniły się one pomiędzy sobą rozmiarem, który był jednostajny, ale dla tego, że przybranie ich i sposób w jaki były utrzymane, odznaczały dwie niejako odrębne i ściśle rozgraniczone sfery domowe.
I tak, za szybami trzech pierwszych okien wisiały firanki, które koniecznie uderzyć musiały oczy każdego przechodzącego ulicą; jedna połowa tych firanek była pąsowa jak krew, druga biała jak krochmal. Połowy pąsowe, sporządzone z grubej taniej materji bawełnianej, przypominały mimo woli pochwy piernatów i materaców; białe, składające się z siatki nicianej, gęsto i pracowicie naszytej w różne kwiaty i floresy, przywodziły na myśl jakieś wielkie krosna, i jakąś pochyloną nad niemi, niesłychanie znudzoną postać niewieścią, — a jedne i drugie opuszczały się w dół festonami, które miały wielką pretensję do malowniczości, i w części tylko przykrywały story z grubego wykrochmalonego perkalu, wycięte w wielkie śpiczaste zęby, na których widok zdawało ci się, że słyszysz przenikający chrzęst piły. Wszystko to jednak było niczem w porównaniu z tem co znajdowało się poniżej, u samego dołu okien. Na pierwszy rzut oka niepodobnaby nawet stanowczo określić co oznaczała ta pstrokata masa czegoś, co tam leżało, z czego była ona złożona, i ku czemu mianowicie służyła. Po bliższem dopiero przyjrzeniu się, można było mniej więcej rozpoznać rozpostartą pomiędzy podwójnemi szybami grubą warstwę w drobniutkie strzępki pociętego cienkiego papieru najrozmaitszych kolorów; a wszystko razem nastrzępione i sterczące różnemi fantastycznemi gzygzakami, podobne było do wysuszonego, różnokolorowego siana. Z tego siana dopiero wyrastały prawdziwe cuda. Były tam gałązki na drucikach z zielonej włóczki wyrabiane, mech sztuczny sporządzony z kawałków zielonej materji, oderwanych zapewne od znoszonej sukni; jakieś trąbki papierowe naśladujące rogi obfitości, i jakieś jagody czerwone z pomalowanego wosku, jakieś ptaszki z włóczki i papieru, którym podobnych daremnieby kto chciał szukać w państwie przyrody i zbiorach zoologicznych. Wszystkie te cudowności były widocznie płodami delikatnych dłoni i bogatej pomysłowości niewiast, które zamieszkiwały te progi; a każdemu kto na nie patrzył, wiedząc także o tem, iż w tychże progach zamieszkiwał „człowiek obarczony rodziną“, stawała znowu przed wyobraźnią karjatyda uformowana z człowieczego ciała, i dźwigająca znaczną ilość niewieścich postaci, które jadąc sobie wygodnie przez świat na cudzych plecach i karku, zabawiały się przyjemną i pożyteczną robotą wyrabiania papierowych strzępków, woskowych wisień, i włóczkowych, zupełnie nieprawdopodobnie wyglądających ptasząt. Tak tedy trzy te okna melancholicznie zwieszone nad błotnistą uliczkę, zdradzały niekłamaną pretensję do wykwintu i piękności, a wyglądały w samej rzeczy niesłychanie brzydko i ordynaryjnie. Co więcej: pomimo wszystkich tych ozdób, w jakie je ustrojono, wiał z nich chłód jakiś mrożący i oschłość, będące zazwyczaj nieodstępnym atrybutem nagromadzenia bezdusznych drobnostek, bez rzeczywistego wdzięku i rozsądnego sensu. Szyby w tych oknach całe były i przezroczyste, ale z za nich nie wyglądał ani jeden rosnący w doniczce świeży i prawdziwy kwiatek, nie zaśpiewała za niemi nigdy żadna żyjąca, nie włóczkowa ptaszyna. — Z innemi dwoma oknami działo się wcale inaczej. Tam w liczbie sześciu szyb, z jakich składało się z nich każde, dwie były nadwerężone i szramami poprzerzynane, a jedna bibułą zaklejona. Story były tam także, ale jakieś szare, brudne, zmięte, nie ostro kończastemi zębami lecz podartemi szmatami ugarnirowane. U dołu, zamiast strzępiastych papierków, sztucznego mchu, jagód, grzybków, ptasząt i rogów obfitości, leżała warstwa grubego wilgotnego piasku, z powtykanemi w nią tu i owdzie czarnemi, brzydkiemi węglami. Oprócz tego, na rozesłanych utłuszczonych papierach, a nawet i bez papieru, leżały tam i stały rozmaite przedmioty, których jedną nazwą określić niepodobna. Były tam bowiem rozmaitego kształtu i kalibru słoiczki i flaszeczki, jedne od pomad, inne od lekarstw, a inne jeszcze niewiedzieć od czego; napoczęte słoiki powideł i konfitur ocierały się o nadtłuczone butelki ze spleśniałym octem i zepsutą oliwą; okrawki chleba zwalane piaskiem mieszały się z kawałkami żółtego mydła, i odłamami skamieniałego sera. Słowem była to jakaś dziwna spiżarnia, umieszczona pomiędzy podwójnemi szybami okien, do której każdy snać wkładał to co mu zbywało, co chciał zakonserwować na później, ale co nie użyte długo, może przez skąpstwo, nie uprzątnione zapewne w skutek nieporządku, psuło się, i oczom przechodzących przedstawiało widok nad wszelki wyraz niemiły.
Wpatrzywszy się pilnie w szyby tych dwóch smutnie a bardziej jeszcze nieporządnie wyglądających okien, można było dojrzeć wewnętrzne ściany, z których spełzł do szczętu kolor dawnego malowania, i stojące po pod niemi lusterka ostawione mnóstwem jakichś gracików, i łóżka bardzo mizernemi kołderkami pozakrywane. Byłto widocznie pokój sypialny, owo sanktuarjum rodzinne, do którego nie zagląda świat, a w którym w prawdziwej swej postaci, łagodnej czy złośliwej, wdzięcznej czy bezładnej, przebywają tulące się w zacisze i ukrycie bogi ogniska. Tu sanktuarjum to wydawało się państwem nieładu, a bogi ogniska wystawiające przez okna bawialnej komnaty oblicze pretensjonalne i pospolite, wyglądały brudne i powalane tłuszczem i pyłem nieporządnej śpiżarni.
Taką była opowieść, jaką o rodzinie Suszyców prawiły przechodniom okna „domu nad kałużą“. Na dziedziniec domu tego wchodziło się furtką umieszczoną w parkanie; brama była tam także, ale nie otwierała się prawie nigdy, chyba dla przepuszczenia beczki jadącej na jednokonnym wozie, wraz z żydkiem woziwodą.
Oprócz głównego domu, była jeszcze na tym dziedzińcu mała oficynka, jakaś drwalnia, jakaś piwnica, wszystko nadpróchniałe i walące się od starości. Tu już okna domu mówiły tak wiele, że niepodobnaby mowy ich dostatecznie powtórzyć, ponieważ należały do kuchni i innych gospodarskich zakątków. Jedno z nich tylko milczało całkiem; nagie było ono, zimne, martwe, niczem nieprzystrojone, lecz też i niczem nie oszpecone. Niekiedy widniał przez szyby, stojący snać na stoliku oparty o nie flet.
Gdy więc sama już zewnętrzna strona „domu nad kałużą“ mogła dawać pewne wyobrażenie o jego mieszkańcach, mieszkańcy ci nie zdawali się wcale należeć do rzędu ludzi mocno rozmiłowanych w ścianach domowych, i większa ich część tak często wybiegała po za te ściany, iż możnaby sądzić, że gdyby tylko okoliczności na to pozwalały, z największą przyjemnością opuściłaby je zupełnie.
Tych wychodzących nieustannie i wracających do domu osób, istniało pięć: trzy młode panny i dwóch młodych mężczyzn. Panny jeżeli nie wychodziły na ulicę, to siadywały przy oknach tak blizko szyb, że wychodziło to najedno prawie jakby znajdowały się na ulicy. Spoglądający z zewnątrz spostrzegacz, z łatwością mógłby dojrzeć, że jedna z tych zajmujących istot siedząca przy pierwszem oknie, najczęściej czytała, druga przy drugiem oknie wystrzygała coś z papieru, trzecia przy trzeciem oknie, obrębiała jakieś falbanki, albo haftowała jakieś kołnierzyki. Zatrudnienia te wymownie świadczyły o wielkiej pracowitości trzech sióstr, a zarazem pozwalały odgadnąć wybitne różnice zachodzące w ich upodobaniach, i tę odrośl działalności ludzkiej, do jakiej każda z nich czuła się w szczególności powołaną. Zdarzały się wprawdzie dnie, w których trzy siostry siedzące przy trzech oknach, nic wcale nie robiły. Wtedy trzy pary dość ładnych oczu przechadzały się po ulicy, począwszy od jednego końca kałuży do drugiego; a troje różanych ust urozmaicało przechadzkę trzech par oczu, dość regularnie powtarzającem się poziewaniem.
Bądź co bądź, trzy młode i dość ładne panny Suszycówny, czyto wychodziły z domu aby udać się na miasto, czy oddawały się ulubionym przez się zatrudnieniom, czy też wypuszczały z za szyb trzy pary oczu swych na przechadzkę, uprzyjemniając takową akordami poziewania — nigdy a nigdy nie czyniły wcześniej nic z tego, nim na wielkim zegarze czasu nie wydzwoniło dwanaście uderzeń południowej godziny. Byłato pora o jakiej występowały one zazwyczaj na scenę świata, i brały się do spełnienia codziennych zadań tego ciężkiego ziemskiego życia.
Do godziny dziesiątej zamknięte okiennice, szczelnie zakrywały dwa wyżej opisane do brudnej spiżarni podobne okna, błogim swym cieniem otulając błogie też zapewne, bo długie sny dziewicze. Potem wybiegała z domu służebna, o stopach bosych i włosach niezupełnie malowniczo rozrzuconych na niezupełnie wytwornie odzianych ramionach, i z wielkim stukiem i łoskotem otwierała okiennice. Wtedy za oknami podobnemi do spiżarni, przez całe dwie godziny szeleściały krochmale i dzwoniły żelazka do prasowania; przez szpary, tu i owdzie kreślące spróchniałe ramy, ulatniały się na zewnątrz wonie pomad napuszczonych olejkami, i włosów palących się w ognistym uścisku rozpalonych żelaznych szczypców. Wtedy także za popękanemi od starości szybami, długo, długo błyskały bielą trzy pary ramion kobiecych, okrągłych i pulchnych, podniesionych w górę i dokonywających w powietrzu szeregi tajemniczych jakichś znaków i ewolucij. Wyglądało to tak, jak gdyby ramiona te wspólnie z należącemi do nich dłońmi i palcami, trudniły się wystawianiem jakiejś budowy powyżej głów, nad któremi unosiły się nieprzerwanym ruchem. Spostrzegacz łatwo mógłby się przekonać, że pozory nie myliły go bynajmniej, bo każda z trzech par okrągłych, białych ramion, podniesiona w górę i poruszająca się w różnych kierunkach, budowała w istocie gmach oddzielny, którego fundament stanowiła głowa, ściany misternie układały się z włosów, a dachy kopuły i wieżyce mieniły się barwami i błyszczały połyskiem wstążek. Spostrzegacz byłby w grubym błędzie, jeśliby lekceważył sobie te każdodzienne, architektoniczne zajęcia trzech panien Suszycówien. Byłyto bowiem zajęcia tak mozolne i tyle pochłaniające czasu, uwagi, cierpliwości i wytrwałości, że nie sprostałaby im pewnie spora część ludzi, mających jednak pewne prawa do uważania siebie za pracowitych, cierpliwych i wytrwałych. Drzewo, kamień, marmur, przedstawiają materjały do budowy ciężkie zapewne i twarde, nie mniej jednak podatne do przyjmowania różnych kształtów, jakie im nadać może przemyślna ręka ludzka; można je ociosywać, spajać, zaokrąglać, skuwać, za pomocą matematycznych wyliczeń doprowadzać do należytych rozmiarów i symetrji, przyozdabiać nakoniec gzemsami, rzeźbami, filarami. A jak je raz siła i przemyślność człowieka zestawi, urobi i wykończy, tak już pozostają one na długie czasy posłuszne, nieruchome, wytrwałe przeciwko prądowi lat i miesięcy, a poddające się chyba pociskom wieków, rzucających piętno starości na twarde ich czoła, i tworzących wyłomy w ich łonach z głazu. Wcale inaczej się ma z tym rozwiewnym, kruchym i wątłym materjałem, jakim są włosy niewieście. Ścian budowanych z materjału tego nie podobna wznieść stanowczo i na długo, albowiem pomada słabym jest wielce cementem, a kędzierzawe pasma łudzą tylko pozorną swą miękkością; w rzeczy samej zaś ślizkie są jak węże, i nieposłuszne jak źle wychowane dzieci. Kłoda drzewa lub bryła marmuru, twarde są wprawdzie i ciężkie, lecz biernie i nieruchomie poddają się pracującej około nich ręce ludzkiej; ale pasma włosów niepodległe z natury swej, chytre, buntownicze, a ślizkie i rozwiewne, umykają z pod kierowniczych palców, rozpryskują się, rozsypują, tu podnoszą się, tam opadają, tu lgną do siebie tak, że rozdzielić je bardzo trudno, tam znowu okazują niepodobny prawie do zwalczenia wstręt ku wszelkiemu spojeniu się i połączeniu; nastrzępiają się tu, kędy powinny spoczywać gładko, błyszczą gładką powierzchnią tam, kędy potrzebne jest nastrzępienie. A tak swawoląc, brojąc, wywijając się od wszelkich więzów, i do dna wyczerpując wszelką cierpliwość człowieka, zdają się jeszcze zeń naigrawać figlarnemi esikami kędziorów, lub przekornemi rożkami wyrastającemi nie wiedzieć zkąd, wtedy właśnie, gdy strudzone długą walką, czoło wytrwałej niewiasty, już, już, podnieść się miało z błogiem przeświadczeniem o dokonanem dziele. Z materjałem więc tym, chytrym jak wąż, a nieposłusznym jak niegrzeczne dziecię, dzielna niewiasta obchodzi się zręcznie jak z wężem, cierpliwie jak z dziecięciem; pochwytuje znienacka umykające jego cząstki, zwija je na palcach, ściska w podwójnych kleszczach szpilek, krępuje więzami tasiemki, tu rozdzieli grzebieniem, tam zespoli szczotką, owdzie nastrzępi w sposób nieodwołalny, gdzieindziej wygładzi z mocą nieodpartą; zbiegów chwyta po drodze i przyprowadza do właściwego miejsca, leniwe podnosi, figlarne karci, rozproszone w garść zbiera, splata, zwija, owija, rozpuszcza, przyszpila, przywiązuje, tapiruje, krępuje, wciąga, wyciąga, rozciąga, przypieka, przyciska, spaja, rozdwaja, piętrzy — słowem, buduje. Nakoniec niewyczerpany w pomysłach umysł ludzki zwycięża buntownicze moce natury; długie mozoły dzielnej niewiasty, pożądany osiągają tryumf. Gmach za fundament mający własną jej głowę, wznosi się i rośnie, coraz mniej przeszkód napotyka na drodze, nareszcie dosięga szczytu, uzupełnia się, wykończa, przybiera ostateczne swe kształty. Jeszcze chwila, jeszcze jedno poruszenie dłoni, jeszcze jedna ewolucja okrągłych ramion, a praca się kończy — uzupełnia; gmach już prawie wybudowany; jeszcze jeden rzut oka na zwierciadło, jeszcze kilku zbiegów w szeregi wtłoczonych, jeszcze kilku leniwców podniesionych w górę — gmach stanął, mozoły skończone, tryumf osiągnięty.
Tryumf ten i te mozoły mająż światu pozostać nieznane, jedyną chlubę i nagrodę czerpać w jakiemś z dzieła swego sprawiedliwie dumnem sercu. Nie; gmach wzniesiony z włosów przemyślną i wytrwałą ręką niewiasty, przez dzień cały przechadzać się będzie po świecie wspólnie z jej głową — ludziom na podziw, wdziękom jej na chwałę.
I każdy kto na nią spojrzy, podziwiać będzie te dwa wały złociste, które obejmują skroń jej, czoło, niby murem fortecznym; tę podnoszącą się nad wałami kędzierzawą i postrzępioną gęstwinę, przypominającą puszcze pełne pnących się i kolczastych roślin; tę gwiazdę olbrzymią wyrzeźbioną w mnóstwo regularnych wypukłości, która wzdyma się z tyłu jej głowy, pozwalając domyślać się jakichś ciemnych, przepaścistych tajemnic w wypukłem jej zamkniętych łonie; te z pod wałów i z pod gwiazdy wymykające się kręte i długie strugi, mające podobieństwo do potoków roztopionego złota lub wielkich tirbuszonów, zmierzających do otwierania serc małych; te nakoniec lekkie zagłębienia, które tu i owdzie dają się spostrzegać, przywodząc na myśl poetyczne obrazy drobnych gniazdek ptaszęcych. Słowem, wszystkie te piękności i cuda, które tak przykuwają do siebie wzrok widza, i tak pełnem podziwu napełniają go osłupieniem, że i na myśl mu nawet nie przyjdzie, jakiej natury jest grunt, na którym rozsiadła się ta wspaniała i misterna budowa.
Tak tedy trzy panny Suszycówny znaczną część późnego poranku poświęciwszy tym mozolnym lecz pięknymi skutkami wieńczonym trudom, wraz z ostatniem uderzeniem południowej godziny, zwykły były występować na scenę świata, na jakiejto scenie jedna z nich siły swe i zdolności poświęcała czytaniu małych książeczek, czerpanych z małej miejscowej czytelni; druga wystrzyganiu papierowego siana ku ozdobie okien, i papierowych osłon do przystrajania lamp, i papierowych kwiatów ku oszpecaniu głowy własnej i głów sióstr swoich; trzecia obrębianiu falbanek, haftowaniu kołnierzyków, wyszywaniu firanek i serwet w najprzeróżniejsze, najnieprawdopodobniej fantastyczne kraty, kwiaty i floresy. Z liczby osób które ukazywały się w oknach domu nad kałużą, i wychodziły po za ściany tego domu, trzy te młode i zajmujące istoty naprzód musiałyby wpaść w oko spostrzegaczowi, któryby na dom ten zwrócił baczenie; gdyż wielka ilość falban, które nosiły na sobie, niepospolity rozmiar szerokości temiż falbanami nadawany ich ubiorom, a także owe misterne i wspaniałe, a niezwykle wzniosłe gmachy jakie każda z nich dźwigała na swej głowie, — czyniły je najwybitniejszemi postaciami z pomiędzy wszystkich siedmiu, rodzajem illustracji domu, lub szyldem przeznaczonym ku przyciąganiu wzroku i uwagi przechodnia. Spostrzegacz, który na sprawy domu nad kałużą pilne chciał dawać baczenie, mógłby zauważyć dwóch młodych paniczów, z których jeden był nizki i brzydki, drugi wysoki, smukły i przystojny. Pierwszy postępował zazwyczaj zwolna i jakby z powagą, powieki miał najczęściej spuszczone, a gdy je podnosił, ukazywał oczy małe, zapadłe i bez blasku; ręce trzymał ustawicznie zagłębione w kieszeniach, a czoło pokrywał do połowy szorstkiemi, niepewnego koloru włosami. Drugi był zupełnem przeciwieństwem pierwszego. Chodził krokiem żwawym i pewnym, głowę nosił wysoko, i wielkiemi błękitnemi oczami tryumfalnie do koła spoglądał — najtryumfalniej wtedy, gdy zblizka lub zdaleka spostrzegł przesuwającą się młodą jaką piękność. Włosy miał płowe, kędzierzawe, i bardzo wytwornie zaczesywał je nad czołem, pozwalając im opadać na ramiona gęstemi lokami, z pewnym odcieniem poetycznego czy melancholijnego zaniedbania. W ręku ociągniętem świeżą zawsze rękawiczką, trzymał najczęściej giętką laseczkę, którą uderzał o bruk lub wywijał w powietrzu; a w wiśniowych jego ustach opatrzonych płowym wąsikiem i dwoma rzędami białych zdrowych zębów, błyszczał złotawą iskrą papirosik. W ogólności, pierwszy z tych młodzieńców nizki, brzydki, powolny, z wielką zwykle surowością ubrany, ze spuszczonemi oczami i na wpół przykrytem czołem, miał minę obłudnika, a może i łotra w zarodku; drugi wysmukły, przystojny, strojny i wesoły, wyglądał na trzpiota i dandysa w pełnym rozwoju. Oba typy nie były zbyt ponętne ani cnotami jaśniejące; drugi jednak mniej wzbudzał odrazy, bo tchnął młodością i weselem, lubo pustem i nieoględnem — podczas gdy pierwszy przedwczesną jakby naznaczony starością, wszystkiemi rysami postaci swej i fizjonomji przypominał kilka wad bardzo brzydkich: jak chciwość, skrytość, obłudę, i jakieś niby tajone, a w tajemnicy bardzo fermentujące namiętności. W małych bezbarwnych źrenicach pierwszego młodzieńca, malował się niepospolity spryt i przebiegłość, a w dużych błękitnych oczach drugiego, widać było jak na dłoni pustotę i dziecinną niemal próżność człowieka, który nie myśli ani o sobie ani o innych, ani o ziemi, ani o niebie, ani o wczoraj, ani o jutrze; a biegnie sobie przez świat, nakształt piłki rzuconej nie wiedzieć przez kogo na rozłog szeroki, przeskakującej wesoło pagórki i doliny, a toczącej się tam, gdzie najwięcej kwiatów rośnie, gdzie najcieplej słońce przygrzewa, gdzie strumień płynie mlekiem i miodem, i pieczone gołąbki gotowe a smaczne do ust wpadają.
Owóż trzy panny dźwigające na swych głowach co ranek wystawione a co wieczór rujnujące się arcydzieła architektoniczne — i dwaj młodzi panowie, z których jeden wyglądał na chytrego obłudnika w zarodku, a drugi na miłego trzpiota w pełnym rozwoju — wszystkie te osoby zamieszkujące dom nad kałużą, należały do rodziny Erazma Suszyca. I nie dziw że ludzie, mówiąc o nim, zwykli byli z litośnem skłonieniem głowy, dodawać: „to człowiek obarczony rodziną“! Albowiem w istocie architektoniczne arcydzieła wieńczące głowy trzech panien, i falbany przystrajające ich smukłe postacie, ciężkiem musiały być brzemieniem; ciężkim być musiał do dźwigania młodzieniec ze spuszczonemi wiecznie powiekami, jak każdy obłudnik lubiący żyć zapewne cudzym kosztem — i młodzieniec z ufryzowaną czupryną i w świeżych zawsze rękawiczkach, jak każdy trzpiot i dandys, karmiący się zapewne cudzą pracą.
Ale oprócz trzech córek i dwóch synów, Suszyc miał jeszcze żonę; jaką żonę? Dzieci jego miały matkę; jaką matkę? Losy jego miały wspólniczkę; jaką była ta wspólniczka? czy taką która pomaga czy taką która przeszkadza? czy była mu bodźcem który zachęca, czy cierniem który obezwładnia? światłem, które łagodnie płonie nad spracowaną głową czy ciemnością która wikła drogi i przysłania oczy? Byłaż mu ona siłą czy słabością, zdrowiem duszy jego, chorobą, złym czy dobrym przewodnikiem jego sumienia, aniołem stróżem jego czy szatanem kusicielem? Można było o tem sądzić przy bliższem dopiero zapoznaniu się z jej osobą.
I oto w chmurny, białawo-szary dzień jesienny, w godzinę lub nieco więcej po południu, żona Suszyca opuszcza kuchnię, i udaje się do sypialni o dwóch oknach wychodzących na ulicę, a zawierającej łóżko jej i łóżka trzech jej córek, oraz lusterko przed którem ubiera się zwykle i lusterka przed któremi ubierają się jej córki. Jestto pokój bardzo długi i bardzo wązki. Dwa okna o szybach starych lub pozaklejanych bibułą niedostatecznie go oświecają; panuje w nim zmrok, śród którego szybkiemi kroki przesuwa się mała, szczupła, zwinna postać żony Suszyca, i dąży do jednego z lusterek, umieszczonego na stole obok jednego z łóżek. Tu stoi przez chwilę nieruchoma, a skąpe światło wnikające przez okno, walczy ze zmrokiem na twarzy bladej i chudej, ostro zarysowanej, z profilu przypominającej ptaka, na wprost, kota. Ciemne smugi zmroku przesuwają się po kościstych policzkach kobiety, zarysowując na nich fantastyczne zmarszczki i załomy; bladawy promień światła wpada w jej źrenice, i przegląda się w nich jak w szybie lodu. Kobieta podnosi w górę ręce małe, chude z długiemi cienkiemi palcami, i zdejmuje z głowy czepiec przez co uwalnia brudno płowe, dość obfite włosy, które opadają na wązkie, kościste i lekko podniesione ramiona. Wtedy zaczyna się czesać. Czesze się starannie. Usta jej wąziutką zaledwie linijką rysujące się pośród bladej twarzy, milczą; za to oczy namyślają się głęboko — a gdy się tak namyślają, rzekłbyś iż w skrzepłej ich powierzchni zamiast smugi szarego dziennego światła, przegląda jakiś złoty, migocący pieniądz.
Powiadają ludzie i wielką to jest prawdą że oczy człwieka to źwierciadło jego duszy; w nich jak w źwierciadle przegląda się kraina tajemna człowieczego wnętrza, w której wzrastają białe kwiaty niewinności lub purpurowe kielichy gorących uczuć; wznoszą się wysokie szczyty myśli wielkich lub rozlega się pustka nie ożywiona niczem. Owóż w oczach żony Suszyca nie odźwierciadlały się kwiaty ani szczyty, ani znać w nich było pustkę bezmyślnej głowy. Ta mała, chuda, sztywna kobietka w źrenicach swych nosiła obraz złotem połyskującej, nowiutkim stemplem obdarzonej monety. Byłto snać ideał duszy jej, który panując w jej wnętrzu, patrzył na świat przez oczy; ale byłto też widocznie ideał w szacie z lodu, bo mroźne jego oddechy tak długo dmuchały w źrenice, aż one skrzepły i ścięły się w dwie szyby lodowe. Patrząc na nią można się było dopiero domyśleć, dla czego drzewa tak wesoło okrążające zrazu dworek zamieszkiwany dawniej przez Suszyca, uschły prędko, wykrzywiły się i z pięknych zielonych istot stały się skieletami o nagich ramionach; i dla czego jeszcze w oknach domu nad kałużą nie kwitnął nigdy żaden świeży, nie papierowy kwiatek, i nie śpiewała nigdy żadna żyjąca ptaszyna. Kobieta ta była zimą; kędy ona żyła, rozpościerał się chłód, śród którego więdnąć lub chorobliwie rozwijać się musiały kwiaty i serca.
Teraz stoi ona przed źwierciadłem i czesze swoje brudno-płowe włosy, w których pomimo dość posuniętego jej wieku, niema ani jednej białej niteczki. Splata ona te włosy we dwa grube, płaskie warkocze, zakręca je z tyłu głowy, z przodu zaś przyczesuje ich pasma tak gładko i płasko, że błyszczą nad czołem i skrońmi brudnawym połyskiem wytartej miedzi. Potem wyjmuje z szafy sztywną wykrochmaloną suknię i sztywny krochmalny kołnierz, a po włożeniu ich na siebie, ubiera się jeszcze w sztywny atłasowy kaftan, który ciasno obejmuje stan jej długi i cienki, a na piersiach wygląda jak błyszczący pancerz z czarnej nieprzenikliwej skóry.
Tymczasem w przyległym pokoju, przy trzech oknach wychodzących na ulicę siedzą trzy panny, i oddają się zwykłym swym zatrudnieniom — co znaczy, że jedna z nich czyta, druga wystrzyga z cieniutkiego papieru ażurową zasłonę na lampę, trzecia obrębia różową falbankę. Wszystkie trzy znajdują się widocznie w najpiękniejszej porze wdzięków i nadziei dziewiczych, gdyż najstarsza z nich wygląda zaledwie na lat dwadzieścia dwa, a najmłodsza jest jeszcze siedemnastoletniem dziewczęciem — wyglądającem, pomimo bogactwa i misternego układu fryzury, prawie dziecinnie. Wszystkie trzy są przystojne, zgrabne mają figurki, zadarte noski, płeć oszpeconą nieco niezdrową bladością, ale delikatną; ręce grube w dłoniach i z krótkiemi uciętemi palcami, ale białe i drobne. Ta tylko zachodzi pomiędzy niemi zachodzi różnica, że najstarsza, ta której wyłącznem powołaniem jest literatura, ma minę bardzo poważną — tak poważną, że aż prawie nadętą; średnia wystrzyga z cienkiego papieru różne kółka i esiki, z uśmiechem na ustach tak figlarnym, że aż zakrawa na złośliwość; najmłodsza i najładniejsza, z zupełnie obojętnym wyrazem twarzy obrąbia swoją falbankę, a tylko za każdym razem, gdy kroki przechodnia odzywają się na ulicy, pogląda przez podwójne szyby, i rumieni się tak, jak rumienią się wszystkie dziewczęta w jej wieku, gdy spodziewają się ujrzeć kogoś upragnionego. W przestankach zajęć, trzy siostry rozmawiają. Najstarsza składa książkę na kolanach, podnosi wysoko głowę zdobną w złociste wały i długie tirbuszony, wzdycha głośno i mówi.
— Ach! ach! i cóżbym ja dała za to, aby być Adrjanną de Cardoville!
— I któżto był taki ta Adrjanna? — zapytuje panna nieprzestająca wystrzygać.
— Ma chère, zawstydzasz mię swoją ciemnotą, — odpowiada pierwsza stając się jeszcze poważniejszą; jak to można niewiedzieć o Adrjannie de Cardoville!
— Czyto jedna z naszych sąsiadek? — pyta znowu panna wystrzygająca, z figlarnym uśmiechem który zakrawa na złośliwość.
— Dajże mi pokój ze swemi dowcipami! mnie tak smutno!
— I czegoż ci tak smutno? czy tego że obywatel twój nie ukazał się już u nas od dwóch tygodni?
— I czemże on jest w porównaniu z księciem Dżalmą! — wypowiada w zamyśleniu najstarsza — i tęskne spojrzenie dość pięknych oczu posyłając za szyby, topi je w czarnych nurtach rozlewającego się pod oknami Styksu.
— A któżto taki ten książe Dżalma? — raz jeszcze zapytuje wystrzygająca.
— Lepiejbyś zrobiła — z chmurną powagą odpowiada czytająca — gdybyś mnie się o nic nie pytała. Wstydzę się doprawdy za ciebie.
— Nadaremnie się wstydzisz; wiedzieć wszystko jest twoją rzeczą, bo przecież nie darmo ojciec przezwał cię „rozumną“.
— O, ten ojciec! on tylko przezywać umie, nic więcej!
— Tym razem jednak jestem pewna, że przyznajesz ojcu wielką trafność w dawaniu przezwisk...
— To pewne, że ciebie bardzo nietrafnie przezwał „dowcipną“.
— Cóż, alboż nią nie jestem?
— Chcesz nią być, ale nie jesteś.
— Patrz! to zupełnie tak jak ty rozumną! Chcesz nią być, ale nie jesteś.
W tej chwili panna obrębiająca falbankę, zaśmiała się głośno i przeciągle.
— I z czegóż ty znowu się śmiejesz „piękna“? — z dumnie namarszczonem czołem zapytała najstarsza z sióstr.
— Z was, rozumnej i dowcipnej! — nic nie robicie, tylko się kłócicie.
— Chciałabym wiedzieć co ty robisz lepszego...
— Ba! — zaśmiała się Dowcipna, — ona myśli o panu Sylwestrze...
— I nie kłócę się nigdy — dorzuciła najmłodsza.
— Nic dziwnego — ciągnęła średnia, — nie kłócisz się bo wiesz, że gniew piękności szkodzi, a ty przecież jesteś piękną...
— Czy cię to martwi, dowcipna moja siostro?
— Widzisz — zauważyła Dowcipna, — wyglądasz jak człowiek który sam o sobie mówi, że milczy. Tylko co powiedziałaś, że nigdy się nie kłócisz, a teraz zaczynasz kłótnię...
— Słuchajno, Dowcipna! — ozwała się najstarsza, czy to być może abyś ty nie wiedziała, kto jest Adrjanna de Cardoville i książe Dżalma?
— Jak cię kocham, niewiem.
— W takim razie i to jest wątpliwe.
— Jakto, najdroższa siostro, nie wierzysz że cię kocham?....
— Mówisz mi: „najdroższa siostro“, tak jak ojciec mamie: „najukochańsza żono“....
— To też spodziewam się że ojciec mamę kocha...
Na te słowa trzy panny jednocześnie podniosły oczy, i spotkały się spojrzeniami. Jednocześnie wszystkie trzy uśmiechnęły się, a w uśmiechach ich objawiła się jakaś smutna historja stosunku ich rodziców, i stosunku ich do rodziców.
— Słuchaj — ozwała się po chwili Rozumna do Dowcipnej, — dla czego ty nie przeczytasz, „le Juif errant?“ zobaczyłabyś....
— Nie chcę — przerwała Dowcipna, wolę Paul de Kocka; przynajmniej uśmiać się można...
— Ty byś chciała tylko śmiać się!
— Przyznaj moja droga, że nie częstą mam po temu sposobność....
— I owszem — z pełnem powagi zmarszczeniem brwi odparła Rozumna, — u nas przecie wszyscy uśmiechają się tylko...
— Ach! dojadły mi już te wieczne uśmiechy ojca i mamy! Chciałabym doprawdy, aby mama choć raz zapłakała, a ojciec rozgniewał się!
— To ostatnie zdarzało się kiedyś często, nieprawdaż?
— Tak, ale teraz nigdy się już nie zdarza. Od dawna już ojciec przestał się gniewać, a zaczął uśmiechać się...
— Czy pamiętasz tę burzę, jaką ojciec mamie wyprawił za to, że wzięła pieniądze od tego pana?
— Ba! pamiętam! ależ i było o co wyprawiać burzę! bo ojciec przez to miejsce w biurze utracił...
— A we dworku z tym żydem, któremuto mama kazała głowę cukru przynieść a on potem...
— Niewiedzieć po co przypominasz to wszystko, Rozumna! — są to sprawy familijne, o których mówić niepowinny dzieci dobre i kochające.
Dowcipna mówiła to ze zwykłym sobie złośliwym uśmiechem, Rozumna schmurzyła się, i wysoko podniosła czoło.
— To też ja niemam wcale pretensji być dobrem i kochającem dzieckiem; zresztą nikt nigdy nie życzył sobie, abym była kochającą.
— A wszyscy zawsze życzyli sobie, aby utrzymanie twoje i wychowanie jak najmniej pieniędzy kosztowało...
— Naturalnie...
— Za to teraz mama niczego nam nie żałuje, i codziennie słyszymy jak mówi do ojca: „Najmilszy mężu, Rozumna niema świeżej sukni i nowego kapelusza“; albo: „Dowcipna potrzebuje modnych bucików“ — mama wie o tem, że mam ładną nogę, która pięknie wygląda w eleganckim buciku; albo jeszcze „najmilszy mężu, Piękna musi sprawić sobie nowy płaszczyk i kokardy do włosów, a Ferdynand chciałby mieć tuzin świeżych rękawiczek!“ Widzisz więc jak troskliwą mamy matkę!
Rozumna słuchała słów siostry ze zsuniętemi brwiami, a gdy ta skończyła mówić, wstrząsnęła głową ruchem pełnym powagi, i wyrzekła: — To czysta spekulacja, najdroższa moja siostro; jesteś bardzo niedowcipną, jeśliś się tego nie domyśliła.
— Spekulacja! — półgłosem zaśmiała się dowcipna, — i jakaż to, proszę cię rozumna moja siostro?
— Oto taka, abyśmy za pomocą pięknego stroju wyglądały pięknie, a pięknie wyglądając, abyśmy powychodziły za mąż bogato. Co do Ferdynanda, jest on przystojnym chłopcem, i mama wyobraża sobie, że ożeni się bogato...
— Co daj Boże, amen! — dokończyła Dowcipna.
Rozmowa trzech sióstr przerwaną została otwarciem się drzwi od sypialnego pokoju. Wyjrzała przez nie głowa matki rodziny, ubrana w płaskie warkocze i płaskie pasma powyżej czoła; oczy jej, przypominające lody i szrony zimowe, obiegły do koła pokój, a wązkie usta wymówiły z uśmiechem.
— Czy jaśnie wielmożne panny Suszycówny będą dziś dość łaskawe, aby nakryć do stołu?
Rozumna zmarszczyła brwi, i oczy które błysnęły gniewem, wlepiła w książkę, udając że nie słyszy słów matki; Piękna zerwała się z krzesła i zaczęła układać falbanki które obrąbiała, gotując się do odejścia; Dowcipna odwróciła głowę, i ze zwykłym sobie uśmiechem, zupełnie spokojnie odpowiedziała:
— Będziemy łaskawe mamo, i nakryjemy do stołu, gdyż oddawna jeść już nam się chce.
Mała kobietka wyobrażająca mroźną zimę, cofnęła się do sypialnego pokoju, Dowcipna i Piękna zaczęły krzątać się około stołu umieszczonego przed kanapą, z którego zdejmowały lampę, siatkową haftwaną serwetę, i mnóstwo drobiazgów służących ku ozdobie pokoju, a naturą i sposobem wyrobienia podobnych tym, jakie przystrajały okna. Rozumna nie ruszała się z miejsca, i pogrążona w czytaniu „Żyda tułacza“, zdawała się być obcą wszystkiemu co ją otaczało. Dowcipna zaściełając stół obrusem, wskazała na nią ręką.
— Patrz Piękna! — rzekła, — Rozumna nie chce podzielać prac naszych w rodzicielskim domu podejmowanych; ona wie, że wkrótce zostanie żoną obywatela.
Piękna nie odpowiedziała. Niosła ona w obu rękach stos talerzy z grubego pospolitego fajansu, lecz mimochodem spojrzała w okno, i stanęła przed nim jak przykuta.
— Cóż tam znowu! — zawołała na nią Dowcipna, — czemuż nie podajesz mi talerzy?
Spojrzała przez drugie okno, i zawołała:
— A! Pan Sylwester!
Istotnie, przeciwległą stroną ulicy postępował młody wysoki mężczyzna, w bardzo skromnym paltocie, i czapce z pod której wyglądały bujne czarne włosy. Szedł zwolna, a szeroko kroczył w celu ominięcia lub przestąpienia licznych odnóg czarnego Styksu, dosięgających obu krańców szerokości ulicy. Idąc, patrzył zarazem w okno, przez które patrzyła Piękna, co mu utrudniało znacznie ewolucje dokonywane nogami. Dowcipna zaśmiała się.
— Czy wiesz Piękna? — rzekła, — że ten twój pan Sylwester bardzo podobny do bociana albo żórawia.
Najmłodsza z sióstr zrumieniła się do szkarłatu.
— Proszę cię! — zawołała, — o, proszę cię bardzo.... Nie dokończyła, spuściła nagle oczy, odbiegła od okna, i z wielkim pośpiechem poczęła ustawiać na stole talerze.
W kwadrans potem stół był nakryty; Dowcipna siedziała już przy nim, i rozkrawała swoją porcję chleba na drobne kęski z takim samym uśmiechem, z jakim przed kwadransem wystrzygała zasłonę na lampę. Dziewczyna ta miała widoczne zamiłowanie w obracaniu ostremi narzędziami; odpowiadały one może naturą swoją pewnym stronom jej charakteru. Nóż połyskiwał w jej ręku jak przedtem nożyczki, a mniej zdawał się wyostrzonym od uśmiechu, z jakim bystre i błyszczące spojrzenia rzucała ona na znajdujące się w pokoju osoby.
Osobami temi były: najstarsza z trzech sióstr, która nie poruszyła się dotąd ze swego miejsca, i z nadzwyczajną powagą na twarzy wczytywała się w opis losów Adrjanny de Cardoville i księcia Dżalmy; młody mężczyzna ze spuszczonemi oczami i rękami w kieszeniach surduta, siedzący w najciemniejszym kącie pokoju, i matka rodziny, która stojąc przed lustrem zawieszonem pomiędzy oknami, przygładzała swoje płasko nad czołem zaczesane włosy, i spinała na przodzie stalowe guziki atłasowego pancerza, ściśle przylegającego do długiego jej stanu, kościstych ramion i wklęsłej piersi. Milczenie panowało w pokoju, przerywane od czasu do czasu szelestem kartek przewracanych ręką czytającej panny, dźwiękiem noża wymykającego się z palców drugiej, lub ostrem, przenikliwem chrząknięciem małej chudej kobietki, spinającej przed źwierciadłem stalowe guziki atłasowego kaftana. Ciszę tę wszakże przerwało wejście do pokoju ojca rodziny.
Byłto człowiek średniego wzrostu, chudy, z mocno szpakowatemi włosami krótko przystrzyżonemi, z bladą, długą twarzą. Czoło człowieka tego było stare, bardzo stare; nosiło ono na sobie cechę dziwnego jakiegoś zwiędnięcia, którego nie można było kłaść na rachunek wieku, ale raczej stopniowego usychania, podobnego temu, jakiemu ulegają liście roślin w porze przedwczesnych słót i chłodów. Oczy jego były także chłodne, bardzo chłodne, głęboko osadzone i światło-szare; patrzyły one prosto przed siebie z taką obojętnością, jakby nic na świecie nie posiadało już mocy wykrzesania z nich najmniejszej choćby iskierki zapału, gniewu, żalu lub wesołości. Jakiekolwiek jednak były cechy tej twarzy zwiędłej, jakby spłowiałej, chudej i obojętnej, — wszystkie one znikały w obec uśmiechu w jaki zarysowywały się cienkie, rozumne, lecz zmięte i głębokiemi zmarszczkami w dół opadające wargi. Znaczenia uśmiechu tego niepodobnaby odrazu określić dokładnie; odbijał on dziwnie przy zwiędłem czole, zgasłych źrenicach i wszystkich rysach twarzy, nie mającej w sobie nic a nic wesołego — zdawał się być przyrośniętym do ust, tak się ich trzymał ciągle. A jednak odskakiwał od barwy ich pobladłej i zmarszczek, które je otaczały, jak coś siłą przyklejonego, jak coś, co nie pochodzi z wewnątrz, nie na właściwym sobie wyrasta gruncie. W uśmiechu tym był cały człowiek; co więcej, było tam całe życie przeszłe człowieka, i cały obecny stan jego duszy. Potoki łez lub śmiertelne zblednięcie, nie mogłoby na twarz tę rzucić tak głębokiej ponurości, jaką okrywał ją ten uśmiech. Aby jednak odgadnąć całą jego posępność, trzeba było umieć w nim czytać. Tysiąc osób mogło patrzeć na tego uśmiechniętego człowieka, i poczytywać go za pospolitego pustaka, a co najwięcej, lekkomyślnego starego szydercę; ale ktoś komu linie twarzy ludzkiej służą za abecadło, z którego wyczytuje dusz ludzkich historję, powiedziećby umiał: „ten człowiek tak długo szamotał się z chłodem i ciemnością, aż z głębi jego istoty pociemniałej i skrzepłej urodził się ten zimny, ciemny uśmiech“.
Kiedy Suszyc wszedł do pokoju, w którym znajdowała się zgromadzona część jego rodziny, nikt nie zmienił poprzedniej swej postawy, nikt nie zbliżył się do wchodzącego ani doń przemówił. Dowcipna, jak pierwej błyskała nożem; Rozumna przewracała karty książki; młody mężczyzna siedzący w kącie, zdawał się rachować gwoździe spajające deski grubej chropowatej podłogi; nie młoda pani spinała swe stalowe guziki, i tylko ujrzawszy w lustrze wchodzącego, ostro i przeciągle chrząknęła. Suszyc obojętnem spojrzeniem powiódł do koła, a niedbałym krokiem przeszedłszy pokój, zajął jedno z miejsc za nakrytym już stołem. W tejże chwili Piękna wniosła dymiącą się wazę, i zwracając się do matki, oznajmiła podany obiad. Matka nie zdawała się słyszeć, a lubo stalowe guziki jej atłasowego pancerza najdoskonalej już były zapięte, rozpięła z nich kilka, i na nowo rozpoczęła koło nich robotę. Zdawało się, że czyniła to umyślnie, aby wypróbować cierpliwości otaczających w koło stół nakryty osób, bo lodowate jej oczy nie patrzyły bynajmniej na ubranie, przy którem poruszały się chude i długie jej palce, ale wlepione były w odbitą w źwierciedle twarz ojca rodziny. Suszyc siedział w takiej pozycji, że mógł widzieć tylko ściśle objęte w czarnym lśniącym pancerzu, plecy żony, i płaskie miedzianego koloru warkocze, okręcone z tyłu jej głowy. To też patrzył na nie swemi zapadłemi, obojętnemi oczami, i wypuszczał z wolna z ust dym papierosa. Potem oparł się na stole, i zaczął zlekka pogwizdywać. Dowcipna coraz silniej brzękała nożem o nadtłuczony talerz, młody mężczyzna ze spuszczonemi oczami siedzący za stołem, milcząc przygryzał wargę.
— Najukochańsza żono! — ozwał się po chwili Suszyc przerywając gwizdanie, — obiad podany, i jeśli dłużej jeszcze każesz czekać na siebie, ujdzie z tej wazy cała ilość znajdującego się w niej cieplika.
Za całą odpowiedź matka rodziny chrząknęła ostro i przeciągle, zarazem poczęła poprawiać nad czołem płasko przylepione nad niem pasma swych włosów. Członkowie rodziny w rozmaity sposób objawiali swą niecierpliwość. Dowcipna rzuciła nóż na środek stołu z wielkim stukiem; Rozumna nie odrywając oczu od książki, zmarszczyła brwi i rozdarła na połowę kartę, którą odwracała; spuszczone powieki młodego mężczyzny podniosły się i opadły parę razy; Piękna nawet stuknęła krzesłem przy którem stała, z gwałtownością odsuwając je od stołu. Jeden tylko ojciec tych głodnych i zniecierpliwionych dzieci był najzupełniej spokojnym, uśmiechał się wciąż i obojętne spojrzenia posyłał za okna, kędy oczy jego spotykały długi rząd przepaścistych czarnych dziur, znaczących ścianę pustej kamienicy. Koniec dopalonego papierosa obudził go z tej obojętnej zadumy; rzucił go w kąt pokoju, i zwracając się znowu do błyszczącego pancerza, zwolna wymówił:
— Najdroższa Honorato! piękną jesteś jak Kleopatra, daję ci na to słowo wielbiącego wdzięki twe małżonka. Uwierz mi i opuść źwierciadło, o którem nie sądzisz zapewne, aby obiad zastąpić mogło...
Głos Suszyca brzmiał dziwnie jakoś, na wpół drwiąco, na wpół głucho; nic jednak nie oznajmiało w nim najlżejszego choćby wzruszenia. Pani Honorata chrząknęła raz jeszcze, i odwróciła się od lustra jakby zdziwiona.
— Najdroższy mężu! — rzekła, — tak rzadko dostępujemy zaszczytu widzenia cię pomiędzy nami...
— Zdarza się to przecież codziennie w porach obiadu i śniadania — jednostajnym zawsze tonem przerwał Suszyc, zapuszczając w wazę sporą posrebrzaną łyżkę.
— Tak rzadko dostępujemy zaszczytu widzenia cię pomiędzy nami, — nie zważając na przerwę ciągnęła żona, że nigdy prawie nie mam sposobności...
— Nie masz sposobności dokuczania mi, najlepsza z małżonek — dokończył mąż, najspokojniej w świecie krając chleb, który mu podała najmłodsza z córek.
Lodowate oczy małżonki zaświeciły złotawo.
— I owszem — odparła z uśmiechem zbliżając się do stołu, — chciałam powiedzieć, że nigdy prawie nie mam sposobności przedstawić ci moich potrzeb, i potrzeb moich dzieci.
Suszyc zwolna skinął ręką.
— Po obiedzie! — rzekł niosąc łyżkę do ust, — po obiedzie najdroższa Honorato, przedstawisz mi potrzeby swoje i naszych dzieci. Niech wprzódy sił nabiorę.
Obiad Suszyców nie przypominał bynajmniej uczty Lukullusowej. Po skromnym sposobie w jaki sporządzonym był i podanym, można było wnosić o wielce niezamożnym stanie rodziny. Cała jednak mierność przyborów i potraw, do najwyższego stopnia osmuconą była powszechnem milczeniem osób stół obsiadujących, jakąś atmosferą głuchej niechęci i niezgody, ulatniających się ze wszystkich twarzy, spojrzeń i poruszeń tych osób. W czasie spożywania drugiej i jak się zdawało ostatniej potrawy, zegar wiszący na przeciwległej ścianie wydzwonił drugą popołudniową godzinę. W domu tym, sam zegar nawet posiadał głos ostry i przenikliwy, a zarazem, jakby ochrypły od przeziębienia.
— Memento mori! — wyrzekła Dowcipna, z przesadną ostrożnością składając na talerzu nóż i widelec, tak aby nie wydały najlżejszego dźwięku, — wydaje mi się doprawdy, jakobym spożywała obiad w refektarzu Kartuzów!
Pani Honorata chrząknęła przeciągle. — Czyś tam była kiedy? — zapytała.
— Nie, mamo — odpowiedziała zagadnięta, — alem wiele słyszała o smutnem tem miejscu.
Suszyc podniósł twarz z nad talerza, i spojrzał na córkę.
— Doświadczenie życia — rzekł ze zwykłym sobie uśmiechem, — nauczy cię córko moja, że nie jestto najsmutniejsze miejsce, jakie znajduje się na świecie.
— Tak — żywo odpowiedziała Dowcipna, — bo dom nas jest jeszcze smutniejszym.
— O — rzekł Suszyc spokojnie, niosąc do ust kawałek mięsa, — przepraszam cię moje dziecko, nie wiedziałem że posiadasz już to doświadczenie, o którem myślałem, że nabędziesz go dopiero w przyszłości.
Młody mężczyzna, który dotąd nie wymówił ani słowa, podniósł oczy na siostrę, i rzekł przyciszonym głosem:
— Gdybyś jak ja pracowała po kilka godzin dziennie w naszem biurze, przekonałabyś się że jest ono jeszcze smutniejszem miejscem niż nasz dom.
— O! — zawołała Dowcipna, — w takim razie nie dziwię się wcale, że nabrałeś tam tej pogrzebowej miny, z jaką chodzisz po świecie.
— A jednak — zaczęła Piękna, — pan Sylwester i pan Kaźmierz...
— Nie mają pogrzebowej miny chociaż pracują w tem samem biurze, w jakiem codziennie przebywa Rodryg, — przerwała Dowcipna, — o, nic w tem dziwnego piękna moja siostro, dwaj ci młodzieńcy są bowiem zakochani...
Piękna zarumieniła się znowu do szkarłatu, i utkwiła oczy w talerzu; Dowcipna popatrzyła na nią uśmiechając się z tą figlarnością jaka u niej mocno przypominała złośliwość, i zwróciła się do matki.
— Czy mama wie o tem — zapytała, — że pan Sylwester kocha się w Pięknej?
Najmłodsza żywo poruszyła się na krześle, a pani Honorata nie podnosząc oczu na żadną z córek, odpowiedziała krótko.
— Wiem.
— I cóż mama o tem myśli? — nalegała średnia z sióstr figlarne spojrzenie rzucając na najmłodszą.
— Myślę — wyrzekła matka rodziny, — iz hołysz ten powinienby sobie wybić z głowy amory, a myśleć wprzód o zdobyciu kawałka chleba.
— Widzisz Piękna — zwróciła się do siostry Dowcipna, — mama rozkazuje panu Sylwestrowi i tobie, abyście wybili sobie z głowy wasze amory; a ty wiesz, że jak mama mówi, tak być powinno.
Piękna siedziała nieruchomo, i wydawała się blizką płaczu. Ładna twarzyczka jej mieniła się rumieńcami, które wytryskały na czole i policzkach, znikały i ukazywały się znowu coraz żywsze i gorętsze. Suszyc patrzył na najmłodszą z córek, a w zastygłych jego źrenicach poraz pierwszy, odkąd zasiadł w gronie rodzinnem, błysnęła drobna iskierka.
— Mama mówi — prawiła dalej Dowcipna zwrócona do spłonionej swej siostry, — że pan Sylwester jest hołyszem...
Z pod rzęsy młodziuchnej dziewczyny, spłynęła drobna łezka; Suszyc zwrócił się do średniej córki, i jakby dla przerwania złośliwej jej mowy, zapytał:
— A w kimże zakochał się pan Kaźmierz?
— Ach! — zawołała Dowcipna, — któż nie wie o tem, że w księżniczce Monilce! on za nią rozum stracił!
— Znać że nigdy go nie miał, skoro ta blada księżniczka podobać mu się mogła — po raz pierwszy i z całą zwykłą sobie powagą ozwała się Rozumna, przyczem oczy jej z pod brwi schmurzonych skierowały się na brata. W chwili gdy imię księżniczki Monilki wymówionem zostało, młodzieniec ze spuszczonemi oczami podniósł głowę, i roziskrzonym nagle wzrokiem powiódł po twarzach sióstr.
— Ciekawym bardzo — wymówił zwykłym sobie cichym głosem, — dla czego pannę Monikę przezywacie księżniczką?
— Patrz — zaśmiała się Dowcipna, — alboż nie wiesz ukochany mój bracie, że ojciec jej jest kuzynem Habsburgów.
Ukochany brat przygryzł wargę do krwi, powieki jego podniosły się i spuściły kilka razy.
— Panna Monika, — rzekł żywiej i głośniej nieco jak wprzódy, — wcale temu niewinna że jest córką maniaka.
Rozumna poważnie podniosła głowę, i piorunujące spojrzenie podniosła na brata.
— A my, cóżeśmy zawiniły komu? — wymówiła powoli; jesteśmy najniewinniejszemi w świecie istotami, a jednak od dzieciństwa otrzymałyśmy nazwy kryjące rzeczywiste nasze imiona. Któż kiedy w domu a nawet i za domem nazywa nas Klementyną, Joanną i Salomeą? nikt! Mówią o nas Rozumna, Dowcipna i Piękna, co znaczy, że drwią z nas nieustannie. Mocno myliłby się ktoby sądził, że się na tem nieznamy, że tego nierozumiemy.
— A, jużto w naszym domu przezywanie i przedrwiwanie w wielkiej są modzie! Uśmiechamy się ciągle! — zauważyła Dowcipna.
— Powinno to być dowodem, żeśmy bardzo szczęśliwi i weseli, — rzekła marszcząc brwi najstarsza z sióstr.
Matka rodziny podniosła głowę, i przeciągle chrząknęła.
— Szczęście to, i tę wesołość jakich używacie, — wymówiła tocząc w koło stołu lodowate swe spojrzenie, winni jesteście wszyscy nieoszacowanemu waszemu ojcu, który od pewnego czasu nie wypowiada trzech słów bez uprzyjemnienia ich miłym jakim żartem...
— Tak jest, — przestając jeść potwierdził Suszyc — cieszę się najukochańsza Honorato, że przyjemne strony mego charakteru znajdują w umyśle twym należne im uznanie. Roztaczanie dokoła siebie niezmąconej wesołości, uważam za jeden z obowiązków ojca rodziny.
— Chciałabym wiedzieć, — odparła pani Honorata, której zimowe oczy zaświeciły złotawo, — czy wyżywienie swych dzieci i zapewnienie im losu, zaliczasz także do obowiązków ojca rodziny?
Suszyc zwrócił na żonę obojętne spojrzenie, i ze zwykłym uśmiechem odpowiedział.
— Chciej zauważyć, życie mojego życia, że nie skończyłem jeszcze obiadu. Potem nalewając wodę do szklanki, niedbałe pytanie rzucił synowi.
— I cóż tam słychać u was w biurze, Don Roderigo?
— Żadnych nowin, — odpowiedział młodzieniec nie podnosząc powiek.
— No, ale cóż przecie? co tam robią, o czem radzą, jakie rozsądzają sprawy? Wiesz o tem, że czarowne miejsce w jakiem ty teraz masz szczęście zasiadać codziennie, zajmuje mnie bardzo, bo przypomina mi niepowrotne lata mojej młodości.
— Najważniejszą kwestją jaka w tych dniach rozstrzygała się w sądzie — mówił Rodryg, — była kwestja pożyczki Hrabiego Seweryna Horskiego.
— Pożyczki którą hrabia chciał zaciągnąć w banku...
— Tak jest.
— I cóż?
Gdy Suszyc zadawał to pytanie, ręka jego drgnęła nieco, i kilka kropel wody spadło ze szklanki na obrus.
— Cóż? powtórzył syn; sąd odmówił hrabiemu potrzebnych świadectw, i pożyczka zaciągniętą nie zostanie.
— Dla czego sąd odmówił hrabiemu żądanych świadectw? — zapytał ojciec rodziny stawiając szklankę na stole i wpatrując się w syna zawsze jednako obojętnie.
— Dobrom hrabiego nie dostawało pewnych warunków; nie dopełnił on jakichś formalności, słowem odmówiono... Ale, i cóż to ojca obchodzić może?
Na te wyrazy syna zdaje się nieznaczące, twarz Suszyca zmieniła się nagle, przebiegła po niej błyskawiczna bladość, brwi drgnęły, usta zacisnęły się kurczowo. Trwało to jednak zaledwo mgnienie oka, po czem linje tej twarzy wróciły do nieruchomości, a na zwiędłych wargach osiadł zwyczajny im uśmiech. Złożył obie ręce na stole i podnosząc się z kanapy rzekł: — Wstawajmy!
Obiad był już w istocie skończonym, ale pani Suszycowa nie poruszyła się ze swego miejsca i prostując kibić swą ściśle zamkniętą w czarnym puklerzu, wymówiła z uśmiechem: — Pozwól kochany mężu...
Suszyc opadł na kanapę, i zapalając papierosa odpowiedział spokojnie. — Pozwalam najukochańsza żono.
Córki zamieniły w tej chwili spojrzenia, a matka rodziny odchrząknąwszy głośno i przeciągle, mówić zaczęła:
— Pozwól kochany mężu abym przedewszystkiem zadała ci pytanie: czy usposobionym jesteś w tej chwili do rozmawiania ze mną o potrzebach domu naszego, i o potrzebach naszych dzieci.
— Wiesz dobrze o tem najukochańsza Honorato, — odpowiedział mąż, patrząc w sufit i wypuszczając z ust niteczki błękitnego dymu; wiesz o tem dobrze, iż w każdej chwili mego życia usposobionym jestem do rozmawiania z tobą o każdej rzeczy, jaka tylko znajduje się pod słońcem, byleby rozmowa nasza trwała jak tylko być może najkrócej.
— Nie mam zwyczaju mówić wiele — błyskając złotawemi oczami i stalowemi guzikami, — odparła żona.
— Małomówność twoja znaną mi jest od lat dawnych, — przerwał mąż; pamiętam także iż były czasy, w których wolałbym, aby rozmowy twoje były obfitsze, otwartsze i więcej urozmaicone; ale dziś jestto rzeczą dla mnie najzupełniej obojętną.
— Nie mam w zwyczaju mówić wiele, — ciągnęła matka rodziny, najmniejszej uwagi nie zwracając na przerwę; sądzę jednak, iż nikt nie może poczytać mi za złe, jeśli powiem że najstarsza z córek naszych byłaby teraz w możności zrobienia świetnej partji jeśliby miała posag...
— A ponieważ mieć go nie może? — przerwał Suszyc tonem pytania.
— Jeśliby miała posag, — ciągnęła pani Suszycowa — jestem pewna, i wszyscy którzy zwracają uwagę na sprawy naszej rodziny są tego pewni, że najstarsza z córek naszych jeśliby miała posag, mogłaby teraz zostać żoną obywatela...
— A ponieważ go nie ma, — raz jeszcze przerwał mąż — radzę ci najukochańsza żono kwestję tę złożyć „ad acta“, i przejść do drugiego punktu toczącej się rozmowy.
— Mogłaby zostać żoną obywatela, — niedając sobie przerwać toku mowy, powtórzyła pani Suszycowa. — Co to znaczy zostać żoną obywatela? Znaczy to mieć swoją wieś, swój dom, powóz, konie...
— Krowy, kury, gęsi, barany, a może i kozy, — patrząc ciągle w sufit wtrącił Suszyc.
— Swój dom, powóz, konie, — ciągnęła Suszycowa, — swoją pozycję w świecie i wszystkie wygody. Znaczy to jeszcze: nie być nigdy narażoną na potrzebę brania na kredyt w sklepikach mieszczących się na rogach zaułków, ani na potrzebę mieszkania w nawpół rozwalonym domu stojącym nad obrzydliwą kałużą, ani na potrzebę znoszenia niegrzeczności od właściciela tego domu, który dopomina się o komorne...
— Et cetera, et cetera... — wymówił mąż.
— Niegrzeczności właściciela domu, który dopomina się o komorne, — ciągnęła kobieta, — spotkać tylko mogą żonę urzędnika, który utracił swą posadę, i prawnika który nic nie zarabia. Spotkać zaś one nie mogą żony obywatela, która w skutek zamążpójścia swego posiadłszy dom własny, może podzielić się nim z rodzicami i resztą familji.
— Moja droga, — ozwała się Rozumna półgłosem do Dowcipnej — mówiłam ci przed godziną że mama spekuluje...
— Wszystkie te względy, — mówiła dalej matka rodziny nie słysząc lub udając że nie słyszy słów córki; wszystkie te względy skłoniły mię do oznajmienia ci, najdroższy mężu, że najstarsza z córek naszych miałaby teraz sposobność zostania żoną obywatela, jeślibyś był dość dobrym i troskliwym ojcem, aby opatrzyć ją w stosowny posag i wyprawę.
Wymówiwszy te słowa matka rodziny umilkła, i powszechne milczenie zapanowało w koło stołu. Możnaby także rzec, iż zapanowała tam powszechna ochota do uśmiechania się; wszystkie bowiem siedzące około stołu osoby uśmiechały się, z wyjątkiem najmłodszej córki, która siedziała nieruchomo z oczami utkwionemi w ziemię. Na gładkiem czole dziewczęcia zarysowały się nawet dwie zmarszczki, dziwne i smutne w obec dziecięcej prawie młodzieńczości jej twarzy — mniej jednak dziwne i smutne niż te uśmiechy, jakie leżały na ustach jej siostr i rodziców. Po chwili Suszyc przestał palić papierosa i zwracając się do żony zwykłym swym zupełnie obojętnym tonem wymówił:
— Najukochańsza Honorato! uważam cię za kobietę nazbyt rozumną i doświadczoną we wszystkiem co się tyczy spraw pieniężnych, abym mógł mniemać, iż masz mię za Stworzyciela, zdolnego z nicości wywołać coś... Długoletnie wspólne pożycie nasze nauczyło cię tej prawdy, że kieszeń moja zawsze jest pustą; niepodobna więc jest, aby w niej znalazł się ten posag, za pomocą którego najstarsza córka nasza mogłaby sobie kupić męża — obywatela.
— Kochany ojcze, — zabrała głos Rozumna z powagą podnosząc głowę; ale matka wyciągnęła ku niej swą długą kościstą rękę, nakazując milczenie.
— Sądzę, — rzekła, — iż nie poczytasz mi tego za złe, i nikt poczytać mi za złe tego nie może, jeśli odezwę się kochany mężu, do twego ojcowskiego serca, i poproszę cię, abyś w niemożności obdarzenia córki swej posagiem, udzielił jej przynajmniej środków do przyzwoitego pokazania się przed człowiekiem, który od niejakiego czasu zwraca na nią wyłączną uwagę, i jest w stanie (jeśliby ją pojął za żonę) zapewnić jej piękną pozycję w świecie, i wygodne życie.
— I jakieżto są te środki? najtroskliwsza z matek, — zapytał Suszyc, starannie opatrując trzymany w ręku papieros.
Matka rodziny powstała, i odchrząknąwszy długo i głośno, wymówiła:
— Rozumna potrzebuje nowej sukni i świeżych rękawiczek, dla udania się na pewne zebranie, na którem znajdować się będzie obywatel, o którym mowa.
— A! — przeciągle rzekł Suszyc, — cała więc przemowa twoja najdroższa żono dążyła do nowej sukni i świeżych rękawiczek...
— Tak, najdroższy mężu, — potwierdziła żona; są jednak pomniejsze jeszcze sprawy, o których pomówićbym z tobą chciała. I tak: właściciel sklepiku znajdującego się na rogu najbliższego zaułka...
— Wiem, wiem! — wymówił Suszyc.
— Właściciel domu, w którym mieszkamy...
— Wiem, wiem! powtórzył ojciec rodziny.
— Rzeźnik i piekarz, a także woziwoda...
Suszyc obie ręce zapuścił w kieszenie surduta.
— Mój ojcze, — ozwała się Dowcipna powstając, — bardzo mi przykro doprawdy, ale widzę się zmuszoną prosić cię o nowe buciki i kapelusz...
— Mój ojcze, — z kolei wymówiła Rozumna powstając także; mówiąc o mnie, mama zapomniała dodać, iż abonament mój w czytelni już ukończony, i nie będę miała wkrótce książek. Nie mogąc zaś czytać, nie będę miała o czem...
— Rozmawiać z obywatelem, dokończyła Dowcipna.
— Tak jest, — marszcząc brwi potwierdziła starsza siostra.
W tej chwili podniósł się także z krzesła młody człowiek ze spuszczonemi oczami.
— Mój ojcze, — rzekł cichym bezdźwięcznym głosem, — od kilku już dni nieprzestaję cię prosić, abyś mi dał pewną sumę pieniędzy...
— Mój mężu! — przerwała matka rodziny, — ośmielam się zanieść prośbę do ciebie o Ferdynanda. Znasz jego potrzeby, i wiesz, że temu chłopcu, który także dziś lub jutro ożenić się może z jaką dziedziczką, potrzeba stosownych środków...
— Mój ojcze! — raz jeszcze ozwała się Dowcipna, — cały zapas papieru do wystrzygania, jaki miałam, skończył się, — a trzeba koniecznie, abym zrobiła dla siebie i siostr trzy girlandy na to zebranie, o jakiem mówiła mama.
Suszyc słuchał wszystkich tych wezwań z niezachwianą ani na mgnienie oka spokojnością, z rękawami zapuszczonemi w kieszenie surduta. Zimne oczy jego przesuwały się zwolna po wszystkich tych twarzach, które go otaczały ścisłem kołem; nie zadrgała w nich najmniejsza iskierka jakiegokolwiek wzruszenia. Przez chwilę uśmiechał się i milczał, potem rzekł:
— Czy wiecie najdrożsi moi, że dziwny obraz stanął mi w tej chwili przed oczami. Wydało mi się, jakobym, zamiast zostawać w gronie mej rodziny, znalazł się nagle pośród bandy rabusiów na wyścigi sięgających do mych kieszeni. Jestto kaprys wyobraźni, nic więcej; ale doprawdy niespodziewałem się wcale, abym ją posiadał jeszcze tak żywą.
Mówiąc to, wydobył z kieszeni stary skórzany pugilares, i wyrzucił zeń na stół parę asygnat małej wartości, i kilkanaście sztuk drobnej miedzianej monety. — Oto wszystko co posiadam! wymówił, — weźcie, podzielcie się, i pokój niech będzie z wami!...
Rzekłszy to zabierał się do odejścia, gdy wzrok jego upadł na najmłodszą córkę, stojącą opodal od stołu, przy którym zgrupowała się cała rodzina; oczy jej utkwione były w ziemię, a na czole leżały owe dwie zmarszczki, które tak dziwnie odbijały przy jej młodziuchnej, świeżej twarzyczce.
— A ty Piękna! — wymówił zbliżając się do niej, o nic mię nie prosiłaś; czy nie potrzebujesz niczego?
— Owszem ojcze, — przytłumionym głosem odrzekło dziewczę, — potrzebuję wielu rzeczy, ale...
— Ale co? — zapytał ojciec, bacznie się w nią wpatrując.
— Ale... niech to już będzie potem...
Rozumna, która zrazu chciała zgarnąć ze stołu pieniądze, a odsunięta przez matkę znalazła się w pobliżu najmłodszej siostry, usłyszała jej słowa.
— Piękna nie lubi prosić ojca o nic, — rzekła poważnie brwi ściągając, — to jeszcze dziecko...
— Przeciwnie, moja droga, — podnosząc głowę odparła najmłodsza; przyszło mi niedawno do głowy, że wszystkie trzy nie jesteśmy już dziećmi...
— Ale jesteśmy kobietami, odparła najstarsza zasiadając na zwykłem swem miejscu z książką w ręku i z wielką powagą, — a kobiety sąto istoty słabe, które nie mogą żyć nigdy o własnych siłach. Podług praw boskich i ludzkich, ojciec ma obowiązek utrzymywać nas, dopóki za mąż nie wyjdziemy.
— Rozumna ma słuszność, — ozwała się matka rodziny prostując się z nad stołu, nad którym była pochyloną. Oczy jej, które zapalały się złotawo przy liczeniu pieniędzy, zagasły i pociskami zimnego szronu orzuciły twarz męża. Suszyc milczał i uśmiechał się; oczy jego zwolna przeniosły się z twarzy najstarszej córki na twarz najmłodszej.
— Rozumna, rzekł, — ma niezawodną słuszność z punktu widzenia, który jest twoim, najmilsza Honorato. Przecież sama ukształciłaś umysły twoich córek; wychowałaś je bez niczyjego współudziału.
Gdy wymawiał ostatnie wyrazy, drobna iskierka zamigotała znowu w zgasłej jego źrenicy — i uśmiech zsunął się z ust na mgnienie oka.
— Wychowałam moje córki tak, jak sama byłam wychowaną, — odparła pani Honorata chowając pieniądze do kieszeni. — Matka moja, mówiła dalej poprawiając guziki pancerza, — byłato kobieta obarczona rodziną; ja także przez całe życie jestem obarczona rodziną...
— Ach mamo, mamo! — zawołała ze śmiechem Dowcipna, — ja za nic na świecie nie chcę być obarczona rodziną... to okropne!
— Prawdopodobnie nie będziesz nią, bo wcale za mąż niepójdziesz, — zawyrokowała Rozumna, która pomimo przyjemnego towarzystwa Adrjanny Cardoville i ks. Dżalmy w jakiem zostawała, nie spuszczała z uwagi toczącej się w koło niej rozmowy.
Dowcipna uśmiechnęła się po swojemu, i miała odpowiedzieć siostrze, gdy pod oknami, ostrożnie wymijając odnogi Styksu, przesunął się wysoki mężczyzna, z miny i ubrania wyglądający na lokaja bogatego domu. Wszystkie trzy siostry z wielkim pośpiechem spojrzały przez okno, i wszystkie trzy zawołały jednogłośnie:
— Do nas! do nas!
— Ojcze! — wołała Dowcipna, — jakiś interes...
— Interes! interes! — powtarzały Rozumna i Piękna. Ostatnia klaskała w ręce.
— Interes! — powtórzyła matka rodziny, a oczy jej zaświeciły tak samo jak przy liczeniu pieniędzy.
Drzwi otworzyły się nawpół, i zajrzała przez nie głowa przybyłego lokaja. Była to głowa opatrzona w pysznie ufryzowaną czuprynę, z bujnym wąsem i starannie uczesaną brodą, a wyłaniała się z kosztownego futrzanego kołnierza.
— Czy tu mieszka pan Erazm Suszyc? — zapytał przybyły.
— Jestem, — rzekł gospodarz domu, postępując ku drzwiom.
Lokaj otworzył całkiem drzwi, i stanąwszy w progu oddał obecnym wytworny ukłon, właściwy sługom dobrego tonu.
— Jaśnie wielmożny pan Anatol Dembieliński, przybył wczoraj do N., i prosi pana, abyś pan pofatygował się do mieszkania jego w hotelu X., dziś o godzinie 7-mej wieczorem.
— A, pan Dembieliński, — powtórzył Suszyc zamyślając się nieco, a po chwili milczenia zwrócił się do lokaja. — Powiedz pan, że przyjdę.
Sługa powtórzył ukłon, i oddalił się zamykając drzwi za sobą z cicha i grzecznie. W tej chwili młody człowiek ze spuszczonemi oczami wystąpił z kąta, w którym dotąd zostawał. Na twarzy jego znać było gniew powściągany.
— Ojcze! — rzekł nie podnosząc oczu, i za każdym wyrazem przygryzając dolną wargę; czyliż to jest przyzwoitem, aby ci panowie zamiast przybywać sami, przysyłali do ciebie swoich służących?
Suszyc popatrzył na syna i zaśmiał się półgłosem.
— O! Don Roderygo — rzekł, — nie wyobrażajże sobie znowu, że jesteś na prawdę, albo że ojciec twój jest grandem hiszpańskim. Przezwałem cię tak dla posępności twego oblicza, ale w gruncie...
— Ojcze! — przerwał syn podnosząc oczy, które w istocie błysnęły posępnie, — czas wielki abyś przestał żartować ze mnie. Przestałem być dzieckiem, i czuję się w prawie powiedzenia ci ojcze, że ci panowie przysyłając po ciebie swoich służących, ubliżają mi.
— Nie urodziłeś się na tragika mój synu, i tok patetyczny nie przypada ci do twarzy — zapalając papierosa odpowiedział ojciec. Zresztą — dodał, — niema co o tem mówić. Czasy w których ci panowie przybywali do mnie, minęły bezpowrotnie. Dla czego minęły? To tajemnica, której klucz znajdziesz, jeśli dobrze rozejrzysz się w koło siebie. Co do mnie wiem tylko o tem, że gdy góra nie chce przyjść do Mahometa, Mahomet iść musi do góry.
Wymówiwszy te słowa bez najmniejszego odcienia jakiegokolwiekbądź ujemnego lub dodatniego uczucia w głosie lub w wyrazie twarzy, Suszyc podążył ku drzwiom. Dotknąwszy już klamki odwrócił głowę, i spojrzał raz jeszcze na najmłodszą córkę. Możnaby rzec, iż twarz jej zmięszana przed chwilą i zasmucona, uwięzła mu w pamięci, i oglądał się za nią jak za czemś, co na mgnienie oka roznieciło bladą iskierkę w zagasłych jego źrenicach. Ale Piękna wcale inaczej wyglądała już w tej chwili. Stała ona przy oknie, i razem z Dowcipną przetrząsała różowy stos obrąbionych przed obiadem falbanek.
— Ach! — mówiła, — gdybym jeszcze do tej sukni mogła mieć białą pelerynkę oszytą rulonem z atłasu! Słuchaj Dowcipna! jakeś ty się dziś pięknie uczesała! Naucz mię tak czesać się, a ja ci zato zrobię kokardki do bucików!....
Suszyc odwrócił oczy od twarzy córki, której przed chwilą szukało jego spojrzenie, i wszedł do przyległego pokoju zamykając drzwi za sobą. Pokój ten był tym samym, za którego oknem ukazywał się niekiedy o szyby oparty flet, i tak jak to okno wyglądał nago, sztywnie i zimno.
Pod nagą, białą niegdyś, lecz od pyłu poczerniałą ścianą, stało tam obszerne biuro, zarzucone papierami, pośród których sterczał stary atramentową śniedzią pokryty kałamarz; u okna stał samotny obdarty fotel, naprzeciw umieszczoną była niewielka szafka grubej stolarskiej roboty z kilkudziesięciu mocno zapylonemi książkami. Para stołków chromiejących i twardych, uzupełniała więcej niż skromny, a przedewszystkiem sztywny i zaniedbany przystrój pokoju. Atmosfera pokoju tego przesiąkniętą była wilgocią, kurzawa okrywała podłogę z prostych desek skleconą, śmiecie leżało po kątach, i od czasu do czasu słychać było szelest gnieżdżących się w blizkości śmiecia szczurów. Byłto przybytek pracy ponury, chłodny, smutny; żadne snać kochające oczy nie zaglądały tam nigdy, żadna troskliwa ręka nie starała się przyozdobić go, ogrzać i umilić. Ale Suszyc nie zdawał się zwracać uwagi na urządzenie pokoju do którego wchodził, na chłód, zmrok i bolesną prawie nagość, które tam panowały. On snać oddawna zrósł się z tem wszystkiem, nawykł do posępnych żywiołów jakie roztaczają się do koła niekochanego człowieka. Nie miały one władzy strącenia z ust jego tego uśmiechu, który był może smutnym ich wykwitem, ani sprowadzenia innego wyrazu niż obojętność do oczu, które śród nich właśnie ostygać musiały zwolna, aż całkiem zastygły.
Suszyc pogwizdując zlekka, usiadł przed biurem, i począł wczytywać się w arkusz niewyraźnem bardzo pismem zakreślonego papieru.
— Djabla robota! — szepnął do siebie, — ten jaśnie wielmożny uczony nauczył się snać w Egipcie pisać hijeroglifami. Jemuby trzeba jeszcze nauczyciela kaligrafji, ale nie kopisty.
Wziął pióro, i bardzo pięknym, wprawnym charakterem począł kopjować niewyraźne pismo. Zrazu twarz jego zachowywała ten sam wyraz drwiącej obojętności z jakim przed chwilą rozmawiał ze swą rodziną; po chwili dziwny uśmiech, który zdawał się być przyklejonym raczej niż przyrośniętym do ust, zniknął, a rysy nabrały nieruchomości graniczącej niemal z martwotą. Im dłużej oddawał się ciężkiej swej, zmudnej i całkiem machinalnej pracy, tem grubsze zmarszczki rysowały wysokie i kształtne, lecz spłowiałe i zwiędłe jego czoło. Pióro kierowane wprawną i umiejętną ręką coraz prędzej posuwało się po papierze, aż czoło pracującego mężczyzny zbiegło się całe w dwie głębokie krzyżujące się bruzdy; wyższa warga jego podniosła się zlekka z wyrazem głucho poczuwanej dolegliwości, oczy posuwały się za piórem bez blasku ni wyrazu, martwe i nieme.
Godziny upływały, zmrok zapadał. Szczury ośmielone ciszą panującą w pokoju, coraz śmielsze i głośniejsze przechadzki odbywały pomiędzy zalegającem kąty śmieciem. Mężczyzna pochylony nad starem poplamionem biurem, pisał ciągle bez przerwy i wytchnienia, jakby mu pilno było załatwić się z robotą, którą spełniał widocznie z musu, bez zamiłowania, bez najmniejszej odrobiny tego zadowolenia, jakie sprawia praca choćby najcięższa, lecz dobrze zastosowana do usposobień i skali umysłowej pracującego. Skończył nakoniec pisanie, a raczej przepisywanie, odłożył pióro na stronę, wyprostował się i odetchnął szeroko.
— Przecież skończyłem! — szepnął do siebie, a czoło jego rozmarszczało się stopniowo, i uśmiech odegnany mozołem, wracał na usta. Wstał i do jednego miejsca składał rozrzucone arkusze, przyczem pogwizdywał z cicha. Po chwili przerwał w pół taktu gwizdanie piosenki, i wkładając papiery do skórzanej obdartej teki, rzekł z cicha. — Na dziś skończyłem, ale jutro znowu rozpocznę.
Zdawało się, że po wymówieniu tych wyrazów westchnie, bo głęboka bruzda wybiegła mu na czoło, i pierś podniosła się nieco. Nie westchnął jednak, lecz przeciwnie, zaśmiał się półgłosem. Skinął ręką, i dodał. — Ba! mniejsza o jutro! pomiędzy dziś a jutro jest noc... sen i zapomnienie.
Wymawiając te słowa, Suszyc włożył na siebie mocno wytarty paltot, wziął tekę pod ramię, i opuścił pokój. Po chwili był już na ulicy, i przeszedłszy ją w szerz, przekroczył furtkę otwierającą się w starem na wpół rozwalonem ogrodzeniu, o parę kroków od zczerniałego muru pustej kamienicy. Tu znalazł się śród owego kawałka pustego nierównego gruntu, który z trzech stron otaczał opuszczoną budowę, i zmierzał prosto ku dwóm okienkom zagłębionym w murze, mętnemi szybami, niby smutnemi oczami spoglądającym na przeciwległy cmentarz. Pomiędzy okienkami były drzwi im podobne, nizkie, w murze zagłębione, nawpół spróchniałe. Suszyc zastukał do tych drzwi, ale przez chwilę nieotrzymał odpowiedzi. Zastukał po raz drugi, i zawołał półgłosem. — Sebastjanie! Sebastjanie!
Drzwi otworzyły się zwolna jakby słabą i nieśmiałą popchnięte ręką a na spróchniałym połamanym progu stanęła wątła postać małej dziewczyny, bardzo bladej, bardzo chudej, z malutkiem kilkumiesięcznem dzieckiem na ręku, w podartej na głowie chusteczce, z pod której wypływały na pierś i ramiona obfite miękkie i jasne jak len włosy.
— A! to ty Klarko! — rzekł Suszyc ujrzawszy dziewczynę; — czy ojca niema w domu?
— Niema, — odpowiedziała zagadnięta, troskliwie otulając ubogiemi fałdami fartuszka trzymane na ręku dziecię.
— I wczoraj wieczorem nie przychodził?
— Owszem! Tato był tu wczoraj, ale...
Niedokończyła, i ledwie dostrzegalne drgnienie przebiegło po wątłem jej ciele.
Suszyc patrzył na nią swym obojętnym, niedbałym wzrokiem.
— Ale co? — zapytał.
— Nic, — odparła cicho dziewczyna poszedł i mówił, że przyjdzie dziś znowu, ale późno, bo go pan hrabia potrzebować będzie...
— A więc, — rzekł Suszyc, gdy ojciec twój przyjdzie, oddaj mu te papiery... A czy nie zostawił czego dla mnie?
— Owszem, — odpowiedziała dziewczyna, i sięgnąwszy do kieszeni wydobyła zwój miękkiego papieru. Suszyc rozwinął papier, i znalazł w nim niewielkiej wartości assygnatę, i kilka sztuk drobnej monety.
— Dobrze, — rzekł chowając pieniądze do starego skórzanego pugilaresu, przed kilku godzinami opróżnionego na żądanie rodziny; oddajże te papiery ojcu, i powiedz, że jutro z rana przyjdę tu po nową robotę. Niech ją tu u was zostawi, gdy odchodzić będzie...
Dziewczyna jedną ręką przyjęła podawany jej gruby zwój papierów, drugą tuliła do piersi dziecię.
— Cóż Klarko, matka wasza żyje jeszcze? — rzucił niedbałe pytanie Suszyc, obojętnie rozglądając się dokoła.
— Jeszcze żyje, — odparła Klarka, i dwie łzy spłynęły jej po złotych rzęsach; jednocześnie wszakże rysy jej zostały nieruchome, nie drgnęły ani razu widocznym żalem ni boleścią. Dziecię to w łachmanach stojące na spróchniałym progu, śród wieczornego zmroku, z nieruchomą chudą twarzą, spuszczonemi powiekami, i dwiema łzami toczącemi się zwolna po zapadłych policzkach, uderzało w tej chwili wyrazem rezygnacji, i bolesnej prawie, bo przedwczesnej mocy.
— No, no, — wymówił Suszyc zwolna i ze zwykłym sobie uśmiechem, — nie masz się znowu czem tak martwić, moja mała! Smierć nie jest tak straszna jak o niej mówią; to plotki utworzone na nią przez szczęśliwych, którzy umierać niechcą! Smierć nie jest takim brzydkim kościstym upiorem, jakim ją przedstawiają na starych obrazach kościelnych albo w jasełkach. To tylko jedno przyciężkie odetchnienie, a potem sen... nic więcej.
— Potem niebo dla dobrych i smutnych, — cicho jakby do siebie ozwała się dziewczyna, i poraz pierwszy w ciągu rozmowy podniosła powieki. Wielkie błękitne jej źrenice zwolna podniosły się w górę, i popłynęły po szarych obłokach.
— Niebo! — po chwili milczenia wymówił Suszyc, — i któż ci o niem mówił? — mała!
— Matka! niezmieniając kierunku spojrzenia odparło dziewczę.
Suszyc patrzył wciąż na nią i uśmiechał się.
— Cóż tak poglądasz w górę? — przemówił, końcami palców dotykając głowy dziewczęcia. — Widzisz, tam płyną grube ciemne chmury. Gdzież jest to niebo co czeka dobrych i smutnych?
— Nie wiem, — odszepnęła Klarka, gdzieś być musi.
— Gdzieś być musi! — półgłosem powtórzył Suszyc, i z rodzajem nalegania raz jeszcze powtórzył.
— I jakże ci się zdaje Klarko, gdzie ono być może to niebo?
Dziecię spuściło smutnie swe źrenice z obłoków na twarz stojącego przed niem mężczyzny.
— Nie wiem, — powtórzyło — zapewne tam gdzie będzie moja matka.
Suszyc zaśmiał się półgłosem, wyciągnął rękę w stronę cmentarza i rzekł. — Oto gdzie będzie twoja matka.
Klarka nic nie odpowiedziała, powieki jej tylko znowu w dół opadły, a głowa pochyliła się nizko. Suszyc uśmiechał się ciągle, ale rzecz dziwna, wargi jego drgały zlekka pod tym uśmiechem, który zdawał się im ból zadawać, a w oczach zagasłych rozpaliło się i migotało kilka srebrnych iskier. Stał twarzą zwrócony ku cmentarzowi, i wodził wzrokiem po bielejących śród zmroku szczytach krzyżów i grobowców. Dobrzy i smutni niech szukają nieba w górze, po nad chmurami, — wymówił z cicha i do siebie; — zmęczonym i tu błogo będzie... Sen... odpoczynek...
W tej chwili z nad cmentarza zerwało się stado kawek i kruków, gromadą czarnych skrzydeł zatrzepotało w mrocznej przestrzeni, i z głuchem krakaniem zawisło na białych szczytach grobowców, i szarych gałęziach drzew bezlistnych.
— Ba! — szepnął Suszyc, nad mogiłami nawet unoszą się ptaki czarne i kłócą spoczynek umarłych... Kędyż jest cisza nieprzerwana? Kędy odpocznienie zupełne?
I jakby chciał przerwać wątek myśli które go ogarniały, zwrócił się nagle do stojącej na progu dziewczyny, i rzekł:
— Dobranoc Klarko! powiedz ojcu że przyjdę po nową robotę.
Dziewczyna skinęła głową, i przytulając wciąż dziecię do piersi zniknęła w ciemnej głębi sieni. Suszyc zwykłym sobie niedbałym krokiem wyszedł na ulicę, i skierował się w stronę, w której stał najpiękniejszy hotel miasta N., służący za tymczasowe mieszkanie młodemu Dembielińskiemu.






ROZDZIAŁ III.
Zachwiana karjera.

W pokoju Anatola Dembielińskiego płonęła pod przysłoną lampa, niepewne światło rzucając na karty rozwartej książki, i bladą piękną twarz pochylonego nad nią mężczyzny. Anatol siedział z czołem wspartem na dłoni, ale nie czytał książki, w którą wpatrywał się nieruchomemi oczami. Ślady zmęczenia i bezsenności zniknęły z twarzy młodzieńca, lecz wyraźniej za to, i z siłą jakby daremnie zwalczaną, wybiło się na nią piętno głębokiego niepokoju i namiętnej, nawskróś nurtującej go boleści. Przez cały dzień cisza w koło niego panowała zupełna, czujny sługa pełniąc rozkaz swego pana, nie dopuścił doń żadnej obcej twarzy ludzkiej. A jednak całodzienny ten spokój nietylko nie ukołysał burzy wrzącej w piersi młodego mężczyzny, lecz zdawało się, pobudził ją do większej gwałtowności. Wczoraj jeszcze Anatol silnym był przeciwko samemu sobie, i mógł ukazać światu twarz dumną i zimną; dziś napełniające go uczucia z nieprzepartą już mocą wydzierały się na zewnątrz. Przez ciąg upłynionych godzin nocy bezsennej i dnia samotnego, żal, gniew, gorycz i niepokój, głęboko zapuściły weń trujące swe żądła. Oczy jego posłuszne mu jeszcze wczoraj, gorzały dziś posępnemi błyskawicami; na czole chmurna leżała zaduma, dumne usta utraciły część swojej dumy, i układały się w zarys, który zdradzał żałość i silniejsze nad nią, gniew i szyderstwo. Teraz Anatol wyglądał tak, że mało nawet przenikliwe oko mogłoby z łatwością przeniknąć jego wnętrze.
— Witam pana ober-sekretarza! — ozwał się głos we drzwiach, które otworzyły się zwolna i ostrożnie. Erazm Suszyc wszedł do pokoju. Dembieliński podniósł się nawpół z krzesła.
— Jak się masz, panie Suszyc, przepraszam żem utrudzał...
— O, bez przeprosin! — odpowiedział przybyły, stawiając laskę swą w kącie pokoju; — należę do liczby ludzi, którzy trudzenie się uważają za nieuchronny warunek życia, na który rady niema.
Mówiąc to zbliżył się do stołu, na którym paliła się lampa.
— Dawno nie miałem zaszczytu... — zaczął; ale spojrzawszy na twarz Dembielińskiego, który końcami palców dotykał się jego dłoni, zawołał: — Co widzę! pan jesteś chory?
— Mylisz się pan, — zimno odpowiedział Anatol, — nie jestem wcale chorym. I ukazał gościowi jeden z umieszczonych przy stole fotelów.
— A więc przepraszam za nieuważny wykrzyknik, — rzekł Suszyc zabierając wskazane mu miejsce; — ale na widok zmiany zaszłej w twarzy pana, zapomniałem na chwilę o zasadzie zdobytej długiem doświadczeniem: że wszelkie wykrzykniki powinny być raz na zawsze wyrzucone z mowy porządnego człowieka, jako rzecz całkiem niepożyteczna.
— Szczególniej, — zimno wymówił Dembieliński, — skoro wykrzykniki te odnoszą się do kogoś, kogo się nie widziało przez długie dwa lata.
— Prawda! prawda! — potwierdził gość; — dwa lata to kawał czasu, który sprowadzić może zmianę nietylko w twarzy człowieka, ale i...
— Ale i w losie jego, — przerwał młody mężczyzna. — Masz pan zupełną słuszność. Niewiem, jaką być może zmiana zaszła w twarzy mojej, która uderzyła uwagę pańską; ale wiem dobrze, że losy moje uległy wielkim zmianom, i o tychże właśnie zmianach mówić panu chciałem.
Suszyc skłonił się zwolna. — Widzisz pan we mnie, — rzekł, — człowieka gotowego zawsze do oddawania usług bliźnim swoim.
Dembieliński powiódł dłonią po schmurzonem czole, i milczał chwilę; Suszyc skrzyżował ręce na piersi, i siedział nieruchomo w postawie niedbałej i obojętnej; ale oczy jego zimne i uważne zatapiały się w twarzy siedzącego naprzeciw mężczyzny.
— Panie Suszyc, — zaczął po chwili Anatol, — wezwałem pana jako dawnego pełnomocnika mego ojca.
— Miałem zaszczyt nim być przez lat kilka, — ze zwyczajnym swym uśmiechem potwierdził gość.
— Nie wchodzę w przyczyny dla których pan być nim przestałeś, — ciągnął dalej młody mężczyzna, — niech to pana nie obraża gdy powiem, że ludzie różnie o tem mówili...
— O panie! — przerwał Suszyc ze śmiechem, który głucho jakoś zadźwięczał w jego gardle, — od dawna już zwyczaj obrażania się uznałem za niepożyteczny, tak jak wydawanie wykrzykników.
— Ja przecież, — kończył Dembieliński unikając spotkania się ze spojrzeniem swego gościa, ciążącem mu widocznie, — ja przecież panie Suszyc, uważam pana za człowieka najzdolniejszego ze wszystkich ludzi jakich znam tutaj, i postanowiłem od pana właśnie żądać pomocy i porady.
— Oddajesz mi pan zupełną sprawiedliwość — wymówił gość, — natura obdarzyła mię w istocie zdolnościami, które jednak wspomagają mię o tyle, o ile paralityka rozwesela udzielone mu pozwolenie jeżdżenia konno.
— Widzę — z lekkim uśmiechem zauważył Dembieliński, — iż pan nie wyrzekłeś się zwyczaju żartowania, tak jak się wyrzekłeś obrażania się i wydawania wykrzykników.
— Daremniebym się go wyrzekł — z niezmąconą obojętnością odparł Suszyc, — albowiem całe życie człowieka jest niczem więcej jak żartem wyprawionym przez te nieznane potęgi, które wytworzyły ludzkość na to, aby mieć komu dawać szczutki w nosy i serca.
Tym razem spojrzenia dwóch rozmawiających ludzi spotkały się, i utonęły w sobie głęboko. Pierwszy wszakże Dembieliński spuścił pałające i niespokojne swe oczy przed obojętnym, a jednak dziwnie badawczym i uważnym wzrokiem gościa. Musisz pan wiedzieć — zaczął głosem cichym, — że ojciec mój umierając przed parą tygodniami, pozostawił dobra swe tak odłużone, iż obecnie wystawione one być mają na sprzedaż publiczną.
— Smutna ta wieść doszła w istocie do uszu moich — wyrzekł Suszyc.
— Jestto wypadek smutny w istocie, bardzo dla mnie smutny — z widoczną trudnością mówił dalej Dembieliński. Nie chciałbym jednak abyś pan mniemał, iż wyrzekam na ojca mego, który lubo zawinił w tym razie, pod wszystkiemi innemi względami był dla mnie zawsze najlepszym ojcem...
Zatrzymał się i przeciągnął rękę po czole, na którem grube zbiegły się zmarszczki. Oczy jego smutne i łagodniejsze niż były przed chwilą, tonęły w przestrzeni.
— Kochałem mego ojca — wyrzekł z cicha i jakby do siebie, — a utrata jego nie była najlżejszym ciosem z tych, które mię dotknęły.
— Miłość synowska jest cnotą o tyle zachwycającą, o ile bywa rzadką — wymówił Suszyc.
Słowa te lubo przyciszonym wymówione głosem, obudziły Dembielińskiego. Czoło jego rozmarszczyło się, i oczy z widocznem wysileniem przeszły z oddalonego punktu w jakim były utkwione, na twarz gościa. Po chwili mówił dalej:
— Jakkolwiek utrata fortuny zaznaczyć się musi w mojem życiu zmianą wcale dla mnie niekorzystną, postanowiłem z całą energją opierać się niespodzianej dla mnie niełasce losu...
— Korzystać o ile możności z niespodzianek losu, jest największą sztuką życia — zauważył Suszyc.
— Owóż — ciągnął Dembieliński, — pan który przed dwoma zaledwie laty przestałeś być pełnomocnikiem mego ojca, najlepiej musisz wiedzieć o tem, czy po sprzedaży dóbr jego pozostanie mi jaka, choćby najdrobniejsza cząstka dawnego majątku. Dla tego umyśliłem pana prosić, abyś raczył udać się na miejsce, i zastępując mię przy likwidacji, dołożył starań do uratowania tego co się jeszcze da uratować.
Suszyc milczał, wziął ze stołu jedno z rozrzuconych tam cygar, i obracał je w palcach. Po chwili odezwał się:
— Z chęcią uczyniłbym to czego pan żądasz, gdybym nie był na wskroś przeniknionym zasadą, iż nie należy nigdy zajmować się robotą, która nie przyniesie nikomu najmniejszej korzyści.
— Sądzisz więc pan, że z fatalnego rozbicia tego nic mi nie pozostanie?
— Z fatalnego rozbicia tego nie pozostanie nic, ani dla pana, ani dla mnie.
— To znaczy — rzekł Dembieliński, — że nie miałbym nawet czem wynagrodzić pańskich trudów.
— Nic, jest monetą która płaci wprawdzie wiele na świecie trudów — odparł Suszyc, — ale ja zapłatę taką nieraz przyjmując z musu, uczyniłem niezachwiane postanowienie nie przyjmowania jej nigdy dobrowolnie.
Dembieliński skrzyżował ręce na piersi; głowa jego opadła nizko jak u człowieka, który miał jeszcze słabą jakąś nadzieję, ale ją utracił. Wyrok przez Suszyca wydany, nie pozostawiał ani cienia wątpliwości. Anatol wiedział, iż znał on dokładnie wartość dóbr i bilans długów jego ojca, a przy tem nie mógł wątpić, że gdyby sprawa jaką mu powierzał, przedstawiała jakąkolwiek szansę powodzenia, Suszyc podjąłby się jej z pośpiechem, tak dla niespodziewanego zysku, jak przez chęć poprawienia nadwerężonej, rzec można zgubionej swej reputacji.
— I cóż mam teraz czynić? — wyrzekł jakby do siebie młody człowiek, na którego twarzy znać było namysł głęboki, a zarazem energją nie pozwalającą mu ani na chwilę poddać się zniechęceniu.
Suszyc patrzył na syna dawnego swego klijenta coraz uważniej i przenikliwiej. Po chwili zapalił cygaro, i bardzo spokojnie mówić zaczął.
— Co do mnie, pozwól sobie pan powiedzieć, że nie widzę w położeniu pańskiem nic tak bardzo kłopotliwego. Jesteś pan młodym, co znaczy wiele; jesteś wolnym od wszelkich ciężarów rodzinnych, co lubo ujmuje panu zapewne wiele nieocenionych przyjemności życia, niemniej jednak w rachunku dobrych szans pańskiego położenia, znaczy jeszcze więcej niż młodość. Nakoniec i przedewszystkiem, znajdujesz się pan na tej świetnej drodze zaszczytów i godności, która otwiera się tylko przed uprzywilejowanymi tego świata, a na której, mam niezachwiane przekonanie, opierasz się pan pewną i niewzruszoną stopą.
Anatol z uwagą wsłuchiwał się w te słowa Suszyca.
— Wszystko coś pan powiedział — rzekł po chwili milczenia, — po części jest słusznem, ale tylko po części. Jestem młodym, to prawda; jestem wolnym i żadnemi ciężkiemi obowiązkami nieobarczonym, i to także prawda; ale na tej drodze zaszczytów i godności o jakiej pan wspomniałeś, nie opieram się wcale pewną i niewzruszoną stopą...
— Panie! — przerwał Suszyc, — gdybym raz na zawsze nie wyprzysiągł się wykrzykników, byłaby to właśnie chwila sposobna do wydania jednego z nich, a bardzo głośnego i zdziwionego. Jesteś pan przecie ober-sekretarzem senatu, a w pańskim wieku taki urząd...
— W moim wieku posiadanie takiego urzędu, jest w istocie rzeczą niepospolitą i zaszczytną, ale to dla mnie bynajmniej nie wystarcza — sucho odparł Dembieliński.
— Niemniej jednak — rzekł Suszyc, — nie przestaję obstawać przy uprzednio wyrażonem mojem zdaniu, że pozycja pana nie jest bynajmniej kłopotliwą. To miejsce na jakiem obecnie pan zostajesz, lekceważone jak widzę przez pana, we mnie obudza apetyt podobny do tego, jakiego doświadczał lis na widok zbyt wysoko zawieszonych winogron.
Brwi Dembielińskiego zsunęły się.
— Dla mnie — odparł, — miejsce to jest tak nizkie, że nawet inne o wiele wyższe odeń, nie odpowiedziałoby ani w części żądaniom moim. Na kilka miesięcy przed śmiercią ojca mego, umyśliłem porzucić drogę, po której dotąd postępowałem, i wejść na inną, odpowiedniejszą zdolnościom moim, i szersze przedstawiającą pole do odznaczenia się i działania. W zawodzie biurowym postępowałem szybko, mniej jednak szybko niżbym chciał...
— Młodość jest lokomotywą o sile tysiąca koni — wtrącił Suszyc.
— Ja czułem w sobie siłę większą, niż ją mieć może tysiąc ślimaków czołgających się po świecie pod postaciami ludzkiemi — odparł Dembieliński podnosząc głowę, — wychowanie moje było bardzo staranne: znam kilka języków europejskich na równi z ojczystym; posiadłem niejaką wprawę w poznawanie ludzkich charakterów i rozwikływanie spraw zaplątanych; pojęcia moje o wzajemnych stosunkach państwowych i naturze rozlicznych narodów i rządów, wyrobiły się przez wytrwałą pracę książkową, i długoletnie ocieranie się o wielce dostojne osoby napełniające stolicę — słowem, czułem się powołanym i usposobionym do zawodu dyplomatycznego, i byłem bardzo blizkim otrzymania dość zaszczytnego miejsca przy jednem z poselstw. Byłbyto naturalnie pierwszy szczebel, na którym niepozostawałbym długo. Pogardzam zarozumialcami i samochwalcami, ale nie jestem też zwolennikiem tej fałszywej skromności, i obłudnej najczęściej pokory, które skłaniają człowieka do lekceważenia siebie samego, i zapoznawania lub zapierania własnych sił swoich. Ja czułem tę siłę wewnętrzną, która gorzała mi w głowie płomieniem myśli mocnej, a pierś wzdymała żądzą szeroką. Jam porachował się z samym sobą i wiedziałem, jaki kapitał energji, zdrowia, rozumu i pojmowania, zostawał w mem posiadaniu. Pracę miłowałem jak dźwignię, która podnieść mię mogła wysoko; świat nie miał dla mnie nic strasznego, bom przejrzał go na wskroś, i w arsenale jego nie ujrzałem żadnego oręża, któremuby podołać nie mogła dłoń dzielnego szermierza. Nie omijałem wzrokiem żadnej z przeszkód i trudności, ale znałem też siebie i widziałem...
— I widziałeś się pan po niedługim lat upływie nowym Richelieu’m, Mazarinim, Pittem lub Palmerstonem — wtrącił Suszyc.
— Takim lub innym, w tym lub innym kierunku — odpowiedział Dembieliński, — widziałem się w przyszłości mężem stanu, jednym z tych ludzi, którzy w dłonie swe zbierają tysiączne nici ludzkich przeznaczeń, i przędą z nich własnemi rękami olbrzymią wstęgę historji; jednym z tych ludzi, którzy z głębi gabinetów swoich ślą w świat pożary wojen, lub błogosławieństwa pokoju; jednym z tych ludzi, których imiona błyszczą jak słońca, głosy grzmią jak gromy, dla których ludy mnogie są materjałem, z którego urabiają treść następnych wieków, a korony cackiem leciuchnem, spoczywającem wedle ich woli, na głowach uświęconych lub w prochu i pyle... Mówiąc tak, Dembieliński puszczał wodze zapałowi, który go porywał. Znajdował się on widocznie w jednej z tych chwil, w których niepodobna mu było zamknąć w sobie myśli i uczuć wyrywających się na zewnątrz; albo też może człowieka, który go słuchał, uważał za coś tak nizkiego i małego, iż wypowiadając przed nim myśli te i uczucia wybrażał sobie, że nie wypowiada ich przed nikim. Zimny i suchy, a może przygnębiony nieco w początku rozmowy, unosił się stopniowo, prostował kształtną i prawdziwie męzką swą postać; oczy jego mieniły się tysiącem przebiegających w nich świateł, podniesione czoło blade lecz gładkie, w tej chwili, jak płyta czystego marmuru, zdawało się wyzywać do walki ten arsenał mieszczący w sobie postrach świata, o jakim mówił. Suszyc słuchał go z razu ze zwykłym swym uśmiechem na ustach, z zimną twarzą i obojętnem, choć zawsze uważnem spojrzeniem. Po chwili jednak rysy jego zmieniły się nieco, brwi mu zadrżały, powieki w dół opadły i pokryły źrenice, w których zamglił się wyraz jakiegoś przemocą wpychanego wewnątrz żalu, jakiejś goryczy obudzonej może w głębi tego przedwcześnie postarzałego, zwiędłego, zziębłego i pociemniałego człowieka, na widok tej młodości, tak gorąco i zuchwale rojącej o podbijaniu światów, chwały i potęgi. Krótko to jednak trwało; zaledwie bowiem Dembieliński przestał mówić, gość jego podniósł nań zimne swe oczy, i przyciszonym nieco głosem wyrzekł:
— O młodości! ty śnie złoty! śnie na kwiatach, śnie mój złoty, ideale wiary, cnoty...
Przerwał sobie nagle, i śmiejąc się niedbale dodał:
— Przepraszam, nie było tu mowy o wierze i cnocie. Ale nic to nie szkodzi; tem pewniejsze za to palmy i laury. Nie wiem nawet zkąd mi przyszło wypowiedzieć wiersz, który z dawnych czasów uwiązł w mej pamięci, a nawet nie jestem pewny czym dobrze go zapamiętał. Mniejsza o to! widzisz pan we mnie człowieka, który kiedyś, dawno, miewał także swoje rojenia i swoją ambicję. Nic więc dziwnego iż na widok pańskich rojeń i ambicji przypomniałem sobie, że rwałem się do życia jak lew a zginąłem jak mucha!
Mówiąc ostatnie wyrazy zaśmiał się prawie głośno, ale śmiech jego zadrżał mu w piersi głuchą gammą, i urwał się nagle nakształt struny która pękła. Pod wpływem słów i uśmiechu Suszyca, Dembieliński ochłonął nagle.
— Panie Suszyc, — rzekł zimno — posiadasz pan wyborny sposób budzenia ludzi z ich mimowolnych uniesień.
— Tak panie, — odparł gość kłaniając się lekko, — nauczycielem moim w tym względzie był los, a wierzaj mi pan, że drogo płaciłem za lekcje które mi dawał. Teraz za to przyznać mogę sprawiedliwość temu panu, iż jest on najdoskonalszym budzicielem jaki tylko istnieć może pod słońcem. Wracając wszakże do przedmiotu naszej rozmowy, zmuszony jestem powiedzieć, że pomimo wprawnego ucha, nad głową pańską nie słyszę jeszcze skrzekotu grzechotki tego budziciela, o którym przed chwilą wspomniałem. Chcesz pan wejść na drogę dyplomatycznego zawodu? — a więc to uczyń. Być może, iż nie zostaniesz przeto jednym z tych ludzi którzy świecą jak słońca, grzmią jak gromy a z gabinetów swoich ślą w świat pożary wojny lub błogosławieństwa pokoju; być może iż grzechotka budziciela zaskrzeczy ci w ucho wtedy, gdy znajdować się będziesz jeszcze kilka, kilkanaście albo i kilkaset mil od swego celu. Wszakże sprobować nic panu nie wzbrania. Wszyscy ludzie probują, Ikar także probował latać na podlepianych woskiem skrzydłach. Wprawdzie skąpał się on potem nieborak w zimnej wodzie, ale mniejsza o to! Przez chwilę przynajmniej wyobrażał sobie, że jest orłem.
Dembieliński słów tych słuchał z widoczną przykrością. Niewzruszona obojętność Suszyca, zimny jego sarkazm i ten uśmiech z jakim zdawał się on pomiatać światem całym i wszystkiemi jego sprawami, wywierały na nim wrażenie zmory, która mu się przyczepiła do głowy i piersi. A jednak znać było, że człowiek ten nabierał na niego wpływu, i że wszystko co mówił, znajdowało na głębi istoty młodego mężczyzny słabe może i oddalone, ale dość wierne echo.
— Ikar! — powtórzył Dembieliński — nie znam śmieszniejszej historji nad tę bajkę o Ikarze. Lecieć do słońca a wpaść w kałużę.
— Bywa udziałem większej części próbujących latać śmiertelnych, — wtrącił półgłosem Suszyc.
— Nie! — prostując się i z mocą wymówił Dembieliński, — los taki spotkać może tylko tych, którzy nie mają woli, siły i wzroku nieprzysłonionego niczem.
— A więc, — odparł gość coraz pilniej wpatrując się w młodego człowieka, pan który mniemasz o sobie że posiadasz wolę, siłę i ten wzrok nieprzysłoniony niczem, możesz być pewnym, że zajdziesz tam kędy zajść chcesz.
Ostre jakieś szyderstwo dźwięczało w głosie Suszyca, gdy wymawiał te słowa; ale pogrążony w myślach swych nie dosłyszał go Dembieliński. On patrzył w przestrzeń zadumanemi oczami, i mówił więcej do siebie, niż do człowieka z którym rozmawiał.
— Miałżebym zostać śmiesznym Ikarem dla tego tylko, że brakuje mi tej tak lichej a jednak potężnej rzeczy, jaką jest pieniądz...
Suszyc zaśmiał się swoim głuchym śmiechem, który rwał się mu w piersi jak gamma wygrywana na instrumencje o pękających strunach.
— A! — rzekł, — wymówiliśmy ostatnie słowo zagadki! doszliśmy nakoniec do samego dna tajemnicy, w jakiej zamykają się dzieje Ikarów naszego wieku! Pocóż było mówić o silnej woli, orlim wzroku, i innych tym podobnych pięknych rzeczach, skoro one wszystkie bez pieniędzy są tem, czem rosół bez mięsa albo ostryga bez cytryny? Ani w nich mocy, ani smaku. Zatem nie możesz pan spełnić swoich życzeń i wejść na drogę ku temu gabinetowi, z którego wylatują w świat pożary wojen i błogosławieństwa pokoju — dla tej lichej a jednak potężnej przyczyny, iż nie posiadasz pieniędzy.
— Tak — odparł Anatol, którego brwi zsunęły się pod wpływem przykrości jaką sprawiała mu mowa Suszyca. — Masz pan dziwny sposób wypowiadania prawdy, niemniej jednak przed chwilą prawdę pan powiedziałeś. Wszystkie zamiary moje łamią się o ten nieszczęsny brak materjalnych środków, o których nie sądziłem nigdy aby mi mogły niedopisać. Uważałem się za człowieka bogatego, a trzeba koniecznie być bogatym człowiekiem, aby w stolicy w której zostaję zająć to stanowisko, jakie starałem się posiąść i byłem pewny że posiędę... Stanowisko takie, panie, zaszczytnem jest i wiele obiecującem na przyszłość; ale pod względem materjalnym opłaca się bardzo licho, i ten kto nie posiada własnej znacznej fortuny, daremnieby się o nie pokusił. Naraziłoby go ono na mnóstwo upokorzeń, i prędko umknęłoby z pod stóp jego. W jednej z najbłyskotniejszych stolic Europy, trzeba błyszczeć żeby być zauważonym; inaczej, każdy pomijać cię będzie z obojętnością, aż znajdzie się nakoniec ktoś świetniejszy i błyskotniejszy, który zepchnie cię całkiem z miejsca twego. Szanuję wielce pracę powolną i wytrwałą, tę pracę robaków, z drobnych ziarn piasku budujących góry; ale ona nie dla mnie, nie nawykłem do niej, a jeśli posiadam spory zasób roli, nie mam ani odrobiny cierpliwości, i wolałbym rzucić się w rozhukane bałwany morskie, niż rozwikłać motek splątanego jedwabiu. Nie jestem i nie byłem nigdy leniwcem; dowodzi tego wielka suma wiadomości jaką nabyłem, i zaufanie jakiem obdarzali mię zawsze moi zwierzchnicy. Ale praca moja musi mieć koniecznie zakres szeroki, a wszelka robota jaką się zajmuję, powinna być podobną nie do cichego, pośród fijołków i chwastów skromnie kryjącego się strumyka, ale do rzeki bystrej i dumnej, na której falach płynąćbym mógł szybko w niezmierzone okiem przestrzenie. Taką jest moja natura, wyrobiona może po części przyzwyczajeniami nabytemi od dzieciństwa. Hodować się na orła a zostać szczygłem, nie może być mojem przeznaczeniem. Wolę zginąć niż zmaleć.
Umilkł znowu Dembieliński, i dłoń przeciągnął po swem wysokiem, bladem czole, jakby chciał rozpędzić ten nawał myśli, który porywał go i unosił mimowoli.
— Panie! — ozwał się Suszyc, — takiemi właśnie musiały być uczucia Cezarów i Napoleonów, wtedy gdy rozpoczynali swoją karjerę. Ciekawy byłbym tylko dowiedzieć się, czy uczucia te pozostawały w nich niezmienne wtedy, gdy padali pod sztyletami morderców płacących im za chwałę, lub siedzieli na odludnej skale dumając nad znikomością wszelkich chwał tego świata.
— Jeśli mam z siebie brać miarę — odparł Anatol, — upewnić mogę pana, że ci wielcy ludzie o których wspomniałeś, śród najsroższych nawet męczarni nie zamieniliby losu swego na los najszczęśliwszego z Arkadyjskich pasterzy. Życie ich podobnem było do tego szlaku, jaki zarysowuje przebiegająca po firmamencie kometa; w tem tylko różne od niej, że gdy ona znika bez śladu, ich imiona świecą przez wszystkie wieki na firmamencie historji...
— Póty — przerwał Suszyc, — dopóki nie znajdzie się późny jaki potomek, który przekreśli te imiona a na ich miejscu napisze: „łotry”!
— Wolno jest nędznym robakom brudną swą ślinę rzucać na czoła genjuszów — z uniesieniem odrzekł Dembieliński, — łotry! a więc dobrze! Ale łotry genjalne, łotry-olbrzymy!...
— A! — krótko wymówił Suszyc, i umilkł nagle, — łotry-olbrzymy! — powtórzył po chwili milczenia, w czasie której cała istota jego zdawała się przechodzić w oczy, z natężoną uwagą zatapiające się w twarzy młodzieńca. — Znajdujesz więc pan, że wolno być łotrem byleby tylko zostać olbrzymem; zasada szewca z Efezu.
— Nie powiedziałem tego — dumnie wymówił Dembieliński.
— Mniejsza o to, — rzekł Suszyc. — Jestto kwestja moralności i upodobań, zostawmy roztrząsanie jej księżom i psychologom. Ile pan potrzebujesz pieniędzy, aby módz zająć to stanowisko, będące poczatkiem drogi, u końca której znajduje się ów gabinet?... Ile pan na to potrzebujesz pieniędzy?
Pytanie to było tak niespodziane, i tak nagły a nowy zwrot nadawało rozmowie, że Dembieliński spojrzał zrazu na gościa swego z pewnem zdziwieniem. Zimna krew Suszyca zapanowała nad nim wkrótce.
— Czy możesz pan dostarczyć mi ich? — zapytał.
Suszyc milczał chwilę; powieki przykryły mu źrenice, po czole przebiegły zmarszczki, niby wybijające się na zewnątrz ślady nagle zaniepokojonej myśli. Szybko jednak podniósł oczy, rozjaśnił czoło, i odparł krótko.
— To być może.
— A więc, — wymówił Anatol, — pozostaje nam tylko umówić się o warunki. Rozumiesz pan, że sumę jaka będzie mi dostarczoną, przyjmę tytułem pożyczki, a podyktowanie warunków...
— Panie, — przerwał Suszyc, — nie powiedziałem nic na pewno, nie zobowiązałem się do niczego. Racz pan krótko i bezpośrednio odpowiedzieć na moje pytanie: jaka suma pieniędzy wydaje ci się niezbędną dla zbudowania podstawy, na której wzrastaćby mógł już dalej gmach twej wielkości.
Anatol myślał chwilę i miał odpowiedzieć, gdy do pokoju wszedł kamerdyner, i na srebrnej tacy podał panu swemu dwa listy z pocztowemi stemplami. Młody człowiek spojrzał na adres obu listów — a musiał w nich poznać znajome sobie pisma, gdyż z grzecznością światowca poprosiwszy gościa swego o pozwolenie, pośpiesznie rozłamał pieczęcie i czytać zaczął. Im dłużej czytał, tem żywszym ogniem zapalały się oczy jego; ale byłto ogień rozbudzony widocznie przykremi uczuciami gniewu i zawodu. Po chwili brwi jego zmarszczyły się, a usta zarysowały tę dumną sarkastyczną linję, jaka rozlewała już piętno swe na całą fizjonomją. Skończył czytać, zaśmiał się zcicha, i oparłszy skroń na dłoni, patrzył na dwie ćwiartki papieru, które zmięte nieco w gwałtownem jego ręku, leżały przed nim błyszcząc przyschłemi do atramentu ziarnkami brylantowego piasku. Suszyc zdawał się być zrazu całkiem pogrążonym w przeglądaniu leżącej na stole książki, po chwili wszakże podniósł oczy i utopił je w zadumanej twarzy Anatola. Przypatrywał się mu długo bacznie; nakoniec jakby nie chciał zbyt ostrym dźwiękiem przerywać zadumy młodego człowieka, ozwał się zcicha:
— Czy złe jakie wieści?
Dembieliński zwolna podniósł głowę.
— Nie, — rzekł, — rzecz bardzo zwyczajna, listy od przyjaciół...
— Szczęśliwy kto ma przyjaciół! — z lekką przesadą w głosie wymówił Suszyc.
Dembieliński popatrzył na niego chwilę; mgła jakaś mętna przysłaniała mu teraz źrenice.
— Czy pan żartujesz jak zwykle, czy też wierzysz naprawdę, że człowiek mieć może szczerych i wiernych przyjaciół? — zapytał.
— Panie, — odpowiedział gość, — szczerość jest najpiękniejszym z przymiotów odznaczających głupców, a godłem wierności od najdawniejszych czasów był zawsze — pies.
Słowa te harmonizować musiały z myślą Dembielińskiego, gdyż uśmiechnął się do Suszyca, jak uśmiecha się człowiek do kogoś kogo rozumie, i przez kogo czuje się zrozumianym, a podając mu oba listy, rzekł: — Może pan chcesz przeczytać. Eksperyment tu przyjaźni ludzkiej, jeżeli nie osobliwszy, to jednak ciekawy. Wprzódy jednak powiem panu w kilku słowach, od kogo listy te pochodzą. Dwaj młodzi ludzie, którzy je kreślili, siedzieli obok mnie na uniwersyteckich ławach. Wtedy wszystko było nam wspólne: prace, zabawy, nakoniec pieniądze, których mówiąc nawiasem, ja posiadałem najwięcej. Wszyscy trzej wyszliśmy razem w świat, i jedną postępowaliśmy drogą. Wszyscy trzej zdobyliśmy sobie w stolicy bardzo obszerne stosunki, a byliśmy nierozłączni; w towarzystwach nazywano nas: „les inséparables”. Mieszkaliśmy pod jednym dachem, jeździliśmy jednemi powozami, jedliśmy przy jednym stole, a te tylko pomiędzy nami zachodziły różnice, że dwaj koledzy i przyjaciele moi byli nizkiego wzrostu, a ja jestem wysoki. Postępowali na urzędowej drodze powoli, z trudnością, wtedy gdy mnie szło wszystko łatwo i szybko; probowali po razy kilka bogato ożenić się, a nigdy nie mogli tego dokazać, gdy ja mogłem był z łatwością dokazać tego, lecz nie chciałem. Różnice te nie nadwerężyły przecież panującej pomiędzy nami doskonałej harmonji. Nazywali mię: „le beau Anatol“, ja dawałem im nazwę: „mes bons amis”. Lubiłem ich szczerze, i wierzyłem w ich szczerość, gdy upewniali mię o swem do mnie przywiązaniu. Pod względem darów fortuny nie mieliśmy sobie nic do zazdroszczenia; oni byli i są bogatymi, ja uważałem się za takiego. Po śmierci mojego ojca, pewnej długiej jak wieczność i smutnej jak grób nocy, gdym sam jeden siedział w wielkiej starożytnej sali, z której nie ulotnił się jeszcze w zupełności zapach kadzideł palonych przy umarłym, przypomniałem sobie niedawno minioną, wesołą, bezchmurną porę życia, a z nią razem i twarze przyjaciół moich stanęły mi przed pamięcią. Wziąłem pióro i nakreśliłem do nich słów kilka. Napisałem, że jestem zrujnowanym; prosiłem, aby którykolwiek z nich zajął się sprzedaniem powozu mego, koni, i tych kosztownych lecz mało przydatnych przedmiotów, któremi otaczać się lubiłem, ale które odtąd miały być dla mnie wzbronionym zbytkiem. Oto są odpowiedzi tych dwóch przyjaciół moich; przeczytaj je pan jeśli chcesz, a lepiej jeszcze utrwalisz się w przekonaniu, że szczerości i wierności spodziewać się tylko można od psa lub głupca.
Suszyc słuchał z uwagą, potem zaczął czytać jeden z listów, który zawierał następujące słowa:
„Kochany Anatolu! raziłeś nas jak piorunem, wieścią o majątkowej ruinie, jaka cię spotkała. Jestem prawdziwie zrozpaczony za ciebie, bo i jakże pokażesz się tu teraz w postaci biednego urzędnika, nie posiadającego nic oprócz nędznej pensji ośmnaście tysięcy złotych rocznie? A więc piękny i świetny Anatol Dembieliński, na którego zwracały się z zachwyceniem oczy najpiękniejszych monarchiń pół świata i najniewinniejszych dziedziczek, zmuszonym będzie teraz pogrążyć się w zmudnej biurowej pracy, która zostanie mu odtąd jedynym środkiem do życia, i zerwać złotą nić tej błyszczącej egzystencji, jaką prowadził? Będziesz więc zmuszonym do zerwania wszystkich twych tak miłych i pod wszelkiemi względami pożytecznych stosunków, bo przecież nie oddaje się wizyt hrabinom, baronowym, jenerałom i ministrom piechotą, w niemodnym a może i wytartym fraku. Będziesz więc jadał w tych obrzydliwych garkuchniach świecących po rogach zaułków brudnemi szyldami, a świetne restauracje nasze i kluby, nigdy już nie ujrzą cię pomiędzy swemi ścianami.
„W teatrze zasiądziesz na najwyższej galerji, a śpiew primadonny dochodzić będzie uszu twoich jak wychodzący z otchłani; i jeśli która z tych dam, którym roznosiłeś po lożach cukierki i grzeczne słowa, dojrzy cię tam za pomocą szkieł przybliżających, odwróci się co prędzej, i twarz spłonioną ukryje wachlarzem, aby nie pokazać że ma kogoś znajomego tam wysoko, zkąd dostrzedz można zaledwie budkę suflera i nogi baletnic. Co mówię? ty nie będziesz nawet bywał w teatrach! nie posłyszysz już nigdy boskiej Viardot Garcia, i zachwycającego Mario — bo teatr u nas to zbytek kosztowny, a na zbytki nie starczy ci biedny przyjacielu, ta licha pensyjka którą pobieramy oba, lecz która mnie starczy zaledwie na krawaty i rękawiczki. A twojaż karjera tak świetnie rozpoczęta! twoje marzenia o pomieszczeniu się w dyplomacji, i o towarzyszeniu baronowi von F. przy poselstwie w Paryżu! Wszystko przepadło, i nie darowałbym sobie nigdy, gdybym choć na chwilę łudził się nadziejami, które już teraz ziścić się dla ciebie nie mogą. Nie możesz być przyłączonym do poselstwa, biedny mój przyjacielu, ponieważ w interesie państwa leży, aby wszyscy członkowie takowego godnie reprezentowali zagranicą dwór, którego są wysłańcami. Nie można zaś reprezentować coś, nie mając nic. Pensja jakąbyś pobierał na stanowisku które ci się miało dostać, nie wystarczyłaby ci w nowożytnej Babilonji na porządne mieszkanie i przyzwoity ubiór; a zkądżebyś wziął eleganckie „coupé“, dzielnego „ponneja“, któremibyś mógł przejeżdżać się po lasku Bulońskim, — że nie wspomnę o przyjęciach, abonamentach w teatrach i czytelniach, o klubach, balach i jakiej takiej „dame aux camelias“, bez której, jak wiesz, nie obchodzi się tam żaden młody człowiek dobrego tonu. Przyłączenie się twe do ciała dyplomatycznego, i wyjazd za granicę, uważaj odtąd za zupełne niepodobieństwo. Ale daremnie ukrywałbym przed tobą, że i tu także czeka cię egzystancja bardzo przykra, a droga którąś tak szybko postępował, napełni się wszystkiemi temi cierniami i przeszkodami, które nieodłącznie towarzyszą ubóstwu. On n’est pad pauvre impunément, mon cher; powinieneś o tem pamiętać, i przygotować się do wielce ciemnej i nic nieznaczącej roli, jaką odegrywać tu będziesz pomimo całej rzadkiej w istocie piękności twej, i tych prawdziwie niepospolitych zalet, których nie przestanę być nigdy gorącym wielbicielem. Zresztą, stało się! Vous n’aves qu’à vous résigner, mon pauvre ami! Odmów pacierz za duszę twego marnotrawnego ojca, i jak najpóźniej przybywaj do stolicy, bo wierzaj mi, że na wzór owego torturowanego mocarza, którego imienia nie pomnę, nie będziesz spoczywał na różach.
„U nas, pas de nouvelles. Karnawał tegoroczny niesłychanie jest świetnym. Wczoraj odbyła się maskarada, na której Henrjetta, pamiętasz ją zapewne, intrygowała mię zawzięcie. Pod koniec demaskowała się, i zapytała mię o ciebie. Powiedziałem jej, że nie powinna nigdy już myśleć o przedmiocie tak stałych swych uwielbień. „Czy umarł?“ — zapytała. „Nie — odrzekłem, — ale utracił majątek“. Słowa te poszły mi na korzyść; Henrjetta stała się nagle tak uprzejmą dla mnie, jaką nigdy nie była, i poraz pierwszy odkąd zacząłem starać się o jej względy, zaprosiła mię do siebie na kolację. Dziś Viardot śpiewa w operze; dają Cyrulika, a wiesz jak namiętnie lubię arję Rozyny. Aby więc nie opuścić ani jednego aktu tej zachwycającej muzyki, kończę ten list, i biegnę aby głowę moją powierzyć rękom naszego Lully, tego mistrza i ideału wszystkich fryzjerów Europy. Tyś nigdy nie potrzebował fryzjera, szczęśliwcze, bo natura obdarzyła cię tak pięknemi włosami, że upleśćby z nich można sieć dość obszerną do wyłowienia wszystkich serc niewieścich z nurtów rzeki Czułości. Co do mnie, mam włosy rzadkie, ale Lully umie dokonywać prawdziwych cudów, choć djabelnie drogo każe sobie za to płacić. Ale my, pokrzywdzeni od natury, musimy płacić, aby być pięknymi. Adieu mon beau, et beaucoup de courage“.
Drugi list krótki był, i następującej treści:
„Przebacz mi kochany Anatolu, że nie mogę zająć się sprzedażą powozu twego, koni, obrazów i t. d., którą powierzyć mi raczyłeś. Jestem w tych dniach pochłonięty pracą, bo oto jeden ze zwierzchników moich przeniósł się do wieczności, a ja otrzymałem z wielu stron stanowcze zapewnienia, że miejsce po nim mnie się dostanie. Podwoiłem więc gorliwości, aby tem lepiej zalecić się rozdawcom łask i urzędów. Boleję bardzo nad ciosem, który cię dotknął. Utracić ojca, leży to w naturalnym porządku rzeczy; ale utrata fortuny wytrąca człowieka z kolei — bodaj na zawsze. Nie wiem jakim sposobem wieść o twem nieszczęściu rozbiegła się po stolicy lotem strzały; wszyscy o tem tylko mówią, a posada którą otrzymać miałeś przy poselstwie, ma być podobno oddaną młodemu synowi barona Z., gdyż nikt tu już ani myśli abyś w obecnem położeniu mógł rościć do niej jakąkolwiek pretensję. Co do mnie, jedyną radę jaką ci dać mogę jest ta, abyś nie wracał więcej do stolicy. Przenieś się na prowincję, a najlepiej wyjedź do Ameryki, i zajmij się tam robieniem fortuny. Obecność tu twoja sprawiłaby przyjaciołom twoim największą boleść, i nie wyobrażam sobie nawet, jakbym mógł mieszkać teraz z tobą pod jednym dachem. Rozdzierałoby to mi serce, i draźniłoby nazbyt nerwy, które i tak osłabiłem sobie zbyteczną pracą. Ale, lorsque on n’est pas le beau Anatol, trzeba każdą piędź ziemi ciężkim trudem zdobywać. Za kilka minut muszę wyjść z domu, aby stanąć przed władzami, z ust których spodziewam się usłyszeć nominację moją na wspomniony wyżej urząd. Żegnam cię więc mój drogi, i radzę abyś nie zwlekając wyjeżdżał do Ameryki, pod skrzydło demokratycznych instytucij i obyczajów“.
— Ocet nie jest tak kwaśnym, ani gorczyca tak uszczypliwą, jak przyjaciele pańscy — rzekł Suszyc skończywszy czytanie. Ród Kastorów i Polluksów wygasł widocznie na tym świecie.
Dembieliński na wpół tylko słyszał te słowa; przechadzał się on po pokoju wolnemi krokami, pogrążony w głębokiem zamyśleniu. Po chwili stanął przed Suszycem, i rzekł:
— Rada udzielona mi przez tego głupca, abym co prędzej wyjeżdżał do Ameryki, nasunęła mi myśl, którą jeślibym mógł urzeczywistnić, dowiódłbym po niewielu latach przyjaciołom moim, którzy dziś prześcigają się w upokarzaniu mię, że upokorzenie nie jest żywiołem, śród którego żyć mi przeznaczono. Nie w Ameryce wprawdzie, ale w jednem z najpotężniejszych państw Europy, posiadam blizkiego krewnego, który wydalił się z kraju gdym jeszcze był dzieckiem, ale z którym zapoznałem się zblizka w czasie kilku podróży, jakie odbyłem. Jestto człowiek bardzo bogaty i bardzo uczony, przytem zręczny, światowiec w najwyższym stopniu, dworak. W państwie w jakiem piastuje wysoki urząd, i przyodziany jest licznemi naukowemi godnościami, posiada on obszerne stosunki i ogromne wpływy. Gdybym mógł teraz udać się do niego w ten sposób, aby mu nie być ciężarem, otworzyłby mi drogę w tamecznej dyplomacji, a potem poszedłbym już sam, i... doszedłbym, tak, doszedłbym tam, gdzie zacni przyjaciele moi, jeden z fryzurą uczesaną przez sławnego Lully, drugi z nerwami osłabionemi zbyteczną pracą, nigdy nie dojdą... Tak — mówił dalej, coraz więcej zapalając się Dembieliński, — pomysł to dobry, świetny, jedyny, jakiego spełnienie zbawićby mnie mogło od tysiąca upokorzeń i męczarni, od zupełnego nakoniec upadku nadziei moich i słusznych roszczeń... Opuścić na zawsze tę stolicę, w której obecność moja budziłaby tylko radość w sercach długo zazdroszczących mi tajemnie; przenieść się w stronę obcą, rzucić się całą pełnią sił młodych i świeżych w pracę szeroką, różnostronną, wykazać zdolności swe tam, kędy każdy talent wysoko jest cenionym i słusznie wynagradzanym; w nowym świecie zajaśnieć nowem światłem, zdobyć sławę i fortunę, a potem wrócić i stanąć tu przed tymi ludźmi, szczególniej przed tą kobietą...
Wymówiwszy ostatni wyraz, Anatol umilkł nagle, jakby obudzony jego dźwiękiem. Spostrzegł, że myślał głośno. Takie głośne myślenie zwyczajnem mu nie było, ale znajdował się on w takiej chwili, w której człowiek nie może zamykać się w sobie, i musi wybuchnąć ogniem żądz, gniewu i boleści, jakie w nim wrą i kipią. Odwrócił szybko twarz, na którą wybiły się gorączkowe rumieńce; ale Suszyc dosłyszał ostatni wyraz wymówiony przezeń, a nie mający na pozór żadnej styczności z przedmiotem rozmowy — i dojrzał namiętny ogień, jakim przy wymawianiu tego wyrazu zapłonęły źrenice Anatola.
— Panie Dembieliński — wymówił zwolna, — pozwól pan zadać sobie jedno pytanie: czy projektowane małżeństwo pana z panią Ewą Dembielińską przyjdzie do skutku?
Anatol stanął nagle jak przykuty do miejsca. Przedchwilowe rumieńce zsunęły się z jego twarzy, a zastąpiła je wielka bladość.
— Nie — odparł przytłumionym głosem i drgającemi wargami, — małżeństwo to zostało zerwanem.
— A! — wyrzekł Suszyc, — Andromaki i Penelopy nie rodzą się już w naszym wieku.
Pomiędzy dwoma rozmawiającymi nastąpiła długa chwila milczenia. Dembieliński mierzył pokój powolnemi lecz szerokiemi krokami, snując w pochylonej głowie burzliwe zadumy; Suszyc niedbale przerzucał książkę.
— Panie Suszyc! — wymówił młody człowiek, zatrzymując się nagle przed swym gościem, — dałeś mi przed chwilą do zrozumienia, że mógłbyś ułatwić mi w tem mieście kredyt, że mógłbyś dostarczyć mi pewną sumę pieniędzy, za pomocą której urzeczywistniłbym mój plan wyjazdu za granicę. Mów pan, dyktuj warunki.... przyjmę wszelkie zobowiązania, jakie będziesz uważał za potrzebne, i dopełnię ich z pewnością; zgodzę się na wszystko, uczynię wszystko...
Suszyc zwolna podniósł głowę, oczy jego zamigotały przykrym jakimś blaskiem, ale uśmiech rozszerzył się na wązkich wargach.
— Człowiek jest dziwną istotą — wymówił powoli, — kiedy mu czegoś bardzo się zachce, woła: „zgodzę się na wszystko, uczynię wszystko!” Ale powiedz tylko: „zabij ojca twego i matkę, a osięgniesz przedmiot twych żądań” — odwróci się i ucieknie od ciebie jak od opętanego, jeśli jeszcze nie wyzwie cię na pojedynek...
Błyskawica gniewu przebiegła po twarzy Dembielińskiego.
— Panie Suszyc — rzekł, — przestańmy żartować....
— Przestańmy żartować — powtórzył gość, zamykając książkę, którą dotąd przerzucał. Zarazem z twarzy jego zniknął w istocie wyraz drwiącej obojętności, który ją zawsze odznaczał. Usta jego ułożyły się w wyraz powagi, z za której znać było tłumioną dolegliwość; badawcze i drżącemi błyskami migocące oczy, zatonęły w twarzy Dembielińskiego.
— Panie! — wymówił, — chciej mi powiedzieć, czy bardzo obszerne stosunki posiadasz w stolicy?
— Posiadałem je bardzo obszerne — odparł młody człowiek.
— A w banku udzielającym pożyczek tutejszym obywatelom, masz pan wielu znajomych?
— Z bankiem nie miałem nigdy nic wspólnego, i o ile mogę przypomnieć sobie, nie znam tam najzupełniej nikogo.
Suszyc podniósł się z krzesła, i stanął z dłonią opartą o krawędź stołu. Chwilę milczał, a po sposobie, w jaki zacisnęły się blade jego wargi, i po dwóch głębokich bruzdach, które sfałdowały mu czoło, można było poznać, że passuje się z samym sobą, że wnet wyrzeknie słowa, które z trudnością przedrą mu się przez gardło i usta. Postąpił nieco naprzód, i stanął bardzo blizko młodego człowieka, który patrzył na niego z niepokojem i ciekawością.
— Panie Dembieliński — rzekł tak cicho, że ktoś stojący w drugim końcu pokoju, usłyszećby go nie mógł, — gdybyś pan.... przypuśćmy.... wyobraźmy sobie.... gdybyś pan zjawił się przed kasą bankową pod przybranem imieniem...
Dembieliński cofnął się o parę kroków, ale Suszyc pochwycił go za ramię. — Teraz już musisz mię pan wysłuchać — szepnął z pewną gwałtownością, od której zadrżało i pobladło zwiędłe jego czoło. Chciej pan uważać, że nic nie proponuję ani twierdzę; zapytuję tylko czy w wypadku, o którym wspomniałem, poznanoby kim jesteś?.. Odpowiedz tylko na to pytanie; nie zobowiązuje cię ono do niczego.
Anatol stał jak wryty w miejscu; posępne jakieś myśli zaległy oczy jego utkwione w ziemię.
— Stolica jest jak las, w którym te tylko drzewa znać się z sobą mogą, które wzajem dotykają się konarami — wymówił nie podnosząc powiek, i mimowoli może zniżając głos swój do siły głosu Suszyca. Na blade policzki tego ostatniego wystąpiło kilka nierównych szkarłatnych smug, ręka jego ściskająca ramię młodzieńca w dół opadła, on sam odstąpił nieco, i ze skrzyżowanemi na piersi rękami, ze spuszczonym wzrokiem, stał przez chwilę, podobny do człowieka, który waha się w swem wnętrzu pomiędzy rozrywającemi go mocami. Gdy podniósł powieki, spojrzenie jego spotkało się ze spojrzeniem Anatola. Oczy tych dwóch ludzi tonęły w sobie długo. Źrenice Suszyca nabrały w tej chwili przepaścistej głębi, na której dnie błyskały niepewne światełka; twarz Dembielińskiego powlokła się śmiertelną bladością.
— Panie Suszyc, wymówił przeciągając dłoń po schmurzonem czole; oczy twe wyglądają w tej chwili jak przepaść...
— Panie! — odparł Suszyc, — aby wynaleść żyłę złota, ludzie zstępują zwykle na dno przepaści.
I jakby tajemną jakąś walką sił pozbawiony, upadł na krzesło.
Dembieliński pozostał na swem miejscu, nieruchomy, wpatrzony w ziemię, zagadkowemi słowami swego gościa rażony jak gromem. Ten ostatni wracał powoli do zimnej krwi, która towarzyszyła mu zwykle; szkarłatne smugi zniknęły z jego policzków, źrenice pobladły i ostygły, uśmiech wrócił na usta. Powiódł wzrokiem po stole, i objętnym, niedbałym ruchem wziąwszy leżący przy lampie w srebro oprawny ołówek, począł nim kreślić na ćwiartce papieru oderwane jakieś zdania i wyrazy. Nakreślił w ten sposób bardzo szybko kilkanaście wierszy, a odznaczały się one tą osobliwością, że każdy z nich przedstawiał całkiem odmienne i do innych nie podobne pismo. Były tam pisma bujne i kształtne, niewyraźne i zagmatwane, pretensjonalne i odznaczające się prostotą, naśladujące niepewną rękę starców, i wprawną, dzielnie władającą piórem dłoń młodych ludzi. Odrzucił ołówek na stronę i zakreśloną w ten sposób ćwiartkę posunął pod światło lampy. Dembieliński, który przed chwilą obudził się z zamyślenia i z zadziwieniem patrzył na piszącego, zbliżył się do stołu.
— Co to ma znaczyć? — zapytał patrząc na papier.
— Nic — odpowiedział Suszyc powstając, i wyjmując ćwiartkę z rąk towarzysza, — małe ćwiczenie kaligraficzne, nic więcej. Widzisz pan, kto jak ja przez całe życie wycierał stoły rękawami, i skrobał piórem po papierze, ten mógł wybornie czy to z potrzeby, czy też prosto dla zabawy, nauczyć się kopjować charaktery całego miljarda ludzi glob nasz zamieszkujących, jeśliby notabene cały ten milijard ludzi pisać umiał.
To rzekłszy Suszyc podarł ćwiartkę papieru na bardzo drobne cząstki, i rzucił je na dopalające się węgle kominka. Poczem wziął z kąta pokoju laskę swą i czapkę, i gotował się do odejścia. Dembieliński patrzył na niego z wyrazem twarzy, w którym zdziwienie i nieufność walczyły z pociągiem i pragnieniem zbadania tego zagadkowego człowieka. Suszyc wszakże nie miał widocznie zamiaru przedłużania rozmowy.
— Żegnam pana — wyrzekł kłaniając się sztywnie; — kiedyż pan odjeżdżasz do stolicy, czy też za granicę?
— Wiesz pan o tem — odparł Anatol, — że pierwszego uczynićbym nie chciał, a drugiego pragnę, ale uskutecznić nie mogę...
— Kto wie? może pan będziesz mógł? — rzekł Suszyc. — Rzecz cała w tem, że ani ja, ani pan nie możemy dziś jeszcze stanowczo o niczem mówić. Ja nie zdecydowałem się jeszcze... pan możesz być nieprzygotowanym do pewnych rzeczy. W krótce zobaczę się z panem, a jeśli rozmowa moja nie wyda się panu, po namyśle zbyt nieprzyjemną, będziemy mogli poprowadzić ją dalej w tym lub owym kierunku...
Rzekłszy to oddalił się. Dembieliński patrzył długo na drzwi, które wychodzący gość zamknął za sobą powoli i zcicha; aż potarł dłonią rozgorączkowane czoło, i wymówił. — Ten człowiek zamyśla coś strasznego! i posiada w sobie ciemne jakieś żywioły, które komunikują się innym. Nie! więcej z nim rozmawiać nie będę. Ale co czynić? co czynić?
Gdyby wtedy nad głową młodzieńca ściskającego w dłoniach rozpalone czoło ozwał się głos zbawczy: „Czyń tak jak czynią wszyscy czyści, nieskażeni, prawdziwie wielcy; godności swej szukaj w samym sobie, najwyższą cnotę uznaj najwyższą chwałą, cierp, walcz, pracuj, kochaj”! Ale nad głową młodzieńca nie ozwał się głos taki; wrzały w niej myśli buntownicze, duma rozpierała skronie, żal do ludzi, zwątpienie we wszystko co dobre i piękne, bezpłodną goryczą poiły serce.
— Iść! — myślał on, — iść w świat daleki, zajaśnieć, podbić, zdobyć chwałę i fortunę, i stanąć tu kiedyś sławnym, bogatym, możnym, aby zawstydzić tych, którzy dziś upokorzyć mię pragną, a szczególniej i nadewszystko tę kobietę...





ROZDZIAŁ IV.
Uczony marzyciel.

Hrabia Seweryn Horski posiadał w pobliżu miasta N. małą zamiejską willę o kilka staj zaledwo odległą od tej, jaką zamieszkiwała piękna Ewa Dembielińska. Dawniej hrabia przebywał tu rzadko i wtedy tylko, gdy zmuszały go do tego wyjątkowe okoliczności; stałem zaś i ulubionem jego siedliskiem były Doliny, obszerne dobra, sławne w całej prowincji pięknością swego położenia i starodawną panującą w nich zamożnością. Ale od czasu gdy piękna Ewa wkrótce po śmierci podeszłego w wieku małżonka, stały swój pobyt założyła w N., hrabia wiedziony ku tej kobiecie sympatją datującą pono od lat jej dziewiczych, rozkazał przewieźć do willi wielką z orzecha rzeźbioną szafę ze staremi i nowemi księgami, pewną ilość najniezbędniejszych mu naukowych narzędzi, staroświecki zegar którego ochrypłe od starości dygotanie oznajmiało upływ czasu ojcu, dziadowi a może i pradziadowi hrabiego, nakoniec proste, twarde łoże żelazne, na którem zwykł sypiać, i wielkie biuro, którego szuflady napełnione były stosami zapisanego papieru, stanowiącemi owoc mozolnej pracy i sumiennych studjów całego życia tego, w rodzie wszech hrabiów tego świata, białego kruka.
To też gabinet hrabiego Seweryna służący mu zarazem za sypialnię, za całe umeblowanie posiadał tę wielką rzeźbioną szafę, z za szyb której wyglądały rzędy ksiąg, po większej części starych i grubością swą imponujących; to żelazne łoże zasłane z prostotą, a nawet surowością, przypominającą obyczaj rycerski; to biuro, które umieszczone pod zegarem zdawało się przysłuchiwać ochrypłemu jego odgłosowi, i ten zegar, który wisząc nad biurem zdawał się opowiadać mu ciągle, ciągle o tych następujących po sobie ludziach, którzy siadali z kolei nad niem, czytali, pisali, łamali się z myślami własnemi, i bratali z myślami mędrców, a wciąż poglądali na stare, poważne oblicze zegaru — pytając go ile już minut ich życia udało się w tę wsteczną tajemniczą podróż przeszłości, z której żadna już minuta do żadnego nie powraca człowieka.
Pokój ten poważny i surowy nie przeto był smutnym lub nagim. Rozweselały go trzy szerokie okna otwierające się na obszerną równinę, napełniały i ozdabiały liczne przedmioty obciążające biuro i stoły. Wprawdzie były to księgi, globusy, mappy, narzędzia geometryczne, wyborne sztychy przedstawiające wspaniałe lub poetyczne sceny historji i natury — ale wszystko to żyło tu, przemawiało, zdawało się opowiadać o właścicielu swoim, pracach jego, myślach, upodobaniach, i o tych wszystkich wielkich i pięknych rzeczach, w jakich tonął on cały niby w morzu coraz odnawiających się, a nieprzepartą mocą porywających go zachwytów. Tu i owdzie tylko leżąca pomiędzy stosami papierów warstewka niestartego pyłu, albo nieład zachodzący w układzie ksiąg i narzędzi napełniających stoły, świadczyły, że mało dbano tu o drobiazgowy wykwint, a nawet wcale o nim zapominano. Jedynym zbytkiem tego pokoju był wielki, kosztowny rozpostarty na posadzce kobierzec, i zawieszony nad łożem portret w szerokich złoconych ramach, przedstawiający mistrzowskim pendzlem malowaną twarz i postać podeszłej w wieku matrony. Byłto portret matki hrabiego, a hrabia rozstawał się z nim tak rzadko, jak z księgami swemi, biurem i zegarem, to jest wtedy tylko, gdy rozstać się z nim musiał koniecznie. Ktokolwiek długo i uważnie popatrzył na portret ten, nie mógł się dziwić czci serdecznej i uroczystej nieledwie pamięci, jakiemi hrabia otaczał malowane oblicze swej matki. Musiała to być jedna z tych niewiast, które rozsiane po ziemi tak rzadko jak słońca po firmamencie, jaśnieją doskonałem światłem słonecznem, i zostawiają po sobie długi szlak błogosławieństw i wiernej pamięci tych, co je znali. Twarz niemłodej pani otoczona zupełnie białemi prawie włosami i szeroką koronką czepca, patrzyła z portretu z tym nieujętym wyrazem łagodnej energji i rozumnej prostoty, jaki niby łuna promienna a łagodna strzela z dusz o tyle czystych o ile wysokich. Na czole jej leżała mądrość, w koło ust owinęła się miłość spleciona z dobrocią; w wielkich błękitnych oczach nie pobladłych od lat i nie przygasłych, kryły się w oddali ślady przebytych cierpień, osłonione tą czystą pogodą ducha, która bywa tylko udziałem wybranych, umiejących z chaosu świata i dysharmonji życia wywikłać te struny i dźwięki, które w nich samych już uderzą przeciągłym jak wieczność, zgodnym jak prawda i piękno akordem. Czarna aksamitna szata z powabną prostotą opływała szlachetną tę postać; ręce jej splecione pod przezroczystą koronką mantyli miały tę liljową białość, jaką odznacza się ciało niewiasty wtedy, gdy przez chylącą się ku mogile zwierzchnią jej powłokę, przegląda powolny strumień w ciszy i pogodzie zachodzącego słońca. Portretu pani tej niktby wziąć nie mógł za obraz świętej, gdyż nie było w niej eterycznego rozpłynięcia się w zachwytach nadziemskich, ani owego namiętnego niemal odrywania się od ziemi, jakie przenika dusze gardzące tutejszym bytem a rwące się kędyś, wysoko po nad obłoki, do kraju nieznanej, obiecanej, zaziemskiej przyszłości. Ta kobieta wielbiła snać wiele, a nie gardziła niczem. Ziemia i niebo zlewały się w jej myśli w cudowną harmonję, która wystąpiła w jej oczach wyrazem wiedzy jasnej i miłości gorącej. Nie byłto obraz świętej, ale wizerunek kobiety z sercem szerokiem i umysłem wielkim; byłto jeszcze wizerunek matki, który unosił się nad tą spokojną i surową komnatą uczonego nie jak Anioł Stróż, nie jak genjusz z nadprzyrodzoną siłą, ale jak wieczne przypomnienie ideału, nigdy nie milknący głos miłości, nigdy nie ostygające tchnienie ożywcze. Ta niewiasta od lat wielu zmarła, wizerunkiem jeszcze uczyła, kochała i wspierała syna swego, w którego pierś wraz z pocałunkami miłości wlała całą swą duszę. W dzień trzy wielkie okna obfitą jasność rzucały na ten portret; wieczorem oświetlała go lampa płonąca na biurze śród stosów ksiąg i papierów; w nocy mały kaganiec zamknięty w alabastrowym wazonie, rzucał nań z kominka białe, chwiejące się smugi. O każdej więc porze portret ten pływający w jasności widzialnym był dla przebywającego tu pracownika, zawieszał się nad nim w powietrzu niby punkt kierowniczy, ku któremu zwracały się zawsze oczy jego ile razy troska lub zmęczenie okryło je tą mgłą niepochwytną, za jaką przygasa blask źrenic, lecz myśli i uczucia skupione w sobie, we wnętrzu człowieka, promienieją w dwójnasób.
Ale oto, od kilku już wieczorów portret zmarłej pani mądremi i pogodnemi swemi oczami na pustą poglądał komnatę. Hrabia Seweryn na godzin kilka codziennie opuszczał księgi swe, odrzucał pióro zdążał do sąsiedniej willi, kędy na miękkich wezgłowiach otoczona półświatłem i półdźwiękami, spoczywała piękna kobieta z łagodnem turkusowem okiem, złotemi kędziorami dokoła łabędziej szyi, w miękkiej atłasowej szacie i śnieżnych koronkach opadających na rączkę tak drobną, jak u dziecięcia, tak białą i miękką jak płatek śniegowy. Ona sama wydawała się miękkiem śnieżnem piórkiem, upadłem na świat ze skrzydeł szybującego w górze łabędzia. Z fali białych świateł, które ją otaczały, wyłoniała się jak kwiat heljotropu z alabastrowej wazy. Możnaby ją jeszcze porównać do różanej, wonnej i kruchej konserwy, zamkniętej w alabastrowej bombonierce; ale hrabia porównywał ją do kwiatu wykwitającego z urny napełnionej eliksirem łagodnej rozkoszy, i szedł codzień poić się wonią kwiatu, i marzyć o dniu, w którym usta jego, po których dotąd sama tylko wiedza wodziła dłoń swą gorącą lecz twardą, zatoną w miodowych nurtach dawanej i przyjmowanej wzajem miłości.
Tymczasem wielka lampa samotnie płonęła na biurze zarzuconem księgami i papierami; samotnie o starych czasach gawędził stary zegar; osamotniony portret zmarłej pani cicho spoglądał na obszerną komnatę, śród której unosić się zdawały w powietrzu, wyłonione z ksiąg i obrazów duchy mędrców i wieszczów.
Godzina nie była jeszcze zbyt późną, gdy u bramy ozwał się dzwonek przywołujący odźwiernego, a domownicy powstali na przyjęcie powracającego pana. Nie było ich wielu w domu hrabiego, i jeden tylko stary sługa z pobielałemi włosami postępował za panem swym, gdy ten dążąc do owego gabinetu, przechodził rząd z bogatą prostotą przybranych pokoi. Hrabia szedł prędko, z głową wyciągniętą nieco naprzód, jak człowiek który przywykł nie tracić czasu, i wpatrywać się w przedstawiane mu własną myślą odległe przedmioty. Wszedłszy do pracowni swej i zarazem sypialni, obejrzał się dokoła, a zamyślony uśmiech przebiegł mu po ustach, niby objaw tego zadowolenia graniczącego z radością, z jakiem witał otaczających go tu wiernych i ukochanych towarzyszów swego życia. Złożył palto na ręce starego sługi, i zbliżył się do biura, na którem pod światłem lampy leżała spra liczba nierozpieczętowanych listów.
— Panie hrabio! — ozwał się służący.
— A co mój Wincenty? — zapytał hrabia odwracając twarz z dobrotliwym uśmiechem.
— Jest tu ktoś, co pragnie widzieć się z panem hrabią.
Oczy Horskiego niespokojnie zamigotały; nie chciał może spotkać się w tej chwili z natrętami.
— Któż to taki? — zapytał.
— Pan Kazimierz Chmurski!
— A! Kazio! — zawołał hrabia, — i cała twarz jego rozjaśniła się wyrazem serdecznej radości. Proś go tu, mój Wincenty, proś zaraz. A czy dawno czeka na mnie?
— Od pół godziny.
— Proś go tu, proś.
Sługa oddalił się, a hrabia przerzucał tymczasem kilka leżących na biurze zapisanych arkuszy. Jakiś nakreślony na nich wyraz uderzył snać jego uwagę, i po chwili tak ją całkiem pochłonął, że pochylił głowę nad papierem, przebiegał oczami wiersze, i zdawał się tonąć coraz głębiej w tych nurtach myśli, które pociągały go i chłonęły, a mgła dziwnego jakiegoś roztargnienia czy zapatrzenia, przedzielała źrenice jego od otaczających go przedmiotów. To też nie słyszał jak otworzyły się drzwi jego pracowni, i wszedł do niej młody, przystojny mężczyzna, z pięknemi jasnemi włosami, szlachetnem czołem i oczami, które patrzyły przed siebie szczerze, pogodnie a nawet wesoło. Młody ten człowiek zatrzymał się na środku pokoju, i przez chwilę patrzył na zatopionego w czytaniu hrabiego, z miękkiem uczuciem przywiązania, niemal tkliwości. Wkrótce jednak widząc, że długo tak stać może nie będąc spostrzeżonym, zbliżył się i wymówił:
— Panie hrabio!
Głos jego był świeży i mile wpadający w ucho; dźwięczała w nim młodość i łagodna energia. Horski podniósł głowę, i kilka sekund patrzył na przybyłego zamglonym wzrokiem. Po chwili jednak źrenice jego rozjaśniły się, serdeczny uśmiech zawisł mu na ustach. Otworzył ramiona, i rzekł powstając:
— Jak się masz, poczciwy mój chłopcze?
Młody człwiek z głębokim szacunkiem pochylił twarz, na której znać było, że napróżno schylać się nie mogła; i ująwszy rękę hrabiego chciał podnieść ją do ust. Ale hrabia szybko mu ją odebrał.
— Co robisz? co robisz? — zawołał chwytając oba końce rozwiązanego krawata, — mój Kaziu, jak też to można?
— Panie — rzekł młody człowiek z pewnem wzruszeniem w głosie, — dla czego nie pozwalasz mi ucałować tej zacnej i dobroczynnej dłoni, której winienem wszystko?....
— Ależ mój drogi — mówił hrabia, którego oczy niespokojne były i zmięszane, lecz czoło jaśniało głęboką, wewnętrzną radością, — ależ mój drogi! kto to mówi o takich rzeczach! poco to o takich rzeczach mówić? No, czy zdrów jesteś? jak ci się powodzi? — siadajże tu obok mnie, i mów mi o wszystkiem.
— O zdrowiu mojem nie potrzebuję mówić — odparł Kazimierz z wesołym uśmiechem, siadając na wskazanem miejscu, — jest ono takiem, jakiem być może i powinno w moim wieku i przy skromnych moich przyzwyczajeniach. Co zaś do powodzenia...
— No, no! — przerwał hrabia, uderzając po ramieniu młodego człowieka, na którego patrzył z widoczną przyjemnością, — słyszałem, że otrzymaliśmy awans.... wyższe miejsce, lepszą zapłatę, za naszą poczciwą, pilną pracę.
— Tak jest — odpowiedział Kazimierz skłaniając głowę, — przed kilkoma dniami otrzymałem w istocie wyższą posadę. Co do pracy, tę dzięki panu, umiem cenić wysoko, i staram się pełnić sumiennie. Jestto sposób, którym jak myślę, najlepiej okazać mogę panu moją wdzięczność...
— Kazimierzu — rzekł poważnie hrabia, — nie mów o wdzięczności. Ty sam, całe twoje postępowanie i prowadzenie się w świecie, jest dla mnie stokrotną zapłatą za wszystko, co kiedykolwiek uczyniłem dla ciebie. Wierzaj mi mój drogi, że największą radością moją, najmilszą nagrodą gorących mych dla dobra powszechnego chęci, jest widok was, uczniów i wychowańców moich, uczciwie, pracowicie i spokojnie postępujących tą drogą życia, na której niestety, tyle sił, serc i umysłów marnie przepada.
— Kto wie, czy ja i Sylwester nie należelibyśmy do tych nieszczęśliwych, gdyby nie twoja ręka panie, która wynalazła sieroty bez przytułku i opieki, wzięła kierunek nad niemi, powiodła je, podniosła. Toteż imię pana często gości na ustach naszych.... Jest ono dla nas tak świętem, tak drogiem....
— Cicho! cicho! — zawołał hrabia żywo poruszając się na krześle, i przerywając mowę młodego człowieka, który unosił się coraz bardziej, — jeżeli mi będziesz prawił o takich rzeczach, porzucę ciebie i ucieknę do tych panów, którym ja znowu w myśli mojej śpiewam ody wdzięczności!
To mówiąc, wskazał leżące na biurze księgi, których okładki ukazywały pod światłem lampy, imiona Heglów, Kantów, Schopenhauerów, Herschlów, Humboldtów. Kazania Bossueta i Skargi, leżały tam obok Rzeczypospolitej Platona i rozmów Sokratesa; komedje Plauta i Arystofanesa, dotykały grubych tomów Długosza; Lamennais spoczywał w pobliżu Rousseau i Voltaire’a. Snać wiedza hrabiego była o tyle wszechstronną, o ile szeroką, a on sam szukał prawdy w różnych kierunkach i obozach, dając posłuchanie najsprzeczniejszym, lecz zawsze wielkim i szlachetnym umysłom.
— Panie hrabio — rzekł Kazimierz z uśmiechem, — jeśli pan sam czcisz, i jak powiadasz, wyśpiewujesz ody wdzięczności tym, których za mistrzów swych uważasz, dlaczegóż wzbraniasz mi czynić to samo względem ciebie?
— Uparty jesteś, mój chłopcze — zawołał hrabia, chwytając najbliżej leżącą książkę, — jeśli wymówisz jeszcze jedno podobne słowo, natychmiast pójdę rozmawiać z Humboldtem — a wtedy!.... No, nie prędko mię odzyskasz!
Kazimierz snać musiał dobrze tę wyrobioną zapewne przyzwyczajeniami właściwość hrabiego, przez którą popadał on często w tak głębokie zamyślenia i roztargnienia, że trudno mu było obudzić się z nich, jak tonącemu wypłynąć na powierzchnię wody. Hrabia sam czuł widocznie tę skłonność swoją do uciekania duchem od najbliżej otaczających przedmiotów, bo patrząc na Kazimierza, który uśmiechał się patrząc na niego i na książki, wyrzekł z uśmiechem:
— A co chłopcze, przestraszyłem cię, nie prawdaż? Już tylko patrzysz rychło ci umknę i pobiegnę w moje ulubione światy. Nie — dodał składając dłoń na ramieniu młodzieńca, — bądź spokojny! jeśli już ni razu nie wspomnisz o wdzięczności, będę należał do ciebie póty, dopóki sam zechcesz.
— Pan hrabia wiesz o tem — zaczął Kazimierz, — jak bardzo obawiam się grabić moją obecnością czas tyle mu drogi. Dla tego też przychodzę rzadko. Dziś jednak przyszedłem, bo potrzebuję zasięgnąć rady twej panie, a zarazem oznajmić ci o ważnym kroku jaki zamierzam uczynić w życiu.
Hrabia zupełnie jasny tym razem i bardzo uważny wzrok zwrócił na twarz młodzieńca.
— Mów, mów Kazimierzu — rzekł z powagą, — jakiej rady żądasz? cóż to takiego co czynić zamierzasz?
— Zamierzam ożenić się — ciszej nieco jak dotąd odparł Kazimierz, a zarazem lekki rumieniec przepłynął po białem, pogodnem jego czole.
— Brawo! — zawołał hrabia ściągając z szyi krawat, który rozwiązał się najzupełniej, i wywijając nim w powietrzu, — brawo mój chłopcze! i ja właśnie to samo uczynić zamierzam!
— Niech Bóg szczęści panu i błogosławi we wszystkiem! — ze wzruszeniem wymówił Kazimierz.
— Dziękuję, dziękuję — odparł hrabia ujmując jego rękę i ściskając ją w dłoni, — o tym moim zamiarze — ciągnął, — miałbym do powiedzenia ci wiele, bardzo wiele! Wszak musiałeś widywać panię Ewę Dembielińską.... znasz.... słyszałeś.... wiesz.... Kochałem tę kobietę wtedy jeszcze, gdy miała lat szesnaście, a ja dwadzieścia ośm.... Dziesięć lat temu! dziesięć lat! Ale wtedy rodzice mi jej nie dali.... teraz ona wdowa; sama jedna.... straciła majatek, biedna.... dłużnicy dokuczają... córka wzrasta i potrzebuje wychowania, a kobieta ta dziwnie słaba, do życia o własnej sile nie zdolna.... wiesz? Tchnienie dziecięcia nie jest słabszem i niewinniejszem jak ona; anioł nie byłby lepszym i łagodniejszym od niej. Widziałem Ewę Michała Anioła w Sykstyńskiej Kaplicy w Rzymie, lecz ona jest od tamtej piękniejszą.... Słowem mój chłopcze, żenię się....
Hrabia mówił to z pośpiechem, wahaniem się i niepewnością, co zdarzało się zawsze, ilekroć przedmiotem jego mowy był on sam, albo własne sprawy jego; nie mniej wszakże źrenice jego utkwione w twarzy Kazimierza, nabrały pięknego blasku, a cała twarz zadrgała jakby pod wpływem nurtujących go do głębi uczuć....
Nagle urwał mowę, i uderzył się dłonią w czoło.
— A! — zawołał, — stary egoista ze mnie! Ty Kaziu przyszedłeś aby zasięgnąć mojej rady i powierzyć mi swoje zamiary, a ja ci tu prawię o sobie.... No, mów, z kimże to się chcesz żenić?
— Ojciec tej młodej osoby — odparł Kazimierz, — znajomy jest panu hrabiemu. Pan Walery....
— Pan Walery! — z wesołym uśmiechem zawołał hrabia, — tak, tak, znam go! przychodził on nieraz do mnie z proźbą, abym mu dopomógł odzyskać prawa do jakichś dóbr w Niemczech, i tytuł....
— Księcia von Rorenstaub — dopowiedział z uśmiechem Kazimierz, — jestto monomanja poczciwego tego zresztą człowieka.
— I mającego córkę, która chwyciła cię za serce, mój Kaziu! — żartobliwie wtrącił hrabia.
— Tak, panie hrabio — odpowiedział młody człowiek, — pokochałem ją szczerze, i mniemam iż posiadłem wzajemność. Dziewczynato młoda, ośmnaście lat ma zaledwie, uboga jak ja, dobra, całą duszą kochająca swego nawpół obłąkanego ojca. Znam ją od dwóch lat przeszło, a od roku postanowienie pojęcia ją za żonę powstało, i ustaliło się w sercu mem i umyśle. Dotąd jednak nie czułem się w prawie zaciągania zobowiązań, gdyż nie byłem pewny, kiedy zdołam byt mój na stałych oprzeć podstawach. Dziś posiadam stosowne środki, i wolno mi spodziewać się, że przy pracy i uczciwości, ani ja, ani przyszła żona moja, nie popadniemy nigdy w nędzę. Zatem....
— Zatem, kochany Kaziu — podjął hrabia, który prostych słów młodzieńca słuchał z wielką uwagą, — zatem pomyślałeś sobie, że nie pozostaje ci nic innego uczynić, jak pójść do starego swego przyjaciela, opowiedzieć mu swoje zamiary, i prosić go o radę. Zatrzymał się chwilę, i patrzył na piękną wzruszeniem twarz młodzieńca. — I jakąż ja ci dam radę? mój chłopcze — mówił dalej. Serce twoje młode jest, świeże i prawe; umysł jasny i bystry. Jeżeli pokochałeś szczerze, i dobrze zważyłeś siłę i prawdę uczucia twego, żeń się, a zdobędziesz sobie jedno szczęście i jednę godność więcej. Ja, mój drogi, nie należę do ludzi, którzy utracili wiarę w czystość, zacność i dobroć serca niewiasty, i radzą mu nie ufać. Ja nikomu nie radzę niewiary, która jest bardzo brzydkiem ubóstwem. My mężczyźni, od wieków zajęliśmy pierwsze i wydatniejsze miejsce, tak w pracach społecznych, jak w zaszczytach i przywilejach wszelkich. Ale ja wiem, ile energji i miłości mieścić może w sobie pierś kobiety, ile głębokiego rozumu zawiera nieraz głowa jej i życie, i jak bardzo miłość ta i ten rozum podeprzeć, pocieszyć, uszczęśliwić może mężczyznę, a nawet długą smugą błogosławionego światła spłynąć w przyszłość, po nad sercami i głowami potomków. Wiem o tem, wierzę w to, bo.... miałem matkę taką....
Tu oczy hrabiego skierowały się na portret niemłodej pani, i przez chwilę spoczęły na nim rozpromienione uczuciem czci i jakiejś w głębi serca wdzięczności palącej się bezustannie, na podobieństwo ofiarnego ognia.
— Tak — mówił dalej, — miałem matkę, która była wierną i odważną towarzyszką mego ojca, śród burz jakie przebywał, i walk jakie staczał; której rozum i energja zbawiły i przechowały mienie nasze rodzinne, a miłość i dobroć, były zawsze temi gwiazdami, które zbłądzić nie dają. Pamiętam ją.... i w imię jej chowam w sercu cześć dla niewiasty....
Gdy hrabia to mówił, Kazimierz patrzył na niego z widocznem rozrzewnieniem.
— Panie hrabio — rzekł skłaniając głowę, — nie spodziewałem się innych słów usłyszeć od pana. Ja także nie jestem z tych, którzy ubodzy są w wiarę i ufność. Wiem iż są na świecie rzeczy bardzo złe i brzydkie, ale że zarazem istnieją takie, przed któremi uchyla czoła każdy człowiek uczciwy, i oddaje im całe uwielbienie swego serca. Jeślibym tak nie myślał, jeślibym o tem nie wiedział, chybabym nie znał ciebie panie....
— Ach! — zawołał hrabia chwytając książkę, — uciekam do Humboldta....
— Ani słowa nie powiem już więcej — zaśmiał się Kazimierz.
— No pamiętaj! bo jeśli raz ci zemknę, nie prędko mię odnajdziesz. Ale pomówmy nakoniec o twojej sprawie. Kiedyż to nastąpi? czy oświadczyłeś się już, i zostałeś przyjętym?
— Nie zamieniliśmy jeszcze pomiędzy ze sobą żadnych ustnych przyrzeczeń, ale panna Monika jest z rzędu tych osób.... których oczy mówią.
Hrabia uśmiechnął się.
— To dobrze — rzekł, — lubię takie oczy, które mówią; bywają to zwykle oczy ludzi, którzy ukrywać uczuć swych nie chcą, lub nie umieją. A ojciec jej czy przystanie na połączenie się wasze?
— Tego jestem zupełnie pewnym. Pan Walery lubi mię, żyjemy w jednym prawie domu, pracujemy przy jednym stole....
— A więc dobrze! wszystko dobrze! — wesoło zawołał hrabia, i zarazem pochylił się ku młodemu człowiekowi, a biorąc obie ręce jego, zapytał z serdecznością, lecz i pewną nieśmiałością w głosie:
— Czy nie potrzebujesz czego, kochany Kaziu? wszak ożenienie się, zaprowadzenie gospodarstwa, a w końcu i słuszne może jakie wymagania młodej pani.... To rzeczy kosztowne, a środki jakiemi rozporządzasz, choć powiększyły się teraz, nie są znowu tak bardzo znaczne.... Mów otwarcie, bez wahania się.... czyliż nie jestem najlepszym twoim przyjacielem?....
— Panie! — wymówił Kazimierz z uśmiechem, którym usiłował pokryć głębokie wzruszenie, — gdybym nie obawiał się, że umkniesz odemnie do tych panów, pomiędzy którymi szukać cię nie miałbym śmiałości, powtórzyłbym raz jeszcze, powtórzyłbym po sto razy, iż wszystko co uczyniłeś dla mnie....
— Kaziu! — zawołał hrabia żywo posuwając się na krześle.
— Że wszystko co uczyniłeś dla mnie — ciągnął młody człowiek, w ciepłych swych dłoniach ściskając ręce hrabiego, — że wychowanie jakie mi dałeś, nauki i rady jakiemi obdarzałeś mię zawsze, ten przykład twój nakoniec, który stał mi wciąż przed oczami, niby znak ukazujący drogi dobre, dały mi możność, i wyrobiły we mnie zdolność postępowania o własnych siłach. Ufam w przyszłość, która otwiera się przedemną, czysta i pogodna; we własną wytrwałość i pracowitość, i w to serce kobiece, z którem podzielić się chcę wszystkiem, cokolwiek przyniesie mi życie. Od ciebie panie niczego nie żądam, oprócz życzliwości twej, na którą staram się zasłużyć, i błogosławieństwa twego, o które cię proszę.
— A które ja ci daję na dziś i na życie twe całe, na wszystko co uczynisz i co pokochasz! — wymówił hrabia składając dłoń na przychylonej przed nim głowie młodzieńca.
Kazimierz pochwycił jego rękę i przycisnął ją do ust, ale tym razem hrabia mu jej nie bronił.
— Zaczniesz więc nowe życie — mówił po chwili milczenia, — włożysz na barki twe nowe ciężary, i przyjmiesz w serce długi może szereg coraz nowych uczuć. I jakież ja ci na tę drogę dam słowa, którychbyś sam już nie powiedział sobie? Oto staraj się, aby sumienie twoje było czyste jak kropla źródlanej wody, a umysł prosty i szczery jak uśmiech dziecka. Kochaj nie myśląc o sobie, ale o tych, których będziesz wsparciem i opieką. Bądź pobłażliwym, przebaczaj wiele. Unikaj zuchwałości, aby nie upaść, i strzeż się pokory, która ubezwładnia. Nadewszystko pracuj, pracuj gorliwie, nieustannie, bez kompromisów z lenistwem i zniechęceniem, bez samolubnej ciasnoty, która każe myśleć tylko o sobie samym; a praca ta będzie ci owem czarodziejskiem źródłem, w którem skąpany, zostaniesz zawsze śmiałym, prostym, kochającym, wiernym sobie i innym.
Umilkł hrabia, a Kazimierz pozostał jeszcze chwilę nieruchomy, wsłuchany w głos jego, wpatrzony w rysy, które w tej chwili jaśniały tym szlachetnym zapałem, jakie piętnuje zawsze oblicze człowieka, gdy wypowiada on na głos najdroższe prawdy swoje.
— Panie hrabio! — rzekł głosem zniżonym nieco od wzruszenia, — gdybym chciał spełnić własne pragnienie, nie wyszedłbym dziś wcale z pokoju tego. Ale zabieram panu czas drogi....
Powstał, i z czcią głęboką ściskając rękę hrabiego, dodał:
— Żegnam cię panie, i na wszystko coś mi powiedział, odpowiadam prostem słowem: dziękuję!
Miał już odejść, ale hrabia zatrzymał go.
— A Sylwester? — zapytał.
— Zdrów, i zadowolony ze swego losu — odparł Kazimierz, — biedny chłopiec! chciał bardzo towarzyszyć mi tutaj, ale dano mu tyle roboty.... pracuje....
— Dobrze, dobrze, niech pracuje! A czy nie zamierza naśladować cię w sercowych sprawach, tak jak naśladuje we wszystkiem?
— I owszem — rzekł Kazimierz, — on także ma zamiary....
— Dobrze, dobrze — powtórzył z uśmiechem hrabia. Kochajcie chłopcy i wierzcie! Młodość, to wiara i miłość; a poprawdzie szczęśliwy ten, czyje życie całe wiarą jest i miłością! Pozdrów ode mnie Sylwestra. Bądźcie obaj zdrowi i szczęśliwi, a odwiedzajcie mię czasem!
Po chwili Kazimierza nie było już w pokoju; hrabia pozostał sam na sam z zegarem, który dygocąc zcicha, zdawał się poglądać nań swem starem, poważnem obliczem, i z księgami, których tytuły widne pod światłem lampy, zdawały się także patrzeć nań, i przyzywać go ku sobie. Ale hrabia usiadł na fotelu, twarzą zwrócony nie do ksiąg i zegara, ale do portretu niemłodej pani. Patrzał na portret ten, a oczy jego jasne w tej chwili, głębokie i łagodne, wiodły rozmowę z dobremi i mądremi oczami matki. — Matko, mówiły one, czym dobrze uczynił wyzwalając duszę tego człowieka z więzów nędzy i ciemnoty? czym dobrze uczynił, dając mu światło wiedzy i miłość prawdy i pracy? Czyś rada była matko z syna twego, gdyś widziała go błogosławiącego młodzieńca tego w imię wiary i miłości? Ty czyniłabyś tak samo, widzę to w oczach twych, które przez długie lata były mojem sumieniem.
Oblany szeroką smugą białego światła portret niemłodej pani, zawieszał się w przestrzeni z dziwną czystością i wypukłością zarysów. I zdawało się, że łagodne te usta wnet otworzą się i przemówią, że mądre czoło pochyli się miłosnem nagięciem, a liljowe ręce rozplotą się i podniosą, aby ogarnąć uściskiem lub błogosławić.
Zamyślenie hrabiego przerwanem zostało lekkiem pukaniem do drzwi; nie zaraz jednak hrabia dał na nie odpowiedź. Dźwięk rozlegający się śród ciszy, uderzył wprawdzie organ jego słuchu, ale nie od razu wyrwał go z nurtów myśli. Przy powtórzonem pukaniu, hrabia podniósł rękę i powiódł nią sobie po czole i oczach; wtedy dopiero gdy powtórzyło się raz jeszcze, odwrócił od portretu wzrok mgłą ociągnięty, i zawołał półgłosem:
— Proszę wejść!
Człowiek, który wszedł do pracowni hrabiego, niepodobnym był do tego który ją przed chwilą opuścił, jak choroba do zdrowia, lub mglisty zmrok do jasnego południa. Czarne jak smoła włosy jego, sterczały w nieładzie dokoła twarzy, którą natura w piękne snać niegdyś i regularne nakreśliła rysy, ale którą ciemne jakieś, brzydkiemi namiętnościami miotane życie, powlekło chorobliwą żółtością, i pomarszczyło w mnóstwo widocznie przedwczesnych bruzd i załamów. Czarne zapadłe oczy człowieka tego, patrzyły z pod brwi strzępiastych nieufnie i podstępnie; zarost gęsty i strzępiasty otaczał, a w części i pokrywał chude policzki. Postać jego wysoka i barczysta, a jednak wyniszczona, zdawała się ulegać wciąż jakiejś potrzebie chowania się i kurczenia na wzór pewnych płazów, które dotknięte z zewnątrz czemś nieprzyjemnem, zwijają się same w sobie, jakby tym sposobem uciekały od ludzi i świata. Owoż człowiek, który wszedł do pracowni hrabiego, postąpił w głąb pokoju takim krokiem i z takiemi poruszeniami ciała, jakby chciał także zwinąć się w samym sobie, i uciec do jakiejś własnej przez naturę mu danej pochwy. Głowa jego kryła się pomiędzy ramiona, ręce lgnęły do boków, nogi stąpały tak, że kolana ocierały się niemal o siebie.
— A! to ty Sebastjanie — rzekł hrabia powstając, — dobrze żeś przyszedł, będziesz mi potrzebnym.
Hrabia wymówił to dobrotliwie, niemniej jednak bez tej radości i szczerego wesela w głosie, z jakiemi witał Kazimierza. Sebastjan zbliżył się do biura, i rzekł.
— Od godziny już opuściłem moją biedną chorą żonę, i czekam tu na pana hrabiego!
— A! — z żalem zawołał hrabia, — przepraszam cię kochanku, bardzo przepraszam! Ale widziałeś przecie, był u mnie ten poczciwy Kazio.
— Widziałem, krótko odpowiedział Sebastjan.
— Nie mogłem przecie go nie przyjąć, i zresztą nie wiedziałem, że tam jesteś — tłómaczył się hrabia, któremu odpowiedzi człowieka z czarnym zarostem, dawane głosem ochrypłym i szorstkim, widoczną sprawiały przykrość.
— Tak — rzekł człowiek z czarnym zarostem, — wiem o tem, że jest on ulubieńcem pana hrabiego.
— Mój Rycz — odparł hrabia walcząc ze swym rozpiętym mankietem, który opadał mu na rękę, — mój Rycz, musisz przyznać przecie, że młodzieniec ten piękną posiada duszę.
— To prawda, urosł on na wielkiego chłopa! — szorstko odrzucił Rycz.
Hrabia opuścił swój mankiet, i wpatrywał się przez chwilę w twarz stojącego przed nim człowieka. Rycz nie spuścił oczu, ale palące się i nieufne jego spojrzenie, przerzucało się wciąż po przedmiotach pokrywających biuro.
— Sebastjanie — zawołał nagle hrabia, — ty im zazdrościsz, Sebestjanie.
— Komu? — zapytał Rycz, podnosząc na hrabiego wzrok czelny i pałający.
— Im, im, tym dwom poczciwym chłopcom...
— A więc czegóż ja im zazdroszczę?
Hrabia miął w obu dłoniach krawat swój przedtem ściągnięty z szyi, oczy jego smutne były i niespokojne.
— Czego? — powtórzył opuszczając się na fotel, — czego ty im zazdrościsz? Cnoty, Rycz, cnoty im zazdrościsz!
Sebastjan zaśmiał się półgłosem.
— Czy pan hrabia ma co do zarzucenia mojej cnocie? czy pan znowu dowiedziałeś się o czem? czy pan mię znowu podejrzywasz?
— Nie, nie — pośpiesznie odparł hrabia, — nic wcale nie wiem, o nic cię nie podejrzywam. Ty wiesz Rycz, że ja nie staram się nigdy dowiadywać się o niczem, i że podejrzywać trudno mi bardzo. Ale ty jesteś upartym, bardzo upartym, mój Rycz! chciałbym widzieć cię łagodniejszym, więcej skromnym i żałującym za przeszłość, więcej kochającym ludzi i pracowitym!
— Tego ostatniego przymiotu, nie możesz mi pan hrabia odmówić — zaczął Rycz z półuśmiechem brzydko wykrzywiającym mu usta, — czynię co mogę. Któż przepisuje pańskie rękopisma jeśli nie ja? a proszę wierzyć, że przepisywanie rękopismów pana hrabiego, nie może zaliczać się do łatwych i niemozolnych zatrudnień.
— Wiem Sebastjanie, wiem o tem wszystkiem — rzekl hrabia, — ale ty mi źle wyglądasz. Na twarzy twojej znać bezsenne noce. Wolałbym, abyś był zdrów i czerstwy. Zwiędnięcie ciała, oznacza często usychanie duszy. Ja nie wiem dla czego widok twój sprawia na mnie takie wrażenie, jakbym patrzył na bardzo chorego człowieka.
Rycz wzruszył ramionami.
— Pan hrabia jest zbyt dobry, chcąc zajmować się mojem zdrowiem. Upewniam pana że mam się dobrze, i na dowód oto przyniosłem przepisane papiery pańskie....
To mówiąc, złożył na biuro przyniesiony z sobą zwój papierów. Hrabia rozwinął go, rzucił okiem na pismo, i szepnąwszy: „dobrze piszesz, Rycz, dobrze piszesz“, utonął w odczytywaniu kopji swego rękopisu. Byłato ta sama kopja, nad którą dniem pierwej tak długo mozolił się Suszyc, i którą w progu pustej kamienicy oddał małej dziewczynce, w zamian za wręczone mu przez nią pieniądze. Gdy hrabia czytał, a w przestankach zamyślał się, mglisty wzrok topiąc w oddalonym punkcie przestrzeni — Rycz stał na przeciw niego, obiema dłoniami wspierał się o krawędź biura, i niespokojne wejrzenia rzucał na znajdujące się do koła przedmioty. Nagle wzrok jego upadł na piękną lubo prostą cygarnicę z kości słoniowej, którą hrabia otworzył był przy wejściu, ale potem odrzucił od siebie, i roztwartą pozostawił. Źrenice Rycza pożądliwie zamigotały. Snać wszystko co było środkiem materjalnego użycia, posiadało własność rozniecania w tym człowieku żądz i chciwości. Nie zmieniając postawy, Rycz posunął rękę po krawędzi biura w kierunku cygarnicy, ale w tejże chwili hrabia oderwał oczy od rękopisu, i weselej nieco jak przedtem spoglądając na stojącego przed nim człowieka, rzekł:
— Dobrze Rycz, bardzo dobrze spełniłeś to zadanie. Pismo moje nie wyraźne jest i zagmatwane... Ileż godzin poświęciłeś przepisywaniu tych kilku arkuszy?
— Ośm i pół — bez wahania się, a nawet z szorstką skargą w głosie odpowiedział Sebastjan.
— Ośm godzin i pół.... przez dwa dni — mówił hrabia, — a więc codziennie poświęcałeś pracy cztery godziny i kwadrans; nie jestto wiele, ale zawsze coś znaczy, i nie może pozostać bez wpływu.... Dam ci nową robotę Rycz, abyś nie mógł całych dni spędzać na próżnowaniu. O to mi chodzi, o to mi tylko chodzi.... Zczasem wdrożysz się w pracę, polubisz ją, nieprawdaż Rycz? Wszakże od czasu jak zostajesz przy mnie, odmieniłeś się już bardzo, pozbyłeś się wielkiej części twych nałogów....
Wargi Rycza zadrgały jakimś tłumionym, zjadliwym uśmiechem; aby go pokryć, przeciągnął po twarzy swoją szeroką, kościstą rękę. Ale hrabia ruch ten poczytać musiał za oznakę skruchy czy zawstydzenia, gdyż dodał z pełnym litości i dobroci pośpiechem:
— Ja wiem mój Sebastjanie, że człowiek od razu zmienić się nie może, i otrząsnąć z tego, co przyrosło doń przez długie lata. Zło jest upartem, mój Sebastjanie, bardzo upartem, wiem o tem; i dla tego nic, nic wcale ci nie wyrzucam, a tylko staram się aby cię pozyskać dla dobra. I jestem pewny, że nie zawiedziesz mię, Rycz.... Wszak wiele już dokazałeś nad sobą; jeszcze jedno wysilenie, a staniesz się takim człowiekiem, jakim pragnąłbym widzieć wszystkich.... wszystkich ludzi.
Ostatnie wyrazy hrabia wymówił cichszym, ale bardzo gorącym głosem. Niezmierny jakiś smutek zaległ jego źrenice, pierś wzdęła się szerokiem, szczerem westchnieniem. Patrząc na niego w tej chwili, możnaby rzec z pewnością, iż był on jednym z tych ludzi, którzy gotowi są całych siebie złożyć na stole ofiarnym, za szczęście i cnotę swych współbliźnych. Oparł łokieć na poręczy fotelu, opuścił skroń na białą swą, chudą rękę, spojrzenie utkwił kędyś daleko, i po chwili znajdował się już na samem dnie jakichś głębokich podwodnych światów. Rycz baczny wzrok utkwił w twarzy hrabiego, a nie zmieniając ani na sekundę postawy swej i kierunku wejrzenia, cichym, ostrożnym ruchem, posunął rękę po krawędzi biura. Palce jego grube, lecz zwinne, bez najmniejszego szelestu pochwyciły z cygarnicy część zawierających się w niej cygar, i wraz ze swym łupem zatonęły na chwilę w szerokiej kieszeni surduta. Poczem obie ręce Rycza przylgnęły do bark i boków, a on chowając głowę pomiędzy ramiona, mniej szorstkim niż wprzódy ozwał się głosem:
— Panie hrabio! oczekuję na rozkazy pańskie.
Hrabia przeciągnął dłoń po czole i oczach, i po chwili wydobył się na powierzchnię głębokich nurtów.
— Przepraszam cię Rycz — rzekł z dobrotliwym uśmiechem, — mam zwyczaj zamyślania się.... zapomniałem, że żona twoja i dzieci czekają zapewne na ciebie....
— Chora żona i dzieci małe, biedne — dorzucił Rycz tonem, który zdradzał skargę raczej i gniew, niż smutek i miłość.
— Bądźże łaskaw Rycz, i przeczytaj mi te listy; czuję pewne zmęczenie oczu, a będę pisać dziś do późna.
To mówiąc hrabia wskazał na sporą liczbę nierozpieczętowanych listów. Sebastjan usiadł z drugiej strony biura i nachylony pod swiatłem lampy zaczął łamać pieczęcie. Na twarzy hrabiego widoczne były usiłowania aby oprzeć się porywającym go prądom myśli, a całą uwagę skupić na treść pism której miał słuchać.
— „Jaśnie Wielmożny panie hrabio! — czytał Rycz rozwinąwszy jeden z listów. — „Znana całemu światu wielkość umysłu i wspaniałomyślność duszy JW. Pana podaje mi do ręki pióro, którem zamierzam skreślić obraz mojej niedoli, i złożyć go u stóp tego którego wielkie miłosierdzie i wspaniałomyślna dobroczynność wspiera wdowy i sieroty. Zniż o panie wzrok twój wspaniały ku nędznemu robakowi...
— Dość, dość! — zawołał hrabia żywo poruszając się na fotelu, i z wyrazem przykrości na twarzy. Na lewo Sebastjanie, na lewo odrzuć list ten! Tak nie wyraża się nikt prawy i uczciwy, to są słowa pochlebcy i obłudnika.
Sebastjan odłożył na stronę list, którego czytania nie skończył, i wziął do ręki inny. — „Jaśnie Wielmożny panie hrabio! — zaczął znowu — „najstarożytniejszym narodom świata nie była obcą prawda że fortuna zmienną jest, i pastwić się nietylko lubi nad maluczkimi, ale nawet i nad takimi którzy słusznie rościć mogą dla siebie prawa do najhojniejszych łask jej i darów. Tak naprzykład ja, który niedawno jeszcze piastowałem w tem mieście urząd zaszczytny i śmiało zaliczyć się mogłem do rzędu ludzi najwyżej pod każdym względem postawionych w tutejszem towarzystwie; ja którego ród, pochodzenie, wychowanie i gusta były na wskroś, że tak rzekę, arystokratyczne, — ja ujrzałem się dziś w konieczności zapomnieć o tem wszystkiem co mię niegdyś odznaczało...
— Na lewo, Sebastjanie na lewo! odrzuć ten list na lewo! — zawołał hrabia; w ten sposób nie wyraża się prawdziwa i zacnie dźwigana bieda. Są to słowa pyszałka i głupca.
Rycz jak wprzódy usłuchał rozkazu i zaczął czytać list trzeci.
„Szanowny Panie! Jeśli jak głosi opinja publiczna, serce twe jest szlachetne i umysł zdolny do zrozumienia cierpień cudzych, uwierzysz w boleść matki która nie posiada środków zaopatrzenia dzieci swych w ten skarb najcenniejszy, jakim jest dobre udzielone im wychowanie. Jestem wdową, mam syna i dwie córki. Te ostatnie wychowam przy pomocy boskiej o własnej sile; ale dla syna, który potrzebuje więcej, siła ta już nie wystarczy. Jeśli zechcesz łaskawy panie zaliczyć mego chłopca do rzędu tych którzy z ręki twej otrzymują środki kształcenia się, pozyskasz sobie wdzięczność ubogiej lecz uczciwej rodziny. Czemkolwiek panie uczynisz syna mego, rolnikiem, uczonym lub rzemieślnikiem, za wszystko składać ci będę serdeczne dzięki, byleby tylko mógł zostać w przyszłości człowiekiem!!
— Na prawo! — ozwał się poważnie hrabia, który czytania listu tego z uwagą wysłuchał do końca; — na prawo Sebastjanie list ten odłóż. Kobieta ta nie nazwała mię ani razu dobroczyńcą ludzkości, a nawet unikała tytułu hrabiego; słowa jej proste i rozsądne... odłóż jej list na prawo.
Rycz uczynił z listem wdowy jak mu kazano, poczem otworzył list czwarty i czytać go zaczął:
„Jaśnie Wielmożny panie hrabio! Wysoki ród J. W. Pana wraz z imieniem sławnych jego przodków niewątpliwie czynią Go w tych tu okolicach mecenasem sztuk pięknych i naturalnym jakby opiekunem tych, którzy usługi swe poświęcili muzom. Oto wymalowałem obraz, o którym śmiało poważam się wyrzec, iż może iść w zawody z pierwszorzędnemi tego rodzaju dziełami..
— Na lewo! Sebastjanie! na lewo! — przerwał hrabia, — żywiej jeszcze jak wprzódy poruszając się w swym fotelu. — Niedoszły jakiś artysta... zarozumialec... to widoczne... odłóż ten list na lewo!
Czytanie listów przeciągnęło się długo, bo było ich wiele; hrabia przerywał często wołając: na lewo Sebastjanie, na lewo; czasem zaś wysłuchiwał treść pisma z uwagą i do ostatka a wtedy mówił z powagą i zadowoleniem: na prawo! Kiedy nareszcie czytanie ukończonem zostało, przy łokciu lewej ręki Rycza opartej na biurze, utworzył się spory stos listów wyobrażających niby kozły ostatecznego sądu, a po drugiej stronie leżało ich dwa lub trzy zaledwie. Hrabia smutnie poglądał na pierwsze, w pokoju zapanowało chwilowe milczenie.
— Jest jeszcze jeden list, — ozwał się Sebastjan.
— Od kogo? — z roztargnieniem zapytał hrabia.
— Od prawnika pana hrabiego.
— Przeczytaj go mój Sebastjanie, — łagodnie rzekł hrabia nie spuszczając wszakże oczów z listów odłożonych na lewo.
Prawnik hrabiego oznajmiał mu, że sprawa pożyczki jaką hrabia, zamierzał zaciągnąć w banku, na dobie uskutecznioną być nie może; nie dla tego aby dane dobra nie posiadały potrzebnych kwalifikacyi, ale że pewne konieczne formalności dopełnionemi nie zostały. „Formalności te są liczne kończył prawnik, i dopełnienie ich spotyka przeszkody, których usunięcie potrzebuje kilku miesięcy czasu a może i więcej“.
Rycz czytał ostatnie to pismo tak jak i inne szorstkim, ochrypłym głosem, z nieruchomą i niechętną twarzą. Ktoby jednak bacznie nań patrzył mógłby dostrzedz, że oczy jego zapłonęły parę razy gorętszym i posępniejszym ogniem, a po wargach zaledwie widzialnych pośród gęstego zarostu, prześlizgnął się uśmiech podobny do chytrego, zwinnego gadu.
— Szkoda — rzekł hrabia, gdy czytanie listu skończonem zostało, — że nie udało mi się zdobyć tego kapitału. Wzorowy mój folwark nie powstanie tedy, aż chyba za rok.
— Na co panu hrabiemu ten wzorowy folwark! — zauważył Rycz lekceważącym tonem; — będzie to marnowanie pieniędzy, nic więcej.
— Nie, Sebastjanie, nie, tłomaczył hrabia. Gospodarstwo nasze upada, chciałem ludziom przed oczy postawić przykład, któryby wzbudził w nich ufność i ochotę...
— Pan hrabia nie potrafiłbyś się wziąć do tego — zarzucił znowu Rycz.
— Prawda mój Sebastjanie, świętą powiedziałeś prawdę! — sumitował się hrabia. Wiem dobrze iż jestem w wielu względach wielce niedołężnym człowiekiem. Prace naukowe pochłaniają mię całkiem, czuję że powinienbym być czynniejszym, daleko czynniejszym niż byłem dotąd. Ale na szczęście mam wyręczyciela. Koprowski jest człowiekiem bardzo uczciwym i rozumnym. On podjął się założyć tę fermę, i doprowadzić ją do takiej doskonałości, aby sąsiedni gospodarze mogli z niej brać wzory i zachętę. Niedostawało nam tylko potrzebnych kapitałów... Owóż liczyłem na tę pożyczkę...
— No! nie minie ona przecież pana hrabiego — przerwał Rycz niechętnym tonem i powstając.
— Chciałbym, chciałbym bardzo żeby mnie nie minęła, bo z założenia tej fermy wiele, bardzo wiele obiecujemy sobie z Koprowskim, pod względem udoskonalenia gospodarstwa miejscowego. Widzisz mój Rycz, ludzie nie umieją sobie często dać rady, lenią się trochę, zniechęcają się łatwo, nie wierzą w pewniki przedstawione im najnowszemi badaniami i odkryciami nauki. Ekonomja polityczna dowodzi, że wzorowe fermy zrzadka choćby rozrzucone na znacznej przestrzeni...
— Panie hrabio — przerwał znowu Rycz, — prosiłbym pana o tę robotę, którą otrzymać miałem.
Hrabia z trudnością wydobył się z topieli, w jaką porywać go już zaczynała ekonomja polityczna.
— Chcesz roboty — rzekł, — dobrze mój Sebastjanie, bardzo dobrze, oto ją masz!
Zgarnął kilkanaście rozrzuconych po biurze zapisanych arkuszy, i podał je Ryczowi. Ten obejrzał się za swoją czapką którą był położył na krześle. Hrabia widząc to zawołał:
— Poczekaj Rycz, poczekaj no jeszcze chwilę... co tu zrobić?
— Z czem takiem, panie hrabio? — zapytał Sebastjan.
— A oto z temi listami — odpowiedział hrabia wskazując pisma odłożone na lewo.
— A cóż? wrzucić je do kosza, a potem spalić albo na śmietnisko wyrzucić, — niecierpliwie odparł Rycz.
— Nie, nie, mój Sebastjanie — z niepokojem zaczął hrabia, — tak nie można; trzebaby nad tem pomyśleć. A może ludzie ci są na prawdę biedni... może tylko nie umieją się wysłowić...
— Najlepiejby było, gdybyś pan hrabia zabronił wszelkiego rodzaju żebrakom pisywać do siebie...
— Może ten malarz jest prawdziwym artystą, a tylko grzeszy nieco zarozumiałością, zwyczajnie jak młody... — ciągnął hrabia nie zważając na przerwę.
Rycz wziął w rękę wszystkie listy o których była mowa i uczynił takie poruszenie, jakby chciał je wrzucić do stojącego w pobliżu wielkiego kosza.
— Nie, nie — zawołał hrabia nachylając się i zatrzymując jego rękę; — to trzeba będzie uważniej przeczytać... pomyśleć... Zostawto, już ja o tem pomówię z moim kassjerem... Bo widzisz mój Rycz, człowiekowi łatwo jest omylić się, uprzedzić; może ja omyliłem się. Słowa tych ludzi może mię mylnie przeciwko nich uprzedziły, a nie chciałbym aby prawdziwe nieszczęście przeszło obok mnie niezrozumiane, lub prawdziwa zdolność nie wsparta. Zresztą, bądź co bądź, godni czy niegodni miłosierdzia, ludzie ci cierpią...
Rycz wzruszył ramionami i pozostawił na biurze pisma, które wzbudziwszy zrazu w hrabi odrazę i nieufność, wywołały w nim potem żal i skrupuły.
— Panie hrabio — rzekł, — teraz ja panu przypominam siebie, moją żonę i małe, biedne dzieci.
Wymówił słowa te takim tonem, jakby upominał się o dług zdawna nieuiszczany mu przez nieakuratnego dłużnika.
Hrabia podniósł na niego oczy i popatrzył przez chwilę.
— Chcesz pieniędzy Rycz? a cóżeś uczynił z temi które ci dałem przed kilku dniami?
— Lekarstwa dla chorej żony, jedzenie, opał, odzienie dla małych, biednych dzieci — w kształcie objaśnienia mruknął Rycz, błyskając oczami z pod brwi strzępiastych.
— Tak, tak, — mówił hrabia, — wiem że masz liczne potrzeby. Ale mój Sebastjanie, ja się lękam doprawdy abyś ty tych pieniędzy... na złe nie użył.
Sebastjan wyprostował się. Głowa jego wystąpiła z pomiędzy ramion, łokcie i ręce odstały od boków.
— Panie hrabio! — wyrzekł z godnością, — ileż razy słyszałem od pana, że swobodny rozwój indywidualności niezbędnym jest do szczęścia i godności moralnej człowieka; że zbyteczne opiekowanie się nim krępuje zdolności jego, i wykrzywia właściwą mu naturę...
— Prawda! prawda Rycz, mówiłem nie raz to wszystko, i jest to najgłębszem mojem przekonaniem...
— Mówiłeś pan jeszcze, ciągnął Rycz, — że cnoty wyrobione w człowieku własnem jego usiłowaniem trwałe są, i na pewnych oparte podstawach; nakazane zaś i pełnione dlatego tylko, że człowiekowi nie staje możności rozminięcia się z niemi, upaść mogą ilekroć otrzyma on tę możność...
— Prawda, Rycz, prawda! — powtórzył hrabia, i sięgnął po pugilares.
— Otóż ja, mówił dalej Rycz, — chciałbym swobodnie rozwijać moją indywidualność, i rozbudzać w sobie cnotę z własnej woli, a nie w skutek braku pieniędzy.
Hrabia wydobył z pugilaresu asygnatę, i podał ją Ryczowi.
— Dziękuję panu hrabiemu, rzekł tenże, — ale to niezmiernie mało...
Hrabia zmieszał się i zaniepokoił bardzo.
— Ależ mój Sebastjanie! — zawołał, — nie możesz przecie posądzać mię o skąpstwo i brak dobrej dla ciebie woli. Tylko widzisz ja się lękam...
— Pan hrabia mówiłeś mi sam nieraz, że najstraszniejszą dla człowieka jest nędza...
— Tak! tak! nędza jest pokusą...
— Co do mnie, mówił Rycz, — mam temperament prędki i zapalczywy. Przyciśnięty niedostatkiem wpadam w rozpacz, i wtedy gotów jestem na wszystko.
— A niechże cię Bóg broni, i od rozpaczy i od gotowości do złego! — zawołał hraba, i druga asygnata przeszła z rąk jego do ręki Rycza. — Posłuchaj mię, mój Ryczu, — zaczął hrabia powstając i patrząc na twarz człowieka, z którym rozmawiał, błagalnym prawie wzrokiem; — mam nadzieję, jestem nawet pewnym, że miłość prawdziwa obudza zawsze miłość, że łagodnemi środkami wpłynąć można zbawiennie na człowieka najbardziej nawet zatwardziałego, w złych nałogach. Dla tegoto Rycz, zatrzymałem cię przy sobie gdyś przyszedł do mnie zgłodniały, odarty, i pożerany okropną chorobą; dla tego przebaczałem ci zawsze ilekroć mię porzucałeś, i przyjmowałem na nowo gdyś powracał. Nie myśl jednak abym był ślepym, i nie widział jak ci jeszcze daleko do zupełnej poprawy i odmiany. Twarz twoja nosi ślady nocy bezsennych, głos twój ochrypły od trunku, słowa twoje szorstkie, a oczy zbyt często kryją się pod powieki... Ja wszakże nie tracę nadziei...
— Panie hrabio! — ozwał się Rycz cofając się ku drzwiom, lepiejbyś pan uczynił, gdybyś otwarcie powiedzial, że osoba moja wzbudza w panu wstręt i pogardę...
— Uchowaj Boże, mój Sebastjanie, — zawołał hrabia; — wstręt, pogarda, są to uczucia ujemne, których przezwyciężać nawet w sobie niepotrzebowałem, bom nie znał ich nigdy. Nie sama tylko religja chrześcjańska potępia wstręt do ludzi i pogardzanie nimi, ale i wszystkie filozofje zgadzają się z nią w tym względzie. Wprawdzie starożytni stoicy wpajali w siebie pogardę, ale ku czemu? oto ku zmienności losu i pożądliwościom ciała...
Gdy hrabia to mówił, Rycz coraz bardziej cofał się ku drzwiom; przy progu zatrzymał się, i popatrzył jeszcze na swego pryncypała, zarazem ostrożnie i drwiąco. Ale hrabia nie widział już w tej chwili nic i nikogo. Nieprzeparty prąd myśli nadbiegł nań, i porwał go z sobą.
— Ludzkość jest niejako olbrzymim organizmem, którego wszystkie członki są solidarne i wzajem za siebie odpowiedzialne, — mówił hrabia patrząc w oddalony punkt pokoju, wzrokiem zdającym się zwracać wewnątrz. Czyż jedno oko może pogardzać drugiem, dlatego że gorzej ono widzi i mniej daleko sięga? Czyż prawa ręka pogardza lewą, dlatego że ta jest słabszą?
Rycz położył rękę na klamce, i pocisnąwszy ją z cicha, zniknął za zamykającemi się drzwiami.
— Oko słabiej widzące jest okiem chorem — należy je leczyć, — mówił dalej hrabia nie zmieniając postawy. Ręka mniej zdolna do działania, jest ręką, której wprawianie zaniedbanem zostało — należy słabość jej podpierać siłą drugiej. Czynniki natury równoważą się wzajem, i ztąd wynika harmonja. W czynnikach społecznych zachodzi nadmiar z jednej strony a brak z drugiej — ztąd się rodzi fałsz...
Szeregi myśli cisnęły mu się do głowy jeden za drugim, a on wypowiadał je głośno nie spostrzegając że był samotnym, że nikt go nie słuchał. Kiedy nakoniec z imieniem wielkiego jakiegoś myśliciela na ustach, zwrócił omglony wzrok na książki, i zbliżył się do biura, zapomniał już całkiem o człowieku, z którym rozmawiał przed chwilą, którego hojnie osypał darami i radami, a który odszedł nie żegnając go i nie dziękując. Hrabia roztworzył jedną z ksiąg, i usiadł przed biurem, zarazem wyciągnął prawą rękę ku cygarnicy, a lewą rozniecił zapałkę. Widocznie miał on intencję zapalić cygaro, ale oczy jego zamyślone błądziły po kartach roztwartej księgi, a ręka na chybił trafił sięgająca po żądany przedmiot, zamiast niego spotkała ołówek. Hrabia przytknął płomyk zapałki do oprawy ołówka, i przez chwilę pasował się z uporem metalu, który zapłonąć nie chciał. Odrzucił zapałkę, spostrzegł swój błąd, i uśmiechnął się.
— O Heglu, — szepnął wesoło, — to ty byłeś sprawcą roztargnienia mego, nieopuszczę cię za to do późnej nocy!
Nie stało się wszakże według słów hrabiego; po godzinnem bowiem czytaniu, oczy jego podniosły się z nad książki, i innym wcale prądem myśli porwane, nie mogły już do niej powrócić. Prąd ten nowy nie zawiódł go tym razem w żadną z tych krain oddalonych i trudno dostępnych, w jakich panuje wiedza; porwany nim hrabia, nie popłynął ani na wysokie szczyty filozofji, ani w tajemnicze groty metafizyki, ani w niezmierzone przestrzenie, w których panuje astronomja. On wraz z tym nowym prądem płynął zwolna, łagodnie, aż przybył do ślicznej willi sąsiedniej, i znalazł się przy boku pięknej kobiety, która niby bogini ciszy i piękności, królowała tam w państwie półświateł, pół dźwięków i pół woni. Przy niej spoczywał po ciężkich trudach, w oczach jej szukał tej trzeźwiącej, ciepłej poezji, któraby już nadal iść mogła w życiu jego, ręka w rękę ze wspaniałą wiedzą; z ust jej oczekiwał tego wielkiego wyrazu, który wymówiony przez ukochaną istotę, wstrząsa do głębi każdem gorącem sercem i zdwaja jego siłę.
Człowiek ten po raz pierwszy może w życiu myślał o swem własnem, egoistycznem szczęściu; po raz pierwszy może stracił na chwilę z oczu poważne oblicze mądrości, i wykrzywioną różnemi cierpieniami i kalectwami, lecz dla niego świętą i ukochaną budowę ludzkiego społeczeństwa. On szczęście to, wytchnienie, poezję, spokój błogi ze zdwojonem serca biciem złączony, ujrzał w tej kobiecie, o której myślał że jest wcieleniem słodyczy, poezji, spokoju...
Czy dobrze widział, gdy w kobiecie tej ujrzał to wszystko? Czy wzrok jego nie patrzył na nią z za tej mgły marzenia, która przysłaniała go tak często? Czy nie popełniał on tym razem jednej z tych omyłek, które nie kończą się już jak inne wesołym uśmiechem, ale rzucają na serce wielki ból i ciężar?
Co pewna, to to, że hrabia prądem własnych myśli i marzeń zaniesiony do willi swej pięknej sąsiadki, przebywał tam długo, bardzo długo. Hegle, Humboldty, Herschle i Długosze, patrzyły nań z biura opuszczone i nieruchome; stary zegar dygotał mu nad głową, opowiadając niby jakieś dzieje i gadki, lub prawiąc gderliwe nauki i morały; wielka lampa płonęła, cicho plotąc po ścianach i suficie wieńce białych szlaków i przezroczystych cieni, — a hrabia siedział przy swem biurze zamyślony czy zamarzony, z twarzą rozpromienioną pięknem światłem głębokiego uczucia, z oczami które jasne w tej chwili, przezroczyste jak u dziecka, gorące jak u młodzieńca, zdawały się obejmować szeroki, promienny krąg wiary, miłości i nadziei.
Późno już było gdy hrabia powstał, postąpił parę kroków w głąb pokoju, i stanął przed wiszącym nad łożem portretem. Matko, — rzekł zcicha, — ja tę kobietę kocham bardzo! Widok jej jest światłem moich oczu, głos muzyką moich uszu! Ja ujmę ją za rękę, i powiodę z sobą w te cudne światy czynu i nauki, w których sam przemieszkiwam oddawna! Ona pójdzie zemną wszędzie, wszędzie, pod stropy gwiaździste, w otchłanie oceanów, w topiele serc ludzkich, w zamierzchłe wieki przeszłości! Ona wejdzie zemną w dom naddziadów moich, i będzie pięknością jego, koroną, spokojem, poezją i miłosierdziem. Ona matko zasiądzie na twojem miejscu, i stanie się tobie podobną — dobrą jak ty byłaś, i jak ty mądrą!






ROZDZIAŁ V.
Promień w kałuży.

Podczas gdy hrabia porywany prędem miłosnych myśli, płynął ku miejscu w którem przebywała piękna jego narzeczona, a potem z uczuć swych i marzeń zwierzał się portretowi swej matki, Sebastjan Rycz szerokiemi krokami zmierzał ku miastu. Sam jeden na pustej drodze, owiany szumem wiatru kołyszącego wierzchy przydrożnych topoli, i otoczony ciemnością nocy, człowiek ten wyprostował się i jakby urosł. Nikt tu nie patrzył na niego, żadne oko ludzkie nie śledziło poruszeń mętnej, burzliwej jego duszy; to też nie chował już głowy pomiędzy ramiona, i nie kurczył się sam w sobie na wzór płazu, uciekającego od ludzi i świata. Teraz wyglądał on zuchwało i butnie. Natura jego nie krępowana niczem, wystąpiła na zewnątrz, oczy błyszczały śród zmroku ponurem światłem żądz obiecujących sobie prędkie zadowolenie; chwilami przyśpiewywał sobie brudną jakąś karczemną piosenkę, to znowu wpadał w zamyślenie, i śmiał się cicha, drwiącą niby odpowiedź dając wichrom, które lecąc po polach, słały w przestrzeń przeciągłe jęki. Wszedł do miasta, przebył kilka całkiem już prawie pustych i cichych ulic i placów, aż znalazł się na rogu błotnistej ulicy. Tu zaszedł mu drogę człowiek, powolnym i niedbałym postępujący krokiem. Pomimo ciemności, poznali się wzajem i przystanęli.
— Jak się masz, mój chlebodawco! — ozwał się nowo spotkany głosem, który posiadał dziwny dźwięk, nawpół drwiący, nawpół głuchy.
— Dobrze się mam, moja ręko — odmruknął Rycz, — wracam od mego prycypała i opiekuna.
— Winszuję ci — zwolna wymówił pierwszy, — chciałbym więc w tej chwili mieć przy swoim paltocie kieszenie twego surduta. Muszą być ciężkie....
— Zgadłeś ręko moja, cięższe są one dziś niż były oddawna.
— Może chcesz abym ci pomógł nieść ten ciężar?
— Dziękuję! niedaleko do domu, zaniosę sam.
Zamieniając te urywane wyrazy, dwaj ci ludzie postępowali obok siebie wązkim chodnikiem, tu i owdzie podnoszącym się nad czarnym szlakiem rozlewającego się pośrodku błota, to znowu znikającym bez śladu, i ustępującym przed grzązkiemi odnogami kałuż.
— Czekałeś na mnie — po chwili milczenia wymówił Rycz.
— Nie, spacerowałem sobie — odrzucił niedbale jego towarzysz.
— Bajdy! — zcicha zawołał pierwszy, — nikt nie spaceruje nigdy po tej ulicy. Widzę ze wszystkiego, że na mnie czekałeś. No, mówże....
— Mój drogi! — przerwał tamten, — chciej mi naprzód powiedzieć, odkąd to spoufaliłeś się tak ze swą szanowną ręką, że zacząłeś jej mówić: ty.... wiedz, że ta ręka pragnie być z tobą w przyjaźni, ale — z daleka.
Rycz zaśmiał się cicho, zjadliwie.
— O, najszanowniejszy panie! — zawołał, — staliśmy się zupełnie równymi sobie odkąd zaczęliśmy rozmawiać o pewnym interesie. Skończony pijak i karciarz, niczem prawie nie różni się od początkującego....
— Cicho! — zawołał towarzysz Rycza, chwytając go za ramię. Cicho! — powtórzył, — jeszcze przecie nic nie uczyniłem....
Głos jego trząsł się i rwał mu w piersi, nie pozostało w nim ani śladu poprzednich żartobliwych dźwięków.
Rycz zaśmiał się znowu i odparł:
— Mój hrabia powtarza mi zawsze: złe myśli rodzą złe czyny; od złej myśli do złego czynu, jeden krok tylko. Strzeż się złych myśli Ryczu....
Towarzysz Rycza szedł bardzo powoli, ze spuszczoną głową.
— Strzeż się złych myśli! — powtórzył półgłosem, — łatwo to powiedzieć temu kto ich niema....
— A pan, który je masz — przerwał Rycz szorstko i niecierpliwie, — nie powinieneś pysznić się i wzbraniać ludziom aby się z tobą poufalili.
W tej chwili jedna z chmur wiszących pod niebem zachwiała się i rozdarła, a księżyc złotym blaskiem oblał obie twarze rozmawiających. Spojrzeli na siebie przy tej gorejącej latarni nocnej. Rycz zuchwale i ze zjadliwym na ustach uśmiechem patrzył na swego towarzysza; twarz Suszyca wydawała się bardzo bladą pod padającem na nią światłem; czoło jego zmarszczone i drgające, chyliło się jakby przemocą w dół kłonione, na ustach nie było zwyczajnego uśmiechu.
— Czekałeś na mnie — powtórzył Rycz, — cóż masz mi do powiedzenia? — słucham.
Suszyc otworzył usta, ale nic nie wymówił zrazu. Spojrzał tylko na niebo jakby wzywał chmury, aby pokryły źródło owej światłości, rażącej mu oczy i tamującej mowę. Po chwili wszakże zwrócił się do swego towarzysza, i rzekł. — Znalazłem człowieka....
Rycz uczynił poruszenie wydające radość.
— Tak? — zawołał, — a więc czemuż nie powiedziałeś mi tego od razu. To wyborna nowina. Któż to taki?
— Kto? — powtórzył Suszyc, — człowiek....
— Ale jak się nazywa, gdzie mieszka? — z gwałtownością nalegał Rycz.
— Nazywa się tak jak nazywał się jego ojciec, a mieszka tam gdzie mu się podobało zamieszkać.
Rycz gniewnie ruszył ramionami.
— Nie jestem dwcipnym, i nie umiem podziwiać cudzych dowcipów, ani z nich śmiać się; dla tego chciałbym, abyś nigdy nie żartował rozmawiając ze mną.
— Mój kochany — spokojnie odparł Suszyc, — moja chęć a twoja chęć, to dwie chęci. Nie widzę powodu dla któregoby miały one zlać się w jedną.
— Wiesz co? — zawołał Sebastjan stając nagle, — wolałbym abyś mnie wyzwał na pięście, poprobowalibyśmy kto z nas silniejszy; ale ty masz djabelny język, któremu ja rady dać nie mogę.
— Bo i nie potrzeba abyś mu radę dawał. Co ci do mojego języka?
— Prawda! — sarknął Rycz, — mnie potrzeba tylko twojej ręki! Ale nakoniec, któż jest ten człowiek?
— Chrześcjanin — z niezmąconą spokojnością odparł Suszyc.
Rycz rzucił się znowu gniewnie; nic jednak nie powiedział, tylko zamyślił się.
— Słuchaj — rzekł po chwili, — zmówiłeś się z tym człowiekiem ażeby mię oszukać, i dla tego nie chcesz powiedzieć mi jego nazwiska.
— Sam nie wierzysz w to co mówisz odparł zagadniony. Czyliż nie będziesz mię miał w swej mocy?
— To prawda. Dla czegoż więc nie chcesz powiedzieć mi, kto jest ten człowiek....
— Po co tu długo o tem mówić? — tonem znudzenia odrzekł Suszyc. Oto po prostu, nie chcę aby nazwisko to znajdowało się w twojej mocy.
— Cóż to? — zjadliwie zaśmiał się Rycz, — miłość bliźniego?
— Być może — zimno odrzucił Suszyc.
— Pst! — syknął Rycz, — myślę raczej, że jestto miłość samego siebie. Chcesz na swoją rękę posiadać krówkę, którą będziesz doił?
— Być może — tym samym tonem co poprzednio powtórzył Suszyc.
Tak rozmawiając dwaj ludzie znaleźli się tuż pod ścianą pustej kamienicy. Stanęli. Księżyc od kilku chwil ukrył się znowu za chmurami; otaczała ich zupełna ciemność.
— A więc cóż? — pierwszy zagadnął Rycz, — kiedy zaczniemy robotę?
— Nie wiem — po chwili milczenia odpowiedział Suszyc.
— Bo u mnie — mówił pierwszy, — wszystko może być gotowe jutro, pojutrze, kiedybądź! Mój hrabia będzie mówił kazanie, albo zaczyta się w swym rękopisie, a ja mu z szuflady pasport....
Wiatr chłodny, przeszywający, przeleciał ulicą i jęknął przeciągle, uderzając w załom muru. Suszyc zadrżał jak w febrze.
— No cóż — powtórzył Rycz, — kiedy zaczniemy robotę?
— Niewiem — krótko i cicho odpowiedział jego towarzysz.
Rycz zaszamotał się w ciemności.
— Wiesz co — szepnął gwałtownie, — żeby nie twoja ręka, która mię obchodzi, tobym cię dziś chyba.... Podobna okoliczność może drugi raz się nie powtórzyć. Powinieneś mi dziękować żem się nią podzielił z tobą, a nie z kim innym.
— Dobrodziejstwa twoje umiem cenić — zaczął Suszyc, — wszakże to już od roku płacisz mojej ręce grosz za to, że ona daje ci możność brać od hrabiego rubla.
— Rubel czy grosz — mruknął gniewnie Rycz, — dosyć że jato daję ci zarobek.
— Zgódź się wszakże na to, że gdybym sam udał się do hrabiego...
— Nicbyś nie wskórał. On tę robotę chowa dla swych pupilów, z których jednym ja jestem. Chce on mię przez to wdrożyć w pracę, rozumiesz?
Suszyc miał coś odpowiedzieć, ale przeszkodziło mu ciche skrzypnięcie otwierających się w pobliżu drzwi. Byłato furtka umieszczona w bramie domu nad kałużą, która otworzyła się i przepuściła małego, szczupłego mężczyznę, z pochyloną głową i rękami w kieszeniach paltota. Mężczyzna ten zdawał się przez chwilę rozglądać w ciemności, potem szparkim krokiem przebył ulicę, i wstąpił na spróchniałe wschodki prowadzące do sklepiku z wódką, śledziami i łojówkami. Drzwi sklepiku były zamknięte, ale mały szczupły człowiek zapukał w nie zlekka, i wnet otworzyły się. Wązka smuga żółtego światła wymknęła się na zewnątrz, oświetlając postać i twarz wchodzącego.
— Don Roderigo — szepnął Suszyc tonem, w którym nie było wcale zdziwienia. Zwrócił się do Rycza, i dodał:
— Do wszystkich twych dobrodziejstw dołączyć jeszcze muszę i to, że wprowadziłeś mi syna do tej akademji, w której zajmujesz miejsce mistrza i wodza.
— Czy myślisz, że on był przedtem niewiniątkiem? — zaśmiał się Rycz.
— Mniejsza oto — z głuchym, zdławionym śmiechem odparł Suszyc, — nie mówmy o tym moim pierworodnym!
— I owszem, mówmy o nim — podjął Rycz, — wszakże będzie on czwartym....
— Nie — wymówił Suszyc stanowczo. On nie będzie ani czwartym, ani dziesiątym, ani pierwszym; on nie będzie miał wcale udziału w tej sprawie.
— Dla czego? — drwiącym tonem zagadnął Rycz.
— Dla tego — zaczął Suszyc, i zawahał się chwilę, — dla tego, że to mój syn.
— Cha, cha, cha — zaśmiał się pierwszy grubym, szorstkim śmiechem, zaledwie tłumionym nieco przez wzgląd na miejsce i porę, — cha, cha, cha, cha, śmiał się coraz bardziej, on nie będzie czuł najmniejszej wdzięczności za twą ojcowską troskliwość! On uchwycił się interesu rękami i nogami! Jemu w to tylko graj!
Gdy Rycz tak mówił, Suszyc odstąpił parę kroków jakby nagłym jakimś ciosem uderzony. Po chwili jednak wymówił zwolna, głosem w którym czuć było zwyczajny mu uśmiech.
— Postanowiłeś więc wszystkie przeszkody usuwać z drogi własnemi siłami? rozmówiłeś się już nawet z moim synem, a on przystał na wszystko! No dobrze, zobaczymy... tymczasem dobranoc!
Rzekłszy to odwrócił się jakby tknięty nagłem pragnieniem zakończenia rozmowy. Ale Rycz zatrzymał go za ramię.
— No — rzekł z tłumioną gwałtownością, — a tamten człowiek? jakże on się nazywa?
— Widzę biedny Ryczu, że utraciłeś słuch albo pamięć. Mówiłem już przecie że nazywa się on tak jak się nazywał jego ojciec.
Rycz zatrząsł się ze złości.
— Słuchaj! — rzekł, — ty sobie żartujesz ze mnie, a ja ci powiadam że wiedzieć będę.
— Czy posiadasz dar odgadywania?
— Ty do niego chodzisz przecie, albo on do ciebie.
— Nie, kochanku, komunikujemy się za pomocą drutu telegraficznego, rozciągniętego pomiędzy dwiema naszemi duszami.
Rycz opuścił ręce.
— Z tobą rady niema — rzekł, — masz taki sposób mówienia, że chciałbym cię bić, ale niemam ochoty słuchać.
— To nie słuchaj!... dobranoc.
Suszyc znajdował się już na środku ulicy, gdy Rycz kilkoma szerokiemi krokami dogonił go.
— Słuchaj pan — ozwał się łagodniej niż wprzódy, — zważ sam, że nie jest sprawiedliwem abyś tego człowieka zabierał sobie na wyłączną własność. Ja także chciałbym go trzymać za jedną połę.
— Mój kochany — odparł nie zatrzymując się Suszyc, — liczne doświadczenia któreś przebywał w ciągu twego żywota, najlepiej musiały nauczyć cię tej prawdy, że pomiędzy chceniem a otrzymaniem zachodzą zazwyczaj różne przeszkody. Owóż ty chcesz otrzymać nazwisko tego człowieka, a ja nie chcę ci go dać, i skończy się na tem, że go nie otrzymasz. Dobranoc.
W domu nad kałużą panował sen głęboki. Suszyc wszedł do swej zimnej, wilgotnej pracowni, a lubo ogarnęła go tam ciemność prawie zupełna, nie rozniecił światła, ale podążył prosto ku oknu, które roztworzył na oścież. Dusiła go snać niezdrowa atmosfera tego nagiego, pyłem zapełnionego pokoju; dławiły może własne myśli i uczucia. Usiadł na obdartym starym fotelu i siedział nieruchomy z ramionami skrzyżowanemi na piersi, oddychając powoli i ciężko, z twarzą zwróconą ku posępnemu obrazowi zimowej nocy.
Byłato noc posępna, lecz zarazem wspaniała. Księżyc płynął po niebie szeroką półobręczą o mętnym złotawym blasku, lecz zakrywały go co chwilę chmury, które wiatr gnał gwałtownie, rozdzierał na drobne czarne szmaty, lub skupiał w wielkie ciężkie opony. Od czasu do czasu pomiędzy chmurami tworzyły się wązkie chwiejne szczeliny, a przez nie wyglądał pozłocony błękit, rysując na ciemnem niebie kręte szlaki świetlanych ścieżek. I znów nowy podmuch przelatywał w przestrzeni; szczeliny przepuszczające światło niebieskie drżały, chwiały się i zwierały, a natomiast na innych punktach firmamentu, w ciężkich grubych oponach, powstawały wyłomy i otwory niby okna, przez które tu i owdzie wyglądały nieśmiałe gwiazdy. Okna te zamykały się z kolei, a mrok gruby niczem nierozświecony spadał na ziemię; aż po chwilowej nieruchomości nowy bój rozpoczynał się w górze pomiędzy światłem i ciemnością, chmury rozdzielały się, i gromadami leciały w różne strony, blask księżyca złotawym rębem haftował rozpostarte ich ramiona, szlaki błękitów występowały blade i spłakane, a ziemia zdawała się kąpać w migotliwej ponurej łunie podobnej do długo trwających, w locie swym powstrzymanych błyskawic. Od czasu do czasu po szelestach, jękach i poświstach, zapanowywała w powietrzu głęboka cisza. Wichry jakby zmęczone szalonemi tonami, spoczywały w milczeniu; ciemne chmury zawisały pod niebem nieruchome, podobne do olbrzymów oczekujących trąby bojowej, lub ptaków o zmartwiałych skrzydłach. Wtedy z kądciś, od krańców widnokręgu, od wschodu, przylatywały lekkie, zcicha szumiące wietrzyki; gwiazdy świeciły śmielej, i złota półobręcz księżyca gorętszym paliła się blaskiem. Wtedy także szeroki napowietrzny zdrój ciepła przepływał przestrzeń, śniegi pokrywające ziemię tajały zwolna, czuć było spokojny oddech czekającej w oddali na kolej swą wiosny.
Widok nocy tej dziwne musiał obudzać myśli w głowie Suszyca. Podmuchy i poświsty wichrów harmonizowały może z wewnętrznemi jego głosami; ponure światło księżyca wydawało się mu pożarem, w którym zwolna gorzała ziemia. Chaos i zmienność panujące pod niebem, przypominały chaotyczną i zmienną panoramę życia. Siedział nieruchomy i patrzył, parę westchnień wstrząsnęło jego piersią. Wyciągnął prawą rękę i ujął nią flet leżący w pobliżu, przytknął go do ust, i kilka przeciągłych, jękliwych tonów wydobył z instrumentu. Wyprostował się, blade rumieńce wstąpiły mu na policzki. Podniósł w górę oczy, w których paliło się teraz migotliwe srebrne światło, i zdawał się wsłuchiwać w przestrzeń, jakby oczekiwał z tamtąd echa lub odpowiedzi.
Ale cisza głęboka panowała dokoła, a przerywał ją tylko szum wzmagającego się od czasu do czasu wiatru albo powolny i rytmiczny plusk wody, kroplami spadającej z dachu na bruk dziedzińca. W domu zdawało się być wszystko w śnie pogrążone. A jednak, gdy pierwsze dźwięki fletu stłumionem echem doleciały do długiego i wązkiego pokoju, w którym spoczywały cztery kobiety, dał się słyszeć lekki szmer poruszającego się ciała. Byłato najmłodsza córka Suszyca, która śród ciemności otworzyła oczy i obie ręce swe wpółsenym ruchem zarzuciła sobie na głowę. Suszyc grał ciągle. Ręce Pięknej zaplotły się nad złotym warkoczem, i powoli osunęły się na czoło. W kilka sekund potem młoda dziewczyna siedziała na łóżku, ze splecionemi na kolanach rękami, i wzrokiem utkwionem w ciemną przestrzeń.
Wśród ciemności panującej w pokoju, płynął od okna szlak szarego światła, i obejmował sobą jej twarz, orzuconą w nieładzie opadającemi płowemi włosy. Czoło dziewczęcia było w tej chwili smutne i blade; szyja jej wyciągnięta nieco naprzód, i głowa pochylona w stronę, z której do ucha jej dochodziła muzyka, czyniły jej postać wsłuchaną i tęskną. Matka i siostry Pięknej spały głęboko, ale ona siedziała na łóżku swem rozbudzona zupełnie. W głowie jej dziwne jakieś, powikłane roiły się myśli; serce uderzało śpieszniej niż zwykle, nieokreślone uczucia pierś napełniały. Nie potrafiłaby zdać sobie sprawy z poczuwanej w sobie tęsknoty, ani marzeń swych ubrać w wyraźne słowa lub kształty. Czegoś jej było żal i wstyd. Zdawało jej się że jest ptaszkiem zamkniętym w ciasnej, bardzo ciasnej klatce, i że za tą klatką jest świat jakiś piękny, którego nie zna. Wyobrażała siebie w postaci małego przezroczystego obłoczku, zawieszała się na tonach muzyki której słuchała i leciała kędyś — sama nie wiedziała dokąd. Ale gdy tak leciała, ręce jej rozplotły się i ramiona roztworzyły; gorący jakiś strumień przepłynął jej przez piersi. Pomyślała sobie że jest biedną, bardzo biedną dziewczyną, bo nikt jej nie kocha. Nikt jej nigdy nie pieścił i nie pocałował. W domu w którym żyła, pieszczota i całunki były nieznane. Nagle przed oczami jej zawisła twarz ojca. Piękna chciała się do niej uśmiechnąć, ale poczuła nagle żal głęboki; zakryła oczy dłonią i zapłakała. Płacząc widziała wciąż przez łzy, wiszące przed nią i pływające po szlaku szarego światła, ciemne oczy pana Sylwestra. Oczy te patrzyły z miłością i łagodnie. W ten sposób nie patrzyły na nią nigdy oczy matki i sióstr. Piękna pomyślała sobie że pan Sylwester bardzo musi być dobrym. A ja, czy jestem dobrą? — zapytała siebie, i przecząco wstrząsnęła głową. Powinnabym jutro podejść do ojca, objąć jego szyję i pocałować go serdecznie. Gdyby tylko nie uśmiechał się tak jak uśmiecha się zwykle! Biedny ojciec!
Dla czego Piękna ojca swego w myśli swej nazywała biednym? Dla czego wyraz ten wywikłała właśnie z ojcowskiego uśmiechu, który ją mroził i onieśmielał? Czy młoda dziewczyna ta miewała błysk pojęcia ukazujący jej całą nędzę moralną, w jakiej pogrążoną była jej rodzina? Czy na dnie duszy jej kiełkowały jakieś uczucia niewyraźne i nieznane jej samej, ale nie pozwalające jej dostroić się w zupełności do tego co ją otaczało? Była ona może kwiatem podobnym do tego, który bladą i nieśmiałą główkę wychyla z pod warstwy śniegowej, albo szlachetnym djamentem zakopanym w pyle, i nieruchomo oczekującym aż przedrze się doń promień słońca i strugę blasku wleje mu w łono.
Gdyby jednak Piękna z przyśpieszonym biciem serca słuchająca muzyki fletu, mogła była widzieć wtedy swego ojca, ujrzałaby twarz jego taką jaką nigdy nie widziała. Suszyc grał ciągle, a grając myślał o całej swej przeszłości — przeszłości widnej z razu jak dzień, a potem ciemniejącej wciąż, ciemniejącej i zapadającej w noc coraz głębszą.
Kiedy był młodym chłopcem, lubił bardzo muzykę. Syn ubogich rodziców, zaledwie ukończył nauki szkolne, oddał się ciężkiej biurowej pracy. Miał wtedy lat dziewiętnaście. Całe dnie przesiadywał w wilgotnym, ponurym pokoju, schylony nad stołem, z piórem w ręku. Ale przychodziły niedziele, a wtedy od samego rana schodzili się doń koledzy, każdy z innym instrumentem muzycznym, i tak już gromadą szli razem do kościoła, wstępowali na chór, i przygrywali śpiewom kapłana. Byłato muzyka bardzo mierna; ale niewybredna publiczność cieszyła się nią i pyszniła, a cieszyli się i pysznili więcej jeszcze sami improwizowani artyści. Powrót z kościoła był pochodem tryumfalnym. Hoże panienki, niby stadka płochliwe lecz wdzięczne, biegły chodnikami ulic, a młodzi wirtuozi towarzyszyli im na wyścigi, dźwigając basetle swe, skrzypce, flety i klarnety. Ileto wtedy było śmiechów, półśmiechów, urywanych pogadanek, strzelistych spojrzeń, marzeń o miłości i przyszłości, snutych pod jasnem okiem pogodnie przyświecającego słońca! Wieczorami zbierano się znowu u Suszyca, grano tercety, kwartety, sola; rozmawiano o panienkach, śpiewano wyjątki z oper, i znowu marzono, marzono o pięknej, pomyślnej przyszłości.
Potem młodzi chłopcy pożenili się, a każdy wziął sobie jednę z tych pierzchliwych, lecz wdzięcznych panienek, które co niedziela biegnąc chodnikami ulic, dziękowały im za muzykę, która, jak powiadały, modlić się im dopomagała. Suszyc ożenił się także, ale żona jego nie była jedną z tych dziewcząt, którym towarzyszył z kościoła do domu, które miały chód wdzięczny i zgrabny, spojrzenie łagodne i figlarne, uśmiech nieśmiały, lecz serdeczny. Wybrał sobie ubogą pannę z zimnemi oczami i sztywną kibicią, na której stanik wyglądał jak pancerz — córkę rodziców obarczonych rodziną. Jak się to stało, że ją wybrał, i czy wybierał na prawdę? nie byłaż to raczej chwilowa zachcianka, kaprys młodej wyobraźni, jakieś współczucie, a może i uległość namowom, radom, wpływom? To pewna, że już potem flet jego w długiem zostawał zaniedbaniu; żona jego nie lubiła muzyki. — To chleba nie daje! — mawiała. — A jednak zamiłowanie to w sztuce naiwne, dziecinne niemal, było może jedynym promieniem poezji, wnikającym w życie biednego urzędnika, przesiadującego po całych dniach w posępnym, wilgotnym pokoju, napojonym wonią kurzu i atramentu. Promieniem tym mogła być jeszcze poezja. Ale żona Suszyca nie lubiła poezji. — To chleba nie daje! — mawiała.
Po pewnym przeciągu czasu Suszyc odnalazł flet swój; ale gdy sprobował na nim zagrać, uczuł że mu zimniej jakoś było w piersi jak dawniej. Grywał jednak od czasu do czasu, ale za każdym razem gdy grać zaczynał, spostrzegał, że ten chłód dziwny wzrastał w nim coraz. I było mu coraz zimniej, zimniej.... a w życiu jego zaczęło się wszystko rwać i łamać. Próbował związywać, zestawiać, naprawiać, — ale była przy nim ręka, pod dotknięciem której wszystko więdło, psuło się, usychało.... Długie lata minęły, Suszyc przestał walczyć, gniewać się, sarkać; przestał naprawiać i nawiązywać — zaczął uśmiechać się ciągle i żartować.... Ze wszystkich zamiłowań młodości, które pogasły w nim jak lampy z dopaloną oliwą, przeżył w nim tylko instynktowy, bezwiedny prawie pociąg do muzyki; z pomiędzy przyjaciół i towarzyszy, w których gronie przepędzał kiedyś owe wesołe niedzielne poranki i wieczory, pozostał przy nim jeden tylko — flet.
I teraz jak dawniej znajdowało się w mieście grono młodzieńców, którzy przygrywali na chórze kościelnym śpiewowi kapłana, a wieczorami grywali tercety, kwartety, śpiewali wyjątki z oper, i rozmawiali, marzyli o miłości i przyszłości. Ale Suszyc nie wiedział o tem, i unikał tego widoku; bezchmurna ta pora młodości raziła jego oczy, jak odbicie jutrzenki własnego jego życia zatopionej potem w morzu ciemności. Jego życie było coraz ciemniejsze, mozolniejsze, głębiej zapadające w otchłań nędz i upokorzeń. Od paru lat grywał już niezmiernie rzadko, a niekiedy z drwiącym uśmiechem spoglądał na instrument, który był weselem i poezją jego młodości, jakby mówił mu: głupiś tak jak i ja, jak wszystko na świecie!
Owej jednak nocy zimowej Suszyc grał długo, i cała przeszłość jego ubrana w tony przesunęła się mu przed oczami. Późno już było bardzo, gdy flet od siebie odrzucił i ukrył twarz w dłoniach; a gdy ją podniósł, wielka mętna łza toczyła się po zwiędłym bladym policzku.
W tejże chwili zachodzący księżyc, rzucił wązki promień światła na dno rozlewającej się pod ścianą kałuży; ale wiatrem niesiona chmura, pokryła księżyc i zgasiła promień.
Na twarzy Suszyca łza oschła. Stał on przed oknem, zimnym wzrokiem wodził dokoła tonącego w mroku dziedzińca, i śmiał się. Śmiał się z siebie, ze swoich dumań i ze swojej łzy, a może i z tej walki tajemnej, ostatniej która przed chwilą stoczyła się w jego piersi.





ROZDZIAŁ VI.
Kuzyn Habsburgów.

W mieście N. od lat wielu znajdował się człowiek, którego nazwiska nikt prawie niepamiętał i nie wymawiał, lecz którego powszechnie po prostu zwano panem Walerym. Całe miasto znało go zblizka lub zdaleka. Ci co go znali zdaleka śmieli się ilekroć go zobaczyli; ci co go znali zblizka, lubili go ale śmieli się także. Ogólnie uważano go za poczciwego i nie szkodliwego półgłówka. Niekiedy także powiadano, że pan Walery miał w sobie coś z natury grzyba, który siedzi na jednem miejscu, dopóki nie spróchnieje lub nie uschnie. W twierdzeniu tem było wiele prawdy; pan Walery bowiem przez trzydzieści lat niesłychanie mozolnej i sumiennej pracy biurowej, dokazał tego, że tak jak pierwszego dnia rozpoczęcia swego zawodu, był kancelistą. Trzydzieści lat minęło odkąd po ukończeniu pięciu klas gimnazjalnych, ośmnastoletnim będąc chłopcem zasiadł przed jednym ze stołów umieszczonych w pierwszej od wejścia sali biura, składającego się z obszernych sal kilkunastu.
Z trzydziestu tych lat, każdy rok, odrzucając z rachunku niedziele i dnie świąteczne, zawierał w sobie 300 dni powszechnich czyli roboczych, które pan Walery przepędzał nad swym stołem — co wzięte razem stanowiło znakomitą okrągłą liczbę 9,000 dni. Że zaś pan Walery był bardzo akuratnym i zasiadał do roboty swej niezmiennie z ostatniem uderzeniem godziny ósmej zrana, a opuszczał ją z pierwszym dzwiękiem wybijającej na zegarze czwartej popołudniowej, pracował więc ośm godzin dziennie. Godziny te, pomnożone przez liczbę 9,000 dni przedstawiały znakomitszą jeszcze cyfrę 72,000 godzin. Z 9000 tedy dni, czyli 72,000 godzin uciążliwej i niesłychanie akuratnej pracy, pan Walery zdołał wynieść taki rezultat, że zupełnie tak samo jak pierwszego dnia i pierwszej godziny był kancelistą, czyli prostym kopistą, bezmyślnie przepisującym to co inni pisali. Przez tak długi przeciąg czasu wiele zmian zachodziło wciąż około pana Walerego. Młodzi koledzy z którymi rozpoczynał swą karjerę, przechodzili od stołu do stołu, z sali do sali, niektórzy z nich dosięgli owej najostatniejszej z sal; ku której z rodzajem trwożliwego pożądania zwracały się oczy setki pracujących w biurze urzędników różnego stopnia, sali która była niby tajemniczem sanktuarjum w którem zasiadała sprawiedliwość pod postacią sędziów i prezesa. Inni mniej szczęśliwi, nie dostali się wprawdzie na obity aksamitem fotel sędziego, ale powoli pięli się ze szczebla na szczebel po hierarchicznej drabinie urzędów; inni jeszcze tacy którym dla różnych przyczyn źle się tu powodziło, przenieśli się do innych biur, wraz z pracą swą, zaletami i wadami; inni nakoniec poumierali albo poprzemieniali się w kupców, rolników, w odmiennych stanach szukając szczęśliwych odmian fortuny. Na miejsce tych których niestało, przybywali nowi, młodzi, którzy zmieniali rozmaicie te miejsca, postępowali dalej, wspinali się, spadali często, podnosili się niekiedy, wchodzili, wychodzili. Sama miejscowość nawet ulegała niejakim zmianom. Mniej więcej co dziesięć lat przemalowywano ściany czyniąc je żółtemi z różowych, albo błękitnemi z zielonych. Mniej więcej co rok oczyszczano też tam podłogi, wymiatano ogromne kupy kurzy, podartych papierów, pokrywano brzydkie plamy błota i atramentu brzydszą jeszcze od nich farbą. Zmieniano nawet czasem krzesła na których siadywali urzędnicy, stawiając półpołamane na miejsce połamanych zupełnie — i kałamarze w których nazbierało się już tyle śniedzi i pleśni atramentowej, że wyczyszczenie ich mogło zaliczyć się do rzędu tych zadań, którym najprzemyślniejszy nawet umysł ludzki i najdzielniejsza ludzka ręka sprostać nie mogą.
Ale wszystkie te zmiany i fluktuacje zachodzące w najobszerniejszem biurze miasta N., nie tyczyły się bynajmniej pana Walerego. On nie ruszał się wcale z miejsca, na którem był zasiadł w dniu rozpoczynającym szereg dziewięciu tysięcy następnych dni; nie zmieniał ani stanu, ani sali, ani krzesła ani kałamarza. Utrzymywano nawet, że przez trzydzieści lat pisał on jednem piórem, i że stół za którym siadywał, zaznaczony był małą okrągłą wklęsłością w tem właśnie miejscu, kędy on przez ciąg siedmdziesięciu dwóch tysięcy godzin opierał niezmiennie łokieć swej ręki.
I ta tylko w ciągu trzydziestu lat upłynionych w położeniu pana Walerego zaszła zmiana, że pensja jaką pobierał, wynosząca stale przez pierwsze lat piętnaście około pięćdziesięciu złotych miesięcznie, przez drugie lat piętnaście wynosiła również stale około sta złotych na miesiąc. Zmiana ta dzieląca zawód pana Walerego na dwie epoki spowodowana była tem, że zwierzchnicy jego po upływie czterech tysięcy pięciuset dni, spostrzegli iż posiadają w swem biurze rzadkiej doskonałości i akuratności maszynę do kopjowania. Maszyna ta była o sile przeszło trzech ludzi, co znaczy, że wykonywała summę roboty, jakiejby zaledwie trzej ludzie podołać mogli. Uznano zatem, że dla uchronienia jej od zepsucia i rozluzowania się, należało zwiększyć trochę koszt jakiego wymagało jej utrzymanie. W skutek tych uwag, pan Walery, czyli maszyna do kopjowania, wykonywająca robotę przeszło trzech ludzi, otrzymała płacę cokolwiek mniejszą od płacy dwóch kancelistów zwyczajnego kalibru. Co się zaś tyczy rang, orderów i jakichkolwiek tym podobnych honorowych odznaczeń, te nie spotykały pana Walerego; on dla nich a one dla niego nie zdawały się być stworzone. Koniec końców pan Walery stał się w biurze rodzajem antyka, który, gdyby go raz poruszono ze swego miejsca, byłby niezawodnie zagrożony niebezpieczeństwem rozsypania się w gruzy. Urzędnicy, którzy go już tam zastali i przebywali różne koleje, patrzyli na nieprzerwaną jego nieruchomość, i wyobrażali sobie, że gdyby go nagle nie stało, albo gdyby nawet przeniósł się do innej sali a choćby na inne krzesło, całe biuro zachwiałoby się w swych podstawach, przewracając do góry nogami wszystko i wszystkich, z sędziami i panem prezesem włącznie. Co zaś do sędziów i pana prezesa, ci nie mieli najlżejszego pojęcia o egzystencji pana Walerego; co więcej, najbliższy i bezpośredni jego zwierzchnik, w miejscowym biurokratycznym języku zwany naczelnikiem stołu, nic wcale niewiedział o nim, a cieszył się tylko bardzo posiadaniem tak wybornej maszyny do kopjowania, jakiej nie posiadał żaden z jego kolegów.
Pan Walery był widocznie jednym z tych grzybów w ludzkiej postaci, których nieudolność i jakby wrodzona jakaś nijakość, przykuwa na wieki do jednego miejsca. Podobieństwo to z grzybem tem więcej było uderzającem, że twarz nawet pięćdziesięcioletniego kancelisty miała w sobie coś grzybowatego, coś co koniecznie przypominało mech uwiędły i rosnący śród niego gąbczasty grzyb. Byłato twarz mocno poznaczona ospą, pomarszczona w drobne gęste fałdy, i powleczona żółtością, jaką okryły ją zapewne siedmdziesiąt dwa tysiące godzin przepędzonych pomiędzy czterema ścianami biura przesiąkniętemi wilgocią. Twarz ta miała pewien wyraz znużenia, spracowania, oraz roztargnienia graniczącego czasem z bezprzytomnością. Oczy pana Walerego były okrągłe, i gdy nie patrzyły na papier i posuwające się po nim pióro — nadzwyczajnie ruchliwe. Źrenice jego niegdyś śnać błękitne lecz teraz spłowiałe, z nadzwyczajną szybkością biegały po białkach porzniętych czerwonemi skazami, zawsze ilekroć ktokolwiek przemówił doń znagła i niespodzianie; po kilku dopiero sekundach uspakajały się, a pan Walery z rodzajem uroczystej powagi podnosił głowę, i prostując się sztywnie udzielał żądaną odpowiedź. Należy bowiem wiedzieć, że pan Walery pomimo swego trzydziestoletniego siedzenia na jednem miejscu, swej gąbkowatej i grzybowatej twarzy, i swego mocno wytartego a bardziej jeszcze staroświeckiego tużurka, nosił się zazwyczaj sztywnie, i stąpał z powagą, a przemawiał z uroczystością. Sztywność ta, powaga i uroczystość stanowiły konieczną sprzeczność z innemi cechami jego osoby, i całą tą dolą wielce upośledzoną, jaka mu się dostała w udziale. Śmiano się też z niego powszechnie ale pocichu. W poczciwych obudzał on pewien rodzaj poważania przynależnego antykom; lekkomyślni, którzyby radzi zamienili go w przedmiot żartów, nie wiedzieli jak się wziąć do tego, bo pan Walery każdy wymierzony przeciwko sobie docinek lub syderski żarcik brał zupełnie na serjo, i odpowiadał nań w taki sposób, jakby przyjmował hołd należny sobie.
Tak naprzykład, jeden z młodych urzędników odezwał się doń raz na głos i przy wielu osobach:
— Panie Walery, racz też powiedzieć, czy to prawda, że jesteś kuzynem Habsburgów? — Najświętsza prawda, odpowiedział zagadniony nie podnosząc głowy, i nie przestając kreślić po papierze najokrąglejsze i najregularniejsze o, jakie kiedykolwiek widziano pod słońcem. Młodzi zachichotali głośno, ale pan Walery tak był zajęty następującemi po o literami, że nie słyszał śmiechu swawolnych kolegów. — Panie Walery, — odezwał się ktoś inny, — powiedzcie, bądź łaskaw, jak się to stało, że będąc spokrewnionym z tak dostojną familją, siedzisz tu u nas w biurze? — Tym razem pan Walery podniósł głowę, powiódł wzrokiem po otaczających, i zapytał. — Czy znacie historję familji Rennepontów? A więc wiecie wszystko, — z powagą wyrzekł stary kancelista, biorąc się uroczyście do rysowania u dołu arkusza wspaniałego gzygzaka. — Czy cię Jezuici prześladują? — pytał jeszcze jeden z żartownisiów. — Nie — odpowiedział pan Walery rysując swój gzygzak i mrużąc lewe oko aby mu się lepiej przypatrzyć. — A któż jest twoim prześladowcą? — Pan Walery stawiał kropki nad wszystkiemi i jakie znajdowały się na całym arkuszu, i odpowiadał: — Metternich. — Na tę odpowiedź śmiech naturalnie zdwajał się. — Bój się Boga! wołano, wszakże on dawno w grobie, ten twój Metternich! — Ba! — mówił kancelista systematycznie układając całodzienną robotę, — teraz to się już wmieszał w to Bonaparte. — Nie było sposobu prowadzić dalej podobnej rozmowy; młodzi ludzie uśmiechając się lub litościwie kiwając głowami, pokazywali sobie na czoła, i przestawali żartować.
Rzecz była w tem, że pan Walery wszystko co mówił o swem wysokiem pochodzeniu, i prawach jakie mógłby rościć gdyby chciał, do wielce znakomitych dóbr i dostojeństw, mówił w najzupełniej dobrej wierze, sam i zapewne sam jeden na świecie, ale za to z mocą niepokonaną, wierząc w prawdę słów swoich. Jedynem jego za biurowem zatrudnieniem było rysowanie fantastycznie rozgałęzionych drzew genealogicznych, i pisanie nieskończonej liczby listów i próśb, w których pan Walery jak najdokładniej starał się udowadniać prawa swe do tytułu niemieckich książąt Rorenstaubów, i dóbr przynależnych dostojnej tej rodzinie, której on jedynym i ostatnim mienił się potomkiem, a zatem i spadkobiercą. Listy te i pisma pan Walery chował starannie w wielkiej tece skórzanej, którą nosił wszędzie z sobą, nierozstając się z nią nigdy, nawet gdy kładł się do snu, bo wtedy umieszczał ją pod poduszką.
— Co to nosisz w tej tece? — pytali go koledzy, gdy wchodząc do biura składał drogocenny swój ciężar na stole przy którym pisał. — Dokumenty — odpowiadał z powagą.
W miarę jak teka napełniała się a raczej przepełniała, pan Walery niszczył znajdujące się w niej pisma, poczem zajmował się pisaniem innych, które niebawem temu samemu ulegały losowi. — Dla czegoś podarł list ten? — pytali go obecni przy operacji niszczenia. Pan Walery prostował się, poprawiał sztywny kołnierz który mu dochodził do uszu, i odpowiadał. — Napiszę inny. W tamtym było dwa przekreślenia i jedna kropka zbyteczna; to nieuchodzi w liście do takiego dostojnika. Mógłby mię jeszcze posądzić o nieumiejętność pisania. — Coby mogło zły wpływ wywrzeć na twoje interessa, — wtrącał ktoś z uśmiechem. — Naturalnie — z zupełną powagą odpowiadał pan Walery.
Jakim sposobem wytworzyła się w nim ta manja która była zajęciem, udręczeniem, a zarazem i niewyczerpanem źródłem pociechy jego życia, trudnoby dokładnie opowiedzieć. On sam nie zdawał zapewne sobie sprawy z tego psychicznego processu, który się odbył w jego głowie, budując w niej całe szeregi zamków na lodzie, wlewając w nią niezłomne przekonanie o prawdzie tego, co nigdy nie istniało. Pierwszem prawdopodobnie źródłem tej manji czy tego nieustannego oszukiwania samego siebie, było to, że pan Walery miał matkę niemkę, z domu Staub. Byłato kobieta mało oświecona, ale niesłychanie próżna, i przez całe życie nic więcej nie robiła, tylko opowiadała o starożytności i bogactwie niemieckiej rodziny von Staubów. Ojciec pana Walerego był nizkiego stopnia urzędnikiem, i wielce nieznaczącą figurką w obec swej feudalno-wspaniałej małżonki. Oboje odumarli syna bardzo wcześnie, ale w umyśle chłopca nazawsze już pozostały wyryte do dziwaczności nieraz dochodzące opowiadania matki; wzrastały one ciągle, coraz kolosalniejszych nabierały kształtów, aż nazwisko Staubów dosięgło książęcego tytułu, i połączyło się z dwiema obcemi mu pierwotnie zgłoskami: „Roren”. Dlaczego nazwisko „Staub” połączyło się z Roren a nie z „Dolen”, „Wolen” lub „Bozen”? Dla tego może, iż dwa r brzmiały dobitnie, i jak się wydawało panu Waleremu, wspanialej wyrażały ważność i starożytność nazwiska. „Rrrorrrenstaub”! wymawiał on w rozmowie ze znajomymi o ulubionym swym przedmiocie; potem prostował się, i wskazujący palec podnosząc w górę, dodawał: „Staub! uważaj tylko, Staub!”
— A wiesz panie Walery, co znaczy wyraz „Staub”? — pytał go któryś z żartownisiów, — proch, pył.
Pan Walery podnosił głowę, marszczył brwi, chrząkał i odpowiadał z godnością. — „Staub” jako wyraz prosty, znaczy proch albo pył; ale jako nazwisko familji....
Zatrzymał się, i chrząknął znowu.
— Cóż znaczy jako nazwisko familji?
— Poszukaj w Almanachu Konstantynopolskim, to się dowiesz.
— Takiego Almanachu niema, zarzucił ktoś uparty.
— Jest! odpowiadał p. Walery wyciągając ku mówiącemu swój pomarszczony, wskazujący palec. Jest, powtarzał; pokażę ci go jak przyjdziesz do mnie.
— A może w Almanachu Gotha...
Pan Walery wzdrygał się jak przy zetknięciu z gadem.
— Nie mów mi o tem bezeceństwie, mówił, ręka Metternicha wykreśliła ztamtąd nazwisko mojej familji.
— A cóż znowu Metternich miał takiego do pana i pańskiej familji, że wam tak psuł wszystkie szyki?
Tu pan Walery przybierał tajemniczą a zarazem uroczystą minę. Pochylał się do ucha tego z kim rozmawiał, i zlekka oglądając się jakby nie chciał być podsłuchanym, szeptał: — Habsburgi! rozumiesz? Starsza linja Habsburgów dziedziczy po Rorenstaubach. Franciszek Józef... o!... — Cóż Franciszek Józef? co? pytał tamten dławiąc się śmiechem. — Co? powtarzał pan Walery, ten pałac w którym mieszka, wiesz? do mnie należy! Łóżka alabastrowe, złota kołyska w której kołysano moją matkę...
Na tem kończyła się zwykle rozmowa, bo słuchacz pana Walerego uciekał z obawy, aby mu nie parsknąć śmiechem.
Tymczasem pan Walery marząc o pałacu swoim uzurpowanym przez Franciszka Józefa, o znajdujących się w nich alabastrowych łóżkach, złotej kołysce, i wielu innych równie pięknych, drogocennych a nie bywałych rzeczach, zadawalał się wielce skromnem mieszkankiem, położonem przy jednej z najwęższych uliczek miasta, uliczek, które śmiało nazywać się mogły zaułkami. Mieszkanko to składało się z trzech pokoików, z których pierwszy mały, drugi malutki, a trzeci malutenieczki — i wychodziło dwoma oknami na zaułek, a dwoma innemi na wązki dziedzińczyk, brukowany, wijący się pomiędzy staremi drewnianemi budynkami. O kilka zaledwie kroków od okien wychodzących na zaułek, stał wysoki parkan z desek. W parkanie tym były szczeliny, przez które latem przeglądała zieloność nasadzonych po za nim warzyw, a zimą bielał śnieg. Okna wychodzące na dziedzińczyk patrzyły na bruk nierówny i brudny, i na również brudne gospodarskie budynki. W mieszkanku tem o tyle skromnem o ile taniem, p. Walery przepędzał już rok dziewiętnasty; najął je był wtedy, gdy zamyślał ożenić się, wprzódy bowiem mieszkał kędyś na poddaszu. Ożenił się był z panną zupełnie ubogą, nieładną i trzydziestoletnią, z którą żaden z jego kolegów nie ożeniłby się za nic. Pokazało się wszakże, iż los tak niechętny panu Waleremu we wszystkiem innem, tu usłużył mu nadspodziewanie dobrze. Uboga, brzydka i trzydziestoletnia panna, stała się żoną dobrą, pobłażliwą, i szczerze przywiązaną do męża, którego niefortunną dolę bez szemrania i ze szczerem sercem dzieliła, a dziwactwa przebaczała, i nawet przed światem dziwnie jakoś zręcznie tłómaczyła lub ukrywała. Dziwactwa te nawet zdawały się zmniejszać w miarę jak przedłużało się pożycie małżonków. Pan Walery coraz mniej mówił o Rorenstaubach i Habsburgach, za to coraz częściej śmiał się swobodnie i wesoło, a wieczorami zamiast pisać listy i prośby do rozmaitych monarchów i ministrów, zasiadał w bawialnym pokoiku przy stole, na którym paliła się skromna lampa, i słuchał głośnego czytania żony, albo trzymal na obu rękach rozpostarte motki nici lub bawełny, które ona zwijała nie przestając gwarzyć o tem i owem. — I cóż panie Walery, — zapytywał go w owej porze ktoś ze znajomych, gdybyś teraz odzyskał swe prawa do dóbr i tytułu książąt Rorenstaubów, możebyś zeswoją żoną rozwiódł się jak Napoleon z Józefiną? — Pan Walery odskoczył o parę kroków, i ze grozą patrząc na mówiącego zawołał. — Nigdy! rozstałbym się raczej z życiem niż z nią!
Pani Walerowa przecież po kilku latach pożycia małżeńskiego rozstała się z mężem i ze światem. Po śmierci jej, pan Walery jak wprzód przychodził do bióra najregularniej o ósmej godzinie zrana, i suwał piórem po papierze do czwartej popołudniowej. Tylko ktoby się dobrze przypatrzył podówczas jego pismu, mógłby spostrzedz, że wszystkie o były w niem mniej okrągło jak dawniej zakreślane, i nie miewały często kropek, nie jedno l albo t wyglądało tak, jakby kreśląca je ręka drżała i nie miała siły dociągnąć ich do należytej wysokości. Czasem też pan Walery zatrzymywał się w ciągu roboty nakształt maszyny, która zastanawia się nagle; nie wypuszczał przecież pióra z ręki, a tylko trzymając je nieruchomo nad papierem, osłupiałym wzrokiem patrzył na swój stary kałamarz, i nie czuł jak łzy jedna po drugiej wypływały mu z pod powieki, i staczały się z pomarszczonych policzków na stół lub rozpostarte pisanie. Po pewnym przecież upływie czasu maszyna do kopjowania wróciła do swej uprzedniej akuratności, ale zarazem do głowy pana Walerego w całym komplecie a nawet ze znacznem powiększeniem wrócili Rorenstaubowie, Metternich, pałace i dobra podstępem odebrane, tytuły uzurpowane, złote kołyski, alabastrowe łoża i t. d.
Znajomi pana Walerego, którzy śmieli się zeń, ale sprzyjali mu jako nieobraźliwej, cichej istocie, która nigdy nie szkodziła nikomu a bawiła ich sobą często, namawiali go, aby opuścił swoje ciemne, posępne mieszkanie, a przeniósł się gdzieindziej, gdzieby mu było widniej, słoneczniej i weselej. — Nie, odpowiadał pan Walery, nie opuszczę tego mieszkania za nic w świecie. Żyłem w nim z Moniką i wychowałem Monikę. — Żona Monika i córka Monika były to dwie smugi świetlane, z których pierwsza przesunęła się przez mroczne życie pana Walerego i znikła, druga zaś świeciła nad niem ciągle, i coraz piękniej; byłyto dwie jedyne miłości, jakie zaznał upośledzony ten przez los i naturę człowiek, a może i dwie jedynie zdrowe myśli, które rozświecały tę ciemność, jaka zalegała jego głowę, i nie pozwalały rozpanowywać się jej tam zupełnie.
Córkę pana Walerego, gdy jeszcze była małą dziewczynką, przezwano księżniczką. Ironiczna ta nazwa, była jakby dziedzictwem spadłem na nią po rojeniach ojca, i została już przy niej nazawsze. Monilka skończyła lat ośmnaście wtedy, gdy ojcu jej upływała ostatnia setka dziewięciu tysięcy dni pracy biurowej. Tytuł księżniczki nie zdawał się zrazu przypadać dobrze do jej powierzchowności; nie posiadała bowiem ani wysokiego wzrostu, ani dumnego czoła, ani imponujących wejrzeń i ruchów, które łączą się koniecznie z pojęciem o dziewicach pochodzących z wysokich rodów, lubo w rzeczywistości nie zawsze bywają ich udziałem. Monilka nie była nawet piękną, ale tylko doskonale ładną. Byłato ładność skończona, prześliczna, więcej może niż piękność chwytająca za serce i wzrok podbijająca; ładność objawiająca się w każdem spojrzeniu, uśmiechu, w każdym kroku lub ruchu tej dziewczyny. Mniej niż średniego wzrostu, szczupła i delikatna, z dziecinnie małemi rączkami i nóżkami, Monilka miała pociągłą, przezroczysto-białą twarzyczkę, śród której drobne usta wykwitały jak gałązka koralu, i wielkie podłużne oczy błyszczały z pod wypukłych powiek i długich ciemnych rzęs złotawemi iskrami, palącemi się w szafirowych źrenicach. Żywa, zwinna i giętka, miewała nikiedy ruchy młodej koteczki igrającej z myszką; niekiedy zaś wyglądała jak biała gazelka, w tęsknej zadumie poglądająca na świat przez otwór klatki w jakiej ją zamknięto. Swawola i zaduma, wesołość i czułość, błyskawicami obejmowały twarz jej i postać; a ze wszystkiem było jej bardzo ładnie, i w jakiejkolwiek ukazała ci się postaci, popatrzywszy na nią musiałbyś przyznać, że tytuł księżniczki nie jest dla niej tak niestosownym, jak się to wydawało zrazu, i że mitra książęca ze złota wyrzeźbiona i brylantami nasadzona, prześlicznieby wyglądała nad białem, podłużnem czołem dziewczęcia, pomiędzy bujną kędzierzawą gęstwiną lśniących, kasztanowatych jej włosów.
Jakim sposobem ta śliczna istota urodziła się z brzydkiej matki i niedołężnego ojca, jakim sposobem rozkwitła tak i rozpromieniła się w tem ciasnem mieszkanku, w jakiem wyhodowała się i wzrosła? Byłto zapewne jeden z dobroczynnych kaprysów natury, która gdy czuje się w szczęśliwej werwie tworzenia, umie ze szczelin skał nagich wywoływać wspaniałe róże, a kamieniste posępne groty uściełać kobiercami mchów zielonych, i oświetlać lampami kryształowych stalaktytów. Bądź co bądź, Monilka oprócz powierzchownych wdzięków które ją stroiły, i w ciasnem, biednem mieszkanku ojcowskiem, czyniły podobną do stalaktytu błyszczącego w ponurej grocie, lub do białej róży wykwitającej z nagiej skalnej szczeliny, posiadała jeszcze tak zwaną przez wszystkich którzy ją znali — edukację. Pan Walery jak tylko urodziła się mu córka, rzekł do żony: — Moja duszko! damy jej kiedyś edukację piękną! — A pani Monika odpowiedziała. — Wychowamy ją mój mężu tak, aby była miłą Bogu a pożyteczną ludziom i sobie. — Być może, iż w umyśle pani Moniki, wychowanie jakie zamierzała dać córce, miało się odbyć według programu, na dobrze wyrozumowanych i poczutych podstawach opartego; ale edukacja której dla dziecka swego pragnął pan Walery, nie miała ani programu ani podstaw. On chciał tylko aby córka jego była edukowaną panną, a do tego jeszcze pięknie edukowaną; jak zaś rozumiał piękną edukację, o tem ani nikt a najpewniej i on sam nie wiedział. Pan Walery chciał dla córki swej wielu rzeczy bardzo dobrych i pięknych, przeczuwał dla niej potrzebę tych rzeczy; ale jakiemiby one były, i za pomocą jakich środków mógłby ją niemi obdarzyć, z tem słaby umysł jego na żaden sposób rady sobie dać nie mógł. Skoro więc pani Monika zeszła ze świata, p. Walery pozbawiony jakoby prawego swego oka i prawej ręki, co więcej, pozbawiony lepszej i większej połowy przewodniczącego domowi jego rozumu, nie mógł już inaczej postąpić, jak wszystkiego czego mu nagle zabrakło zapożyczyć od ludzi których znał, i z którymi wiązały go jakiekolwiek stosunki. Że zaś wszyscy znajomi jego, córki swe oddawali lub posyłali na pensję, pan Walery zaczął też swoją, skoro tylko żądanego dosięgła wieku, posyłać na pensję. Nie przyszło to biednemu kanceliście bez długich i wielce dolegliwych ofiar.
Aby módz zadośćuczynić kosztom jakich wymagała edukacja Moniki na pensji, pan Walery uszczuplił niezmiernie domowe swe wydatki. Przedewszystkiem odprawił kucharkę, a zaczął w sąsiedniej garkuchni jadać obiady nie mniej szczupłe i skromne od szczupłej i skromnej summy piętnastu groszy, jakie dziennie za nie płacił. Surdut p. Walerego, jego czapki i obuwie trwały wieki, podczas gdy Monilka przybiegając z pensji do domu, miewała zawsze ciepłe futerko w zimie, a w lecie ładne płaszczyki, słomkowy kapelusik opasany wstążką, i zgrabniutką torebkę na książki. Jakkolwiek jednak oszczędnym był p. Walery, w miesięcznym jego budżecie wynoszącym nie spełna sto złotych, częste trafiały się deficyty. Zdarzało mu się więc nieraz przez kilka dni niezajrzeć do garkuchni; wieczory spędzał na zapijaniu wodą twardej kromki chleba czarnego, i pisaniu listów do cesarzów i królów, przy świetle dwugroszowej łojówki. Ale gdy tylko Monilka zjawiała się w domu, mieszkanko pana Walerego oświetlało się wesołym blaskiem lampy, a na stole pojawiały się pierniczki i ciastka, które brane często na kredyt, opłacone być miały w następnym miesiącu kilkodniowym postem rozkochanego w swem dziecku ojca. Nareszcie po kilku latach walczenia z przeciwnościami, o których Monilka bardzo słabe zaledwie miała pojęcie, edukacja jej została skończoną. Ale znać leżało w przeznaczeniu p. Walerego, aby najgorliwsze jego starania miernym tylko rezultatem były uwieńczone. Monilka bowiem nauczyła się miernie grać na fortepjanie i jeszcze mierniej mówić po francuzku; więcej nie nauczyła się niczego, a stało się to raz dla tego, że pensja na jaką uczęszczała była mniej niż mierną, następnie że ogół dziewcząt w mieście N. otrzymywał edukację mniej niż mierną. Ani ojciec wszakże ani córka nie zastanawiali się wcale nad tą miernością, ani ją nawet rozumieli. Pan Walery uwielbiał córkę taką jaką ona była, Monilka całem sercem śmiała się do świata nie myśląc bynajmniej jakim on był, ani też jaką była ona sama. Śmiała się do świata serdecznym ale trochę i zalotnym uśmiechem. Podobało się jej wszystko co było na świecie, chciała też wzajemnie podobać się wszystkiemu. Kiedy niebo było błękitne i wypogodzone, znajdowała je tak piękne, że czuła ochotę przycisnąć je do piersi i pocałować; gdy zaś promyk słońca opłynął jej włosy i spuścił się na różowe usta, wyobrażała sobie że niebo ją całuje. Bywało jej trochę smutno w ciemnem i ciasnem mieszkanku ojcowskiem; to też wybiegała często na główne ulice miasta, i szeroko otwartemi oczami przypatrywała się bogato ustrojonym paniom, przechodzącym i przejeżdżającym ulicą. Nie zazdrościła im sukien i strojów; ale gdy wracała do domu, stawała przed lusterkiem, rozpuszczała długie zwoje kasztanowatych włosów, i próbowała układać je w różny sposób. Byłto strój jej naturalny, którym chciała zastąpić stroje jakie zachwycały jej oko, a jakich posiadać nie mogła.
W kącie wązkiego ciasnego dziedzińca, na kawałku gruntu niepokrytego brukiem, naprzeciw okna pokoiku Monilki, znajdowała się stara grusza zduszona pomiędzy ścianami budynków, z pniem wykrzywionym i nadpróchniałym, z biednemi chorowitemi listkami, wiecznie opylonemi dolatującą do nich kurzawą ulic, lub nawpół zjedzonemi przez robactwo; biedna, smutna, spłowiała grusza, istny obraz rośliny chorej z braku światła, powietrza i przestrzeni. Ale Monilka lubiła to drzewo, bo bądź co bądź było ono zielonem; a ona tak lubiła zieloność, tak była spragnioną jej widoku, że po kilka minut nieraz stojąc w otwartem oknie bawialnego pokoiku, wpatrywała się w szczeliny przeciwległego parkanu, z za których wąziuchnym paskiem widniała zieleń nasadzonych poza nim warzyw i krzewów. Pomiędzy gałęźmi gruszy gnieździło się mnóstwo wróbli, Monilka lubiła i te wróble, bo też innych ptasząt nie widywała nigdy. Nie była ona nigdy na wsi, i nie posiadała najmniejszego kawałeczka ziemi, na którymby zasadzić mogła kilka kwiatków. Nie mogła nawet mieć kwiatów w doniczkach, bo więdły i usychały prędko w mieszkaniu, w którem mało było powietrza a jeszcze mniej słońca. Toteż bywały dnie, w których Monilka wyglądała sama jak kwiat pozbawiony powietrza i słońca. Niezdrowa jakaś bladość pokrywała ładną jej twarzyczkę, gasząc zwyczajną białość i przezroczystość jej cery; koralowe usta otwierały się nawpół, jakby im brakowało oddechu, a wielkie szafirowe oczy patrzyły tęskno... tęskno.. Wtedy Monilka wynosiła krzesełko na dziedziniec, stawiała je pod gruszą, i siadywała tam długo z robótką w ręku, słuchając szczebiotania wróbli, i podnosząc wysoko głowę, aby przypatrzyć się migotaniu na ścianach i dachach poblizkich kamienic czerwonawych promieni zachodzącego słońca.
Raz gdy tak siedziała, ojciec jej wracał z biura. — Mój ojcze! rzekła Monilka, jakbym ja chciała pójść gdzieś daleko, daleko, i popatrzeć na zachodzące słońce!
Pan Walery, który w drodze z biura do domu ułożył był sobie w głowie bardzo długi i wymowny list do sułtana Abdul Azisa, w którym przekonywał go o swych prawach do tytułu i dóbr książąt Rorenstaubów, a zarazem upraszał o wstawiennictwo do cesarza Franciszka Józefa, przywłaszczającego sobie jego mienie prawem silniejszego — pan Walery tedy zamierzający tego jeszcze wieczora list ten napisać, usłyszawszy żądanie córki, stanął przed nią nieco zafrasowany. Walka przecież pomiędzy chęcią co najprędszego rozpoczęcia fantazyjnej korespondencji z sułtanem, a niemniej silną chęcią dogodzenia Monilce, trwała w panu Walerym krótko. — To dobrze, rzekł, po obiedzie pójdziemy za miasto.
— Weźcież państwo i mnie ze sobą! ozwał się za Monilką świeży jak młodość, a wesoły jak wiosna głos męzki.
Monilka odwróciła się i ujrzała dobrego swego znajomego, Kaźmierza Chmurskiego. Uśmiechnęła się i skinęła główką przyzwalająco. — Pójdziemy we troje! — Nie, — zawołał Kaźmierz, — pójdziemy we czworo, bo i Sylwester pójdzie także.
I poszli we czworo za miasto, na szeroką zieloną łąkę, na której pasły się żółte trzody i kwitło mnóstwo różowej koniczyny, i liljowych polnych astrów i białych nieśmiertelników. Sylwester, nieodstępny przyjaciel Kaźmierza, szedł z panem Walerym słuchając opowiadań jego o Rorenstaubach i intrygach Metternicha, skierowanych przeciwko dostojnej tej rodzinie, a myśląc o pewnej młodziuchnej istocie ze światłoczarnemi oczami, której imię było Salunia, a przydomek Piękna, a którą on, Sylwester, godząc imię z przydomkiem, w myśli swej nazywał piękną Salunią.
Monilka i Kazimierz postępowali przodem. Dziewczyna zrywała kwiaty pełnemi garściami, i podnosząc główkę do góry ścigała lot ptasząt spłoszonych jej krokami i podnoszących się wysoko, wysoko z pomiędzy gęstych traw w których miały gniazdka. Kazimierz pomagał jej dźwigać ogromne pęki bujnej koniczyny i dzikich astrów, i zwracał jej uwagę na najpiękniejsze z fruwających do koła ptasząt. Śmieli się i gwarzyli nieustannie; zdawało się jakoby oboje mieli u ramion skrzydła — tak krok ich był lekki, a twarze promieniejące i radosne. Byłato prześliczna młoda para. Wieśniacy w białych koszulach i z błyszczącemi kosami w szorstkich dłoniach, przerywali swoją robotę i wiedli za niemi wzrokiem; wielka pąsowa tarcza słoneczna staczała się zwolna z błękitnego widnokręgu, i słała im pod stopy przezroczyste szkarłatne kobierce.
Przechadzka trwała długo, ale w powrocie do domu, Kazimierz i Monilka nie śmieli się już i nie gwarzyli. Szli obok siebie zamyśleni oboje; ona różowa jak jutrzenka, on bledszym stał się jak wprzódy i miał błyskawicę w oku.
Przed drzwiami mieszkania p. Walerego młodzi ludzie chcieli pożegnać ojca i córkę, ale p. Walery wciągnął ich do pokoju. Wypijemy razem herbatę — rzekł.
W bawialnym pokoju zaszumiał samowar i zapłonęła lampa. Monilka ustawiła w koło lampy kwiaty uzbierane na łące, i krzątała się około przyjęcia gości. Kazimierz ścigał ją wzrokiem kędy się tylko obróciła, a pan Walery zapomniawszy całkiem o liście do Abdul-Azisa, popijał herbatę i opowiadał młodym ludziom o owych wieczorach niezapomnianej dla niego pamięci, w których przy tym stole i przy tej samej lampie, nieboszczka jego żona czytała mu różne piękne powieści i poezje. Teraz to już i zapomniałem co tam było w tych powieściach i poezjach, ale wtedy to bardzo lubiłem ich słuchać.
— Może pan chcesz dziś posłuchać jakiej poezji? — zapytał Sylwester.
— A zkądbyto ją wziąć? — naiwnie odpowiedział p. Walery.
Pokazało się, że dwaj przyjaciele lubili bardzo czytać, i mieli u siebie trochę książek; a że mieszkanie ich znajdowało się bardzo niedaleko, bo na tym samym dziedzińcu w oficynie, Sylwester wnet przyniósł książkę, i zaczął czytać. Czytał nieźle lubo przewlekłym tonem, bo był z natury flegmatykiem, a przytem jako kancelista, więcej w swem życiu pisał a raczej przepisywał niż czytał. Stopniowo wszakże ożywiał się i zapalał, a p. Walery, któremu to czytanie przypominało wieczory spędzone z nieodżałowaną małżonką, znalazł się o tysiąc mil odtrącony od swych książęcych marzeń, i często podnosił rękę aby otrzeć łzę cisnącą się do oka. Monilka i Kazimierz siedzieli naprzeciw siebie, i wsłuchani w podniosłe myśli i melodyjny rytm poezji spotykali się oczami ile razy wzrok podnieśli. Szafirowe oczy dziewczyny powlekły się mgłą wilgotną, źrenice młodzieńca gorzały w złotym promieniu. Kiedy nareszcie północ wybiła i dwaj przyjaciele powstali aby pożegnać gospodarzy, malutka rączka Monilki znalazła się w dłoni Kazimierza, który po raz pierwszy przycisnął ją do ust.
Proste te sceny były początkiem tej tajemniczej nici wzajemnego pociągu, która poczęła odtąd rozsnuwać się pomiędzy dwojgiem młodych ludzi. Byłoto niejako świtanie młodego ich uczucia, powstałe pod okiem pogodnego słońca, śród zapachów polnych kwiatów, przy łagodnie kołyszącym rytmie poezji. Czy uczucie to miało już i nadal rozwijać się w promieniach słonecznych, ręka w rękę z kwiatami życia i poezją? Byłoto pytanie nad którem zastanawiał się może Kazimierz, ale nie zastanawiała się Monilka. Ona tylko czuła, że od owego wieczora było jej weselej na świecie jak wprzódy; przestała nawet tęsknić do słońca, ptasząt i zieloności, a tęskniła wtedy tylko, gdy długo nie widziała Kazimierza.
Od owej przechadzki na łące i owego wieczoru spędzonego razem, do dnia w którym Kazimierz przed dobroczyńcą swym hrabią Sewerynem Horskim wyznał swój zamiar ożenienia się z Monilką, upłynął rok i kilka miesięcy. Nazajutrz po tych odwiedzinach Kazimierza u hrabiego, około czwartej popołudniowej godziny, Monilka krzątała się po swem małem mieszkanku zajęta nakrywaniem do stołu i doglądaniem przygotowującego się w wielce szczupłej kuchence, również szczupłego obiadu. Z bawialnego pokoju do kuchenki i z kuchenki do wązkich sionek i pokoju, przebiegała leciuchnym krokiem, nucąc półgłosem różne piosenki, które wybiegały z ust jej półotwartych, urywały się i znowu rozpoczynały, idąc zapewne śladem myśli i marzeń dziewczęcia. Monilka przynosiła talerze, ustawiała je na stole, napełniała w kuchence nadtłuczoną karafkę kryształową źródlaną wodą, i ustawiała w koło niej szklanki z grubego zielonkowatego szkła, ale błyszczące od czystości; krajała chleb nożem jak stal połyskującym — a ile razy wybiegała z pokoju, świeży i wesoły jej głosik dźwięczał jak srebro w rozmowie z prostą wiejską sługą trudniącą się przyrządzaniem obiadu. Ubranie młodej dziewczyny niezupełnie zgadzało się z prostemi gospodarskiemi jej zajęciami; miała na sobie suknię światłego koloru, nastrzępioną kilkoma falbankami, a włosy jej były bardzo misternie i wysoko zaczesane w loki, wałki i warkocze. Ładnie jej było w tem wszystkiem, bo żadne na świecie ubranie nieładną uczynić jej nie mogło; przecież w tym zalotnym nieco i zakrawającym na wykwintność stroju ubogiego dziewczęcia było coś, co nie harmonizowało w zupełności z resztą jej otoczenia. Patrząc na piękne jej włosy pokręcone w różny sposób, postrzępione i nieprawidłowo zwiększające prześliczną jej główkę, trzeba było zamarzyć koniecznie o dwóch po prostu splecionych warkoczach, któreby beż żadnej sztucznej ozdoby, naturalnem bogactwem swem opłynęły jej cudne ramiona, niezakrywając tego białego, pogodnego czoła, na którem świeciła niewinność, nic jeszcze do ukrycia niemająca.
Monilka nie sama jedna krzątała się po swem mieszkaniu, bo kędy tylko się obróciła, cichutkim skradającym się krokiem lub w elastycznych wysokich podskokach, biegał za nią niewielki kotek, o popielatej, białem nakrapianej sierci, — to zabiegając jej drogę, to drobnemi i ostremi ząbkami chwytając falbankę jej sukni, to pazurkiem zaczepiając o mały jej bucik, to znowu odskakując daleko, aby potem nagłym rzutem wspiąć się na jej ramię.
— Psik Burek! — śmiejąc się wołało dziewczę, — gdy łapki kota okrążywszy jej szyję, wikłały się pomiędzy jedwabnemi zwojami jej włosów. Burek czterema łapkami opadał na ziemię, ale przyskoczywszy znowu zaczepiał się na jednej z fałd jej sukni, a nawpół zawieszony w powietrzu podnosił główkę patrząc w oczy dziewczynie, i z różowego pyszczka wydając figlarne, pieszczotliwe miauczenie. Monilka wstrząsała suknią i groziła paluszkiem. — Burku — mówiła, — to niegrzecznie! Idź spać! — Niechcę spać! — miauczał kotek, — chcę bawić się z tobą! — Ależ ja nie mam czasu! — odpowiadała głośno dziewczyna; czy nie widzisz, że nakrywam do stołu, i przygotowuję obiad dla ojczulka! — I ja! i ja także! — zamiauczał kotek, — a gdy Monilka ustawiała talerze, wskoczył na stół, i tryumfalnie, z podniesionym wysoko ogonem i głośnem na różne tony miauczeniem, obszedł do koła karafkę z wodą, nie spuszczając przy tem oczu ze swej pani, jakby chciał jej powiedzieć: — A widzisz! ja także znaczę coś na tym stole!
W sieni dały się słyszeć powolne stąpania, a po chwili do pokoju wszedł p. Walery, w długim watowanym paltocie, który wedle zdania jego kolegów, miał przywilej trwania wieki — i z wielką swą teką napełnioną papierami, pod pachą. Monilka otworzyła ramiona w całej szerokości, jednym skokiem przyskoczyła do ojca, i obejmując jego szyję a wspinając się na palce, dwa głośne pocałunki wycisnęła na jego policzkach. W tejże chwili popielaty kotek znalazł się na jej ramieniu, i wychyliwszy różowy pyszczek z gęstwiny jej włosów, przytknął go kilka razy do ospowatych i gąbczastych policzków p. Walerego.
— Jak się macie! jak się macie! — mówił pan Walery wyrażając się w liczbie mnogiej, jakby powitanie swe zwracał zarazem do córki i jej ulubieńca Burka.
— Dobrze się mamy ojczulku! — zaszczebiotało dziewczę tuląc białą twarzyczkę do piersi ojca; jesteśmy zdrowi, weseli, przygotowaliśmy dla ciebie smaczny obiadek. Na pierwsze będzie barszczyk... — Na drugie mięsko, mięsko! — zamiauczał Burek, twardym i zimnym pyszczkiem uderzając o brodę p. Walerego.
Pan Walery pocałował córkę w czoło i włosy, pogładził kota, poczem zdjąwszy swe palto, z rodzajem uszanowania złożył tekę na starym, między oknami umieszczonym biurku, i zasiadł na również starej, bardzo tanim lecz czystym dryliszkiem pokrytej sofie. Przed sofą stał stół czyściutko nakryty grubym białym obrusem, z talerzami i szklankami, o połysk i przeroczystość ubiegającemi się ze źródlaną wodą napełniającą karafkę. W pokoju panowało smutne szare światło, bo i dzień był pochmurny, i wysoki przeciwległy parkan zaciemniał niewielkie okienka; ale umysł biednego spracowanego kancelisty używać musiał w tej chwili błogiego spokoju i zadowolenia, bo obu łokciami oparty o stół, toczył wzrokiem do koła i uśmiechał się.
Po ośmiu godzinach nieustającej ani na sekundę pracy biurowej, każdy p. Walerego powrót do domu dawał mu chwilę zupełnego wytchnienia, bezchmurnego zapomnienia o wszystkiem, i o tych nieskończonych szeregach wierszy, które przez całe życie przepisywał i przepisywał, nigdy przepisywania ukończyć nie mogąc; i o tych prześladowaniach, intrygach i podstępach, które stały mu na przeszkodzie w ambitnych marzeniach osiągnięcia tytułu książęcego i dóbr doń przywiązanych.
— I cóż tam, ojczulku — szczebiotała Monilka napełniając talerz ojca kurzącym się barszczem, — co tam się dziś w twojem biurze robiło, co się mówiło?
— Moje dziecko — odpowiedział p. Walery niosąc do ust pierwszą łyżkę zupy, — w biurze nie robi się nic i nie mówi tylko się pisze!
— Ależ ojczulku — zarzuciło dziewczę, — alboż pisać to nie znaczy robić?
Pan Walery przełknął łyżkę barszczu i popatrzył na córkę. Kwestja tożsamości pisania i roboty nie była snać rozwiązaną w jego umyśle. Dla niego, pisać, znaczyło to siadać za stołem o ósmej godzinie z rana i wodzić piórem po papierze do czwartej popołudniowej; z tem zaś wodzeniem pióra p. Walery tak zrósł i zżył się, że już nie umiał określić czy spełniał i jakąby przez to spełniał robotę.
— Pisać, moje dziecko, — zaczął z powagą — znaczy to... pisać...
Ale przerwał mu wykrzyknik córki. — Psik Burek! po co sadzasz pyszczek do talerza! oparzysz się! czy nie możesz poczekać aż ostygnie!
— Chcę jeść — zamiauczał kot, ząbkami i łapkami czepiając się sukni Monilki, z której go ztrząsała.
— Poczekaj! — odpowiedziała mu jego pani, wiesz dobrze, że dostaniesz, po co się naprzykrzać?
Burek zrozumiał i usiadł u nóg jej spokojnie, od czasu do czasu tylko, jakby dla lepszego przypomnienia się, miaucząc zcicha i pomrukując głośno.
— Ojczulku — ułatwiwszy się z Burkiem zaczęła dziewczyna, — kogoś tam ojczulek widział w biurze?
— Wszystkich — odpowiedział pan Walery.
— Ale kogóż?
— No, wszystkich.
— Ale któż przy ojczulku najbliżej siedział?
— A no, jak zawsze, p. Józef.
— A za p. Józefem?
— Pan Ignacy.
— A za panem Ignacym?
— Nudzisz mię moje dziecko! no, wszyscy wielu nas tam było, siedzieliśmy jeden za drugim!
— Ależ niech mi ojczulek mówi o co ja się pytam! Któż siedział przy panu Ignacym?
— Pan Rodryg Suszyc.
Niewiedzieć dla czego dziewczę usłyszawszy to imię spłonęło nagle ognistym rumieńcem. Było to wszakże jedno okamgnienie, po którem uśmiech swawolny wrócił na usta Monilki.
— A przy panu Rodrygu kto siedział? — zaczęła znowu indagację.
— Ściana stała — odpowiedział z powagą p. Walery, pan Rodryg siedzi przy samej ścianie.
— Aha! — rzekła Monilka — dobrze. A na przeciw Rodryga kto siedział?
— Pan Sylwester?
— A przy panu Sylwestrze?
— Pan Kazimierz. Ale dośćże już tego...
— Dość! dość! — zawołała dziewczyna śmiejąc się głośno, bo cała jej indagacja do tego tylko ostatniego zmierzała imienia.
— I cóż, ojczulku? — przestając smiać się zapytała nagle Monilka.
Ale p. Walery nie znał się na dyplomacji dziewcząt, wstydzących się przed najbliższymi nawet wypowiadać całą myśl, przyśpieszającą gwałtownie bicie ich serduszek...
— Co? — zapytał z niejakiem zdziwieniem podnosząc wzrok na córkę.
— Psik Burek! czy znowu pyszczek w talerzu! mój ojczulku, czy razem wyszliście z biura z panem Kazimierzem?
— Nie moje dziecko, p. Kazimierz został tam jeszcze.
— A dla czego został?
— Bo miał wiele roboty.
— Czy więcej jak zawsze?
— Więcej moje życie. Dolej mi no jeszcze trochę barszczu!
— Dobrze ojczulku! Psik Burek! uczepił mi się za rękaw tak, że rozlałam barszcz na obrus. A dla czego p. Kazimierz ma teraz więcej zajęcia jak wprzódy?
— Bo został niedawno regestratorem?
— Wiem o tem. Ale czyto już zawsze p. Kazimierz będzie miał tak wiele zajęcia, i tak późno będzie z biura wychodził?
— Nie, moja droga, wkrótce mu dadzą pomocnika.
— A dla czego teraz go niema?
— Bo ten który był pomocnikiem regestratora, awansował na wyższą posadę.
— Aha! a któż teraz będzie pomocnikiem pana Kazimierza?
— Niewiadomo jeszcze, podobno p. Ignacy.
— No, już teraz to trzeba Burka nakarmić, biedak okropnie głodny.
— Już ja to dawno widzę że on głodny — zauważył p. Walery głaszcząc kota, który siedząc na ramieniu Monilki uderzał go po twarzy ogonem.
— Ojczulku, — rzekła Monilka postawiwszy na ziemi talerz z pokrajanem mięsem i posadziwszy przy nim swego ulubieńca — czy ty lubisz Burka, ojczulku?
— Naturalnie że lubię; dla czegóżbym go miał nie lubić?
— A mnie ojczulku, czy bardzo lubisz? — zapytała dziewczyna, drobną i giętką swą kibić przechylając ku ojcu, tak że włosy jej opłynęły jego ramię. Pan Walery pogłaskał ją po czole i policzkach.
— Oj ty figlarko! — rzekł, — któżby cię mógł nielubić?
— A p. Sylwestra, ojczulku, czy lubisz? — pytało dziewczę przechylając się jeszcze bardziej i patrząc mu w oczy.
— Lubię, bardzo lubię, to poczciwy chłopiec — odrzekł p. Walery. Monilka pochyliła się niżej jeszcze i w taki sposób, że głowa jej wspartą była o pierś ojca, a wielkie szafirowe oczy zmrużone nieco w twarz mu patrzyły.
— A pana Kazimierza czy lubisz bardzo ojczulku?
Pan Walery uśmiechnął się. — A ty? — zapytał, — czy go lubisz?
Dziewczyna zamknęła oczy, ale natomiast usteczka jej otworzyły się, i ukazały dwa rzędy drobniuchnych, mleczno-białych zębów. — Zgadnij — szepnęła.
Ale p. Walery nie zgadywał; spłowiałe źrenice jego, pływające po białkach porzniętych krwistemi skazami, nabrały teraz ciemniejszej barwy, i nieruchomo spoczywały na tej ślicznej twarzyczce, przytulonej do jego piersi z nawpół zamkniętemi powiekami, i długiemi ruchomemi cieniami, padającemi z rzęs na białe policzki. — Oj ty mój skarbie! — wymówił nakoniec pochylając się, i bezbarwne usta przyciskając do jej czoła. W tej chwili Rorenstaubowie, Habsburgi i Metternichy o sto mil byli od jego myśli; za to Burek ukończywszy swój obiad wskoczył na stół, i po szczęśliwem ominięciu przeszkód stojących mu na drodze w postaci talerzy, nożów i szklanek, z pełną powagi majestatycznością wstąpił na ramię swej pani, zkąd jeszcze uczyniwszy krok jeden, dostał się na pochyloną głowę pana Walerego, gdzie już usiadł, w najpiękniejsze rozpoczynając mycie i wygładzanie popielatych uszek i różowego pyszczka.
— Psik! — zawołał p. Walery wstrząsając głową, i obiema rękami zdejmując z głowy swej swawolnego ulubieńca córki. Monilka śmiała się głośno z Burka i ojca, pocałowała pierwszego w uszko, drugiego w oba policzki, i przywoławszy na pomoc służącą, żwawo sprzątała ze stołu. Zaledwie ukończyła tę czynność, p. Walery oparł głowę o poduszkę, którą przed 19-tu laty wyszyła mu była na kanwie nieboszczka Monika, i z fajeczką w ustach a czołem wypogodzonem zamknął oczy do poobiegniej drzemki.
Drzemka ta trwała zazwyczaj krótko, a przerywało ją zwykle p. Waleremu mętne, lecz nawet we śnie nieopuszczające go przypomnienie o potrzebie napisania nowego jakiego listu, lub nowej jakiej prośby do jednego z potentatów europejskich — listu lub prośby, które tym razem miały już niezawodnie zostać wysłane, i osiągnąć ostateczny tryumf prześladowanej i sponiewieranej familji książąt Rorenstaubów, a szczególniej naturalnie i przedewszystkiem, ostatniego jej przedstawiciela i spadkobiercę. Pan Walery obudzony zwykle tem przypomnieniem zrywał się ze snu, szedł prosto do swego biurka, siadał przed niem i rozpoczynał pisanie, które przeciągało się już do późnego wieczora. Pisał i darł arkusze, i zaledwie najusilniejsze prośby córki posiadały dość wpływu, aby go od tej roboty oderwać i do udania się na spoczynek skłonić. Podczas pobytu Monilki na pensji, p. Walery pisał po całych nocach, i zaledwie parę godzin snu przerywanego głośnemi marzeniami o tytule i dobrach, dzieliło chwilę, w której wstawał od swego biurka, od tej, która widziała go wchodzącego do kancelarji.
Owego dnia wszakże drzemka p. Walerego przerwaną została wcale niezwyczajnym sposobem, bo głośnem zawołaniem Monilki:
— Mój ojcze! p. Rodryg Suszyc idzie do nas!
Młoda dziewczyna siedziała u okna z kotkiem na kolanach i robotą w ręku, a co chwilę spoglądała przez szyby, jakby oczekując czyjegoś nadejścia.
Gdy kroki męzkie ozwały się na bruku zaułka, na twarz Monilki wytrysnął rumieniec, a oczy jej zajaśniały radością; po pierwszem wszakże spojrzeniu na człowieka, który minąwszy okna mieszkanka wszedł w bramę dziedzińca, radość Monilki zniknęła, ale rumieniec pozostał, i ognistszym jeszcze stał się jak pierwej.
Po chwili gość wchodził do pokoju, a p. Walery obudzony wołaniem córki, z uroczystą powagą i głową sztywnie osadzoną w wysokim kołnierzu, postąpił na jego spotkanie.
— Bardzo mi jest miło... że mam przyjemność... zaczął ściskając rękę przybyłego i prostując się z powagą.
— Mnieto właśnie sprawia zawsze najżywszą przyjemność, gdy mogę odwiedzić szanownego pana! — wymówił młody Suszyc swym przytłumionym głosem, przyczem ukłonił się gospodarzowi z wielkiem uszanowaniem. Monilka, która przy wejściu gościa miała zrazu trochę niechętną, a bardzo zmieszaną minkę, rozpromieniła się słysząc jego słowa i ujrzawszy ukłon. Biedne dziewczę wiedziało snać trochę o upośledzonej pozycji, jaką ojciec jej zajmował względem swych kolegów; a uszanowanie, jakie mu okazywał urzędnik młody lecz wyżej odeń stojący w hierarchii urzędowej, przejęło ją szczerem zadowoleniem i niejaką wdzięcznością. Rodryg powitawszy w ten sposób ojca, skierował swe z pod brwi patrzące oczy na córkę; lecz gdy spotkał się z jasnem i dobrem wejrzeniem jej wielkich szafirowych oczów, policzki jego zafarbowały się ceglastą barwą, wązkie przyciśnięte wargi drgnęły, źrenice zapaliły się i zamigotały. Zbliżył się do Monilki i podał jej rękę; ona z lekkim ukłonem podała mu swoją, po chwili jednak cofnęła ją nagle, jakby palce młodego mężczyzny zbyt silnym, bolącym uściskiem objęły dłoń jej drobną i miękką. Spuściła też oczy na robotę, a po czole jej przepłynęła chmurka niezadowolenia, czy pomieszania.
Tymczasem p. Walery wskazał gościowi jedno z krzeseł umieszczonych w pobliżu sofy, a poprawiając kołnierz i pochrząkując z lekka, przygotowywał się do rozpoczęcia z nim rozmowy. Dziwna jakaś nieśmiałość, niby z wewnętrznego, bezświadomego poczucia upośledzenia i niedołężności płynąca, łączyła się w p. Walerym z poważną sztywnością postaci i uroczystym nastrojem fizjonomii.
Młody Suszyc pierwszy głos zabrał.
— Przyszedłem powinszować szanownemu panu, rzekł ze słodkawym uśmiechem.
Pan Walery wyprostował się jeszcze sztywniej, oczy jego niespokojnie poczęły biegać z przedmiotu na przedmiot.
— Powinszować? — wymówił tonem najgłębszego zdziwienia — i czegoto proszę pana?
Monilka podniosła oczy z nad roboty, i z ciekawością przysłuchiwać się zaczęła rozmowie.
— Otrzymałeś pan awans, — wyszeptał Rodryg.
Pan Walery wyciągnął ku niemu szyję, i jakby sądząc, że źle usłyszał, zapytał?
— Co? co takiego pan mówisz?
— Otrzymałeś pan awans — szepnął powtórnie młody człowiek.
Pan Walery jakby sprężyną poruszony podniósł się z krzesła, ale wnet na nie znowu opadł. — Jaki awans? co za awans? pytał z szeroko roztworzonemi oczami.
Rodryg uśmiechał się ciągle uprzejmie, słodkawo, i z pod powiek spuszczonych skośne spojrzenia rzucał na siedzącą przy oknie młodą dziewczynę.
— Uważałem sobie za bardzo przyjemny obowiązek — zaczął — pierwszy oznajmić panu wieść, która dla każdego z nas urzędników, bywa miłą i pożądaną. Zresztą otrzymałem na to wyraźne upoważnienie pana prezesa, który życzył sobie, abyś szanowny pan dowiedział się o jego rozporządzeniu wprzódy, nim ono dojdzie pana drogą urzędową. Pan prezes wraz z panami sędziami zamianowali pana pomocnikiem regestratora.
Pan Walery słuchał tej mowy w skamieniałej jakby postawie; powieki jego ani razu nie mrugnęły, tylko usta otworzyły się nadając przeto całej fizjonomji wyraz niewymownego zdziwienia. Po chwili wszakże podniósł się nagle jakby sprężyną ruszony, a ciemne rumieńce oblały mu policzki i czoło.
— Pan prezes upoważnił pana do oznajmnienia mi o tem — zaczął drżącym i przerywanym głosem, — a więc to już rzecz pewna!..
— Najpewniejsza — odparł Rodryg powstając także — pan prezes ocenił zasługi pana, jego pracowitość, gorliwość...
— Monilko! — zawołał p. Walery zwracając się do córki — czy ty słyszysz? ja! ja otrzymałem awans, ja zostałem pomocnikiem regestratora! ja! ja!
Mówił to z rozwartemi wciąż szeroko oczami i szkarłatnie zarumienioną twarzą. Zdawało się, że wyrazy jakie sam wymawiał, były mu niezrozumiałemi. Zdziwienie jego było tak wielkie, tak niezmierne, że nie zostawiało jeszcze miejsca radości. Czy słyszysz Monilko — powtórzył — mnie awansują! mnie!
Monilka, której twarz przy pierwszem usłyszeniu wiadomości błyszczała serdecznem zadowoleniem, powstała teraz poważna i spokojna, choć z łagodnym na ustach uśmiechem.
— Ojczulku — rzekła zbliżając się i kładąc mu na ramionach obie ręce — pocóż się tak dziwisz? Należało ci się to oddawna i bardzo to naturalne, iż nakoniec zwierzchnicy twoi ocenili cię jak należało!
Pan Walery patrzył na córkę gdy to mówiła, wielkiemi oczami. Zdziwienie ustępowało stopniami z jego twarzy, a natomiast pojawiało się na niej uczucie radości. Oczy jego zaczęły rozpalać się, uśmiech otwierał usta, czoło rozmarszczyło się. Nagle obu ramionami otoczył kibić córki, i unosząc ją z nad ziemi zawołał. — Wiwat! księżniczko Rorenstauben! wracamy powoli do praw naszych! prześladowania się kończą! zaczyna się pomyślność.
— Puść mię ojcze, puść — wołało dziewczę z pewnem niezadowoleniem w głosie i na twarzy. Ale pan Walery podnosił ją coraz wyżej, nakoniec wziął na ręce jak dziecię, i przycisnąwszy mocno do piersi wołał z podniesioną głową. — Wiwat! księżniczko Rorenstauben! zaczynają ludzie poznawać kim jesteśmy! Wkrótce zwyciężym zupełnie! To pierwszy krok! zobaczysz!
Monilka próbowała zrazu wyrwać się z objęć ojca; obecność młodego gościa mieszała ją i zawstydzała widocznie.
Po chwili wszakże rozradowana twarz p. Walerego wywarła na nią wpływ rozweselający, może też czuła przy swej piersi radośne i silne bicie jego serca. Uśmiechnęła się zrazu słabo i jakby niechętnie, potem szczerze; spojrzała raz jeszcze na ojca, i zapomniała zupełnie o obecności obcego człowieka. Zarzuciła mu ramię na szyję, i przegiąwszy głowę parsknęła głośnym śmiechem. Była w tej chwili prześliczną. Drobna jej kibić z dziwnym wdziękiem i giętkością przeginała się na ramionach ojca; grube warkocze i bujne gęste pasma włosów zsunęły się z jej głowy, i opadały dotykając prawie ziemi, oczy śmiały się, z pod długich rzęs błyszcząc połyskiem i barwą szafirów, z za koralowych ustek jak perły bielały ząbki. Rodryg Suszyc stał o kilka kroków i pożerał ją wzrokiem; na jego policzki wstąpiły także ciemne, ceglaste rumieńce, oczy blade zaświeciły przykrym jakimś lecz silnym blaskiem, ręka oparta o krawędź stołu drżała.
Nagle Monilka przypomniała sobie, że prócz ojca i jej był jeszcze w pokoju któś trzeci. Srebrna gamma śmiechu urwała się w jej piersi; zwinna i elastyczna jak młoda kotka zsunęła się na ziemię, i stała przez chwilę nieruchoma ze spuszczonemi powiekami i twarzą oblaną szkarłatem. Potem odwróciła się szybko, i jakby głęboko zawstydzona usiadła na dawnem swem miejscu, z głową spuszczoną i rękami splecionemi na kolanach. W postawie tej zmieszanej i jakby przelęknionej była jeszcze ładniejszą niż wprzódy; to też Rodryg wiódł za nią wzrokiem póki nie usiadła, potem patrzył w nią wciąż jak w tęczę, a ręka jego coraz więcej drżała, i ceglasty rumieniec opłynął nietylko już policzki, ale i nieszlachetnie zarysowane a nawpół włosami pokryte czoło. Zapatrzenie się jego przerwał głos gospodarza.
— Panie Suszyc! — mówił pan Walery, stojąc na środku pokoju w sztywnej postawie, a tylko ze zdwojoną uroczystością na twarzy — mam honor zapytać pana o radę: czy nie będzie to krokiem z mej strony stosownym i zupełnie przyzwoitym, jeśli pójdę wnet do pana prezesa aby podziękować mu za zaszczyt, którym mię.... zaszczycił?
Pan Walery dobierał wyrazy, i nie znajdował widocznie dość uroczystych dla tej uroczystej chwili. Na twarzy Rodryga ukazał się wyraz tajemnego lecz głębokiego zadowolenia.
— Naturalnie — odrzekł z pośpiechem — powinieneś pan koniecznie to uczynić; nie trzeba aby pan prezes mógł przypuszczać, że pan nie znasz prawideł przyzwoitości i obyczajów wyższego świata.
Pan Walery uśmiechnął się z dumą, i wyżej jeszcze podniósł głowę.
— Mój kochany panie — rzekł, — nikt jeszcze pochodzący z rodziny, której ja mam zaszczyt być ostatnim potomkiem, nie rozminął się z prawidłami...
Tu przerwał sobie mowę, i stał chwilę zamyślony.
— Zresztą — dodał ciszej i schylając nieco głowę — trzydzieści lat służę, i nie dostąpiłem nigdy tego, co spotyka mię teraz... Trzydzieści lat to kawał czasu i pracy! a jednak dzisiejszy prezes pierwszy pomyślał o mnie... Pójdę i powiem: Niech panu prezesowi Pan Bóg to wynagrodzi!...
Kończąc wyrazy te, wkładał palto i brał swą nieodstępną tekę.
Monilka jakby obudziła się za zamyślenia i podniosła głowę. — Ojczulku! — rzekła niepewnym trochę głosem, — możebyś jutro poszedł?
Usłsyzawszy tę prośbę Rodryg przygryzł wargę; młoda dziewczyna widocznie nie chciała pozostać z nim sam na sam.
— Nie, moje dziecko, — odrzekł pan Walery; — pójdę zaraz! Prawidła przyzwoitości tak nakazują uczynić... przytem... wdzięczność. Ty baw tymczasem naszego gościa, a ja zaraz wrócę!
Wyszedł. Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, Rodryg zbliżył się ku oknu, i stanął o parę kroków przed Monilką.
— Panno Moniko — rzekł przytłumionym głosem — czy pani odpowiesz mi dziś na to pytanie, jakie zadałem jej będąc tu po raz ostatni przed paru dniami.
Dziewczyna zarumieniona do szkarłatu — milczała; oczy jej były spuszczone, ręka jej machinalnie przesunęła się po szarej sierci kota leżącego na jej kolanach.
— Panno Monilko! — powtórzył młody Suszyc, — czy pani odpowiesz mi dziś na to pytanie?
Dziewczyna walczyła jeszcze przez chwilę z niemiernem zmięszaniem, które ją ogarnęło, otworzyła wszakże usta i szepnęła.
— Odpowiem.
— A więc mów pani, mów — zawołał młody mężczyzna błyskając oczami; tak czy nie!
Monilka podniosła spuszczone dotąd oczy, ognisty rumieniec zniknął z jej twarzy. Pewnym, lubo przyciszonym nieco głosem wymówiła: Nie.
Ręka Rodryga kurczowo zacisnęła się w koło poręczy stojącego obok krzesła. — Nie! — powtórzył z daremnie tłumioną gwałtownością. — Nie! dla czego nie? Ja panią kocham... Czy pani niepodoba się mój charakter? Czy wiesz o mnie co złego? Nie wierz ludziom, którzy o mnie źle może mówią! to nie prawda! Ja panią kocham!.. Czy pani lęka się ze mną biedy? ojciec mój biednym jest, to prawda; ale ja będę bogatym, zobaczysz pani że będę bogatym! Jeżeli zostaniesz moją żoną, będziesz wkrótce jeździła powozem, i ubierała się jak królowa! Powiedz pani: „tak!“ Ja nie rozumiem tego „nie,“ któreś wyrzekła. Ja chcę żebyś pani powiedziała: tak!
Mówił to przerywanym głosem; bezładne słowa i frazesy wychodziły z ust jego drżących z namiętnością, której hamować nie myślał; powieki jego podnosiły się wciąż i opadały, ukazując to znowu pokrywając małe, zapadłe, lecz jaskrawe światła ciskające w tej chwili źrenice.
Monilka zdawała się zrazu przestraszoną, bladość i rumieńce mieniły się na jej twarzy, jakiś wstyd nie określony, rozbudzony jakby tą namiętnością, która drżała w głosie i paliła się w oczach przemawiającego do niej mężczyzny, kłonił w dół jej spojrzenie. Po chwili jednak zaczęła uspakajać się i ośmielać, a gdy Rodryg przestał mówić, powstała zwolna i podniosła na niego oczy przezroczyste i łagodne, a trochę tylko smutne.
— Panie Rodrygu — zaczęła mówić zcicha lecz spokojnie — pan jesteś bardzo dobrym dla mego ojca, i wdzięczną ci jestem za to... Niewiem o panu nic złego, i spodziewam się, że zawsze pozostaniemy z sobą w przyjaźni... Ale... ja pana nie kocham...
Ostatnie wyrazy wymówiła ciszej trochę, zdjęta znowu zawstydzeniem. Rodryg zadrżał cały, lecz stał przez chwilę nieruchomy z oczami utopionemi w jej piękne, spokojnie i łagodnie patrzące na niego oczy. — Dla czego pani mię nie kochasz? — wyrzekł głosem w którym zadźwięczał gniew głuchy.
Dziewczyna zawahała się chwilę z odpowiedzią; wkrótce jednak podniosła głowę, i jedną rękę opierając na krawędzi okna, drugą położyła na piersi i wyrzekła. — Kocham innego! w sercu mojem oddawna już jestem narzeczoną innego!
Z temi słowami na ustach, z ręką na piersi, z postawą w której wstyd dziewiczy walczył ze spokojem i powagą niewiasty, z twarzą nakoniec łagodnie zaróżowioną i oczami błyszczącemi złotą iskrą na tle szafirowym, Monilka była dziwnie uroczą. Ładna i żywa dziewczyna przemieniła się w tej chwili w cudnie piękną kobietę. Z pośród zmroku jaki zapadając coraz więcej ogarniał jej kibić, twarz jej wychyliła się podobna do kielicha białej lilji, oblanego różowem promieniem wschodzącej jutrzenki. Rodryg, który słuchając jej wyrazów przygryzł wargę do krwi i pobladł, stał wpatrzony w nią, nieruchomy. Na brzydkiej, nieszlachetnej twarzy jego, walczyły dwie namiętności: jedna porywającą go ku tej dziewczynie siłą niezmożoną, druga wzbudzająca w nim głuchą złość i obrazę. Pierwsza zwyciężyła.
— Panno Moniko — wyszeptał przysuwając się bliżej — daj mi pani swą rękę! daj mi pani swą rękę!
Monilka uśmiechnęła się łagodnie, dobra jakaś radość błysnęła w jej oczach.
— Ja wiedziałam — zawołała — że pan jesteś dobrym, że pan nie rozgniewasz się na mnie, i że pozostaniemy zawsze w przyjaźni!
Młoda była, ufna i niedoświadczona, nie umiała czytać w twarzach ludzkich i rozróżniać znaczenia dźwięków ludzkich głosów. Gdyby była mniej ufną i niedoświadczoną, nie podałaby ręki młodemu mężczyźnie; głosu bezpamiętnej namiętności nie wzięłaby za łagodną wyrozumiałość i przebaczenie. Rodryg pochwycił dłoń dziewczyny i ścisnął ją w swojej. Twarz jego rozogniona zbliżała się coraz bardziej do jej twarzy, gorący szybki oddech owiewał jej włosy. Monilka chciała usunąć się i cofnąć rękę, ale Rodryg trzymał ją żelaznem ujęciem. — Kochasz innego — zaczął stłumionym, ciężkim szeptem, — jesteś narzeczoną innego! Nie, tak być nie może! tak nie będzie! ty będziesz moją! ja cię nie oddam nikomu! ja nie pozwolę, aby kto inny posiadał te skarby! Czemże jestem gorszym od tego innego?
Szepcąc te bezładne wyrazy przyciągał ją ku sobie, twarz jego brzydka zawsze, stała się niemal straszną. Można było ją wziąć za twarz Satyra nachylającego się śród zmroku nad białą lilją, dzikie w nim budzącą pożądanie. Monilka skamieniała zrazu ze wstydu, przestrachu i zdziwienia; po chwili wszakże z większą zwinnością niż siłą wyrwała rękę swą z dłoni mężczyzny, i odskoczyła o parę kroków. Oczy jej z wyrazem trwogi pobiegły za okno, jakby ztamtąd wyglądały pomocy i wyswobodzenia. Nagle zajaśniała w nich wielka radość. Wązkim zaułkiem bardzo blizko okna do którego przycisnęła się dziewczyna, szparkim, swobodnym krokiem przechodził wysoki, smukły mężczyzna. Monilka na widok jego przykleiła niemal do szyby twarz pobladłą przed chwilą, i palcem uderzając po szkle zawołała. — Panie Kazimierzu! — Panie Kazimierzu!
— Idę! idę — odpowiedział z za okna głos świeży i wesoły, a po chwili słychać było stuknięcie furtki zamykającej się za wchodzącym na dziedziniec mężczyzną.
Monilka odetchnęła z głębi piersi, a kiedy odwróciła się od okna, Rodryga nie było już w pokoju. Natomiast wchodził tam Kazimierz. Podał rękę dziewczynie, i uścisnąwszy ją serdecznie rzekł zaraz.
— Co się stało panu Rodrygowi? spotkałem się z nim w sieni, ale nie przywitał się nawet ze mną, a miał minę człowieka tak rozgniewanego, jakby chciał bić wszystko co napotka na drodze.
Monilka nie odpowiadała przez chwilę, chmura niezadowolenia czy zasmucenia leżała na jej czole.
— Cóż się tu stało? — niespokojnie trochę powtórzył Kazimierz, — Rodryg wybiegł ztąd zły i drżący cały, pani jesteś smutną, co się tu stało?
— To przykra, bardzo przykra doprawdy historja — odpowiedziała nakoniec Monilka. Kazimierz usiadł przy niej.
— Czy pani nie zechcesz podzielić się zemną przykrością jakiej doświadczyłaś? — czy masz co do ukrycia przedemną?
Głos jego był łagodny, przebrzmiewała w nim tłumiona czułość.
— Nic nie mam do ukrycia przed panem — wymówiła po chwili dziewczyna podnosząc na niego oczy, które teraz jaśniały szczęściem. — Wstydziłabym się bardzo, gdybym cokolwiek miała do ukrycia przed panem. Nie — dodała wstrząsając główką — to nawet zupełnie być nie może, abym ja cokolwiek ukrywała przed panem!
Kazimierz ujął jej rękę i poniósł ją do ust. Uśmiechał się jak człowiek z niewymownem szczęściem spoglądający w młodą, czystą duszę, która na oścież otwiera się dla jego oczu.
— A więc cóż tu było z Rodrygiem? — ponowił pytanie półżartobliwie, półpoważnie.
— Oświadczył mi się! — szepnęło dziewczę.
— Czy tak? — wymówił Kazimierz, ale najmniejsza chmurka nie zjawiła się na jego białem, pogodnem czole, najmniejsze drgnienie niepokoju nie naruszyło spokojnych i szlachetnych linij jego twarzy. Znał widać do gruntu tę młodą istotę, której rękę trzymał w swej dłoni, wiedział, że jest kochanym i nie lękał się niczego.
— I coż mu pani odpowiedziałaś? — zapytał z widoczną rozkoszą, wpatrując się w płonące pod wpływem rozmowy i wzroku jego lice dziewczyny.
— Powiedziałam... zaczęła Monilka, i zająknęła się, — powiedziałam, że go nie kocham!
— Wiedziałem o tem — wyrzekł Kazimierz po krótkiej chwili milczenia; — wiedziałem o tem, że pani inaczej odpowiedzieć nie mogłaś...
Monilka podniosła głowę, swobodny uśmiech wracał stopniowo na jej usta. — A zkąd pan o tem wiedziałeś? — zapytała nawpół figlarnie nawpół z powagą.
— Ztąd — odpowiedział Kazimierz z łagodną czułością ściskając jej rękę, — że ani usta ani oczy pani kłamać nie umieją...
Monilka odzyskała już całą swą swobodę.
— I cóż kiedy powiedziały panu moje oczy, — zapytała śmiejąc się wesoło, choć ręka jej zadrżała lekko.
— Powiedziały mi one — odparł Kazimierz z poważnem wzruszeniem, — że gdybym ja zapytał cię jak tamten, być może iż odpowiedziałabyś: tak!
Dziewczyna spuściła nagle śmiejące się przed chwilą oczy, i siedziała nieruchoma. Pierś jej tylko szybciej oddychała niż pierwej, a białe czoło dziwnym zajaśniało blaskiem. Podniosła nakoniec oczy, w których widać było krzyżowanie się złotych iskier z kryształowemi łzami, i drugą rękę podając Kazimierzowi, rzekła cichym, lecz zupełnie pewnym głosem: — Tak!
Po tym wyrazie nie nastąpił ze strony Kazimierza żaden wykrzyk, żadne nawet głośniejsze słowo wymówionem nie zostało. Głowa jego tylko pochylała się nizko, i przylgnęła ustami do tych drobnych białych rączek, które miękkie i ciepłe oddawały się mu z miłością szczerą, z ufnością bez granic.
Zmrok zapadł już zupełny, w pokoju wszakże w którym siedzieli młodzi ludzie mniej szaro i mrocznie było jak przed godziną, jak przed kilku godzinami. Było tam nawet promiennie, bo księżyc wszedłszy na rozpogodzone wieczornym mrozem niebo, zaglądał prosto w niewielkie okienko pokoju, haftował srebrne szlaki na ścianach i podłodze, światłemi smugami zawisał w powietrzu.
— Droga moja! — mówił Kazimierz wpatrując się w twarz dziewczyny pochyloną na dłoni śród srebrnego snopa księżycowych świateł — droga moja, czułem że kochasz mię, wiedziałem, że nie odepchniesz mię od siebie, gdy cię poproszę abyś podzieliła się zemną życiem i sercem. Ja postanowienie pojęcia cię za żonę nosiłem w sobie od dawna; ale czekałem, bom chciał być przygotowanym do rozpoczęcia świętego życia rodziny, bom chciał zdobyć pewność, że zdołam dźwignąć godnie obowiązki, jakie ono na mnie włoży. Zresztą, ty Monilko, jesteś tak młodą... ja także młodym jestem, a czyliż dotąd nie byliśmy szczęśliwi?
— Tak, odparło dziewczę, — ja byłam szczęśliwą, bo....
Zawahała się z dokończeniem swej myśli.
— Bo co? — nalegał Kazimierz wpatrując się w nią z rozkoszą.
— Bo ja także czułam, że kochasz mię Kazimierzu — szepnęła dziewczyna.
— Teraz będziemy jeszcze szczęśliwsi, mówił Kazimierz; połączymy się już z sobą na zawsze, na dolę i niedolę, na prace i radości. Nie będziemy już rozstawali się nigdy, chyba wtedy, gdy mię obowiązki moje powołają gdzieindziej. Ja widzę przyszłość moją widną, spokojną, wyraźną, a z tobą Monilko, światłą jak dzień pogodny, szczęśliwą. Jesteś dziewicą piękną i dobrą jak anioł, zczasem staniesz się kobietą zacną i mężną, taką jakiej potrzeba na towarzyszkę ubogiemu mężczyznie, któremu życie całe pracą, a ognisko domowe jedynem weselem i ukojeniem... Wierzę całą duszą w twe dobre, kochające, wierne serce, i kocham cię nad życie!
Dziewczyna odpowiedziała cichym szeptem, który jednak wyraźnie dochodził uszu Kazimierza, i szlachetną twarz jego oblekał łuną niewypowiedzianego szczęścia. Rozmawiali tak z sobą długo, ręce ich były splecione, oczy tonęły w sobie wzajem.
— Ojczulek pozostanie zawsze z nami, nieprawdaż? — szeptała Monilka.
— Tak, tak, najdroższa moja, będziemy go kochać oboje, pielęgnować; pracować dłużej mu nie pozwolimy! damy mu co najwięcej miłości, ciepła i słońca!
— O słońca! słońca! — w mieszkaniu naszem dużo będzie słońca; nieprawdaż?
— Tak moja jedyna, aby przyświecało tobie wtedy gdy ja oddalę się do mojej pracy. Znajdziemy sobie mieszkanko, przez którego okna słońce zaglądać będzie od rana do zmroku...
— Z ogródkiem choćby niewielkim, z kilku zielonemi drzewami....
— I z chórem ptasząt, których świergot tak lubisz...
Rozmowa urwała się nagle. Do pokoju wszedł p. Walery. Przez chwilę stał pochylony nieco naprzód, starając się rozpoznać twarz młodego mężczyzny, który powstawszy na jego powitanie znalazł się w cieniu.
— Monilko! moje dziecko kochane! — rzekł, — jakże ty tu gości przyjmujesz po ciemku! zapalże lampę.
Ale Monilka nie czekała rozkazu; zaraz przy wejściu ojca poskoczyła do okna, a zaledwie p. Walery wymówił swe wyrazy, płomyk białego światła wytrysnął z lampy, i oświecił pochyloną nad nim twarz dziewczęcia różową od wzruszenia, ze łzą szczęścia wiszącą na rzęsie. Jednocześnie p. Walery z nadzwyczajnie uroczystą postawą i miną wyciągnął rękę do Kazimierza.
— Mam honor witać mego naczelnika! — wymówił.
Kazimierz patrzył na niego ze zdziwieniem. — Jakto? — zapytał.
— Jesteś moim naczelnikiem, młodzieńcze — wymówił prostując się i poprawiając sztywny kołnierzyk p. Walery. Masz lat dwadzieścia pięć, a ja czterdzieści dziewięć, a jednak jesteś moim naczelnikiem; służysz trzy lata a ja trzydzieści, a jednak jesteś moim naczelnikiem. Tak się to plecie na tym bożym świecie. Ale to nic nie szkodzi! uściskajmy się! To mówiąc otworzył ramiona, i pocałował młodzieńca w oba policzki.
— To prawda! — zawołał Kazimierz, — wszakżem ja od dzisiejszego rana wiedział o tem, że mianowano pana moim pomocnikiem, ale doprawdy zapomniałem w tej chwili...
— Tak, tak — mówił p. Walery siadając przy stole, — po trzydziestu latach służby otrzymałem wyższy urząd, ale co więcéj otrzymałem go za wstawieniem się kolegi, o którym myślałem, że za nikim wstawiać się nie umie. Pan prezes powiedział mi wyraźnie: „Cieszę się bardzo panie Walery, że pan Rodryg Suszyc zwrócił uwagę moją na tak pracowitego urzędnika jakim pan jesteś“. Czy wy moje dzieci nie widzicie nic w tem wydarzeniu? bo ja uważałem zawsze, że p. Rodryg ma minę tajemniczą. Teraz wiem już co ta mina znaczy. On ma stosunki z wysoko położonemi osobami... tam... daleko... kazano mu pracować nad stopniowem wywyższaniem mię, aby przeskok od stanu kancelisty do godności... już ja wiem jakiej, nie był zbyt gwałtowny. Teraz, to już wypadki posypią się jak z za rękawa...
— Mój ojcze — przerwała Monilka, — ja nie widzę nic nadzwyczajnego w tem że p. Suszyc wstawiał się za tobą. Musi on mieć dobre serce, a przytem potrafił cię ocenić.
— Moja córko — podnosząc wysoko głowę odpowiedział p. Walery, — ty nie znasz całej tej historji, i dla tego postępek p. Rodryga wydaje ci się prostym. Co do mnie, oddawna uważałem, że w znalezieniu się i całej osobie tego młodzieńca jest coś niezwyczajnego. Jego oczy zawsze spuszczone, jego cichy sposób mówienia, jego chód jakby ostrożny i wahający się... Ten człowiek ma stosunki z wysokiemi osobami... tam... daleko, już ja wiem gdzie... nie można o tem wątpić. Napisano do niego: uczyń dla człowieka tego to i to, i on uczynił, bo w takich interesach posłuszeństwo przedewszystkiem. Nie trzeba niczemu dziwić się moja córko, bo rzeczy, które wydają się na pozór niepodobne, często się spełniają, a sprawy nibyto zrozpaczone, byle tylko umieć je rozgmatwać cierpliwie...
Umilkł na chwilę, i siedział zamyślony z oczami wlepionemi w sufit. Twarz jego wyrażała pełne powagi zadowolenie.
— Moja córko — ozwał się znów zwolna, zmieniając kierunek spojrzenia, — nie będzie powiedzianem, żeś całe życie swoje spędziła w tych ciemnych, czarnych ciupach. Prababka twoja żyła w pałacu kryształowym i spoczywała na alabastrowem łożu, a babka hodowała się w złotej kołysce. Przyjdzie czas... o! przyjdzie...
Wymówiwszy ostatnie wyrazy z palcem do góry podniesionym, p. Walery urwał nagle mowę, jakby resztę przepowiedni swych zachować chciał w tajemnicy, i zapadł w głęboką zadumę.
Kazimierz i Monilka patrzyli na siebie. Rojenia p. Walerego do których tak przywykli, że nie wzbudzały w nich ani śmiechu ani zdziwienia i przykrości, przypomniały im własne ich marzenia snute przed chwilą przy blasku księżyca. Pałac kryształowy przywiódł na myśl Monilce mieszkanko pływające w świetle słonecznem i otulone zielenią ogródka, a złota kołyska postawiła przed oczy Kazimierza miły, cichutki obrazek, z którego wychyliła się ku niemu różowa uśmiechniona główka drobnej dzieciny. Obojgu młodym ludziom serca uderzyły mocno, a oczy mgliły się miłością, nadzieją i szczęściem.
Pierwsza myśl Monilki oderwała się od miłej rzeczywistości i cofnęła się o godzinę. Rodryg wyjednał wyższą posadę dla jej ojca, był więc dobrym, i starał się byt im ułatwić, a ona wtedy właśnie wyrządziła mu przykrość.
— Kazimierzu! — półgłosem wymówiła, — doprawdy, ja sama niewiem... czy nie za szorstko może odmówiłam p. Rodrygowi.
Młody człowiek uśmiechnął się ze skrupułów ukochanej.
— Nie mogłaś uczynić inaczej, droga moja — odpowiedział; skoro nie kochasz go, powinnaś była powiedzieć mu prawdę otwarcie i bez wahania się.
Pan Walery ocknąwszy się ze swej zadumy, słuchał uważnie półgłosem zamienianych słów młodej pary. Rysy jego uroczyście nastrojone drgnęły wyrazem niepokoju, oczy poczęły szybko bardzo przebiegać z twarzy Monilki na twarz Kazimierza. Młodzi ludzie nie widzieli tego, i rozmawiali z sobą dalej w ten sam poufały sposób. Pan Walery prostował się coraz więcej, i odchrząknął parę razy, jak zawsze gdy miał do wypowiedzenia coś o czem nie wiedział jak mówić.
— Naczelniku — wymówił nagle, i wstał z krzesła wyprostowany w całej swej wysokości.
Kazimierz odwrócił ku niemu głowę, jakby zbudzony ze snu. Monilka ze zdziwieniem spojrzała na ojca, bo wyraz twarzy jego był taki, jakim go nigdy nie widziała.
— Naczelniku — powtórzył p. Walery marszcząc brwi i wyciągając ku młodemu człowiekowi wskazujący palec, — jesteś regestratorem, a ja twoim pomocnikiem, to prawda; jesteś bardzo poczciwym chłopcem i to prawda; ale za pozwoleniem.... dla czego to córce mojej mówisz po imieniu, a ona tobie tak samo?
Młodzi ludzie spojrzeli na siebie z uśmiechem.
— Mój ojcze! zawołała Monilka zbliżając się do p. Walerego.
— Moja córko — przerwał jej z powagą p. Walery, nie mówiłem do ciebie, ale do naczelnika. Ty jesteś młodą dziewczyną, a on jest mężczyzną, a mężczyzna jest w takich razach głową, która odpowiada.
— Panie Walery — ozwał się podchodząc ku niemu Kazimierz, — odpowiem ci proźbą, abyś pozwolił mi nazywać cię ojcem.
Pan Walery słuchał z nadzwyczajną uwagą, brwi jego zaczęły rozmarszczać się. Skrzyżował jednak ręce na piersi i zapytał:
— A jakimto sposobem stać się może, Naczelniku, abyś mię ojcem mógł nazywać?
— Jeżeli oddasz mi pan rękę swej córki, o którą cię proszę — dokończył Kazimierz.
Serdeczna radość zajaśniała na całej twarzy p. Walerego; uczynił takie poruszenie, jakby chciał roztworzyć ramiona i ogarnąć niemi dwoje młodych ludzi. Powściągnął się jednak, i raz jeszcze prostując się uroczyście wymówił:
— Ręka mojej córki jest.... ręką mojej córki. Jeżeli ona odda ci ją sama, to ja....
— Uczyniłam to już, mój ojcze! — zawołała Monilka podając rękę narzeczonemu.
— A to co innego! — zawołał z kolei p. Walery, i siadł na krzesło z promieniejącą twarzą i roztwartemi ramionami.
Monilka klęczała u jego kolan, Kazimierz ściskał serdecznie obie jego ręce.
— Niech was Bóg błogosławi! — mówił p. Walery, — niech was Bóg błogosławi drogie, najlepsze moje dzieci. Nic więcej wymówić nie mógł. Zwiędłe, pomarszczone wargi jego drżały od wzruszenia; spracowane czoło rozpogodziło się i zajaśniało, oczy pływające w wilgoci, zwolna tym razem przesuwały się z podniesionej ku niemu twarzy córki na pochyloną twarz jej narzeczonego. — Moje dzieci! — wyrzekł jeszcze po chwili milczenia — od owego dnia, w którym do tego samego mieszkania wprowadziłem moją nieboszczkę Monikę, a ona rozgospodarzywszy się objęła mię za szyję i powiedziała: „będzie nam tu dobrze poczciwy mój mężu!”; od owego dnia, który dawno, strasznie dawno przeminął, jestto najszczęśliwsza chwila w mojem życiu. Ty Monilko nie będziesz już nigdy sama jedna na świecie, a ty Kazimierzu będziesz miał z niej dobrą żonę, taką jaką dla mnie była jej matka. Być może, iż prześladowania ścigające dostojną naszą rodzinę skończą się, a córka moja odzyska... Tu urwał nagle, jakby sam usiłował w tej chwili odegnać od siebie napastujące go rojenia. — Pracujcie dzieci moje tak jak ja pracowałem — dokończył. — Kochajcie się zawsze i.... bądźcie szczęśliwi!
Kazimierz owładnięty wzruszeniem przykląkł obok Monilki. Obie ich głowy piękne, młode i pełne nadziei, pochyliły się przed tym upośledzonym, spracowanym, przedwczesnym starcem; dłonie ich połączone oplatały go wieńcem czułych i przywiązanych ramiom, a on obejmował ich twarze wzrokiem tak jasnym, gorącym i przytomnym, jakby Rorenstaubowie, Habsburgowie, alabastrowe łoża i złote kołyski nigdy nie postały były w jego biednej, skrzywdzonej przez naturę głowie. Do tej gruppy przyłączył się jeszcze po chwili popielaty Burek, który wskoczywszy na stół przechadzał się wkoło lampy z tryumfalnie podniesionym i kołyszącym się ogonem, pomrukując zcicha i od czasu do czasu zimnym pyszczkiem trącając twarz to ojca, to córki, jakby chciał przez to przypomnieć, że i on także należał do familji, i miał prawo brać udział w rodzinnych ich radościach.
Ale gruppa ta rodzinna miała świadka, o którym, gdyby wiedziała, byłaby nie mało zdziwioną i przestraszoną. Świadkiem tym był mały, szczupły człowieczek, z rękami zapuszczonemi w kieszenie obcisłego paltota. Stał on na brzegu zaułka, wspinał się na palcach, i przyklejał twarz do szyby okienka, którego okienicy przez zapomnienie lub ze zwyczaju nie zamknięto. W chwili gdy Monilka podawała rękę narzeczonemu i klękała u nóg ojca, oczy małego tego człowieczka zapałały, i z uczuciem bezsilnej złości ogarnęły twarz Kazimierza. Blade wargi jego namiętnie były przycięte, nizkie nieszlachetne czoło zbrużdżone i drgające. Kiedy nakoniec w pokoju ruch się zrobił, młoda dziewczyna zaczęła się krzątać, a pan Walery i Kazimierz usiedli naprzeciw siebie i rozpoczęli głośną poufałą pogawędkę, mały szczupły człowieczek raz jeszcze orzucił obu mężczyzn wzrokiem złości i nienawiści, a odsunąwszy się po cichu od okna, poszedł dalej zaułkiem. Krok jego nie był przecież ani gwałtowny ani nierówny, jakby się można spodziewać po gniewnem i namiętnem uniesieniu, malującem się przed chwilą na brzydkiej jego twarzy; szedł owszem zwolna, prawie spokojnie, a głowę pochylał tak, jakby nurtował ją głęboki jaki namysł. Od czasu do czasu uśmiechał się, jakby tajemniczą jakąś prowadząc rozmowę z pokrytemi błotem kamieniami po których stąpał. Tak przebył kilka ulic i uliczek, aż znalazł się w blizkości pustej kamienicy. Stanął, i przez chwilę rozglądał się wokoło. Księżyc bladawo przyświecał z za chmury, nigdzie nie słychać było szelestu niczyich kroków, chwiejne tylko cienie padające od gzemsów i parkanów przesuwały się po ścianach ubogich, rzadkich domostw. Rodryg wstąpił pośpiesznie na spróchniałe wschodki prowadzące do sklepiku zamkniętego zwykle w wieczornej porze, i zapukał do drzwi miarowo, widocznie w umówiony sposób. Drzwi otworzyły się natychmiast, a człowiek który je otworzył zamknął je zaraz i zaryglował; poczem nie witając się z przybyłym, usiadł w głębi za brudnym stołem, za którym we dnie jakaś kobieta z brzydką podejrzaną twarzą sprzedawała zwykle śledzie i łojówki, a na którym teraz obok palącej się żółtej świeczki, stała nadtłuczona butelka z wódką, i leżały rozrzucone, pomięte i zatłuszczone karty. Człowiekiem który zamknąwszy starannie drzwi usiadł przed tym stołem, był Sebastjan Rycz. Rodryg postąpił w głąb sklepiku.
— Nie miałeś poco przychodzić! mruknął doń Rycz, u mnie dziś gości niema.
— Wiedziałem o tem, — odparł Rodryg stając naprzeciw gospodarza; — tym razem przyszedłem aby pomówić z tobą o interesie.
— Czy co nowego zaszło? Zapytał Rycz podnosząc na niego swoje nieufne, żarzące się oczy.
— Nie, nic nowego! ale mnie pilno... jabym chciał załatwić to jaknajprędzej.
— Ho, ho! — stłumionym przez ostrożność głosem wykrzyknął Rycz, — w młodej dziecinie nauka słynie! Ojciec twój niechciał cię wcale przypuszczać do tego interesu przez wzgląd na twoją młodość, a ty nas jeszcze napędzasz. No dobrze, dobrze, ale czy jesteś pewnym że potrafisz zrobić to, co do ciebie będzie należało?
— Róbcie tylko swoje, a o mnie się nie troszczcie. Co wziąłem na siebie tego dokonam — syczącym szeptem zapewnił Rodryg.
— Pamiętaj o tem, że trzeba tam dobrze wplątać jednego przynajmniej człowieka, — mówił Rycz, wpatrując się w twarz swego towarzysza.
— Ja z jednego potrafię uczynić dwóch — szepnął do siebie Rodryg.
Ojciec i zięć... dodał ze stłumionym wewnętrznym chichotem, a głośniej nieco wymówił:
— Słuchaj Rycz! czyby ci się podobało złapać dwie ryby na jednę wędkę?
— Dawaj mi je tylko, a obaczysz czy mi się podobają — z grubym śmiechem odparł Rycz.
— Więc nie dziw się że mi pilno; ja nie na jednę, ale na dwie ryby wędkę zakładam.
— Jedna ryba to pieniądze, ale druga....
— Druga! — zawołał Rodryg, i oczy jego zapaliły się znowu. — Powiedz mi czy młoda dziewczyna pozbawiona wszelkiej opieki, wyjdzie za każdego kto tylko da jej dach i kawałek chleba? — powiedz, wyjdzie czy nie wyjdzie?
— Cóż u licha! — wyrzekł Rycz niecierpliwie wzruszając ramionami — prawisz mi o głupstwach zamiast o interesie. Co mię tam jakaś dziewczyna obchodzić może? ot lepiej powiedz mi, jakto tam urządzisz?
Rodryg pochylił się nad stołem, i dwaj ci ludzie przy żółtem brzydkiem świetle łojówki długo szeptali ze sobą.






ROZDZIAŁ VII.
Sidła.

Tydzień już prawie minął od dnia, w którym pan Walery objął nowy swój urząd, a ani on sam ani nikt z patrzących nań codzień ludzi, oswoić się nie mógł jeszcze z nagłą zmianą, zaszłą po trzydziestu latach kamiennej nieruchomości losów p. Walerego. Miał on teraz do spełniania pracę nierównie łatwiejszą i mniej czasu potrzebującą iż wprzódy; ale to właśnie stanowiło główną przyczynę, dla której trudno mu było oswoić się z nowem położeniem. Nie zmienił on nic wcale z dotychczasowych swych zwyczajów, i ósma poranna godzina widziała go wchodzącego do żółtej sali, z nieodstępną teką pod ramieniem. Wszedłszy, zasiadał na nowem swem miejscu; ale krzesło wydawało mu się zawysokie, stół zanizki, powierzchnia stołu szorstką i chropowatą. Poprawiał się tedy niecierpliwie, odsuwał i zasuwał szuflady, które były to mniejsze to znowu większe od tych jakiemi posługiwał się uprzednio, a temperując pióra lub przerzucając karty wielkiej, napełnionej cyframi księgi, ukośne spojrzenia rzucał na dawne swe miejsce, na którem teraz siadywał kto inny — a przy spojrzeniach tych wzdychał lub wzruszał ramionami ze zdziwieniem i niechęcią. Za każdym razem gdy wracał do domu na obiad, Monilka stawiając przed nim talerz z rosołem zapytywała:
— Ojczulku! a co dziś robił w biurze pomocnik regestratora?
— Pytaj się o to moje dziecko kogo innego a nie mnie, z widocznem niezadowoleniem odpowiadał p. Walery. — Dla czego — pytała Monilka, — szeroko otwierając swoje szafirowe oczy, bo niezadowolenie ojca, z którem się rzadko spotykała, wprawiało ją w zdziwienie. — Dla tego... no, dla tego, że ja nic wcale nierozumiem tego co oni mi tam robić każą, — odpowiadał znowu p. Walery i jeść przestawał; bo wspomnienie o nowych czynnościach jakie spełniać musiał, odbierało mu apetyt.
Biedna maszyna do kopjowania nie mogła jeszcze dać sobie rady z nowem zadaniem jakie jej pełnić rozkazano. Kazimierz cierpliwie i usilnie wykładał i rozjaśniał przyszłemu teściowi zadanie, które samo przez się nie miało w sobie nic wielce trudnego; ale p. Walery po kilkochwilowem uważnem słuchaniu tracił zupełnie wątek myśli. Zaniepokojone oczy jego poczynały przebiegać z nadzwyczajną szybkością z twarzy młodego człowieka na karty roztwartej przed nim księgi. — Wiem, wiem, rozumiem, — wymawiał usiłując wyprostować się i przybrać uroczystą minę; ale z twarzy jego zmieszanej, niespokojnych oczów i ust otwartych poznać można było, że nic wcale nie wiedział i nie rozumiał. Kazimierz zaczynał spostrzegać, że przyjdzie mu obchodzić się bez pomocnika, i pełnić samemu robotę za dwóch. Spostrzeżenie to nie gniewało go wszakże ani martwiło. P. Walery był przecie ojcem jego ukochanej; on sam zaś posiadał dosyć młodości, sił, zdrowia i zdolności, aby módz pracować za siebie i za tego niedołężnego starca, dla którego poczuwał przywiązanie zmięszane z litością. Ale p. Walery sam dręczył się najbardziej poczuciem swej nieudolności. — Wiesz co naczelniku — mówił do Kazimierza, którego upierał się nazywać tym tytułem, — wiesz co, tak mi jakoś niedogodnie na tem nowem miejscu, że poszedłbym niezawodnie do p. Prezesa i prosił o przywrócenie mię na dawne, gdybym nie był pewnym że awans mój wynikł z rozporządzeń pochodzących z wysoka... z daleka... Już ja wiem z kąd i że to jest tylko początek innych wielkich wypadków... Zresztą — dodawał po chwili p. Walery, jak zwykle, wracając przy końcu rozmowy do poczucia rzeczywistości — zresztą, wszakże Monilka wychodzi za mąż, a trzeba dziewczynie dać jaką taką wyprawę.
Mętne wyobrażenie o tem iż otrzymany zaszczyt był wynikiem zwróconej na niego uwagi możnych jakichś i wysokich potentatów, którzy zamierzali jakoby prowadzić go stopniowo ku tym najwyższym zaszczytom i wielkim bogactwom o jakich marzył — i zwiększona płaca za pomocą której mógł zaoszczędzić drobną choćby sumkę na wyprawę i wesele jedynaczki, były jedynemi przyczynami wstrzymującemi p. Walerego od zaniesienia prośby do p. prezesa, aby cofnął udzieloną łaskę, i pozwolił mu usiąść na dawnem krześle, przed dawnym stołem, naprzeciw tego poczciwego starego kałamarza w którym przez lat trzydzieści zatapiało się jego pióro. Oprócz tęsknoty za tem starem opuszczonem miejscem, p. Walery poczuwał rodzaj zgryzoty sumienia. Ta prosta, słaba, przyćmiona i sterana dusza miała w sobie pewien grunt sumienności i poczciwości; a myśl o niemożności dopełnienia przyjętych na się obowiązków, wprawiała ją w trwogę i oburzenie.
— Naczelniku — rzekł raz p. Walery po całogodzinnem mozolnem wsłuchiwaniu się w wykład Kazimierza, — wiesz co, myślę, że nie potrafię być nigdy dobrym pomocnikiem regestratora. Żeby tak dawniej!.. to może... ale teraz... teraz kochany chłopcze maszyna zardzewiała... i chyba już nie potrafię... nie doprawdy! chyba już nie potrafię...
Mówiąc to pięćdziesięcioletni kancelista pochylał głowę na piersi z wyrazem smutku i zniechęcenia, a biedne omglone jego źrenice niespokojnie biegały po spracowanych, czerwonemi skazami porzniętych białkach.
Kazimierz pocieszał jak mógł przyszłego teścia. — Ależ proszę się tak nie martwić i nie niepokoić, — mówił, — wszystko będzie dobrze... nabierzesz pan powoli wprawy i znajomości rzeczy... Wszakże nie od razu Kraków zbudowany...
Mówiąc tak młody człowiek uśmiechał się mimowoli, a piękne pogodne oczy jego z serdeczną życzliwością spoglądające na skłopotaną twarz ojca Monilki, zdradzały niewypowiedzianą ochotę do śmiechu. Wiedział bowiem jak dalece robota przywiązana do urzędu pomocnika regestratora, daleką była od wielkiego dzieła zbudowania miasta Krakowa, i jak prostem, przystępnem i niezawikłanem było to zadanie, z którego wywiązywać się miał p. Walery. Ale dla ojca Monilki, słowa Kazimierza były balsamem kojącym wyrzuty sumienia i niepokoje umysłu. Łatwowierny i dający sobą powodować jak dziecię, podnosił głowę, prostował się, chrząkał i mówił:
— Ależ tak, tak, naturalnie że się nauczę, naturalnie że nabędę wprawy i znajomości rzeczy... I cóż tam znowu tak ważnego! przecież trzydzieści lat służę, to i oswojony jestem ze wszelkiemi biurowemi zajęciami. Tylko widzisz naczelniku, z początku to trochę przytrudno, a zresztą ten mój dawniejszy kałamarz, wiesz, taki był wygodny, że już drugiego takiego na świecie niema... Krzesło tu także zawysokie; tamto było daleko niższe, a przecie ja nie ułamek — to mi z wysokiego siedzenia trudno pisać...
Młody kancelista który zajął trzydziestoletnie miejsce p. Walerego, słysząc go raz mówiącego w ten sposób, powstał i jedną ręką wziąwszy krzesło, drugą stary kałamarz, przeniósł je przez całą szerokość sali ku stołowi, przy którym siadywali regestrator i jego pomocnik. — Co to? na co to? zapytał p. Walery zrywając się na równe nogi, i stając w całej swej wysokości.
— Niech panu służą! — nieśmiało wymówił młodziutki kolega na dnie zaledwie liczący czas biurowej swej służby; a uczyniwszy zamianę krzeseł i kałamarzów, wrócił na swoje miejsce. Oczy p. Walerego promieniały radością.
— Dziękuję, dziękuję, — mówił do odchodzącego kolegi. Lecz tknięty nagłą myślą, zwrócił się do Kazimierza z zapytaniem. — Ale czy to wolno? — Co takiego? — zapytał nawzajem Kazimierz, który zagłębił się już był w swej pracy.
— Robić taką zamianę krzeseł i kałamarzów — rzekł p. Walery.
— Wolno! wolno — potwierdzili chórem najbliżej siedzący urzędnicy.
Pan Walery opadł na krzedło, i kilka minut siedział wyprostowany, nieruchomy, ze wzrokiem wlepionym w stary kałamarz, zdający się czarnym swym zapleśniałym otworem także patrzeć na niego i mówić: „czy pamiętasz”? W istocie, na widok tego nieodstępnego towarzysza lat długich, przed oczami p. Walerego przesunął się cały szereg dziewięciu tysięcy dni, siedmdziesiąt dwóch tysięcy godzin, — szereg długi, jednostajny, pochmurnie i powoli kroczący, który jednak był całą jego przeszłością. Przypomniał sobie dzień, w którym patrząc na ten kałamarz, zadawał sobie w myśli niespokojne pytanie: czy panna Monika, ta brzydka, trzydziestoletnia p. Monika, która mu wydawała się przecież aniołem piękności i młodości, zgodzi się zostać jego żoną? i jak nazajutrz przyszedłszy w to samo miejsce i spojrzawszy na ten kałamarz, pomyślał sobie: zgodziła się! Był wtedy tak szczęśliwym i zadowolonym ze swego losu, że gdyby tylko ktokolwiek zażądał tego, byłby nawet z lekkiem sercem odstąpił praw swych do dóbr i tytułów książąt Rorenstaubów. Nikt jednak nie zażądał tego, a p. Walery podwójnie szczęśliwy, mógł po kilku dniach powiedzieć staremu kałamarzowi: Czy wiesz? Monika mię kocha! — Byłato pierwsza na świecie osoba, która go kochała. Kałamarz patrząc wtedy na niego swem czarnem, wyszczerbionem okiem, zdawał się odpowiadać: „winszuję!” Kancelista i kałamarz uśmiechali się wzajem do siebie. Pan Walery przypomniał sobie jeszcze jak pewnego dnia, wszedłszy do biura więcej niż kiedy wyprostowany i uroczysty, usiadł naprzeciw starego kałamarza, a zacierając kościste ręce, powierzył mu w myśli wielką nowinę: czy wiesz, stary kolego, dziś o godzinie 5 z rana urodziła mi się córka! W chwili gdy się rodziła, śpiewał ptak rajski z różowemi piórami na starej spróchniałej gruszy, która stoi w kącie dziedzińca. Nie wiem doprawdy zkąd on tam wziął się, ale to pewno, miał różowe pióra i śpiewał. Wtedy kałamarz zdawał się śmiać do rozpuku z uszczęśliwionego ojca, i mówić: „Twój ptak rajski był to wróbel ze skrzydłami pofarbowanemi różowem światłem wschodzącego słońca; dobrzeby jednak było, aby córka twoja szczęśliwą była przez całe życie i wesołą, jak ptaszek różowy.” Pan Walery doskonale rozumiał mowę starego kałamarza. Podniósł wskazujący palec w górę, i zawołał w myśli: Powinna być i będzie szczęśliwą i wesołą jak ptak rajski; już ja w tem... przecie jestem ojcem!
Od owego dnia p. Walery stał się, jeżeli to być mogło, dwa razy pracowitszym jak wprzódy; a gdy przez długie, długie godziny niezmordowane pióro jego bez przerwy posuwało się po papierze, bo pragnął tą wytrwałością swoją i akuratnością zaskarbić sobie względy zwierzchników, stary kałamarz poglądał nań łagodnie, i zdawał się mówić: „Pracuj, pracuj, wszakto dla twej kochanej poczciwej Moniki i dla twego ślicznego dziecięcia z różową buzią i szafirowemi oczkami.”
Ale przyszedł dzień, w którym p. Walery usiadł przed stołem swym z twarzą bardzo bladą i oczami powleczonemi mgłą, z za której patrzyła paląca, gryząca boleść! Spojrzał na stary kałamarz, i pomyślał: Monika umarła. Monilka została biedną sierotką, bez matki! Wziął się do swej roboty z takąż jak zwykle gorliwością, ale głowa jego chyliła się nizko, a podczas gdy drżąca ręka usiłowała kierować piórem jak mogła najlepiej, z oczu spadały na papier grube, mętne łzy. Wtedy kałamarz wydawał się być także posępnym i zadumanym, a czarne krople atramentu wynurzające się z jego otworu, miały podobieństwo do łez żałobnych. Potem... potem p. Walery przypomniał sobie wiele jeszcze rzeczy, o których przez długi szereg siedmdziesięciu i dwóch tysięcy godzin rozmawiał ze swym starym kałamarzem; o których myślał wodząc piórem po papierze, od czasu do czasu spoglądając na ten kałamarz. Przypomniał sobie jak Monilka podrastała, jak tytuł książęcy już już miał być mu zwróconym i jego córce; jak zwrócony im nie został, jak brakowało pieniędzy na opłacenie edukacji Monilki, jak ją ona jednak ukończyła; jak patrząc na dorosłą już córką gorzko żałował kryształowego pałacu swych przodków, w którym Monilce byłoby tak pięknie i wygodnie, i jak o przywrócenie mu tego pałacu napisał był dwadzieścia listów do Ces. Franciszka Józefa, dwadzieścia i dwa do Lorda Palmerstona, a trzy czy cztery do Sułtana tureckiego — zawsze przecie bez żadnego skutku; i jak Monilkę nic a nic nie obchodziła sprawa odzyskania dóbr i tytułów przodków, i jak wesołą i swobodną ona była w tem ciemnem, szczupłem mieszkanku, w jakiem... Nagle zaduma pana Walerego przerwaną została przypomnieniem tego co się stało niedawno, co się stało ku wielkiej jego radości, a o czem nie wiedział jeszcze rozłączony z nim od dni kilku stary, czarny jego przyjaciel.
— Wiesz, wydaję córkę za mąż — zawołał na głos, wpatrując się szeroko otwartemi oczami, uporniej jeszcze jak wprzódy, w kałamarz.
— Bravo! vivat! Niech żyje panna Monika! Niech żyje Kazimierz! wiemy o wszystkiem! wiemy! odpowiedziały z różnych stron sali na głośny wykrzyknik p. Walerego, wesołe przyjazne głosy.
Pan Walery ocknął się, i powiódł wzrokiem do koła.
Naprzeciw niego siedział Kazimierz, i patrzył nań wpół z przywiązaniem, wpół z wyrzutem; dalej nieco Sylwester temperując pióro usmiechał się pod gęstym czarnym wąsem, dalej jeszcze przy innym stole pp. Józef i Ignacy klaskali w dłonie i śmieli się życzliwie; pełen powagi, pulchny, rumiany pan naczelnik stołu, kiwał głową przyjaźnie, jakby z góry zapraszał się na wesele; nawet młodziutki kancelista który przed chwilą tak uprzejmą dokonał zamianę krzeseł i kałamarzy, wychylał z za stosu papierów zarumienioną twarz z nieśmiałym na ustach uśmiechem. Jeden tylko z kolegów p. Walerego pracujących z nim razem w wielkiej sali o żółtych ścianach, przygryzł wargę do krwi, i udając że nie słyszy, nizko, bardzo nizko pochylił nad stołem brzydką twarz nawpół orzuconą twardemi bezbarwnemi włosami. Ale p. Walery nie spostrzegł wcale nagłej bladości, jaką wykrzyk jego oblał rysy siedzącego przy samej ścianie kolegi, a widząc dokoła same tylko wesołe twarze i życzliwe uśmiechy, uśmiechnął się także, i wszystkich obecnych począł do koła obdzielać bardzo poważnemi, lecz zarazem i uprzejmemi ukłonami.
— Tak — mówił prostując się uroczyście i spoglądając na sufit — jeśli szanowni koledzy wiecie już o tem co zaszło... to ja mam honor uwiadomić szanownych kolegów, że w istocie wydaję córkę moją za mąż...
— Za kogo? za kogo? — zapytało dwóch czy trzech młodych żartobliwie, poglądając na Kazimierza, który zmieszany trochę, pochylał twarz nad papierami.
— Za tego oto p. Kazimierza Chmurskiego — najpoważniej w świecie wymówił p. Walery, czyniąc ku naprzeciw siedzącemu Kazimierzowi gest tak uroczysty, jakby chodziło o zaprezentowanie go zgromadzonemu dworowi jakiegoś wielkiego potentata.
— Winszujemy ci Kazimierzu! winszujemy! Niech Bóg szczęści! śliczną będziesz miał żonę! panienka jak różyczka! winszujemy! — ozwały się zewsząd wesołe przyjazne głosy, i kilkanaście wyciągniętych ku niemu rąk otoczyło Kazimierza.
— Dziękuję wam koledzy, dziękuję — mówił Kazimierz podnosząc twarz, na której zwykła już jaśniała pogoda, i ściskał do koła wyciągające się ku niemu dłonie.
Biedny szczupły człowieczek ze zmarszczoną brwią i przyciętą wargą, powstał z miejsca pośpiesznie, wziął ze stołu kilka arkuszy zapisanego papieru, i przesunąwszy się pomiędzy stołem a ścianą, skierował się ku drzwiom sąsiedniej sali prowadzącej w głąb kancelarji. Krok jego był tak cichy, że nie wydawał najmniejszego prawie szmeru.
— Panie Suszyc! czy idziesz do sądowej? — zawołał za wychodzącym naczelnik stołu.
— Tak panie, odnoszę papiery — odszepnął zagadnięty, od progu już zwracając ku zwierzchnikowi twarz ze słodkawym, uniżonym uśmiechem.
Sala w której pod przywództwem prezesa zasiadali sędziowie, w biurokratycznym miejscowym języku zwała się sądową. Rodryg Suszyc z papierami pod ramieniem, z rękami w kieszeniach surduta, ze wzrokiem wbitym w ziemię, zwolna po przez liczny szereg sal i tłumy siedządzych za stołami urzędników kroczył ku zamkniętym drzwiom sądowej. Jako pomocnik naczelnika stołu, miał on dnia tego obowiązek przedstawić sędziom kilka urzędowych aktów, sporządzonych w oddziale biura w którym pracował.
Tymczasem w pierwszej od wejścia sali, po kwadransie milczenia przerywanego skrzypieniem kilkunastu piór żwawo posuwających się po papierze, wesoła rozmowa rozpoczęła się na nowo. Pan naczelnik stołu pierwszy podniósł głowę spoglądając na p. Walerego, który pochylony nad stołem z nadzwyczajną uwagą przypatrywał się pisaniu Kazimierza, i rzekł z uśmiechem:
— I cóż szanowny panie Walery, kiedy obchodzić będziemy zaręczyny panny Moniki z panem Chmurskim?
Było to wyraźne przymówienie się o małą fetkę, jaką w rozumieniu pulchnego i rumianego pana naczelnika, pan Walery wyprawić był powinien kolegom, in gratiam niedalekich zaślubin swej córki. Młodzi urzędnicy pochwycili słowa zwierzchnika z takim pośpiechem, z jakim tylko nadzieję wesołego zabawienia się pochwycić mogą ludzie po ośm godzin dziennie kąpiący się w pyle i atramencie, między ścianami brzydkiej, żółtej, wilgotnej sali.
— Kazimierzu! Kazimierzu! — wołali basem pp. Józef i Ignacy, młodzi barczyści chłopcy, z których kilka lat biurowej służby nie starły jeszcze śladów wiejskiego słońca i powietrza — nie będzie powiedzianem abyśmy poznali zblizka twą narzeczoną, wtedy dopiero gdy będzie twoją żoną.
— Panie Walery! — zawtorował cienkim dyszkantem urzędnik średniego wieku, którego chude i blade policzki znikały do połowy w białej chustce — dla Boga, panie Walery! jeśli chcesz uratować od tej przeklętej fluksji, która trzy noce już spać mi nie daje, to wydaj fetkę i mnie na nią zaproś.
— Godziłoby się! godziłoby się podzielić z kolegami familijną radością — ozwały się zewsząd głosy. Jeden tylko młodziutki kancelista zajmujący dawne miejsce pana Walerego, siedział cichutko, i podnosząc z nad stołu i papierów twarz na której nie postały jeszcze wąsy, nieśmiałe spojrzenia rzucał dokoła; najmłodsze to dziecię biura nie śmiało głosu swego, mocno zakrawającego na dziecinny, zmieszać z poważnemi głosami starszych swych braci.
— Ot, co tu długo mówić — zdecydował pan naczelnik, — zapraszamy się do ciebie panie Walery wszyscy, i kwita! Chcesz czy nie chcesz, dziś wieczorem będziesz miał pełen dom kolegów. Panna Monika za powinszowania jakie jej złożymy, da nam po szklaneczce herbaty...
— Dalibóg! smaczna będzie z takich ładnych rączek — przerwał trapiony fluksją.
— Że ładne to ładne — zawołał któś inny; Kazimierz chwat! schwycił sobie najładniejszą córkę...
— Ze wszystkich córek Ewy — dokończył pan Józef.
— Nie — zaprzeczył pierwszy — ze wszystkich córek naszych kolegów.
— Nie wiele ich jest! Pan naczelnik ma tylko jedną, a i ta jeszcze mała!
— Ja mam ich cztery — żałośnym dyszkantem zawołał urzędnik z fluksją. Dziewczęta po całych dniach chodzą z kąta w kąt, otwierają wszystkie drzwi w domu, i robią najokropniejsze cugi! ciągle mam od nich fluksje!
Ogólny śmiech powstał.
— No, to widzisz panie Leonie — zadecydował p. naczelnik, panna Monika musi być stateczniejszą od twoich córek, bom pana Walerego nigdy nie widział z fluksją!
— Ba — rzekł zcicha zagadnięty — tam jedna a u mnie cztery. Żeby kto był łaskaw wziął sobie trzy, a mnie jedną zostawił.
— Tobyś przestał cierpieć na fluksją! — ze śmiechem wybuchnęli koledzy.
— Fluksja jak fluksja, — zawołał któś z boku, — ale co kieszeń jego to pewno wyleczyłaby się z suchot.
Kiedy tak żartowano, pan Walery stał za swoim stołem wyprostowany i nieruchomy, z głową sztywnie osadzoną w wysokim kołnierzyku, z twarzą nadzwyczajnie uradowaną, ale zarazem i bardzo uroczystą. Nagle chrząknął, powiódł do koła oczami, i korzystając z chwili powszechnego milczenia rzekł:
— Mam honor prosić szanownych kolegów, aby raczyli być u mnie dziś wieczorem. Bardzo mi będzie miło mieć tę... przyjemność. Chrząknął raz jeszcze i opadł na krzesło. — Przyjdziemy! przyjdziemy! wołano ze wszech stron. Powinszujemy ślicznej narzeczonej! złożymy nasze życzenia! pogawędzim! zabawim się!
— Może i na partyjkę preferansika — zauważał pan naczelnik.
— A może i walczyka jednego lub drugiego! kontredansika, poleczkę — szepnęli pp. Józef i Ignacy, wielcy amatorowie tańców.
— Słuchaj panie Leonie — zawołał jeden z nich, przyprowadź swoje cztery córki potańczym.
— Aj! aj! — zajęczał dyszkantem zagadniony, chwytając się za nabrzękły policzek. — Bodaj wam Pan Bóg niepamiętał! Aj! ząb mój! moja fluksja!
— Bój się Boga! przecież nie zrobiliśmy żadnego cugu.
— Ale przypomnieliście mi o rękawiczkach, wstążkach, bucikach, kaszpeniach, falbankach, pelerynkach! Aj! nie przyprowadzę, dalibóg nie przyprowadzę! Niech mnie ząb jeszcze bardziej boli, jeśli im powiem nawet że będzie jaka fetka.
Młodzież śmiała się z trwogi ojca czterech córek o kieszeń swą; nawet pan naczelnik śmiał się głośno, i Benjaminek biura chichotał zcicha, kryjąc twarz zarumienioną za stosy papierów. Nagle umilkli wszyscy i pochylili się każdy nad stołem przy którym siedział. W drzwiach sali ukazała się poważna postać jednego z panów sędziów. Wchodzący słyszał śmiechy i wesołą rozmowę, ale wyraz twarzy jego życzliwy i uprzejmy nie oznaczał najmniejszego niezadowolenia. Z kapeluszem w ręku przeszedł salę szparkim krokiem, kłaniając się w prawo i lewo urzędnikom, którzy mu oddawali pełne uszanowania ukłony. Gdy zniknął we drzwiach przedpokoju, naczelnik stołu otarł pióro swe o kawałek sukna i spojrzał na zegar. — Zdaje się, rzekł, że posiedzenie dzisiejsze jest już skończonem. Panowie sędziowie rozchodzą się.
W istocie, zaledwie upłynęło parę minut, przez salę przeszli dwaj dygnitarze rozmawiając z sobą z cicha i kłaniając się urzędnikom na wszystkie strony; potem przeszedł znowu jeden i znowu dwaj. Jeden z kancelistów siedzący w pobliżu okna spojrzał przez szyby na dziedziniec, i zawołał. — Otóż i pan prezes z panem sekretarzem wychodzą z biura.
Pan prezes z panem sekretarzem mieli zwyczaj opuszczać biuro drzwiami wiodącemi na dziedziniec wprost z sądowej, i teraz właśnie wchodzili w bramę prowadzącą na ulicę.
Zegar wskazywał niespełna trzecią popołudniową. We wszystkich salach powstał ruch do odwrotu. Urzędnicy składali papiery, zasuwali i zamykali na klucz szuflady, opuszczali swe miejsca, prostowali się, poziewali, podawali sobie wzajem ręce, zbierali się w gromadki, lub pojedyńczo śpiesznym krokiem opuszczali biuro. Każdemu pilno było do domu, rodziny, obiadu.
Pan Walery pochylił się ku przyszłemu zięciowi. — Naczelniku, — szepnął — możeby dobrze było, gdybyś poszedł oznajmić Monilce że będziemy dziś mieli gości.
— Pójdziemy razem — odparł Kazimierz zamykając wielką księgę, w której kreślił długie szeregi cyfr, przy każdej umieszczając kilka wyrazów objaśniających ich znaczenie.
Pan Walery przecząco wstrząsnął głową. — Nie, rzekł, — idź sam Kaziu! ja nie mogę jeszcze ztąd oddalić się; nie, nie mogę!
Mówiąc to patrzył na zegar. Byłto także jeden ze starych jego towarzyszy, a pan Walery nie mógł ze spokojnem sumieniem opuścić biura póty, póki czarny, cienki palec zegaru zwolna sunący po białym cyferblacie, nie wstąpił pomiędzy laskę i trójkąt, oznaczające rzymską cyfrą IV, godzinę czwartą.
— Idź sam naczelniku — powtórzył pan Walery, i uwiadom Monilkę o zaszczycie jaki nas dziś... zaszczyci. Niech mi tam dziewczyna przygotuje wszystko jak należy dla przyjęcia gości.
Kazimierz powstał i wziął czapkę. — Po prawdzie, niemam już tu nic do roboty. A więc pójdę.
Uścisnął rękę przyszłego teścia, i połączył się na wschodach z odchodzącymi kolegami. Pan Walery pozostał w sali sam jeden, bo nawet młodziutki kancelista, ów bezwąsy Benjamin biura, pocichutku uporządkowawszy swoje papiery, oddalił się na palcach, jakby obawiał się krokami swemi budzić w tym groźnym dlań jeszcze przybytku, nieznane sobie echa. Obszerne biuro stało się podobne do posępnego i milczącego jak grób klasztoru. Wysokie żółte ściany wielkich sal, zdawały się nurzać w melancholijnej zadumie, śród niepewnych pół świateł i pół cieni, jakiemi darzyły je wązkie, w głębokich framugach zagłębione okna, z szybami wyglądającemi jak smutne oczy powleczone kataraktą i zroszone mętnemi łzami. W górze wisiały sufity podobne do mocno zachmurzonego nieba, a wymalowane na nich rozety lub arabeski, za wpływem czasu i pyłu szczerniałe i poszczerbione, wyglądały z daleka jak olbrzymie pająki o wypukłych tułowiach i długich krętych nogach. W niektórych salach, pomiędzy opuszczonemi stołami i w nieładzie stojącemi krzesłami, siedział tu i owdzie młody jaki kancelista, i spiesznie wykończał dzienne zadanie. Każdy z tych, rzadko śród obszernej przestrzeni rozsianych ludzi, pochylał się nizko nad stołem, cichym szeptem sylabizował wyrazy, których przepisywaniem był zajęty, i co chwila spoglądał na ostatnią stronnicę leżącego przed nim arkusza, mierząc wzrokiem przestrzeń rozdzielającą go od kresu roboty.
Co się tyczy pana Walerego, ten nie miał żadnej czynności do spełnienia. Wziął tedy nieodstępną swą tekę, i począł wyjmować z niej rozmaitego kształtu arkusze. Były to owe fantazyjne prośby i listy mające na celu wielką sprawę familji Rorenstaubów. Rozłożył je przed sobą, i zamierzając jak się zdawało zrobić przy jednej z nich ważny jakiś dopisek, wziął się do temperowania pióra. Nagle podniosł głowę i spojrzał przed siebie, bo usłyszał imie swoje wymówione przytłumionym, bardzo słodkim i uprzejmym głosem. Był to Rodryg Suszyc, który stał przed nim z drugiej strony stołu, ze zwojem papierów w ręku.
— Przepraszam szanownego pana, — rzekł — czy pan regestrator już odszedł?
— Tak jest panie, — z powagą odparł pan Walery — Kazimierz Chmurski udał się ztąd prosto do mego domu, aby oznajmić mojej córce...
— Mój Boże! — przerwał młody Suszyc z zakłopotaniem — spóźniłem się trochę... zatrzymali mię po drodze odchodzący koledzy, zresztą byłem pewny, że któregokolwiek z panów znajdę tu jeszcze. Ponieważ zaś Chmurski odszedł dziś tak śpiesznie, pan jako jego pomocnik chciej go zastąpić.
— I w czemżeto takiem? — zagadnął pan Walery z lekkiem zmieszaniem objawiającem się w oczach, które niespokojnie biegać zaczęły.
— Bagatelka — odparł Rodryg. — Oto kilka aktów wręczonych mi w sądowej do oddania panom, abyście je wpisać chcieli w odnośną księgę. Oto są; racz się pan tem zająć... żegnam.
Blady szczupły człowieczek mówił ze spuszczonemi jak zwykle oczami; złożywszy przed panem Walerym przyniesiony przez się zwój papierów, uczynił parę kroków ku odejściu.
— Za pozwoleniem — zawołał za nim pan Walery podnosząc się z krzesła, z widoczną niespokojnością.
— Służę panu — zwrócił się doń Rodryg z uprzejmą grzecznością.
— Widzisz pan — zaczął jąkać się stary kancelista, w nieobecności naczelnika... ja nie wiem...
— W nieobecności regestratora pan jako jego pomocnik, jesteś jego zastępcą...
— Tak, tak; wiem... ale bo... widzisz pan... ja nie wiem jak tu... co tu... Czy nie można tego odłożyć do jutra?
Rodryg uśmiechnął się.
— Niepodobna, panie; takie sprawy nie cierpią najlżejszej zwłoki. Mógłbyś pan ściągnąć kłopoty sobie i panu Chmurskiemu.
— Niech pan Bóg broni żebym ja Kaziowi miał sprawiać kłopoty — zawołał pan Walery. — Tylko że jak to... ja bo widzisz pan, od kilku dni dopiero...
Zmieszanie pana Walerego było wielkie. Jąkał się, oczy jego z przerażającą niemal szybkością biegały z przedmiotu na przedmiot, ręce dotykające z lekka papierów drżały. Nagle błysk radości rozjaśnił skłopotane oblicze biednej maszyny do kopjowania. Przyszła mu do głowy myśl zbawcza.
— A! — zawołał zrywając się z krzesła — pójdę po niego, idę! biegnę! niech wróci i sam zrobi co trzeba.
Rodryg ujął go zlekka za ramię. Uśmiechnął się bardzo uprzejmie, ale powieki jego podniosły się i opadły kilka razy niespokojnie.
— Na co, na co? — rzekł zcicha; — pan Chmurski musi już być w drugim końcu miasta; nimbyś go tu sprowadził,.. nimbyście panowie wszystko co trzeba urządzili, nadszedłby wieczór, a panna Monika byłaby niespokojną, zbyt długo oczekując ojca i narzeczonego.
Siadaj pan i pisz... ja panu pomogę.
— Dziękuję, dziękuję — zawołał p. Walery wyraźnie uradowany propozycją.
Wyprostował się, chrząknął, i sztywnie wyciągając rękę do młodego kolegi, dodał: — Mam honor podziękować panu za wszystkie te grzeczne usługi jakiemi mię pan... obdarzasz!
— Bagatelka, bagatelka szanowny panie! mnie to właśnie najprzyjemniej służyć panu czemkolwiek. Siadaj pan.
Pan Walery usiadł, i rozłożył przed sobą jednę z grubych ksiąg leżących na stole.
— Bardzo dobrze — rzekł młody Suszyc przysuwając sobie krzesło, i siadając z drugiej strony stołu; jaki tam pan masz ostatni numer?
— 3,283, uroczystym głosem przeczytał pan Walery.
— Bardzo dobrze, — powtórzył Rodryg, — pisz pan co podyktuję.
Stary kancelista zatopił pióro w starym swym kałamarzu, i oczekiwał w skupieniu ducha.
— N. 3,284 — dyktował Rodryg.
— Jest — wymówił p. Walery, z nadzwyczajną regularnością i starannością nakreśliwszy cztery podyktowane cyfry.
— Pisz pan tuż obok: „Kommunikacja do Rządu Gubernjalnego o wydanie świadectw i dokumentów w interesie obywatela W. ze starozakonnym L.”
— Skończyłem — ozwał się p. Walery.
— N. 3,285, — dyktował dalej Rodryg.
— Jest.
— Pisz pan obok: „Apellacja do senatu zaniesiona przez mieszczan miasteczka Z. — w procesie przeciwko obywatelowi H.”
— Skończyłem.
— N. 3,286, „Do Banku pożyczkowego. Kopja świadectwa wydanego przez sądownictwo miasta N. jw. hrab. Sewerynowi Horskiemu, w interesie zaciągnięcia pożyczki na ewikcję hrabstwa Dolinieckiego.”
— Skończyłem, wymówił p. Walery.
Rodryg, którego blade lecz mętnemi iskrami rozpalone w tej chwili źrenice ścigały rękę p. Walerego kreślącą ostatnie podyktowane wyrazy, odetchnął szerzej nieco, jakby w głębi ducha mówił do siebie także: „Skończyłem.” Wraz jednak potem dyktował dalej.
— N. 3,287. „Do zarządu policyjnego. Polecenie wyegzekwowania z dóbr obywatelki Ch. sumy rsr. 500 na korzyść starozakonnego R.”
— Skończyłem.
— Otóż i wszystko — wyrzekł Rodryg powstając. Teraz nic panu więcej nie pozostaje jak opatrzyć akta te pieczęciami, i wysłać je według adresów, jedne przez miejscowego woźnego, inne pocztą do stolicy. Żegnam.
Pan Walery spoglądał na odchodzącego poczciwym, pełnym wdzięczności wzrokiem. — Panie! zaczął powstając i prostując się, chciej pan... racz pan.., mam honor prosić pana abyś uczynił mi zaszczyt... zaszczyceniem dziś w wieczór domu mego swą obecnością.
— Nie omieszkam, jeśli nic nie przeszkodzi — wyszeptał słodko blady, chudy człowieczek, i odszedł.
O, jakże brzydka, nieszlachetna twarz bladego, szczupłego człowieczka, brzydkim, nieszlachetnym powleczona była wyrazem, — gdy zwolna, cichym, jakby skradającym się krokiem zstępował ze schodów! Jakże powieki jego szybko i niespokojnie pdnosiły się i opadały, jak blade źrenice jego jaskrawo i złośliwie świeciły, jak jadowity mściwy uśmiech owijał wązkie przycięte jego wargi! — I jakże spokojnym i zadowolonym z siebie i z całego świata był pan Walery, gdy opatrzywszy powierzone mu akta wielkiemi czerwonemi pieczęciami wysyłał je według adressów! Jak uroczystą i wyprostowaną była postać jego, gdy po wyjściu z biura kroczył przez ulicę z powagą właściwą potomkowi wielkiej książęcej familji Rorenstaubów, i kuzynowi niemniej dostojnej rodziny Habsburgów! Jak poczciwe spracowane oczy starego kancelisty jasno i pogodnie spoglądały do koła, nic a nic nie wiedząc o żadnych nikczemnościach, podstępach, zemstach i zbrodniach tego świata; i jak żywą, serdeczną zajaśniały one radością, gdy na rogu ciasnego zaułka, naprzeciw wysokiego z nadpróchniałych desek złożonego parkanu, ukazał się przed nim nizki drewniany domek, w progu którego z popielatym kotkiem na ramieniu i złotemi iskrami w szafirowych, śmiejących się oczach, spotykała go ukochana jedynaczka! Monilka z popielatym kotkiem na ramieniu spotkała ojca w progu bawialnego pokoju; przy oknie siedział Kazimierz przerzucając kartki jakiegoś poematu, którego czytaniem ukochana jego skracała sobie chwile oczekiwania na powrót ojca i narzeczonego.
— Jak się macie, jak się macie! — mówił p. Walery całując córkę w czoło, głaszcząc kotka po grzbiecie, i przyszłemu zięciowi przesyłając spojrzeniem uprzejme powitanie.
— Dobrze się mamy, ojczulku — zadzwięczał mu w uchu srebrny głos jedynaczki; kot trącił go w policzek różowym pyszczkiem, a Kazimierz głośno przeczytał z książki:

Święć się, święć się wieku młody,
Śnie na kwiatach, śnie mój złoty,
Ideale wiary, cnoty,
I miłości, i swobody.

Monilka odskoczyła od ojca a stanąwszy na środku pokoju, owinęła na drobne rączki długie grube warkocze opływające piersi jej i ramiona, i patrząc na Kazimierza zadeklarowała niby w odpowiedź.

Swięć się chwilo, gdy wcielona
Fantastycznych krain córa,
Czarodziejka lekkopióra,
Sama zbiegła w me ramiona.

Kazimierz powstał, złożył książkę i ujmując ręce Monilki wraz z okręconemi w około nich warkoczami, dokończył z pamięci:

I igrała tkliwa, rada,
Jak dziewica rozkochana,
Kiedy prawdę słów młodziana,
Z bijącego serca zbada.

Stali tak dłoń w dłoni, wpatrzeni w siebie, z drgającym jeszcze na ustach melodyjnym rytmem poezji. Pan Walery stał na uboczu, słuchał rymowanej rozmowy dwojga młodych, ogarniał wzrokiem obie piękne ich głowy, a zwiędłe usta jego uśmiechały się tak szczerze i serdecznie, jakby powtarzały z poetą: „Swięć się, święć się wieku młody“. Zapomniał w tej chwili o istnieniu nawet na świecie biura o wielkich żółtych i wilgotnych ścianach. Szczęście jedynaczki jaśniało teraz przed nim jak djament nieskazitelny, w słonecznych blaskach skąpany, a usuwający w cień zapomnienia wszystko co nim nie było. Najsroższe nawet tortury nie zdołałyby już odtąd wydobyć z pana Walerego zeznania o numerach, tytułach i treści tych urzędowych aktów, jakie przed godziną zaregestrowanemi przezeń zostały w wielkiej biurowej księdze. Zapomniał o nich najzupełniej, a jeśli miał jakiekolwiek wyobrażenie o dzisiejszej swej robocie, to chyba takie, że maszyna do kopjowania skopjowała tam coś dzisiaj tak jak przez szereg poprzedzających dziewięciu tysięcy dni kopjować była nawykła. — Ale jeśli pan Walery nie rozumiał swych nowych czynności, to popielaty Burek nie miał najmniejszego pojęcia o poezji. Jemu zapachniał bardzo mile różowy barszczyk, który służąca tylko co postawiła na stole; to też uczepiwszy się sukni swej pani póty szamotał nią na wszystkie strony i miauczał i twardym pyszczkiem uderzał o drobną jej stopę, póki nie ocknęła się z zadumy w jaką pogrążały ją piękne, tonące w jej spojrzeniu oczy narzeczonego. Gdy zaś dokonał dzieła, i gdy Monilka zaprosiła do stołu drogich swych gości, Burek usiadł spokojnie na krawędzi stołu, przyciszonem mruczeniem objawiając radość jakiej doświadczał, na widok wesołości panującej pomiędzy zgromadzonymi i... smakowitego mięsa wyglądającego ze starej nadszczerbionej wazy.






ROZDZIAŁ VIII.
Poezja mistrzynią.

W domu nad kałużą, w bawialnym pokoju o trzech oknach drzemiących nad ciemną powierzchnią nigdy nie wysychającego Styksu, wrzało i gotowało się jak w garnku. Dwie starsze Suszycówny stały nad dwiema deskami do prasowania, horyzontalnie położonemi na krawędziach czterech krzeseł, i dzwoniąc żelazkami prasowały, wygładzały i rurkowały dwie wykrochmalone i wyfalbanowane muślinowe suknie. Toaleta tych panien była w stanie zaniedbania najzupełniejszego. Włosy ich zamiast podnosić się jak zwykle nad czołem i głową w kunsztownych architektonicznych kształtach i załomach, w największym nieładzie opadały im na plecy przyodziane staremi kaftanami, urządzonemi z materjału, którego barwa i gatunek znikały całkowicie w pomroce czasu. Miały na sobie podejrzanej czystości perkalowe spódniczki, z pod których znowu wychylały się stopy obute w stare, przydeptane, porozwiązywane i zrudniałe skórzane trzewiki. Strój ten więcej niż zaniedbany dwóch sióstr starszych, dziwnie odbijał przy wytwornem ubraniu młodego mężczyzny, w niedbałej postawie siedzącego w pobliżu okna, przy modnej jego bonżurce z cieniutkiego sukna, szkockim krawacie, haftowanej koszuli i wyfryzowanej, wypomadowanej, wyperfumowanej fryzurze, podnoszącej się nad twarzą białą, wymuskaną o drobnych w sztywne różki skręconych wąsikach. Młody ten człowiek w jednej ręce trzymał cieniutki pachnący papierosik, drugą ręką gładził jedwabistą, kędzierzawą sierć białego jak śnieg pudla z różową obrożą na około szyi, siedzącego na jego kolanach. Przy drugiem oknie, na nizkiej sofce siedziała najmłodsza córka Suszyca, z jedną nogą podkurczoną, a drugą bez śladu bucika na białej pończoszce, niedbale się zwieszającą aż do ziemi. Miała na sobie krótką perkalową spodniczkę i pąsowy flanelowy kaftanik; włosy jej niemające dnia tego żadnych stosunków z grzebieniem i szczotką, w najopłakańszym nieładzie opadały dokoła ramion i szyi.
Siedziała w postawie znękanej i skurczonej, z brodą opartą na dłoni, z twarzą wyrażającą niezwykły stan irrytacji i rozżalenia, z oczami nawpół żałośnie, nawpół gniewnie utkwionemi w stojącą tuż obok przed zwierciadłem, i zapinającą stalowe guziki atłasowego pancerza matkę rodziny.
— Ja nie wiem czego wy odemnie chcecie — mówiła Piękna rzucając na siostry spojrzenia, w których łzy krzyżowały się z błyskawicami gniewu; ja nie wiem czegoście się uczepiły mnie, i dokuczacie mi od rana do wieczora. Czy nie jestem waszą siostrą? czym wam w czem zawiniła?
— Dla czego niechcesz iść z nami dziś na wieczór? — wychylając głowy z za zwojów krochmalnego muślinu zawołały dwie starsze siostry; coś ty od nas lepszego, abyś się ze swojem towarzystwem tak bardzo drożyć miała? Co świat powie na to, że młodszą siostrę zostawiamy w domu, a same idziemy tańczyć?
— Niech świat mówi sobie co chce — krzyknęła Piękna podnosząc głos swój o dwa tony wyżej; ja wiem że wam nie chodzi ani o moje towarzystwo ani oto co świat powie, ale o brata tego obywatela który się stara o Rozumną...
— Proszę milczeć — po raz pierwszy, zwracając na córkę zimowe oczy, wymówiła matka rodziny. Ale Piękna puściła rozkaz mimo uszu, i wpadając w coraz żałośniejsze tony mówiła dalej:
— Albo to ja nie wiem dla czego Dowcipna chce swatać mię z bratem obywatela? oto dla tego, że gdybym ja za niego poszła, to onaby ze mną mieszkała. Ona wie, że on się z nią nie ożeni, a z Rozumną jej źle będzie; chce więc mnie wydać za mąż, żeby wyrwać się z domu...
— Patrzcie jaka mi dyplomatka! — z twarzą zaczerwienioną od gniewu krzyknęła Dowcipna.
— Dalibóg, Piękna mówi prawdę — zaśmiał się głośno siedzący przy oknie młodzieniec.
— Jak żyję nie widziałam istoty tak bezmyślnej — zadecydowała Rozumna.
Piękna uderzała pięścią jednej ręki o dłoń drugiej.
— Dyplomatka czy nie, bezmyśla czy nie, ja nie chcę abyście mię jak owcę wodziły na sprzedaż bratu obywatela... Ja nie potrzebuję...
— Proszę milczeć! — groźniej jak wprzódy powtórzyła matka rodziny.
— Ja nie potrzebuję — wołała Piękna nic a nic nie zważając na powtórzony rozkaz milczenia, — abyście mię swatały jak pierwszą lepszą jakiemuś pierwszemu lepszemu bratu obywatela, który ma zezowate oczy i dwa garby na nosie! Niech Dowcipna sama siebie swata, niech Rozumna sama sobie wychodzi za swego obywatela. — Ja nie jestem owcą, nie, wcale nie jestem, i ani myślę być owcą...
Przy ostatnich wyrazach Piękna zaniosła się od płaczu, jakby myśl o przemienieniu się w owcę napełniała ją niewypowiedzianym strachem i żalem. Ale w tej chwili zimna, koścista ręka pochwyciła ją za ramię.
— Idż do sypialnego pokoju, i przygotuj mi natychmiast suknię na wieczór — wyrzekła matka rodziny nie podnosząc głosu, lecz wlepiając w córkę wzrok, z którego na głowę jej sypał się szron i grad. Piękna zdawała się przez chwilę zmartwiałą pod uderzeniami kawałków lodu padających na nią z oczu matczynych. Usta jej oniemiały nagle, łzy oschły na rzęsach; pochwyciła połę swego flanelowego kaftanika, i zaczęła nacierać nią sobie zroszone łzami policzki, z taką gwałtownością, że w kilka sekund stały się pąsowe jak kaftanik.
— Mamo! — ozwała się Dowcipna dzwoniąc żelazkiem, — ta dziewczyna nie chce być owcą, a nie czuje tego, że jest najgłupszą w świecie gęsią.
— Naturalnie! — zadecydowała Rozumna, — jak można lekceważyć sobie podobną partję! Sama widziałam, jak tydzień temu brat obywatela będąc tu ze swym bratem, patrzył na nią jak w tęczę, i szeptał jej coś pocichu odchodząc. Nie jest on co prawda, powabnym; ależ przecie i obywatel niema najmniejszego podobieństwa do księcia Dżalmy ani do Rudolfa de Gerolstein — a przecież gotowa jestem wyjść za niego. My biedne dziewczęta...
— Jesteśmy jak owce; ten nas bierze kto daje więcej — dokończyła Dowcipna błyskając wielkiemi ostremi nożycami, któremi uzbroiła się przed chwilą w celu wykrajania u dołu falbanki szeregu długich śpiczastych zębów.
Ale Piękna otrzęsła się już z nieruchomości, w jaką wprawiło ją spojrzenie matki i dotknięcie jej zimnej, kościstej ręki. Skrzyżowała okrągłe ramiona na swym pąsowym kaftaniku, i rzekła z determinacją:
— Bądźcie wy sobie owcami, kiedy chcecie, bo ja ani myślę. Dowcipna powiedziała, że jestem gęsią; bardzo dobrze, niech sobie będę gęsią, ale nie owcą.
— Tak, jesteś gęsią, i dla tego kochasz się w panu Sylwestrze, który jest żórawiem — zauważyła Dowcipna z brzękiem zamykając nożyce.
— Dowcipna! — krzyknęła najmłodsza siostra wpadając znowu w wysokie żałośliwe tony — ty jesteś sama... ty jesteś... ty jesteś —
Nadzwyczajna irrytacja zatamowała jej głos w gardle, ładna twarzyczka jej stała się znowu tak pąsową jak kaftanik...
— Ty jesteś... żmiją! — dokończyła zaciskając drobne pięści, z błyskawicami w oczach.
— Dalibóg! Piękna powiedziała prawdę — zaśmiał się siedzący przy oknie wystrojony młodzieniec.
Ale matka rodziny usłyszawszy wymówione imię Sylwestra, zapięła nagle ostatni guzik atłasowego pancerza, i zwróciła się do najmłodszej córki...
— Idź mi natychmiast do sypialnego pokoju, uczesz się i przygotuj suknię na wieczór. O siódmej pójdziesz ze mną z bratem i z siostrami...
Mówiąc to zepchnęła prawie córkę z sofki na której ta siedziała dotąd. Piękna stanęła i skrzyżowała ramiona.
— Nie, mamo, nie pójdę — zawołała, ciszej jednak jak wprzódy, — nie pójdę, nie pójdę!
— To dopiero uparty dzieciuch! — krzyknęła matka rodziny, bez najmniejszego jednak wzruszenia w głosie, a tylko z przyciętemi gniewnie wązkiemi wargami; dla czego nie pójdziesz? dla czego nie chcesz iść?
— Dla tego, żeto Dowcipna wymyśliła, żeby iść na ten wieczór, abym tam spotkała się z bratem obywatela...
— A więc cóż? czy nie jest on może świetną partją dla jaśnie wielmożnej panny Suszycównej? — z lodowatą ironją zapytała matka.
— Nie jestem mamo, jaśnie wielmożną; jestem biedną dziewczyną, wiem o tem, ale ten pan z dwoma garbami na nosie, to nie partja.
— Jakto nie partja? ma dwadzieścia chat, tysiąc rubli rocznego dochodu! Trzydzieści krów dojnych w pachcie! — na wpół z oburzeniem, na wpół żartobliwie zawołała Dowcipna.
— Niech on sobie ma dwieście chat, sto tysięcy rubli dochodu, trzydzieści tysięcy krów dojnych! zawsze to nie partja!
— Więc cóż jeśli nie partja? cóż? cóż? — zapytały jednogłośnie starsze siostry i matka.
— Chcecie wiedzieć co? — zawołała Piękna prostując się z zaiskrzonemi oczami, i twarzą tak pąsową jak flanela kaftanika — chcecie wiedzieć co to takiego? to spekulacja.
Rozumna skrzyżowała ręce na piersi, wzruszyła lekceważąco ramionami, i pogardliwie patrzyła na siostrę; Dowcipna wystrzygając zawzięcie muślinowe zęby, brzękała nożycami i uśmiechała się złośliwie.
Matka rodziny nie objawiała najmniejszego wzruszenia.
— Spekulacja — powtórzyła spokojnie — i jakażto spekulacja, przebiegła moja córko?
— Spekulacja mamo — wołała zbuntowana dziewczyna; niech mama spyta się Dowcipnej, czy ona sama nie mówiła przedemną sto razy, że wszystko co się tu dzieje jest spekulacją!... Rozumna wyjdzie za obywatela który ma swój dom, swój powóz, swoje konie i krowy — spekulacja! Mama chce aby Rozumna wyszła za mąż za obywatela, dla tego żeby potem w jej domu mieszkać — spekulacja! Dowcipna chce wyswatać mię za brata obywatela, dla tego aby potem w moim domu mieszkać — spekulacja! Ferdynand nosi piękne tużurki i codzień u fryzjera zapieka sobie włosy żelazkiem dla tego żeby bogato ożenić się — spekulacja! My wszyscy zawsze dokuczamy ojcu, gdy tylko go zobaczemy, dla tego żeby on nam na odczepne oddał wszystkie swoje pieniądze — spekulacja! Wszystko u nas jest spekulacją! Nawet te firanki przy oknach i te papierowe ozdoby jakie Dowcipna całe życie wystrzyga, i nasze suknie, i nasze włosy są spekulacją! Nic u nas niema w całym domu prócz spekulacji! Odkąd żyję na świecie, nic nie widzę tylko spekulacje! Już one mi dojadły te spekulacje; już one mi kością w gardle stanęły! Ciekawa jestem kto mi zabroni zrobić cokolwiek, co nie będzie spekulacją!
Prawdziwy grad wyrazów sypał się z ust Pięknej; jednocześnie głos jej wpadał w coraz wyższe i żałośniejsze tony, aż opadła na sofkę i połą kaftana ocierając z rozognionych policzków łzy kropliste, dokończyła z determinacją.
— Bijcie mię, dręczcie, mordujcie, zabijcie!.. ja dziś na ten wieczór nie pójdę....
Po tych słowach Pięknej powstał gwar do nieopisania.
— Dalibóg, Piękna powiedziała prawdę — śmiał się na całe gardło młody człowiek siedzący u okna; nieprawdaż Tumry, że Piękna powiedziała prawdę? — zapytywał białego pudla i targał go zlekka za kudłate uszy. Pudel szczekał i skowyczał na kolanach swego pana, który śmiał się coraz głośniej wtorując głośnemu śmiechowi Dowcipnej, która dzwoniła w powietrzu nożycami, śmiała się i wołała.
— Ona powiedziała prawdę, mamo; Piękna powiedziała prawdę!
— My kobiety stworzone jesteśmy na to, abyśmy milczały i cierpiały, — prawiła Rozumna, starając się przenieść głosem śmiech brata i siostry.
— Zkąd tobie przyszły do głowy te wszystkie głupstwa? — wołała matka rodziny, której oczy pałały już tym razem żółtem światłem, a kościste palce targały rękaw kaftanika najmłodszej córki; — kto tobie o tem wszystkiem powiedział? czy może ten Sylwester? no, niech on się tu tylko pokaże!
Piękna zerwała się z sofki na równe nogi.
— Nie pan Sylwester, mamo, — krzyknęła z nowym wybuchem gniewu i żalu, — nie pan Sylwester, ale ja sama.. ja nie wiem... czuję...
— Czuje! ona czuje! — wymówiła pani Honorata krzyżując ramiona na piersi, a zwracając się do starszych córek i wskazując im głową najmłodszę, dodała tonem najgłębszego zdumienia: — słyszycie? ona czuje! cóż ty czujesz głupia dziewczyno! Piękna stała ze schyloną głową, z obwisłemi rękami; z twarzy jej zniknęły rumieńce, pobladła, i gładkie jej czoło zrysowało się temi dwiema zmarszczkami, które na całą dziecięcą jej niemal fizjonomją rzucały piętno dziwnego smutku i przedwczesnej dojrzałości. Po chwili podniosła głowę; oczy jej smutne w tej chwili i bez blasku, lecz głębokie i jakby na wewnątrz zwrócone, utkwiły w twarzy matki.
— Ja nie wiem mamo co czuję — wymówiła zcicha — mnie smutno... wstyd...
Ostatni wyraz ledwie dosłyszalnym szeptem wypłynął na jej usta, poczem młoda dziewczyna zakryła twarz dłońmi, i przeskoczywszy zwoje muślinów spływające z desek do prasowania, zniknęła za drzwiami sypialnego pokoju. Reszta rodziny w najgłębszem pozostała milczeniu. Rozumna chmurzyła brwi w sposób przerażający; Dowcipna uśmiechała się właściwym swoim nożyczkowym uśmiechem; pani Honorata uśmiechała się także, lecz gniewnie i pogardliwie. Jeden tylko Ferdynand wesoło i swobodnie uśmiechał się do swego pudla, który szczerząc białe zęby, patrzył mu w oczy. Pan i pies zarówno byli zadowoleni z siebie i ze świata.
— Parole d’honneur! — rzekł młody człowiek, — niespodziewałem się aby Piękna była tak przebiegłą i energiczną dziewczyną! Z tem wszystkiem, towarzystwo wasze kochane siostry nie zupełnie jest zabawnem. Bywajcie zdrowe! — To rzekłszy powstał, i gwizdnąwszy na pudla, wraz z nim opuścił pokój. Po chwili z laseczką w ręku, w paryzkich rękawiczkach i zgrabnej czapeczce na głowie przechodził dziedziniec. W bramie spotkał się ze starszym bratem.
— A! Don Rodrigo — zawołał podnosząc w górę czapeczkę, i oddając mu żartobliwy ukłon. — Pójdź tu Tumry, pójdź tu! do nogi — krzyknął na pudla, który warcząc i pomrukując objawiał względem spotkanego wielce nieprzyjazne zamiary.
— Kiedy ty Ferdynandzie przestaniesz wodzić za sobą przebrzydłe to zwierzę — sarknął gniewnie Rodryg usuwając się bojaźliwie aż pod ścianę domu.
— Nie pojmuję dla czego zwierzę to czuje do ciebie tak uporczywą antypatję — wesoło odpowiedział brat młodszy — wiesz jednak Rodrygu, że jest to bardzo złym dla ciebie znakiem! Pies to bardzo spokojny, a warczy i szczeka tylko na pijaków i... złodziei.
Nagła bladość oblała twarz Rodryga. Przygryzł wargę i ze złością odwrócił się od brata, który wyszedłszy na ulicę dostrzegł zdala pomykający biały kapelusik, i gwizdżąc wesoło, od czasu do czasu przemawiając kilka słów do Tumrego, szerokiemi krokami zdążał za kapelusikiem.
Rodryg głęboko zamyślony, z rękami w kieszeniach i wzrokiem wlepionym w ziemię wszedł w głąb domu, i zastukał zlekka do drzwi pokoju ojca. Odpowiedziano zaproszeniem do wejścia.
Suszyc siedział jak zwykle nad swem biurem zarzuconem papierami, ale pióro na którem dawno zasechł atrament i kałamarz zamknięty — dowodziły, że dnia tego nie oddawał się zmudnej swej i utrudzającej robocie kopjowania cudzego pisma. W pokoju zimno było, na ścianach świeciły zielonawe plamy wilgoci. Twarz Suszyca powleczoną też była zimniejszym jeszcze niż zwykle wyrazem. Zwiędłe czoło jego wyglądało jakby zesztywniałe i kamienne, a tylko na samym dnie zapadłych światłoszarych źrenic, paliły się i migotały blade i niespokojne iskry. Zwrócił głowę ku wchodzącemu synowi, oparł się plecami o poręcz starego fotelu, i siedział nieruchomy, jakby oczekiwał pierwszego słowa, sam nie chcąc lub niemogąc go wymówić.
Rodryg stanął przed ojcem, oparł rękę na krawędzi biura, i podnosząc zwolna ciemne, nerwowo drgające powieki, wymówił zwykłym swym bezdźwięcznym głosem:
— Uczyniłem wszystko co do mnie należało. Fałszywy dokument zaregestrowany dziś został w urzędowej księdze, ręką głupca i niedołęgi, i wysłany pocztą do stolicy.
Suszyc milczał, oczy jego wlepione były w ziemię, twarz martwa i nieruchoma. Niepodobnaby odgadnąć czy słyszał słowa syna, ani jakie uczyniły one na nim wrażenie.
— Ojcze — mówił dalej Rodryg, wyżej podnosząc głowę i prostując się nieco — upokorzenia jakich doświadczaliśmy nieustannie, skończą się wkrótce. „Ci panowie“ nie będą już przysyłali po ciebie swoich lokajów. Za parę miesięcy nikt nie będzie miał prawa powiedzieć o mnie: „to syn pokątnego doradcy!“
Suszyc milczał ciągle; na chude, blade jego policzki wystąpiło parę plam czerwonawych, lecz wnet zniknęły. Po chwili nie podnosząc na syna oczu utkwionych w ziemię, rzekł:
— Wiedziałem że jesteś chciwy i obłudny, nie wiedziałem że jesteś bezczelny...
Rodryg zaśmiał się z cicha.
— A ty ojcze? — zapytał tonem nieopisanego szyderstwa.
Spuszczone powieki Suszyca drgnęły, ale twarz jego pozostała przez chwilę nieruchomą. — Ja? — wymówił przytłumionym głosem; ja jestem głupim,... mnie trudno w tej chwili podnieść oczu... nawet na ciebie...
— Daj pokój ojcze! — wymówił Rodryg zawsze z tym samym uśmiechem nieopisanego szyderstwa na ustach; — czyliż nie ty główną rolę odegrałeś w tej sprawie? czyliż nie twoja ręka...
Suszyc podniósł nagle głowę, oczy jego szerzej niż zwykle roztwarte w tej chwili, ciskały błyskawice na zimną i szyderską twarz syna.
— Milcz! — zawołał przytłumionym głuchym głosem — idź ztąd... idź...
Przysłonił dłonią oczy, jakby je raził widok syna. Ale Rodryg pozostał nieruchomy i niezmieszany.
— Nie rozumiem cię ojcze — rzekł — wcale a wcale nierozumiem, dla czego rzucasz się gniewnie, i zasłaniasz sobie oczy. Wszak to nic innego, jak tylko udanie; a pocóż masz udawać przedemną? czyż nie jestem synem twoim i zarazem wspólnikiem?
Na twarz Suszyca wybiły dwie gorące czerwone plamy; czoło jego pokryte w tej chwili mnóstwem zmarszczek, wyrażało nieopisaną męczarnię ducha.
— Jesteś moim synem — powtórzył tym samym co wprzódy głosem — tak, jesteś moim synem a zarazem największą moją zbrodnią... większą, cięższą jeszcze niż tamta... Kto ci rozkazywał mieszać się do tej sprawy? czym ja ci choć jedno słowo powiedział kiedy o niej? jam chciał sam wszystko urządzić... potrafiłbym...
— I zagarnąć dla siebie wszystkie pożytki — z przykrym uśmiechem zawołał Rodryg, — o ojcze! to egoizm! jeżeli tobie przyda się złoto, to i mnie także...
— Złoto — przerwał Suszyc powstając — czym ja złota pragnął? Naco mi ono? co ono ze mnie uczyni teraz... teraz gdy wszystko we mnie do ostatniej fibry ciała i ducha sterane, zmartwiałe...
— A więc po cóż było czynić to, coś uczynił? — zapytał syn.
— Po co? — odpowiedział ojciec, i drżącą trochę rękę wyciągnął ku zamkniętym drzwiom bawialnego pokoju — posłuchaj!
— I cóż tam takiego? — wzruszając ramionami wymówił Rodryg — kobiety kłócą się pomiędzy sobą, hałasują, nic więcej nie słyszę, i niczego mię to nie uczy.
— Przed chwilą — mówił Suszyc jakby nie zważając na słowa syna — najmłodsza siostra twoja wypowiedziała tam okropną, straszną prawdę... Spekulacja... rachuba wszędzie... we wszystkich ich głowach i sercach... nędza moralna przerażająca... Być może, iż jest w tem wielka moja wina... to pewne, że ja chcę, aby przed końcem życia mego przynajmniej dom mój wyprzątniętym był z brudów i nędzy... chcę otrząść się z błota, które oblepiło mię od stóp do głowy... chcę, aby ustał ten hałas który tam słyszysz, hałas o co? o pieniądze! Chcę spokoju... wytchnienia... rozumiesz?
Rodryg uśmiechnął się. — A więc chcesz złota ojcze, boć przecie złotem tylko pokryć można błoto.
— Ale ty — mówił dalej Suszyc — ty jesteś młody; na karku twoim nie siedzi sześć osób głodnych, nieubranych, nieobutych, sześć par rąk nie zagłębia się w twoich kieszeniach. Trzydzieści lat wojny prowadzonej z młynami nie stargało twojej głowy i twojego sumienia... Kiedy byłem w twoim wieku, miałem iskrę w sercu... potem zgasła... miałem dobre chęci... rozleciały się po świecie... byłem najpewniejszym że zawsze będę uczciwym... omyliłem się... Kiedy byłem w twoim wieku, nigdybym w podobnej sprawie palców nie umoczył... Pocoś to uczynił? czym ci choć słowo o tem powiedział? Jam sądził, że o niczem nie wiesz; a gdybym dowiedział się że jest inaczej, czy nie rozkazywałem ci, czy nie błagałem cię, abyś zostawił całą robotę mnie i tamtemu człowiekowi? Powiedz czy to za moim wpływem, czy z mojej winy rzuciłeś się w tę otchłań? Jeżeli odpowiesz tak! skłamiesz, skłamiesz ohydnie, bezczelnie. Ja nie chciałem aby mój syn... Wielki Boże! Wszak tu w piersi mojej jest jeszcze uczucie jakieś...
Słowa te cisnęły się na usta Suszyca z niepowstrzymaną gwałtownością, podobne do potoku, który długo hamowany w swym pędzie, przerywa nakoniec wszystkie tamy. W głosie jego było cóś błagającego wtedy, gdy nalegał na syna, aby zdjął zeń odpowiedzialność za dokonaną przez się zbrodnię. A gdy trzęsącą się ręką uderzając o pierś swą zawołał, że jest w niej jeszcze uczucie jakieś, brwi jego podniosły się w górę jak u człowieka uderzonego gromem niespodziewanego dla siebie odkrycia, a postać wyprostowała się niby ostatkiem dumy człowieczej godności.
Ale Rodryg stał przed nieszczęśliwym ojcem swym, wstrząsanym od stóp do głowy gwałtem najsroższych duchowych męczarni, zimny i nieruchomy, z rękami zapuszczonemi w kieszenie surduta, karkiem zgiętym, i blademi źrenicami spoglądającemi z pod brwi szydersko i lekceważąco. Po chwili milczenia wymówił:
— Przyszedłem tu ojcze, aby ci oznajmić o dokonanym fakcie. Sądziłem, że będziesz uradowany powodzeniem sprawy, i pochwalisz zręczność z jaką doprowadziłem ją do końca. Tymczasem zamiast pochwały usłyszałem wyrzuty. Jesteś niesprawiedliwym względem syna twego, który nie jest niczem innem jak tylko powtórzeniem ciebie samego, w zwiększonej naturalnie i udoskonalonej edycji.
Gdy Rodryg wymawiał te wyrazy, Suszyc stał nieruchomy, wpatrzony w twarz jego, wsłuchany w mowę. Po niespokojnym, dziwną jakąś żądzę zdradzającym wzroku jego, poznać można było, iż oczekiwał od syna jakiegoś słowa, szukał na twarzy jego jakiegoś drgnienia lub błysku — słowa żalu może, drgnienia boleści lub błysku cierpiącego sumienia. Ale gdy Rodryg przestał mówić, czoło Suszyca pobladło i skamieniało, oczy jego zagasły; na wązkich drgających przed chwilą wargach, zawisł ten nieruchomy uśmiech, który piętnował je zazwyczaj. Powolnym ruchem wyciągnął rękę ku drzwiom, i z przyciszonym śmiechem, który w piersi jego drgał i rwał się jak fałszywa gamma, wymówił:
— Uczynisz mi wielką przyjemność, Don Rodrygu, jeśli wyjdziesz ztąd natychmiast! Natychmiast! — powtórzył silniej, z powracającym jakby na chwilę uniesieniem; ale zaraz potem dodał z uśmiechem:
— Odtąd im rzadziej widywać się będziemy, tem większą sumę przyjemności zdobędziemy sobie oba!
— Podzielam twe zdanie ojcze, — odpowiedział Rodryg — postaram się także i sobie dostarczyć przyjemności o jakiej mówisz. Zresztą wzajemna miłość i przywiązanie nie są cechami odznaczającemi naszą rodzinę. Gdyby było inaczej, nie bylibyśmy chyba dziećmi naszych rodziców.
Rzekłszy to Rodryg, oddał ojcu głęboki, szyderski ukłon, i powoli, żadnego prawie szelestu nie czyniąc, opuścił pokój.
Wtedy Suszyc usiadł znowu przed swem biurem, i długo siedział nieruchomy, szklistemi oczami patrząc w przestrzeń z uśmiechem to ukazującym się, to znikającym na bladych wązkich wargach. Stopniowo jednak czoło jego chyliło się coraz niżej, aż opadło na obie dłonie; człowiek ten dziwnem jakiemś ogarniony dumaniem, pozostał już tak aż do schyłku dnia bez ruchu ni drgnienia. W domu gwar przycichał stopniami, i przy zapadającym zmroku, można było widzieć trzy kobiety w towarzystwie młodego mężczyzny prowadzącego za sobą pudla, opuszczające dom, i wychodzące na ulicę w bardzo mizernych wytartych futerkach, zarzuconych na szerokie fruwające, wyfalbanowane suknie, i w przybrudnych starych szalikach okrywających głowy wystrojone w nioby, loki, kokardy i papierowe kwiaty. Strój ten odziewał dwie tylko młodsze kobiety, bo starsza miała na sobie bardzo ciepłe, dostatnie futro, z pod którego widniał wyglądający jak pancerz, atłasowy stanik ze stalowemi guzikami, a na głowie rudawe włosy, zaczesane w płaskie pasma i warkocze, przykryte wielką, bezbarwną, lecz ciepłą i wygodną chustką.
Po odejściu tych kobiet cisza zupełna zaległa wnętrze domu nad kałużą. Ciemno tam było także. W kuchni chrapała wcześnie po dziennych trudach uśpiona, jedyna sługa domu; w zimnym wilgotnym pokoju z jednem oknem wychodzącem na dziedziniec, siedział pogrążony w ciemności i nieruchomej zadumie ojciec rodziny. I tylko przez drzwi wązkiej, długiej sypialni kobiet, przeciskał się wązki promyczek skąpego światła; pochodził on od małej przyćmionej lampki, przy której z twarzą na dłoni, w rannej spódniczce i pąsowym flanelkowym kaftaniku, samotna i zamyślona siedziała Piękna.
Furtka u bramy skrzypnęła, na dziedzińcu dały się słyszeć przytłumione lecz ciężkie jakieś kroki; do ciemnego okna pokoju zastukano zlekka. Stukanie to jakkolwiek nie było zbyt głośne, od razu wyrwało Suszyca z zamyślenia. Podniósł głowę i utkwił wzrok w szybach, za któremi rysował się cień wysokiej, barczystej postaci męzkiej. Wstał i otworzył okno, przez które wnet wsunęła się głowa z czapką, krzywo włożoną na bujne, pokudłaczone włosy, i z twarzą bladą, niezdrową, więcej niż w połowie okrytą gęstym jak las, czarnym jak smoła zarostem. Para czarnych, gorejących, nieufnych oczów podniosła się z pod brwi strzępiastych na twarz Suszyca; w oczach tych świeciło brzydkie jakieś rozradowanie.
— I cóż? — ozwał się przybyły grubym choć cichym szeptem — dzieło dokonane szczęśliwie! Czy bardzo się dziś cieszysz? bo co ja, to bardzo!
Suszyc stał w otwartem oknie sztywny, z rękami założonemi na piersi; oczy zwrócił na twarz objętą ramą wązkiego okna i podnoszącą się ku niemu, ale nie dawał odpowiedzi.
— Wiesz co — mówił dalej stojący za oknem człowiek — tęgiego masz synala, niech go tam...
Na ramię mówiącego, ciężko i zwolna opadła ręka Suszyca, który rzekł:
— Zobowiążesz mię wielce kochany Ryczu, jeśli szanując wrodzoną mą uczuciowość, nie będziesz mię więcej rozrzewniał wspomnieniem o moim synu. Wiem już o wszystkiem co zrobił, a wszelkie powtarzania nudzą mię zwykle. Oto powiedz lepiej, po co przyszedłeś dziś do mnie, niby rozkochany trubadur pod okno kochanki?
Rycz poruszył się niecierpliwie; sposób wyrażania się Suszyca gniewał go, i imponował mu zarazem.
— Przyszedłem zapytać się raz jeszcze o tamtego człowieka... który tam... wiesz? — Tu uczynił gest naśladujący liczenie pieniędzy.
— Jakąż wiadomością o tamtym człowieku służyć ci mogę?
— Czy już wyjechał z N.
— Przed kilku dniami.
— Czy tylko nie napotka trudności? czy wygląda na hrabiego?
— Wygląda on na hrabiego tak zupełnie jak ty i ja wyglądamy na łotrów.
Rycz milczał chwilę, i wydawał się głęboko zamyślonym. — Niech mię djabli wezmą, — zawołał nagle — jeśli wiem jakim sposobem mogłeś widywać się z nim tak, żem ja go nigdy i nigdzie zdybać nie mógł! Kot niema bystrzejszych oczów nademnie, a jednak...
— Podróżowaliśmy do siebie balonem, a rozmawialiśmy ze sobą okryci tumanem chmur i obłoków — rzekł Suszyc obojętnie, patrząc na płynące po niebie chmury.
Rycz wzruszył ramionami i zaklął z cicha; nagle jednak złagodniał, i tonem poufale uprzejmym zaczął znowu.
— Niepodoba mi się to bardzo, że nie masz we mnie zaufania; cóżbym ja nakoniec mógł zrobić złego temu ulubieńcowi twemu, którego nazwisko chowasz przedemną jak djabeł przed aniołem duszę potępioną. Ot chciałbym wiedzieć o niem tak sobie... dla ciekawości...
— Czy uważasz Ryczu jakie chmury napływają od zachodu? najdalej za godzinę deszcz będzie padał ulewny — przerwał Suszyc patrząc ciągle w górę.
— Pal ich djabli, te chmury! — zawołał Rycz, którego łagodne usposobienie długo trwać nie mogło; powiedz jak się on nazywa! ja chcę o tem wiedzieć!
— Kochanku! — wymówił Suszyc; — trzebaż ci raz jeszcze powtórzyć, że pomiędzy chceniem a otrzymaniem zachodzą zazwyczaj różne przeszkody?
— Ja tu nie widzę żadnej przeszkody.
— Jest jedna.
— Jakaż?
— Taka, że z powodu osobistych mych upodobań, przekładam popełnić jednę zbrodnię niż dwie...
— Kto mówi o zbrodniach? czy myślisz że zasztyletowałbym go lub zarznął?
— Nie; ale w razie zajścia pewnych okoliczności, sprzedałbyś nazwisko jego za.... może za cenę zdjętego z twej szyi postronka.
Rycz odskoczył od okna i zaklął strasznie.
— Cóż to za przepowiednie? — zawołał, a oczy jego gorzały jak żarzewia, i blada twarz drżała ze strachu i złości.
Suszyc obojętnie wzruszył ramionami. — Ha! rzekł, kto wie co o nim w księdze przeznaczeń napisano. Położenie nasze stanie się od tej pory więcej niż drażliwe... będziemy zawieszeni pomiędzy niebem a ziemią... na nitce pajęczej...
— Wcale nie — krzyknął Rycz — ja wcale nie chcę podobnego położenia. Dbam przecie o moją skórę, i nie na to napcham sobie kieszenie złotem, aby mi dzwoniło na mój pogrzeb! Ja odtąd będę żył całym gardłem...
— A gdzie? — zwolna i spuszczając oczy na mówiącego, zapytał Suszyc.
— Gdziekolwiek — odpowiedział Rycz, — byle daleko z tąd.
— Tak — wyrzekł Suszyc — im dalej tem lepiej. Wierzaj mi, że długa, daleka podróż zbawiennie oddziała na twe zdrowie.
— I na twoje także?
— I na moje — odpowiedział Suszyc.
— Przyznaj, że dopóki nie odjadę, nie będziesz spał spokojnie...
— To prawda.
Rycz zaśmiał się zjadliwie. — Czy masz mię za denuncjanta?
— Nie; ale znam burzliwy twój temperament. Za lada co, możesz ściągnąć na siebie kłopoty, a wtedy po nitce do kłębka...
— Po jakiej tam nitce!...
— At! radziłbym ci przedewszystkiem zwinąć twój zakład w pustej kamienicy...
— A któżby teraz chciał go prowadzić! Wierz mi, to nędzny zakład, który nic prawie prócz jakiej takiej przyjemności nie przynosi w zysku...
— Bardzo się cieszę kochany Ryczu, widząc w tobie tak chwalebne intencje i zamiary. Mam tedy nadzieję a raczej pewność, że za parę miesięcy ulice miasta N. nie ujrzą więcej twej fizjonomji. Tymczasem bądź łaskaw odejdź od mego okna, bo pora nie jest tak spóźnioną aby ktokolwiek nadejść nie mógł...
Taką była rozmowa, jaką dwaj ludzie stojący z obu stron otwartego okna, prowadzili ze sobą mocno przyciszonemi głosami. Najlżejsze jej echo nie dochodziło do wązkiego długiego pokoju, w kątku którego na drewnianym stołku przy bladem świetle małej lampki, siedziała Piękna. Twarz jej wzburzona przed parą godzinami, łzami i szkarłatem oblana, uśmiechniętą była teraz i łagodnie zamyśloną. Szuflada niewielkiego stoliczka wysuniętą była w całej długości, a młoda dziewczyna czerpała z niej garściami mniejsze i większe ćwiartki papieru, rozkładając je przed sobą. Szpargaliki te różnokolorowe, zielone, różowe, liljowe, nosiły na sobie ślady i zagięcia różnych, wielce sztucznych, misternych składań, a zapełnione były... czem? oto wierszami, wierszami różnych krajowych poetów, począwszy od pierwszego z nich aż do najskromniejszego i najmniej znanego. Wszystkie te poezje, ody, sonety, urywki z dramatów i większych poematów, kreślone były bujnem męzkiem pismem. Niebyło tam ani trzech wyrazów prozy, a tylko u spodu każdej ćwiartki, bardzo drobniutkiemi literami znajdowały się nakreślone słowa: „Pannie Salomei na pamiątkę, Sylwester.” Piękna przeglądała ćwiartki tę jednę po drugiej, odczytywała wiersze, zamyślała się i uśmiechała z kolei. Nie widząc przedmiotów leżących przed nią, a patrząc tylko na twarz jej mieniącą się uśmiechem i zadumą, możnaby sądzić, że przebierała w perłach i drogich kamieniach. A przecież byłyto tylko drobne szpargałki zakreślone wierszami bez związku i ładu; ale składały snać one całą skarbnicę młodych rojeń, uciech i nadziei tej młodej dziewczyny. Było coś figlarnie skradającego się i głęboko tajemniczego w sposobie w jaki wydobywała je z szufladki, za każdym razem oglądając się po nawpół ciemnym pokoju, jakby przez oddawna nabyte przywyknienie skrywania skarbów swych przed obcem okiem. Drobnemi palcami przewracała ćwiartki bez najmniejszego szelestu, a niekiedy tylko poruszała ustami jakby rozmawiając z kimś niewidzialnym. Piękna rozglądając się w swym różnobarwnym zbiorku poezij, rozmawiała w istocie ze wspomnieniami swemi — a nieliczne były wcale wspomnienia te młodziuchnej dziewczyny, wyhodowanej i zrosłej przy zimnem jak lód ognisku domowem, śród duszącej umysł i wysuszającej serce atmosfery — wiecznych spekulacij. Byłyto wspomnienia podobne do różanych promyków jutrzenki, z trudnością przebijających się przez gęsty tuman mgieł i ciemności nocnych; albo do tych iskier djamentowych i migotliwych, które słońce rozsiewa po skrzepłej powierzchni śniegu.
Piękna patrzyła na ćwiartkę zieloną jak nadzieja, i czytała „Czy Marja ciebie kocha? Mój drogi, mój miły! więcej niż kochać wolno...” Podniosła oczy z nad papieru, i utkwiła je w przestrzeni, bo przypomniała sobie, że byłto pierwszy wierszyk jaki otrzymała od Sylwestra. Byłoto już dawno, dawniej niż przed rokiem; nie miała jeszcze wtedy skończonych lat siedmnastu. „Czy pani znasz Marję Malczewskiego?” — zapytał ją młody człowiek, patrząc w jej twarz wielkiemi ciemnemi oczami, które nie były ani ogniste ani wielce mądre, ani niezmiernie czułe, tylko bardzo, bardzo dobre — tak dobre, że Piękna gdy patrzyła na nie, czuła około serca jakąś dziwną rzewność. Nie znała poematu o którym mówił jej młody człowiek z ciemnemi dobremi oczami, ona żadnego wcale nie czytała poematu; w domu w którym wyhodowała się i wzrosła, nie postało nigdy nic do poezji podobnego. „Jeżelibyś pani chciała przeczytać ten poemat...” z nieśmiałością zaczął młody człowiek. Piękna chciałaby bardzo przeczytać poemat, ale siostry śmiać się z niej będą, a mama, to i odbierze z ręki niepotrzebnie rozmarzającą książkę — „To może przynajmniej ustęp jaki... to bardzo piękne... ja pani przepiszę.” I przepisał ustęp z poematu na zielonej jak nadzieja ćwiartce papieru, i oddał go młodej dziewczynie wtedy, gdy nie było w pokoju siostr jej i matki. Piękna miała więc odtąd w życiu swem tajemnicę. Zachwycało ją to i dziwiło; zieloną ćwiartkę wsunęła za stanik sukni, i wydało się jej, jakoby pod tym stanikiem znajdujące się serce uderzyło silniej jakoś niż zwykle. Przez cały wieczór niepodobna było przeczytać otrzymanego w darze wierszyka, bo matka i siostry znajdowały się wszędzie, aleto wszędzie, w każdym zakątku domu. Zato w nocy, kiedy wszyscy już spali, Piękna zerwała się z posłania, i bosemi stopami cichutko wysunęła się do kuchni. Tu zapaliła malutki kawałek żółtej łojówki pozostały w mosiężnym lichtarzu, postawiła go na statku, a sama przykucnąwszy na zimnej ceglanej podłodze, rozwinęła zieloną ćwiartkę. Czytała i nic nie rozumiała zrazu. Wyraz: kocham, powtarzający się tam nieustannie, w każdym niemal wierszu, zatrzymywał przy sobie jej oczy, i wprawiał ją w wielkie zdziwienie. Ani wyobrażała sobie, aby ktokolwiek mógł tak często wyraz ten powtarzać. Ona słyszała go tak rzadko, a i to wymawiany w sposób, który zakrawał na szyderstwo lub nienawiść! „Marjo! czy ty mię kochasz? — czytała cichutko — Czy Marja ciebie kocha? Mój drogi, mój miły, więcej niż kochać wolno!..” Pięknej chciało się razem i płakać i śmiać się. Przeczytała ustęp aż do końca, i zaczęła go czytać po raz drugi. Policzki jej płonęły tak jak gdyby siedziała przed ogniem, a jednak była tam przy niej tylko zimna, wilgocią przesiąknięta ściana — „Czy Marja ciebie kocha?” powtórzyła raz jeszcze... Żółte światło łojówki drgnęło w głębi lichtarza i zagasło. Piękna pozostała w ciemnościach skurczona przy drewnianym stołku, na ceglanej podłodze, i dokończyła z pamięci — „Mój drogi, mój miły, więcej niż kochać wolno!” Dziwy prawdziwe! trzy razy tylko przeczytała te tak obce sobie wyrazy, i umiała je już na pamięć! Pierś jej podnosiła się wysoko, a w sercu drżały i śpiewały jakieś echa, i powtarzały: „Czy Marja ciebie kocha? Mój drogi, mój miły!..”
Byłato pierwsza lekcja poezji otrzymana przez młodą dziewczynę w zimnej, ciemnej kuchence, przy migotliwem światełku żółtej łojówki, i wcale nie melodyjnym z przyległego pokoju dochodzącym chórze trzech chrapiących na zabój gardeł. W dwa dni potem, pomiędzy Piękną a Sylwestrem zawiązała się następująca rozmowa: „Jakże się pani podobał wyjątek z Marji?” — „Bardzo, o! bardzo!” — „Jaka to piękna rzecz” — „Co takiego?” — „Poezja” — „Czy wszystkie poezje są tak piękne jak ten wyjątek?” — „O! są jeszcze piękniejsze!” — „Mój Boże! jakże jabym chciała czytać te piękniejsze!” — „Jeżeli pani pozwoli, to ja... jeszcze cokolwiek dla pani przepiszę!” — I przepisał parę sonetów krymskich, potem kilkanaście wierszy z Tadeusza, opisujących Zosię siedzącą w ogródku pomiędzy grzędami kapusty i ogórków, w białych papilotach do koła główki; potem coś tam z Balladyny i z Mohorta i z Rusałek. Piękna czytała co nocy w kuchence, albo budziła się bardzo rano, i przechylona ku oknu wysilała wzrok, aby przy dnia brzasku dojrzeć te światy dziwne, nieznane, które świtać dla niej zdala zaczynały.
Tak Sylwester został dla Pięknej nauczycielem poezji; był on zarazem nauczycielem wdzięku i budzicielem uczuć. Pod wpływem lekcji jego, dziewczyna zmieniła się dziwnie; chód jej stawał się lżejszym, spojrzenie powłóczystszem, uśmiech wdzięczniejszym, serce jej uderzało coraz żywiej, zaczęła tęsknić i.. wstydzić się.
Raz rzekła do nauczyciela swego, który siedział przy niej bardzo zamyślony. — „Dla czego pan dziś nic nie mówi?” — Nauczyciel westchnął i spojrzał w ciemne, szare oczy dziewczyny. Byłato tym razem cała jego odpowiedź; ale nazajutrz spotkawszy na ulicy Piękną wracającą z kościoła, ofiarował jej kartkę papieru blado-różową jak nieśmiała miłość. Piękna przed wejściem do domu weszła do sąsiedniej bramy, i tam ukryta przed wzrokiem przechodniów, rozwinęła kartkę złożoną w kształt rozkwitłego tulipana. Zaledwie jednak rzuciła na nią okiem, zaczerwieniła się jak malina. Byłato odpowiedź na wczorajsze jej pytanie, a zaczynała się od wyrazów: „Kochanko moja, na co nam rozmowa!” — Być może, iż wiele dziewic lub niewiast znajdując się na miejscu Pięknej, rozgniewałoby się za tak zuchwałą odpowiedź; być może, iż i Piękna gniewała się także trochę, a może i bardzo; to pewna, że gdy wybiegła ze swego ukrycia i skierowała się ku domowi, krok jej był tak lekki, jakby unosiła się nad ziemią wcale jej stopami nie dotykając, a oczy błyszczały, świeciły, jaśniały tak, jak błyszczeć, świecić, jaśnieć mogą tylko oczy dziewczyny, która wychowana i wzrosła przy ognisku domowem zimnem jak lód, widzi otwierający się przed sobą śliczny, ciepły światek, w którym kwitną róże, śpiewają słowiki, na złotych skrzydłach fruwają genjuszki z różowemi twarzami, młode serca biją chórem mocno, zgodnie, etc. etc.
Wszystkie te dzieje przypominała sobie Piękna, rozpatrując się w swem różnobarwnem archiwum, gdy jedna z ćwiartek papieru, którą wzięła do rąk, w dłuższe i głębsze niż wszystkie inne pogrążyła ją zamyślenie. Byłto także wiersz bardzo starannie przepisany, u dołu zaopatrzony podpisem: „Pannie Salomei, na pamiątkę, Sylwester,“ a noszący tytuł: „Miłość kobiety!“ Piękna pochyliła się nad białą jak śnieg kartką, i pod bladem światłem lampy które oblewało zamyślone jej czoło, czytała: „Raz mi mówiono, że są tu na ziemi, białe anioły z skrzydłami białemi; które gdy wezmą w poświęcone dłonie serce człowiecze, to je drogą świata, po nad kałuże, błota i przepaści, niosą bezpieczne, czyste... nieskalane...“ Podniosła czoło, twarz oparła na dłoni, i samej sobie zadała pytanie: „Jaką też musi być kobieta taka, którą porównać można do białego anioła, unoszącego w dłoniach poświęconych serce ukochanego człowieka, unoszącego je tak troskliwie, lekko, miękko, aby nie czuło, że leci po nad bagniskami i przepaściami? Długo myśl jej zachwycona tym obrazem, lecz niewprawna w rozwikłanie samej siebie, bojowała z tem pytaniem: — „Ach, myślała Piękna, taka kobieta powinna być chyba bardzo dobrą, troskliwą cierpliwą; nie powinna nigdy trawić dwóch godzin przed zwierciadłem na układaniu włosów swych i przypinaniu kokard do sukni — bo kiedyżby miała czas do czuwania nad powierzonem jej sercem ludzkiem? nie powinna też nigdy ściskać pięści ze złością, ani tupać nogami, ani krzyczeć z gniewu w niebogłosy — bo serce utulone w jej dłoniach przelękłoby się i uleciało od niej prędko, prędko!“ — Tu Piękna uczyniła zwrot do samej siebie. — „Mój Boże! pomyślała, a ja całe ranki przesiaduję przed lustrem, a gdy się rozgniewam, jak dziś naprzykład, to ściskam pięści, tupię nogami i krzyczę w niebogłosy. Nie, ja nie mogę wcale być porównaną do białego anioła z białemi skrzydłami. Ale to źle, bardzo źle; bo jeśliby... no jeśliby naprzykład przyszło mi tak nieść nad bagniskami i przepaściami serce pana Sylwestra...” spłonęła szkarłatnym rumieńcem, i z wielkim pośpiechem zaczęła czytać dalej.
„I jam się pytał gdzie anioły takie? a przy mnie wtedy matka moja stała, włos rozgarniała, czoło całowała.“ Przerwała znowu czytanie myślą: „A więc są na świecie matki, które dzieciom swoim włos rozgarniają i czoło całują; dla czego matka nasza nigdy nie czyniła tego? Chyba ona nie jest takim białym, dobrym aniołem?“ — Na myśl tę uśmiechnęła się dziwnie, i przecząco wstrząsnęła głową: — „O nie! zawołała w duchu, mama nie jest takim aniołem; ona serca ojca nie wzięła nigdy w poświęcone dłonie, i nie niosła nad bagniskami troskliwie i czule... ona nigdy nie całowała w czoło swych dzieci... Dla czego to tak? dla czego?“ Westchnęła, smutną twarz pochyliła nizko, a po chwili na ciemnej jej rzęsie zamigotała w promyku lampy drobna kropelka.
Powiadają ludzie, że łzy rodziców przekleństwem spadają na głowy złych dzieci; kędyż spływają łzy dzieci, ronione z winy złych rodziców? Dla czego pisząc i prawiąc tyle o łzach rodziców moraliści i kaznodzieje, nie pisali i nieprawili nic o łzach dzieci? Jak pierwsze tak drugie są straszną skargą, zaniesioną na kłam zadany najświętszym uczuciom człowieczym; jak pierwsze tak drugie świadczą o istnieniu na ziemi jakiejś ciemnej, nizkiej duszy, bezwzględnie na to, czy jest ona niewdzięczną duszą dziecka, czy zimną, nieczułą, samolubną duszą matki czy ojca.
Łza Pięknej stadła na białą kartkę, a oczy jej omglone żarem, czytały wyrazy: „Miłość kobiety — to z twą siostrą młodą wspólne marzenia i długie rozmowy.“ — „Nie! myślała młoda dziewczyna, jam nigdy z braćmi moimi nie snuła wspólnych marzeń, ani długich rozmów! Dla czego to tak? — może dla tego, że matka nasza nie niosła serca ojca naszego w poświęconych dłoniach; a gdyśmy wszyscy dziećmi jeszcze byli, nie zbierała nas razem u kolan swoich, i pocałunków nie składała nigdy na zbliżonych ku sobie naszych czołach. Myśmy nigdy nie byli ze sobą zbliżeni, żyliśmy osobno, a tylko jadaliśmy razem, i jednogłośnie wołaliśmy na ojca, aby nam dał jak najwięcej pieniędzy! O Mój Boże jaka też to u nas bieda!..“
Co Piękna rozumiała pod tym wyrazem: bieda? Wszystko zapewne co w nim się zawiera: chłód i głód. W istocie czuła się ona zziębniętą i zgłodniałą; jak żebrak chleba, łaknęła tych uczuć dziwnych dla niej, nieznanych, jakichś ciepłych, promienistych, które potokiem złotym płynęły z poezji jaką czytała.
Niech nikt nie mówi, że w poezji wielkie nie mieszczą się nauki. Poezja, tylko poezja była w tej chwili mistrzynią tej młodej, biednej, nigdy niekochanej i niekochającej dziewczyny. Uczyła ona ją czuć i myśleć, uczyła ją poznawać siebie i otaczających; wiodła ją w głębię życia, i ukazywała kryjące się w niej brylanty jasne, i brzydkie nieużyte głazy. Poezja szeptała do niej zcicha: „To miłość a to samolubstwo, to prawda a to fałsz, to szczęście a to niedola...“ A Piękna wyciągała ręce po brylanty miłości, prawdy, szczęścia! — ona już rozpoznała jak wyglądają samolubstwo, fałsz i niedola, i zaczęła je nienawidzieć. Dla tego na myśl o matce, łza spłynęła po ciemnej jej rzęsie. Czemuż bowiem w piersi tej matki były twarde, nieużyte głazy, a nie jasne brylanty?.. gdyby były te brylanty, te gwiazdy czarodziejskie z miłości zrodzone, poezją wypieszczone, wszystko byłoby inaczej, o, inaczej!... I rzecz dziwna! na myśl o ojcu, Piękna nie poczuwała ani goryczy ani tych cierpkich żalów, jakie ją ogarniały, gdy zastanawiała się nad matką. Myśl o ojcu, wprawiła ją tylko w stan cichego smutku i rzewnego współczucia: „Biedny ojciec!“ myślała. Ona przeczuła zapewne, odgadła, że przy ognisku rodzinnem kobieta właśnie powinna być tą czarodziejką, która jak Wielki Prorok ze skał, wód potoki, wydobywa ze ścian domowych źródła miłości i blaski piękności; ona przeczuła i odgadła, jakie śmiertelne poszkodowania zadaje kobieta sercu mężczyzny, jeśli czarodziejką taką być nie chce lub nie umie. I dla tego może, myśląc o matce z bezwiedną prawie goryczą, o ojcu myślała tylko ze smutkiem. „Miłość kobiety, to nagroda twoja po trudnej pracy męzkiego zawodu; to przy rodzinnem ognisku kapłanka, błogich dni życia i uciech domowych; to głos radości co na progu wita wracającego z pośród obcych ludzi... O, jak mocno biło serce młodej dziewczyny, kiedy wyłoniony ze słów poezji, stanął przed nią obraz jakiejś schludnej, ślicznej chatki, z wesoło gorejącem po środku ogniskiem! Przy ognisku stała młoda kobieta bez architektonicznego arcydzieła wybudowanego z włosów na głowie, a ot tak sobie, w dwóch po prostu splecionych warkoczach na około czoła — na około czoła, na którem jaśniała godność kapłanki... Kto to taki ta kobieta z jasnem czołem, gorącem okiem, wdzięcznie uśmiechnionemi usty? To ona, ona sama, młoda Salusia przezwana Piękną, królowa schludnej chatki... Ale oto drzwi chatki otwierają się, wchodzi przez nie mężczyzna strudzony pracą męzkiego zawodu. Kto to taki? patrzcie! wszakto Sylwester, ten młody człowiek z ciemnemi dobremi oczami, który młodej Saluni przez całe dwa lata przepisywał wiersze na różnobarwnych kartkach... Teraz jest on jej mężem... Kobieta stojąca przy ognisku zrywa się jak ptak i biegnie ku niemu... otwiera białe ramiona... głos jej witający dzwięczy mu w uchu radością... jest ona jego nagrodą, jest ona kapłanką, aniołem białym niosącym serce jego w poświęconych dłoniach... Tłumem cisnęły się marzenia do głowy Pięknej. Ukryła twarz w dłoniach, śmiała się przez łzy do obrazu przyniesionego jej w darze przez wielką mistrzynię jej... poezję...
Siostry jej tańczyły kędyś na wieczorze u znajomych, brat obywatela z dwoma garbami na nosie, nachmurzony nieobecnością jej, markotnie myślał o niepowodzeniu jakiego doświadczał pomimo swych chat trzydziestu i dwóch tysięcy rubli dochodu; a ona tymczasem marzyła o staniu się białym aniołem, któryby po nad bagniska, błota i przepaście, niósł w poświęconych dłoniach serce pana Sylwestra.
Nagle młoda dziewczyna zadrżała całem ciałem i porwała się na równe nogi. Śród ciszy głębokiej rozległ się po całym domu dźwięk fletu, dźwięk fałszywy, ostry pszeszywający... po nim nastąpił drugi podobny do przeraźliwego krzyku człowieka spadającego w otchłań — lecz urwał się nagle, a wnet potem dał się słyszeć sztuk przedmiotu gwałtownie rzuconego i roztrzaskującego się o ziemię. Piękna przelękła się. Dziwnie ona lubiła muzykę fletu, dochodzącą niekiedy do niej śród ciszy nocnej, z pokoju ojca. Ale takiego dźwięku, jak ten który skonał przed chwilą zerwany nagle, nie słyszała nigdy... czuła tylko że zabrzmiała w nim jakaś męka straszna, jakieś ogromne nieszczęście... Prędko jednak opamiętała się, wzięła lampkę do ręki i z niespokojną twarzą przeszedłszy na palcach bawialny pokój, przybliżyła się do zamkniętych drzwi pokoju ojca. Zasztukała z lekka po kilka razy, ale nie otrzymała odpowiedzi. W tej chwili zrodziło się w niej postanowienie wejść, rzucić się ojcu na szyję i twarz jego okryć pocałunkami. Weszła i znalazła pokój pusty. Drzwi od sieni były otwarte, wiał z nich mrożący chłód. Na środku pokoju leżał flet roztrzaskany na drobne części. Piękna długo stała nieruchoma patrząc na zdruzgotany instrument, żal niezmierny ją ogarnął, przypomniała sobie ile to razy obudzona w nocy jego dźwiękami, snuła w swej głowie nici dziwnych rojeń i zadum... Byłto jej pierwszy nauczyciel, który poprzedził późniejszą jej i wspanialszą mistrzynię, poezję... Piękna nachyliła się i podjęła odłam rozbitego instrumentu ale nagle przelękła się znowu bardzo. Drzewo które cisnęła w dłoni zimne było jak lód... Spojrzała znowu na szczątki fletu, i zdało się jej że stoi nad trupem. Wybiegła szybko z pokoju i wróciła do swej sypialni. — „Ale gdzie podział się ojciec?“ — pytała siebie.
Ojciec próbował przed chwilą wywołać z łona muzyki ducha spokoju; ale zamiast niego zjawiły się przed nim duchy zgryzoty i rozpaczy, i krzyknęły mu nad uchem strasznym głosem człowieka padającego w otchłań. Suszyc roztrzaskał flet swój i wyszedł na ulicę, aby orzeźwić się świeżem powietrzem i uspokoić widokiem ruszających się ludzi. Wraz ze zdruzgotaniem fletu rozstał się on z ostatnim towarzyszem swej młodości, ostatnia dobra pamiątka życia zagasła starzana w pyle...
Gdy tak się dzieje w domu nad kałużą, w małem ubogiem domu pana Walerego światło, ludno, gwarno. Trzy pokoiki, z których jeden mały, drugi maleńki a trzeci malusieńki, przedstawiają wybornie rozwiązanie matematycznej zagadki: jakim sposobem, na jak najmniejszej przestrzeni zmieścić się może jak największa ilość ludzi? Piętnastu mężczyzn i cztery kobiety poruszają się tam jedni około drugich, jak pszczoły w ulu; gwarzą, a nawet istne dziwy! tańczą! Jakiś młody człowiek siedzi przy fortepjanie, i z zawziętością świadczącą dobrze o energji jego charakteru, wybija na klawiszach kadryle i polki. Bawialny pokoik, dla rozszerzenia przestrzeni, wyprzątnięty ze wszystkich sprzętów, aleto ze wszystkich; zato kuchnia zapełniona aż pod sufit wyniesionemi komodami i szafami. Nawet biurko p. Walerego wespół z szanowną jego teką, zamkniętą jednak hermetycznie w szufladzie, sterczy czterema nogami do góry wywróconemi po nad płytą kuchenną, na której sługa odświętnie ubrana smaży jakieś mięsiwo, i w takt dochodzących aż tam dźwięków polki, wybija miotełką białą jak śnieg piankę do jakichś naleśników.
W bawialnym pokoju pozostała tylko, na użytek niemłodej damy, która na prośbę Monilki przyprowadziła trzy swoje córki, stara kanapa. Nie młoda dama siedzi na niej w czepku z żółtemi wstęgami, i z widocznem zamiłowaniem trudni się obieraniem jabłek, które pochłania jedno po drugiem; lecz z wysoka, żółta poręcz kanapy wznosi się po za jej plecami, i zdaje się spoglądać na tłum ruchliwy z nadzwyczajnem zdziwieniem, lecz zarazem z niejaką dumą. Pozostało tam także kilka stołków, bardzo niewiele miejsca zabierających, i dwa stoliki na których pali się po dwie stearynowe świece oprawione w mosiężne, świecące jak złoto lichtarze. Nad jednym ze stolików wiszą ramki na czerwono pomalowane, a śród nich kłusuje na białym koniu trójgraniasty kapelusz Napoleona I-go. Co do twarzy tego wielkiego męża, ta lubo szkłem osłonięta, utonęła całkowicie w pomroce wieku i pyłu, tak że gdyby nie trójgraniasty kapelusz, znaczenie obrazu pozostaćby musiało nieodgadnioną nigdy tajemnicą. Druga para świec rzuca obfite światło na miasto Neapol, rozrzucone w nieładzie nad brzegiem morza. Ktokolwiekby jednak popatrzył na gród ten zamknięty w wązkich drewnianych ramkach, musiałby koniecznie uczynić w duchu niezłomne postanowienie niejechania tam nigdy. W bardziej zacienionym kącie pokoju, widać jeszcze Poniatowskiego tonącego w Elsterze. Wszystkie te trzy obrazy a raczej sztychy, wniesione tu zostały przez nieboszczkę Monikę, jako jedyny posiadany przez nią posag, i jako pamiątka po niej, strzeżone i zachowywane były przez p. Walerego nakształt relikwij.
W drugim pokoju stał przy drzwiach fortepian, na którym właśnie wygrywano polki i kadryle, a także stolik do kart z lampą pośrodku. Pod światłem lampy widniała rumiana, pulchna twarz p. naczelnika stołu w towarzystwie trzech innych twarzy, które z uśmiechem zadowolenia spoglądały na trzymane w rękach, ułożone z asów, dysek, dam i waletów wachlarze. Do grających w preferansa należał także urzędnik z fluksją, który zdjął z twarzy chustkę, lecz czterem córkom swym nic wcale nie powiedział o mającej nastąpić zabawie. Kazimierz, Sylwester, Józef, Ignacy tańczyli na zabój z pannami ubranemi w pstre wełniane sukienki; tańczył także młodziutki kancelista, który dnia tego przysłużył się p. Waleremu krzesłem i kałamarzem — ale wiodło mu się nie bardzo szczęśliwie, bo z powodu ciągłych rumieńców i spuszczonych oczu, następywał ustawicznie panom na nogi, pannom na suknie.
Monilka tańczyła wiele, ale krzątała się około przyjęcia gości jeszcze więcej. Krzątała się ona jeszcze na kilka godzin przed przybyciem gości, a i to bardzo nawet gorliwie i kłopotliwie — bo w maluchnem jej gospodarstwie brakowało wszystkiego, aleto wszystkiego, począwszy od szklanek, łyżek, łyżeczek, nożów, widelców i talerzy, które trzeba było pożyczyć od znajomych i sąsiadów — aż do cukru, herbaty, ciastek, mięsa, mąki i jaj, które trzeba było skupić po różnych sklepach miasta. Na szczęście, Kazimierz i Sylwester pomogli jej. Poszli na miasto, i wrócili w parę godzin przynosząc wszystko czego było potrzeba. Sylwester otrzymał za to bardzo serdeczne podziękowanie, a Kazimierz miał oddane sobie na wyłączną własność dwie drobne ciepłe rączki, które pozwolono mu przez dwie minuty przynajmniej ściskać i całować. Rączki te bardzo ładnie wyglądały w rękawach zawiniętych po łokieć; a kiedy wzięły się z zapałem do przecierania szklanek i talerzy, do rąbania cukru i układania na talerzach ciastek i jabłek, wyglądały tak ponętnie i tak jakoś krzątały się zwinnie a pracowicie, że niewiadomo jakim sposobem w samym najgorętszym przebiegu roboty znalazły się znowu w dłoniach Kazimierza, który tym razem bez pozwolenia już i zupełnie samowolnie trzymał je w posiadaniu swem całe pięć minut.
Sylwester tymczasem porządkował, wynosił i przestawiał sprzęty, a za każdym razem gdy wchodził do kuchenki, kędy znajdowała się Monilka, markotnie jakoś spoglądał na nią i mówił:
— Nie pojmuję doprawdy, dla czego pani nie zaprosiłaś dziś panny Salomei! Otóżto przyjaźń kobiet! — Ależ mój Boże! — wołała Monilka, — dziesięć razy powtórzyłam już panu że Salunia zaproszona dziś z siostrami na wieczór do M. Nie przyszłaby z pewnością. — Sylwester odchodził, ale po chwili wnosząc do kuchni jakąś komodę czy jakiś stolik, zaczynał znowu:
— Nie pojmuję dla czego pani... — Monilka nie pozwalała mu kończyć. — Już też nie wątpisz pan, że chciałabym aby Salunia dziś tu była. — Wątpię! — odpowiadał markotnie młody człowiek. Monilka gniewała się. — Ona zaproszona do M.! — wołała dzwoniąc szklankami, które wycierała z pyłu. Matka jej nie pozwoliłaby opuścić wieczoru u M. — Sylwester odchodził, lecz po chwili wracał i znowu zaczynał. — Otożto przyjaźń kobieca! nibyto pani kochasz pannę Salomeję, a nie zaprosiłaś jej... Lepiej było nie prosić tych K., obeszlibyśmy się bez nich wybornie. — Koniec końców, Monilka i Kazimierz zaczęli serdecznie śmiać się z sercowego zafrasowania biednego Sylwestra. — Tak, tak, — mówił ten ostatni, — śmiejcie się! dobrze wam że widujecie się codzień! Syty głodnemu nie wierzy.
I teraz także, kiedy zebrane już grono gości gwarzyło i tańczyło, Sylwester choć tańczył z innemi, nie należał wcale do gwarnych rozmów. Jużto w ogólności znać było po nim, że wiele mówić nie lubił. Tancerz też nie był z niego osobliwy. W polce przeszkadzały mu zadługie ręce, w kadrylu zadługie nogi. Nie był on też bardzo do smaku pannom Z. które tańczyły z nim wprawdzie ale od niechcenia, daleko baczniejszą zwracając uwagę na pp. Ignacego i Jóżefa. Sylwester nic wcale o tę niełaskę panien niedbał. Suwał on kadryla zwolna i z flegmą, a co moment targał ciemny wąs, jakby mścił się nad nim za tajemne swe udręczenie. Parę razy usiadł w kącie, skrzyżował ręce na piersi, i spoglądał na cisnące się i szamocące w pokoju osoby, wzrokiem człowieka głęboko gardzącego próżnościami tego świata. Raz westchnął tak potężnie, że aż siedząca przy nim panna Z. wstrzęsła się z przestrachu. Zaśmiała się jednak zaraz, i zawołała mu nad samem prawie uchem. — Budzę pana w różowym kolorze! — Kocham! — wykrzyknął Sylwester tak głośno, że aż p. naczelnik przy preferansie usłyszał wykrzyk.
— A kogo? kogo? panie Sylwestrze! — zawołał spoglądając z za wachlarza swego w głąb bawialnego pokoju. Młody człowiek spąsowiał jak burak, i z wyrzutem patrzył na pannę, która spowodowała niedyskretne odezwanie się. Ale Kazimierz przybiegł mu w pomoc. — On kocha poezję, panie naczelniku! — zawołał przebiegając przez pokój w drugiej figurze kontredansa. — A pan kogo kochasz? — zalotnie spytała go tańcząca z nim panna, z widoczną przyjemnością patrząc na szlachetną, rozjaśnioną szczerem weselem twarz młodzieńca.
— Ja pani, — odparł Kazimierz poważniejąc nagle, — kocham osobę, na której zaręczynach tańczymy dzisiaj! W głosie jego brzmiały takie serdeczne, czyste, prawdziwie męzkie dźwięki, że panna słuchając ich, z utajonem pomyślała westchnieniem.
— Szczęśliwa ta Monilka! Co jabym dała za to żeby być na jej miejscu! — A Sylwester westchnął znowu, tylko już ciszej jak wprzódy, i pomyślał. — Szczęśliwy ten Kazimierz, że wolno mu już tak głośno mówić o swej miłości! Cobym ja dał za to, aby być na jego miejscu.
Około dziewiątej godziny Monilka wyrwała się z koła tancerzy, i przebiegła przez pokój, aby zajrzeć do kuchni i zobaczyć co się tam dzieje z wieczerzą. Obawiała się bardzo aby niezręczna sługa nie zepsuła pianki mającej służyć do naleśników, mających być znowu ozdobą i specjałem wieczerzy. Sylwester ujrzawszy gosposię zmierzającą ku drzwiom wstał, dwoma krokami przebył cały pokój, i gdy Monilka wbiegła do sieni, — rzekł: — Chciałbym doprawdy wiedzieć do czego ten wieczór podobny bez panny Salomei? Ot tak: jak mówi poeta: ciemno wszędzie, głucho wszędzie! Nic nie było! nic nie...
Nagle umilkł. Blade światło małej lampki słabo sień oświecającej, spłynęło na twarz jego; jaśniała taką radością jakby był Eljaszem na ognistym wozie, ognistemi rumakami do nieba porywanym.
Przyczyną tej nadzwyczajnej radości Sylwestra była mała osóbka ubrana w bardzo mizerne futerko, z głową owiniętą białym szalikiem... Mała ta osóbka właśnie tylko co otworzyła drzwi od sieni z nadzwyczajnym łoskotem, i jednym skokiem rzucając się na szyję Monilki, świeżym głosikiem który wpadał w bardzo wysokie tony, wołała: — I ja też, Monilciu moja droga, i ja też!
— Salunia, Saluńcia! Piękna! — wołała Monilka całując i ściskając przyjaciółkę, — skądżeś się tu wzięła? czyż nie jesteś na wieczorze u M? Dla czego?
— Nie jestem na tym przebrzydłym wieczorze! powiedziałam że nie pójdę, i nie poszłam. Uparłam się jak kozioł, ale to zupełnie jak kozioł moja droga! Siostry i mama namawiały, krzyczały, gniewały się; ale ja siadłam na sofie nieuczesana i nieobuta, i krzyczałam tylko: nie pójdę! One sobie poszły, a ja zostałam w domu. Potem przyszło mi na myśl pójść do ciebie! Nie wiedziałam wcale że tu tańce! Gdybym była wiedziała, tobym może nie przyszła. Ale kiedy już przyszłam, to i dobrze że tańczycie, ja nie od tego. Tylko że nie ubrałam się, ale mniejsza o to! Gdzie ja tu zdejmę futro? Trzeba mi włosy przygładzić. Mój Boże, ten flanelowy kaftanik... taki stary! ale mniejsza o to! dużo u was osób? a pan Sylwester czy jest?
— Jest! jest! — śmiejąc się wołała Monilka i wprowadziła przyjaciołkę do kuchenki. Za niemi niepostrzeżony wsunął się Sylwester.
— Zdejm tu futerko, Saluniu! ja tu zaraz przyniosę lusterko i grzebień... zaraz! — wybiegła, a Salunia rozpiąwszy futro, zdziwiła się czując, że ktoś je bardzo ostrożnie z niej zdejmuje. Obejrzała się i zobaczyła Sylwestra.
— Ach! — zawołała i stanęła nieruchoma z szalikiem zdjętym z głowy w ręku. Sylwester nawet się jej nie ukłonił. On nigdy nie widział Saluni tak piękną, tak powabną jak w tej chwili, choć nie była ustrojoną i starannie a misternie uczesaną jak zwykle. Miała na sobie perkalikową krótką spódniczkę i pąsowy kaftanik, dwa grube warkocze niedbale splecione stroiły jej głowę złocistym wieńcem.
Na widok Sylwestra gorąco zrumieniona podniosła do włosów zziębłą nieco rękę, postawa jej wyrażała zmieszanie, ale szare oczy podniesione ku twarzy młodego człowieka strzelały radością i mieniły się głębokiem wzruszeniem.
Sylwester trzymał wytarte futerko młodej dziewczyny, i nieruszając się z miejsca obejmował ją wzrokiem. Nagle rzucił na stół salopkę a w grube i wcale za wzór snycerzowi nie mogące służyć dłonie, pochwycił zziębniętą rączkę.
— Jakaś pani dobra żeś przyszła! — szepnął, — jak tu źle i smutno było bez pani! dziękuję! dziękuję!
— Za co dziękował? Wszak Piękna nie powiedziała mu że przyszła dla tego aby go zobaczyć: ale on wyczytał to w jej oczach.
Rzecz miała się tak, że po owym przeraźliwym dźwięku fletowym, który ją przestraszył, i po ujrzeniu na podłodze roztrzaskanego instrumentu, Pięknej tak smutno jakoś i tak straszno zrobiło się samej jednej w zimnym, ciemnym, pustym domu, że narzuciła salopkę, i nic nie dodając do swej zaniedbanej dnia tego toalety, ciemnemi ulicami, z wielkim strachem, oglądając się co moment, pobiegła do Monilki, z którą łączyła ją znajomość zabrana jeszcze na pensji. Być może, iż Piękna miała w głowie i tę myśl jeszcze że w domu przyjaciółki zobaczy swego nauczyciela poezji. Nie powiedziała ona nikomu o tej swojej myśli; ale Sylwester snać wyczytał ją w jej oczach, bo całował drobną zziębniętą rączkę, ściskał ją z zapałem, i szepnął kilka razy: — Dziękuję!
Właśnie z lusterkiem i grzebieniem nadbiegła Monilka, a w salce zabrzmiał zamaszysty mazur.
— Ach! — zawołała Piękna, mazur! mazur! Patrzcie tylko moi państwo jakie to przeznaczenie! Nie chciałam dziś tańczyć a będę...
— Panno Moniko! proszę do mazura! — zawołał we drzwiach Kazimierz. — Co to? i panna Salomea tutaj? to dopiero niespodzianka! Sylwestrze! bierzże pannę Salomeę do mazura, i pójdźmy!..
Sylwester nie dał sobie tego dwa razy powtarzać, i dwie mazurowe pary wpadły z wielkim impetem z nawpół ciemnej sieni do rzęsiście czterema świecami oświetlonego pokoju.
W tej chwili Sylwestrowi nic a nic nie zawadzały długie jego nogi; tańczył tak zręcznie i ochoczo jak nigdy, a w dłoni ściskał mocno drobną rączkę, która rozgrzała się już w ciepłej atmosferze tańca, i płaciła mu wzajemnym uściskiem. Co tam był za gwar i tłok gdy przyszło do krakowskiej figury! Sylwester wyglądał bardzo wspaniale pomiędzy Monilką i Piękną, które przyprowadził przed młodziutkiego Benjaminka pytając: muzyka czy poezja?
— Muzyka! — rumieniąc się po same uszy — odpowiedział Benjamin biura, i otrzymał rękę Monilki. Piękna nazwała siebie poezją; ona wiedziała, że to była sztuka piękna ulubiona przez Sylwestra, a przy tem czuła wielką wdzięczność dla tej swojej mistrzyni. Bez niej, byłaby teraz na wieczorze u M., i zamiast Sylwestra miałaby przy sobie obywatela z dwoma garbami na nosie...
Na kanapie obok niemłodej pani w żółtym czepcu, wyprostowany i uroczysty ale zarazem widocznie i nadzwyczajnie uszczęśliwiony siedział pan Walery. Bawił on jak mógł rozmową osamotnioną śród młodego grona sąsiadkę. — Oto miasto Neapol, — mówił wskazując czarną podługowatą plamę wiszącą na ścianie w czerwonych ramkach; powiadają pani dobrodziejko, że to bardzo piękne miasto... tylko to bieda, że ten Wezuwiusz wybucha często... Nad morzem pani dobrodziejko... ot ten chłopiec co tam wyrysowany, uważa pani dobrodziejka, w jednej koszuli z przeproszeniem, leżący nad brzegiem wody, to Lazaron... Uważa pani dobrodziejka.. te Lazarony to tacy ludzie, co nic nie robią, a żywią się melonami i makaronem... Makaron tam podobno bardzo tani i wino czerwone także...
Co prawda na starym sztychu nie znać było wcale ani miasta, ani morza, ani chłopca leżącego nad brzegiem wody. Pan Walery powtarzał szczegóły te z pamięci, tak jak je tam widywał kiedyś, za młodych czasów, swoich i sztychu; ale niemłoda pani wcale nie postrzegła wskazywanego jej Lazarona, i wolała wzrok swój przenieść z podługowatej plamy zdobiącej ścianę, na jedną z córek swych, ładną i hożą panienkę, która w istocie bardzo zdobiła całe zebranie. Pan Walery zwrócił się do drugiego sztychu.
— A to pani dobrodziejko, — rzekł — Napoleon I-szy wracający z pod Marengo, prościuteńko z pod Marengo... Gdybyś pani zblizka popatrzyła na tę fizjonomję, tobyś zobaczyła, że patrzy z niej prawdziwy cesarz... — Milczał chwilkę nie wiedząc co dalej mówić! Potem zaczął znowu. — Obrazy te przyniosła mi w dom nieboszczka moja Monika dla tego szanuję je jak oka w głowie, bo to pani dobrodziejko, pamiątka po najlepszej kobiecie, jaka kiedy żyła pod słońcem... Ale co to wszystko znaczy!... tu chrząknął i wyprostował się sztywniej, podciągając w górę wysoki kołnierz — co to wszystko znaczy w porównaniu z temi obrazami o jakich opowiadała mi nieboszczka moja matka!... W pałacu Rorenstaubów, to pani dobrodziejko było obrazów tysiąc i pięć... tysiąc i pięć jak jeden... Pamiętam szczególniej o jednym, o którym opowiadała nieboszczka matka... Byłato pani dobrodziejko, Esmeralda z kozą... Pani dobrodziejka zapewne wie kto to taki była ta Esmeralda...
— Nie przypominam sobie, — z roztargnieniem wymówiła dama.
— Byłato pani dobrodziejko, królowa cygańska...
— Cygańska! — zawołała sąsiadka, w umyśle której cyganie, dziady brodate i rozbójnicy, mieszali się w jeden nigdy nierozwikłany chaos.
— Cygańska! — powtórzył p. Walery z powagą, — bo trzeba pani dobrodziejce wiedzieć, że kiedyś było na świecie wielkie państwo cygańskie... Owoż Esmeralda była tam królową, a taki dziwny zwyczaj panował u tego ludu, że królowa musiała tam zawsze jeździć na białej kozie... W pałacu książąt Rorenstaubów był tedy portret Esmeraldy z białą kozą... tak wielki, tak wielki... jak cały ten dom.
Wymawiając ostatnie wyrazy p. Walery rozciągnął ramiona w całej szerokości, i z trudnością poruszając szyję oprawną w wykrochmalony kołnierz, zwrócił się ku sąsiadce. Tak pozostał chwilę z szeroko twartemi ustami i fizjonomją pełną zdziwienia; zamiast bowiem damy w żółtym czepcu, spostrzegł siedzącego obok siebie Kazimierza.
Ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia, p. Walery nie zdawał się być niezadowolonym ze zmiany sąsiedztwa.
— Zmęczyłeś się naczelniku! — rzekł spuszczając dłoń na ramię Kazimierza.
— Zmęczyłem się ojczulku, — odpowiedział młody człowiek, a zarazem pochylił się i pocałował w ramię przyszłego teścia.
— Naczelniku! — z oburzeniem zawołał p. Walery — kochany chłopcze, — mówił dalej, prostując się co raz więcej, — nie powinieneś całować mię w ramię... Jesteś zwierzchnikiem, a ja twoim podwładnym...
— Jesteś ojcem Monilki, — zcicha rzekł Kazimierz. Pan Walery schwycił obie jego ręce, i ściskając je w dłoniach zawołał.
— Wiesz co? niech mię djabli wezmą jeśli nie masz brylantowego serca! Ale czy uważasz — mówił dalej schylając się o ucha Kazimierza, — czy uważasz kochany Kaziu, jak to koło mojej fortuny toczy się prędko tam, kędy ja pchałem je zawsze... Trzydzieści lat służę, a nigdy koledzy nie szanowali mię jak teraz. Otrzymałem awans i wydaję wieczór... słyszaneż to rzeczy!... u mnie wieczór, u mnie... czy ty w tem nic nie widzisz Kaziu.
— Widzę — odparł młody człowiek, — że ludzie oddali ci nakoniec sprawiedliwość i przekonali się że jesteś człowiekiem uczciwym, pracowitym, a do tego jeszcze masz najpiękniejszą i najmilszą pod słońcem córkę.
— Ho, ho! — mówił p. Walery z tajemniczą miną podnosząc w górę wskazujący palec; nie to jest, nie to co mówisz naczelniku! Chwała Bogu nie od dzisiejszego dnia stałem się uczciwym i pracowitym, a Monilka zawsze była piękną i miłą... To co innego... to wcale co innego.... ci ludzie coś wiedzą, przewidują, przeczuwają... oni chcą, abym ich kiedyś zaprosił do mego kryształowego pałacu, i pokazał im moje tysiąc pięć obrazów i tę złotą kołyskę... Tak, tak!... A czy uważasz że pan Rodryg Suszyc nie przyszedł? W tem także coś jest! Nie chce wydać się że jest narzędziem czyjemś... już ja wiem czyjem... że jemu powierzono aby czuwał nad mojem stopniowem wywyższeniem...
Tak roił p. Walery, i zwierzał się ze swych rojeń przed Kazimierzem, który jak zwykle słuchał go łagodnie i cierpliwie, ścigając tymczasem wzrokiem pewną błękitną sukienkę, której właścicielka uwijała się po pokoju, zwyczajnie jak uprzejma gosposia, częstując jednych, miłem słówkiem lub wesołym uśmiechem rozweselając i ugaszczając innych. Wtem błękitna sukienka w towarzystwie pąsowego kaftanika zniknęła z przed oczu Kazimierza. Monilka i Piękna korzystając z chwili przerwy pomiędzy tańcami, i z powszechnego zajęcia się gości ustawioną na stole piramidą jabłek i pierników, wymknęły się z bawialnego pokoju. Ktoby zajrzał go trzeciego maluteńkiego pokoiku oświetlonego jedną tylko świecą, mógłby je widzieć siedzące obok siebie na biało zasłanem łóżku Monilki. Trzymały się za ręce, i patrzyły sobie w oczy uśmiechając się i milcząc.
— Saluniu, — pierwsza szepnęła Monilka, — czy wiesz coto takiego, ten wieczór u nas? To moje zaręczyny z p. Kazimierzem.
— Domyślałam się tego moja jedyna.
Rzuciły się sobie wzajemnie na szyję, i ucałowały cicho lecz serdecznie. Tym razem Piękna przemówiła pierwsza.
— Czy wiesz dla czego przybiegłam dziś do ciebie, chociaż tak późno było, i ciemno na ulicach?
— Dla tego żeby mię zobaczyć?
— Nie; dla tego żeby ci powiedzieć, że postanowiłam dziś sobie być zupełnie inną jak dotąd.
— Jakto inną?
— Tak — mówiła Piękna opierając twarz na dłoni; mama i siostry poszły na wieczór a ja zostałam sama, samiutka jedna. Myślałam długo, i pierwszy raz w życiu nikt nie przeszkadzał mi myśleć. Wtedy wiesz co zrobiłam? Oto posadziłam naprzeciw siebie samą siebie, i długo przypatrywałam się tej dziewczynie, którą ludzie przezwali Piękną, a która w samej rzeczy jest bardzo brzydką. Zobaczyłam że jest ona złą, próżną, egoistką, i rozkazałam jej aby odtąd poprawiła się, bo to niedobrze być taką; bo jeśli pozostanie taką, nikt jej kochać nie będzie, a ona chce, aby ktokolwiek kochał ją bardzo, bardzo... Ale to nic! ona powinna być dobrą, czułą, cierpliwą, to może znajdzie się na świecie ktokolwiek, dla kogo ona zostanie takim białym aniołem, co to bierze serce człowieka w poświęcone dłonie i niesie je tam gdzie jest cnota, szczęście, spokojność, taka cichutka spokojność, śród której tańce nie bawią, a łzy nie bolą...
Tymczasem dwie łzy spływały po gorejących policzkach rozmarzonej dziewczyny; oczy jej ożywione zapałem, na przemian szkliły się i promieniły. Monilka objęła ją ramionami.
— Znajdzie się, znajdzie z pewnością ktoś taki, kto cię bardzo kochać będzie.... może się już i znalazł....
Piękna obejrzała się za siebie, jakby się obawiała aby kto nie podsłuchał ich rozmowy. — Moja droga — szepnęła, — czy p. Kazimierz bardzo cię kocha? czy jesteś bardzo szczęśliwą?...
Na to pytanie śliczny uśmiech oblał całą twarz Monilki; złote iskry zapaliły się w szafirowych jej źrenicach.
— Wiesz? — odpowiedziała z powagą, — od czasu gdyśmy sobie podali ręce jako narzeczeni, znalazłam tę cichutką spokojność o jakiej mówiłaś; tańce już mię nie bawią, a czuję, że gdybym i zapłakała kiedy, jeśliby on był przy mnie, łzy nie sprawiałyby mi bolu..... Jaki on dobry!
— A pan Sylwester?
— O, i ten także bardzo jest dobry!
Piękna ścisnęła dłoń przyjaciołki.
— Monilciu! — szepnęła, — my także powinnyśmy być bardzo dobremi! Co do mnie, postanowiłam sobie, że nigdy już odtąd nie będę całych ranków trawić nad czesaniem się i ubieraniem. Splotę po prostu dwa warkocze, okręcę je około głowy i koniec! Sukienki jakie mam, opatrzę pięknie, aby mi wystarczyły na długo, i abym nie potrzebowała prosić ojca o pieniądze..... Niech sobie Rozumna i Dowcipna proszą..... ja przeciwnie, powinnam dopomódz w czemkolwiek.... Jak, czem? sama jeszcze nie wiem..... ale zobaczę... pomyślę... Czy wiesz? o Rozumną stara się obywatel ze wsi, bardzo majętny człowiek, i ona pewno za niego pójdzie, gdy się tylko oświadczy; ale ja za jego brata nie pójdę, bo go nie lubię...
Tu schyliła się do ucha Monilki. — Moja droga, — szepnęła, — jeżeli pan Sylwester dowie się o tem że o mnie stara się brat obywatela, to powiedz mu, że ja za niego nie pójdę wcale.... że ja nie chcę ani jego trzydziestu chat, ani jego tysięcy rubli, ani jego koni, ani jego krów dojnych, ani jego dwóch garbów na nosie.... Powiedz mu... że ja.... że ja... nie, lepiej nic nie mów... albo zresztą powiedz, bo on może pomyśli.....
— Nic nie pomyślę, nic... nic... moja najdroższa... jedyna... mój aniele cudowny! — ozwał się cichym szeptem głos męzki nagle. I niewiadomo zkąd, jakim sposobem, p. Sylwester znalazł się klęczący przed Piękną, z rączkami jej w swych dłoniach. Filut, nic dobrego, stał przy drzwiach i słyszał caluteńką rozmowę dwóch panien.
— Na Boga! — krzyknęła Monilka, — co pan robisz! zobaczą!
Sylwester wiedział dobrze, że nikt nie zobaczy go w tej chwili, bo przyległy pokoik pusty był zupełnie, a goście zgromadzeni w bawialnym około piramidy jabłek i pierników, ani myśleli oglądać się za nim lub za Piękną.
W pięć minut potem tańczono kadryla. Sylwester niepodobny wcale do siebie, podawał rękę Pięknej. — Saluniu! — szepnął w chwili gdy nikt słyszeć ich nie mógł, — ty niczyją nie będziesz tylko moją.... — Twoją! — odszepnęło dziewczę, w piątej figurze kadryla składając dłoń na ramieniu swego tancerza.
W tej samej chwili p. Walery odpowiadał na pytanie siedzącej na kanapie damy. — Ślub mojej córki odbędzie się pani dobrodziejko, w miesiącu maju. Trzeba, dodał z uśmiechem, aby państwu młodym słowiki winszowały.
— A gdzież panie dobrodzieju, te słowiki mogą być w mieście?
— Oho! pani dobrodziejko, — śmiejąc się odparł pan Walery, — młodzi zawsze radzić sobie umieją. Pan Kazimierz upatrzył już sobie dworek przy ulicy Ogrodowej położony, bliziutko pola, z czterema oknami od południa, zielonym dziedzińcem i sporym ogródkiem. Dziedziniec pani dobrodziejko, zasadzony jaśminem, a w ogródku są grusze, jabłonie i altana z bzu, w której co roku śpiewają słowiki.
— Ależto musi drogo kosztować, najęcie takiego dworku? — zagadła jejmość.
— Sporo, sporo kosztuje! — potwierdził pan Walery, — ale przyszły mój zięć ma dobrą posadę; przytem zdolny, młody, pracowity, energiczny, to prędko pójdzie jeszcze wyżej. Co do mnie, zwijam dom, i mieszkać będę przy dzieciach.... tymczasem....
Co należało rozumieć pod wyrazem: tymczasem, gdy wymawiał go pan Walery, wszyscy wiedzieli: kryształowy pałac, alabastrowe łoża, tysiąc pięć obrazów, i t. d. A wszakże poczciwy półgłówek, jak powszechnie zwano p. Walerego, nie zdawał się zbyt tęsknić za temi świetnościami o jakich roił zbłąkany w części, lecz w części jasny i zdrowy jego umysł. Na gąbkowatej twarzy jego rozlewał się wyraz zupełnego zadowolenia, pomarszczone czoło jaśniało szczęściem, niby odbiciem tego szczęścia, które świeciło z pięknych oczów jego jedynaczki; nawet spracowane oczy starego kancelisty utraciły niespokojną ruchliwość, jaka je dawniej cechowała, zapaliły się żywszą nieco barwą, i patrzyły do koła spokojnie, pogodnie, a nawet z niejaką dumą. Byłato może duma ojca poglądająca na pięknie i zacnie wzrosłe swe dziecię, lub człowieka nizko wprawdzie postawionego w społeczeństwie, lecz czującego w sobie sumienie wolne od wszelkiej skazy, i godność człowieczą nie sponiewieraną nigdy przyjmowaniem jałmużny.
W ciasnem i ubogiem mieszkanku bawiono się długo jeszcze, przez całą noc prawie; tańczono, grano w preferansa i gwarzono z nieprzerwaną ani na sekundę serdeczną wesołością. A kiedy na koniec przy wieczerzy zastawionej w bawialnym pokoju, po smacznych zrazach, soczystej pieczeni i pulchnych naleśnikach odkorkowano parę butelek wina, i kiedy sam pan naczelnik stołu, jako najznakomitsza figura zebrania, podniósł kielich swój do góry pijąc zdrowie zaręczonej pary; kiedy rozochoceni panowie otoczyli Monilkę i Kazimierza, całując w rączki pierwszą, ściskając w ramionach drugiego, a obojgu życząc długiego życia, zdrowia i wszelkich pomyślności; kiedy pan Walery całował wszystkich po kolei, kolorową chustką ocierając zroszone łzami oczy; kiedy nakoniec po tem wszystkiem, rozweselona dama w żółtym czepcu z twarzą rumianą od wina i oczami śmiejącemi się śmiechem wesołych swych córek, usiadła do fortepjanu na którym zabębniła i zahuczała starym jak świat lecz gromkim jak grzmot mazurem, — w małem ubogiem mieszkanku było tak wesoło i tak ochoczo, że trójgraniasty kapelusz Napoleona wraz z białym koniem na którym kłusował, zdawał się poczuwać wielką ochotę do wyskoczenia ze swych ciasnych ramek na szerszą przestrzeń, a miasto Neapol wynurzyło się z głębokiej melancholji w jakiej zostawało od lat wielu, i trzęsło się od śmiechu wraz ze sterczącem po nad niem szczytem Wezuwjusza, domami, morzem i nad brzegiem morza spoczywającym Lazaronem.
Potem umilkło wszystko, ludzie rozeszli się, światła pogasły; p. Walery usnął prędko po niezwykłych wzruszeniach, ale Monilka długo nie spała. Blady świt dnia zimowego przedzierając się przez szparę w okienicy, zajrzał w szafirowe jej oczy, otwarte, jasne, niezmęczone wcale zabawą ni podejmowanym w koło niej trudem. Przed temi pięknemi szafirowemi oczami stał dworek położony blizko pola, z zielonym dziedzińcem, oknami wychodzącemi na południe i ogródkiem, w którym śród bzowych krzaków śpiewały słowiki. Z miłością w sercu, ukochana, kochająca dziewczyna ta, czuła się dziwnie szczęśliwą. Przed uśnięciem obie dłonie jej spoczęły na sercu, i zamknęła powieki z imieniem Kazimierza na różowych uśmiechnionych ustach.






ROZDZIAŁ IX.
Roztargnienia uczonego marzyciela.

Zima minęła. Przy schyłku pięknego dnia majowego hrabia Seweryn Horski wrócił ze swykłej swej codziennej przechadzki, i zasiadł spokojnie przed starem swem biurem, naprzeciw dobrego przyjaciela swego, zegara, na którego poważne oblicze zamiast białego światła lampy, spływała teraz różowa smuga zachodzącego słońca.
Zresztą wszystko było jak dawniej w tym obszernym, widnym i poważnym pokoju uczonego. Książki, mappy, globusy i naukowe narzędzia stały i leżały tam zawsze w jednostajnym nieładzie, śród którego jednak bystre oko dostrzedzby mogło ślady systematycznych, nigdy nie przerywających się prac umysłowych; rękopisy rozrzucone na biurze świadczyły także o niezmordowanej pracy hrabiego, a głębokie błękitne oczy niemłodej wymalowanej na portrecie pani, patrzyły z pod koronkowego czepca na tę piękną komnatę z jednostajnym zawsze wyrazem mądrego spokoju, i niemego, lecz zarazem wymownego błogosławieństwa.
Hrabia wszedł jak zwykle szparkim krokiem, ze szklistem w przestrzeni utopionem spojrzeniem, z całą postacią podaną naprzód. W obu dłoniach niósł sporą więź bujnych polnych kwiatów i ziół woniejących, a wysokie, niepospolicie wyrzeźbione jego czoło powleczone było lekkim odcieniem ogorzelizny, zdradzającej częste i długie przebywanie pod promieniami ciepłego wiosennego słońca, i podmuchami wiatrów wiejących na szerokich rozłogach. Hrabia herboryzował przez dzień cały; z zamiłowaniem i wprawą biegłego botanika, zrywał i w systematyczny ład układał napotkane po drodze rośliny; z lubością i zachwyceniem poety podglądał misterne loty owadów, i podsłuchiwał tajemnicze szelesty gałęzi leśnych, uginających się pod skrzydłami ptasząt, uściełających gniazda w gęstwinach lasów. Wracał do willi swej zmęczony fizycznie, lecz moralnie pochwycony w to niebo wybranych, w jakiem przebywać dano tym, którzy duszę swą przesiąkniętą miłością i rozwidnioną wiedzą, zbratali ściśle ze wszystkiem, co żyje na świecie począwszy od króla stworzeń — człowieka, aż do najlichszego robaczka i wątłej trawki wyrastającej z łona żółtej, piasczystej kępiny. Hrabia był jednym z ludzi, dla których nic na ziemi nie jest zbyt małem i uwagi niegodnem. On wielbił słońce we wspaniałym i wysokim majestacie jego; lecz drobna kępina piasku zwieńczona chwiejnem ździebełkiem trawy, zatrzymywała przy sobie wzrok jego rozkochany w naturze, niby słaba i ubożuchna siostra wzbudzająca w silniejszym i bogatszym bracie, tkliwe współczucie i baczne zajęcie.
Takiemito napoiwszy się wrażeniami, hrabia wracał do domu z sercem nawskroś przeniknionem błogą pogodą, z umysłem ukołysanym cudowną harmonją, sród której człowiek gotów jest wszelkie burze zażegnywać słowem miłości, i wszelkie fałsze lub rozstroje tłumić lub kojarzyć zgodą i przebaczeniem.
Przyjąwszy pośpiesznie skromny, istnie spartański posiłek, hrabia zasiadł przed swem biurem, i rozłożywszy przed sobą zdobycze całodziennej swej przechadzki, z prawdziwą lubością zapuścił dłonie w ten gąszcz zielony i woniejący, śród którego płonęły purpurą puszyste amaranty, i jak gwiazdy świeciły śnieżne dioscoraee. Hrabia otworzył bogaty swój zielnik, i wywikławszy ze sznurkowatych gałązek polnego powoju parę niepospolitych okazów roślin, umieścił je na właściwem dla nich miejscu. Kiedy to czynił, ręce jego tak miękko jakoś i ostrożnie poruszały się około delikatnych łodyżek i przezroczystych tkanek liściowych, jak ręce matki troskliwie układającej do snu ulubione swe dzieci. Pozostała reszta obfitego zbioru nie kwalifikowała się do zielnika, nie w celach też naukowych zebrał ją był hrabia... Na biurze jego pomiędzy globusem a mosiężnym przenośnikiem służącym do wymierzania kątów geometrycznych, stał wazon porcelanowy napełniony wodą.
Hrabia ze skupioną uwagą botanika i smakiem artysty wszędzie szukającego piękna, w wielki, symetryczny bukiet ułożył zielone trawy, pąsowe amaranty i liljowe kampanule, poczem troskliwie i uważnie umieścił je w porcelanowym wazonie. Wazonów zresztą takich w pokoju znajdowało się kilka, a w każdym z nich barwiły się i woniały pęki roślin — zdobycze uprzednich przechadzek hrabiego. To połączenie kwiatów i ksiąg, poezji i nauki, wymownie opowiadało o człowieku zamieszkującym tę poważną, lecz zarazem dziwną jakąś świeżością, niemal dziewiczością ducha napiętnowaną komnatę.
Ukończywszy zajęcia swe wpół naukowe wpół poetyczne, hrabia otworzył jedną z książek leżących na biurze. Pąsowa łuna słoneczna dotąd zalewająca stare oblicze wiszącego nad biurem zegara, zagasła; natomiast do pokoju zaglądało łagodne światło nieskazitelnego błękitu, rozciągniętego nad światem zwolna tonącym w przezroczystym zmroku wiosennego wieczora. Cała godzina rozdzielała jeszcze hrabiego od pory, w której udawał się zazwyczaj do sąsiedniej willi. Pora ta ściśle określoną była przez piękną jego narzeczonę, a hrabia nigdy jeszcze nie sprzeciwił się jej woli. Wolno mu było każdego ranka, który dla Ewy rozpoczynał się niewiele przed południową godziną przyjść, rzucić parę spojrzeń na ukochaną kobietę, i zamienić z nią kilka wyrazów; potem Ewa oddawała się zwykłemu trybowi życia, na jakie składały się: zwierciadło, odwiedziny w kilku najświetniejszych miejscowych salonach, mała, leciuchna materjalną i moralną wagą książeczka, nakoniec miękkie, do spoczynku wzywające wezgłowia. Hrabia herboryzował po polach, poetyzował śród zielonych gajów, czytał uczone księgi, pisał naukowe rozprawy, przesyłał listy uczonym swym przyjaciołom, zajmował się wspieraniem biedy bliźniego i leczeniem moralnych nędz spotykanych po drodze — poczem o naznaczonej godzinie szedł, aby przy boku kobiety przybranej w miękką falistą szatę, śród otaczających ją półświateł i półtonów, spocząć po trudach, zaczerpnąć parę tchnień tej nadziei szczęścia i rozkoszy, jakich spodziewał się doświadczyć kiedyś, kiedy pozwolonem mu będzie bezwarunkowo nazwać ją swoją.
Oczekując tedy tej z niecierpliwością codziennie oczekiwanej pory, hrabia wczytywał się w nową jakąś dla siebie księgę, i nie usłyszał jak otworzyły się drzwi, i za plecami jego stanął wysoki barczysty człowiek, z twarzą nawpół okrytą czarnym zarostem.
— Panie hrabio! — zabrzmiał niedaleko pochylonej jego głowy głos szorstki i gruby. Hrabia podniósł głowę, ale nie odwrócił jej w stronę przybyłego. Szkliste oczy jego tonęły w przestrzeni.
— Tak, — zaczął mówić zcicha i do siebie; — niedołęztwo pojmowania ludzkiego spotwarzyło naukę Epikura.. Poszukiwał on szczęścia mogącego ciągnąć się przez całe życie; nie żądał najwyszukańszych rozkoszy, przeciwnie, zalecał wzgardzanie niejedną cząstkową rozkoszą, aby tem lepiej dojść do szczęścia trwałego, pojętego jako stan całego życia. Życie zgodne z naturą, przestawanie na małem...
— Panie hrabio! — ozwał się wysoki, barczysty mężczyzna głośniej jak wprzódy, i z silnym odcieniem niecierpliwości w głosie. Hrabia Seweryn zwrócił ku niemu głowę, ale umysł jego nie wrócił jeszcze z podróży, i oczy tonęły w przestrzeni bez wyraźnego punktu oparcia.
— Mędrzec Epikurejski nie żyje jak cynik — szepnął jeszcze; ale nagle podniósł rękę do czoła, i powiódł nią po oczach jak człowiek czujący przez sen potrzebę obudzenia się. Stojący przed nim mężczyzna skorzystał z tej chwili.
— Panie Hrabio — rzekł swoim grubym szorstkim głosem, przyszedłem pożegnać się z panem.
— A, to ty Ryczu — zawołał hrabia wypływając całkiem na powierzchnię głębokich nurtów, — czy dawno tu jesteś?
— Od kwadransa — gniewnie mruknął Rycz, który w istocie niedłużej oczekiwał na obudzenie się hrabiego, jak parę minut.
— Przepraszam cię mój drogi, byłem zamyślony i nie spostrzegłem twego wejścia. Zdaje mi się, że coś mówiłeś, ale niedosłyszałem.
— Mówiłem, żem przyszedł pożegnać pana hrabiego.
— Jakto pożegnać? dlaczego? — zapytał hrabia niespokojnie poruszając się na swym fotelu.
— Tak — odparł Rycz — żona moja umarła....
— Wiem o tem, mój Sebastjanie — tonem współczucia i pożałowania odparł hrabia; wiem o tem dobrze, wszak to już od miesiąca....
— I młodsze dziecko moje umarło także, mruknął Rycz takim tonem, jakby śmierć swego dziecka wyrzucał hrabiemu..
— Wiem o tem, wiem, powtórzył hrabia, dwa czy trzy tygodnie temu, nieprawdaż?
— Mniejsza o tygodnie, panie hrabio! tacy biedacy i nędzarze jak ja, nie mają potrzeby liczyć dni i tygodni. Pan to co innego! panu każdy dzień przynosi smaczny obiad, a każdy tydzień sto dukatów dochodu....
— Ryczu! Ryczu! żałośnie zawołał hrabia, — znowu te złe uczucia w tobie zawiści i pożądliwości...
— Znowu i zawsze, ale to już nic wcale pana hrabiego obchodzić nie powinno. Dziękuję panu hrabiemu za opiekę, która jednak nie uczyniła mię szczęśliwym, i za wszystkie dary, które jednak nie przeszkodziły żonie mojej i dziecku umrzeć z nędzy. Nic mię już teraz nie przywiązuje do przeklętego tego miasta, dziś wyjeżdżam ztąd.
Hrabia milczał i nie spuszczał oczu z twarzy Rycza. W łagodnych, zamyślonych źrenicach jego mignęło parę razy coś nakształt gniewu; wnet jednak przelotne błyski te zastąpił wyraz smutku.
— Lękam się, bardzo się lękam Ryczu, żebyś nie był jednym z tych ludzi, których niczem uleczyć nie można...
— Niech pan hrabia niczego się nie lęka, przerwał Rycz. Ale hrabia nie dał mu skończyć; powstał z twarzą smutną, lecz zarazem i surową.
— Żona twoja i dziecko nie powinny były umrzeć z nędzy, Ryczu; dawałem ci tyle, że mogłeś w dostatku utrzymać twą rodzinę. Myślałem, miałem nadzieję, że stopniowo zdołam wykrzesać w tobie iskrę jakiego dobrego uczucia. Nie jesteś głupcem Ryczu, nie jesteś nawet całkiem pozbawionym oświaty; sądziłem, że i w sercu twem jest choćby jedna strona nietknięta zepsuciem. Dlatego starałem się dopomódz ci w odnalezieniu samego siebie; bo całą duszą przyznaję słuszność tej pięknej zasadzie ewangelji, że jeden człowiek zwrócony z manowców na dobrą drogę, tak samo miłym powinien być każdemu szczerze miłującemu swych bliźnich, jak tysiąc innych, którzy nie błądzili nigdy. Widzę jednak, z żalem widzę, że usiłowania moje były daremne; zawiodłem się na tobie Ryczu.
Umilkł hrabia, i oczami które zapaliły się w tej chwili gorącem światłem, patrzył prosto w twarz stojącego przed nim człowieka. Nieufne, posępnie gorejące, a w tej chwili szyderskie spojrzenie Rycza, zuchwale mierzyło się parę sekund z tym wzrokiem szlachetnym, pełnym zacnego żalu i wyrzutu. Po chwili jednak źrenice jego poczęły drżeć i migotać; czarne jak przepaść oczy Rycza opadły ku ziemi, przytłoczone niby światłym strumieniem cnoty i szlachetności, tryskającym z oczu hrabiego. Trwało to wszakże bardzo krótko; Rycz podniósł twarz na którą wybił się rumieniec gniewu, wzbudzonego w nim zapewne chwilowem, mimowolnem zmieszaniem.
— Panie hrabio! — rzekł porywczo, — przyszedłem tu aby pożegnać pana. Życzę panu wszystkiego dobrego — dziś ztąd wyjadę.
— Dokąd? — zapytał hrabia pogrążony w niemem przypatrywaniu się człowiekowi, którego daremnie chciał wydźwignąć z topieli występków i złych nałogów.
— Gdzie oczy poniosą — odrzucił Rycz z cichym złowieszczym śmiechem. Idę w świat szukać sobie szczęścia.... Zgodzisz się bowiem panie hrabio, że trudno człowiekowi zdecydować się na zostanie przez całe życie nędzarzem, lub zarabianie na kawałek chleba przepisywaniem cudzych papierów. Nie byłoto zajęcie dobrze dobrane do moich usposobień. Wolę ruszać się po świecie, niż wycierać łokciami stoły. Zresztą owdowiałem... nie mam jeszcze lat czterdziestu, być może iż znajdzie się gdziekolwiek bogata jaka dziedziczka, która zechce mię na męża.
Zaśmiał się znowu cichym, zdławionym chychotem, i powtórzył. — Żegnam pana hrabiego!
Stał przecież ciągle nieporuszony, i nie zabierał się wcale do wyjścia. Twarz hrabiego stała się jeszcze surowszą.
— A więc idź! — wyrzekł hrabia po chwili milczenia — czegóż więcej żądasz odemnie?
— Mam do pana hrabiego pewien interes — mruknął Rycz w taki sposób, że możnaby mniemać, iż hrabia winien mu był sporą summę pieniędzy, a on się o nią chciał dopominać. Ale po twarzy hrabiego przebiegł błysk nadziei.
— Co? jaki interes? — zawołał postępując naprzód parę kroków; może chcesz innego zajęcia, niż to które ci dawałem dotąd? Możeś rozmyślił się w tej chwili, i pragniesz tylko nowego rodzaju pracy? Mów! Mogę umieścić cię w moich dobrach pod nadzorem poczciwego mego Krupińskiego. Będziesz pracował pod odkrytem niebem, na świeżem, wolnem powietrzu; dam ci zajęcie potrzebujące wiele ruchu, wspólnie z innymi ludźmi, pomiędzy którymi znajdziesz poczciwych i wesołych towarzyszy...
Nagle hrabia umilkł. Wyraz kamiennej nieruchomości jaki pokrył twarz Rycza, zamknął mu usta. Odskoczył parę kroków, ściągnął z szyi swój rozwiązany krawat, i rzucając go na środek biura, zawołał.
— Nie, Ryczu! nie! omyliłem się znowu! ty niechcesz innej pracy! ty żadnej pracy niechcesz! ty jesteś jednem z tych drzew zjedzonych przez robactwo i nawskróś przegniłych, którym pomódz nie może żadna sztuka ogrodnicza! Dla czegóż nie idziesz już sobie? czegóż chcesz jeszcze odemnie! Boję się, bardzo się boję, że nic dla ciebie nie będę mógł uczynić więcej!
Rycz uśmiechał się.
— Panie hrabio! rzekł, ileż razy słyszałem od pana, iż nie należy wyrzutami i srogiemi wyrazami przygnębiać i zniechęcać biednych, grzesznych robaków!
Uniesienie hrabiego przygasło. Zmieszanie ukazało się na jego twarzy.
— Masz słuszność Ryczu — rzekł smutnie schylając głowę — gniew i srogość złymi są apostołami. Jam zawsze mniemał, że miłość jest tą nicią, którą ludzi najłatwiej ku dobremu wieść można. Ależ przecie próbowałem względem ciebie głosu miłości... no.. czegóż chcesz?
Rycz spuścił oczy, wkurczył głowę w ramiona, przycisnął łokcie do boków, i wymówił głosem nie tak szorstkim jak wprzódy, lecz w którym jednak nie słychać było prośby ni pokory.
— Spodziewam się panie hrabio, że gdy ja udam się w świat szukać dla siebie szczęścia, pan zechcesz przyjąć córkę moją pod swą opiekę i los jej zapewnić.
Hrabia rzucił się na swój fotel, w którym tak się zagłębił, jak gdyby od czegoś bardzo złego chciał uciec aż na koniec świata.
— Mój Ryczu — wymówił po chwili milczenia — mój Sebastjanie, pomyśl tylko sam o tem co mówisz. Czyż nie jest obowiązkiem ojca czuwać nad własnem dzieckiem i dawać mu utrzymanie....
— Ja nie mam czasu czuwać nad mojem dzieckiem, ja muszę o własnem mojem myśleć utrzymaniu — odmruknął Rycz.
— Trzebaż było myśleć wprzódy o obowiązkach, jakie przyjmowałeś na siebie...
— Kiedyżto, panie hrabio!
— A wtedy naturalnie gdyś się miał żenić!
Usta Rycza pod czarnym jak smoła zarostem wykrzywiły się przykrym uśmiechem.
— To dawne dzieje, panie hrabio! Ot podobała mi się była dziewczyna, do tego miała posag, a ja ani szeląga w kieszeni, więc żeniłem się. Co się tyczy dzieci, to niech mię djabli wezmą, jeśli którykolwiek z pięknych panów myśli o obowiązkach jakie mieć będzie dla nich, gdy żeni się z ładną i posażną panną. Czyniłem tak jak czynią nietylko tacy jak ja biedacy, ale piękni i bogaci panowie, to jest nie myślałem wcale o moich przyszłych dzieciach. Potem urodziło się ich troje, dwoje umarło, a trzecia najstarsza została. Spodziewałem się, że pan hrabia weźmiesz ją pod swoją opiekę.
— Nie Ryczu — odparł hrabia wstrząsając przecząco głową — nie uczynię tego, bo byłoby to uwalnianiem ciebie od obowiązków, które spełniać powinieneś; zachętą dawaną złemu...
Rycz machnął ręką i cofnął się parę kroków ku drzwiom.
— A więc niech marnuje się dziewczyna, niech idzie żebrać, albo tam sobie daje rady jak inne opuszczone dziewczęta!
Hrabia zerwał się z fotelu.
— Niechże Bóg broni aby miała się zmarnować, aby biedna dziecięca dusza puszczona samopas, zmuszoną była do rzucenia się w te straszne otchłanie....
Umilkł i stał zadumany. Dwa pojęcia i dwa uczucia walczyły w nim widocznie. Rycz stał jak wryty; zuchwałe a zarazem nieufne oczy jego z wyrazem niedbałości błądziły po pokoju. Hrabia zbliżył się ku niemu i spojrzał mu w twarz głęboko.
— Słuchaj — rzekł zcicha, nawpół łagodnie nawpół gniewnie, — czy ty przynajmniej kochasz to dziecko? Czy w tobie jest choć iskra ojcowskiego uczucia?
Rycz milczał długo. Zły, szyderski uśmiech wił się po jego ustach, sprzeczając się z wyrazem czoła które sfałdowało się nagle. Po chwili podniósł głowę i odpowiedział:
— Panie hrabio! ja się tam nie znam na tych wszystkich iskrach i miłościach, o jakich pan mówisz. Rodzice moi nie posiadali wcale tych iskier i miłości. Ojciec mój był pijakiem, który bił mię od rana do nocy, a matka idjotką nie wiedzącą o swojem własnem imieniu. Nie wiem już jakim sposobem dostałem się do szkoły, w której nauczyciele mię łajali, bom był hultaj, a koledzy wyśmiewali nazywając mię mrukiem. Potem... ale co tu mówić długo... powiem tylko panu hrabiemu kilka wyrazów: niewiem wcale czy jest we mnie jaka iskra, a prawdopodobnie niema żadnej, oprócz tej, która sprawia że mam ustawiczne pragnienie. To pewna, że gdydby mię ta dziewczyna nic a nic nie obchodziła, tobym ją rzucił na drodze jak dziurawą sakiewkę, i anibym się za nią obejrzał. Skoro zaś przyszedłem do pana hrabiego prosić dla niej o opiekę i zapewnienie jej losu, to widać żem już tam coś poczuł. Co? nieobchodzi mię to wcale; dość że wolałbym aby ona była pod opieką pańską, niż żeby się miała tarzać po drogach i ulicach.
Hrabia słuchał uważnie: — Biedna naturo ludzka! rzekł zcicha do siebie — z jak wzniosłych wysokości w niezgłębione spadasz otchłanie! A jednak czarna jak przepaść, migocesz zawsze choćby najdrobniejszym promykiem światłości!
Usiadł i ozwał się głośniej.
— Gdzież jest, Ryczu, to nieszczęśliwe dziecko?
— Dziewczyna przyszła ze mną — odparł Rycz, — oczekuje w przedpokoju. Czy mam ją przyprowadzić?
Hrabia skinął głową przyzwalająco. Rycz wyszedł, i po chwili wrócił do pokoju, a za nim ukazała się z progu postać dziecinna. Przestąpiła próg i stanęła tuż przy drzwiach, a stała tak nieruchomo, jakby nie stawało jej sił do postąpienia dalej. Nie było przecież nieśmiałości, na bladej, chudej twarzyczce tej dziewięcioletniej dziewczynki; nie malowało się też na niej ani zdziwienie, ani smutek, ani żadne z ujemnych lub dodatnich uczuć, poruszających wrażliwemi zazwyczaj sercami dzieci. Ładne, lubo widocznie stłumione w rozwoju swym jej rysy, owiane były dziwną jakąś ciszą, a błękitne oczy w okrągłej oprawie patrzyły z pod wypukłej powieki tak, jakby wszystkie znajdujące się dokoła przedmioty nie znajdowały w nich najlżejszego odbicia. Dziecię to miało na sobie ubogą lecz czystą sukienczynę, spłowiałą chustkę skrzyżowaną na piersi, a bujne, lnianej barwy włosy, matową, miękką strugą ocieniały policzki jej i spływały aż na ramiona.
— Klarko — szorstkim głosem wymówił Rycz zwracając się ku dziecku — pójdź tu Klarko, zbliż się.
Na głos ten lekkie drgnienie przebiegło ramiona i splecione pod chusteczką ręce dziewczynki. Zwróciła powoli na ojca swe ciche, bez blasku źrenice, lecz nie poruszyła się z miejsca na którem stała. Hrabia patrzył wciąż na nią z baczną uwagą.
— Zbliż się moje dziecię — wymówił łagodnie wyciągając do niej rękę. Klarka tak samo zwolna jak wprzódy przeniosła spojrzenie swe z ojca na twarz nieznanego jej pana. Postąpiła kilka kroków i stanęła niedaleko biurka niezmieszana i niezlękniona; podobną była do istoty, której uczucia i mowa wepchniętemi zostały wewnątrz długiem jakiemś, ciężkiem jak ołów uczuciem grozy czy żalu. Hrabia zdawał się być zdumionym. Łagodnym ruchem ujął rękę dziecka i przyciągnął je do siebie.
— Klarko, — rzekł — oto twój ojciec odjeżdża i chce abyś została tu pod moją opieką. Czy chcesz pozostać lub towarzyszyć mu wszędzie gdzie on się uda?
Gdy hrabia to mówił, oczy Klarki otwierały się szerzej. W cichych, jakby zamarłych jej źrenicach, po raz pierwszy błysnęło parę iskier. Nie odpowiedziała jednak.
— No cóż Klarko! — mruknął Rycz, — czy nie słyszysz o co się pyta pan hrabia? czy chcesz tu pozostać, czy jechać ze mną....
Tym razem dziewczynka nieruchomo wlepiła oczy w twarz mówiącego; trwoga, prawdziwa trwoga wstrząsnęła jej rysami. Powieki zadrżały, blade usta poruszyły się, obie ręce podniosła zwolna, i zatopiła w gęstych pasmach swych włosów.
— No cóż? — powtórzył Rycz, — czy chcesz jechać ze mną?
Tym razem całe ciałko dziecka odgięło się w tył, jak istoty nawykłej uchylać się przed grożącemi jej ciosami. Z piersi jej wyrwał się okrzyk dziwny, przenikający. — Jechać z tobą ojcze! — zawołała, — nie! nie! nie!
I obu rękami twarz zakrywając, osunęła się na ziemię kryjąc drobne swe ciało za poręczą fotelu na którym siedział hrabia. Silne nerwowe drganie wstrząsnęło twarzą Rycza, oczy jego zagorzały namiętnie, pięście ścisnęły się. A jednak śród tego gwałtu złości, który trysnął z posępnej fizjonomji, można było dostrzedz coś, jakiś przelotny błysk, podobny do żalu. Ale hrabia powstał wyprostowany, poważny, taki jakim nigdy dotąd Rycz go nie widział.
— Ryczu, — ozwał się spokojnym lecz stanowczym głosem, — widok dziecka tego powiedział mi o tobie więcej niż wszystko com dotąd widział i dostrzegał. Wiem teraz że popełniłem błąd zaliczając cię do rzędu ludzi, nad którymi czuwać uważałem za moją powinność. Obdarzając cię radami, proźbami i pieniędzmi, rzucałem perły pod nogi nieczystego stworzenia... myślałem, że nie było niepodobnem, zmyć zeń straszne plamy i skazy. Teraz idź ztąd, idź co najprędzej! — należysz do liczby tych nieszczęśliwych, przed którymi zamknęły się na zawsze wrota nawrócenia. Dziecka tego nie oddam ci teraz, choćbyś i chciał mi je odebrać. Byłeś złym ojcem Ryczu! Biada Ojcu którego dziecię drży przed nim od grozy i boleści!
Hrabia mówił słowa te z prawdziwem oburzeniem; rumieńce wystąpiły mu na policzki, oczy zapłonęły. Rycz zgiął się nizkim, szyderskim ukłonem.
— Dziękuję panu hrabiemu, — rzekł — za rady jego które na nic mi się nie przydały, prośby które mię śmiertelnie nudziły, i pieniądze, któreś mi pan dawał dlatego że w ogólności dawać lubisz. Jako dowód wdzięczności mej za to wszystko, zostawiam panu moje dziecko; przyznaj pan, że podarunek to nie lada, bo dziewczyna obiecuje być wcale roztropną. No Klarko, chodź pożegnać się z ojcem, prawdopodobnie nigdy go już nie zobaczysz.
Podniesione z ziemi przez hrabiego dziecię stojące cicho i nieruchomie, nagle z nowem drżeniem przestrachu ukryło się za ramię swego opiekuna. Błękitne źrenice Klarki wlepione były w ojca, powieki jej i ręce drżały. Hrabia osłonił ją ramieniem.
— Idź z tąd! — wymówił podniesionym nieco głosem, rękę ku drzwiom wyciągając. Ale Rycz stał przez kilka sekund nieruchomy. Nie patrzył on na hrabiego, ale na małą główkę ukazującą się z za jego ramienia. Wzrok jego palił się i migotał posępnie, ręce nerwowym ruchem targały parę razy splątaną gęstwinę czarnego zarostu. Nagle uśmiechnął się, raz jeszcze ukłonił się hrabiemu i szerokim krokiem opuścił pokój. Hrabia po wyjściu jego pociągnął taśmę dzwonka, a gdy we drzwiach zjawił się stary siwowłosy sługa, polecił mu straż nad dziewczynką.
— Powierz ją tymczasem swej żonie, mój Krzysztofie — rzekł, — za parę godzin trzeba ją będzie zaprowadzić do willi pani Dembielińskiej.
Klarka bez oporu poszła za Krzysztofem; od progu tylko, cicha i niema jak wprzódy, zwróciła się ku hrabiemu, a pochwyciwszy jego rękę, złożyła na niej długi pocałunek.
Hrabia pozostawszy sam, długo przechadzał się po pokoju z postacią podaną naprzód, wzrokiem szklisto utkwionym w przestrzeni. Tym razem jednak znać było że umysł jego nie rzucił się w nurty ulubionych mu myśli, lecz nawskroś przejęty oburzeniem i żalem z przykrą jakąś łamał się zagadką.
Niepoprawność człowieka którego chciał nawrócić do cnoty i pracy, bodła i bolała hrabiego tak, jakby komu innemu dolegać mogła osobista tylko, niepowetowana strata. Dotąd dziwnego doświadczał on powodzenia we wszystkich podobnych przedsięwzięciach. Dobroć jego ujmowała najnieczulszych, cierpliwość, prostota i niewyczerpane miłosierdzie wzruszały najzatwardzialszych.
W życiu swem jakkolwiek wiek jego mógł nazwać się zaledwie średnim, dokonał on już nieraz wielkiego i trudnego dzieła nawrócenia zbłąkanej duszy na drogę dobrą; a jeśli czasem zawodził się i jak powiadał przed chwilą: „rzucał perły pod nogi nieczystego stworzenia,“ to smutne te wypadki jego usiłowań szybko uchodziły mu z pamięci. Był on jednym z ludzi, którzy całe życie pamiętając o najdrobniejszem napotkanem na drodze ździebełku dobra, zapominają nazajutrz o wczoraj widzianym bezmiarze złego. Wielbić i kochać, stanowiło rozkosz jego życia; wzgarda i czcze potępiania tak były sprzeczne z jego naturą, że wstrząsnąwszy nią zaledwie przez chwilę, brały z nią rozbrat natychmiast. Nieodwołalny upadek Rycza, cynizm jego, fatalne zgangrenowanie charakteru tego człowieka, przed którym drżało od trwogi własne jego dziecię, więcej niż inne podobnego rodzaju widoki zaryły się w serce hrabiego. On tyle razy mu przebaczał, napominał go, prosił, groził mu, obdarzał go! spostrzegał że zawodził się, lecz zawsze usiłował i spodziewał się. Teraz, gdy człowiek ten odszedł z wyrazem czarnej niewdzięczności na ustach, z cynicznym szyderstwem w spojrzeniu, odszedł niewiadomo dokąd, niewiadomo po co? prawdopodobnie tam, gdzie mógł bezkarnie popełniać nowe występki, i oddawać się swym brzydkim nałogom — hrabia pojął w zupełności, że zostawał w błędzie, że zajmując się nim obsiewał niewdzięczną rolę, na której złote ziarna pszenicy rodziły trujące chwasty i raniące pokrzywy. Jednak umysł jego nie pozostał bez pewnych wątpliwości. — Kto wie? — mówił do siebie hrabia, — czy nie obszedłem się z nim nazbyt surowo? czy nie powinienem był zatrzymać go przy sobie jeszcze czas jakiś, proźbą, a choćby musem? Możem nie dostrzegł jakiego dobrego momentu, i przepuścił go nie zużytkowawszy? Możem zaniedbał jakiego zbawiennego środka? Przecież nie chciał córki swej porzucić samotną śród ulic miasta, wolał przywieść ją do mnie. Było więc w tym człowieku coś, czego on nazwać nie umiał... głos krwi czy sumienia, słaby wprawdzie, bezwiedny... ale był.
Śród takich rozmyślał hrabiego, stary zegar poważnym i chrapliwym nieco od starości głosem, wydzwonił kilka uderzeń. Hrabia podniósł na niego wzrok zafrasowany przed chwilą, teraz rozradowany. Uderzenia zegaru oznajmiały mu, że nadeszła pora, w której wedle codziennego zwyczaju udać się miał do sąsiedniej willi.
W godzinę, potem w małym, podobnym do wywatowanego i atłasem wyłożonego pudełeczka, saloniku pani Ewy Dembielińskiej, znajdowało się trzy osoby. Pani domu w powłóczystej, miękko falującej szacie, siedziała przy stoliku, na którym rozpościerał barwiste pióra mozajkowy ptak rajski; głowa jej wdzięcznie pochyloną była pod błękitnawem światłem lampy, a drobne dłonie wyglądające jak dwa przezroczyste płatki śniegowe, trzymały leciuchną robótkę, złożoną z kanwy delikatnej jak sieć pajęcza, połyskującej peli i drobniuchnych perełek. Pelą wyszywała jakieś wątłe, bledziuchne różyczki, z perełek tworzyła grona niezapominajek, a wszystko to wywijało się z pod jej palców wianuszkiem wdzięcznym i symetrycznym, lecz tak subtelnym i wątłym, że zdawało się iż najlżejszy z powiewów wnikających do pokoju przez otwarte okno, zdmuchnie wnet z kanapy te sztuczne twory, przemieniając je w chmurkę różnokolorowego pyłku. Robota tej pani była jak ona sama wdzięczną, miluchną, miękką i połyskującą, lecz wątłą, rozwiewną i... bezużyteczną. W robocie jak i w robotnicy dużo było sztuki a mało życia.
Przy drugiej lampie umieszczonej w pobliżu otwartego okna, z łokciami opartemi o marmurową płytę niewielkiego stoliczka, ze świeżemi policzkami zatopionemi w drobniuchnych dłoniach, siedziała Krysia. Postawa jej nacechowana była dziecięcą niedbałością i naiwnością, lecz wielkie ciemne oczy w podłużnej oprawie szeroko otwarte, pełne uwagi i skupienia, z wyrazem pojętności i ciekawości, tkwiły w twarzy siedzącego na przeciw, hrabiego Seweryna. Pomiędzy hrabią a małą dziewczynką leżała roztwarta książka w otoczeniu jakichś mosiężnych trójkątów, drewnianych pałeczek, kółek i sześcianów, których przeznaczenie łatwo odgadnąć mógł każdy, kto sam uczył się kiedy pierwszych zasad geometrji.
— Panie hrabio — ozwała się Krysia z pewną niecierpliwością, wstrząsając czarnemi lokami opływającemi szyję i ramiona — dla czego przestałeś pan mówić mi o tych różnych sposobach, któremi ludzie mierzą drogi wędrujących po niebie gwiazd, słońc i księżyców? Czy lekcja już skończona? Ja bym chciała słuchać jeszcze? Panna Zelja ani panna Justyna nie umieją tak mówić jak pan, panie hrabio, ani mi nawet o takich ciekawych rzeczach nie powiadały nigdy.
Hrabia, który przed chwilą rozjaśnionym wzrokiem zapatrzył się był na Ewę, zwrócił łagodne spojrzenie na przemawiające do niego dziecię. Krysia nie zmieniając postawy mówiła dalej:
— Wczoraj, panie hrabio, po skończonej z panem lekcji poszłam z panną Justyną do ogrodu. Księżyc świecił bardzo pięknie, centofolje mamy prześlicznie pachniały. Panna Justyna chciała abym z nią mówiła, ale ja wcale mówić nie mogłam. Myślałam ciągle o tem, że dobrzeby było, abyś mi kiedy powiedział dla czego księżyc świeci biało a słońce złoto? dla czego liście na drzewach poruszają się gdy wiatr wieje? zkąd pochodzi zapach róż? czy kwiaty czują jaki ból, gdy je ktoś zrywa? Dla czego niebo błękitne jest latem a szare w jesieni? Co się dzieje na świecie wtedy gdy grzmi? Z kąd bierze się tyle wody gdy deszcz pada? dla czego mgła na polach i łąkach wygląda latem jak wielkie białe jezioro? jakim sposobem trawy....
— Christine! — ozwała się z cicha Ewa podnosząc oczy z nad robótki, — zasypujesz hrabiego prawdziwym gradem pytań!
— Droga Ewo! — rzekł hrabia, — pozwól temu dziecku wypowiadać wszystkie swe myśli; odkrywają one przedemną niwę dziwnie urodzajną.
Krysia siedziała ciągle w jednej postawie, i zdawało się, że nie słyszała nawet zwróconych do niej słów. Wielkie oczy jej pojętne, zamyślone i ciekawe tkwiły, ciągle w twarzy hrabiego.
— Panie hrabio — mówiła dalej odgarniając z czoła pasma czarnych włosów, z któremi igrał powiew dochodzący przez otwarte okno, — ja panie hrabio, chciałabym wiele innych wiedzieć rzeczy, o których nie mówi mi nigdy panna Zelja ani panna Justyna. Chciałabym naprzykład abyś mi pan powiedział, dla czego na świecie jedni ludzie są bogaci a drudzy biedni. Mama naprzykład jest bogatą, i ty panie hrabio jesteś bogatym; ja także mam zawsze piękne sukienki, jeżdżę z mamą powozem, śpię na miękkiem łóżeczku. A tu niedaleko naszej willi, wiesz pan? w tej wązkiej uliczce, która prowadzi ku miastu, widziałam zawczoraj gdym z panną Zelją szła na przechadzkę, jakiegoś bardzo biednego człowieka który rąbał drzewo. Przy nim stała żona jego w brudnem, obdartem odzieniu, z takiem bladem mizernem dzieciątkiem na ręku! Ta kobieta przyniosła mężowi swemu jedzenie w dzbanuszkach; ach! jakie brzydkie, okropne jedzenie! takie czarne panie hrabio, w takich czarnych brzydkich dzbanuszkach. A panna Zelja mówiła mi, że to jeszcze bardzo szczęśliwie, iż ci ludzie i takie mają jedzenie, bo czasem to i parę dni nic nie jedzą. Chciałabym panie hrabio, abyś mi powiedział dla czego tak jest, że jedni ludzie na świecie są bogaci, a drudzy tacy bardzo, bardzo biedni. Ja tego nierozumiem.
Było coś przedwcześnie rozważnego w dziecku wymawiającem te wyrazy. Oczy Krysi przed chwilą ciekawe tylko i zamyślone, teraz świeciły wilgotnemi blaskami, zdradzającemi łzę wypływającą z pod powieki. Hrabia patrzył na nią z wyrazem dziwnej radości i rozrzewnienia.
— Moje dziecię, — ozwał się łagodnym lecz poważnym głosem, — zadałaś mi tyle pytań, że na ich rozwiązanie długich lat chyba potrzeba. Chcesz wiedzieć dla czego szeleszczą liście drzew poruszane wiejącym wiatrem; z kąd bierze się zapach u kwiatów i złoty blask u słońca; jak wyrastają trawy i mgły bieleją po polach; z kąd powstaje huk gromu i kędy źródło strumieni deszczowych. Pragniesz więc zajrzeć w państwo natury, i przeczytać prawa jakie niem rządzą. Państwo to, dziecię moje, tak jest wielkiem, że go całego żaden człowiek okiem wiedzy nie ogarnie nigdy. Do państwa tego należy wszystko co widzisz i czego wiedzieć nie możesz: miljony słońc zawieszone w przestworzu i ziarnka piasku osypujące ziemię; pełzające gadziny i szybujące pod obłokiem orły; olbrzymie massy gór i skał, i niezliczone roje niedojrzanych owadków; oblicza ludzkie odkryte przed wszystkimi, i głębie serc ludzkich zakryte dla wszystkich; niezmierzona przestrzeń i bezmiar czasu; najogromniejsza olbrzymiość i najdrobniejsza małość; wzniosłość i nizkość, światłość i ciemność; najkrzykliwsze kontrasty na pozór, a najcudowniejsza harmonja w głębi. Oto państwo natury, do którego chcesz abym cię wprowadził.
Krysia słuchała, oczy jej coraz silniej błyszczały. — To bardzo piękne! — wymówiła, — i ja to wszystko poznać muszę kiedyś zblizka, bardzo zblizka!
Cała śliczna twarzyczka jej rozpromieniła się pół figlarnym, pół rzewnym uśmiechem.
— Panie hrabio! — rzekła, — przechylając nieco główkę w stronę hrabiego — kto mi to wszystko pokaże? kto mi o tem wszystkiem opowiadać będzie?
Hrabia pochwycił drobne ramię, wysuwające się z szerokiego rękawa białej sukni, i przyciągnął do siebie prześliczne dziecię.
— Kto? — powtórzył zbliżając usta swe do jej czoła, — jak ci się zdaje Krysiu, kto wszystko to uczyni dla ciebie?
Krysia stała chwilę przed nim, nieruchoma i mglącemi się oczami wpatrzona w szlachetne jego rysy. Nagle oba ramiona jej owinęły jego szyję.
— Ty to uczynisz dla mnie, — zawołała z wybuchem dziecinnej radości i szczeroty, — bo ty będziesz wkrótce drugim moim ojcem, nieprawdaż?
Hrabia pochwycił ją w ramiona i przycisnął do piersi.
— Tak, — rzekł zcicha, — będę ojcem twej duszy, śliczne dziecię, wypielęgnuję ją jak drogocenną roślinę, wzniosę wysoko, aby w samej sobie posiadała blaski djamentu! — Ewo! — zawołał nagle — droga Ewo! pozwól swej córce nazywać mię od dziś ojcem!
Ewa od kilku chwil zaprzestała wyszywać na pajęczej kanwie blade różyczki i nikłe niezabudki. Przysłuchiwała się rozmowie hrabiego z jedynem jej dzieckiem, i była chwila w której wyraz rozrzewnienia zamglił i zarazem ożywił jej alabastrową twarz i niezapominajkowe oczy. Ale byłato chwila krótka jak okamgnienie. Piękna Ewa salonów, strzegła się silnych wzruszeń, jak człowiek postępujący z zawiązanemi oczami, instynktowo omija przedmioty, z któremi zetknięcie się ból sprawićby mu mogło. Na zapytanie a raczej prośbę hrabiego, Ewa skinęła głową przyzwalająco; zarazem coś nakształt stłumionego westchnienia wstrząsnęło zlekka różowemi jej wargami.
— Krysiu! — rzekła — pozwalam ci hrabiego nazywać odtąd ojcem; ale teraz pozwól mu już spocząć po utrudzającej lekcji jaką odbył z tobą!
— O mamo! — zawołało dziecię, — jeszcze chwilę! Pan hrabia.... nie, poprawiła się z wdzięcznym uśmiechem, — mój drogi ojciec miał mi jeszcze powiedzieć jak to się ustawia to narzędzie, z pomocą którego stojąc na płaszczyźnie, można zmierzyć wysokość odległej wieży.
— Jutro ci powie o tem, ma chère enfant! — odpowiedziała Ewa. — Teraz idź bawić się ze swą lalką....
— Nie, mamo, — odparła Krysia z lekkim uporem pieszczonego dziecięcia, — ja lalką bawić się nie lubię; ładna jest ona i ładnie ubrana, to prawda! ale cóż z tego, kiedy nieżywa. Ta lalka mamo, niema żadnego sensu!
Ewa uśmiechnęła się.
— To idź rozmawiaj z panną Zelją!
— Ach! — zawołała Krysia, — jabym wolała aby mi mój drogi ojciec powiedział jeszcze, dla czego są na świecie bogaci i biedni!
— Moje dziecko! — zaśmiał się hrabia, — ja ci tego zaraz powiedzieć nie mogę, dla tego, że nauka o ludziach w ogólności, a szczególniej o biednych i nieszczęśliwych, jest najwyższą z nauk, której ty posiąść jeszcze nie możesz.
— A czegożto potrzeba aby módz ją posiąść?
— Trzeba długo patrzeć, kochać i uczyć się?
— Patrzeć na co? kochać kogo? uczyć się czego?
— Patrzeć na porządek całego świata, kochać ludzi, uczyć się nieszczęść i cierpień ludzkich...
— Christine! — przerwała znowu Ewa, — idź zajmij się czemkolwiek...
Tym razem Krysia usłuchała, i zamyślona bardzo, z książką w ręku oddaliła się w głąb mieszkania. Kiedy biała sukienka jej znikła u końca długiego szeregu łagodnie oświetlonych komnat, hrabia siedział obok Ewy. Ona porzuciła już swą misterną robótkę, i zmęczona wyszyciem dwóch różyczek i kilku niezabudek, spoczywała na atłasowych poduszkach sofy. Wdzięcznym ruchem zwróciła ku hrabiemu łabędzią swą szyję i zaczęła:
— Kochany hrabio...
— Hrabio — tonem wyrzutu powtórzył narzeczony.
— Sewerynie, — z uśmiechem poprawiła się kobieta, — zdaje mi się doprawdy, że za wiele trudu zadajesz sobie dla Krysi. Od dwóch już miesięcy uczysz ją sam po parę godzin; wszakże ma ona dwie nauczycielki, a jeśli trzeba, może ich mieć więcej.
— Droga Ewo — z zamyśleniem odparł hrabia — twoja córka nie jest wcale pospolitym dzieckiem. Doświadczam niewymownej rozkoszy dopomagając dziecinnemu a jednak dziwnie pojętnemu jej umysłowi, do coraz jaśniejszego rozglądania się po świecie.
— Jesteś bardzo dobrym, Sewerynie, — rzekła Ewa, — wdzięczną ci jestem za to przywiązanie, jakie okazujesz mojemu dziecku.
Mówiła to z dobrocią a nawet niejakiem rozrzewnieniem. Oczy jej wszakże błądzące w przestrzeni, wydawały się smutne. Hrabia pochwycił, i w obu dłoniach uścisnął jej rękę.
— Zawsze lubiłem dzieci — zawołał, — ale czy Krysia nie jest twojem dziecięciem? — czy zostając twoim małżonkiem Ewo, nie zaciągam dla tej małej, nawpół osieroconej istoty, świętych obowiązków? — czy kochając ciebie, mogę być obojętnym dla kogoś drogiego tobie? Posłuchaj Ewo! ja i ciebie także kocham nie tylko miłością kochanka męża, ale dziwnie tklwem i troskliwem przywiązaniem ojca. Jesteś tak słabą, wątłą; życie rzeczywiste, walki jego i troski zwarzyłyby, znękałyby cię jak podmuchy jesienne śliczną, lecz pod niebem ciepłem wyhodowaną roślinę. Jakże miło mi będzie osłaniać cię od tych walk i trosk, otoczyć cię atmosferą niezmąconego spokoju! Ty będziesz moją drogą towarzyszką, najlepszą przyjaciołką, lecz zarazem ukochanem mojem i upieszczonem dziecięciem...
Hrabia mówił to z zapałem, miłością, ale także i z tą mocą męzką, która ufa w siebie i przyrzeka śmiało, bo wie że dotrzymać przyrzeczeń może. Ewa słuchała go uważnie, ze skłonioną nieco głową; ręka jej spoczywała w jego dłoni, twarz mgliła się wzruszeniem — ale rzecz dziwna! wzruszeniem smutnem. Oczy jej błądzące ciągle w przestrzeni zdawały się czegoś szukać, coś sobie przypominać. Nie było w nich ani jednej iskry tej radości, z jaką kobieta słucha zawsze słów kochającego ją i wzajem ukochanego mężczyzny.
Hrabia po chwili milczenia mówił dalej: — Ale nie dosyć natem, Ewo moja; ja nie tylko osłaniać cię będę i strzedz troskliwie, ale jeszcze wzmacniać cię muszę, wlać w ciebie odrobinę tej siły, tego hartu których ci braknie. Siła i hart, droga moja, czy to w fizycznem czy w moralnem znaczeniu, są pięknemi właściwościami człowieka; zrzekać się ich na zawsze nie wolno nikomu. Dotąd życie twoje płynęło w taki sposób, żeś zdobyć ich sobie nie mogła; nie było przy tobie nikogo, ktoby ci wskazał drogę do tego źródła, w jakiem skąpane ciało i dusza człowieka, stają się mocne, mężne i wytrwałe. Ja ci ukażę tę drogę, i sam będę cię po niej prowadził. Stopniowo, zwolna, nawykniesz do pracy, umiłujesz naukę, poznasz warunki rzeczywistego życia, i zbratasz z niemi ręce swe i umysł. W wędrówce tej nic cię nie zaboli, bo ja będę z tobą; ale ujrzysz miljony uśmiechów i promieni życia, których nie widziałaś dotąd...
Umilkł nagle hrabia, bo na twarzy Ewy dojrzał dziwny wyraz, jakiego dotąd nigdy nie widział. Byłto żal połączony z trwogą, żal jakiś głęboki, z całej mocy tłumiony, lecz wytryskujący na zewnątrz nagłą bladością czoła, drżeniem ust i szklistem wpatrzeniem się w przestrzeń.
— Ewo! — zawołał hrabia pochylając się nad nią, — Ewo moja, co tobie?...
Kobieta podniosła głowę jak ze snu zbudzona.
— Nic to, nic — wymówiła, perłowemi ząbkami przygryzając różową wargę aby nie drżała; głowa mię trochę boli... czy chcesz hrabio... czy chcesz Sewerynie abym ci co zagrała?
Nie czekając odpowiedzi wstała, i usiadła przed fortepjanem.
Po chwili z pod palców jej miękka i cicha popłynęła melodja. Hrabia pozostał na swem miejscu, zdziwiony nieco i zmartwiony nagłym smutkiem i oddaleniem się ukochanej; ale muzyka porwała wkrótce myśl jego na dno głębokich nurtów. Pogrążony w zadumie, patrzył na śliczną postać kobiecą, której odkryte ramiona bielą alabastru świeciły z za powodzi złocistych uplotów, a dziwnie regularne, jakby dłutem mistrza z kararyjskiego marmuru wyrzeźbione rysy, łagodnie występowały z półcienia, jakie rzucała na nie wielka, zielona gałąź zwieszająca się ze szczytu oleandrowego drzewa.
Hrabia, jak każdy człowiek z naturą wrażliwą, lubował się w muzyce; piękność Ewy splatała się harmonijnie z tonami rozlewającej się po komnacie melodji. Uczony marzyciel, który dnia tego jeszcze studjował pilnie naukę Epikura, myślał, że zacna miłość dla cudnie pięknej kobiety, złączona z wysokiem użyciem jakiego udziela sztuka, stanowią rozkosz trwałą, z której godzi się stały stan życia wytworzyć. I myśląc tak, czuł się szczęśliwym, i czuł się prawym w szczęściu jakiego używał.
Czemuż nie dano mu było wtedy zajrzeć w myśl tej kobiety na którą patrzył? Byłby przerażonym, a zarazem i zbawionym; otrzymałby uderzenie sztyletu w serce, ale otrząsłby przyszłość swą z miljona kolców, które ją dosięgnąć miały. Przed wyobraźnią Ewy, wtedy gdy odszedłszy od boku hrabiego usiadła przed fortepjanem i grać zaczęła, stanął nie on wcale, jej narzeczony i przyszły małżonek, ale ktoś inny ze stokroć piękniejszą niż była jego zewnętrznością, z twarzą dumną i surową lubo namiętną i rozgorzałą, z czarnemi źrenicami, na których dnie paliły się tajone wulkany, z postacią kroczącą przez świat wyniośle... ktoś, kto był kiedyś radością dni i marzeniem nocy tej kobiety, kogo pożegnała, a o kim zapomnieć nie mogła. Gdy hrabia mówił Ewie o tem, jak wzmacniać będzie jej fizyczne i moralne siły, jak ją powiedzie ku pracy, nauce i znajomości tych zrodzonych z nich a nie znanych jej uśmiechów i promieni życia, trwoga jakaś nieokreślona ścisnęła serce tej kobiety. Uczuła się dziecięco słabą i śmiertelnie smutną... Światy wskazywane jej przez hrabiego, nie miały dla niej żadnej ponęty. Nagle, po wielkim bólu jaki ugodził w jej serce, przypomniała sobie że kiedyś, niedawno jeszcze, kochała bardzo. Grała długo, i szklistemi oczami patrząc przed siebie, rzucała w przestrzeń pytanie: czy nigdy nie zapomnę o nim? A z klawiszów wybiegały dziwne jakieś tony, i odpowiadały: nigdy, nigdy! Przypomniała sobie chwilę, w której rozpłakana jak dziecko, stała z czołem opartem o marmurowe piersi posągu, a za nią, tuż za nią, z surową przepowiednią na ustach, stał człowiek będący dotąd radością dni jej i marzeniem jej nocy.... Przypomniała sobie słowa Anatola: „Stęsknionem okiem ścigać będziesz złotą nić, przerwaną własnemi rękami, i nigdy już zawiązać jej nie potrafisz nanowo“.
W tej chwili Ewa była tak nieszczęśliwą, jak może być nią istota ze sfałszowanem sercem; ale, gdy po półgodzinnem graniu wstała od fortepjanu, miała uśmiech na ustach i niezmąconą łagodność w oku. Hrabia pochwycił jej ręce i ucałował z zapałem.
— Ewo! — mówił głęboko patrząc w jej oczy, — kiedyż nakoniec rozpoczniemy już to wspólne, dobre życie, o którem myśleć nie mogę bez mimowolnego uczucia niecierpliwości? kiedy zgodzisz się stanowczo na dzień, mający połączyć nas na zawsze?
Po twarzy Ewy raz jeszcze przemknęły cienie bladości i ognie rumieńców, wkrótce jednak wróciła do tego spokoju, jakim okrywać się umieją najgłębiej choćby wzruszone, piękne Ewy salonów. Usiadła naprzeciw hrabiego i białe ramiona skrzyżowała na jedwabnym staniku.
— Panie hrabio! — zaczęła powoli i jakby z rozmysłem; — pocóż śpieszyć się mamy? Lato tak jest piękne, przepędźmy je w tej willi, pomiędzy temi ścianami i tym ogrodem, które tak lubię. Potem nadejdzie chmurna jesień, pora w której zazwyczaj bywam smutna... Ślub nasz odbędzie się pocichu, nieprawdaż? bez wystaw i hałasów, a wraz z nim pojedziemy do Włoch... Zimę przepędzimy we Florencji lub w Neapolu... Wszakże tam zimy niema nawet... przytem mam tam wielu znajomych....
Nagle zatrzymała się; po urwanym wątku mowy poznać można było, że myśli wikłające się w jej głowie, brały rozbrat z wyrazami goszczącemi na ustach, że mówiła machinalnie nieledwie. Chwilę milczała, rysy jej mieniły się jakby przeobrażane wyrabiającem się w niej jakiemś postanowieniem; a kiedy powieki jej podniosły się zwolna i jakby z ciężkością, oczy utkwiły w twarzy hrabiego z wyrazem dobroci, ale zarazem i pewnej dumy.
— Sewerynie, — rzekła głosem cichszym jak dotąd, — nie sądź abym była niewdzięczną lub ograniczoną. Rozumiem całą dobroć twą i zacność, wiem jak mam cenić twoje dla mnie uczucie. Toteż bądź pewnym, że kiedykolwiek połączę się z tobą nierozerwalnym węzłem, prędzej czy później, za tydzień lub po upływie miesięcy, potrafię pojąć obowiązki jakie względem ciebie zaciągnę. Będziesz miał ze mnie żonę wierną, uległą i umiejącą szanować twe zacne imię.
Mówiąc tak, była szczerą; znać to było w jej głosie i oczach. Alboż zresztą nie wypróbowała już raz sił swych na tem samem polu? alboż nie była już przez długich lat kilka żoną niekochanego przez siebie człowieka, i czyliż nie potrafiła mimo buntów i żalów serca, pozostać mu aż do końca wierną, uległą, i imię jego szanującą? Tak; kobieta ta zdolną była do cnót, których podstawą był w niej bezwiedny wstręt do występku; w naturze jej były dobre instynkta, ale tak owinięte puchem i spowite atłasowemi zwojami, że szerszy ich rozwój stał się niemożebnym. Wiarołomstwo żony wydawało się Ewie potwornością, której nigdy popełnićby nie mogła; ale pojęcia jej zbyt były przyćmione narkotyczną wonią perfum, a sumienie zbyt mały ogarniało horyzont moralnych kalectw i ujemności, aby zrozumieć mogła, jakiej doniosłości występkiem jest sfałszowanie własnego serca, przeniewierzanie się temu, co się raz ukochało. „Cierpię, — mówiła do siebie nieraz śród ciszy bezsennych nocy — ale na tem i koniec; nie uczyniłam nic złego, owszem czyniłam dobrze“. A jeśli przy wspomnieniu Anatola, dobroć i litość niewieścia odezwały się w niej z wyrzutem, tłumiła głos ich wołając do siebie: „on mię nie kochał“.
Być może iż dumne przyrzeczenie wierności i uległości wychodzące z ust narzeczonej, zimno jakoś zadźwięczało w uszach hrabiego; być może iż marzyciel, który oprócz marzycielstwa posiadał jeszcze w umyśle swym wielkie bogactwo wiedzy i sporą znajomość serc ludzkich, przy chwilowym przebłysku, dojrzał jeden przynajmniej z zakątków tego kobiecego serca, uderzającego tuż przy nim pod zwojami atłasu i koronek, a uderzającego dziwnie zwolna i cicho. Być może, iż hrabia dojrzał taki przebłysk, bo gdy z uwagą i nieokreślonem jakiemś wyczekiwaniem w wyrazie twarzy, słuchał słów Ewy, w rozumnych i promieniejących w tej chwili jego oczach stanęła chmura, i gorący blask ich przyćmiła. Ale Ewa rozwinęła skrzyżowane dotąd na piersi posągowe swe ramiona, i jedno z nich wyciągnęła ku narzeczonemu, dłonią dotykając jego dłoni. Hrabia pochylił głowę i ustami przylgnął do śnieżnej, puszystej ręki, która nie przejęta wprawdzie tym ogniem jaki niekiedy napełnia żyły i rozpala aż najdrobniejsze fibry kochającej istoty, niemniej jednak oddawała się mu tak ciepła, jak ciepłą była atmosfera pokoju, tak miękka jak fale atłasu, które ją ogarniały.
Nagle Ewa ożywiła się dziwnie; zaczęła mówić o Włochach, Paryżu, o rozkoszach pobytu śród wonnych gajów i niebotycznych gór południa, o gwarze i olbrzymiej sile życia napełniającej najświetniejszą z europejskich stolic. Nie, nie była ograniczoną. Opowiadając hrabiemu o podróżach jakie odbyła, błysnęła nieraz tym wykwintnym dowcipem, który jednem słowem umie powiedzieć wiele, zajmuje, rozśmiesza i rozbudza w słuchaczu dar domyślności. Niejedno też trafne spostrzeżenie zaplątało się w rozmowie jej, luźnej jak krąg przedmiotów o jakich mówiła; nieraz zaśmiała się, a śmiech jej zabrzmiał jak dźwięczna, przyciszona gamma wiolinowych półtonów. Była tak wesołą, że rozsypała na ziemię błękitne perełki, i wdzięcznym poufałym ruchem odebrała hrabiemu kłębuszek różowej peli, który on w roztargnieniu miął i obracał w palcach, nieuważając że delikatna przędza rwała się i plątała.
Zkąd u kobiety tej wzięła się ta nagła wesołość, co ją w niej obudziło? Może to uroczyste przyrzeczenie jakie dała hrabiemu, rozwidniło nagle zakątki jej sumienia, w które dotąd zaglądać nie chciała? Może pomyślała sobie, że śmiechem i rozmową, odegna od siebie obraz przeszłości, który stał przed nią, gdy milczała lub grała? Może nakoniec widziała się już bogatą hrabiną, płynącą w ozdobnej gondoli po wodach Wenecji, lub przechadzającą się w bogatej szacie i brylanatach po jednej z tych sal, w jakich zgromadzał się znany jej zdawna piękny świat Paryża? Prawdopodobnie wszystkie te powody razem składały się na tę nagłą wesołość, która rozpromieniła Ewę nadając jej piękności nową ponętę, złożoną z wdzięku, dowcipu, i swobodnej lubo zawsze wykwintnej poufałości. To pewna, że hrabia był zachwycony, upojony; zapomniał całkiem o przedchwilowych swych spostrzeżeniach, o tym przebłysku smutnego dlań pojęcia, który na mgnienie oka zasunął chmurą zakochane jego oczy. Podejrzliwość, nieufność i zbytnia surowość sądu nie należały wcale do charakteru tego człowieka, dla którego wiara, miłość i pobłażliwość były tem, czem woda dla ryby lub powietrze dla ptaka. Tego wieczora hrabia pożegnany przez Ewę uściskiem dłoni i wdzięcznym uśmiechem, wracał do willi swej w stanie uszczęśliwienia niezwykłego. Oprócz przyjemności jaką sprawiła mu piękna muzyka i ożywiona rozmowa ukochanej, dopełnił on jeszcze przed godziną dobry uczynek. Mała Klarka została stanowczo przyjętą do usług Krysi, i zainstallowaną w domu Ewy, która słuchając opowiadania hrabiego o sieroctwie, opuszczeniu i prawdopodobnie nędznej dotychczasowej egzystencji dziewczynki, z przerażeniem złożyła białe dłonie, i ze łzą w oku zawołała:
— Ależ kochany hrabio! należy koniecznie zaopiekować się tem dzieckiem. Przyjmuję ją do usług Krysi, i urządzę wszystko tak, aby jej niczego nie brakowało. Będzie miała u mnie wszystkie wygody.
— W Dolinach, — dodał hrabia, — jest szkółka prowadzona przez dwóch wybornych nauczycieli. Gdy raz już tam zamieszkamy, Klarka uczęszczać do niej będzie.
— Tem lepiej! — rzekła Ewa, której jednak szkółka nie przyszła wcale na myśl; — nieszczęśliwe dziecię! — dokończyła, — znosić biedę, chłód, głód... a to okropne!
Dla niej samej, bieda była tym postrachem przed którym uciekała, fałszując serce swe i łamiąc się ze wszystkiem co było w niej najlepszem. Pojęła też ją gdy szło o biedne dziecko, i ulitowała się nad niem zupełnie szczerze. Ale hrabia zachwycony był dobrocią serca narzeczonej, i w powrocie do domu szedł drogą wysadzoną staremi drzewami z tak rozpromienioną twarzą, z takiem szczęściem w sercu, jak gdyby przed chwilą uwiadomionym został, że niema już na świecie ani jednego złego człowieka, i że bieda, niesprawiedliwość, ciemnota, choroby, wszystkie słowem dotykające ludzkość klęski i niedole, wymazane zostały z tablicy, na której ręka Boża kreśli swoje wyroki. Prześliczny wieczór obejmował świat woniejącą oponą przezroczystego uroku, i z napowietrznych mgieł białych budował w oddali po polach i łąkach wspaniałe gmachy o rozwiewnych ścianach, i spiczaste iglice ruchomych wieżyc. Obfita rosa srebrzyła się na trawach i gałęziach przydrożnych drzew, które od czasu do czasu poruszały się jakby przez sen, aby wnet znowu znieruchomieć i usnąć; gwar miasta szumiał w oddaleniu niby echo spracowanej ludzkości, udającej się na spoczynek. A dalej jeszcze, pod przysłoną ciemnego obłoku opasującego północną stronę firmamentu, pola i bory drzemały w głębokiej ciszy i nieruchomości, przerywanej tylko sunącym w przestworzu powiewem wiatru, lub wężykowatym błyskiem z szafirowego sklepienia spadającej gwiazdy.
Hrabia wbrew zwyczajowi swemu, postępował zwolna. Z wyjątkiem przechadzek w celach naukowych odbywanych, chodził on zazwyczaj szparkim krokiem, jak człowiek któremu zawsze się śpieszy — z postacią podaną naprzód i szklistym wzrokiem, zdradzającym zanurzenie się ducha w nurtach myśli, obfitemi potokami napływających do głowy. Teraz krok jego był powolny, postać wyprostowana, spojrzenie jasne i błyszczące. Teraz jedyną myślą jego było uwielbienie bez granic dla otaczającej go zewsząd piękności, z którą duch jego swobodny od trosk i zachwycony, zlewał się w harmonijną zgodę; jedynem jego uczuciem była wdzięczność bezmierna dla tej najwyższej siły i władzy, która rozrządza losami stworzeń, a której on czuł się uprzywilejowanym wybrańcem. W pogodnem tem i pełnem zachwytów usposobieniu, hrabia przebył całą przestrzeń dzielącą willę jego od mieszkania Ewy, i powitawszy starego Krzysztofa przyjaznym uśmiechem, wszedł do pracowni swej, w której oczekiwało nań grono przyjaciół składające się z książek, starej lampy i starego zegara, i oczekiwało także patrzące z pod koronkowego czepca mądre a kochające oblicze wymalowanej na portrecie niemłodej pani. Na całym świecie zapewne nie było tak szczęśliwego człowieka jak był nim hrabia w chwili, gdy otworzywszy okna poglądał z jednej strony na swą spokojną, napełnioną drogiemi mu przedmiotami, woniejącą od ziół i kwiatów polnych komnatę; z drugiej zapuszczał spojrzenie w przezroczysty mrok wiosennego wieczoru, osypany gwiazdami w górze, w dole bielejący mgłą i posrebrzony kroplistą rosą. Do ucha jego dochodził z głębi pokoju łagodny i jednostajny odgłos starego zegara, a z zewsząd powiewy wiatru sunące po trawach, i oddalony śpiew słowika gnieżdżącego się w szarzejącym w oddali ogrodzie Ewy. Hrabia należał do tych rzadkich ludzi, dla których doznawane wciąż rozkosze nie starzeją się nigdy; którzy z pięknością świata i dobrodziejstwami losu nigdy nie oswajają się do tego stopnia, aby utracić mogli ich poczucie. Od lat dziecięcych otoczony spokojem i dobrobytem, znajdował on wiecznie w sercu swem nowe tony dziękczynień i radości; od lat najmłodszych uwielbiając naturę, i ucząc się praw żywotem jej rządzących, ani na chwilę nie utracił zmysłu uwielbiania jej i podziwiania. Każda chwila ciszy i samotności budziła w człowieku tym nowy hymn dziękczynienia, i zdawała się odnawiać dlań nigdy nie wyczerpujące się źródło użycia. Byłato jedna z tych dusz wiecznie wdzięcznych za wszystko cokolwiek otrzymały, wiecznie rozradowanych wszystkiem co było pięknem, dobrem, harmonją, światłością — lecz także wiecznie bolejących nad wszelkiemi zjawiskami zła, szpetności, ciemności i niezgody. Toteż cała osnowa życia jego składała się z ukochania, wielbienia i badania tego co było dobrem, pięknem i zgodnem, a walczenia i pasowania się ze wszystkiem, co w świecie i ludzkości przedstawiało zło, szpetność i dysharmonję. Teraz wszakże hrabia nie myślał o niczem złem, szpetnem i niezgodnem; czuł się on niewymownie szczęśliwym i bogato obdarowanym. Całą piersią, wszystkiemi myślami chłonął w siebie poczucie szczęścia; całą duszą, wszystkiemi wysoko podniesionemi władzami istoty swej, składał dziękczynienia światu że był pięknym, mistrzom swym że byli mądrzy, Ewie że była dobrą, ciszy że obdarzała go uroczystym spokojem, nawet słowikowi, że śpiewał rozgłośnie, nawet starej swej lampie że płonęła łagodnie i światło, nawet tym skromnym trawom i konwaljom, które zerwane przezeń zrana, poiły w nocy komnatę jego ożywczą i upajającą wonią.
Błogie to zamyślenie hrabiego przerwał trzask nagle otwierających się drzwi. Obejrzał się ze zdziwieniem, i ujrzał w progu młodego, wysokiego mężczyznę, z włosami rozrzuconemi w nieładzie i twarzą strasznie bladą, przestrach i boleść wyrażającą. Młody ten człowiek wskoczył raczej niż wszedł do pokoju, i zawołał:
— Na miłość Boga, panie hrabio! ratuj pan! stało się wielkie nieszczęście!
Więcej nic powiedzieć nie mógł, tak był zdyszany od gwałtownego snać biegu. Hrabia poskoczył ku niemu.
— Co ci jest Sylwestrze? Mów! albo pierwej usiądź, spocznij! blady jesteś jak trup! co się stało? jakie nieszczęście?
Ale Sylwester nie siadał i nie zdawał się czuć potrzeby spoczynku. Pochwycił rękę którą hrabia doń wyciągnął by go zaprowadzić ku krzesłu, i ściskając ją mocno, zawołał przytłumionym głosem:
— Panie hrabio! opiekunie nasz! dobroczyńco! ratuj Kazimierza! pochwycono go, uwięziono!
— Uwięziono Kazimierza! — krzyknął hrabia padając na fotel — co ty gadasz chłopcze? Czyś nie w gorączce czasem? mianoby więzić tego zacnego, spokojnego, pracowitego człowieka! — to być nie może!
— Tak jest, panie hrabio, tak jest, — wołał Sylwester, długiemi swemi nogami wszerz i wdłuż mierząc pokój, i długiemi rękami czochrając i rozrzucając włosy; tak jest, panie hrabio! uwięziono go i pana Walerego, ojca panny Moniki, także! Niema jeszcze godziny jak poprowadzono ich do więzienia; widziałem na własne oczy! Posądzeni są o sfałszowanie dokumentu....
— Słuchaj Sylwestrze — rzekł poważnie hrabia — usiądź i opowiedz wszystko porządnie, bo mam wielkie podejrzenie, że nie Kazimierz mojej, ale ty lekarskiej potrzebujesz pomocy... Usiądź. — To mówiąc wziął za rękę młodego człowieka, i przemocą prawie posadził go na krześle. Stanowczość i energja hrabiego zmusiły niejako Sylwestra do uspokojenia się.
— Panie hrabio — zaczął drżącym głosem — w biurze naszem sfałszowano dokumenta, na mocy których ktoś, niewiadomo kto, w imieniu pańskiem wziął z banku tytułem pożyczki na Dolinieckie dobra, pół miljona złotych. Kazimierz i Walery posądzeni o współudział w fałszerstwie.
Hrabia patrzył na mówiącego szeroko otwartemi oczami, w których zdumienie mieszało się z przerażeniem.
— W mojem imieniu — zawołał, — w mojem imieniu popełnić taką nikczemność! kto śmiał, kto się odważył użyć mego imienia...
Rumieniec oburzenia i zranionej dumy oblał twarz uczciwego człowieka, wzdrygającego się na samą myśl, aby imię jego użytem być mogło w brudnej, zbrodniczej sprawie. Oczy jego napełniły się i zagorzały szlachetnym gniewem. Nie należał on jednak, do rzędu tych którzy w obec cudzego nieszczęścia zastanawiać się mogą długo nad własną krzywdą.
— Ależ Kazimierz, — zawołał po chwili załamując ręce — i ten poczciwy, niedołężny starzec, jakim sposobem, dla czego zostali oni w to wplątani? mów, opowiadaj!
— Niewiem — ponuro odparł Sylwester; — jest w tem ciemna jakaś intryga, albo dziwny traf... Bądź co bądź, nie widziałem innego środka ratunku, jak udać się do pana o pomoc i radę. Ty panie wydźwignąłeś nas obu z biedy i ciemnoty, ty otworzyłeś nam oczy na światło, i dałeś sposób do uczciwego życia; ty teraz ratuj, nie daj mu zginąć... Wolałbym sam, niech mię ziemia pochłonie, jeślibym nie wolał sam popaść w tę biedę...
Przy tych słowach Sylwester zaszlochał na dobre, i ocierając oczy kolorową chustką, rozpoczął na nowo przechadzkę swą po pokoju, do której pobudzały go wzburzone jego uczucia. Hrabia wodził za nim przez chwilę zamyślone oczy, z których nie zniknęło jeszcze całkiem zdziwienie.
— Tak, — wymówił po chwili jakby do siebie, — wszelkie poznanie płynie z wrażeń wywieranych na nas przez zewnętrzne rzeczy; idzie nie od subjektu ale od objektu... Subjektem jest sędzia, objektem podejrzany o przestępstwo. Lecz gdzie jest kryterjum rozróżnienia prawdziwego od fałszywego? Subjekt mylić się może przyczepiając do objektu wyobrażenia własne. Tak — zawołał nagle porywając się z siedzenia, — tu jest błąd, omyłka, pomieszanie wyobrażeń, fałszywe poznanie... Kazimierz nie mógł dopuścić się niczego podobnego....
— Ależ panie hrabio, czy mogłeś pan choć na chwilę... przerwał załamując ręce Sylwester.
— Ani na chwilę, mój chłopcze, ani na chwilę nie posądziłem tego zacnego, szlachetnego Kazia... Ale... ale chodźmy, — dokończył z pośpiechem, — nie powinniśmy tracić czasu... Pójdę... obudzę wszystkich... prezesa, sędziów, władze rządowe... wszystkich... dobiję się... rozpytam, dowiem, i dowiodę iż są w błędzie...
Ostatnie słowa hrabia wymawiał już na ganku swej willi, wkładając śpiesznie paletot podawany mu przez starego Krzysztofa; wsunął wszakże ramię w jeden tylko rękaw, a z drugim wiszącym luźnie pobiegł żwirowaną drogą wiodącą ku bramie dziedzińca.
— Panie hrabio! — wołał za nim zdyszany od pośpiesznego biegu Krzysztof, — zapomniał pan kapelusza....
Hrabia nie odwracając się pochwycił z rąk starego sługi kapelusz, i nacisnął go na czoło, poczem znowu biedz zaczął. Sylwester zdążał za nim jak mógł.
— I nie kazaćto zaprządz koni do powozu, a lecieć tak po nocy pieszo, na złamanie karku! — mruczał w bramie Krzysztof, i pełnym przywiązania wzrokiem ścigał cień hrabiego, przesuwający się z nadzwyczajną szybkością pomiędzy drzewami otaczającemi drogę.
Stary sługa wiedział dobrze i z niejednokrotnego doświadczenia, że gdy szło o przyniesienie pomocy bliźniemu, pan jego nie czekał aż mu stangret założy dzielne konie do miękkiego powozu. Jemu i na myśl nigdy nie przyszło, że widok hrabiego, miljonowego pana, biegnącego pieszo śród nocy z jednym rękawem paltota wiszącym luźnie, mógłby komukolwiek wydać się dziwnym i nieprzyzwoitym. „Potrzebujecie mię, a więc jestem” — oto była we wszelkich podobnych wypadkach dewiza hrabiego, a stangret i powóz nie miały z nią nic wspólnego.






ROZDZIAŁ X.
Idylla przerwana.

Parę tygodni zaledwie dzieliło Monilkę i Kazimierza od dnia na ślub ich wyznaczonego. Mały dworek w pobliżu pola wynajętym był i urządzonym na przybycie młodej pary; w parafjalnym kościele ksiądz proboszcz po skończonem kazaniu wymówił już raz głośno oba ich imiona, poczem dodał uroczyście: zapowiedź pierwsza! Znajome i przyjaciołki młodej narzeczonej śmiejąc się wołały, że księżniczka Monilka spadła z ambony. — Moje panienki! — stając w obronie córki odpowiadał im pan Walery, — jestem pewny, że każda z was życzyłaby sobie podobnego upadku.
Panienki śmiały się jeszcze więcej, i zarumienione po czoła i uszy upewniały, że ambona i stuła nigdy dotąd na myśl im nawet nie przyszły. Pan Walery prostował się, chrząkał, kiwał głową, i otwierał usta aby coś odpowiedzieć. Nie odpowiadał jednak, tylko uśmiechał się i czynił ręką taki gest, jakby mówił: Gadajcie zdrowe! żebyście były podobne do mojej Monilki, i żeby na świecie więcej było takich tęgich chłopców jak Kazimierz, tobyście wszystkie jak piłki jedna po drugiej spadały z ambony, ażby się po kościele rozlegało.
Jużto w ogólności od dnia zaręczyn Monilki, to jest od trzech przeszło miesięcy, stary kancelista okazywał się ciągle w złotym humorze. Była też potemu nie jedna przyczyna. Naprzód wydawał jedynaczkę za „naczelnika”, którego w duchu nigdy inaczej nie nazywał jak brylantowym chłopcem; następnie otrzymywał zwiększoną pensję, co pozbawiało go wielu kłopotów; dalej jeszcze, widział się otoczonym taką powszechną życzliwością kolegów, jakiej przez lat trzydzieści pobytu swego w biurze nigdy nie doświadczał; nakoniec w zakątku dalekim mózgu jego, siedziała lub radośnie walcowała myśl, że wszystkie pomyślne zmiany jakie zaszły w jego losie, były tylko początkiem czegoś... o czem on wiedział, a co w istocie przedstawiało się niekiedy jego wyobraźni w postaci kryształowego pałacu przyozdobionego tysiącem i pięć obrazów, jakoteż mitrą Rorenstaubów wymalowaną na frontonie.
Przecież w dniach owych radości i szczerego zadowolenia, manja poczciwego tego człowieka zdawała się słabnąć i zmniejszać. Od dnia zaręczyn córki zaledwie parę razy wspomniał on głośno o swych marzeniach, i nie napisał ani jednego listu lub prośby do żadnego z panujących w Europie monarchów. Tak samo działo się z nim za onych błogich czasów pożycia z nieodżałowaną Moniką. Szczęście i spokój posiadały snać moc rozwidniania zaciemnionych zakątków biednego tego umysłu; niedola i smutek wpływały nań tak jak zaćmienie słońca na kulę ziemską.
Monilka przez ubiegłe trzy miesiące zmieniła się trochę, ale na korzyść. Na pierwszy rzut oka zdawać się mogło, że urosła i zmężniała; w samej zaś rzeczy było to lekkie spoważnienie młodej dziewczyny, nawskróś przejętej rozkosznem tchnieniem pierwszej, szczerej, upajającej miłości. Ale oprócz zadum miłosnych, trochę rozumowania, trochę szerszych i głębszych pojęć o życiu wstąpiło w tę piękną, młodą główkę. Kazimierz miewał z narzeczoną długie rozmowy, podczas których wyglądał wcale poważnie. Opowiadał jej o swych latach dziecinnych, wystawionych na nędzę i poniewierkę, i latach pierwszej młodości, napełnionych pilną nauką i pracą. Z zapałem mówił jej o cnotliwym człowieku, którego dobroczynna opieka dźwignęła go z ciemności na świat widny i barwny, a wdzięczność która przejmowała mu wtedy serce, odźwierciedlała się w oczach szlachetnym ogniem i wyrazem. Częściej wszakże niż o przeszłości mówili z sobą o przyszłości, a rozsądne poglądy na życie i uczciwe nadzieje Kazimierza, kropla po kropli sączyły się w umysł Monilki, roztwierając go i pobudzając do pełnego rozkwitu, nakształt ożywczych promieni słońca roztulających zwinięte w pąku liście pięknego kwiata. Młoda narzeczona była zawsze tą wdzięczną, zwinną, wesołą istotą, gotową co chwila wydobyć z piersi nową gammę srebrnego śmiechu, albo ruchem podobnym do poskoku młodej kotki przypaść i przycisnąć się do piersi ojcowskiej; tylko że teraz w wesołości jej więcej było głębokiego poczucia szczęścia niż bezwiednej swawoli, a gammie śmiechu towarzyszyła niekiedy drobna łezka perląca się na tle szafirowej źrenicy.
Kazimierz rzekł raz do niej: — Nie lubię tego mnóstwa falbanek przy sukniach, ani niobów, ani loków i wałków na głowie...
— Dla czego nie lubisz podobnego stroju? — spytała dziewczyna ciekawie i bardzo uważnie patrząc na narzeczonego.
— Dla tego, że lubię prostotę, — odpowiedział Kazimierz. I całe kilka minut dysertowali ze sobą o naturze, zaletach, wdzięku i korzyściach tego pięknego przymiotu. Monilka pojęła w zupełności wszystko co jej powiedział Kazimierz; nazajutrz zrana odeszła od lusterka w sukni świeżej i czyściuchnej, lecz gładkiej, i z dwoma warkoczami w prześlicznych, choć całkiem naturalnych zwojach, opadającemi na szyję i ramiona. Była w tym stroju tak piękną jak nigdy, a Kazimierz spojrzawszy na nią nie mógł się wstrzymać od wykrzyku radości, i pochwyciwszy rączki dziewczęcia, po raz pierwszy pocałował uśmiechnięte jej usta...
Kiedy staraniem Kazimierza dworek mający za dni kilkanaście przyjąć w swe ściany młodą parę, urządzonym już został, pan Walery objawił chęć obejrzenia go, a Monilka wesoło potwierdziła projekt ojca... Trzeba było wszakże w krótką tę podróż wybrać się bardzo wczesnym rankiem, gdyż pan Walery pozwoliłby się raczej żywcem zakopać w ziemię, niźliby miał choć o jednę minutę spóźnić się z powitaniem starych swych przyjaciół, zegara i kałamarza, którym od lat trzydziestu codziennie oddawał „dzień dobry“, razem z ostatnim uderzeniem ósmej godziny. Ale młodzi i kochający się narzeczeni nie mają zwyczaju wstawać późno; im życie tak miłe, że sen uważają za złoczyńcę wykradającego ze skarbnicy czasu klejnoty drogich, szczęśliwych godzin. Pan Walery spał jeszcze, kiedy Kazimierz i Monilka siedzieli już obok siebie na progu domu, pijąc mleko i podziwiając prześliczny wschód słońca. Co prawda, trzeba było posiadać wyobraźnię zakochanych, aby siedząc śród tego ciasnego, brukwanego dziedzińczyka, ostawionego dokoła na wpół spróchniałemi budowami, widzieć i podziwiać coś podobnego do zjawisk natury. A jednak oni widzieli je tam i podziwiali. Tarcza słoneczna zakryta była całkiem przed nimi, ale promienie jej mieniące się blaskami złota i purpury, królewską oponę zarzucały na dachy i ściany domóstw, ognistemi błyskawicami odbijały się w drobnych szybach okienek. Nieba było tam mało, ale jakże było ono pięknem! owiewała je zlekka biaława mgła poranku, a po niej tu i owdzie płynęły wstęgi różowe lub strzały złociste, ostrzem zwrócone ku błękitom, ku którym po przez mgłę przedrzeć się chciały. Stara, biedna grusza, rosnąca jak kaleka w kącie dziedzińca, nie wydawała się w tej chwili ani starą, ani biedną, ani kaleką; liście jej były złote, i drżały jakby rozkosznym przejęte dreszczem. Rój ptaków w gałęziach trzepotał skrzydłami i świergotał; były to tylko wróble, proste szare wróble — ale czarodziejka jutrzenka pomalowała im skrzydła na różowo, i wyglądały niby zamorskie kolibry. Kamienie nawet tworzące bruk dziedzińca błyszczały i iskrzyły się; błyszczała nawet dla przewietrzenia się na płocie rozwieszona wilczura pana Walerego, a w puszystem jej posłaniu na wpół utopiony popielaty Burek, mył się zwolna, i od czasu do czasu poglądał na swoją panię siedzącą na progu śród krzyżujących się świateł, z oczami jakby zwilżonemi rosą i roziskrzonemi promieniem poranku.
— Czy wiesz Kazimierzu — ozwała się Monilka, — że dziedzińczyk ten zawsze tak ponury i brzydki, w tej chwili przypomina mi pałac kryształowy o którym marzy biedny mój ojciec. Nawet te stajnie i drwalnie poprzemieniały się w piękne obrazy, a ta biaława mgła wisząca w górze, czyż niepodobna do wielkiego alabastrowego łoża, na którem kołyszą się zwolna boginie w różowych szatach...
Kazimierz z miłością i zachwyceniem patrzył na narzeczoną.
— Tak, droga moja — rzekł, — świat nasz jest wielkim i bardzo pięknym pałacem, zbudowanym przez dobrego Boga dla wszystkich bez różnicy. Trzeba mieć tylko oczy i serca, dla spostrzegania i uczuwania cudownych jego przystrojów.
— Nigdy nie spodziewałam się doprawdy, aby ten ciasny i ciemny zakątek mógł być w pewnych porach tak pięknym. Patrz, kamienie te nawet iskrzą się jak djamenty, i szuba ojczulka, ta stara szuba, którą pamiętam odkąd żyję, wygląda jak płaszcz królewski utkany ze złota.
W ten sposób rozmawiali chwil kilka, aż posłyszeli za sobą głos pana Walerego, przypominający im że pora była udać się w drogę. Monilka przykryła głowę słomianym kapelusikiem o szerokich brzegach, i poszła przodem; Kazimierz i pan Walery postępowali za nią naradzając się nad ważnemi jakiemiś sprawami, tyczącemi się ślubu, wesela i przenosin. Ulice puste jeszcze były i całkiem prawie uśpione; tu i owdzie tylko można było napotkać starego stróża zmiatającego śmiecie z przed bramy domostw, lub młodą jaką służącą z koszykiem na ręku, pośpiesznie dążącą ku któremukolwiek z rynków miejskich. Monilka czuła się tak szczęśliwą i radosną, że wszyscy napotykani ludzie wydawali się jej znajomymi — co więcej przyjaciołmi. Nie byliż oni także mieszkańcami tego kryształowego pałacu, zbudowanego przez wielkiego Boga dla wszystkich bez różnicy? Lekkim krokiem przechodząc mimo stróżów i kucharek, uśmiechała się przyjaźnie i mówiła: „dzień dobry“, albo „dopomóż Boże.“ Byłato może z jej strony nieprzyzwoitość przemawiać tak znagła do nieznanych ludzi, nikt wszakże nie uraził się i nie zadziwił. Przeciwnie, zagabnięci spoglądali na nią z wzajemnym uśmiechem, a kilka razy o uszy jej obiła się odpowiedź: „dzień dobry, śliczna panienko.“
Mała gromadka przebyła w ten sposób całą długość miasta, i znalazła się na ulicy szerokiej, widnej, niebrukowanej, ze szlakami puszystej murawy zamiast chodników po obu bokach. W oddalonej perspektywie ulicy tej ukazywał się łan zielonego pola, i długa alea balsamicznych topoli, wiodaca ku białym, zamiejskim willom; z obu stron z gęstej zieleni ogrodów wyglądały drewniane dworki, poprzedzielane obszernemi dziedzińcami, otoczone płotami lub sztachetami, z za których zwieszały się bogate w zieleń i kwiecie gałęzie grusz, śliw i jabłoni. Powietrze było tu już czyste i przepełnione woniami, tak prawie jak wiejskie; nigdzie najmniejszego śladu miejskiej kurzawy i wyziewów. Skromne ganeczki dworków owite powojem lub wsparte na cienkich, pobielanych słupkach, pływały w powodzi słonecznej; z ogrodów wylatywały srebrne śmiechy wcześnie kędyś zbudzonych dzieci, a tu i owdzie, konał w gęstwinie dogorywający w poranku śpiew słowika.
Monilka biegła raczej niż szła po szlaku murawy rozciągniętym u podnóża płotów; nie czując pod stopami kamieni, do których przywykła, myślała, że unosi się nad ziemią. Biedne to dziecię wyhodowane śród kurzawy i ciasnoty miejskiej, a noszące w sobie przedświt miłości dla świeżej, pięknej, niczem nie skrępowanej natury, nie posiadało się z radości. Poranna cisza panująca w tym zakątku, kołysała ją rozkoszniej, niżby to czynić mogła złota kolebka o której marzył pan Walery. Kwitnące i napełnione świergocącem ptastwem ogrody, błękitne, z mgły otrząśnięte już niebo, ten łan zielony nakoniec, który spostrzegała w oddali, były najpiękniejszemi obrazami jakie kiedykolwiek widziała w swem życiu. Byłaby tak szła i szła bez końca z bijącem sercem, roziskrzonem okiem, szeroko oddychającą piersią, gdyby pod bramą przedostatniego dworku nie zatrzymał ją Kazimierz.
Byłoto przyszłe ich mieszkanie; owo gniazdko o którem marzyli wspólnie tyle razy. Dworek do którego weszli wszyscy troje, nie miał najmniejszego podobieństwa do pałacu; mieszkanie w nim składało się z trzech pokoi, ale gdy do pierwszego z nich weszła Monilka, musiała przymknąć na chwilę oczy, bo spotkała się wzrokiem z gorejąca twarzą słoneczną, która zakrywała sobą całe niewielkie, lecz z czystych jak zwierciadło szyb złożone okna.. Młoda dziewczyna wpadała z zachwytu w zachwyt. Żadną na świecie wielką panię nie uradowały tak nigdy złotem i srebrem przetykane makaty, jak ją tanie papierowe obicia, które ujrzała na ścianach. W mieszkaniu w którem żyła dotąd, nie było wcale obić; ściany tam po prostu pobielone, przez starość i brak światła wyglądały wiecznie szaro i brudno. Tu zaś pokoik bawialny był błękitny, sypialny popielaty z amarantowemi bukietami, a ten który miał służyć za pomieszkanie panu Waleremu, zielony jak trawa w maju. Białe firanki z prostego muślinu wisiały u okna, żółte jesionowe mebelki bardzo niekosztowne lecz czyste i całe, połyskiwały pod ścianami. Pan Walery usiadł w bawialnym pokoju na kanapie z miną tak uradowaną a zarazem uroczystą, jakby mianowanym już został księciem i panem. Ale księztwo i państwo nie powstało nawet wtedy w jego głowie, miał on serce nabrzmiałe szczęściem jedynaczki, i wdzięcznością dla tego szlachetnego młodzieńca, który zdawał się myśleć tylko o nim i o niej.
— A gdzie kuchenka! — wołała młoda dziewczyna kwalifikująca się na dzielną gosposię. Kazimierz pokazał jej drzwi do kuchenki. — Jaka piękna, widna, obszerna! — wołała Monilka klaszcząc w dłonie, jak mi tu będzie wygodnie sporządzać dla was codzień wszystko co lubicie! W tym kątku położę poduszeczkę dla Burka, a tam w zielonym pokoju stanie pod oknem biurko ojczulka, a tu nasza szafka z książkami... Patrz, i rezeda już kwitnie w wazonach, a bluszcz jaki prześliczny!...
Wybiegła na ganek wychodzący na południe, i osłoniony od słońca zieloną, drewnianą kratą; po chwili była już w małym ogródku, otaczającym dziedziniec wieńcem owocowych drzew i agrestowych krzaków — a kiedy po kilku minutach rozmowy z panem Walerym, Kazimierz udał się tam także, znalazł narzeczoną klęczącą na wązkiej żwirowanej ścieżce, z ramionami otaczającemi pień wysmukłej śliwy, z twarzą białą jak lilja, podniesioną ku niebu i zalaną łzami. — Co ci jest? najdroższa — zawołał chwytając ją za ręce i podnosząc z ziemi.
— O mój drogi, jakam ja szczęśliwa, jak ty mię kochasz, jakiś ty dobry! — szepnęło dziewczę, i zmęczoną wzruszeniami głowę pochyliło na pierś narzeczonego. Pochyliła głowę, ale oszklone oczy podniosła ku jego twarzy. On patrzył na nią długo, ramieniem otaczając gibką jej kibić... po chwili usta jego gorącemi pocałunkami okrywały czoło, oczy i jedwabiste włosy dziewczyny. Nie byłże on już mężem jej w obec Boga i własnego sumienia? i czyliż w owej chwili nie patrzyły na nich, nieskażone niebo poranku i rój ptastwa trzepoczący w gałęziach, i stary ojciec stojący w bramie ogródka ze łzami radości w spracowanych oczach?
W godzinę potem Kazimierz i pan Walery siedzieli już w wielkiej sali, i schyleni nad stolikami pilnie oddawali się pracy. W biurze wszystko szło dnia tego zwyczajnym porządkiem; pisano, przepisywano, rachowano, w przestankach rzadkich rozmawiano wesoło choć półgłosem. Inaczej wszakże działo się w sali sądowej, tem sanktuarjum o drzwiach zamkniętych, w którem rozstrzygały się sprawy mnóstwa ludzi, i losy całego tłumu pracujących w innych salach urzędników. Tam, przy długim stole okrytym zielonem suknem, na fotelu z wysoką pąsową poręczą, siedział prezes, po obu stronach mając po czterech sędziów! Całe to grono poważnych dygnitarzy błyszczało złotemi deseniami wyhaftowanemi na kołnierzach i rękawach mundurów; przed prezesem leżał wielki stos urzędowych papierów, które wydobywał z opieczętowanych kopert i zwolna odczytywał; sędziowie tymczasem jedni zajmowali się pisaniem, inni przerzucali karty grubych ksiąg prawnych, inni jeszcze rozmawiali po cichu lub dumali, roztargnionym wzrokiem wodząc po ścianach pomalowanych w różnokolorowe kraty, mających pretensję do piękności a w istocie bardzo brzydkich.
Nagle, na poważnej lubo dość łagodnej twarzy prezesa, ukazał się dziwny wyraz, z ust jego wyrwał się okrzyk zdumienia graniczącego z przestrachem.
— Dziwna rzecz! panowie.... — zawołał — dziwna rzecz!
Sędziowie pytająco zwrócili ku niemu twarze; prezes osłupiałemi oczami wpatrywał się w rozpostarty arkusz papieru, naznaczonego wielką pieczęcią banku pożyczkowego. Po chwili jednak odzyskał przytomność umysłu, i wrócił do zwykłej swej powagi, a zwracając się ku swym towarzyszom zadał im pytanie: ażali nie pamiętają o wyrażonem przed kilku miesiącami przez hrabiego Seweryna Horskiego żądaniu zaciągnięcia pożyczki, i jakąby była na żądanie to odpowiedź sądu? Wszyscy zgromadzeni pamiętali wybornie, że sprawa ta dla braku pewnych formalności niezałatwionych przez nieumiejętnego lub opieszałego adwokata hrabiego, odłożoną została nadal; że hrabia Horski nie otrzymał od sądu żądanego świadectwa kompetencji i prawomocności. Prezes usłyszawszy odpowiedź potwierdzającą to, co mu własna mówiła pamięć, pochylił głowę z miną człowieka zrozpaczonego. — A więc fałszerstwo! — zawołał, — popełniono fałszerstwo na wielką skalę! Oto co pisze nam zarząd banku.
Tu prezes przeczytał głośno: „Bank pożyczkowy ma honor zawiadomić sąd X. miasta N., iż po otrzymaniu drogą właściwą przez tenże sąd sporządzonej dnia XX roku XX kopji świadectwa o kompetencji i całkowitem nieodłużeniu dóbr Dolinieckich w gubernji N. powiecie N. położonych, doręczył stawiającemu się we własnej osobie właścicielowi tychże dóbr hrabiemu Sewerynowi Horskiemu, po uprzedniem okazaniu przez tegoż oryginału świadectwa i dokumentów stwierdzających tożsamość osoby, sumę rs. 75,000. O czem donosząc, zarząd banku ma honor prosić sąd X. o sporządzenie aktów i poczynienie prawnych zastrzeżeń, w celu zabezpieczenia i prawomocnego owarunkowania pomienionej sumy na odnośnych dobrach.“
Prezes skończył czytanie, a sędziowie siedzieli jak przykuci do miejsca, z oczami wlepionemi w osłupiałą twarz zwierzchnika.
Po kilku sekundach ze wszystkich ust wyrwał się chórem wykrzyk: „Fałszerstwo!”
— Gdyby rzecz szła o kogo innego, — zaczął prezes, — łatwiejby można wytłumaczyć całą sprawę. Ale hrabia Horski...
Sędziowie wzruszyli ramionami, i wstrząsnęli głowami.
— Hrabia Horski niemógł uczynić nic podobnego!
Posiadacz miljonowej fortuny i nieskazitelnej opinji!...
— Ależ moi panowie! zawołał prezes, o niczem podobnem i mowy być nie może. Znam osobiście hrabiego, i od pół rocza widuję go codziennie przechodzącego około moich okien. Zdaje mi się że ani dnia jednego nie chybił. Za wczoraj jeszcze spotkałem go w domu pani Ewy Dembielińskiej, której podobno jest narzeczonym. To człowiek prawy jak rycerz i prosty jak gołąb.
— A jednak, przerwał jeden z sędziów od kilku sekund dumający nad fatalnym papierem, w odezwie banku wyraźnie napisano: „po okazaniu dokumentów stwierdzających tożsamość osoby“.
— A więc dokumenty fałszować musiano.
— Może ukradziono je hrabiemu...
Ostatnia uwaga uczyniona przez jednego z sędziów, głęboko zastanowiła wszystkich. — Tak, zwolna i w zamyśleniu rzekł prezes, w dziele tem uczestniczyć musi ktoś dobrze znający interesa hrabiego, i posiadający wolny wstęp do jego domu... Będzie to znakomitą wskazówką dla władz śledczych; tymczasem panowie, spełnijmy co do nas należy, przejrzyjmy odnośne księgi...
— Panie prezesie! — zagadnął jeden z sędziów, — przypuszczaszże pan, iż posunięto zuchwałość aż do wysłania fałszywego dokumentu wprost z biura.
— Jeśli nie — odpowiedział prezes, — to chybaby pieczęcie były także sfałszowane. Zważ pan słowa prezesa banku: „po otrzymaniu drogą właściwą przez tenże sąd sporządzonej kopji..
Urzędnicy siedzący w sali przyległej, ujrzeli otwierające się drzwi sądowej, a przez nie wyjrzała poważna głowa sekretarza. —
— Pana regestratora z księgami do sądowej.
Po uroczystości głosu jakim słowa te wymówionemi były i wyrazie twarzy sekretarza, poznać już można było, że chodziło o coś bardzo ważnego. Ale Kazimierz nie słyszał uroczystego głosu i nie widział nawpół zdumionej, nawpół oburzonej fizjonomji jednego ze swych zwierzchników; toteż usłyszawszy wezwanie powtórzone z sali do sali ustami kolegów, powstał żwawo i z dwiema grubemi księgami pod ramieniem, krokiem rzeźwym i szparkim, zdążał kędy go potrzebowano. Po drodze zamienił z kolegami kilka przyjaznych ukłonów i wesołych uśmiechów; był pewien iż przyzywano go po prostu w celu małoznaczącego jakiegoś sprawdzenia dat lub zasiągnięcia informacji.
Wszedł do sanktuarjum i z poszanowaniem ukłonił się dostojnemu zgromadzeniu. Piękne czoło jego gładkie było i pogodne, w spokojnych oczach przebłyskiwała jeszcze światłość tylko co minionego szczęśliwego poranku. Po kilku jednak sekundach lekkie zdziwienie ukazało się na jego twarzy; poczuł się ogarniętym wzrokiem dziesięciu par oczów a wzrok ten badawczy był i surowy.
— Połóż pan księgi te przedemną — wyrzekł prezes takim suchym i nakazującym tonem, jakim nigdy nie przemawiał do swych podwładnych. Spojrzawszy na wchodzącego młodzieńca, prezes przypomniał sobie to o czem wiedział, lecz nie pamiętał przed chwilą: przypomniał sobie, że Kazimierz Chmurski był wychowańcem hrabiego, co więcej, najulubieńszym z licznego grona jego wychowańców i protegowanych. Głuche milczenie zapanowało w sali i słychać było tylko szelest kart szybko przewracanych drżącą trochę ręką prezesa. Na jednej z tych kart zatrzymał się wzrok dostojnika.
— Panowie — rzekł, — stłumionym nieco głosem zwracając się do sędziów, — oto co tu znajduję: „N. 3206. Do Banku pożyczkowego. Kopja świadectwa wydanego przez Sąd X. miasta N. JW. hrabiemu Sewerynowi Horskiemu w interesie pożyczki na hrabstwo Dolinieckie.
Sędziowie zdumiony wzrok przenieśli z twarzy prezesa, na twarz Kazimierza.
— Czy to pan pisałeś te słowa? — rzekł do Kazimierza prezes.
Kazimierz coraz więcej zdziwiony uroczystym nastrojem panującym w zgromadzeniu, i szczególną a nieżyczliwą zwróconą na niego uwagą, nie dorozumiewał się wszakże niczego złego. — Nie, panie prezesie — odpowiedział spokojnie; — jestto księga przeznaczona do regestrowania papierów wysełanych z biura, a tą trudni się mój pomocnik. Ja zaś...
— Przyzwij więc pan tu swego pomocnika — rzekł prezes takim tonem, że Kazimierz uczuł się już nieco obrażonym.
Dotąd doświadczał on od zwierzchników swych samej tylko życzliwości, i nagła zmiana jaką ujrzał w ich obejściu się, zdziwiła go i zasmuciła. Odszedł aby wykonać rozkaz, a jeden z sędziów odezwał się.
— Co prawda panie prezesie, młody człowiek ten nie wygląda wcale na złoczyńcę i fałszerza.
Prezes ze smutkiem skinął głową.
— Masz słuszność kolego — rzekł, — ale na nieszczęście wyroki prawne nie mogą opierać się na wyrazie fizjonomji. Któż zaręczy, że młody ten człowiek nie posiada mistrzowskiej sztuki udawania? Zresztą nie myto sprawdzać będziemy stopień i istotę jego winy... należy to bowiem do władz innych. Tak ważnej jednak poszlaki jaką jest urzędowe zaregestrowanie fałszywego dokumentu, ukryć nie mamy prawa, nie możemy, i nie powinniśmy.
— Naturalnie — jednogłośnym chórem potwierdzili sędziowie.
Pan Walery wszedł do sądowej z postacią uroczyście wyprostowaną, ale wyrazem twarzy zdradzającym niesłychane zmieszanie.
Odkąd pracował w biurze, to jest od lat przeszło trzydziestu, drugi czy trzecito raz zaledwie przenikał on do tego sanktuarjum o drzwiach zamkniętych, o które nawykł myśleć z czcią uroczystą a zarazem tajemniczą. To też źrenice starego kancelisty biegały po żółtych białkach z szybkością niemal przerażającą, a gąbkowate jego policzki od chwili do chwili drgały zlekka. Pierwsze słowo wymówione przez prezesa zdwoiło jego pomieszanie.
— Kto polecił panu akt ten zaregestrować?
Pan Walery długo przypatrywał się własnemu pismu, i pochylony nad księgą przesylabizował z cicha N. 3206 od początku do końca. Potem wyprostował się nagle, chrząknął, i zawołał tryumfującym głosem. Ależ naturalnie że naczelnik...
— Jaki naczelnik? — surowo zapytał prezes.
— Pan regestrator — rzekł pan Walery czyniąc ku Kazimierzowi uroczysty gest, jakim zwykł był prezentować go innym, gdy była tego potrzeba.
Tu zaczęła się jedna z tych smutnych scen, w jakich niewinność obarczona wszelkiemi pozorami przestępstwa, szuka do koła siebie broni, którąby mogła odeprzeć zwrócone przeciwko niej oskarżenia — i nie znajdując jej, plącze się w zaklętem kole, i coraz więcej wikła nici fatalnego węzła mającego ją skrępować.
— Dokument ten był fałszywym — wyrzekł prezes głosem, w którym drżało daremnie hamowane oburzenie; — panowie wysłaliście go z biura... wiedzieć tedy musicie z kąd pochodził... musicie mieć udział w sprawie...
Kazimierz pobladł bardzo, potem gwałtowne rumieńce oblały czoło jego, które podniosło się z pewną instynktową godnością i obrazą. Pan Walery nie zdawał się w zupełności rozumieć o co chodziło, tylko oczy jego stały się więcej jeszcze biegające i pomieszane, a zwiędłe wargi roztwarły się nie od przestrachu lecz od niewypowiedzianego zdumienia. Ale ani rumieńce oburzenia i pełne godności słowa jakie wymówił Kazimierz, ani bezwiedność i niedołężność umysłowa wyryta w zbłąkanych oczach i osłupiałej fizjonomji pana Walerego, nie mogły być uważane przez sędziów za uniewinniające dowody.
Być może, iż dwie te twarze: jedna młodzieńcza, szlachetna, rumieńcem zgrozy oblana, druga styrana, nawpół obłąkana i dziecięco-naiwna, w niejednym z obecnych zrodziły moralne przekonanie o niewinności tych ludzi, w niejednym obudziły żal, i jeżeli nie pewność, to przynajmniej domniemanie o dziwnym zachodzącym tu trafie czy błędzie; lecz przestępstwo było tak wielkie, a poszlaka w księgach regestratora tak widoczną i ważną, iż ani współczucie, ani żadne domniemania roli tu grać nie mogły. Po kilkogodzinnej indagacji ściągniętej nie tylko z Kazimierza i Walerego, ale z kilku czy kilkunastu innych jeszcze urzędników, mających mniejszą lub większą styczność z wydziałem biura, w którym zaszedł nieszczęsny wypadek, drzwi sądowej zamknięto, w innych salach zapanowało niewymowne zdumienie, i trudna do opisania konsternacja umysłów. Prezes zasiadł na zwykłem swem miejscu, i śród powszechnego milczenia nakreślił szybko na papierze kilkanaście wierszy. Byłoto wezwanie do władzy wykonawczej o uwięzienie regestratora biura i jego pomocnika, jako silnie podejrzanych o współudział w popełnionem na wielką skalę fałszerstwie — a wzięcie pod pilną straż policyjną kilku innych osób, które mniej ważnych lecz zawsze niejakich o sprawie dostarczyć mogły objaśnień. Prezes smutny był ale zarazem surowy. Jako człowiek, bolał nad mnóstwem udręczeń, które spaść miały na ludzi których kreślił imiona; ale jako urzędnik pełnił swą powinność. Fatalne wezwanie natychmiast wysłanem zostało z biura do władz odnośnych.
W sądowej długo jeszcze rozmawiano o zdarzonym wypadku.
— Niepodobna uwierzyć — mówiono — ażeby który z tych dwóch ludzi nie wiedział na prawdę zkąd pochodził zaregestrowany papier. Chmurski jest wychowańcem i ulubieńcem hrabiego Horskiego, o każdej porze wchodzić ma prawo do jego domu... nie jestże możebnem, iż za jegoto pośrednictwem zdobyto dokumenty poświadczające w obec zarządu banku, tożsamość osoby hrabiego?... A ten stary niedołęga, ma podobno piękną córkę, z którą młody ten człowiek ma się żenić... Ułożyli się pomiędzy sobą, aby udawać że nic nie wiedzą...
Tak wszystko obracało się przeciw Kazimierzowi, i blizki stosunek jego z hrabią Sewerynem, i projektowany związek z Monilką. On sam rozumiał wybornie znaczenie wydarzonego faktu, i doniosłość spadłych nań podejrzeń. W drodze z biura do domu błagał i zaklinał pana Walerego, aby skupił swe myśli i starał się przypomnieć sobie, jakim sposobem, kiedy, dla czego zaregestrował w księdze fałszywy akt, o którym on, Kazimierz, wiedział naturalnie dobrze, iż nigdy go w ręku swem nie trzymał. Ale pan Walery nadaremnie wysilał swą pamięć, która niestety, nigdy zbyt silną nie była, a z upływem lat stała się podobną do ustawicznie mąconej wody, w której odbite obrazy mieszają się w nierozwikłany chaos. Zresztą, odkąd piastował nowy swój urząd, ani razu żadnej samodzielnej niedokonał czynności. Gdy Kazimierza nie było przy nim, zawsze którykolwiek z kolegów powodowany życzliwością lub współczuciem dopomagał mu, dyktował, wskazywał co i jak ma czynić. I gdzież mu było pamiętać o tem, co zaszło przed trzema z okładem miesiącami, a zaszło tak niepostrzeżenie i nieznacznie, śród tak zwyczajnych i codziennych okoliczności, że w trzy godziny nawet potem nie mógłby już o niczem dokładnej zdać sprawy? Maszyna do kopjowania spełniła swą powinność; skopjowała to co jej skopjować polecono. Kto zaś polecał, co polecał, kiedy, dla czego? — pytać o to biednego kancelisty, który przez dziewięć tysięcy dni wodząc ustawicznie piórem po papierze, ani jednej samoistnej nie nakreślił myśli, — byłoby to samo co chcieć dowiadywać się od skrzydeł młyńskich, jakiej wagi i gatunku jest zboże mielone za pomocą wirowego ich ruchu.
Monilka wybiegła naprzeciw wychodzących, wesoła jak skowronek, ale wnet zbladła i zesztywniała pod wpływem bladości i przykrych uczuć rozlewających się na twarzy narzeczonego. Kazimierz nie powiedział jej wszakże o niczem; serce jego wzdrygało się na myśl zadania ciosu tej ukochanej istocie. Myślał zresztą, jak myślą zazwyczaj wszyscy niewinni, że straszny wypadek nie będzie miał może dla niego złych następstw, że prawda wykrytą a niewinność jego wkrótce uznaną zostanie. O wezwaniu przesłanem przez prezesa do władz wykonawczych nie wiedział; przewidywał długi może szereg zagrożonych dni i upakarzających badań, ale nie spodziewał się stanowczego, i tak prawie okropnego jak śmierć nieszczęścia. Obiad odbył się bez zwykłej wesołości. Monilka smutną była smutkiem Kazimierza, pan Walery miał minę zdumioną i coraz mniej przytomną; Sylwester który od pewnego czasu jadał wspólnie z trzema temi osobami, siedział przy stole posępny i zamyślony, od czasu do czasu tylko porozumiewając się oczami z przyjacielem. Burek nawet zdawał się odczuwać atmosferę smutku, która nagle zaciążyła nad tem wesołem niedawno gronem; trzymał się zdala od stołu, nie przyzywany wbrew zwyczajowi, i nie pieszczony przez swą panię. Po obiedzie, Sylwester i Kazimierz długą mieli rozmowę z panem Walerym; zamknęli wszakże drzwi od bawialnego pokoju i mówili po cichu, nie chcąc zapewne aby usłyszała ich Monilka. Dziewczynie ciężko było na sercu; po raz pierwszy ojciec i narzeczony mieli przed nią jakąś tajemnicę, twarze ich i szepty zdradzały, że tajemnica była groźną.
Coby to było? myślała sobie, mój Boże, coby to takiego było? powtarzała z westchnieniem. Zmrok zapadał; Monilka złożyła do koszyczka robotę i usiadła przed ubożuchnym, starym jak najdawniejsza krajowa fabryka podobnych instrumentów, fortepjanem. Fortepjan ten miał tylko niecałe sześć oktaw, z których wiolinowe dzwoniły i piszczały, a basowe bębniły i huczały. Skromny ten instrument wystarczał dla mniej niż miernej muzykalnosci ubogiego dziewczęcia. Gra jej nie była ani wprawną, ani natchnioną. Tym razem wszakże, rozległy się po pokoju tony dziwnie jakoś rzewne i żałośne.
Monilka grała jakąś dumkę o wielce prostej melodji, jednę z trzech czy pięciu drobnych kompozycij, stanowiących cały jej repertuar muzyczny.. Na odgłos jej muzyki, niby na wezwanie, trzej mężczyzni wrócili do pokoju.
— Daremnie się niepokoisz, naczelniku — mówił pan Walery prostując się i podciągając w górę krochmalny kołnierz, — w tem niema nic strasznego, ręczę ci!. to tylko intryga... Już ja wiem czyja... ale poradzi przeciwko niej... już ja wiem kto! Niechno tylko tam... dowiedzą się o tem co zaszło, a zobaczysz jak wszystko gładko pójdzie... Boję się tylko tego, że mogą zaraz się nie dowiedzieć... Ot, gdybym list napisał, wiesz do kogo? do Palmerstona! on teraz dyryguje Franciszkiem Józefem i jego ministrami...
Biednemu manjakowi żal i zdumienie przywołały do głowy cały zastęp dziwacznych marzeń. Całkowicie już prawie uleczony kilkoma miesiącami radości i spokoju, wraz z nową a nieprzyjazną zmianą losu, głębiej jeszcze niż wprzódy popadał w otchłań zbłąkanych wyobrażeń.
Kazimierz nie zdawał się słyszeć słów biedaka, który w przyległym pokoju roznieciwszy lampę, począł grzebać pomiędzy szpargałami napełniającemi starą tekę. Zamyślony, lecz na pozór spokojny, usiadł przy Monilce grającej coraz rzewniej i słabiej, gdyż przygrywką do muzyki było ustawicznie krążące w jej głowie pytanie: dla czego on taki blady? dla czego on taki smutny?
Kazimierz siedział chwilę zatopiony w myślach, po czole jego przesuwały się naprzemian chmury smutku i gniewu. Okropne podejrzenie jakiemu uległ, zaciążyło na jego sercu boleścią i zarazem obelgą; ale w umyśle jego panowała światłość, rozniecona spokojnie gorejącą lampą nieskazitelnego sumienia, podsycana młodzieńczą wiarą w sprawiedliwość Boga i ludzi. Monilka jednak nie mogła znieść dłużej milczenia swego narzeczonego. Odjęła ręce od klawiszów, i wyciągnęła je ku ukochanemu.
— Kazimierzu! — zawołała, — co ci jest? dla czegoś taki smutny? dla czego wszyscy trzej wyglądacie jak gdybyście byli zdziwieni i przerażeni?
Kazimierz ujął w dłonie wyciągnięte ku niemu ręce dziewczyny.
— Monilko — rzekł zniżonym, nieledwie uroczystym głosem, — jeżeli ojcu twemu i mnie przytrafi się jakie nieszczęście, nie rozpaczaj nazbyt i nie trać nadziei... Ani szczęście — widzisz, ani nieszczęście nie mogą trwać zawsze... Byliśmy dotąd szczęśliwi... kto wie? w losie naszym zajdzie może zła jaka odmiana. Ale myśl zawsze że i to przejdzie... bądź mężną...
Głos jego zerwał się przytłumiony wzruszeniem. Monilka słuchała go blada i drżąca; zdawało się jej, że słyszy jakieś okropne, ostatnie pożegnanie...
— Gdybyś kiedykolwiek, — zaczął znowu Kazimierz, — gdybyś kiedykolwiek, najdroższa moja, została sama jedna, opuszczona, pozbawiona opieki i środków do życia, pamiętaj o człowieku, który mię wsparł i wychował... udaj się do..
Umilkł nagle i wyprostował się, Monilka zadrżała całem ciałem — bo dzwonek w sieni zadźwięczał gwałtownie, poczem drzwi zatrzasły się pod kilku mocnemi i jak się zdawało rozkazującemi uderzeniami. — Co to jest? — krzyknęła, i zerwała się z krzesła.
Kazimierz nie odpowiedział. W myśli jego powstał straszliwy domysł; on wiedział kto i w jakim wypadku zwykł w podobny sposób dobijać się do domów. Wstał i chciał iść ku drzwiom, ale Monilka uprzedziła go. Zdawało się, że trwożnem zdjęta przeczuciem, pragnęła sobą zasłonić ukochanego przed niebezpieczeństwem, którego nie rozumiała. Jednym poskokiem była już za progiem pokoju, ale zaledwie otworzyła drzwi od podwórza, z krzykiem przerażenia cofnęła się w głąb sieni; ujrzała bowiem przed sobą kilku ludzi, a po ubiorach ich i różnych znamionach, jakie nosili na sobie, poznała kim byli.
Ludzie ci szorstkiemi głosami pytali wchodząc o ojca jej i narzeczonego.
W pół godziny potem w szczupłem mieszkaniu starego kancelisty cicho było jak w grobie. Lampa paląca się w środkowym pokoju wązkiemi smugami światła przenikała do dwóch izb przyległych, ukazując powysuwane szuflady biurka i komód, w nieładzie porozrzucane na podłodze rozmaite służące do codziennego użytku mieszkańców, przedmioty. Wszystkie zakąty domu uległy ścisłej rewizji, przejrzano każdy najmniejszy sprzęt i szpargalik, zabrano nawet starą tekę Walerego. Śród pustki tej i nieładu, w nawpół ciemnym pokoju, Monilka stała sama jedna, plecami przyparta do ściany, jakby przykuła ją tam rozpacz i groza; ręce miała kurczowo załamane, a twarz bladą i zmartwiałą jak marmur.
Nagle porwała się z miejsca, i jak strzała wypadła na ulicę. Tu zatrzymała się, i przechylając głowę w obie strony, zdawała się nasłuchiwać. Z niezbyt oddalonego punktu ulicy, doszły jej uszu odgłosy licznych, ciężkich stąpań. Dziewczyna jakby nic dokoła nie widząc i nie słysząc, ślepa na widok zdumionych twarzy przechodniów, głucha na rzucane jej przez nich pytania, nieczuła na potrącenia ludzi z którymi się spotykała, biegła w stronę w której uprowadzono jej ukochanych. W tej samej chwili innemi ulicami z wielkim pośpiechem i zrozpaczoną twarzą kroczył Sylwester. Udawał się on do willi hrabiego Seweryna, aby oznajmić mu o zaszłym wypadku, a zarazem wezwać od niego rady i pomocy. Ale ratunek nie był tym razem w mocy hrabiego; kilkagodzinne usiłowania do niczego więcej doprowadzić go nie zdołały, jak do dowiedzenia się o naturze podejrzeń ciążących na dwóch uwięzionych. Jako człowiek oświecony i żywo zajmujący się wszystkiem co dotyczyło ludzkości, nie mógł on nie znać dróg wskazywanych we wszelkich podobnych wypadkach nieubłaganą literą prawa. Wiedział on dobrze, iż przeciw materlajnym poszlakom prowadzącym do wykrycia popełnionego występku, walczyć nie może niczyje, choćby najgorętsze, lecz gołe słowo, ani samo nawet moralne przeświadczenie sędziów. Tu zresztą niewinność oskarżonych o której był przekonanym, w połączeniu z materjalnym, niezbitym świadczącym przeciwko nim faktem, własnemu jego umysłowi przedstawiała dziwną, nierozwikłaną zagadkę. Jakże mógł wymagać od ludzi prawa, aby odwołali straszny swój wyrok, wtedy gdy sam nie był w stanie rzucić najmniejszego światła w głębię zagadkowego faktu? Pomimo próśb, usiłowań, licznych stosunków i powszechnego głębokiego szacunku jakiego używał, nie zdołał nawet uzyskać dla siebie pozwolenia do osobistego widzenia się z uwięzionymi. — Panie hrabio, — na wyrażoną przezeń prośbę odpowiedział mu miejscowy naczelnik władzy wykonawczej — z przykrością przychodzi mi przypomnieć panu, że imię pańskie zostało także wplątane w tę sprawę...
Pomimo wrodzonej sobie prostoty i łagodności, hrabia uczuł się do głębi obrażonym. Zawrzała w nim duma uczciwego człowieka, i spadkobiercy słynnego w dziejach, nieskazitelnego imienia.
— Panie! — zawołał z iskrą w oku, czyliż ja także uledz mam brudnemu podejrzeniu?
Wysoki urzędnik skłonił się ze czcią głęboką, a zarazem z niejakiem pomieszaniem.
— Panie hrabio! — rzekł, — niema zapewne w kraju naszym ani jednego człowieka, któryby choć przez chwilę poważył się posądzać pana o współudział w popełnionem przestępstwie. Niemniej jednak litera prawa nie pozwala, abyś pan przed rozjaśnieniem sprawy widział się z obwinionymi.
Hrabia wrócił do willi swej głęboko smutny, przerażony rozstrojem zachodzącem między wymaganiami instytucij ludzkich, a niezłomnem przekonaniem jakie uczuwał w sobie; pomiędzy faktem materjalnym, a moralnem świadectwem niewinności dwóch nieszczęśliwych, jakie posiadał w umyśle swym i sercu. Wiedział on dobrze, iż wewnętrzne choćby najniezłomniejsze przekonania, zgruchotane być musiały i ubezwładnione przez materjalne fakta, jeśli nie były w stanie przeciwstawić ze swej strony podobnychże faktów; wiedział, że sprawiedliwość ludzka wyroków swych powstrzymywać nie mogła przed najuroczystszą choćby przysięgą, najzacniejszego nawet człowieka. Wiedział o tem, i po raz pierwszy może w życiu uczuł się w obec nieszczęścia ludzkiego zupełnie bezsilnym; majątek jego, imię, nauka, sława, nie mogły się tu przydać na nic, tak jakby ich nieposiadał wcale. Dla uczonego i filantropa byłoto straszne poczucie dysharmonii zachodzącej pomiędzy pragnieniem a niemożebnoscią, pomiędzy moralnem przeświadczeniem a materjalnym dowodem, pomiędzy pożytecznością i koniecznością jednej z najważniejszych instytucyj ludzkich, a nieubłaganą twardością jej i nieubłagalnością. Uczuł on w tej chwili, że wielkie ciała zbiorowe nie mogą być tak harmonijne i zgodne w sobie, tak niezachwianie prawe i sprawiedliwe, jakiemi bywają wzniosłe dusze pojedyńczych jednostek. Oko w oko spotkał się z ohydnem dla niego widmem nieśmiertelnego zła, które Damoklesowym mieczem wisząc nad głowami ludzkości, zatrute jady swe wlewa w najszlachetniejsze jej usiłowania i najwznioślejsze aspiracje; ujrzał zblizka jeden z tych ciężkich Syzyfowych kamieni, które ludzkość przez wieki toczy przed sobą, nie mogąc dosięgnąć miejsca, kędy pali się światło niemylnie odróżniające niewinność od występku, pozór od treści, prawdę od złudy.
Wschodząca jutrzenka zapaliła kraniec firmamentu różowym szlakiem, iskry słoneczne wystrzeliły z za ciemnego pasa borów, i rozbiegły się po błękitnem sklepieniu, igrając z białemi mgłami, na niebie i na ziemi krzesząc miljonowe połyski złota i purpury. Ale hrabia, pięknego widoku, jaki roztaczał się przed nim, nie ogarniał, jak minionego wieczora, oczami rozkochanemi w przyrodzie, pełnemi wdzięczności dla wszystkiego co żyje i jaśnieje i co rządzi prawami bytu i światła. W milczeniu i zadumie patrzył on na świetne urodziny dnia letniego, aż rysy jego pokryły się wyrazem wielkiego żalu. — Możnaż pomyśleć — zawołał, — możnaż pomyśleć spokojnie, że dzień ten gorejący światłością i wrzący swobodnem życiem natury, wschodzi nad zgiętemi w boleści i upokorzeniu głowami: pokrzywdzonych i nieszczęśliwych.
Światło poranku rozwidniając ulice miasta, na jednej z nich ukazało postać niewieścią, w zdrętwiałej postawie siedzącą na zimnym bruku chodnika, z czołem konwulsyjnie przyciśniętem do twardego, chropowatego muru. Była to Monilka, która przypadła do bramy więzienia w kilka sekund po zniknięciu za nią dwóch drogich jej ludzi. Odepchnięta przez nieubłaganych strażników, upadła na kolana u stóp grubej ściany więziennej, potem osunęła się całkiem na ziemię, i tak już pozostała bez głosu ni ruchu. Zegar na poblizkiej wieży wydzwaniał godzinę po godzinie; ale nieszczęśliwa dziewczyna nie słyszała jego dźwięków, nie czuła przenikającego chłodu nocy, ani dobroczynnego ciepła jakiem ogarnął ją wschodzący poranek. W głowie jej był zamęt strasznych, powikłanych myśli, w sercu bezbrzeżny ból i przerażenie. Spokojne dotąd dni jej zmąciły się nagle nakształt wód uderzonych gromem; ze szczytu szczęścia i nadziei runęła w otchłań rozpaczy. Od lat niemowlęcych kochana i pieszczona, niedawno jeszcze tuląca się do piersi ojca i wspierająca dłoń swą na ramieniu szlachetnego młodzieńca, ujrzała się nagle samą na świecie — podwójnie sierotą. Natury nieszczęścia swego nie zdolną była określić dokładnie; wiedziała tylko, że było ono tak ciężkie jak ten gmach ponury i wysoki, u stóp którego legła; tak ostre i przeraźliwe jak skrzyp i chrzęst tych wrót okutych żelazem, które pochłonęły wszystko co było jej drogiem i pomocnem na ziemi. Wiedziała z licznych gadek i czytanych historyj, że ludzie więżą ludzi za popełnione zbrodnie i występki; że mury więzień bywają często tak nieubłagane jak głazy przyciskające mogiły, że tam wewnątrz, w tym wysokim, ponurym gmachu, panuje chłód i ciemność. Wiedziała nakoniec że — ach, na myśl tę krew ścinała się w jej żyłach — wiedziała, że młodzieńcy, których raz pochłoną te ciężkie, żelazem okute wrota, częstokroć wychodzą na świat z włosem pobielonym nad zoranem rozpaczą czołem; wiedziała, że ojciec jej i narzeczony pogrążyli się w odmęcie śmiertelnego niebezpieczeństwa, że ona sama zapadła w okrutną bezpomocną samotność, że idylla życia jej była przerwaną...





ROZDZIAŁ XI.
Różne losy.

Pomiędzy najwyższym sądem miasta N. a zarządem banku pożyczkowego, nastąpił długi szereg szybkich komunikacyj. Przekonano się, że wykryte fałszerstwo urządzonem było z niesłychaną zręcznością.
Fałszywe dokumenty sporządzone według wszelkich formalności zdradzających wyborną znajomość przepisów biurowych, zaopatrzonemi były podpisami prezesa, sędziów, i innych urzędników tak dokładnie naśladowanemi, że widok ich wprawił w zdumienie wszystkich, którzy się im przypatrywali. Niewątpliwą stało się rzeczą, że do sprawy tej należało kilka osób, i że był pomiędzy niemi podział pracy i zadań: jedne z nich sporządzały dokumenty i odbierały pieniądze z banku, inne wykonały wysłanie z biura kopji bez której pieniądze wydane być nie mogły. Co do ostatnich, najsilniejsze podejrzenie padało na dwóch uwięzionych urzędników, podejrzenie zamieniające się w pewność z powodu uporu z jakim odmawiali oni wszelkiego wyznania, zkądby im przyszedł fałszywy dokument, składając się jeden niepamięcią, drugi niewiadomością. Ale twórcy dokumentów nikt domyśleć się nawet nie mógł, i o człowieku który pod imieniem hr. Horskiego otrzymał z banku znaczną summę pół miljona złotych, nie posiadano najlżejszej wiadomości.
Daremnie urzędnicy bankowi wysilali swą pamięć na przypomnienie sobie powierzchowności jego lub jakichkolwiek szczególnych cech, któreby go odznaczały; tyle osób przesuwało się codziennie przed ich oczami, z tyloma ludźmi mieli do czynienia, że przypomnienie to było im najzupełniej niepodobnem. Wprawdzie jeden, z najniżej w hierarchji urzędowej stojących urzędników ośmielił się szepnąć, iż pamięta dobrze powierzchowność mniemanego hr. Horskiego; że przypatrywał się mu nawet bardzo uważnie, bo go uderzyła męzka piękność jego postaci, krucze i gęste jak las włosy, energiczna twarz o bardzo regularnych rysach, pąsowa warga dumnie odgięta, i czarne oczy, których powierzchnia była zimna i nic nie mówiąca, ale których dno paliło się i migotało niespokojnie. Ten sam urzędnik zauważył był ze zdziwieniem, że ów mniemany hr. Horski stał przez chwilę nad wyliczonemi mu pieniędzmi z taką postawą i taką miną, jakby wahał się wziąć je ze stołu; że gdy wziął je nareszcie i schował do obszernego pugilaresu, piękna jego ręka kształtna i wykwintna zadrżała parę razy; że nakoniec, gdy był już na środku obszernej sali, zatrzymał się jakby się chciał wrócić — ale nie wrócił, tylko szarpnął jednę ze swych rękawiczek tak silnie, iż rozdarła się na dwie połowy.
Potem skłonił się wszystkim do koła chłodno i dumnie, i równym, powolnym krokiem opuścił salę. Urzędnik który to opowiadał, wyznawał, że przypatrywał się temu panu z wielkiem zajęciem i ciekawością, raz dla niepospolitej jego piękności, następnie dla dziwnych wahań i tajonych jakby wzruszeń, które w nim spostrzegał. W końcu jednak wahania się te i wzruszenia przypisał jakiemuś osobistemu a dziwnemu nastrojowi umysłu wielkiego pana, i z niejaką nawet goryczą pomyślał o tem, iż gdyby to jemu danem było otrzymać tak wielką sumę pieniędzy, nie rozdarłby on pewno ze złości swej rękawiczki, ale owszem, byłby lekkim i wesołym jak ptak niebieski. Spostrzeżenia te wszakże zbyt były ogólnikowe, i niedostarczały żadnych wskazówek. Młodych, pięknych mężczyzn z czarnemi włosami i oczami było na świecie bardzo wielu; a lubo spostrzegawczy urzędnik przysięgał się, że poznałby będącego w mowie człowieka gdyby go tylko gdziekolwiek napotkał, i chociaż w celu napotkania go, a może i otrzymania hojnej za odkrycie nagrody, liczne po stolicy odbywał ekskursje, wszelkie usiłowania jego w tej mierze najmniejszego nie osiągnęły skutku. A jednak gdyby natura zamiast zwyczajnych oczu ludzkich dała mu wzrok bajecznego ostrowidza, który dostrzegał przedmioty znajdujące się w najodleglejszym odeń punkcie przestrzeni, byłby on zobaczył człowieka którego darmo szukał śród tłumów zalegających stolicę, zatrzymującego się w bardzo oddalonem od tej stolicy i bardzo ustronnem miejscu, ale za to bardzo już zbliżonem do granicy rozdzielającej dwa kraje. Tam człowiek ów spotkał się z innym człowiekiem wcale do niego niepodobnym, bo ani młodym, ani pięknym, ani jak on świetnym i wykwintnym; lecz owszem, steranym, ziędłym, z oczami zapadłemi śród chudych policzków, czołem spłowiałem i włosem siwiejącym. Dwaj ci ludzie zamknęli się w ciasnej izdebce ubogiej karczemki, rozmawiali kilka chwil bardzo pocichu, potem liczyli pieniądze i dzielili się niemi, a potem jeszcze rozjechali się w różne strony. Starszy z nich, ów chudy i blady z siwiejącym włosem i zwiędłem czołem, wrócił na drogę którą przybył, i udał się w głąb kraju; młodszy zaś, ów piękny wyniosły z energiczną twarzą, i zimnemi na powierzchni a pałającemi w głębi oczami, przejechał granicę, i na skrzydłach pary uleciał kędyś w dalekie strony.
Tego wszystkiego nie widział naturalnie biedny urzędnik banku, i wszelkie starania jakie czynił w celu napotkania człowieka którego szukał, doprwadziły go do tego tylko rezultatu, iż zdarł nadaremnie dwie pary wybornego obuwia, i otrzymał połajankę od przełożonych za to, iż więcej czasu przepędza na mieście niż w biurze, przez co zaniedbuje się w robocie.
Cała sprawa komplikowała się jeszcze tem, iż mniemany hrabia przedstawił bankowi urzędowe i zupełnie formalne papiery, poświadczające tożsamość jego z prawdziwym hrabią. Należało sądowi dowiedzieć się, czy papiery te były również jak inne sfałszowane, czy też skradzione u hrabiego Horskiego, co nie małe rzucić mogło światło na poszukiwania winowajców. Hrabia Seweryn wezwany do udzielenia żądanych objaśnień, usiadł przed swem starem, wielkiem biurem, i otworzył szufladę w której znajdowały się wszystkie papiery tyczące się interesów jego majątkowych lub osobistych. Papiery te przerzucał on uważnie i troskliwie, biorąc i oglądając każdy z nich po kolei. Wiedział dobrze o co chodziło, i rozumiał jaką wagę posiadać będzie objaśnienie dane przez niego dla losów szczególniej Kazimierza, na którego spadłe podejrzenie wzmagało się o wiele blizkim stosunkiem, jaki wiązał go z hrabią, i możnością wnikania w każdej chwili do jego domu. Ale, gdy po rozpatrzeniu wszystkich papierów szuflada ukazała się pustą i nic już w sobie nie zawierającą, hrabia opuścił ręce i zawołał: — Skradzione! — Długo siedział nieruchomy, z głową opartą na dłoni, z głębokim żalem w oczach. Bezeceństwo ludzkie w całej nagości swej stanęło przed tym człowiekiem, który z własnej duszy radby utkać płaszcz purpurowy, aby przykryć nim ludzkość, i wszystkie jej grzechy i rany. A jednak hrabia ani na chwilę nie przypuścił, aby Kazimierz mógł być tym człowiekiem, który dłoń złoczyńcy zapuszczał na dno jego szuflady. Przez kilka minut żadne wyraźne podejrzenie nie nasuwało się jego umysłowi. Nic na świecie nie przychodziło mu z większym trudem, jak kogokolwiek o cokolwiek podejrzywać; jedna tylko nieodparta oczywistość posiadała moc przekonywania go o istnieniu złego. Teraz widział on dokładnie, że około niego znajdował się ktoś nikczemny — ale ktoby nim był? — nie wiedział. Nagle, przed wyobraźnią jego stanął Rycz. Wyraźnie i nieledwie namacalnie zobaczył on tę twarz nawpół okrytą czarnym zarostem, powleczoną chorobliwą żółtością, nieufną, szyderską niekiedy, częściej gniewną, zawsze namiętną i wulkanem posępnych chuci gorejącą; tę postać barczystą, wysoką i silną, a jednak kurczącą się i jakby usiłującą ukryć się w samej sobie; tę głową kosmatą z czarnym szorstkim włosem, wtuloną w ramiona; te łokcie przylegające do boków, i ręce wielkie, chude, żylaste, o palcach grubych, nerwowemi ruchami drgających, lecz zarazem sprężystych i zwinnych. Postać i twarz człowieka tego, hrabia zobaczył przed sobą tak wyraźnie, jakby rzeczywiście na niego patrzył, jakby znajdował się o parę kroków zaledwie od niego; posłyszał także głos tego człowieka chropowaty, szorstki; przypomniał sobie słowa jego cyniczne, bezwstydem i nieuleczalną zatwardziałością w złem nacechowane. Przypomniał sobie to wszystko, porwał się z miejsca i zawołał: — To on!
Wymówił słowo to z taką pewnością w głosie, jakby żadnej, najmniejszej nie miał wątpliwości. Nie byłoto już podejrzenie, ale niezłomna pewność. Nikt z ludzi nawiedzających często dom hrabiego, nikt z tych którzy zamieszkiwali go stale, nie mógł popełnić tej kradzieży; nikt prócz Rycza. Hrabia był o tem tak głęboko przeświadczony, jak gdyby na własne oczy widział go zapuszczającego rękę w głąb tej szuflady, z której miał wydobyć narzędzie pomocnicze w obmyślanej zbrodni. Gdyby człowiek ten pochwyconym został i przywiedzionym przed oblicze sprawiedliwości, sprawa musiałaby być wyjaśnioną, prawdziwi winowajcy odkryci, niewinność ludzi niesłusznie cierpiących poznaną i ogłoszoną. W piersi hrabiego tak łagodnej zwykle i miłosiernych uczuć pełnej, zapaliło się niezmierne pragnienie ujęcia tego człowieka, tego niepoprawnego złoczyńcy, tego „nieczystego stworzenia“, przed którem rozsypywał on tak długo perły miłosierdzia i wspaniałomyślnej pomocy.
Poczuł w sobie wielki głos sprawiedliwości wołający o karę dla zbrodniarza, o tryumf dla niesłusznie pokrzywdzonych. Z płomieniem w oku i bladą od wzruszenia twarzą, hrabia stanął przed zgromadzonym sądem, wymienił nazwisko Rycza, i zażądał, aby władze przedsięwzięły poszukiwania w celu wynalezienia go i pochwycenia. Niezwykła energja z jaką przemawiał, dowody moralne które składał, w połączeniu z szacunkiem posuniętym do czci jaki obudzał powszechnie, skłoniły władze do zadość uczynienia jego żądaniu. Rozesłano natychmiast na wszystkie strony urzędowe wezwania opatrzone rysopisem Rycza, i rozkazem pochwycenia go. Hrabia za pomocą ogromnych stosunków swych i hojnie sypanych pieniędzy, podobneż czynił usiłowania. Ale mijały dnie i tygodnie, żadnej o Ryczu nie przynosząc wieści. Władze rządowe znużyły się i zwolniły swe działania, liczni wysłańcy hrabiego wrócili z niczem, korespondenci umilkli — Rycz zniknął, jakby pochłonięty bezdenną otchłanią. Odkrycie hrabiego uczynione przed obliczem sądu, i poszukiwania Rycza odwlekły tylko nieco kroki władz śledczych, ale uwięzionym żadnego nie przyniosły pożytku. Każdy kto w owej porze żył w N. albo w odległych choćby miasta tego okolicach, pamięta ile przeróżnych cierpień i nieszczęść sprowadziło na głowy niewinnych to fałszerstwo tak zręcznie usnute i wykonane. W biurze w którem dokonało się ono częściowo, kilku urzędników utraciło posady, a pomiędzy innymi ów rumiany i dobroduszny naczelnik stołu, i ów urzędnik posiadający cztery córki i trapiony wieczną fluksją, którzy niedawno jeszcze tak wesoło przepędzali wieczór u pana Walerego. A byli to jeszcze najszczęśliwsi; kilku innych oddano pod ścisły nadzór policyjny, a dwaj czy trzej podzielili los ojca i narzeczonego Monilki. W miesiąc po odkryciu przestępstwa, wywieziono więźniów z N. do położonego o mil kilkadziesiąt głównego miasta prowincji, kędy znajdowała się ze stolicy przysłana komissja mająca ich badać.
Tymczasem po mieście rozeszła się pogłoska, że Erazm Suszyc, ów człowiek od tak dawna okryty śniedzią ubóstwa, od tak dawna żyjący niewiedzieć jak i niewiedzieć jakiemi środkami utrzymujący obarczającą go rodzinę, wzbogacił się nagle. Umarł mu bowiem bezdzietny jakiś wuj czy stryj, zostawiając po sobie spadek — nie zbyt wprawdzie wielki, ale dla takiego biedaka jakim był Suszyc, ogromne mający znaczenie. W sprawie o tę sukcessję Suszyc odbył kilkodniową podróż, a wróciwszy, ukazał kilku znajomym urzędowe akta, dowodzące istnienia owego wuja czy stryja, i prawdziwości ostatniej woli tegoż, przekazującej synowcowi całe mienie, długim uzbierane trudem. Dom nad kałużą opustoszał nagle, bo rodzina Suszyców opuściła go, aby zamieszkać w jednej z widnych i wesoło położonych kamienic. Przez kilka dni z rzędu rozmaici ludzie tłumem napływali do Suszyca, dopominając się o zdawna należne im od niego pieniądze. Płacił wszystkie swe długi i dłużki, których była ilość nie mała; a gdy uszczęśliwieni wierzyciele winszowali mu pomyślnej zmiany losu, mówił do nich ze zwykłym swym uśmiechem.
— Kochani moi panowie! jeśli posiadacie bezdzietnych wujów czy stryjów, nie lękajcie się niczego; umrą oni bowiem w samą porę, to jest wtedy, gdy wierzyciele wasi zagrożą wam sprzedaniem statków, garnków i misek, a w dodatku starać się będą uwięzienie was za długi...
— No, no! — zawołał ktoś z wierzycieli, — tak źle nie było jeszcze z panem...
Suszyc odpowiedział spokojnie. — Owszem, było, bo gdybym nie otrzymał tak w porę tej sukcessji; szanowny oto ten starozakonny Abraham, wystawiłby manatki moje na sprzedaż publiczną, a stary znajomy mój pan Fulgenty, byłby już blizkim wyrobienia na mnie wyroku uwięzienia za owe 1,000 złotych które mu byłem winien. Cóż, czy nie prawda?
Abraham i Fulgenty ze skruchą zwieszali głowy; nie mogli jednak zaprzeczyć słowom Suszyca, bo w istocie tak było jak mówił. Za całe usprawiedliwienie się smutnie tylko mówili. — I któż mógł kiedy spodziewać się, że pan raz jeszcze w życiu zostaniesz dostatnim człowiekiem!
— Tak, tak, kochani przyjaciele — z flegmą odpowiedział Suszyc, — niczego na świecie nie trzeba spodziewać się z taką pewnością jak niespodzianek.
— Co za rozum, co za dowcip — wołali z zachwyceniem ekswierzyciele Suszyca, i odchodząc rekomendowali mu jedni swe towary, inni swą serdeczną gotowość do wszelkich usług jakichby odtąd mógł od nich zażądać.
Suszyc śmiał się swym głuchym, przytłumionym śmiechem, który rwał się w jego piersi jak niewprawnie wygrywana gamma; a gdy drzwi zamykały się za odchodzącymi, skłaniał głowę na piersi, i wołał z gorzkim niesmakiem. — Któż uwolni mnie od widoku tych robaków i krokodylów, którzy niewiem dla czego nazywają się ludźmi.
Snać niespodzianie spadłe nań dostatki nie uleczyły Suszyca z mizantropijnych jego usposobień, nie odmłodziły go, i nie rozgrzały jego wnętrza. Za to pani Honorata wyświatowiała nagle; przypomniała sobie dawne czasy, w których była żoną dostatniego i szanowanego urzędnika, niewiedzącą nawet, że są na świecie pokątni doradcy, po uszy zatopieni w długach, skandalach, procesach i brzydkich ludzkich podejrzeniach. Pycha i próżność walczyły zawsze w tej kobiecie o pierwsze miejsce z chciwością i zamiłowaniem pieniędzy. Teraz pycha ta i próżność zostały zadowolone. Pani Honorata sprawiła sobie kilka nowych atłasowych pancerzy, z odpowiedniemi długiemi i bombiastemi spodnicami, a przy jednym z pancerzy, zamiast stalowych, jaśniały guziki pozłacane i ozdobione emalją. Kiedy w tym stroju otoczona gronem również ustrojonych córek, przechadzała się po ulicach, chuda, mała jej postać prostowała się sztywniej jeszcze niż zwykle, a okrągłe oczy ocienione długim śpiczastym nosem, błyszczały jak świeżo z mennicy wydobyte dukaty. Spotykając dawne swe znajome (przyjaciołek pani Honorata nie miała nigdy), które przestały być znajomemi odkąd mąż jej stał się pokątnym doradzcą, i których noga nie przestąpiła nigdy progu domu nad kałużą, przymrużała oczy, i sypiąc z za rzęs gęste pociski szronu i gradu, mówiła do córek: — Zadzierały one nosy przedemną! teraz nikt zabronić mi nie może abym swój z kolei zadarła, a tak wysoko, że i kociubą go nie dosięgną. I zadzierała nosa, a znajome jej widząc ją wchodzącą w bramę widnej pięknej kamienicy, w nowiutkim atłasowym pancerzu z emaljowanemi guzikami, i w kapeluszu na którym tryumfalnie powiewały różnokolorowe marabuty, kłaniały się jej z wielką uprzejmością i bardzo nizko spuszczały swe upokorzone nosy. Pani Honorata wstępując po szerokich czystych wschodach, zacierała swe chude kościste ręce tak energicznie, że aż stawy trzeszczały, a uśmiechała się przytem tak przyjemnie, że Dowcipna spoglądając z pod oka na matkę, uważała za właściwe zapytać. — Czy mamie się jeść chce? — Cóż to znowu za pytanie? moja ty najmilsza córko! wiesz przecie, że tylko cośmy spożyły obiad z czterech potraw. — Tak, odpowiadała „la fille terrible”, ale mnie się zdawało, że mama czuje ochotę odkąsić mi ucho. — Moja panno, jesteś dowcipną kiedy mówisz, ale byłabyś jeszcze dowcipniejszą gdybyś milczała, — mówiła matka rodziny, siłą wzroku swego przemieniając córkę w zmarznięte i pokryte szronem drzewo.
Ale Dowcipna strząsała prędko z siebie lodowate kolce, jakiemi ją okrywało macierzyńskie spojrzenie. Co do mnie, — ciągnęła, — znajduję że wszyscy ile nas jest w rodzinie, jesteśmy najdowcipniejsi i przedewszystkiem najmilsi wtedy, gdy mamy usta zamknięte.
Tu Rozumna, powolnym i poważnym krokiem stąpająca z drugiego boku matki, marszczyła gęstą brew, i olimpijskie oczy zwracając na siostrę mówiła. — Możesz mówić o sobie, Dowcipna, a nawet jeżeli ci się podoba o mamie i Pięknej, ale ja....
— Ale ty, pochwyciła Dowcipna, ty posiadasz dar wymowy, którym zawojowałaś serce obywatela, jego trzydzieści chat, dwa tysiące rubli dochodu, konie, krowy....
— Nie mam zwyczaju odpowiadać papugom, — kończyła Rozumna, wspaniałym gestem otwierając drzwi mieszkania.
Piękna postępowała za matką i siostrami ze schyloną głową, i oczami utkwionemi w ziemi. Mieszała się ona do rozmowy bardzo rzadko, za to rumieniła się i wzdychała po cichu jak ktoś, kto dusi się w niezdrowem i ścieśnionem powietrzu. Piękna zresztą bywała od pewnego czasu smutna, i więcej jeszcze zamyślona jak smutna. Pierwszą i bezpośrednią przyczyną tego mógł być wyjazd Sylwestra, który otrzymał od zwierzchności swej paromiesięczny urlop, i udał się do odległego miasta, w którem znajdowali się teraz uwięzieni jego przyjaciele. Uczynił to z porady, a nawet wyraźnego zlecenia hrabiego, który myślał, iż Sylwester znajdując się w pobliżu, będzie mógł przynieść dwom nieszczęśliwym, jeśli nie stanowczą pomoc i ratunek, to przynajmniej materjalną ulgę lub moralną pociechę.
W tym celu hrabia młodego wychowańca swego obdarzył pieniędzmi i listami rekomendacyjnemi, za pomocą których spodziewał się umożebnić mu przystęp do uwięzionych. Piękna tedy na długo straciła z oczu swego nauczyciela poezji; człowieka, który pierwszy otworzył jej oczy na krainy cnoty i miłości, i wywiódł jej ducha z tych nizin prozy, swarliwości i spekulacji, w jakich przemieszkiwał od lat dziecinnych, daremnie tęskniąc za przeczuwanemi, lecz nieznanemi wyżynami szlachetnych myśli i uczuć. Znać było jednak, że młoda dziewczyna oprócz rozłączenia z ukochanym, innej jeszcze doświadczała troski. Parę razy na dzień cicho i ukradkiem opuszczała mieszkanie, pod szeroką połą burnusa niosąc i kryjąc to jakąś resztkę z obfitych teraz obiadów, to przysmak, którego sama nie skosztowała, to nawet kaftanik jaki, chusteczkę lub inny przedmiot do garderoby jej należący. Nieobecność jej nie trwała nigdy długo, snać długiem wydaleniem się z domu lękała się zwrócić na siebie uwagę sióstr i matki; ale często wracała z zapłakanemi oczami, i nigdy nie przynosiła z powrotem do domu, tego co zabierała z sobą wychodząc.
Pewnego dnia, Piękna weszła do bawialnego pokoju ozdobionego świeżemi, błyszczącemi sprzętami, i dziwiła się bardzo ujrzawszy tam ojca swego stojącego przy oknie, z twarzą zwróconą ku szybom widnym i szerokim, lecz które od czasu gdy patrzyła na nie pani Honorata, wyglądały jakby zmarznięte i lekką warstewką lodu przyćmione. Piękna od kilkunastu już dni niewidziała ojca, rzadko bardzo bowiem ukazywał się on pośród rodziny, przesiadując wciąż, a nawet jadając w swoim pokoju, przedzielonym od reszty mieszkania obszerną sienią i długim korytarzem. Zdawało się, że człowieka tego ogarnęła namiętna żądza samotności — to też Piękna zdziwiła się nieco ujrzawszy go w tym salonie, w którym widywała tylko matkę, siostry i odwiedzających je gości. Młoda dziewczyna zdawała się nie tylko zadziwioną, ale nawet jakby wzruszoną; a ponieważ nikogo więcej nie było w pokoju, zatrzymała się o kilka kroków od ojca, i przez chwilę wlepiła oczy w blady jego profil ostrym zarysem odbijający od pąsowego tła firanki. Postąpiła dalej zwolna i jakby ostrożnie; na ustach jej wisiał nieśmiały uśmiech, oczy na których znać było łzy niedawno wylane, mgliły się na nowo.
— Mój ojcze! — wymówiła zniżonym głosem. Suszyc obudził się z zamyślenia i zwolna odwrócił głowę. Oczy jego błyszczały w tej chwili przykrem jakiemś światłem, na zaciśniętych ustach nie było zwyczajnego im uśmiechu. Twarz ta surowa i tajemnym jakimś bolem czy gniewem zbrużdżona i rozogniona, dziwną jakąś grozą i lękliwością przejęła młodą dziewczynę. Stała nieporuszona, powieki jej i splecione przed chwilą dłonie, w dół opadły. Suszyc patrzył na córkę wzrokiem, w którym zdziwienie łączyło się z niezadowoleniem.
— Czegoż chcesz? — wymówił sucho, i skrzyżował ręce na piersi, jak zwykł był czynić zawsze, gdy otaczały go proszące głosy i dłonie członków jego rodziny. Piękna podniosła oczy, a światło ich drżące trochę, lecz czyste i jasne, upadło wprost na twarz Suszyca, i parę zmarszczek spędziło z jego czoła. — Czegóż chcesz? — powtórzył łagodniej trochę, — czy potrzebujesz czego?
W rodzinie tej było snać zwyczajem, że dzieci wtedy tylko przemawiały do ojca, gdy zapotrzebowały od niego środków pieniężnych dla zadowolenia swych potrzeb lub kaprysów. Ale Piękna dosłyszała złagodzony ton, który zabrzmiał w głosie jej ojca, dostrzegła lekkie rozmarszczenie się jego czoła. — Mój ojcze, — rzekła bardziej jeszcze zbliżając się i stając tuż przy nim — chciałam pomówić z tobą o rzeczy bardzo ważnej.
Głos młodej dziewczyny był tak łagodny, a młode jej rysy tak niezwykłą oblekły się powagą, że Suszyc wpatrzył się w nią ze szczególną bacznością.
— Co to jest? — wymówił po chwili — czego płakałaś? Mój Boże! dodał wzruszając ramionami, — miałem nadzieję, że po otrzymaniu sukcesji wolny już będę od widoku łez i słuchania narzekań! I czegóż płakałaś? czy ci się chce nowej jakiej sukni? albo może która z siostr piękniej dziś uczesała się od ciebie?
Pytanie te Suszyc zadawał tonem suchym, na ustach jego zawisł znowu obojętny uśmiech, ale wyraz oczu jego nie zgadzał się z dźwiękami głosu ani z zarysem, w jaki układały się wązkie, drwiące jego wargi. Źrenice jego utkwione w twarz córki, migotały iskrami które gościły w nich rzadko, i z dziwną przenikliwością zapuszczały się w te wielkie szare oczy, podnoszące się ku niemu z wyrazem żalu i nieśmiałej miłości.
— No, i czegóż chcesz, nakoniec? — powtórzył raz jeszcze; zarazem ręka jego jakby niezależną odeń mocą kierowana, wyciągnęła się i ujęła drobną, wiszącą pomiędzy falami sukni dłoń młodej dziewczyny. Na twarzy Pięknej ukazało się radośne zdziwienie, porazto pierwszy otrzymywała ona od ojca pieszczotę, jeśli jeszcze ten gest mało znaczący można było nazwać pieszczotą. Nie wydała się jednak ani ze zdziwieniem ani z radością; snać w głowie jej leżał głęboki jakiś zamysł, który koniecznie wyrazić ojcu postanowiła.
— Mój Ojcze, — zaczęła mówić pewnym choć trochę zniżonym głosem; — nie potrzebuję wcale nowej sukni, bo mam ich dosyć, zawiele może... ani też pomyślałam o moich włosach, o których od pewnego czasu nigdy nie myślę. Chciałam ci tylko powiedzieć, że mam wielkie zmartwienie.
— I jakież to może być to wielkie zmartwienie? — z uśmiechem na ustach, lecz niecierpliwością w głosie rzekł Suszyc; — czy tańce spodziewane omyliły? czy podarła się pelerynka? czy może ulubiony piesek zachorował? Ale prawda, żadna z was pieska nawet ulubionego nie miała nigdy!
W oczach młodej dziewczyny stanęły łzy. — Ojcze, — rzekła z lekką wymówką, — mówisz do mnie jak do małego dziecka.
Ojciec popatrzył na nią dziwnie. — No i cóż tam za zmartwienie? mów! — wyrzekł łagodniej.
— To długa historja, mój ojcze, ale muszę ci ją powiedzieć... Kiedy chodziłam na pensję, miałam koleżankę z którą byłam w wielkiej, wielkiej przyjaźni. Potem widywałyśmy się często... o, gdybyś wiedział mój ojcze, jakato dobra i śliczna ta moja przyjaciołka! Żartami nazywałyśmy ją zawsze księżniczką Monilką, gdyż ojciec jej wyobraża sobie, iż pochodzi z jakiejś książęcej familji...
Tu Piękna urwała nagle, gdyż spostrzegła że ojciec jej pobladł trochę, a ręka jego niedbale zwieszona około ramy okna, widocznie zadrżała.
— I cóż ta księżniczka, ta twoja przyjaciołka? rzucił po chwili pytanie tonem, który napróżno silił się na zwykłe mu, obojętne dzwięki.
— Teraz, — mówiła Piękna, — jest ona bardzo, bardzo biedną i nieszczęśliwą... Ojca jej i narzeczonego uwięziono za jakieś fałszerstwo, do którego mieli oni jakoby należeć, a ona została sama bez żadnych środków do życia; zachorowała na jakąś straszną gorączkę, i od dwóch tygodni dopiero zaczęła wstawać z łóżka... ale zaledwie jeszcze chodzi tak jest osłabioną, a ciągle płacze i ...
I znowu niedokończyła bo ojciec jej odwrócił się nagle i przycisnął czoło do szyby, tak że mogła widzieć tylko profil pobladłej twarzy jego. Po kilku przecież sekundach zwrócił się znowu w stronę pokoju.
— I cóż? — zapytał, — cóż dalej?
— Ona jest ojcze w okropnej nędzy... Chciałabym jej dopomódz, — dokończyła Piękna splatając ręce, a zarazem wielka, błyszcząca łza zawisła na jej rzęsie.
Suszyc szybkim, nerwowym ruchem sięgnął do kieszeni surduta. — Weź, oddaj to twej przyjaciółce, — rzekł wciskając w rękę córki assygnatę znacznej wartości. Jeżeli będzie potrzebowała więcej pieniędzy, powiedz mi o tem...
Głos jego, gdy to mówił, stłumiony był i drżący; oczy trzymał utkwione w ziemi, jakby lękał się spotkać ten wzrok dziewczęcia, który czysty i piękny, jaśniał przed nim łzą dobroci i litości. Ale młoda dziewczyna nie odgadywała bynajmniej posępnych wzruszeń wstrząsających w tej chwili duszą jej ojca; w postępku jego, w tym hojnym darze który miała w dłoni, widziała tylko piękny czyn, wykwit szlachetnych i dobrych uczuć. Serce jej tajało, długo tłumione przywiązanie jakie zawsze czuła dla ojca, wybuchnęło zeń z mocą nieposkromioną. Ramiona jej otoczyły szyję Suszyca, piersią przylgnęła do piersi ojcowskiej, i gorące usta przycisnęła do bladego jego policzka. Możnaby rzec, że Suszyc skamieniał w tem miękkiem, pieszczotliwem a razem gorącem objęciu, które go otoczyło. Długą chwilę stał nieporuszony, oczy jego nieruchomo tkwiły w gęstych uplotach włosów, które mu opłynęły pierś i ramiona. Nakoniec wargi jego otwarły się i głowa przechyliła się ku głowie córki. — Salomeo! — wymówił półgłosem, — co to jest?
W jednem pytaniu tem tkwiła, cała, długa historja stosunku ojca tego do dzieci, strasznej lodowatej obojętności, która stanowiła dotąd osnowę tego stosunku. Ale teraz mur ten zaklęty zdawał się rozłamywać i upadać pod ciepłem tchnieniem pocałunków młodej dziewczyny. — Mój ojcze! — rzekła Piękna podnosząc głowę i silniej jeszcze ogarniając go ramionami, — mój ojcze, — powtórzyła, — ja cię kocham!...
Dziwny wyraz dla człowieka, który od lat wielu od dzieci swoich słyszał tylko wykrzyki: „daj pieniędzy“. Suszyc ujął zlekka córkę za oba ramiona, i usunąwszy ją nieco od siebie, patrzył w jej twarz jak w tęczę. Po chwili jednak ręce jego opadły, wyprostował się, i podniósł twarz na której gruba zawisła chmura.
— Czemuś pierwej nie powiedziała mi o tem! — zawołał dziwnem jakimś, z dna piersi idącym głosem — poczem odwrócił się, i zanim Piękna zdołała coś wyrzec, opuścił pokój.
Piękna zupełnie słusznie wylewała łzy nad młodą swą przyjaciołką; Monilka bowiem od chwili gdy straciła ojca i narzeczonego, była tak nieszczęśliwą, jak może nią być tylko istota słaba, niedoświadczona, czuła, a nagle pozbawiona miłości, opieki, bytu. Owego ranka bolesnej dla niej pamięci, znalazła ją siedzącą pod murem więziennym, zimną i zesztywniałą, stara znajoma jej ojca, owa dama w żóltym czepcu, która wespół z dwiema córkami swemi, tak wesoło bawiła się na zaręczynach jej z Kazimierzem, nawpół radując się jej szczęśliwym losem, nawpół zazdroszcząc i żałując, iż nie dostał się on w podziale jednej z jej córek. Litościwa ta, lubo nieco zazdrośna osoba, silnemi rękami ujęła przyciśnięte do wilgotnej ściany ramiona biednej dziewczyny, i podniosłszy ją z ziemi niby martwy, ciężki przedmiot, mdlejącą i nieprzytomną powiodła do małego domku, w którym nieszczęsnej spłynęło tyle dni spokojnych i szczęśliwych. Ale ten ubogi dach, który otulał dzieciństwo jej, i te ciemne szare ściany pomiędzy któremi śniła swoją sielankę miłości i szczęścia, nie przyjęły wracającej. Pan Walery spodziewał się za dni kilka opuścić dotychczasowe swe mieszkanko, aby zamieszkać wspólnie z ukochanemi dziećmi w ładnym ich dworku; właściciel domu wynajął je więc komu innemu, a do naznaczonego terminu tyle tylko pozostawało czasu, ile go potrzeba było, aby trzy małe izby uprzątnąć z napełniających je wielce skromnych sprzętów. Monilka więc pozostała bez dachu i przytułku; na razie jednak niewiedziała o tem, bo rozpacz i noc przepędzona na chłodzie nocnym, wtrąciły ją w gorączkę, z której obudziła się do przytomności zaledwie po kilku tygodniach. Byłoto przebudzenie straszne; Monilka bowiem otworzywszy po raz pierwszy przytomne oczy, ujrzała się między nagiemi ścianami miejscowego szpitala. Umieściła ją tam dawna znajoma jej ojca, której miłosierdzie nie sięgało tak wysokiego stopnia, aby pobudzić ją mogło do przyjęcia pod dach własny biednej, opuszczonej, może niebezpiecznie chorej dziewczyny. Monilka ujrzała w koło siebie same obce twarze i postacie, pomiędzy któremi było wiele przyodzianych w białe, długie suknie, z głowami dziwacznie poobwijanemi w bieliznę. Zrazu niemiała najlżejszego wyobrażenia o tem co się z nią działo, gdzie była, kto byli ci ludzie biało odziani, którzy przerażonym i niezupełnie jeszcze z mgły nieprzytomności oswobodzonym jej oczom, wydali się jakiemiś fantastycznemi, niepojętemi istotami. Ona o tym przybytku nędzy i choroby, słyszała niegdyś zdala tylko i niewyraźnie, a ilekroć słyszała o nim, samo jego imię budziło w niej przestrach, wstręt i litość. To też przez długą godzinę leżała na swem żelaznem łożu, biała jak pościel na której opierała zbolałą głowę, nieruchoma, zmartwiała ze zdumienia i grozy. Oczy jej zapadłe, błyszczące leniwym, wyczerpnięcie sił zdradzającym ruchem, posuwały się za blademi twarzami, które ocienione fałdami białej, grubej bielizny, spoczywały na łożach, lub krokiem chwiejnym lub powolnym przechodziły mimo niej podobne do cieni smutnych lub omdlałych. Umysł jej silił się na przypomnienie sobie dawnego życia, bo miejsce w jakiem się znalazła i obrazy jakie ujrzała, chorej jej wyobraźni wydały się światem jakimś innym, dotąd nieznanym. Daremnie jednak siliła pamięć; po godzinie dopiero słabym zarysem stanęły przed jej oczami postacie dwóch drogich jej istot. To jej dodało siły; uczuła niewymowną tęsknotę za ukochanymi, podniosła się na łożu, i błagające oczy podnosząc na jedną z przechodzących mimo osób, zapytała o ojca i o miejsce w jakiem się znajduje.
Traf zrządził, iż pytanie jej trafiło na jednę z tych istot brutalskich, którym długie cierpienie a może wrodzone braki charakteru i ukształcenia, odebrały wszelki zmysł czułości i delikatności. Bez żadnych zastrzeżeń i przygotowań, nagle i w szorstkiej formie Monilka otrzymała odpowiedź wyświecającą jej całą, nagą, okrutną prawdę. Nieszczęśliwe dziewczę przypomniało sobie wszystko, dowiedziało się o wszystkiem, i upadło na pościel z piersią rozrywaną płaczem i jękami. Ale płakać wiecznie nie można; najobfitszy nawet strumień łez wysycha z czasem. Po dwóch dniach spędzonych we łzach, Monilka płakać przestała, i spojrzała dokoła oczami suchemi, lecz przepalonemi nawskroś rozpaczą i ciężką żałością. Młoda ta istota, która dotąd kochała ludzi nie znając ich, zachwycała się najlżejszym objawem piękności świata, i patrzyła w życie jak w długi szereg dni, z których każdy przynieść jej miał nową rozkosz, uczuła w sobie nagle bezmierną gorycz, srogie rozżalenie do ludzi i świata.
Życie wydało się jej dziwnie ciężkiem, ludzie niemiłosiernymi, świat brudnym i brzydkim. Uczucia te ozwały się w niej z taką siłą, że młode serce jej nawskroś przesiąknęło niemi, i niby dosięgnięte wielostrzałym ciosem, pokryło się mnogiemi, krwawiącemi się ranami...
Fizyczne zdrowie powracało jej zwolna, zaczęła powstawać z choroby, ale dźwignąć się moralnie nie miała siły.
Przed oczami jej stała ustawicznie w postaci niesprawiedliwości i okrucieństwa ludzkiego zadana jej krzywda, a towarzyszyły jej blade mary sieroctwa i ubóstwa, przeciwko którym czuła się bezsilną. Z krótkiej przeszłości swej, młoda dziewczyna nie wyniosła żadnego z tych życiowych doświadczeń, żadnej z tych jędrnych i poważnych nauk, żadnego z tych surowych i poważnych przywyknień, które w chwilach niedoli stają obok nieszczęsnych jako stróże, opiekuny i pomocnicy. Ona miała tylko wspomnienia chwil cichych i pieszczotliwych, dzielonych pomiędzy czułe przywiązanie córki dla ojca, a gorące ukochanie dziewicy dla wybranego młodzieńca; wspomnienia rojeń czarownych i nieco eterycznych, i zajęć łatwych, miłych, dowolnie podejmowanych i opuszczanych. Żadna sroga konieczność nie wypróbowała dotąd sił jej młodych, żadne smutki nie zaprawiły do cierpliwości miękkiego serca, żadna filozoficzna, szerokich kręgów i wysokich szczytów moralnych sięgająca myśl, nie postawiła jej przed oczy bolesnych odmian życia, ani ich srogiej konieczności, ani sposobów walki, ani tej odwagi, z jaką człowiekowi ze zmiennemi losami walczyć przychodzi. Kiedy zatopiona w mroku wieczornym zwolna obejmującym wysokie, gładkie i nagie ściany szpitalnej dali, siedziała na swem żelaznem łożu z bladą twarzą, ukrytą w wychudłych dłoniach, doświadczała takiego poczucia, jakby znagła wrzuconą była w nurty spienionej wody, i daremnie usiłowała dosięgnąć stopami stałego gruntu; chwiały się one, kaleczyły o spiczaste głazy, i spotykały zawsze samą tylko próżnię. Nie płakała i nie wyrzekała głośno, może dla tego, że brakowało jej sił do wydobycia głosu ze zmęczonej chorobą i rozpaczą piersi; a może i dla tego, że otaczajacy ją ludzie wydawali się jej więcej marami których się lękała jak ludźmi którym zwierzyćby się mogła. Ale cała moralna istota jej zmieniła się w żal gorzki jak piołun, w ponure zwątpienie, rozdzierającą tęsknotę, i rozpaczną, bezzaradną bezsilność.
W takim stanie znalazła ją najmłodsza córka Suszyca, która powodowana litością i przywiązaniem do towarzyszki zabaw i powiernicy swych uczuć, bez niczyjej pomocy przełamała wszystkie trudności, i przybiegła ku niedawno ozdrowiałej, ze łzą w oku, uśmiechem pieszczoty na ustach i wykradzionym z domu przysmaczkiem w kieszeni. Ale Monilka nie rozjaśniła twarzy na widok przyjaciołki, nie zarzuciła według dawnego zwyczaju rąk swych na jej szyję, nie uśmiechnęła się nawet. Piękna musiała użyć całej swej siły, aby nie wydać okrzyku przerażenia, ogarnąwszy spojrzeniem tę postać wychudłą i złamaną, twarz bladą i jakby zmartwiałą, te oczy, które niedawno jeszcze paliły się takim czystym, gorącym szafirem, a teraz spłowiałe, zapadłe, ciemną obręczą okrążone, patrzyły z pod zmęczonych powiek z ponurym, suchym połyskiem i dziwnym wyrazem goryczy i nieufności.
— Co się dzieje z moim ojcem i z Kazimierzem? było pierwsze pytanie jakie Monilka zadała przyjaciółce. Piękna zadrżała znowu, bo głos młodej dziewczyny stłumiony, głęboki, posiadała jakieś ostre, niecierpliwe dźwięki, które zdawały się rwać i łamać w jej piersi. Ojciec i narzeczony Monilki wywiezieni już byli podówczas do odległego więzienia. Piękna powiedziała o tem przyjaciołce, osypując ją pocałunkami i oblewając łzami. Ale blade lice Monilki pozostało zimnem i nieruchomem pod okrywającą je pieszczotą, głowa jej tylko opadła na piersi, ręce złożone na kolanach zacisnęły się kurczowo.
— Oni niewinni — szepnęła — oni nie mogli popełnić żadnej zbrodni... W tym szepcie zaledwie dosłyszalnym, czuć było upor zrozpaczonej duszy, która obstaje przy jednej wierze, jaka jej pozostała. Ale oczy Monilki błysnęły posępnie, i pierś jej podniosła się gwałtownie, jakby namiętnem jakiemś uczuciem gniewu i żalu wzdęta, gdy po chwilowem milczeniu dodała.
— To nic, że oni niewinni! jeśli ludzie uwięzić ich mogli, mogą i zamordować! ja ich już nigdy więcej nie zobaczę!
Przy ostatnich wyrazach wybuchnęła łkaniami, ale ani jedna już łza nie popłynęła z jej oka; tylko policzki jej zafarbowały się krwawymi rumieńcami, a biedna głowa ogołocona z pysznych włosów, które zdobiły ją niegdyś, powoli skłoniła się i opadła na żelazną poręcz łoża. Kiedy Piękna otoczyła ją ramieniem, i nie wiedząc jakiem słowem przemawiać ma do tej odrętwiałej z rozpaczy istoty, zmiękczyć ją pragnęła nową pieszczotą, Monilka usunęła ją od siebie. — Po co to wszystko? — rzekła, — dziękuję ci żeś przyszła, ale nie staraj się mnie pocieszyć. Jestem ugodzona w serce i rozum. Zdaje mi się, że ze wszystkiego co było kiedy we mnie, ze wszystkich uczuć i myśli, jakie mieć mogłam, pozostały tylko kolące, rozpalone gruzy.
Gdyby cios, który spotkał Monilkę, dotknął kobietę starszą, doświadczeńszą, więcej nawykłą do cierpienia i wprawną w rozgmatwywanie zagadek życia, dzieło jego nie byłoby może tak okropnem i druzgocącem. Boleść i niedola wszelka wtedy tylko wzmacniają i podnoszą moralnie człowieka, gdy znajdują w nim samym oddziaływaczy, jakiemi są potężne uczucia i dojrzałe myśli. Monilce brakowało tych sił duchowych, które niby cudowne zdroje, krzepią, obmywają i we wzniosłe krainy unoszą serca ugodzone ciosami losu, rozdarte bólami życia. Brakowało jej lat, doświadczenia, wyższych polotów umysłu, energicznych rzutów woli; wdzięczna ta istota zdobna w młodość i piękność zewnętrzną, z natury czuła i wrażliwa, z sercem dobrem i kochającem lecz nie hartownem, z umysłem pojętnym lecz nie podniesionym obszerną wiedzą i nie skrzepionym doświadczeniami, mogła była przy sprzyjających okolicznościach świecić zawsze czystem światłem nieskażonej duszy, rozlewać w koło czar dobroci i piękności; ale pod lodowatem tchnieniem nieszczęścia, musiała koniecznie zdrętwieć i opaść z mocy. Pierś jej nie posiadała żadnego puklerza; czuła się bezbronną i zdruzgotaną losem, czuła się przepełniona gruzami jakie powstały ze zniszczonych nadziei jej, z miłości, ze wszystkiego co było dla niej dotąd opoką i kotwicą, a co nagle i przerażająco runęło z pod stóp jej w otchłań, której dna dosięgnąć nie mógł wzrok jej nawykły do patrzenia w pogodne niebo.
W smutnym tym stanie moralnego zesłabnięcia, Monilka opuściła ponury przytułek, którego widok zdwajał tylko żałość jej i przerażenie. Ręką wiernej przyjaciołki przyodziana w skromną czarną suknię, wyszła na ulice miasta, po których niedawno stąpała z tak swobodnie oddychającą piersią.
Ale teraz zieleń drzew i błękit pogodnego nieba nie zatrzymywały jej oczu, widok ludzi raził ją przykro i odstraszająco. Nie wiedząc kędy skierować sieroce kroki, udała się do owej nawpół litościwej pani, która podjęła ją była z pod muru więzienia, i powiodła tam, kędy chorych i niedołężnych leczy i chroni miłosierdzie publiczne. Wstąpiła w progi dawnej znajomej swego ojca, blada i cicha jak cień; powitały ją wymuszone uśmiechy i uściśnienia, w których serce jej, obdarzone delikatną drażliwością nieszczęśliwych, odgadło nieszczerość.
Rodzina pośród której się znalazła, niechętnie ją przyjęła. Nie była zamożną, i utrzymanie jednej osoby więcej, choćby ona była cichą i tyle tylko zabierała miejsca ile cień zabrać go może, stanowiło dla niej ciężar; zresztą były tam panny na wydaniu, dla których ciągłe towarzystwo z córką fałszerza niekorzystnem być mogło. Ludzie bowiem średniej miary moralnej chętni są do wierzenia w złe wieści o bliźnich. Życzliwość jaką cieszył się u znajomych swych pan Walery, prędko wygasła, i w krótce nie nazywano go inaczej jak fałszerzem, a Monilkę córką fałszerza. Byli tacy, których nazwy te bawiły wielce, z powodu sprzeczności jaką stanowiły z uprzednio żartobliwie udzielanemi tytułami, kuzyna Habsburgów i księżniczki Monilki; to też powtarzano je nieraz dla prostego żartu, choć w głębi nie wierzono w przestępstwo biednego starca, którego dotąd jedyną winą była niedołężność umysłowa. Córka tedy fałszerza czuła, że była więcej niż zbyteczną tam gdzie była.. Kędyż więc miała się udać, gdzie złożyć bolącą głowę, na jakiem miejscu ochłonąć z pierwszego żaru boleści? O przytuleniu się do jakiegoś dobrego serca, o wzmocnieniu sił swych przy jakiejś ciepłej piersi, nie myślała wcale. Czuła, że przestała kochać ludzi, odkąd wydarli jej to co miała najdroższego; czuła nawet, że im dłużej przestawała z niemi, tem mniej ich lubiła. Pewnego dnia, tymczasowa jej opiekunka zbliżyła się do niej z miną zafrasowaną, pocałowała ją w czoło zimnemi ustami, i rzekła ze smutkiem, w którym znać było przymus i zawstydzenie.
— Moja biedna! nie możesz być u mnie dłużej jak tydzień. Potem...
Nie dokończyła. To „potem” znaczyło: „idź w świat kędy cię oczy poniosą, kędy słabe twe stopy zanieść cię potrafią, kędy znajdziesz schronienie czyto na jakim pustym rozłogu, pod namiotem odkrytego nieba, czyto na zimnym, twardym bruku ulicy, u stóp tego muru z pod którego cię wzięłam.”
Dla czego Monilka dłużej nad tydzień pozostać nie mogła w jej domu, tego nie tłomaczyła jej nawpół litościwa pani; była o tyle litościwą, że nie zdobyła się na głośne wypowiedzenie; „nie mogę karmić cię swoim chlebem, którego nie mam nadto; nie mogę pozwolić na to, aby córki moje szkodowały na opinji i przyszłości przez towarzystwo z córką fałszerza.” Z ciasnego i wielce wysokiego punktu z jakiego patrzyła dawna znajoma pana Walerego, miała względną słuszność; jako zaś usprawiedliwienie wszystkiego co w postępku jej mogło być niesłusznem, do słów swoich dodała.
— Trzeba pracować! moja biedna!
I byłoto bardzo dobre słowo, które mogło być dla nieszczęśliwej dziewczyny słowem zbawczem. Pracować, ale jak? Monilka wyszła dnia tego na miasto, i kilka godzin powolnemi krokami, ze spuszczoną głową, lecz szeroko otwartemi i niby chciwie ciekawemi oczami, chodziła po ulicach.
Trzeba pracować! myślała sobie, trzeba z sobą coś począć, coś zrobić, zdobyć sobie prawo ukrycia się w jakimś kącie, nazwania czyjegoś dachu swoim dachem. Chodziła i biła się z myślami, które nie chciały wiązać się w jedną loiczną nitkę. Spotykała po drodze urzędników ze zwojami papierów pod ręką, traczy drzewa z piłami i siekierami na plecach, mularzy z kielniami w rękach; przez okna sklepów widziała szwaczki połyskujące stalą żwawo poruszanych igieł, handlarzy i handlarki wywijające łokciem i kierujące ruchami szal; spotykała nauczycielki wracające z lekcyi z dłońmi pełnemi książek, i matki rodzin śpiesznie dążące do domów z koszami zawieszonemi na ramionach. Wszystkie te oddziały pracy uderzały z kolei jej oczy; każdy z nich rozbierała w swym umyśle, i do żadnego nie czuła się zdolną. „Nie mogę wstąpić do biura jako urzędnik, myślała sobie, nie mogę rąbać drzewa, nie mogę wznosić murowanych kamienic, nie mogę być szwaczką, ani kupcową, ani nauczycielką.” Byłoto w niej zrazu nieokreślone i niewyrozumowane uczucie niemocy, ale po chwili zapytała samą siebie: „dla czego nie mogę?” i odpowiedziała. „Bo nic nie umiem.” W istocie, wdzięczne to dziewczę wyhodowane bez matki, wychowane przez ojca, który w wychowaniu jej kierował się jakiemś niejasnem i nieokreślonem wyobrażeniem „edukacji pięknej,” nic nieumiało; ani w rękach ani w umyśle swym nie posiadała żadnego środka zdobycia sobie spokojnego kąta, i jakiego takiego bytu. Powiedziawszy sobie: „nic nie umiem,” Monilka stanęła na środku obszernego, napełnionego ludźmi placu; obejrzała się wkoło, potoczyła spojrzeniem po niebie, ziemi, twarzach ludzkich i rzędach okien otaczających domóstw, i załamała ręce.
Ileż na świecie młodych, wdzięcznych, dobrych dziewcząt, staje tak każdego dnia na środku drogi ludnej, i z załamanemi rękami patrzy na niebo, ziemię i otaczające domostwa, w których dla nich niema ani kąta, ani chleba! Niech o wielkiej ilości dziewcząt podobnie załamujących ręce myślą jak najczęściej rodzice, których losy obdarzyły córkami, i — silni mężowie, dbali o świętą nienaruszalność słabości niewieściej!
W tej samej chwili gdy Monilka stała na placu miejskim z załamanemi rękami, otworzyła się brama najbliższego domostwa, a oczy młodej dziewczyny bez celu błądzące do koła, ujrzały w głębi otwartej bramy bosą i rozczochraną dziewczynę, w skurczonej postawie siedzącą obok konwi z wodą, z której czerpała myjąc i szorując wydeptane i zabłocone schody.
— A! — pomyślała Monilka, — zostanę służącą, będę wymiatała pokoje, prała bieliznę i szorowała schody!
Wieczorem zbliżyła się do swej tymczasowej opiekunki, pocałowała jej rękę i rzekła. — Przyjm mię pani na sługę, będę wymiatała wasze pokoje, prała bieliznę i szorowała schody, będę czyniła wszystko co rozkażecie — tylko pozwólcie mi po skończonej robocie usiąść w najciemniejszym kątku — milczeć i myśleć!
W oczach nawpół litościwej pani błysnęło coś nakształt łzy. Długą godzinę naradzała się z córkami, potem przystała na prośbę Monilki. Żal jej było wypędzać na bruk sierotę, przytem odprawiała właśnie dotychczasową swą młodszę, a może, może w dalekim kątku serca czuła przyjemne łechtanie myśli, że piękna dziewczyna, która pierwej niż jej córki wstąpić miała na ślubny kobierzec, i zamieszkać w ślicznym dworku o jakim ona marzyła dla swych córek, teraz stanie u nich w położeniu sługi względem pań i dobrodziejek.
Monilka została tedy służącą w domu dawnej znajomej swego ojca. Piękna po raz pierwszy znalazłszy ją w tej roli, zaniosła się płaczem: — Czemużeś lepiej nie została nauczycielką? spytała.
— Nie umiem nic, — odpowiedziała Monilka zanurzając w balji drobne swe ręce, na których niedawno tyle razy spoczywały z miłością usta Kazimierza.
Piękna wracała do domu w rozpaczy. — Monilka pierze bieliznę tym nieznośnym S. — mówiła do siebie — chyba świat przewrócił się do góry nogami!
Westchnęła i pomyślała. — Mój Boże! czemu też to ja nie mam własnego domu!
Gdy tak myślała, podniosła oczy, i oko w oko spotkała się z Sylwestrem; zrumieniona jak wiśnia, z nagle rozpromienionemi oczami wyciągnęła obie ręce, które wnet utonęły w szerokich dłoniach młodego mężczyzny. Kilka chwil nie mówili nic do siebie; pomimo radośnego wzruszenia, twarz Sylwestra wydawała się zmęczoną i smutną.
— I cóż? spytała Piękna.
Sylwester zrozumiał jej pytanie. — Cóż? — rzekł, — zdaje się iż są zgubieni. Prawdziwi winowajcy nie znajdują się, pan Walery wikła się coraz bardziej w niezrozumiałych i sprzecznych tłómaczeniach, Kazimierz walczy całą siłą swej niewinności, której jednak dowieść nie jest w stanie. Prawdopodobnie wywiozą ich wkrótce do innego, jeszcze surowszego więzienia. Bank bowiem oszukany i poszkodowany, czyni silny nacisk na władze, które ze swej strony usiłują nie wypuścić z rąk jedynej nici dającej im pewne poszlaki. Walery i Kazimierz zostaną w więzieniu póty, póki nie znajdą się prawdziwi winowajcy.
— To okropne! — z głębi piersi wyjąknęła Piękna.
— Okropne! — ze schyloną głową powtórzył Sylwester — ale nie oni jedni cierpią. Wraz z nimi uwięziono za tęż sprawę kilku ludzi; kilku innych utraciło sposób do życia, a między tymi ostatnimi i ja.....
— Ty Sylwestrze?...
— Tak, utraciłem posadę w biurze. Ścisłe stosunki w jakich zostawałem z Kazimierzem i hrabią Horskim, uczyniły mię podejrzanym. Przypuszczano że mogłem wiedzieć o wszystkiem, że mogłem nawet być tym, który wykradał papiery hrabiego. Nie znaleziono żadnych dowodów; przebyłem kilka ciężkich indagacij i uniknąłem więzienia. Ale utraciłem posadę.
Piękna patrzyła na ukochanego z osłupieniem i boleścią. — Ty także, powtarzała, ty Sylwestrze...
Nagle oczy jej zaiskrzyły się gniewem, zacisnęła drobne pięści, i wstrząsając niemi zawołała. — Ach, jakbym ja ich biła... biła!...
Sylwester uśmiechnął się mimowoli. — Kogo? zapytał.
— Tych którzy śmieli posądzać ciebie Sylwestrze o rzecz tak brzydką, brudną... O mój drogi! mój drogi!... Zakryła oczy dłońmi i zapłakała. Po razto pierwszy w tak poufały i otwarty sposób przemawiała do młodego człowieka, którego jednak kochała oddawna; ale krzywda zadana mu, ugodziła w jej serce obrazą i boleścią, a zarazem wzmogła i ośmieliła jej miłość. Na szczęście oboje młodzi znajdowali się w tej chwili w pustem, bezludnem miejscu; przytem zmrok zapadał, i nikt nie mógł zobaczyć płaczącej dziewczyny, ani młodego mężczyzny ogarniającego wzrokiem pochyloną w żałości jej głowę nawpół z miłością, nawpół ze smutkiem.
Po chwili jednak Piękna siłą woli wstrzymała się od płaczu. Podniosła na Sylwestra wzrok mimo łez błyszczący energją, i spytała. — Cóż teraz będzie?.... Pytanie to zawierało myśl: „ponieważ zabrakło ci środków bytu, co stanie się z marzeniami naszemi, z naszą miłością? jakim sposobem podamy sobie ręce przed ślubnym ołtarzem, skoro nie będziemy wiedzieli kędy udać się potem?”
Sylwester zrozumiał znowu krótkie pytanie jakie mu zadano, ale zamiast odpowiedzi wziął ręce Pięknej, i wzajemnie zapytał. — Czy ty mię kochasz Saluniu? Piękna popatrzyła w jego ciemne, dobre oczy, z głębokim wyrazem przywiązane do jej twarzy, i poczuła wielką ochotę odpowiedzieć słowami poety: „Czy Marja ciebie kocha? mój drogi, mój miły”... Powstrzymała się jednak, i ulegając innemu znowu uczuciu, niecierpliwie stopą o bruk uderzyła.
— Czyż niewiesz o tem Sylwestrze? — zawołała — o, doprawdy, jeżeli nie wiesz jeszcze o tem, to możesz sobie iść i nigdy nie wracać.
W niecierpliwym tym wykrzykniku i uszczypliwym jego tonie, ozwały się przyzwyczajenia panujące w rodzinie Suszyców; ale Piękna, która lubo przesiąknięta temi przyzwyczajeniami nienawidziła ich szczerze, przeraziła się wnet dźwiękiem własnego głosu. Toteż złagodniała nagle, i wymówiła z energją, ale już łagodną: — Wiem dla czego pytasz mię w tej chwili czy cię kocham; przewidujesz walkę o chleb powszedni...
— Gorzej niż to, moja droga — poważnie przerwał Sylwester, przewiduję walkę...
— Z moją rodziną — smutnie dokończyła Piękna, z moją matką, — dodała, — z matką szczególniej, gdyż ojciec nie miesza się wcale do spraw naszych, a siostry i bracia nie mają nademną prawa... Ale matka... ona nigdy nie zezwoli na nasz związek... ona od męża i przyszłych zięciów i przyszłych synowych, od Pana Boga i od ludzi chce tylko pieniędzy... pieniędzy...
Mówiąc to Piękna wpadała znowu w wojujący zapał. Drobne jej pięści zacisnęły się, i znowu z niecierpliwością w głosie zawołała. — Niecierpię... nienawidzę...
— Kogo? — z rodzajem przerażenia zapytał Sylwester, gdyż ubodła go myśl, że młoda dziewczyna słowa swe stosuje do matki.
Ale Piękna odpowiedziała. — Niecierpię, nienawidzę pieniędzy!.. O nich tylko słyszałam od dzieciństwa! uszy mi więdły od słuchania ciągłych wyrzekań, że posiadamy ich zamało, tak jak teraz więdną mi od nieustannego cieszenia się, że mamy ich wiele... Matka cieszy się tą sukcesją, która na nas spadła, siostry cieszą się i Ferdynand cieszy się... Ojciec tylko nie cieszy się, bo wiecznie milczy albo żartuje w taki jakiś bolesny sposób... I Rodryg nie cieszy się, bo ma zawsze swoją pogrzebową minę... I ja nie cieszę się, bo nie chcę pieniędzy, bo mi słuchanie o nich zbrzydło, bo dusza moja dawno zaczęła uciekać od nich jak od nocnego stracha... Ja czuję jak dusza moja ucieka od tych spekulacyj, od tych wiecznych chciwości i próżności, które dom nasz napełniają odkąd zapamiętać mogę... ucieka ona daleko, daleko w te piękne światy, któreś ty mi ukazał Sylwestrze, w te dobre, kochane światy, w których ludzie kochają się wzajem, mówią do siebie bez fałszywych uśmiechów i skrytej nienawiści, ale z miłością i zaufaniem; w których ludzie zamiast jechać przez świat z założonemi rękami na cudzym, choćby ojcowskim karku, pracują sami na kawałek chleba, a po pracy siedzą spokojnie przy ciepłem ognisku domowem z dłonią w dłoni, z sercem przy sercu.... Tyś mi to wszystko ukazał Sylwestrze, tyś duszę moją przywiązał do tych pięknych obrazów; do ciebie też ja należę cała, i nikt nie będzie mię miał prócz ciebie, nikt... nikt...
Gdy Piękna z coraz rosnącym zapałem i koniecznem a zarazem wzruszającem połączeniem gniewu i czułości wymawiała te wyrazy, niewiedzieć jakim sposobem znalazła się ogarniętą szerokiemi ramionami Sylwestra, w których ukryła się drobna jej postać, tak jakby już naprawdę raz na zawsze uciekła od tego, przed czem z naiwnym przestrachem cofała się dusza jej dręczona od kolebki zmorami złego. Po chwili młodzi rozmawiali z sobą znowu ale już spokojniej.
— Będę na ciebie czekała, Sylwestrze, będę czekała choćby długie lata... choć Bóg widzi jak mi źle, chłodno i smutno w domu...
— Znajdę sposób zapracowania sobie na chleb i dach — odpowiedział Sylwester, — jestem zdrów i wolny, nie zabraknie mi miejsca pod słońcem, a postaram się tak je rozszerzyć, abyś i ty pomieściła się na niem wraz ze mną. Trzeba mi tylko wprzód zasięgnąć rady najlepszego ze wszystkich ludzi, hrabiego Horskiego.
— A! — zawołała Piękna, — powiedz mu też o Monilce; może on dla niej wynajdzie jaki środek ratunku. Ona biedna zamęczy się u tych S...
— Będę u hrabiego dziś, zaraz, — rzekł Sylwester, — a jutro powiem ci o wszystkiem co od niego posłyszę.
W tej samej chwili, na innej ulicy miasta, dwoje ludzi prowadziło rozmowę wcale niepodobną do tej, jaka toczyła się pomiędzy Sylwestrem i Piękną. Nie byłato ulica ale zaułek, ten sam na który wychodziły małe okna dawnego mieszkania pana Walerego i Monilki. Zaułkiem tym przesuwała się o zmroku drobna postać niewieścia, kształtna i wdzięczna, pomimo grubego odzienia, które ją okrywało, i wielkiej wełnianej chustki do połowy osłaniającej twarz bladą wychudłą, z zapadłemi policzkami i wielkiemi oczami o żywym lecz smutnym i jakby gorączkowym połysku. Kobieta ta niosła w ręku wielki kosz z upraną bielizną, a na plecach parę świeżo wypranych i sztywnych od nakrochmalenia kobiecych sukien. Szła powoli, gdyż ciężar jaki niosła prawie przewyższał siły jej widocznie wątłe; drobne stopy w grubem, zbyt wielkiem obuwiu, osuwały się ze ślizkich kamieni i co chwilę zdawały się odmawiać posłuszeństwa. Nagle coś nakształt stłumionego jęku wyrwało się z piersi idącej; nie był to objaw dolegliwiej poczutego fizycznego cierpienia, ale raczej odgłos jakiegoś wewnętrznego drgnięcia, które wstrząsnęło słabem ciałem, i zachwiało całą wątłą choć zawsze dziwnie kształtną postacią. Kobieta niosąca kosz z bielizną jęknęła w chwili, gdy oczom jej ukazał się mały szary dom z oknami melancholijnie spoglądającemi na przeciwległy parkan. Z widoczną trudnością przyśpieszyła kroku, aż stanęła na przeciw bramy małego wązkiego podwórka. Spojrzenie jej pobiegło za tę bramę, i zatrzymało się na ciemno zielonej gruszy która stała w kącie podwórka z warstwą pyłu na liściach, z gałęźmi podobnemi do rąk pokurczonych i kalekich. Drzewo to nie wesoły i nie malowniczy przedstawiało widok, a jednak blada kobieta patrzyła na nie z rodzajem chciwości; chwilami oczy jej odrywając się od tej chorej połamanej rośliny, błądziły po oknach domu, po szczelinach parkanu, przez które przeglądała szara od zmroku zieleń warzyw i agrestów, aż zatrzymały się na małym ruchomym punkcie, który zbliżał się ku niej od bramy, sunąc zwolna pod ścianą domu. Byłto duży, popielaty kot; kobieta postawiła na chodniku kosz z bielizną, poskoczyła ku niemu, i pochwyciła go w objęcia. Usta jej były zaciśnięte, oczy pałały; znać było że trzymała w ramionach swych nie zwyczajne, bezmyślne zwierzę, ale żyjące przypomnienie czegoś nieodżałowanego, świadka dni minionych a niezapomnianych. Po chwili jednak ręce jej opadły, podniosła się z chodnika na którym była przyklękła, i milcząca jak grób probowała unieść z ziemi porzucony przed chwilą ciężar. Ale teraz siły ją zawodziły; widok miejsc drogich ogarnął ją tem wzruszeniem, od którego drżą ręce, i serce bijące gwałtownie zapiera oddech w piersi. Biedna istota stanęła nad swym koszem z myślą chwilowego odpoczynku zapewne, gdy tuż przy sobie usłyszała głos stłumiony i bezdźwięczny.
— Pozwól pani, abym ci pomógł nieść ten ciężar.
Najmniejsze zdziwienie nie ukazało się na bladej, chudej twarzy kobiety, pochyliła się tylko, i jakby nowe siły w nią wstąpiły, szybko dźwignęła z ziemi ciężki przedmiot. Potem głowę uwięzioną w ciężkiej grubej chustce zwolna zwróciła ku mówiącemu. Przed nią stał nizki, szczupły człowieczek, z rękami zapuszczonemi w kieszenie obcisłego paltota, z żółtą małą twarzą, pośród której szare, niewielkie oczy jaskrawo świeciły z zagłębień.
— Nie pozwolisz mi pani dopomódz sobie? — zapytał znowu.
— Nie, — odpowiedziała, — zaniosę to sama, dziękuję.
Mówiła to tym tonem krótkim, suchym, który nie dozwala nowych próźb ani pytań. Zarazem postąpiła naprzód śpieszniejszym nieco jak wprzódy krokiem. Możnaby rzec, że jakaś obawa lub odraza dodawała jej siły. Ale blady, szczupły człowieczek dotrzymał jej kroku, zrównał się z nią znowu, i rzekł z wymówką, w której czuć było gniew tłumiony, i żal ostry jakiś lecz prawdziwy.
— Panno Moniko! za co pani gniewasz się na mnie? — jestże w tem co złego, żem przypadkiem panią napotkał?
— Spotykam pana zbyt często, — żywo odparła młoda kobieta, — spotkałam pana zawczoraj, wczoraj, dziś.... Po co to wszystko? ja nikogo spotykać ani widzieć nie chcę....
— Zawsze ta sama, — stłumionym głosem zawołał mężczyzna, — twarda jak kamień i nieugięta....
Monilka zwróciła ku niemu twarz, która w istocie miała białość i niewzruszoność marmuru.
— Nie, — rzekła, — nie jestem tą samą.... byłam ufna i czuła, teraz nikomu nie ufam i czuję, że ludzie ciężko umieją krzywdzić niewinnych. Chciałabym nikogo na świecie nie widzieć prócz tych, którym służę, bo tych już koniecznie widzieć muszę.... Nikogo więcej.
Mężczyzna pochylił głowę, jakby zwalczony tym uporem śmiertelnie zranionego serca, które jednak posiąść usiłował.
— A jednak, — szepnął drgającemi wargami, — ja panią kocham!
Na dźwięk ostatniego wyrazu Monilka zadrżała; jakiś promień gorący przerznął zapadłe jej źrenice, i szkarłatnym rumieńcem przepłynął po marmurowem, bladem czole.
— O nie mów pan tak! — zawołała, — nie wymawiaj tego wyrazu! on mi przypomina tyle....
Twarz Rodryga rozjaśniła się; w zmianie jaka zaszła w głosie zrozpaczonej dziewczyny, posłyszał on przepowiednie zmian innych. Postępowali dalej obok siebie, a gdy nakoniec doszli do bramy domostwa, do którego wejść miała Monilka, Rodryg ujął jej rękę, i choć dłoń dziewczyny sztywna i zimna z pośpiechem wysunęła się z jego dłoni, ogarnął ją przez chwilę namiętnym uściskiem, a potem szparkim i jak zazwyczaj żadnego szelestu nie wydającym krokiem, podążył w kierunku Błotnistej ulicy. Tam bowiem znajdowało się dotąd mieszkanie Rodryga, chociaż rodzina jego zamieszkiwała już we wcale innem, weselszem i pokaźniejszem miejscu. Od kilku już miesięcy porzucił on wspólne ze swą rodziną życie, i jak mniemano ogólnie, otrzymawszy od ojca znaczną część przypadłej temuż sukcessji, nabył na własność ową starą zrujnowaną budowę, noszącą miano „pustej kamienicy“. Chociaż więc Rycz wydalił się z miasta i przepadł bez śladu, drobne okienka z zagłębień muru spoglądające na przeciwległy cmentarz, świeciły wieczorami mdłem światełkiem. W ubogich izbach, w których na wiosnę umarły żona i małe dziecko Rycza, w połowie lata zamieszkał Rodryg. Opuścił on biurową służbę, i na pozór pozostawał bez żadnego zajęcia. Musiałto być jednak pozór tylko, bo Rodryg wychodził na ulice miasta w tych rzadkich chwilach, w których spodziewał się spotkać Monilkę, a zresztą przesiadywał ustawicznie w głębi tych starych, milczących murów, na powierzchni których jedyną oznaką życia był ponury sklepik obwieszony pękami śledzi i łojówek. Do sklepiku tego wchodzili jak dawniej od czasu do czasu ludzie różnej powierzchowności, a rzędy okien pozabijanych na głucho deskami, zdawały się chłonąć ich w siebie — tak długo kryli się oni zwykle po za niemi.
Nazajutrz po rozmowie swej z Sylwestrem, Piękna bardzo rano wybiegła z domu. Na rogu najbliższej ulicy spotkała ukochanego, ale z wyrazu twarzy jego odgadła, iż wieści jakie przynosi, muszą być smutne. Sylwester znalazł wczoraj willę hrabiego Horskiego opustoszałą; stary sługa który był jej stróżem, oznajmił mu, że hrabia od dwóch już miesięcy odjechał wraz z panią Ewą Dembielińską, która została jego żoną.
Ślub hrabiego odbył się tak cicho, że mieszkańcy N. nic wcale nie wiedzieli o nim. Pewnego pogodnego letniego ranka para małżonków wyszła z kościoła, i wsiadła do powozu założonego rączemi końmi, które uniosły ją szybko w kierunku zamiejskiej willi hrabiego. Przy wyjściu z kościoła mężczyzna był poważny, ale i szlachetnie rozradowany. Na wielkiem czole jego, które stanowiło niejako główną charakterystykę jego fizjonomji, rozlewała się jasna i niezmącona pogoda; oczy noszące lekkie ślady strudzenia, ze spokojną rozkoszą spoczywały na licu postępującej obok kobiety. Ale ona siliła się tylko na uśmiech, niechętnie i słabo wykwitający z jej ust blado różowych, i próbowała powściągnąć łzy, które jednak nieposłuszne woli wypływały na złotą rzęsę i kryształową przysłoną mgliły niezapominajkowe źrenice. W całej postaci jej znać było smutny wysiłek ducha niespokojnego w samym sobie, spoglądającego w przyszłość dobrowolnie zgotowaną, a nie mogącego odwrócić całkiem oczu od przeszłości, dobrowolnie także porzuconej; ducha rozdartego pomiędzy żałością a uradowaniem, z których pierwsza ulegała przed ostatniem, aby po chwili obudzić się znowu i srogim wyrzutem ozwać się w sercu czy sumieniu. Hrabia nie dziwił się zadumaniu i łzom młodej małżonki, ani smucił się i przerażał niemi. On nie pojmował, aby do wielkiego aktu, uświęcającego w obec świata miłość dawno uznaną i przyjętą przez dwa serca i sumienia ludzkie, przystępować można było inaczej jak z dobrą wiarą, całkowitem oddaniem się i szlachetną radością, jakiej doznaje człowiek ile razy wolno mu sprawdzić czynem zacne i drogie mu uczucia. To też w umyśle jego znalazło się mnóstwo tłumaczeń, objaśniających wszystko, cokolwiek w twarzy i postawie odchodzącej od ołtarza kobiety wydaćby się mogło komu innemu zagadkowem i podejrzanem. Chwiejny krok, łzy, bladość i milczenie Ewy — przypisał on słabości kobiecej i tkliwemu wzruszeniu, jakie ogarnęło naturę czułą i wrażliwą. Kiedy powóz zatrzymał się przed gankiem willi, hrabia podał ramię wysiadającej z powozu małżonce, i po szerokich wschodach, ze wspaniałą prostotą przybranych w kilka prawdziwych arcydzieł snycerskiej sztuki, wprowadził ją na wyższe piętro, kędy znajdowała się jego pracownia. Tu ujął rękę Ewy, i łagodnie powiódł ją przed portret swej matki.
— Ewo — rzekł, — wstępując w życie nowe, przypatrz się malowanemu obliczu mej matki. Nie będę ci opowiadał długo o tej kobiecie, bo rysy jej powiedzą ci same więcej niżbym ja zdołał. Byłato kobieta z umysłem silnym i wysokim, z sercem czułem i energicznem, z życiem czystem jak kryształ, choć niejednokrotnie wstrząsanem burzami losu. Niewiasta wielkiego rodu i wykwintnych przyzwyczajeń, nie wahała się ona nigdy przed żadną ofiarą podjętą dla celów wielkich, choćby ta ofiara miała pozbawić ją bogactwa i świetności rodowych. Czuła i rozumna towarzyszka ojca mego, wśród powodzeń i dostatków, dochowała mu wiary i miłości w ubóstwie i klęskach. Serce jej nie znało żadnej odmiany i żadnej bojaźni, Bogata i szczęśliwa, świeciła światu cnotą i mądrością; zubożała i owdowiała, jęła się pracy jak najhartowniejszy mężczyzna, aż odbudowała zdruzgotaną burzami wielkość fortuny moich przodków, i przekazała mi ją jako potężne narzędzie, które w rękach cnotliwego i mądrego człowieka rozlewa po świecie dobro, piękno, szczęście i wybawienie. Jaką była żoną i obywatelką, taką też była i matką. Pamięć o niej uważam za jeden z najdroższych skarbów jakie noszę w sobie, bo przy jejto gorącej piersi i wzniosłym umyśle, nauczyłem się kochać i wierzyć, uwielbiać wielkość i piękność, nienawidzieć zła, i litować się nad nieszczęściem. Imię matki nie jest dla mnie, jak dla wielu innych, mniej szczęśliwych synów, wyrazem, który zwyczaj rozkazuje wymawiać z uszanowaniem, ale na którego dźwięk umysł pozostaje milczącym i serce chłodnem. We mnie imię to obudza mnóstwo wspomnień pięknych jak najwyższa zacność i szlachetność, i uczuć wielkich jak niezmącona miłość, niezdradzona wiara i nieograniczona wdzięczność. Dla mnie, serce i umysł matki były źródłem, z którego wypłynął cały mój byt moralny, czarodziejską przędzą, z której wysnuło się pasmo mego wewnętrznego życia. Taką była ta kobieta, na której oblicze patrzysz w tej chwili Ewo; w starożytnych progach w jakie powiodę cię wkrótce, ty będziesz jej następczynią. Pomiędzy nią a tobą nie było tam nikogo, a ja z nieskończoną rozkoszą i niezłomną wiarą myślę, że życie ukochanej kobiety, którą obrałem sobie za małżonkę, będzie niejako dalszym ciągiem zgasłego, lecz nieprzerwanego w swych skutkach życia mej matki.
Gdy hrabia tak mówił, ciemne rumieńce okryły bladą dotychczas twarz Ewy; oczy jej oschły nagle z łez, ale napełniły się zato wyrazem nieledwie przerażenia. Wzniosłe rysy na które patrzyła, i objaśniające je niejako wyrazy hrabiego, obudziły w niej poczucie wstydu i przestrachu. Sumienie jej, które nigdy nie milkło całkiem, z okropną siłą postawiło przed nią obraz jej własnej małości i winy. Kiedy hrabia mówił o męztwie swej matki wśród klęsk i ubóstwa, i o wytrwaniu z jakiem dochowała wiary i miłości ojcu jego dotkniętemu niedolą, ona oko w oko spotkała się ze strasznem, upokarzającem przypomnieniem chwili, w której niby zbieg tchórzliwy cofnęła się przed ukochanym, dla tego że nie mógł przynieść jej w darze świetności i pieszczot życia. Może poraz pierwszy pojęła w zupełności znaczenie postępku swego, i w myśli swej nazwała go po imieniu — a imię to było: „sprzedanie się, haniebne sprzedanie się za woniejące salony i atłasowe wezgłowia, za prawo próżnowania i bezpiecznego patrzenia w jutro.“ Ostatnie wyrazy hrabiego spotęgowały jeszcze wstyd i przerażenie Ewy. Nieograniczona ufność jaką pokładał w niej ten mędrzec naiwny i wierzący jak dziecię, postawiła przed jej oczy drugą winę jej, cięższą może jeszcze niż uprzednia. Ewa nazwała ją znowu po imieniu, a było nią poprostu „oszustwo.“ Czyż bowiem nie oszukała człowieka, którego piękne imię przywłaszczyła sobie przed chwilą? — czyż nie wyzyskała miłości jego dla siebie, i skłonności do wierzenia w dobro i piękno tam nawet gdzie ich nie było? — czyliż na wzór prostego oszusta nie przyjeła z jego rąk czystego złota, w zamian za liczman, o którym pozwalała mu wierzyć że był złotem? I onato, kobieta zaprzedana i oszukująca, miała zostać następczynią tej matrony o srebrnym włosie nad spokojnem a mądrem czołem, o oczach pogodnych jak kryształ a głębokich jak morze, i ustach na których zdawała się kwitnąć cała wspaniałość kochającego i silnego serca kobiety! Nie, byłto ciężar, który jej barki przygniatał nieznośnem brzemieniem wstydu i bojaźni! Biedna istota ta, mająca w sobie instynkta cnoty, ale nieposiadająca ani odrobiny siły do wprowadzenia ich w stałą zasadę życia, wstydziła się samej siebie i lękała się tej wzniosłej przyszłości, którą ukazywała jej ręka małżonka. Wstyd jednak przemógł nad bojaźnią, i surowy głos sumienia zagłuszył bunty serca. Ewa odwróciła się od portretu i obie ręce podała hrabiemu. Na twarzy jej, jak przed kilkoma tygodniami, malowało się jakieś wewnętrzne postanowienie, które ją uspakajało, i snać podnosiło niejako we własnych oczach.
— Sewerynie — rzekła, — dziękuję ci za miłość twą dla mnie, za wiarę jaką we mnie pokładasz; nie omylę jej, będę ci zawsze żoną wierną i uległą...
Hrabia utonął w niej oczami, w których tkwiło jakieś głębokie, jakby niecierpliwe pytanie.
— Ewo! — zawołał, — Ewo, czyliż nic więcej nie powiesz mi w tej chwili?
Wiedziała ona jakiego wyrazu oczekiwał on od niej, ale daremnie siliła się go wymówić... Malowane oczy niemłodej pani ogarniały ją nawskroś przenikającem wejrzeniem, a usta jej surowym nagle okrążone wyrazem, zdawały się wołać: „Nie oszukuj mego syna!“ — Ewa nie wyrzekła nic, ale wysiłkiem woli potrafiła uśmiechnąć się łagodnie i czule; a gdy tak się uśmiechała, twarz jej nabierała w istocie porywającego wyrazu dobroci i słodyczy, stawała się ponętną jak coś nieskończenie miękkiego i łaskawego. Z takim uśmiechem na ustach mogłaby ona wzorować do obrazu madonny, odpuszczającej w imię Syna swego grzechy całej ludzkości; albo jeszcze ewangelicznej Marji, idealnie rozkochanej w niedosięgłym dla niej bozkim oblubieńcu. Hrabia upoił się na chwilę tym uśmiechem Ewy, ogarnął ją ramionami i przycisnął do piersi z rozkoszą i wdzięcznością; niemniej jednak pogoda wyniosłego czoła jego była zmąconą, i z oczu nie zniknęło całkiem to pytanie, które zamgliło uprzednio pokrywającą je niezmąconą radość. Niedopowiedziane słowo Ewy, spostrzeżony przez niego ciemny rumieniec jej, na widok przeczystego oblicza jego matki, bladości jej nagłe i dziwny wyraz zalęknienia, odbijający się w całej jej postaci — zapadły mimowiednie w głąb umysłu hrabiego, tworząc tam niby drobną linję cienia, przerzynającą tło dotąd nieposzkalowanie jasne.
Parę dni minęło. Wszystkie przygotowania do podróży jaką nowi małżonkowie odbyć mieli w celu wspólnego zwiedzenia obcych krajów, dokonanemi były; powóz nawet obciążony mnogiemi pakunkami stał przed gankiem willi, a Ewa stojąca przed wielkiem lustrem swej gotowalni, jedwabnym sznurem opasywała w stanie swoją podróżną aksamitną suknię, która luźna i powłoczysta, wspaniałemi fałdami opływała smukłą jej kibić. W głębi pokoju siedział hrabia Seweryn, pośpiesznie przeglądając rozrzucone na stole dzienniki; ale gdy przebiegał oczami szpalty jednego z nich, nagle zawołał:
— Ewo! Ewo! są tu wiadomości o jednym z twoich znajomych, którego i ja także znam trochę!
— O kimżeto? — obojętnie zapytała Ewa.
— Posłuchaj — odparł mąż, i zaczął czytać w zagranicznym dzienniku kronikę, zapisującą najgodniejsze uwagi wydarzenia z ruchu społecznego i towarzyskiego, jednej z największych stolic Europy. Ustęp kroniki czytany przez hrabiego brzmiał jak następuje: „Zdając sprawę czytelnikom naszym z wszelkich nowych objawów zaszłych w czasie ubiegłego miesiąca w świecie literatury, polityki, spraw społecznych i towarzyskich, uważalibyśmy sobie za niedopuszczalny błąd, aby nie zaznaczyć pomiędzy innemi tak zajmującego faktu, jakim było ukazanie się w wysokich sferach tutejszych towarzystw młodego cudzoziemca, pełnego wszelkich zalet, torujących zazwyczaj ludziom drogę do wielkości i powodzeń. Pan Anatol Dembieliński przybył do stolicy naszej, kierowany zapewne tem szlachetnem pragnieniem odznaczenia się, tą męzką prawdziwie i wielkim duszom właściwą ambicją, która czując się zdolną do czynu, orlim wzrokiem rozgląda się po świecie, aby stosowne dla działań swych znaleźć pole. Szczęście zwykło uśmiechać się do tych, którzy są dość silni, aby je zdobywać. To też i młody cudzoziemiec o którym piszemy, nie uląkłszy się przestrzeni jaką przebyć musiał, aby dotrzeć do miejsca gdzie rozwinąć postanowił swoją działalność, znalazł tu odrazu dzielnego pomocnika i wielce możnego protektora w osobie krewnego swego, którego nazwisko wsławione w świecie naukowym i dyplomatycznym, nie jest obcem nikomu z naszych czytelników. Odbarzony tak szanowną egidą, pan Dembieliński ukazał się w najwybredniejszych kołach tutejszego towarzystwa, zdobywając jednych, wzbudzając zazdrość w sercach innych. Młody, piękny, wysoko wykształcony, władający z godną podziwienia wprawą i doskonałością kilkoma europejskiemi językami, oraz posiadający z natury dar wymowy porywającej, zwrócił na siebie uwagę najwyżej postawionych osób, a piękność i potęga uśmiechnęły się ku niemu z jednaką łaskawością. Zaręczyć możemy czytelnikom naszym, że głoszona od kilku dni wieść o mianowaniu pana Dembielińskiego na jednę z dość zaszczytnych posad w naszem ministerstwie spraw zagranicznych, jest prawdziwą. Co więcej, ośmielamy się przepowiadać, że będzieto dla młodego przybysza krótka tylko stacja, po przebyciu której, z szybkością właściwą wielkim talentom, posunie się on po tej drodze, na której pierwszego kroku tak prędko i z takiem powodzeniem dokonał. Powiadają, że świeżo wyszła na świat broszura nosząca tytuł: „Uczuciowość i racjonalizm w polityce“, tyle dotąd sprawiająca wrażenia w kołach literackich i dyplomatycznych, a podpisana skromnemi początkowemi głoskami A. D., wyszła z pod pióra młodego człowieka, o którym mówimy. Świetnyto zaprawdę początek, a samo to skromne zatajenie nazwiska, to niby próbowanie pulsów opinji publicznej, zdaje się poświadczać, że autor broszury nie osądził błędnie swego powołania, puszczając się na trudną dla mierności, lecz łatwą i świetną dla prawdziwego talentu drogę dyplomatyczną.“
Ewa słuchała czytania odwrócona od źwierciadła, z gorączkowym rumieńcem na twarzy, z błyszczącemi oczami i rękami skrzyżowanemi na falującej piersi. Od chwili w której rozstała się z drogim jej niegdyś, a może i dotąd niezapomnianym jeszcze człowiekiem, pierwszyto raz otrzymała wieść o nim.
I jakąż była ta wieść! On przeskoczył przeszkodę, jaką postawiła mu na drodze zmienna fortuna, otrząsnął się ze szmat ubóstwa, trosk, poniżenia, i szedł dalej przez świat z głową podniesioną, krokiem pewnym, ku chwale, tryumfom, powodzeniom. Nie byłże to dowód wielkiej energji, siły żywotnej, talentu, wytrwania? A ona tego wszystkiego nie umiała w nim dojrzeć! ona nie potrafiła zaufać jego mocy, porzuciła go na drodze, niby coś, co opuszczone od losu nie mogło już ofiarować potrzebnego jej punktu oparcia się i spokoju! — O! jakam ja bezmyślna, mała, nizka — mówiła do siebie Ewa. Stała nieporuszona jak posąg zmartwiały; oczy jej utkwione w ziemi, świeciły takim ponurym blaskiem, jakiego nie można się było spodziewać po takich niezapominajkowych, słodkich i przezroczystych oczach; śnieżne, drobne zęby do krwi przygryzały pobladłą, drżącą jak listek wargę.
Ale hrabia nie widział w tej chwili ani wyrazu twarzy swej żony, ani jej wzruszenia. Zaledwie bowiem skończył czytać ostatnie wyrazy kroniki, wzrok jego przesunąwszy się przypadkiem na inną szpaltę dziennika, spotkał tam ustępy jakiejś zawziętej naukowej polemiki. — A! zawołał — otóż znowu Lyell i Agassiz! geologja naprzeciw genezy! Teorja kataklizmów Cuviera i genetyczna morfologja Vallace’a. Szermierze ścierają się, a prawda prędzej lub później trysnąć musi z iskier ich oręża! Szukają prototypu ustrojów i znajdują go w monadzie spoczywającej na głębiach morskich. Od monady do człowieka przejście tak długie, jak miljony upłynionych wieków... Obaczmyż jakim sposobem nowi szermierze walczą o pradziadowstwo monady.
Zagłębił się w czytaniu, i siedział nieruchomy z twarzą przysłonioną szerokim arkuszem dziennika, tak długo jak Ewa stała nieruchoma ze wzrokiem wbitym w ziemię. Kobieta obudziła się pierwsza z gnębiącej swej zadumy.
— Jedźmy! — rzekła.
Nawpół obudzony głosem jej hrabia, podniósł z nad dziennika oczy w mgle utopnione. Umysł jego znajdował się jeszcze na dnie topieli, i nie mógł od razu wypłynąć na powierzchnię. Utkwił w twarzy żony oczy, których wzrok zwróconym był wewnątrz, i zapytał:
— Czy jesteś za monadą i genetyczną morfologją, czy za teorją kataklizmów i zbiorowego powstawania organizmów?
Ewa cofnęła się parę kroków, i uczyniła ramionami wzgardliwe poruszenie, jakiegoby nie można się spodziewać po tak eterycznej, kwiatowej, ponętnej postaci. Poruszenie to odbiło się w mglistych źrenicach hrabiego, i odrazu strząsnęło z nich mgłę zamyślenia. Powstał żywo i popatrzył na żonę tak jak ktoś, kto nie wierzy świadectwu własnego wzroku.
Ale Ewa w tejże chwili powtórzyła cichym swym, rozwiewnym głosem: — jedźmy! Jedźmy! — wymówił hrabia, i dziwnie jakoś wpatrując się w żonę, podał jej ramię. Postępowali obok siebie milcząc; myśli ich rozstrzeliwały się na dwa przeciwległe bieguny moralnego świata. On uczuwał nieokreśloną jakąś niemoc mówienia jej o tem co zajmowało jego umysł; ona umarłaby prędzej, niżby mu powierzyła wstrząsające nią uczucia. I oboje jednocześnie uczuli stojący pomiędzy sobą jakiś dziwny, niezwalczony przedział.

KONIEC TOMU I-go.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.