Na dnie sumienia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
NA DNIE SUMIENIA.
POWIEŚĆ
PRZEZ
E. Orzeszkową.


WARSZAWA.
Nakładem Księgarni Gebethnera i Wolffa.
1873.

Дозволено Цензурою.
Варшава, 22 декабря 1872 г.
  W Drukarni J. Sikorskiego, Niecała Nr 11 n.  

Panu Janowi Pileckiemu.

Pragnąc tę powieść moją przyozdobić imieniem człowieka zacnego i obywatela społeczności swej pożytecznego, ofiaruję ją Panu — a wymowniej uczynić tego nie potrafię, jak powtarzając słowa przed laty do Pana wyrzeczone przez autora Margiera i Dęboroga:

„Niechaj cię skromność twoja nie obraża,
„Że się ten rozgłos czci twojej udziela;
„Wszak wolno chorym czcić imię lekarza
„I przyjaciołom imię przyjaciela.“

El. Orzeszkowa.



TOM I
ROZDZIAŁ I.
Ewa salonów.

Przed dwudziestu około laty, pewnego dnia zimowego, w najobszerniejszym i najozdobniejszym hotelu gubernjalnego miasta N., panował ruch niezwykły. Na dziedzińcu w pobliżu wrot stajennych, śród grubej warstwy śniegu, stały wygodne, rozłożyste sanie, z których nie zdjęto jeszcze okrywającego je kosztownego kobierca. Czwórka pocztowych koni snać tylko co od sani tych odłożona, okryta pianą zmęczenia, pośpieszną zdradzającego jazdę, pobrzękiwała dzwonkami niecierpliwie, wyrywając się z rąk trzymającego ją za uzdy pocztyljona, na widok stajni. Z pańska ubrany i wyglądający kamerdyner zdejmował z sań tłómoki, których spora liczba i wykwintna zewnętrzna postać znamionowały, że właściciel ich był możnym i nawykłym do różnorodnych wygód i wygódek życia człowiekiem. Z tłómoków tych można było jeszcze wnioskować, iż należały one do mężczyzny młodego, rozmiłowanego we wszystkich eleganckich drobnostkach których wartość w istocie bardzo drobną, pobyt na wielkim świecie podnosi do znaczenia nieodbitej prawie potrzeby. Toteż służący w płaszczu futrzanym, z pod którego widniało czarne cienkie ubranie, z prawdziwą pieczołowitością, rzec można z uszanowaniem zdejmował z sań podróżne przybory, napełnione jak się zdawało kosztownemi a wątłej mocy przedmiotami, i ostrożnie stąpając po wschodach, niósł je ku świeżo zajętemu, a na pierwszem piętrze budowy znajdującemu się mieszkaniu swego pana. Wytworny służący dźwigający również zapewne wytworne rzeczy, mijał się po drodze ze służbą hotelową, niezmiernie pośpiesznie i gorliwie biegającą na wsze strony, jak zwykle bywa gdy do podobnego zakładu zawita gość znany z zamożności, a co więcej z hojności, obiecującej obfite za usługi wynagrodzenie. Każdy tam śpieszył się, pragnął pierwszym być w usłużeniu, i okazać się najgorliwszym w spełnianiu rozkazów. Rozkazów tych musiało być wiele, wnosząc z nadzwyczajnej bieganiny i krzątaniny, jakie poruszały całą hotelową ludność. Gość był snać wymagającym, do zbytku i posłuszeństwa nawykłym; a jeśli nie mógł ograniczyć się byle czem, wszyscy wiedzieli dobrze o tem, że i zapłata jaką wynagradzał oddane mu usługi, nie bywała byle jaką.
U szczytu wschodów prowadzących na pierwsze piętro zjawił się kelner w białym fartuchu, i całem ciałem przechylając się nad poręczą, z całej siły krzyknął do stojącego na dole towarzysza.
— Pod numer 10-ty! Filiżanka buljonu, jarząbek, komput z pomarańcz i butelka madery!
Wydawszy rozkaz zniknął, a ten który go otrzymał, rzucił się z wielkim pędem ku szklanym drzwiom prowadzącym do bufetu i sali restauracyjnej. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i szyby brzęknęły tak, że aż stojący przy bufecie posługacz wyższego stopnia, przestraszony odwrócił głowę.
— Czegoż tak pędzisz, jakby cię kto z batogiem doganiał! Wystraszysz gości! — zawołał z gniewem do przebiegającego chłopca.
— Jaśnie Wielmożny pan Anatol Dembieliński! — w kształcie objaśnienia odkrzyknął zagadnięty, i nie zatrzymując się pobiegł co tchu w swoją stronę.
Człowiek strzegący bufetu skinął głową i podniósł brwi wsposób, który objawiał myśl: — To co innego!
Ze wschodów zwolna i w zamyśleniu zstępował jeden z hotelowych gości; kelner, ten sam który przed chwilą wydawał dyspozycję śniadania, zbiegając zgóry potrącił go tak, że gość aż się zachwiał, i zapominając nawet o przeproszeniu, pędził ku bramie dziedzińca. — Do licha! — zawołał gość potrącony, co się wam stało dzisiaj! biegacie, hałasujecie, roztrącacie ludzi po drodze; kto tam taki przyjechał? król czy papież?
— Pan ober-sekretarz! — nie odwracając głowy odpowiedział kelner, i wpadłszy na dziedziniec zawołał donośnie: — Pocztyljon pana ober-sekretarza!
Wezwany poskoczył ku wołającemu, a ten wyciągnął doń rękę z assygnatą.
— Tryngielt od pana ober-sekretarza! — wymówił z rodzajem namaszczenia.
Pocztyljon także z rodzajem namaszczenia przyjął podarek, i uchylił czapki przed oddającym go kelnerem, jak gdyby uważał go w tej chwili za przedstawiciela samego dawcy. Stosownie do zwyczajów, tryngielt był w istocie królewskim; ale też i konie pianą okryte, zdyszane, świadczyły że ten kto niemi władał, zapracował nań dobrze kosztem sił i zdrowia niewinnych zwierząt.
Rządca hotelu stał w pobliżu drzwi swego mieszkania, i z powagą odpowiednią stanowisku zwierzchnika, przypatrywał się bieganiu i krzątaniu się podwładnych. Zdałoby się, że oczekiwał na kogoś, komuby mógł ważne jakieś zadać pytanie, bo wyraźna ciekawość malowała się na jego twarzy.
Ile razy służący nowoprzybyłego pana przechodził mimo niego, rządca ścigał go wzrokiem; widząc jednak pośpiech i staranność z jakiemi pełnił swe zajęcie, nie zaczepił go, lubo widoczną miał do tego ochotę. Nakoniec przyszła chwila, w której służący pośpiesznie wprawdzie, ale już bez tłómoków, zstąpił ze wschodów i skierował się ku bramie wiodącej na ulice miasta.
Rządca uczynił parę kroków naprzód.
— Dzień dobry panie Ignacy! — wymówił uprzejmym tonem zwiastującym dobrą znajomość.
— Dzień dobry, panie Józefie! — odpowiedział sługa uchylając czapki z galonem.
Podali sobie ręce na powitanie.
— Cóż tam słychać? — zagadnął rządca.
— Gdzie? z kim?
— A no, ze starym panem Dembielińskim?
— Zdrów zupełnie.
— Jakto! wyzdrowiał! — zawołał rządca z pewnem zdziwieniem w głosie.
— Umarł! — lakonicznie odpowiedział lokaj.
Rządca cmoknął ustami.
— W takim razie, — wymówił zwolna — pan ober-sekretarz jest teraz panem całą gębą...
Jakiś ironicznie złośliwy wyraz wybił się na twarzy lokaja.
— Alboż dotąd nie był takim? — zapytał.
— Zapewne! zapewne! ale teraz odziedziczył po ojcu dobra...
— A tak! dobra! — powtórzył lokaj, a z gardła jego wydobył się dźwięk podobny do stłumionego śmiechu.
Ale rządca nie zwracał uwagi na wyraz twarzy i intonację głosu tego z kim rozmawiał.
— Powiedz mi panie Ignacy, — wypytywał dalej — czy wracacie do stolicy?
— A naturalnie...
— Pan ober-sekretarz nie ma więc zamiaru zamieszkać w swoich dobrach...
— Nie, takiego zamiaru pan ober-sekretarz niema...
— Zapewne! zapewne! taką robiąc karjerę! taki młody a już jest ober-sekretarzem... Ale może kiedyś w przyszłości zamieszka w swoich dobrach...
— Może kiedyś w przyszłości zamieszka... powtórzył sługa zawsze z tym samym wyrazem ukrywanej ironji na twarzy.. Patrzył na otwierającą się w tej chwili bramę, i zdawał się mieć wielką ochotę zakończyć rozmowę. Ale rządca przytrzymywał go za pętlę u płaszcza.
— Słyszałem... nie pamiętam doprawdy od kogo... ot tak mi obiło się coś o uszy, że stary pan Dembieliński miał długi. Musiało to być coś nieznaczącego... jakaś bagatela... taki pan i taką karjerę zapewnił synowi... w stolicy niepodobna zrobić karjery bez pieniędzy...
Lokaj milczał i patrzył na bramę.
— Jakże to tam jest, panie Ignacy?
— Z czem takiem?
— A no, z temi długami.
Lokaj usunął się tak żywo, że pętla jego płaszcza wymknęła się z przytrzymujących ją palców rządcy.
— Śpieszy mi się! — zawołał — wszak to już pierwsza godzina!
I z kieszeni kamizelki wydobył dość piękny zegarek, z wyraźną intencją błyśnięcia nim przed oczami rządcy. Spojrzał na wskazówki, które w istocie ukazywały godzinę pierwszą popołudniu, skinął głową swemu interlokutorowi, i uczynił parę kroków ku bramie.
— A dokąd to? — zawołał za nim rządca nie zrażony chłodnem pożegnaniem lokaja.
— Do pani Ewy Dembielińskiej — była odpowiedź. Pan ober-sekretarz życzy sobie wiedzieć czy zdrowa, i o której godzinie może się z nią widzieć.
— Zdrowa! zdrowa! i ślicznie wygląda! Widziałem ją dziś jak jechała z córeczką przez miasto, zapewne na spacer...
W tej chwili dwaj rozmawiający znaleźli się znowu obok siebie. Rządca poufale złożył rękę na ramieniu lokaja, i ciekawie zaglądając mu w oczy wymówił półgłosem:
— Pan ober-sekretarz będzie miał śliczną żonę, nieprawda?
— To się rozumie! i bogatą naturalnie.
— Wszakże zaręczeni z sobą, nieprawdaż?
— Podobno że tak...
— Jakto! więc to jeszcze rzecz niepewna?
Twarz lokaja przybrała wyraz uroczysty. Westchnął i rzekł:
— I cóż jest pewnego na tym świecie, szanowny panie Józefie!
Mówiąc to, wyszedł na ulicę, a rządca stał jeszcze chwilę na miejscu, jakby rozmyślał nad tajemniczem znaczeniem filozoficznej uwagi, wypowiedzianej przez lokaja pana ober-sekretarza.
Tymczasem w świeżo zajętym apartamencie tylko co przybyłego gościa, wszystko już było urządzone, ustawione, do najdoskonalszego ładu doprowadzone; dwa niewielkie, lecz dość wykwintnie przybrane pokoje świeciły czystością i polorem, jakie im zdołała już nadać wprawna i umiejętna ręka kamerdynera, znającego nawyknienia i upodobania swego pana. Znajdowało się tam wszystko co tylko służyć może ku uwygodnieniu i uprzyjemnieniu kilku dni spędzonych w podróży: puszyste dywany, miękkie we wschodnie desenie wyszywane poduszki, lustro w szerokich srebrnych ramach, ostawione mnóstwem toaletowych przyborów, głębokie składane krzesło na biegunach, okryte cenną tkaniną jedwabną, a mogące służyć tak do poobiedniej drzemki, jak do prowadzenia miłej gawędki z osobą poufałą; wielki portfel z angielskiej skóry wyciskami z kości słoniowej kunsztownie przyozdobionej; kilka książek nakoniec, z których część wyglądała bardzo poważnie, inne oprawą i objętością zdradzały treść lekką, ku rozrywce umysłowej służącą.
Właściciel tych wszystkich cennych i wykwintnych przedmiotów, gość nazywany przez hotelową ludność jaśnie wielmożnym Dembielińskim, lub panem ober-sekretarzem, był młodym i niepospolicie pięknym mężczyzną. Bogato rozwinięte i doskonale wykończone kształty jego ciała, zwrócić mogły na siebie baczną uwagę lubującego się we wszelkich objawach piękna artysty; marząca kobieta przez długą chwilę zatrzymałaby swe oko na twarzy jego o regularnych a zarazem wyrazistych, i energicznemi linjami zakreślonych rysach. Ale najmniej już postać ta męzka i twarz energicznie piękna ujść mogła uwagi myśliciela, lubiącego wczytywać się w te znaki i kształty, w jakie zewnętrzną powłokę człowieka urabia wewnętrzna jego istota. Wielkie czoło młodego człowieka, wydęte nieco nad brwiami hebanowej czarności, znamionowało umysł bystry, rzutki, pojętny lecz niespokojny. Jakieś cienie i zmarszczki błąkały się wciąż po niem, znikały i powracały znowu; były to zapewne chmurne szlaki myśli, które natłokiem przepływały przez głowę, albo wybijające się na zewnątrz niepokoje ducha, targającego się w wątpliwościach, rwącego się z buntem, z żądzą ku celom które spostrzegał i dosięgnąć usiłował. Nad czołem tem mądrem lecz niespokojnem, panował gęsty las włosów kruczej czarności pokręconych w tysiąc kędziorów, i harmonizujących z wielkiemi również czarnemi źrenicami, które pływały po niebieskawych wypukłych białkach, a patrzyły przed siebie z dumą hardą i wyzywającą, lecz bez pogody i słodyczy. Nos prosty, doskonale grecki, z cienkiemi i ruchomemi nozdrzami, zgadzał się dobrze z zarysem ust kształtnych i pąsowych, z niższą wargą nieco wydętą, jak bywa zwykle u ludzi zuchwałych i pogardliwych. Na całej twarzy tej rozlewała się bladość śniada, matowa, jednostajna, zdradzająca życie miejskie, długie lata spędzone bez promieni słonecznych, obficie sypiących się z nieba nie przysłonionego niczem, bez świeżych powiewów swobodnie przelatujących szerokiemi polami, bez uciech prostych jak natura a zdrowych i jędrnych jak ona; życie pędzone śród grubych murów stolicy, nie dozwalających ludziom patrzyć prosto w błękity i słońce, gorączkowe, sztuczne, dzień w noc, a noc w dzień przemieniające, owiane chaotycznym gwarem ulic, napełnione tłokiem i hałasem ścierających się w szalonym boju namiętności i interesów, napojone narkotykiem pychy i próżności, przesiąknięte na wskróś trucizną łatwych, a nie zawsze niewinnych rozkoszy.
To życie stołeczne, wykwintne, zbytkowne, całe niby na zewnątrz wylane a jednak obłudne, niby ku ważnym sprawom dążące a jednak uganiające się za drobiazgowemi effektami, i tą doskonałością pozorów które mają pokrywać niedoskonałość gruntu — to życie odarte z blasków słonecznych a przysypane złocistym pyłkiem modnych świecidełek, odzwierciadlało się tak w pełnej niepokoju grze fizjonomji Anatola Dembielińskiego, w oczach jego migocących jakimś stalowym zimnym połyskiem, w zarysie ust dumnym i pogardliwym, w ruchach i giestach wymierzonych i niejako systematycznych, w ubraniu nakoniec pełnem wykwintu i tej drobiazgowej staranności, która jeśli jej dobry smak nie strzeże, przechodzi w przesadę i staje się śmiesznością. Młody Dembieliński musiał jednak posiadać wiele dobrego smaku, bo pomimo niezmiernej starannosci i wykwintności swego ubrania, nie miał wcale pozoru stołecznego dandysa — i niktby go nie mógł wziąć za jednego z bohaterów kawiarnianych, lub zakulisowych Donżuanów i salonowych księżyców, jakich pełno posiada każde wielkie i wielobarwne miasto.
I owszem, jeżeli można było z ruchów, postawy i ubioru Dembielińskiego wyprowadzić wnioski o tem czem okazać się on pragnął, ku czemu dążył, na wzór jakiego typu kształtował całą swą zewnętrzność, — to już najłatwiej nasuwał się myśli jakiś typ wysokiego dostojnika, zwierzchnika kierującego szerokim zakresem prac ważnych, i trzymającego w swej dłoni losy wielu podwładnych; jakiegoś męża stanu nakoniec pełnego powagi, stanowczości, i tego chłodu urzędowego, pod którym kryć się mogą wulkany, nigdy wszakże nie wybuchając, lub wybuchając w najgłębszej tylko tajemnicy z obawy zamącenia tego tła jednostajnego, na którem monarchowie i ludy kreślą najchętniej votum zaufania. Wulkanom nie ufa nikt rozsądny i o bezpieczeństwo swoje dbały, bo kapryśne są one, a uścisk ich to otchłań napełniona żuzlami. Za to gładka i równa powierzchnia wody zachęca ludzi, aby powierzali jej łodzie losów swoich; odzwierciedla ona pogodę niezmąconą, a w łonie swem dla oka nieprzeniknionem, każe domyślać się głębi i bogactw tem więcej nęcących, że okrytych tajemnicą.
Widoczną było rzeczą, że Dembieliński nie był jeszcze ani wysokim dygnitarzem, ani zwierzchnikiem ludzi pracujących nad ważnemi rzeczami, ani mężem stanu zdobywającym zaufanie u monarchów i ludów. Nie osiągnął on jeszcze żadnego z tych wysokich stanowisk, ale osiągnąć wyraźnie pragnął i starał się; a przewidując że cel swych dążeń i pragnień prędzej lub później otrzyma, zawczasu już uczył się na pamięć roli, jaką obrał sobie na scenie społecznego życia — kształtując zewnętrzność swą, a zapewne i wewnętrzną istotę tak, aby najlepiej odpowiadać jej mogły. Wszystko na nim, począwszy od sposobu w jaki układały się włosy aż do węzła czarnego krawatu, łańcuszka od zegarka i rodzaju haftu przyozdabiającego koszulę, wykwintnem było i kosztownem; zbytnią przecież błyskotliwością nie uderzało, przystając wybornie do siebie i zlewając się w całość pełną powagi i surowości, z za których jakby od niechcenia, przebijał się dostatek do bogactwa posunięty.
Ale w powadze i surowości, jaką przyodział siebie ten człowiek, który nie przestał jeszcze być młodzieńcem, umiejętnie godząc je z wykwintem bogatego mieszkańca stolicy, niebyło ani pogody wewnętrznej głębokiego myśliciela, ani zadowolenia z własnych czynów szlachetnego pracownika; widniały z nich za to dwie cechy charakteru, dwa niejako żywioły władające duszą mieszkającą w tem pięknem ciele: energja i ambicja. Anatol był energicznym, poznać to można było z postawy jego, zarysu w jaki układały się usta; że był ambitnym, wydawały to jego spojrzenia tonące w próżnej przestrzeni, niby w pogoni za czemś, lub od czasu do czasu podnoszące się w górę jakby w chęci dosięgnięcia wzrokiem wysokich jakichś szczytów; musiał być także śmiałym, bo głowę nosił wysoko, a na ustach miewał zuchwałe uśmiechy — i zaprawionym do ukrywania uczuć swych i myśli, bo wulkany wewnętrzne, które błyskawicami wybuchały mu ze źrenic, i cienie gorączkowych niepokojów rzucały na czoło, osłaniać umiał sztucznym chłodem, rozważną jednostajnością poruszeń, na której wielce tylko wprawne oko omylić się nie mogło.
Teraz w ozdobnem hotelowem mieszkaniu, otoczony wszystkiem co tylko może otaczać najwybredniejszego sybarytę znajdującego się w podróży, Anatol leżał na miękkiej sofie z głową na dłoń opuszczoną, w głębokiem pogrążony zamyśleniu. Na twarzy jego rozlewało się jakieś przykre, cierpkie uczucie; z pod na wpół spuszczonych ciemnych powiek, widać było źrenice zapalające się gwałtownie, i z niespokojną szybkością przebiegające z jednego kwadratu woskowanej posadzki na inny, lub szklanno z rodzajem osłupienia, długiemi chwilami wpatrujące się w jedno miejsce; dumne usta przycięte były nieco jakby pod wpływem bólu lub gniewu; czoło naznaczone głęboką zmarszczką, wyrażało namysł a zarazem silnie poczuwaną dolegliwość. Wprawdzie ledwie widzialny biały brzeżek odbijający od czarnego tła ubrania, a oznaczający świeżo przywdzianą żałobę, usprawiedliwiać mógł na pozór to jakby bolesne zadumanie młodego człowieka. Po bliższem wszakże przyjrzeniu się można było dostrzedz, że nie było ono jedynie wypływem żalu po tem co było drogiem a żyć przestało, ani tkliwych wspomnień, jakiemi, jakby żałobnemi kwiatami, serce zranione, w ciszy i zadumie posiewać lubi mogiły ukochanych. W zamyśleniu Anatola przebijał się gniew głuchy i niepokój z trwogą niemal graniczący. Znać cios jakiś zwalił się nagle na kwiatami dotąd usłane życie tego szczęśliwca, postawił zaporę pośród drogi którą on postępował łatwo i już wprawnie, zagroził zdruzgotaniem tych gmachów, jakie budowane gorącą wyobraźnią młodzieńca, były przedmiotem namiętnych żądz jego i ambitnych dążeń. Śniadanie oddawna już zastawione było na przygotowanym do tego stole; kelner wchodził co chwilę na palcach, poprawiał nakrycie, ustawiał krzesła, wychodził bez szelestu i wkrótce wracał znowu, spodziewając się nowych rozkazów, — a gość ten siedział wciąż pogrążony w dziwnem swem zamyśleniu, nie zdając się poczuwać drażniącego przyjemnie zmysł powonienia zapachu wyśmienitych potraw, ani słyszeć ostrożnych stąpań gorliwego posługacza. I niewiadomo jak długo pozostawałby tak nieruchomy z posągowo ułożoną na sofie postawą, z błyskawicami gwałtownych uczuć w nawpół przysłonionych powieką oczach, z goryczą w wyrazie ust zaciśnionych, z chmurami niepokoju płynącemi po zmarszczonem czole, gdyby nie otworzyły się głośniej drzwi wiodące z hotelowego korytarza, i nie wszedł przez nie kamerdyner przed półgodziną wysłany przez pana swego na miasto.
— Pani Ewa Dembielińska... — wymówił sługa zatrzymując się o kilka kroków od sofy.
Na dźwięk jego głosu, a może wymówionego imienia, Anatol wyprostował się, cała twarz jego zmieniła wyraz, i z chmurnej stała się nagle promieniejącą.
— Pani Ewa Dembielińska, kończył służący, życzy sobie widzieć jaśnie wielmożnego pana o godzinie szóstej wieczorem.
— O szóstej, — jakby machinalnie powtórzył Anatol, — o szóstej! a któraż godzina teraz?
— Niespełna druga! — odparł kamerdyner spoglądając na swój piękny zegarek, którym pysznił się widocznie.
Wyraz zdziwienia odbił się na twarzy młodego człowieka, czarne brwi jego podniosły się lekko w górę, oczy utkwiły w twarzy lokaja.
— Czy nie omyliłeś się? — zapytał. — Czyś dobrze słyszał, że proszono mię abym przyszedł o szóstej?
— Tak mi powiedziała Aloiza, panna służąca pani Dembielińskiej.
— A! Aloiza! — samej więc pani nie widziałeś?
— Nie zostałem wezwany przed obecność samej pani, jaśnie wielmożny panie.
— A! nie zostałeś wezwany! Aloiza więc powiedziała ci że o szóstej?
— Tak, jaśnie wielmożny panie!
— A teraz która?
— Niespełna druga!
Anatol spuścił znowu powieki, i przez chwilę wzrok jego szklany znowu utkwiony był w ziemię.
— Może pani Dembielińska chora? — rzucił po chwili pytanie nie podnosząc oczu, i nie zmieniając kierunku ani wyrazu spojrzenia.
— Nie, jaśnie wielmożny panie, przyjmowała gości...
Na te wyrazy Anatol powstał. Po czole jego i policzkach rumieńce przepłynęły szybką, gorącą falą.
— Gości przyjmowała! — wymówił przez zaciśnięte zęby. — I kogóż to?
Zdawało się, że pytanie to zadawał więcej sobie samemu niż stojącemu przed nim słudze, ale ten czuł się w obowiązku odpowiedzieć.
— U pani Dembielińskiej znajdował się hrabia Seweryn Horski.
Anatol jakby spostrzegł niestosowność takiej rozmowy ze swym kamerdynerem, podniósł głowę, przywołał na twarz zwyczajny wyraz chłodnej powagi, i zwracając się ku oknu wymówił niedbale:
— Możesz odejść!
Zaledwie służący usłuchał pozwolenia, które było rozkazem, Dembieliński odwrócił się od okna, i począł przechadzać się po pokoju. Krok jego równy i mierzony jak też i ruchy wyniosłe i jakby nieco niedbałe, nie objawiały wewnętrznego wzburzenia; snać człowiek ten tak długo panował nad swoją powierzchownością i nastrajał ją według pewnej żądanej normy, że nawet w chwilach gwałtownych wzruszeń zdradzić go już ona nie mogła. Ale po twarzy schmurzonej znowu przepływały teraz co chwilę różowe strugi nagle ukazujących się i nagle znikających rumieńców, a w czarnych źrenicach bystro i niespokojnie przebiegających z przedmiotu na przedmiot, krzyżowały się jakieś ostre, stalowe, a coraz żywsze blaski. Stanął nagle na środku pokoju, i białą rękę zapuścił w krucze włosy. O godzinie szóstej! — wymówił zwolna, — pięknej mojej narzeczonej niezbyt pilno jak widać ujrzeć mię po tak długiem rozłączeniu! Rozkazuje abym czekał cztery godziny, a tymczasem przyjmuje gości! Dawniej! o, dawniej...
Nie dokończył swej myśli i stał długo w zamyśleniu ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń. Miłem snać jakiemś przywołany wspomnieniem, słodszy, łagodniejszy blask rozświecił mu oczy; szybko jednak minął, i twarz Anatola wróciła do chmurnego wyrazu jaki okrywał ją przed chwilą.
— Nie! — zawołał rzucając się na sofę, — to być nie może! Miałażby ona zawieść mię i zdradzić w najważniejszej i najcięższej chwili mego życia? Fortuna i kobieta miałyżby jednocześnie odwrócić się odemnie, aby cios po ciosie zadawać najpiękniejszym moim nadziejom?
Gdy usta Anatola cichym lecz gwałtownym szeptem wypowiadały te wyrazy, twarz jego pobladła widocznie. Przypuszczenie jakie czynił, musiało do głębi wstrząsnąć jego istotą; związek z kobietą o której myślał, był mu snać bardzo drogim. Siedział długo nieruchomy i zadumany, a z wyrazu twarzy jego poznać można było, że z bacznym namysłem a razem z głębokiem wzruszeniem rozważał różne szanse losu, z których jedne wynieść go mogły na szczyt szczęścia, inne strącić w walki i śmiertelne zwątpienia. Ostatnie przecież obrazy jakie ukazały się oczom Anatla w tej tajemniczej dziedzinie przyszłości, w jaką wpatrywał się z natężeniem, światłemi snać malowane były barwami, bo czoło jego rozjaśniało się stopniowo, oczy napełniły się znowu tym wyrazem śmiałości i dumy, który znikł z nich na chwilę, głowę podniósł wysoko, stanął, wyprostował się i odetchnął z głębi piersi.
— Nie! — wymówił, — tak źle nie będzie! Kobieta mię nie opuści, a fortuna powróci do mnie. Nie na tom stworzony aby borykać się z nędznemi przeciwnościami i maluczkiemi okolicznostkami życia, których zwyciężanie bywa udziałem pospolitych miernostek! Dotknęło mię wprawdzie nieszczęście wielkie i niespodziane, lecz cóż ztąd? Nie ostatnia to jeszcze stawka gry mojej, i nie przedostatnia nawet! Młodość, ukształcenie, stosunki w świecie, miłość Ewy...
Uśmiech okrążył mu usta, oczy zaświeciły znowu nie tym co wprzódy zimnym stalowym blaskiem, ale gorącemi ogniami, które widocznie wydobywały się z samego serca.
— O! bo ona mię kocha! — szepnął, — tyle lat... tyle miesięcy... tyle dni żyła myślą o mnie... Alboż kobieta może kiedykolwiek wyrzec się takiej miłości?...
Machinalnie spojrzał w wielkie, odbijające całą jego postać źwierciadło, i zatapiając w niem spojrzenie, wyrazem twarzy dopowiedział: — I takiego jak ja człowieka!...
Rozmyślanie to przerwało wejście hotelowego sługi, który przychodził pytać się o rozkazy j. w. pana ober-sekretarza, a zarazem wielce nieśmiało objawił niepokój swój o śniadanie, które ostygło i zapewne smakować dobrze nie będzie. Dembieliński po raz pierwszy rzucił wzrokiem na stół obficie zastawiony, a po chwili topił nóż wyostrzony jak brzytwa w białej i kruchej piersi jarząbka. Apetyt z jakim zabrał się do ostygłego już nieco śniadania, objawiał wyborne zdrowie młodzieńcze, gastronomiczne przywyknienia wytwornego smakosza, i zupełne prawie uspokojenie umysłu, sprawione zapewne przedchwilowem długiem rozmyślaniem. Jarząbek zniknął wkrótce z półmiska wraz z towarzyszącym mu komputem, opleśniała butelka wypróżnioną została w czwartej części. Młody sybaryta rozkazał przynieść sobie filiżankę czarnej kawy, i zapalając hawańskie cygaro, z cicha zanucił parę strof jakiejś pieśni. Nagle przerwał sobie nucenie. Traf, czy naprężony ku jednemu przedmiotowi kierunek myśli, przyniósł mu do pamięci ową figlarną a jednak smutnego znaczenia pełną piosenkę z modnej podówczas opery Rigoletto: „La donna e mobile“. Przestał śpiewać, opuścił rękę niosącą już ku ustom zapalone cygaro, i szklanemi znowu oczyma wpatrując się w przestrzeń, wymówił zcicha:
— Tak! Kobieta zmienną jest! Czyliż tej prawdy nie nauczyło mię życie w stolicy!
Oparł głowę na dłoni, pogrążył się w zamyśleniu, a po twarzy jego przesuwał się na przemian wyraz to pełnej wiary w przyszłość ufności, to goryczy, obawy i zwątpienia. Ostatnią godzinę oczekiwania Dembieliński spędził w długiem, biegunowem, na sposób amerykański urządzonem krześle. Kołysał się zwolna, rozmyślał, i co chwilę spoglądał na zegarek. O trzy kwadranse na szóstą powstał, i zbliżywszy się do źwierciadła, kilku rzutami wprawnej ręki przyprowadził do porządku krucze swoje włosy, rozrzucone nieco w czasie niespokojnych przedchwilowych dumań. Przy tej czynności uśmiech zadowolenia parę razy zjawił się na jego ustach. Wiedział widocznie że jest pięknym; ale po sposobie w jaki przypatrywał się twarzy swojej i postaci odbitej w źwierciedle, poznać można było, że powierzchowna piękność ta nie była dla niego, jak dla pospolitych miejskich dandysów i elegantów, przedmiotem próżnej chluby i narzędziem drobnych salonowych powodzeń; ale że uważał ją jako jedną z sił któremi władał, a które umiejętnie użyte zdobyć musiały to, co stanowiło osnowę dumnych jego zamysłów i marzeń, sięgających kędyś wysoko.
— Hrabia Horski! — wyrzekł do siebie Anatol, odwracając się od źwierciadła. Hrabia Seweryn Horski! — powtórzył tonem człowieka, który sili się na przypomnienie sobie czegoś. A! — zawołał, nagle dłonią uderzając czoło, — wszakże to ten filozof! — on starał się o jej rękę kiedy była jeszcze młodziuchną... Wspomnienia! wspomnienia! — dodał z ironją, i zaśmiał się półgłosem, przykrym jakimś i cierpkim śmiechem. Miałyżby one zwyciężyć teraźniejszość? I raz jeszcze spojrzał na zegarek. Kilka już tylko minut brakowało do szóstej. Zadzwonił na kamerdynera, a po chwili w kosztownem futrze zarzuconem na ramiona, w błyszczącym i na znak żałoby wązką przepaską z czarnej krepy otoczonym kapeluszu, wychodził na korytarz. Idąc kończył wkładanie jasnych rękawiczek. Krok jego jednostajny był i równy, postawa nacechowana pewnością siebie, twarz wypogodzona i poważna. Posługacze z głębokiem uszanowaniem usuwali się na bok przed J. W. panem ober-sekretarzem, w bramie rządca hotelu nisko uchylił przed nim czapki, szwajcar z poskokiem otworzył bramę, prowadzącą na ulicę. Jakaś młoda, ze średniej snać klassy pochodząca kobieta, w kapeluszu i salopie, a stojąc za szklannemi drzwiami mieszkania szwajcara, długo ścigała wzrokiem przechodzącego młodzieńca, a gdy oddalił się wymówiła pół głosem: „Jakiżto piękny mężczyzna!“ — „A jaka w nim powaga, jaki rozum i grzeczność! to prawdziwy wielki pan!“ — dorzucił z boku jeden ze starszych lokajów, i spojrzał na kamerdynera, który towarzyszył swemu panu aż na dół wschodów. Kamerdyner nic nie odpowiadał na te uwagi, ale dziwnie jakoś uśmiechał się pod bujnym wąsem.
Ktokolwiek nie gardzi różnemi drobnemi objawami, wybijającemi się na twarze ludzi stojących u samego dołu społeczeństwa, ten niejednokrotnie mógł zauważyć, że uśmiechy ludzi służących u młodych i pięknych panów, miewają w sobie często coś złowieszczego. Nie darmo powiedziano, że nikt nie uchodzi za wielkiego męża w oczach swego lokaja. Kamerdyner Anatola Dembielińskiego widocznie nie uważał swego pana za szczęśliwca, wcielającego w siebie bogactwo, potęgę i doskonale powodzenie, za jakiego mieli go ci, co spoglądali nań z oddalenia.
Wieczór zimowy mroźny był nieco, ale pogodny i oświetlony srebrną pół obręczą księżyca, która wystąpiła na blady lecz jasny błękit nieba. Tu i owdzie na ulicach i placach miasta zapalano żółtawo świecące latarnie, przechodniów było sporo, środkiem ulic z brzękiem dzwoneczków przesuwały się liczne sanie. Jedne z tych sań najszybciej ze wszystkich pędzące, zatrzymały się przed niewielkim, ale ładnie zbudowanym domem, zakrawającym na pałacyk, i umieszczonym w głębi obszernego dziedzińca, oddzielonego od ulicy ozdobnemi sztachetami.
Byłoto miejsce oddalone od środka miasta, a blisko przysunięte ku otaczającym je polom. Z za domu widniały nagie teraz szkielety licznych a wysokich i rozłożystych drzew, które w lecie musiały tworzyć rozległy i gęstą zielenią napełniony ogród; pośród dziedzińca, z grubej warstwy śniegowej, wystawały smukłe kształty słomą owiniętych kosztownych snać krzewów, biały kompas świecił pośrodku pod padającym nań promieniem księżyca. W pałacyku kilka okien pierwszego piętra na wpół przysłoniętych malowniczą draperją firanek, jaśniało białem, obfitem światłem. Całe to mieszkanie miało pozór wpół wiejskiej willi, i wyglądało pięknie, zamożnie, a całkiem po pańsku.
Sanie zatrzymały się przed sztachetami; Anatol wysiadł, szparkim krokiem przebył dziedziniec, i przez wysokie oszklone drzwi wszedł do niezbyt obszernej ale bardzo ozdobnej sieni, gdzie u stóp wschodów szerokich, wysłanych kobiercem, siedział w liberję przybrany sługa, i czytał pod światłem spuszczającej się od sufitu lampy, ulotne jakieś pisemko. Na widok wchodzącego, sługa powstał i oddał mu głęboki ukłon; Dembieliński skinąwszy mu głową, wstąpił na oświetlone wschody. W przedpokoju na pierwszem piętrze znalazł innego sługę przyodzianego już nie w liberję, ale w czarne cienkie ubranie, i rzuciwszy mu futro, które tenże skwapliwie przyjął, udał się w głąb apartamentu.
Apartament pani Ewy Dembielińskiej składał się z sali jadalnej, dwóch bawialnych salonów, i dwóch czy trzech małych potulnych gabinecików. Wszystko zresztą w pięknych tych pokojach potulne było, miękkie, wonne, i błyszczące tym na wpół przysłonionym blaskiem, który objawia dobry smak połączony z bogactwem, już przez samą powściągliwość z jaką wystawia na pokaz to ostatnie. Pomiędzy wszystkiemi jednak cechami tego mieszkania, najwybitniejszą była miękkość — miękkość nie tylko już kobieca, ale posunięta do dziecięcego niemal rozpieszczenia. Znać było, że istota będąca panią i mieszkanką tych komnat, nie znosiła niczego coby w najlżejszy sposób razić mogło którykolwiek z jej zmysłów. Półświatła krzyżowały się tam z pół barwami, w powietrzu unosiły się pół-wonie, posadzki zasłane kobiercami, wydawały pod dotykającą ich stopą stłumione pół-odgłosy. Żadnej nigdzie jaskrawości, żadnego choćby cokolwiek żywszego tonu, żadnej nieco ostrzejszej linji dostrzedzby tam niepodobna; wszystko było miękko zaokrąglone, łagodnie wycieniowane, wychuchane z troskliwą pieczołowitością, nakształt gniazdka usłanego puchem, jedwabiem i różanemi listkami. — Czy było to odbicie się tych cech mieszkania, czy też głębsze jakieś wzruszenie serca, dość, że na twarzy Anatola ukazał się wyraz miękki, graniczący niemal z rzewnością, i spędził z niej do szczętu dotychczasową powagę i chłód urzędownie nieco wyglądający. Po chwili jednak, twarz ta wyrazista i ruchoma wtedy tylko gdy nikt na nią nie patrzył, zadrżała niepokojem i stłumionym jakby bolem. Było tak może właśnie dla tego, że nikt dotąd twarzy tej nie spotkał słodkiem powitalnem wejrzeniem; że nie było tam nikogo, na kimby spocząć mogły czarne oczy młodego człowieka, płonące w tej chwili niecierpliwością i oszklone mgłą rozrzewnienia. Anatol przebył już salę jadalną i dwa bawialne salony, zatrzymał się w progu rozkosznie urządzonego gabinetu, i stał tam parę minut nieruchomy, wyczekujący — a nikt jeszcze nie wyszedł na jego spotkanie. Służący, którego znalazł w przedpokoju, znikł był na chwilę w oddalonej głębi mieszkania, kędy zapewne oznajmiał swej pani przybycie gościa; potem ukazał się znowu, cichym krokiem przeszedł długi rząd komnat, a nikt nie ukazywał się jeszcze z za tej portjery podniesionej ręką sługi i zapadłej znowu, a za którą kryły się niedostępne obcym oczom i krokom, komnaty.
Anatol stał w progu buduaru, i ciężkie snać jakieś uczucie przykuło go do miejsca, bo stał nieruchomy, i można było rzec, że wsłuchiwał się w tę głęboką ciszę jaka go otaczała, przerywana tylko jednostajnym odgłosem zegara, rozświetlona łagodnemi blaskami białych i bladobłękitnych lamp płonących w etruskich wazach pod ażurowemi przysłonami, lub pomiędzy gałęźmi malowniczo ustawionych roślin. Ciężką, bardzo ciężką widocznie dla młodego człowieka była ta chwila wytężonego oczekiwania, bo kilka razy twarz jego pobladła bardzo, a potem zabarwiła się błyskawicznym rumieńcem; bo oczy jego nawpół osłonione ciemną spuszczoną powieką, strzeliły posępnemi jakiemiś ognikami; hebanowe brwi ściągnęły się tworząc na czole głęboką zmarszczkę, a dumna warga przycięta i pobladła, drżała od chwili do chwili w takt z oddechem gwałtownie pracującej piersi. — „La donna e mobile“, wyszeptał Anatol, i nieopisany uśmiech bolesnego sarkazmu okrążył mu usta.
Nagle podniosła się tajemnicza zasłona, a z za niej wybiegło dziecię śliczne jak archanioł wymalowany ręką zachwyconego mistrza. Była to dziewięcioletnia najwyżej dziewczynka, z białą jak przezroczysty alabaster twarzyczką, z wielkiemi ciemnemi oczami, z mnóstwem czarnych zwojów okrywających główkę i opływających drobne obnażone ramiona. Wbiegła jak motylek, niby skrzydłami wiewając sukienką z błękitnego jedwabiu, i stopkami błękitno obutemi zaledwie dotykając puszystego kobierca. Z okrzykiem radości rzuciła się ku stojącemu w progu gościowi.
— Kuzynku! — zawołała, — to ty! doprawdy to ty! tak dawno cię nie widziałam! myślałam żeś o nas zapomniał, że nie przyjdziesz już do twojej małej Krysi!
Było coś orzeźwiającego w tym dziecięcym srebrnym głosiku, który dzwonił szczerą radością niewinnego serca, i tą świeżością niewysłowioną, która stanowi wiecznie zwycięzki wdzięk wiosny życia i natury. To też Anatol rozpogodził czoło, i uprzejmie uśmiechnął się do dziecięcia, które stało przed nim z główką podniesioną ku jego twarzy, z różanemi usteczkami otwartemi uśmiechem, powtarzającym się niby w źwierciedle, w roziskrzonych przeczystych źrenicach. — Jak się masz, Krysiu? — wymówił ściskając w dłoniach swych jej drobne rączęta. Nie zapomniałaś więc o mnie jeszcze? tęskniłaś za mną trochę?
W głosie młodzieńca gdy wymawiał te wyrazy, dźwięczała tłumiona jakaś boleść. Snać zwątpił on przed chwilą o tem, aby ktokolwiek tęsknił za nim w tym domu.
— Kuzynie! — wymówiło dziecię, — byłeś zawsze dla mnie taki dobry! jabym o tobie nigdy zapomnieć nie mogła, nigdy!
Anatol pochylił się żywo, i przytknął usta do alabastrowego czoła dziewczynki. Pocałunek ten krótki był, ale gorący; można zeń było poznać, że powitanie tego dziecka ulżyło ciężarowi, jaki spadł był na serce młodzieńca razem z tą ciszą i samotnością, jakie same jedne powitały go w tych progach. Sięgnął do trzymanego w ręku kapelusza, i wydobył zeń wykwintną bombonierkę.
— To dla ciebie Krysiu — rzekł, — widzisz, i ja pamiętałem o tobie, bom ci przywiózł cukierków ze stolicy.
Dziecię wzięło cacko napełnione przysmakami, ale rzuciło nań zaledwie parę obojętnych spojrzeń. — Dziękuję ci! — rzekło, — wszak ja od ciebie zawsze miewam cukierki, przysyłasz je dla mamy i dla mnie, ale teraz daleko to milej żeś je sam przywiózł! A wiesz? ja się już uczę grać i rysować. Monsieur Viret powiada, że mam wielką zdolność do rysunku, et qu’avec le temps je deviendrai artiste.
Ostatnie wyrazy wymówiła figlarnie, prostując się z dumą. Francuzka wymowa tego dziecka była bez zarzutu, a sposób w jaki się wyrażała, objawiał wczesne rozwinięcie umysłu i tę śmiałość, jaką posiadają dzieci hodowane w domach zamożnych, napełnionych zawsze ludźmi i gwarem.
— Nie wiem czy będziesz artystką — rzekł Anatol, — ale że jesteś ślicznem dzieckiem, to pewno!
Krysia rozśmiała się głośno, i zrobiła dyg głęboki.
— Dziękuję! — zawołała, — a chcę tylko wiedzieć czy bardzo kochasz mię za to, że jestem ślicznem dzieckiem?
Anatol miał odpowiedzieć na to pytanie, gdy tuż przy nim rozlała się w powietrzu delikatna woń heljotropu, i zabrzmiał miękki jak jedwab, a cichy jak tchnienie głos kobiecy:
— Christine! va rejoindre M-lle Flore!
Na dźwięk tego głosu, rumieniec długą i purpurową strugą przepłynął po czole i policzkach Anatola; potem zniknął nagle, i pozostawił po sobie tę głęboką bladość, która oznajmia, że wszystka krew namiętnie wzruszonego człowieka, skupiła się w gwałtownie bijącem jego sercu. Podniósł głowę, którą dotąd pochylał ku pięknemu dziecięciu, i oko w oko spotkał się ze stojącą o kilka kroków, panią Ewą Dembielińską. Była to postać tak smukła i powiewna, że możnaby ją wziąć nie za postać kobiecą, ale za nadpowietrzny uplot tych bladych i drżących świateł, które napełniały przestrzeń śród której się ukazała. Twarz jej o ściągłych, niezmiernie delikatnych, ale też doskonale regularnych rysach, posiadała bladość śniegu, a przezroczystość porcelany; podłużnie wykrojone oczy, powłóczysto i miękko patrzyły z za gęstej złotej rzęsy, a barwą źrenic swych iść mogły o lepsze z niezapominajkami kwitnącemi na łące, albo z rozpogodzonem niebem letniem, lub tym turkusem, który otoczony rzędami pereł, zapinał bogatą draperję stanika jej, poniżej łabędziej jej szyi. Na szyję tę, jak fale roztopionego złota, spływały zwoje włosów pokręconych w kędziory i warkocze, które podnosząc się w misterną koronę, obejmowały śnieżne, pochylone nieco czoło. Drobniuchne usta rozkwitały śród tej ślicznej twarzy, jak pączek bladoróżowej róży, tak że cała kobieta wraz ze swą powłóczystą, miękko wijącą się w koło niej szatą, przywodziła na myśl same kwiaty, alabastry, łagodne światła, i te nadprzyrodzone zjawiska, które w dziedzinie bajek słyną pod imieniem wieszczek lub nimf. Z powabu jakim tchnęła, i uroku jaki wywierać mogła, była to prawdziwa Ewa; ale w niczem niepodobna do owej mieszkanki raju, która stworzona pod gorącym blaskiem słonecznym, na wskroś przyjęta ożywczemi powiewami krzyżujących się w przestrzeni wiatrów, nie znająca ni puchu ni jedwabiów, ni sztucznych woni, ni takichże uczuć — ze snu z którego wywołała ją ręka Twórcy, powstała prosta, kwitnąca, silna i zdrowa, jak prawdziwa matka ludzkiego rodzaju. Ta Ewa, która teraz stanęła przed wpatrzonym w nią rozkochanym wzrokiem młodzieńca, była Ewą nowoczesną, stworzoną i wyrosłą śród raju salonów, puchu, atłasów, narkotycznych woni, perfum i sztucznych zefirów wiejących z usypiająco szeleszczących wachlarzy. Była to uosobiona miękkość, delikatność, przezroczystość, wiotkość i chwiejność; był to najczystszy ekstrakt tego co w pewnym świece nosi nazwę dystynkcji; był to nakoniec wdzięk śniegowego płatka, alabastrowej bombonierki, heljotropu hodowanego w cieplarni — wdzięk powabny, drażniący wyobraźnię, zdolny obudzić miłość podobną do litości, rozpalić namiętność kończącą się spazmem; wdzięk potężny w pewnej mierze, ale skarłowaciały jak ta sfera, ten odłam ludzkości, której był dziecięciem, okazem, i chorobliwym lubo ponętnym wykwitem.
Małej Krysi nie było już w pokoju; Ewa i Anatol stali przez chwilę naprzeciw siebie, rozdzieleni zaledwie przestrzenią kilku kroków, a żadne z nich nie mogło zdobyć się jeszcze na słowo powitania. Oboje byli bardzo wzruszeni, ale każde inaczej. Twarz mężczyzny mieniła się namiętną radością kochanka, witającego nakoniec w rzeczywistości tę, której obraz napełniał sny jego i marzenia; we wzruszeniu kobiety przemagało głębokie zmieszanie, nad którem widocznie zapanować pragnęła a nie mogła. Anatol pierwszy wyciągnął rękę, i ujmując miękką jak aksamit a białą jak śnieg dłoń narzeczonej, wymówił z cicha:
— Ewo! najdroższa moja! nakoniec widzę cię!
W tej chwili był tak przenikniony własnem uczuciem, że nie mógł się wczytywać w twarz kobiety którą witał, i zapomniał nawet o wyrzutach, jakie niósł tu z sobą za to, że ona mu zbyt długo na powitanie czekać kazała. Lecz nagle ręka Anatola w dół opadła, a cała postać wyprostowała się jakby pod wpływem zdumienia czy obrazy. Poczuł, że palce pięknej kobiety zlekka tylko i zimno dotknęły jego dłoni; oddała mu ukłon ceremonjalny, i zefirowym swym głosem wymówiła:
— Bonjour monsieur!
Poczem niedbale i miękko opuściła się na aksamitne poduszki sofy, i powolnym, zaokrągloną linję kreślącym gestem, wskazała gościowi swemu poblizki fotel.
Nastąpiła dość długa chwila milczenia. Ewa oparła głowę na dłoni i patrzyła w ziemię ze zmieszaniem, które jak złe sumienie, opuścić jej nie chciało; Anatol stał o kilka kroków od niej w nieruchomej postawie. Boleść wyryła mu znów na czole głęboką fałdę, poczucie upokorzenia nizko pochyliło mu głowę.
— Pani! — wymówił po chwili głosem, który z trudnością wydobywał się z jego piersi, a dźwięczał nawpół namiętnym bólem, nawpół srodze zranioną dumą; — pani! powitanie takie jest dla mnie zupełnie, zupełnie niespodzianem! Sądziłem... spodziewałem się, że rozkaz twój dzisiejszy, abym kilka godzin czekał na widzenie się z tobą, był jednym z tych kaprysów kobiecych, które rodzą się z nicości i kończą się niczem... Teraz niewiem co mam myśleć, czego spodziewać się...
Umilkł, bo głos ustał mu w gardle. Patrzył na milczącą kobietę, która wzroku nie odrywała od ziemi, oczami gorejącemi i mglącemi się na przemian. W tej walce jednak, która toczyła się w piersi jego pomiędzy poczuwaną miłością i obrażoną dumą, pierwsza przemogła.
— Ewo! — wymówił po chwili milczenia — Ewo moja! — i chciał ku niej przystąpić, ale zatrzymał się jak wryty, bo niezapominajkowe oczy kobiety podniosły się na niego, i wydały mu się podobne do kryształu zimnego, błękitną napojonego barwą.
— Panie! — zaczęła głosem silniejszym niż wprzódy, który jednak drżał trochę zrazu, — powinieneś pan wiedzieć, dla czego przyjmuję cię w ten sposób. Pomiędzy nami wszystko powinno być skończonem. Vous m’aves mortellement offensé, monsieur.
Ta kobieta kłamała widocznie, i mówiła o obrazie, której nie czuła. To też zmieszanie, na wzór upartego sumienia, które odepchnięte wraz powraca, ogarnęło ją znowu i zamknęło jej usta, które zadrżały i nic już więcej powiedzieć nie mogły.
— Ja obraziłem cię Ewo! czem? jak? — wymówił Anatol z wyrazem głębokiego i zupełnie szczerego zdziwienia. — Powiedz mi pani com uczynił, a może wytłómaczyć się zdołam?
Kobieta z wyraźnem wysileniem podniosła powieki, spojrzenie jej jednak niespokojne i zmącone jakąś tajemną wewnętrzną walką, nie utkwiło w tym z kim rozmawiała, ale w przeciwległej ścianie.
— Vous m’avez négligé complétement! ozwała się przeciągle i z cicha. Pisywałeś pan do mnie ze stolicy rzadko, bardzo rzadko; listy pana wyglądały tak jakby były pisane z musu. Enfin, z podróży ze stolicy nie wstąpiłeś pan do N. aby się ze mną widzieć, i od kilku już tygodni zostajesz w tych stronach, a dziś dopiero po raz pierwszy pomyślałeś pan o mnie...
Przytoczone pobudki gniewu pięknej kobiety musiały wydać się Anatolowi bardzo błahemi, bo twarz jego rozpogodziła się, i lekki nawet uśmiech wstąpił na jego usta. Słuchając słów narzeczonej, przypisywać je musiał znowu jednemu z tych kaprysów kobiecych, które rodzą się z nicości i kończą się niczem; myślał, że z łatwością wytłómaczyć się potrafi z oskarżeń, i gniew, nie mający słusznych przyczyn, rozbroi. Toteż pewniejszym już krokiem zbliżył się do sofy, i usiadł w pobliżu na umieszczonym fotelu.
Przy jego zbliżeniu się kobieta usunęła się zlekka, i przechyliła głowę w inną stronę. Brwi Anatola zsunęły się, ale tylko na chwilę; uśmiechnął się znowu, i patrząc na kobietę odwracającą się od niego, jak na rozkapryszone dziecko, łagodnie mówić zaczął:
— Najdroższa moja, najpiękniejsza, najlepsza...
— Monsieur! — wymówiła kobieta zwolna obracając ku niemu głowę, — proszę nie przemawiać do mnie w ten sposób.
Fala bladości przepłynęła po czole Anatola. Kobieta ta zadawała mu prawdziwe tortury, a jednak kochał ją wszystkiemi siłami swej istoty; znać to było w spojrzeniu jakiem ogarniał głowę jej oblaną złotemi włosami, i niechętnie odwracającą się od niego.
— A więc! — wymówił po chwili milczenia — pozwól pani abym wytłómaczył się z tych błahych zarzutów jakie mi czynisz, a które w obec miłości mojej dla ciebie wydają mi się tak drobnemi, tak drobnemi, że są aż zupełnie niczem...
— Pan mnie nie kochasz! nie kochałeś nigdy! — zawołała kobieta, i dalej jeszcze usunęła się od niego.
Po tym wykrzyku Anatol stał się bardzo poważnym.
— Ewo! — wyrzekł starając się spotkać oczami wejrzenie jej ustawicznie zwracające się ku ziemi; — Ewo, ty sama nie wierzysz w to coś powiedziała.
Wyrzekł te słowa z wielką prawdą i siłą szczerego przekonania w głosie. Nie mylił się. Ewa w istocie nie wierzyła własnym słowom; wiedziała ona dobrze iż jest kochaną, a tylko tajemnemi jakiemiś wiedziona pobudkami, czyniła mu zarzut, którego niesprawiedliwość czuła. Toteż nie odpowiedziała nic, i tylko głową uczyniła gest rozpieszczonego dziecka, które upiera się przy swojem. Anatol mówił dalej:
— Pisywałem do ciebie ze stolicy, tak jak to czyniłem od czasu gdy zostałaś wolną, i pozwoliłaś mi spodziewać się, że kiedyś będę tak szczęśliwy, iż posiędę rękę twoją i serce. Listy do ciebie wysyłałem w tych odstępach czasu, jakie sama naznaczyłaś, a nie były one nigdy zbyt częste dla mnie, który myślałem o tobie ciągle. Niewiem jak listy te wydać się mogły komuś, ktoby je czytał z chłodną rozwagą, i dla czego wydały ci się jakby były pisane z musu. Pisałem je zawsze ze wzruszeniem, z miłością, z tęsknotą niewysłowioną do tej chwili, która miała połączyć już nas na zawsze, a o której przyśpieszenie błagałem cię, choć nigdy o nic nie błagam nikogo. Być może iż w gwarze i wirze stolicy, śród natłoku zajęć i interesów jakim się oddawałem, pod palącym wpływem uczucia mego dla ciebie, które w coraz silniejszą rosło namiętność, przestałem być kiedykolwiek panem pióra i myśli moich... Być może, iż zbyt śmiały wyraz jaki wymknął się na papier z kipiącej mej głowy; może myśl jaka niedopowiedziana, z wątkiem przerwanym troską czy nawałem pracy, obraziła wybredny twój umysł. Przebacz mi to Ewo! — mimowolnego przewinienia nie przerabiaj na nieodpuszczalną zbrodnię! Z drobnostki sprowadzonej trafem, nie czyń ciosu, któryby zachwiać mógł mojem a i twojem może istnieniem! Podaj mi twą rękę, spojrz na mnie twoim dobrym wzrokiem, w którego przeczystej głębi tak lubię czytać dobroć twego serca i niewinność myśli, ja, co tak ciągle, ciągle ocieram się o złość ludzką, i patrzę na zbrukane sprawy tego świata wśród jakiego żyję...
Zatrzymał się, i na siedzącą przy nim kobietę patrzył z miłością i błaganiem. Ale ona nie podawała mu swej ręki, i nie zwracała na niego oczu, które przysłonione spuszczonemi powiekami, świeciły z za gęstych rzęs jakiemś uczuciem wewnętrznej walki. Widocznie pasowała się sama z sobą, a dwie potęgi które w niej bojowały, jednako musiały być wytrwałe w boju, bo delikatne rysy jej twarzy jakby zesztwniały, i pokryły się wyrazem głuchego uporu. Milczała. Anatol z coraz cięższą chmurą na czole, mówił dalej:
— Pozostaje mi jeszcze usprawiedliwić się przed tobą z tego, że kilka tygodni przepędziwszy w tych okolicach, dziś dopiero po raz pierwszy przybywam do ciebie. Lecz czyliż nie wiesz o nieszczęściu, które mię spotkało? Czyliż nie pisałem do ciebie z drogi, że jadę do umierającego ojca, że jeśli chcę ujrzeć go raz jeszcze, to już ani chwili tracić nie powinienem? Przybyłem, i znalazłem go złożonego ciężką niemocą. Nie zaraz jednak skończyło sie wszystko. Miesiąc cały przesiedziałem przy śmiertelnem łożu ojca. Mógłżem go odstąpić? Powiedz Ewo, ty, co sama byłaś dla matki twej tak dobrą i wylaną córką, że dobroć ta twoja wznieciła we mnie pierwszą iskrę miłości dla ciebie, — powiedz, czy powinienem był odejść od śmiertelnego łoża ojca, dla własnej uciechy porzucić wezgłowie, na którem spoczywała siwa głowa człowieka, ostatnią miłością i troską, ostatnim wyrzutem i niepokojem tchnącego dla mnie?... O! Ewo! Ewo! — gdybyś wiedziała wszystko com przebył i przecierpiał w tych dniach posępnych i nocach ponurych, w których głos ojca zamierający w schorzałej piersi, błagał mię o przebaczenie za utratę wielkiej pradziadowskiej spuścizny, za to, że napoiwszy mą głowę najdumniejszemi nadziejami, rzuciwszy mię w burzliwy odmęt świetnych lecz zwodniczych żywiołów, pozostawiał mię odartym z mienia, nakształt żebraka nieposiadającego nic, oprócz złoconych łachmanów jakiemi niby na pośmiewisko długo przyodziewano jego członki, aby po opadnięciu ich tem boleśniej uczuł swoją nagość... Jam nie myślał mu przebaczać, bom ani na chwilę nie uczuł gniewu; ale wtedy gdy jęki konającego rozległy się w koło mnie, i żalem przeszywały me serce; gdy przyszłość moja, którą roiłem tak świetną, ukazywała mi się niepewna jak widmo wyśnione, ciernista jak ubóstwo, — jam myślał o tobie Ewo, z nadzieją że nie odstąpisz mię w tej stanowczej życia mego porze, z ufnością w twoje serce tkliwe, kobiece, w które gdybym postradał wiarę... w cóżbym już wierzył na ziemi? Jam rozpieszczony szczęściem, wykołysany miękko powodzeniem nieodstępującem mię dotąd ani na chwilę, napojony marzeniami, których cele wysokie bardzo, wydawały mi się już blizkiemi... i wtedy gdy cios po ciosie spadał na barki moje szczędzone łaskawym dotąd losem, gdy otoczyły mię obrazy ponurej śmierci, a przyszłość moja zachwiała się przedemną jak wiotki cień, któremu nagle zbrakło podstawy bytu — jam pocieszał się myślą o tobie, i nią jak rosą rzęźwił głowę moją, słodził gorycz napływającą do serca... A ty Ewo, wyrzucasz mi żem o tobie nie myślał, żem do ciebie nie spieszył...
Umilkł Anatol zmęczony długiem mówieniem, w czasie którego ogniste rumieńce wystąpiły mu na policzki, a pierś oddychała szybko i z ciężkością. Przestał mówić, i patrzył na uparcie milczącą kobietę.
— Ewo! — ozwał się raz jeszcze cichym głosem, — czyliż nie masz dla mnie ani jednego słowa odpowiedzi, jednego choćby spojrzenia? Dla czego tak uparcie wzrok odwracasz odemnie? Spójrz w moje oczy, one czyste — bo mówiłem prawdę...
Ewa milczała, a rysy jej powleczone bladością i zesztywniałe, nie wyrażały nic; tylko drobna ręka konwulsyjnym ruchem mięła fałdę jedwabnej sukni, a białe ząbki przygryzały pobladłą wargę, tak, że aż wystąpiła na nią purpurowa kropelka krwi. W kobiecie tej widocznie odbywała się walka.
— Ewo! — wyrzekł Anatol, i sięgnął po jej rękę. Ale ona uczyniła żywe poruszenie, i krzyżując ramiona na piersi, zawołała:
— Panie! pomiędzy nami wszystko skończone być powinno!
Młody mężczyzna porwał się z miejsca, i obie ręce jego utonęły na chwilę w kruczych jego kędziorach.
— To okropne! — zawołał. Wszystko skończone! wszystko zerwane! Dla czego? czy przestałaś mię kochać? Nie, tysiąc razy nie! — a więc dla czegoż?
Nagle ramiona Anatola opadły, jakby się na nie zwaliło niewidzialne jakieś brzemię; wszystkie fibry jego twarzy zadrgały, oczy posępną strzeliły błyskawicą.
— Dla czego? — powtórzył głosem nabrzmiałym grozą, — czyliżby dla tego, że utraciłem majątek? żem został ubogim?
Na dźwięk tych wyrazów, Ewa zadrżała całem ciałem, i z poruszeniem przestraszonego dziecka, zasunęła się w najgłębszy zakąt sofy. Zarazem gruba, błyszcząca łza, długo snać ukrywana pod powieką, stoczyła się po złotej rzęsie, i spadła pomiędzy atłasowe fałdy stanika. Anatol widział drżenie kobiety, i pobladł bardzo; oznajmiało mu ono, że to co przypuszczał, było prawdą. Ale dojrzał on także łzę tej którą kochał, i pociągany nieprzezwyciężoną siłą namiętności, lub ostatnim promieniem nadziei jaki błysnął przed nim w tej kryształowej kropli, raz jeszcze przybliżył się do kobiety, której twarz zesztywniała wciąż była milczącą, ale której drżenie i łza przemawiały wyraźnie.
Usiadł i pochylił się ku niej tak, że spojrzenie jej umknąć niemogło szukającym go jego oczom.
— Ewo! — mówił, — powiedz że to nie prawda! powiedz żeś nie myślała nawet o tem! Wyrzucaj mi żem cię niesłusznie posądził? Skarć mię srogo, odepchnij mię od siebie, ale powiedz, że to nie prawda!
W głosie jego był zrazu gwałt kilku pomieszanych z sobą uczuć: proźby namiętnej, głuchego gniewu i trwogi; ale z oczu Ewy druga łza popłynęła, a na jej widok rzewne uczucie ogarnęło znowu młodego mężczyznę.
— Nie, to być nie może! jam się omylił okropnie! — mówił wpatrując się w nią rozkochanym wzrokiem, — nieprawdaż Ewo, że ty daleką byłaś od takiej myśli i od takich uczuć? I któż lepiej wiedzieć o tem może nademnie? Kto lepiej nademnie zna twoje dobre, szlachetne serce? Wszakże znałem cię młodziuchną dziewczyną, gdy sam jeszcze byłem nieledwie dzieckiem; widziałem jak fatalny zbieg okoliczności, namowy, proźby, skłoniły cię do przyjęcia ręki mego krewnego, starca z ciałem steranem, a duszą roztraconą w nieporządnem życiu. Czułaś się nieszczęśliwą Ewo, a jednak szanowałaś siwe włosy człowieka, któregoś nosiła imię; jak łagodne dziecię znosiłaś miłość jego, która dręczyła cię nakształt zmory; nakazywałaś milczenie sercu w imię tej dumy i czystości niewieściej, których poniżyć, pokalać nie chciałaś... Któż o tem wszystkiem lepiej wiedział nademnie?
Przestał mówić na chwilę, i wsparł na dłoni głowę ciężką wspomnieniami, które wszakże złotą snać i miękką snuły się przędzą, bo oczy jego nabrały pięknego blasku, a usta okrążyły się pełnym marzeń uśmiechem. W tej chwili nie byłto już dumny, ambitny człowiek, w gwarze świetnej stolicy upatrujący tej drabiny, po którejby najłatwiej wstąpić mógł na najwyższe szczyty społecznych wielkości; ale byłto młodzieniec, który u stóp ukochanej kobiety wspominał drogie i piękne chwile wspólnej ich przeszłości, i stawił je przed jej oczyma, jako moc zdolną zakląć i obalić tę nieznaną mu zaporę, która nagle rozpostarła się pomiędzy niemi.
— Czy pamiętasz Ewo, jak gdyś czuwała nad twą chorą matką, a ja na mocy pokrewieństwa które wiązało mię z twym mężem, mogłem przez długie dnie przebywać w twym domu i patrzeć na ciebie ciągle, — czy pamiętasz jak wówczas zwyciężony tym łagodnym wdziękiem, i tą pełną starań anielską dobrocią, z jakiemi czuwałaś nad łożem chorej, nie mogłem dłużej powstrzymać uniesień serca, które rwało się ku tobie, i tu, w tym samym pokoju, pochwyciwszy twą rękę powiedziałem ci, powiedziałem ci po raz pierwszy, że... kocham cię... Wtedy tyś stanęła jak wryta, strumień krwi napłynął do twarzy twej wybladłej śród nocy bezsennie nad umierającą spędzanych, ręka twoja płonęła w mojej dłoni, oczy jaśniały blaskami, jakie tryskają z serca, które się budzi — ale nieodpowiedziałaś nic, tylko wyciągnąłaś rękę ku drzwiom na wpół otwartym, i milczącym gestem wskazałaś mi widniejącą przez nie, białemi włosami okrytą, głowę twojego męża... Jam cię zrozumiał Ewo, zrozumiałem, że pragnęłaś pozostać czystą i niepokalaną fałszem przed człowiekiem, z którym żyłaś... Byłem jeszcze bardzo młody, ale życie w stolicy, ścieranie się z ludzi tysiącem, i jakich ludzi, napoczęło już mą świeżość młodzieńczą... Wiele już wtedy postradałem wiar, które nigdy więcej nie wróciły do mnie; z wielu rzeczy czczonych gdzieindziej, szydziłem... A jednak zrozumiałem cię w onej chwili, i uczciłem... Zamknąłem się w sobie, ale patrząc na cię myślałem zawsze: „Kobiecie tej można wierzyć!“ A czy ty wiesz Ewo, czem jest wiara taka dla młodego mężczyzny, pędzącego życie śród ludności, która nie wierzy prawdziwie w nic... dla mężczyzny zarażonego niewiarą, a mimo wszystko, nie mogącego w żaden sposób zabić w sobie wyższej natury ludzkiej, rozkazującej mu wierzyć? Jam potem w stolicy wspólnie z wesołymi towarzyszami szydził z cnoty niewieściej; ale gdy usta moje wymawiały słowa strącające w błoto ideał kobiety, myśl biegła ku tobie, a serce napełniało się tą niewymowną radością, jakiej doświadcza człowiek, który głośno bluźni rzeczom pięknym lub świętym, lecz w najdalszej głębi swej duszy samemu sobie powiedzieć może: to kłamstwo!
I znowu była chwila milczenia, w czasie której Anatol nie patrzył na Ewę. Czoło jego było na dłoń schylone, głęboka zaduma twarz mu pokrywała i w dół skłaniała jego powieki. Za to jej wzrok obejmował teraz schyloną jego głowę spojrzeniem, w którem łzy krzyżowały się z blaskami coraz żywiej rozpalających się źrenic.
— Czy pamiętasz Ewo, jak przed dwoma laty, gdy śmierć twojego męża wróciła ci prawo rozporządzania sercem i ręką, jam znów stanął przed tobą i po raz drugi powiedział ci to słowo, któregoś wprzódy słyszeć nie chciała? Byłto piękny majowy wieczór; siedziałaś w altanie ogrodu, promień księżyca obejmował twe czoło srebrną koroną i chwiejnemi szlaki migotał na żałobnej twej szacie. Wtedy siedzieliśmy obok siebie długo, wsłuchani w tajemnicze szmery wieczorne, zapatrzeni w siebie lub ścigający wzrokiem mleczne drogi krzyżujące się na niebie, niby gościńce, któremi w wiekuistej podróży swej postępują gwiazdy... Czy pamiętasz jak wtedy w gęstwinie brzozowego gaju ozwał się słowik, i wyśpiewał nam długą serenadę miłości... i jak pod silniejszym powiewem wiatru zaszeleścił krzak bzowy, osypując twą głowę deszczem kropel i kwiatów, a tyś wstrząsnęła zwojami twych włosów tak że krople i kwiaty upadły z nich na pochylone przed tobą czoło moje... Jam wtedy u boku twego wrócił na chwilę do pojmowania piękności natury. Ulice wielkiego miasta, oświetlonego wieczorem słońcami sztucznych świateł; olbrzymie gmachy mieszczące w swych ścianach tłumy ludzi rachujących, ważących, kupczących jak towarem wdziękami niewiast i sumieniem mężów, — wszystkie te gwarne świetności, huczne zabawy, zmysłowe uciechy, ambitne dążenia śród jakich płynęło me życie, — wszystko, wszystko zniknęło wówczas z mej pamięci. Przypomniałem sobie, żem od lat wielu nie słyszał śpiewu słowika, i słuchałem go z rozkoszą; żem od lat wielu nie widział majowego nieba nieprzysłonionego niczem, i topiłem wzrok w głębokich szafirach; żem od lat wielu nie oddychał świeżem, niezmąconem żadną sztuczną wonią powietrzem i wciągałem w pierś mą powiewy napojone lecącą od pola wonią zbóż i borów... Jam wtedy uczuł tę świeżą, zdrową, wzniosłą piękność natury — i zdało mi się żem przy tobie odnalazł jeden ze zmysłów mojej istoty, bezwiednie zatracony gdzie indziej... Ja, co tam w gronie starszych odemnie towarzyszy szydziłem z poezji jak z mgły, w którą głupcy tylko przyodziewać się mogą, w owej chwili byłem poetą... Przedemną oczy twe świeciły w mroku, jak czarodziejskie zwierciadła, odbijające w sobie światy wyższe nad ten który był dotąd moim światem... Nieśmiałą dłonią dotykałem twej ręki, a niewinna pieszczota ta, której mi dozwalałaś, całą istotę mą wprawiała w takie drżenie i taką przenikała mię rozkoszą, jakich nie sprawiły mi nigdy najgorętsze uściski kobiet, które jak błędne meteory lub nocne motyle padały w me ramiona... Czy pamiętasz Ewo ów wieczór prześliczny? — był to najpiękniejszy wieczór w mem życiu! Czy pamiętasz, że od owego wieczora pozwoliłaś mi nazywać cię narzeczoną moją?
Zatrzymał się, i zamyślony wzrok podniósł na kobietę do której mówił. Radość zajaśniała w jego oczach, bo twarz Ewy ukazała mu się inną wcale niż przed chwilą. Zniknęła z niej sztywność zdradzająca bolesne naprężenie wszystkich władz wewnętrznych, wszystkie jej rysy drżały i mieniły się nakształt wód głęboko wstrząśnionych, biała ręka nieśmiało i zwolna wysuwała się naprzód jakby szukając uścisku jego dłoni. Anatol pochwycił tę rękę i okrył ją pocałunkami.
— Ewo! Ewo moja! — mówił stłumionym głosem — ty mnie nie opuścisz! ty mnie nie zdradzisz wtedy gdy zdradza mię wszystko na ziemi! ty zostaniesz żoną moją... wiarą moją... szczęściem wszystkiem...
— Przycisnął rękę jej do pałającego czoła i pozostał tak schylony przed nią, z piersią pracującą przyśpieszonym oddechem, z ognistym rumieńcem na bladej twarzy, z drżącemi usty, z okiem oszklonem łzą wielką, iskrzącą się gorącemi blaskami opalu. W tej chwili człowiek ten był cały miłością; zapomniał on o wszystkiem co zajmowało go gdzie indziej, a władze ciała jego i duszy przeistoczyły się w jeden płomień z namiętną pokorą wijący się u stóp kobiety. Wtedy kobieta ta mogła uczynić z nim wszystko; jedno słowo jej, jeden uścisk mógł podnieść wysoko dumną jego głowę, wlać w nią myśli szlachetne jakie rodzą się z niezdradzonej wiary, włożyć mu w pierś uczucia zbawcze, które powstają z uczciwego szczęścia; jedno słowo jej, jeden gest białej jej ręki mógł go też strącić w tę przepaść, z którą rozdzielał go tylko krok jeden, a na dnie której płynęło morze rozkładającej duszę goryczy i szumiały odmęty złowieszczych zwątpień. Chwila milczenia która zapanowała teraz pomiędzy dwojgiem tych ludzi, a którą przerywał tylko głośny i przyśpieszony oddech szerokiej piersi męzkiej, stanowczą była jak przeznaczenie; ważyły się śród niej nie tylko dwa losy, ale kto wie? dwie cnoty może, dwie prawdy, dwie godności człowiecze które wystąpić z niej mogły jak z próby ogniowej, albo wzmocnione, czyste i wyrosłe, albo zachwiane, sfałszowane i poniżone.
Lecz czyliż Ewa ta zrodzona w raju salonów, puchu, jedwabiów i sztucznych woni, ta Ewa ponętna jak piękne marzenie, ale wątła jak cieplarniowa trzcina, i nikła jak drobniuchne kwiecie heliotropu, — czyliż ta Ewa słabiuchna jak tchnienie dziecięce, zdolną była pojąć uroczystą stanowczość tej chwili, stanąć na wysokości jej, i wydobyć z siebie tę moc cudowną, przez którą serce umie pozostać zawsze wiernem sobie i innym?
Ona chyliła się zrazu ku człowiekowi temu, który ciało i duszę swą rozkładał pod jej stopami, pociągana snać siłą namiętności buchającą z całej jego istoty, urokiem głosu jego, ogniem jego wymowy. Chyliła się ku niemu i nie odbierała mu ręki swej, a oczy jej omglone upojeniem zatapiały się w gęstwinie kruczych jego włosów, i spływały na twarz młodzieńca, piękną w tej chwili wzruszeniem nad siły, prawdą uczucia występującą na zewnątrz łuną bogatą w blaski. Chyliła się ku niemu i przez chwilę mogło się zdawać, że otoczy szyję jego śnieżnem ramieniem, i różowemi usty wyszepcze mu nad głową ten wyraz wielki w którym spoczywały jego losy. Lecz nagle kibić jej odgięła się, spazmatyczne drgnienie wstrząsnęło twarzą, która zesztywniała znowu, łzy oschły na rzęsach, ręka wysunęła się z ujęcia mężczyzny — piękna Ewa powstała, wyprostowała swoją wiotką kibić, i pomiędzy nim a sobą tworząc zaporę ze stolika zdobnego marmurem, cichym wymówiła głosem.
— Anatolu! przebacz mi! ale ja żoną twoją zostać nie mogę!
W tem „przebacz mi“ drżało poczucie winy, ale dalsze wyrazy wymówione były tak, że żadnej już nie pozostawiały wątpliwości.
Stało się! Ewa zrodzona w raju salonów nieusłyszała głosu człowieka który zapadając w przepaść wyciągał ku niej ręce i wołał: „Ratuj“! Dużo posiadała siły ta kobieta wyglądająca tak słabo, ale tej siły ujemnej, która pomaga człowiekowi do zapierania się samego siebie, do zdradzania i deptania prawdy własnego serca.
— Ja nie mogę zostać twoją żoną! powtórzyła pewniejszym głosem; są ku temu przeszkody ważne, niepokonane.
Anatol powstał, ogromne westchnienie wstrząsnęło mu piersią, ale zarazem postać jego wyprostowała się, namiętne rumieńce bez śladu zniknęły z twarzy, gorejące przed chwilą oczy ostygły. Zdawało się, że nagle przebudzonym został z jakiegoś snu głębokiego, i że na widok jawy, cała istota jego uległa przeistoczeniu. Milczał kilka sekund i z dziwnym uśmiechem który mu zawisł na ustach, wpatrywał się w marmurową płytę stolika... Po chwili podniósł ostygłe oczy na stojącą przed nim kobietę, i głosem w którym nie słychać już było najlżejszego drżenia, wymówił.
— A więc nieomyliłem się. Pani odtrącasz mię od siebie dla tego że utraciłem majątek, i to jest jedną z tych przeszkód o których wspomniałaś przed chwilą...
Umilkł na moment; dziwny uśmiech który okrążył mu usta wzmagał się, oczy świeciły zimnym, stalowym połyskiem.
— Drugą przeszkodą — mówił dalej — jest to, że i pani także posiadasz majątek mocno nadwerężony, niedostateczny już dla kobiety wzrosłej śród zbytku...
Słowa które wymawiał, a bardziej jeszcze nagięcie głosu, mieściły w sobie obelgę. Snać człowiek ten, który przed chwilą chylił czoło swe przed tą kobietą jak przed świętym dla niego przedmiotem czci i wiary, teraz uczuł się w prawie przemawiania do niej tak jak nieraz przemawiać musiał do tych kobiet, które porównywał z błędnemi meteorami i nocnemi motylami, które budziły w nim pogardę i zabijały wiarę w cnotę i godność niewieścią. Teraz w umyśle jego Ewa z kobietami temi na jednym stanęła szczeblu.
— Pojmuję, — mówił dalej Anatol tonem zimnego rozumowania — pojmuję dobrze, iż piękna kobieta wychowana w zbytku ulęknąć się mogła; że już nie powiem ubóstwa, ale skromnej mierności. Pojmuję to, bo ja mężczyzna, nawykły do różnych widoków tego świata, choć także urodzony i wzrosły śród zbytku, zadrżałem gdym po raz pierwszy ujrzał przed sobą twarz fortuny dotąd promiennej dla mnie — pobladłą. Lecz jam także wiedział o tem dobrze, że ta, która była moją narzeczoną, nie wiele lub nic prawie nie posiada; a jednak biegłem ku niej z niecierpliwością, której sam dziwię się w tej chwili, z wiarą, z której w tej chwili sam się uśmiecham, i czułem, że jeśli ona pozostanie mi wierną, jeśli serce jej w którem widziałem złożone nieskończone skarby, zostanie moją własnością, to będę bogaty jedną niezłomną wiarą, jednem szczęściem, z którego wytryśnie całe źródło siły... Alem ja i o sobie samym nie zwątpił wcale; utraciłem majątek, lecz pozostało mi to wszystko co stanowi najcenniejszy życiowy kapitał młodego mężczyzny: młodość, rozum, umiejętność życia; ten kawał drogi na koniec który już uszedłem, a który dał mi prawo i możność iść dalej. Jeśliś pani myślała że zostając moją żoną narażasz się na zostanie nędzarką, w takim razie myliłaś się bardzo, popełniłaś błąd wielki. Anatol Dembieliński nie stworzony ani do nędzy, ani do zajmowania nizkiego miejsca w społeczności. Biedny mój ojciec przewidział upadek mienia pozostawionego mu po pradziadach, i pragnąc wynagrodzić mi to, co z winy jego miałem utracić, pchnął mię od najwcześniejszej młodości natę drogę, po której postępując ludzie obdarzeni głową i wolą nie zatrzymują się aż u stopni tronu. Świetną tą drogą postępowałem dotąd łatwo i prędko, dzięki tej hojności z jaką ojciec mój obdarzał mię resztkami wielkiej swej niegdyś fortuny. Teraz kroki moje splątane ubóstwem powolniejszemi staną się i trudniejszemi; ale jam nie kobieta i nie marzyciel, znam świat, znam ludzi, wiem jaki okup jednemu i drugiemu należy się od tego, kto nie wspierając się na złotej rószczce, usiłuje przecisnąć się przez tłumy wspinając się po drabinie, aby kiedyś panować nad niemi z najwyższego szczebla. Będę postępował z trudem ale dojdę tam kędy dojść chcę... Karjera moja zachwiana ale nie złamana... złamaną jest tylko we mnie jedyna wiara jaką nosiłem w piersi, wiara w istnienie na ziemi istot dobrych i czystych... Mniejsza o to! spojrzałem w oczy jednej więcej gorzkiej lecz pouczającej prawdzie... odtąd należę całkiem do tej rzeczywistości, która każe patrzeć na ziemię a odwracać oczy od nieba... należę także całkiem do zamiarów moich, dążeń, nadziei które będą mi wszystkiem, dla których poświęcę wszystko... Odtąd pani ja będę rozsądnym i nigdy nie powiem kobiecie: „Oddaj mi serce, dam ci za to skarb miłości”! Ale mówić będę" „Przepędź ze mną przyjemną chwilę! ofiaruję ci za to szatę aksamitną, wiele pereł, klejnotów, perfum, i garść złota w dodatku“!
Umilkł, bo z piersi Ewy wydarł się jęk przeciągły. Stała jak posąg nieruchomy, i obiema dłoniami zakrywała twarz płonącą purpurą wstydu, i zalaną kroplistemi łzami.
— Anatolu! Anatolu! — zawołała załamując ręce i wyciągając je przed sobą, — nie mów do mnie tak gorzko! ulituj się nademną! Tyś od lat wielu był przyjacielem moim, tyś mię znał, dla czegóżeś niedosłyszał we mnie tej struny, która głośniejszą jest nad głos mego serca, a która jest trwogą? Tak! powiem ci prawdę! ja lękam się ubóstwa; lękam się walki, lękam się tego czego nie znam, ale co w oczach moich staje pod postacią nagiego, brzydkiego skieletu śmierci! Jam miała dość siły do zwyciężenia własnego serca, gdy szło o zachowanie mej cnoty niewieściej; miałam jej dosyć do pielęgnowania chorej matki, do przepędzenia nad jej łożem mnóstwa nocy bezsennych; ale do przeniesienia ubóstwa, do walczenia z przyzwyczajeniami całego życia, do wiecznej troski o jutro, ja nie mam siły! Jabym ci się na nic w życiu nie zdała! jabym ci szczęścia dać nie mogła! jabym tylko płakała, jęczała! — jabym nakoniec młodo umarła!
Ostatni wykrzyk tej nieszczęśliwej Ewy salonów, połączony był z głośnem łkaniem. Wyczerpała ona widocznie drobny zapas sił swoich, i zbliżała się dla niej chwila spazmów, tego koniecznego finału wszelkich boleści alabastrowych, zefirowych i heljotropowych kobiet. Anatol patrzał na nią okiem zatopionem w dziwnej zadumie. Czy piękność tej kobiety z twarzą skąpaną we łzach i gorączkowych rumieńcach, rozbroiła surowość z jaką przemawiał do niej przed chwilą? Czy w uczuciach jej, które teraz wyraziła szczerze i bez obłudnej przysłony, ujrzał on powtórzenie pewnych i w nim samym odzywających się niekiedy uczuć? — dość, że z twarzy jego zsunął się wyraz gniewu i goryczy, a pokryła ją natomiast smutna powaga człowieka, który patrzy na zjawisko jakiego ujrzeć się nie spodziewał, rozbiera go rozumem, sądzi, i nad własnym sądem boleje.
— Ewo! — ozwał się Anatol po długiej chwili milczenia, — przebacz że cię tak nazywam — ale to już po raz ostatni. Jesteś Ewo kobietą piękną, nad wyraz ponętną, obdarzoną wielu pięknemi przymiotami; ale zarazem jesteś... niewiesz zapewne o tem, że jesteś kaleką. Nie trwóż się, nie o fizycznem tu mówię kalectwie, niktby takiego dojrzeć nie mógł w twej prostej, ślicznej, powiewnej kibici. Jesteś kaleką moralną, tak samo zresztą, jak kalekiemi są wszyscy prawie ludzie na świecie, jak kalekim jestem ja sam. Cała moja omyłka była w tem, żem cię dotąd odróżniał od innych ludzi, żem mniemał iż należysz do tej wielce małej liczby istot ludzkich, które wolne są od wszelkiego kalectwa. Byłem w błędzie, widzę to teraz; widzę że nie dostaje ci jakiejś wielce ważnej i wielkiej władzy umysłu i serca; jakiej? pocóż mam ci tłómaczyć? ty sama poznasz to najlepiej w przyszłości...
— Tak Ewo — powtórzył po chwili milczenia, — ty sama poznasz to najlepiej w przyszłości, że jesteś kaleką...
Ewa stała nieruchoma jak posąg, z czołem opartem o marmurowe popiersie jakiegoś wielkiego męża, profilem zwrócona do mówiącego mężczyzny. Pierś jej tylko podnosiła się i opadała szybko, a w nieładzie rozwiane włosy, poruszały się na zgiętej nizko szyi. On stał nieco poza nią, patrzył na twarz jej w części mu tylko widzialną, oczami które wyglądały teraz jak odłamy iskrzącej się stali. Brwi jego podniosły się nieco, głowa odgięta w tył, posiadała wyraz surowy i dumny. Wyciągnął rękę ku nieruchomej kobiecie, i mówił dalej:
— W przyszłości poznasz sama najlepiej, że jesteś kaleką. Zaparłaś się dziś własnego serca, dobrowolnie zerwałaś piękną nitkę, która mogła cię zawieść do wszystkiego co dobre i szlachetne; uczynisz więcej jeszcze, sfałszujesz do ostatka istotę swoją, pójdziesz do ołtarza z człowiekiem, który ci da bogactwo, ale któremu ty nic przynieść w darze nie będziesz mogła, oprócz zimnego uścisku niewolnicy kupionej za jedwab i klejnoty. Będziesz kłamała w każdej chwili swego życia, i w każdej chwili żałującem okiem będziesz ścigała tę nitkę złotą, która raz zerwana, nawiązać się już nigdy nie może. Piękne przymioty twoje odpadną cię jeden po drugim, twarz twoja zwiędnie szybko razem z duszą... I ty także przestaniesz wierzyć, i nie będziesz mogła kochać, bo utracisz wiarę we własne serce; nie będziesz miała szacunku dla siebie, bo pamięć tej chwili, w której zdeptałaś siebie samą, nie opuści cię nigdy. I oto wiesz czem się staniesz? Czy wejdziesz na rozdroże? — nie; czy popełnisz jaką zbrodnię? — nie; czy umrzesz wcześnie z rozpaczy? — i to nie — bo nawet żal i tęsknota odbiegną od ciebie. Oto wiesz? — staniesz się wcielonym kaprysem, uosobioną nudą, wzorem błądzącego po świecie, zepsutego życia; staniesz się nakoniec niczem...
Umilkł, ręką powiódł po czole ciężkiem chmurami, i dodał jeszcze głosem, który nabrał brzmień posępnych:
— A ja? — i jam także kaleki. Ale tyś mię uleczyć mogła, wyprostować mą istotę. Błagałem cię o to... nie chciałaś, nie zrozumiałaś; bojaźń rzuciła na twe oczy zasłonę, ścisnęła twe serce obręczą z lodu, i uczyniła je bardzo, bardzo ciasnem... Stało się! tak jak mówiłaś przed chwilą, wszystko pomiędzy nami skończone. Gdybyś teraz wróciła do mnie, nie chciałbym cię, bo już nie jesteś tą dawną Ewą moją, doskonalszą od innych Ew tego świata... ale taką samą jak one wszystkie... ciężko kaleką. Ja odchodzę od ciebie z kalectwem mojem... Co zeń wyniknie? — nie wiem; wiem tylko to, że kiedyś stanę znowu przed tobą — ale już nie jako ubogi człowiek, którego tak niemiłosiernie odtrąciłaś od siebie, ale jako taki, który posiadać będzie te wszystkie warunki, co stanowią cel pożądania, i zdobywają kalekie serca wszystkich Ew tego świata... A teraz żegnam cię pani...
Mówiąc to, powolnym ruchem wyciągnął rękę po kapelusz. Kobieta odwróciła się żywo, i postąpiła ku niemu parę kroków, jakby zatrzymać go pragnęła; ale w tej samej chwili stanął w progu czarno ubrany lokaj, i uroczyście wymówił.
— Hrabia Seweryn Horski.
Ewa przez chwilę nie odpowiadała, przeciągnęła potem obie dłonie po swej spłakanej gorejącej twarzy, i szepnęła do siebie:
— Boże mój! cóż mam teraz począć? Przyrzekłam mu, że go dziś przyjmę!
Anatol szept ten usłyszał, i znowu uśmiechnął się dziwnie.
— A więc przyjm go pani — wyrzekł pochylając się nad nią, — łzy oschły już na twej twarzy, i hrabia nie dojrzy, żeś płakała. Co do mnie, odchodzę...
Kończąc te wyrazy postąpił ku drzwiom, lecz Ewa jedną ręką zakrywając oczy, drugą wyciągnęła ku niemu, i gwałtownym choć stłumionym szeptem, zawołała:
— Pozostań pan jeszcze chwilę! pozostań!
Anatol stał przez parę sekund nieruchomo, jakby namyślając się co ma uczynić. Potem postawił kapelusz swój na poblizkiem krześle, i zimno kłaniając się przed kobietą, wymówił:
— Jeżeli pani żądasz odemnie, abym obecnością tu moją złożył dowód panu hrabiemu, że nie mam już najmniejszej pretensji do ręki tej, o której on wie może, iż była moją narzeczoną, — chętnie uczynię zadość życzeniu pani i pozostanę!
Ewa zdawała się nie słyszeć jego wyrazów, stała znowu na środku pokoju, mnąc w ręku batystową chusteczkę, którą przed chwilą ścierała ślady łez ze swej twarzy, a drobne ząbki jej do krwi przygryzały różową wargę.
Stojący w drzwiach sługa, widział gestykulację dwojga młodych ludzi, ale słów ich nie słyszał, i sądząc zapewne iż oznajmienia jego nie usłyszeli, czuł się w obowiązku raz jeszcze powtórzyć.
— Hrabia Seweryn Horski.
Ewa podniosła głowę, i pewnym choć cichym głosem odrzekła:
— Prosić.
W parę minut potem, w jednym z dwóch bawialnych salonów, przy stoliku, na którego marmurowej płycie wielka lampa płonęła w etruskim wazonie, i mozajkowy ptak rajski rozpościerał świetne barwy szerokich swych skrzydeł, siedziało trzy osoby; rozmawiało ze sobą z takiem ożywieniem, i tak zupełną na pozór spokojnością umysłu, że niktby zgadnąć nie mógł, iż dwie z nich przebyły przed chwilą stanowczą, pełną bolesnych wzruszeń godzinę swego życia.
Na twarzy Ewy nie pozostało już ani śladu łez niedawno wylanych, i towarzyszących im gorączkowych rumieńców; twarz ta była znowu białą jak śnieg, i przezroczystą jak porcelana. Tylko powyżej złotej rzęsy, zarysował się na powiece wąziuchny różowy brzeżek. Za to turkusowe źrenice połyskiwały żywiej niż kiedy srebrną rosą jakiej zabłąkanej, nie dobrze oschłej łzy, i z za tej szklistej powłoki, patrzyły powłóczystem, miękkiem, w lekkiej rzewności skąpanem spojrzeniem. Ewa miała dwadzieścia sześć lat, była córką rodziców surowych i zamykających duszę dziecięcia na kilka spustów, aby z niej wydobyć się nie mogła żadna myśl, żadne uczucie niepodległe; następnie przez długie lat kilka, była żoną starca, który bawił ją i pieścił jak dziecię, ale strzegł jak niewolnicy; nakoniec była ona od najwcześniejszej pory swego życia mieszkanką wielkiego świata — tej więc sfery, w której uderzenia serca rachują się wedle srogich przykazań konwenansów, a wszelkie nieposłuszeństwo tym ostatnim, pociąga imię kobiety do tej ohydnej czarnej księgi, której tytuł: niesława. Wszystkie te warunki towarzyszące od kolebki życiu młodej kobiety, wyrobiły w niej tę zadziwiającą moc, z jaką umiała walczyć z własnem sercem, myśli swe i wzruszenia kryjąc pod nieprzeniknioną maską łagodnej uprzejmości, i niezmąconego spokoju. Teraz kobieta ta, z piersią gorejącą od namiętności z którą walczyła, z umysłem do głębi wstrząśnionym poczuciem własnej winy i niedołęztwa; ta kobieta, w której łonie huczały burze sprzecznych uczuć, miała pozór lekkiego poranku, świeżego jak jutrzenka, łagodnego jak zefiry, spokojnego jak napowietrzne morze pogodnych błękitów, z lekka tylko i jakby dla wzmożenia wdzięków osmuconego napowietrznemi mgłami, które wyłonione z dalekich jakich cieniów, wnet rozprysnąć się miały przed złotemi strzałami zbliżającego się słońca. A jednak nie wszystko w kobiecie tej było udaniem; słodycz i łagodność musiały naprawdę stanowić właściwość jej charakteru — inaczej bowiem rysy jej nieodźwierciadlałyby przymiotów tych tak stale i wyraźnie; w oczach też jej jaśniało chwilami żywe pojęcie, którego nikt udać nie jest w stanie. W tej chwili udawała ona tylko spokojność, której nie czuła, i swobodę umysłu, która była od niej daleką — a udawała tak dobrze, tak mistrzowsko, modulacje cichego jej głosu były tak giętkie i harmonijne, poruszenia tak wdzięczne i naturalne, że siedzący przy niej hrabia Horski, z coraz widoczniejszem przypatrywał się jej zachwyceniem.
Hrabia Seweryn Horski wydawał się być czterdziestoletnim około człowiekiem, a powierzchowność jego była jedną z tych, które ogół zwykł nazywać brzydkiemi. Małego wzrostu i bardzo szczupły, rzec można prawie chudy, głowę okrytą miał krótko ostrzyżonemi ciemnemi włosami, które mocnem przerzadzeniem wzmagały wysokość i wypukłość czoła, względnie do reszty rysów twarzy nieproporcjonalnie wielkiego. Czoło to wszakże posiadało pewną, właściwą sobie piękność, którą jednak można było pojąć raczej, niż dostrzedz. Przerznięte kilku zmarszczkami krzyżującemi się w różnych kierunkach, mocno wydęte nad brwiami, zdradzało ono głębokiego myśliciela; obok tego, w dość dużych, lecz zagłębionych oczach, przebijał się umysł marzycielski, osnuty niby jakiemiś mgłami myśli i rojeń, przez które na świat rzeczywisty spoglądał. Pociemniałe i lekko zaróżowione powieki, objawiały pewne strudzenie oczów, jak pochylenie naprzód całej postaci, mówiło wyraźnie o nocach i dniach przepędzonych nad pracą książkową, w głębokiej ciszy gabinetu, z piórem może w ręku, — a najpewniej z mnóstwem myśli powstających, wikłających się i długiemi pasmami rozwijających się w głowie.
Zresztą na całej twarzy hrabiego rozlewał się wyraz szczerej dobroduszności, uśmiech jego był niekłamanym uśmiechem uczciwego człowieka; niekiedy tylko osiadając na bladawych, cienkich wargach, nadawał fizjonomji cechę dziwnego jakiegoś roztargnienia. Były chwile, w których, rzecby można, hrabia uśmiechał się, mówił i spoglądał przez sen. Teraz jednak gdy siedział obok pięknej Ewy, roztargnienie to czy dziwne zamyślenie w jakie popadał, ogarniało go zrzadka, i tylko od czasu do czasu; za każdym jednak razem gdy w nie popadał, znać na nim było że czynił nad sobą wysilenie, aby się zeń otrząść, podobne do tego, jakiego używa człowiek pragnący wydobyć się z porywających go nurtów wody. Wtedy na bladych i chudych jego policzkach ukazywały się plamki rumieńców chorobliwie wyglądających, oczy niespokojnie biegały po otaczających przedmiotach, jakby pochwycić chciały tę rzeczywistość, tę jawę, która im umykała. Zaczynał mówić, ale mowa jego była z razu niepewną i zająkliwą; pocierał dłonią czoło, budził się, i wnet topił oczy swe w siedzącej obok niego kobiecie. To dziwne roztargnienie, ten nastrój umysłu zagłębionego w sobie a oderwanego od rzeczy i spraw zewnętrznych, objawiały się także w zaniedbanem ubraniu hrabiego, w ułożeniu jego włosów, które tu i owdzie odstawały od głowy w sposób wielce nieprawidłowy. U jednego z rękawów jego koszuli niedostawało spinki, a czarny krawat tak niedbale zawiązany był na szyi, że luźna jego kokarda rozwiązywała się co chwilę; wtedy hrabia zawiązywał ją na nowo rękami, które drżały nieco z pośpiechu, i wnet niespokojnie spoglądał na Ewę. Widać było, że niechciał się tej kobiecie niepodobać, a czuł, że mógł się niepodobać, i uczucie to napełniało go smutkiem, wtrącało go na nowo w nurty roztargnienia i zamyśleń.
Obok tego chudego, widocznie spracowanego, a tak dziwnie roztargnionego i nieśmiałego człowieka, bogato we wszystkich kształtach swych rozwinięta postać Anatola, jego rysy energiczne, ruchy pewne siebie, spojrzenie dumne, jasne i pojętne, wybitną uderzały sprzecznością. Jeżeli hrabia Seweryn wyglądał na myśliciela pogrążonego w wysnutych z własnego umysłu teorjach i rojeniach, tak że z trudnością już mógł wydobyć się z nich na świat rzeczywisty, — to młody Dembieliński wydawał się prawdziwym mieszkańcem świata tego, świadomym jego tajemnic, i z pełnem poczuciem siły swej wyzywał go do walki. Widać było, że gdy jeden z tych ludzi nurzał się cały w oderwanych pojęciach i z nich zrodzonych marzeniach, drugi pewną stopą stąpał po ziemi, i trzeźwem okiem rozglądając się do koła, szukał dla siebie najdogodniejszego, a zarazem najwyższego stanowiska. Oba oni marzyli, ale gdy jeden z nich marzenia swe zawieszał na gwiazdach, i ogarniał niemi najodleglejsze punkta; przestrzeni i czasu, drugi rozpościerał je po ziemi, i widział w nich tylko siebie samego, osobiste swoje zamiary i dążenia.
Teraz znajdując się obok kobiety, która go przed godziną odepchnęła od siebie, obok człowieka, którego uważał za szczęśliwego współzawodnika, — Anatol usiłował się ukazać doskonale spokojnym, chłodnym i zadowolonym tak z losu swego, jak z siebie samego i wszystkiego co go otaczało. Duma i wola tego człowieka musiały być wielkiemi, skoro tak zwycięzki bój wieść mogły z przedchwilowem jego wzruszeniem. Wulkan kipiący w piersi młodzieńca, odepchnięty żelazną wolą w najdalszą głębię jego istoty, skrył się przed wszelkiem ludzkiem okiem — i każdy ktoby w tej chwili widział, jak z uprzejmym uśmiechem na dumnych ustach, z wypogodzonem czołem i chłodnem spojrzeniem opowiadał hrabiemu o różnych sprawach, zajmujących pdówczas piękny świat stolicy, z trudnością mógłby uwierzyć, że był to ten sam człowiek, który przed godziną z namiętną pokorą oddawał losy swe w ręce kobiety, rozsypywał pod stopy jej najpiękniejsze djamenty swej duszy, gorzał miłością, roztapiał się we wspomnieniach, błagał aby nie odbierano mu ostatnich okruch wiary i poezji, które po wielu innych niepowrotnie straconych skarbach, pozostały jeszcze w jego sercu.
Dwaj lokaje wnieśli na srebrnych tacach urządzoną już i różnemi przysmakami ostawioną herbatę. Ewa własną ręką podawała gościom swym filiżanki z wonnym napojem. Anatol skłonił się z wytworną grzecznością na znak podziękowania, i zarazem z pewną siebie powagą, która go ani na chwilę nieopuszczała; ale hrabia grzeczność tę gospodyni przyjął z rodzajem pośpiechu i naiwnego prawie zmieszania. Znać było, że każdy okazany mu wzgląd przez kogokolwiek a szczególniej przez tę kobietę, którą widocznie ubóstwiał, był mu zupełną niespodzianką; że nigdy nie myśląc o sobie, nie wymagał od nikogo względów ani się ich nawet spodziewał. Anatol prowadził dalej rozmowę, nad której nieprzerwaną nicią sam panował, i której zerwać się, z wprawą prawdziwego światowca nie pozwalał ani na chwilę.
— Panie hrabio! — mówił z lekkiem skinieniem głowy — sława pana rozchodzi się daleko, dosięgła już nawet oddalonej stolicy, w której przebywam.
Wyraz nieledwie przestrachu odmalował się na chudej twarzy hrabiego.
— Moja sława! — powtórzył, pośpiesznie zawiązując kokardę krawata, która się rozwiązała; moja sława! doprawdy! zawstydzasz mię pan! jakaż to może być sława!...
— Sława dzieł pańskich! — odparł Anatol.
— Moich dzieł! moich dzieł! — powtarzał hrabia niespokojnie rzucając oczami, — i czemże są one w porównaniu tych prac olbrzymich, tych odkryć w świecie materji i ducha, jakich dokonali mistrze!
Wspomnienie o mistrzach oderwało go od miejsca w jakiem zostawał, i od rozmowy w której uczestniczył. Zamglone oczy jego pobiegły w pustą przestrzeń, postać cała pochyliła się naprzód, i została przez chwilę nieruchoma. Ledwie dostrzegalny uśmiech przebiegł po ustach Dembielińskiego; powstrzymał go jednak prędko.
— Panie hrabio! — rzekł z powagą, — jakkolwiek jesteś skromnym, musisz jednak sam przed sobą wyznać, że znakomite położyłeś zasługi na polu piśmiennictwa i umiejętności.
Hrabia słyszał zwróconą do siebie mowę, tak jak nieraz słyszy ją człowiek w lekkim śnie pogrążony. Przez chwilę jednak nie odpowiadał, bo obudzić się nie mógł. Nakoniec uczynił wysilenie, i wypłynął na powierzchnię tych nurtów, które go chwytały.
— Mówisz pan o moich zasługach — wymówił z trudnością, zwracając swe oczy na Anatola; — jeżeli mam jakiekolwiek, to pochodzą one chyba ztąd, że kocham naukę nadewszystko, a ludzkość więcej jeszcze niż naukę. Miłość dla nauki i miłość dla ludzkości, są to panie dwa wielkie uczucia, które jeśli wstąpią w pierś choćby maluczkiego bardzo człowieka, podniosą poziom jego istoty, i popchną go na drogę nieustannej pracy. Ale jaką będzie ta praca, jakiej wartości i doniosłości będą jej rezultaty, zależy to już od tej dźwigni duchowej człowieka, która nosi nazwę zdolności jego umysłu, a jest w rzeczywistości mniejszym lub większym popędem duszy ku doskonałości, — słabszem lub silniejszem złożonem w niej poczuciem ideału...
Hrabia, który mówił zrazu jąkając się i z trudnością, ożywiał się i zapalał stopniowo; strudzone oczy jego połyskiwały, wielkie czoło falowało jak powierzchnia wody w ruch wprawiona. Zapomniał o obecności słuchaczów, o wszystkiem co otaczało go lub otaczać mogło, a porwany wirem własnych myśli, dawał im się unosić. Widocznem było, że jeśliby mu nikt nie przerywał, on nie przestałby mówić długo, długo, choćby go tylko pusta przestrzeń słuchać miała. Mówił i nie myślał wcale o ludziach, ani o tem czy go słuchali; bo mowa jego była tylko głośnem myśleniem o przedmiotach, o których myślenie było normalnym stanem jego istoty. Tym razem jednak przerwała mu Ewa. Z uprzejmym uśmiechem zwracając się ku niemu rzekła:
— Pozwól sobie zaprzeczyć panie hrabio. Ja sądzę, że maluczki człowiek nie może, jak powiadasz, powziąć tak wielkiego uczucia, jak miłość dla nauki i ludzkości.
Głos młodej kobiety wywarł na hrabi Sewerynie takie wrażenie, jakieby na uśpionym człowieku wywrzeć mogło dotknięcie elektrycznego drutu. Na głos ten nie tak jak zwykle, powoli i z wysileniem, ale szybko i nagle wydobył się z zatapiających go nurtów myśli; lecz jak człowiek wyciągnięty z topieli nie od razu przychodzi do pojmowania zjawisk otaczającego go świata, tak on nie od razu zrozumiał znaczenie słów do niego zwróconych. Głos Ewy przebił się do głębi jego istoty, i obudził ją do rzeczywistości; ale słowa jej nie wniknęły w organ jego słuchu, zwrócony całkiem ku wewnętrznej mowie pracujących w mózgu myśli.
— Pani! — rzekł zwracając się ku gospodyni domu — przebacz, nie dobrze usłyszałem coś mówiła.
Ewa powtórzyła swą uwagę, a hrabia słuchał jej z lekkim uśmiechem na bladych wargach.
— Człowiek — odpowiedział, — jako człowiek, jest zawsze istotą wielce maluczką; lecz jako dusza świadoma siebie, dążąca do ideału i zarabiająca sobie na doskonałość, jest on tworem wspaniałym i najwyższym...
— Panie hrabio! — ozwał się Anatol, — zdaje mi się, że pan w teorji swojej za mało pozostawiłeś miejsca dla tego uczucia, które w człowieku nazywa się miłością samego siebie, i dla tych jego dążeń, które nie mając na celu oderwanego ideału, prowadzą go ku najwyższemu spotęgowaniu własnej jego siły i godności.
Słowa te wydobyły znowu hrabiego z nurtów w jakie zapadał już; ale że pochwyciły go niezbyt jeszcze daleko od powierzchni, trafiły odrazu do organu jego słuchu, niezupełnie jeszcze ogłuszonego wewnętrzną mową. Hrabia usłyszał i zrozumiał odrazu zwrócone do niego słowa młodego człowieka; ale nie zaraz dał im odpowiedź. Ze zwykłym pośpiechem zawiązał kokardę krawata, która rozpłynęła się znowu na dwa długie luźne końce, walczył chwilę z rozchylającym się, bo ogołoconym z niezbędnej spinki, rękawem koszuli, zapuścił wzrok w przestrzeń, uśmiechnął się łagodnie i nakoniec nie patrząc na tego do kogo mówił, odpowiedział:
— I owszem, w teorji mojej o człowieku, szerokie pozostawiono miejsce dla tego uczucia, które jest miłością samego siebie, ale łączę je nierozerwalnie z powszechną dla ludzkości miłością. Człowiek, jako jednostka, kocha samego siebie i poważa dla tego, że czuje się wyobrazicielem, niejako przedstawicielem tej najpiękniejszej idei twórczej, jaką jest ludzkość. Co do siły i godności, znajduję, że pierwsza dosięga nejwyższego swego szczytu gdy zeznaje swoją słabość, a druga staje się prawdą wtedy tylko, kiedy jest cnotą.
Wyrazy te hrabia przeciwko zwyczajowi swemu wymówił zwolna, ale i bez zająknienia. Znać wypowiadał niemi to rozwiązanie zagadki istoty człowieczej, które sam znalazł był oddawna; w myśli jego, siła człowieka zjawiać się musiała zawsze pod postacią skromnej prostoty, a najwyższa godność jego, wyrażenie swe znajdowała w cnocie.
Ale nie w ten sposób zagadnienie to przyjmowało dwoje słuchających go ludzi. Ewa odezwała się pierwsza i z pewną nieśmiałością w głosie rzekła:
— Panie hrabio! a w czemże i kiedy doradzasz człowiekowi szukać osobistego jego szczęścia, szczęścia codziennego, cochwilowego, ziemskiego?
Mówiąc to młoda kobieta zarumieniła się lekko, a oczy jej jakby mimowoli spoczęły przez chwilę na twarzy Anatola. Możnaby rzec, że wyraz: szczęście, jaki wymawiały jej usta, nieprzepartą mocą kierunek taki nadawał spojrzeniu. Ale Anatol nie patrzył na nią w tej chwili; on z surową zmarszczką na czole i wyrazem bacznej uwagi w oczach, oczekiwał odpowiedzi hrabiego. Nastąpiła ona prędzej niż można się było spodziewać. Hrabia topiąc w spłonionem licu Ewy oczy, które nagle otrząsły się z mgły i żywo zajaśniały, wymówił:
— Szczęście, pani, pojęte jako zbiór powtarzających się i nigdy niewyczerpujących się uciech, znaleźć można we wszystkiem co serce zacnie i rozumnie ukocha: w tonach muzyki, w linjach snycerstwa, w barwach obrazu, w zachwytach poezji, w nurtach nauki, nakoniec w pięknem licu i dobrem sercu kobiety.
Gdy hrabia tak mówił, coraz widoczniejszy uśmiech zjawiał się na twarzy Anatola. Spuścił oczy i zamyślił się na chwilę, a lekki wyraz szyderstwa okrył bladą twarz jego.
— Panie hrabio — rzekł, — ośmielę się uczynić uwagę, że wszystkie te źródła szczęścia któreś pan wymienił, są bardzo zwodnicze i nietrwałe. Muzyka przebrzmiewa, barwy płowieją, poezja z upływem życia i przy starciu się z rzeczywistością, okazuje się pięknem lecz kłamliwem złudzeniem; nauka nie zadawala, bo jak morze nieodkrywa nigdy tajemniczego dna swego; piękne lice kobiety więdnie, a dobre serce jej zdradza.
Hrabia nie dał na te słowa bezpośredniej odpowiedzi, bo ze wzrokiem wlepionym w pustą przestrzeń, wsłuchiwał się znowu we własne myśli.
— Dobre serce kobiety — zaczął mówić jakby ciągnąc dalej przed chwilą przerwaną mowę, — dobre serce kobiety, to miejsce ucieczki i spoczynku dla strudzonych, zawiedzionych, tęskniących.
Anatol zaśmiał się zcicha, i również stłumionym głosem rzekł:
— Jak może być miejscem ucieczki dla zawiedzionych i tęskniących to co obudza tęsknotę, a nigdy jej niezaspokaja; co przyrzeka wiele a zawodzi?
— Kobieta — ciagnął hrabia zawsze wsłuchany we własne myśli, — kobieta piękna jak ideał, dobra jak miłosierdzie, przezroczysta jak źwierciadło, jest pociechą oczu pracownika mężczyzny, rosą dla jego serca, wtórem jego sumienia...
— Kobieta — odparł Anatol, — kobieta piękna jak obrazek, krucha jak szkło, chwiejna jak łodyga kwiatu, jest dla walczącego ze światem mężczyzny kosztownem... cackiem.
Nastąpiła chwila milczenia, w czasie której hrabia całkiem już zatopiony w nurtach swych myśli, patrzył w przestrzeń i uśmiechał się łagodnie, Anatol siedział nieporuszony z zimną i surową twarzą, Ewa płoniła się i bladła na przemian. Czuła ona że imię jej brzmiało w myślach dwóch tych ludzi podczas gdy zamieniali swe tak sprzeczne zdania; tylko że jeden z nich zwracał się ku temu imieniu z dobroduszną, dziecięcą niemal wiarą, a drugi okrywał je gorzkiem szyderstwem sceptyka, któremu przed chwilą rozdarto serce. Spojrzenie młodej kobiety kilka razy podniosło się na twarz Anatola. Pochyliła się nieco naprzód, pobladła, wargi jej drżały, w przezroczystych oczach dziwny jakiś zapłonął ogień. I znowu przez chwilę zdawać się mogło, że obie dłonie drżące i rozpalone wyciągnie ku temu człowiekowi, w którego twarzy z za skamieniałej jakby nieruchomości, czuć było drganie śmiertelnego bólu, a w oczach z chłodnem zamyśleniem przesuwających się po najbliższych przedmiotach, gorzały na dalekie dno odepchnięte iskry dumnego żalu i gorzkiego jak piołun zwątpienia.
W łonie tej pięknej kobiety powstał znowu na chwilę bój straszny — lecz skończyć się musiał tak samo jak przed godziną; bo łza która oszkliła źrenicę, cofnięta pod powiekę, zniknęła bez śladu, a na pobladłych ustach osiadł ten jednostajny, stereotypowy uśmiech, z jakim światowe kobiety zwykły przyjmować gości.
— Panie Dembieliński — rzekła, — chciej pan przyjąć drugą filiżankę herbaty. I uprzejmym gestem wskazała lokaja, który w tej chwili stanął przed gościem ze srebrną tacą w ręku. Anatol przyjął podawany mu napój, i zwrócił się znowu ku hrabiemu:
— Pan hrabia, jak słyszałem, posiada u siebie jedno z najdoskonalej urządzonych w kraju naszym obserwatorjów...
Hrabia usłyszał przez sen zwrócone do niego wyrazy, i usiłował obudzić się. Nie dokonał jednak tego od razu.
— Przebacz pan, niesłyszałem coś mówił — wyrzekł odrywając zamglone oczy od pustej przestrzeni.
Anatol powtórzył swe wyrazy.
— Obserwatorjum! tak jest, obserwatorjum — mówił hrabia jąkając się i chwytając za rozwiązane znowu końce swego krawata; — lubię naukę astronomji, panie, lubię tę naukę Galileusza, Kopernika, Herschla... Przestrzenie panie, ogromy wspaniałości...
— Panie hrabio! — ozwała się Ewa, — chciej pan przyjąć filiżankę herbaty. — I uprzejmym gestem ukazała drugiemu z kolei gościowi swemu od kilku już minut stojącego przy nim lokaja z tacą. Hrabia odwrócił się żywo w kierunku wskazywanym ręką młodej kobiety.
— Nauka Galileusza, Kopernika, wspaniała, panie; wielka nauka o przestrzeniach niezbadanych, niezmierzonych ogromach — mówił, i jednocześnie drżącą z pośpiechu ręką zdjął z tacy zamiast filiżanki z herbatą, kryształowy flakon napełniony sokiem.
— Czy pan wiesz cokolwiek o spirytyzmie? — mówił do Anatola.
— Znam cokolwiek tę naukę — odparł Dembieliński, — czytałem nawet o niej trochę i rozmawiałem z gorącymi jej zwolennikami. Sąto wedle mnie marzenia nieposiadające najmniejszej rozumowej zasady.
— Sąto marzenia, powiadasz pan; tak, to prawda... ale marzenia mieszczące w sobie nie jedną wielką prawdę — mówił hrabia nie uważając wcale, że wykwintny lokaj z niezmąconą powagą poprawiał błąd wynikający z jego roztargnienia i postawił przed nim zamiast flakonu z sokiem filiżankę z herbatą. — Nie należy — ciągnął, — zbyt śmiało zaprzeczać ludziom, którzy rozwiązania wielkich zagadek szukają wysoko i daleko...
— Czy nie dogodniej byłoby i rozsądniej, aby szukali go około siebie, na ziemi? — zarzucił Dembieliński.
— Na ziemi? — powtórzył hrabia, — tak, na ziemi także są zagadnienia, w których tajemnicze głębie, mądre i baczne oko swe zapuszcza nauka. Ale tam kędy kończy się granica naznaczona wzrokowi ludzkiemu, w tej dalekiej dziedzinie, której wrota zamknięte są dla najmędrszych umysłów i najwyższych umiejętności...
— Tam zaczyna się kraina marzeń — z chłodnym uśmiechem przerwał Anatol.
— Tam — kończył hrabia, — wieją te prądy, na których przeczucia dusz ludzkich unoszą się w nieskończoność; tam spracowany umysł myśliciela kąpie się w ożywczym zdroju poezji... tam mieszka ta wielkość i piękność, których człowiek ujrzeć i usłyszeć nie jest zdolny, ale których przeczucie i pożądanie czyni go istotą wielką i piękną.
— Panie hrabio — odezwała się Ewa, — ze słów pana wnoszę, iż jesteś trochę zwolennikiem spirytyzmu...
— Przebacz pani — budząc się odpowiedział hrabia, — niesłyszałem dobrze coś powiedziała...
W ten sposób ciągnęła się dalej rozmowa tych trojga ludzi, tak nadzwyczajnie różniących się pomiędzy sobą. Hrabia pogrążał się co chwilę w nurtach, które go porywały, a wydobyty na powierzchnię zwróconym ku niemu głosem kogokolwiek z obecnych, wyrażał pojęcia, chłodny wyzywające uśmiech na usta Anatola. Ambitny młodzieniec z mnóstwem zwątpień w umyśle, wyniesionych z burzliwego życia stolicy, a może i pochodzących z fałszywego kierunku, w jakim rozwijała się cała jego moralna istota, nie mógł na żadnym punkcie zejść się bratnio z uczonym marzycielem, który śród ciszy swego gabinetu utracił pamięć i wiedzę o wielu sprawach tego świata, a w obec tajemniczego oblicza nauki, w jakie wpatrywał się nieustannie, nawykł wierzyć w wiele rzeczy, a wielu innym zaprzeczać ostrożnie. Anatol wreszcie pierwszy spojrzał na zegarek.
— Czas mi pożegnać panią — rzekł, powstając i składając przed gospodynią ukłon pełny chłodnej grzeczności.
Ewa zbladła bardzo, podniosła się zwolna, i jakby nagle siły ją opuszczały, jedną dłonią oparła się o poręcz sofy.
— Tak wcześnie! — szepnęła ledwie dosłyszalnym głosem, a oczy jej pałające z za szklistej łez osłony, podniosły się na twarz młodzieńca. Ona jeszcze nie ukończyła boju z własnem swem sercem, nie stłumiła uczucia, które zmuszane do milczenia, boleśnym spazmem podnosiło się do gardła, gotowe wybuchnąć jękiem lub łkaniami; ona w tej chwili stanowczej, w której on odejść już miał od niej, nazawsze zapewne, traciła tę złowieszczą siłę, która dopomagała jej przeniewierzać się samej sobie. I kto wie — była już może gotową zaprzeczyć własnym słowom, wrócić ku niemu, zawołać: „pozostań!“ Ale załzawione oczy jej spotkały twarz tak zimną i nieruchomą, skrzyżowały się ze spojrzeniem tak pełnem milczącej lecz nieubłaganej dumy, że powieki jej w dół opadły, wargi zadrżały bólem czy obrazą, lecz nie wymówiły ani jednego słowa. Powolnym ciężkim ruchem wyciągnęła ku odchodzącemu rękę, której on dotknął zaledwie.
— Żegnam panią! — wymówił, a w dwóch tych wyrazach zabrzmiała boleść przemocą tajona, i cała otchłań gorzkiego jak piołun szyderstwa.
— Panie hrabio! — kończył zwracając się do Horskiego — bardzo jestem uszczęśliwionym zawartą z panem znajomością. Prawdopodobnie ujrzymy się nie prędko. Składam panu najszczersze życzenia, abyś we wszystkich sprawach swych znalazł to samo zadowolenie, jakie znajdujesz w przypatrywaniu się biegowi planet...
— O panie! — przerwał hrabia, który powstał także i w zmieszaniu jakiem napełniała go zwrócona do niego mowa Dembielińskiego, miął w drżących palcach zdjętą z lampy ażurową zasłonę, — o panie, to nie jest zadowolenie! uczucia jakiem napełnia mię ten widok, zadowoleniem nazywać się nie godzi! To rozkosz...
— Wierzę! — odparł Dembieliński; gwiazdy przedstawiają widok piękny, bo świecą daleko od nas i wysoko. Gdybyśmy którąkolwiek z nich ujrzeli zbliska, kto wie? czy nie zaśmielibyśmy się serdecznie z własnego oczarowania, któreby nas opuściło. Co do mnie, lubię wszystko co umieszczone wysoko, co z góry panuje nad światem; dla tego pojmuję w zupełności zamiłowanie pana hrabiego w astronomji. My profani, borykający się z dotykalnemi a często trudnemi sprawami tego świata, dostrzegamy także punkta wysokie, ku którym dążymy; a kto z nas posiada wiele woli a mało złudzeń, ten przebiegnie drabinę i stanie tam kędy świeci ulubiona przezeń planeta. Żegnam państwa!...
Wraz z ostatnim wyrazem skłonił się ze swobodą prawdziwego światowca, i z uśmiechem człowieka któremu nic nie dolega, opuścił salon. Hrabia ścigał go aż do drzwi zamyślonym wzrokiem.
— Pani! — rzekł zwracając się do Ewy, — człowiek ten posiada ogromną wolę i niepospolity rozum, ale niema żadnej wiary; dla tego też przebiegnie on tę drabinę o jakiej mówił, ale u szczytu jej stanie smutny i zniechęcony, a kto wie? może nawet występny.
Ewa nie odrzekła nic, i zwolna opuściła się na sofę; z miejsca na jakiem siedziała, widać było długą perspektywę pokojów, przez które Dembieliński przechodził z podniesioną głową i równym krokiem. U drzwi przedpokoju zatrzymał się nagle. Drogę zabiegło mu to samo dziecię, które go przed paru godzinami pierwsze powitało w tym domu.
— Kuzynie Anatolu! — wołała Krysia, zbliżając się leciuchno i szybko jak motylek o błękitnych skrzydełkach; odchodzisz już, a z Krysią nie pożegnałeś się! to nie pięknie z twej strony! Ale prawda! jutro zapewne przyjdziesz znowu do nas! nieprawdaż?
Anatol pochylił się nieco i w zamyśleniu przesunął dłoń po ciemnych falujących włosach dziewczęcia. — Nie, Krysiu, jutro nie przyjdę — odrzekł zcicha.
— Nie przyjdziesz! a więc zapewne pojedziesz znowu do tej nieznośnej stolicy! Szkoda! Jabym chciała abyś z nami nazawsze już pozostał!
Dziwny uśmiech okolił usta Anatola.
— To być nie może! dziecię! — szepnął, i raz jeszcze zapuścił wzrok w głębię tej perspektywy, utworzonej z kilku świetnie przybranych komnat, w końcu której oblana powodzią białych i błękitnych świateł, siedziała Ewa. Przed kilku godzinami marzył on zapewne, że w pięknem tem miejscu przepędzi wiele, wiele chwil rozkosznych w upojeniu podzielanej miłości, w zapomnieniu o wszystkiem co gdzieindziej czekało nań z troską i boleścią. W wyobraźni swej widział się przechadzającego w tem mieszkaniu ręka w rękę z kobietą ukochaną; marzył, że śliczna głowa jej spoczywać będzie na jego ramieniu, że łagodne jej usta podniosą się ku niemu jak kielich rozkwitającej róży, niby rosą ożywczą, napełnione cichym szeptem miłości i wiary... Teraz obok niej kto inny zajął miejsce; on odchodził zawiedziony, upokorzony, z rozdartem sercem, z piersią goryczy pełną...
Krysia patrzyła na zamyślonego młodzieńca swemi wielkiemi,pojętnemi oczami,które stawały się coraz smutniejsze
— Czego ty taki smutny? — zaszczebiotała z cicha. — Posłuchaj! wróć się! ja cię pocieszę! uczynię wszystko co rozkażesz, abyś tylko był takim wesołym jak bywałeś dawniej, wtedy gdy bawiłeś się ze mną i z mamą w ogrodzie, zrywałeś nam kwiaty i pomagałeś mi kopać moje grządki. Wiesz? na grządkach tych wyrosły prześliczne lilje i gwoździki! Ile razy je zrywałam myślałam o tobie, śliczny mój kuzynku! bo ja cię bardzo kocham. Wróć się! nie jedź do tej nieznośnej stolicy, pozostań z nami! Będę ci grała na fortepjanie, pokażę ci moje rysunki, a jak wiosna nadejdzie, będziemy znowu razem kopali grządki i sieli gwoździki.
Naiwne i serdeczne słowa dziecka, boleśnem echem odezwać się musiały w sercu młodego mężczyzny, ale zarazem rozmiękczały jego uczucia, kilkugodzinną walką jakby skrystalizowane w wielki zimny głaz, ołowiem ciążący mu na głowie i piersi. Ostre stalowe połyski gasły stopniowo w oczach Anatola, coraz łagodniejszem wejrzeniem ogarniających śliczną, podniesioną ku niemu głowę dziecka. Pochylił się, wziął w ramiona drobną lecz gibką jej kibić, i podnosząc ją nieco z nad ziemi, krótko lecz gorąco pocałował jej czoło. — Jesteś dobrem i ślicznem dzieckiem, Krysiu — wymówił.
Oczy jego pobiegły znowu w głąb tej galerji, w końcu której, jak piękny obraz wymalowany na tle łagodnego błękitu siedziała Ewa. Z oddalenia tego twarz jej wydawała się bladą i smutną, a wiotka postać niedbale osunięta na poduszki sofy, jakby złamaną. Obok niej siedział hrabia Seweryn i mówiąc jej o czemś, wlepiał w nią wzrok marzący lecz światły, i w tej chwili całkiem wydobyty z tych mgieł, jakie go przysłaniały niekiedy. Ona słuchała go nieruchoma i ze spuszczonemi oczami... Na widok ten czoło Anatola zaszło znowu ciężką chmurą, usta jego uśmiechały się z szyderstwem i goryczą; ale zarazem z pod powieki wypłynęła zwolna jedna wielka, niepowstrzymalna, przemocą wydzierająca się nazewnątrz łza, i oszkliła na chwilę czarne, gorejące źrenice. Przesunął rękę po schmurzonem niespokojnem czole, i raz jeszcze pochylił się ku stojącej przed nim dziewczynie!
— Bądź zdrowa! Krysiu! — wymówił, — powiedz twej matce... — zatrzymał się chwilę jakby usiłując nawiazać nitkę głosu, która rwała się w jego piersi.
— Powiedz twej matce — dokończył, — że kiedyś... wrócę.
— Wróć prędko! — zawołało dziecię; — ale Anatola nie było już w pokoju.
W parę godzin potem hrabia Seweryn opuszczał mieszkanie Ewy. Szedł ze schyloną nieco głową szybkim krokiem; zwykły, łagodny uśmiech okrążał mu usta, ale wielkie czoło jaśniało jakiemś promiennem rozpogodzeniem, a w oczach zamyślonych i wpatrzonych w przestrzeń, świeciła głęboka, szlachetna radość. Hrabia odchodził z otrzymanem od Ewy przyrzeczeniem, że zostanie jego żoną. Piękna kobieta siedziała w swej sypialni w głębokim fotelu, umieszczonym naprzeciw wielkiego zwierciadła, z rozpuszczonemi złocistemi włosami, których końce dotykały ziemi. Twarz jej wydawała się zmęczoną, usta były blade, ręce bezsilnie zwieszone na fałdziste, miękkie zwoje białego penioara. Zza poręczy fotelu ukazywała się ładna, czarnowłosa głowa młodej garderobianej; żywe, figlarne nieco a bystre jej oczy, widziały odbitą w zwierciadle znękaną twarz Ewy, a zgrabne ręce z wprawą i ostrożnością uplatały w warkocze grube pasma jej włosów.
— Pani — po długiej chwili milczenia i ze zwykłą ulubienicom poufałością ozwała się Aloiza, — byłam w przedpokoju wtedy, kiedy pan hrabia odchodził. Miał on minę tak uszczęśliwioną, że doprawdy, niech mi pani daruje, ale myślę... — Zatrzymała się i czarnemi przenikliwemi oczami badała twarz swej pani. Ewa zwolna podniosła spuszczone powieki, a oczy jej strudzone i mgliste, zatrzymały się na odbitej w źwierciadle twarzy garderobianej.
— Cóż myślisz? — zapytała złamanym, łagodnym głosem.
— Myślę — ośmielona tem pytaniem kończyła Aloiza, — że pani zostanie wkrótce panią hrabiną...
— Zostanę hrabiną! — tym samym co wprzódy głosem powtórzyła Ewa. Na ustach jej ukazał się dziwny jakiś uśmiech, ale zarazem po złotej rzęsie stoczyła się gruba łza, i upadła pomiędzy zwoje miękkiej sukni.
— Jakto pięknie być hrabiną! — mówiła dalej Aloiza, która widziała uśmiech, ale nie dostrzegła łzy; — wszystkie te piękne i bogate damy, które dawniej tak często przyjeżdżały do pani, a od pewnego czasu nie wiem dla czego, przyjeżdżać zaczęły coraz rzadziej, będą bardzo zazdrościć pani...
— Będą mi zazdrościć! — powtórzyła Ewa i uśmiechnęła się znowu, ale już nieco swobodniej i weselej.
— Pan hrabia jest bardzo bogatym, a przytem nadzwyczajnie dobroczynnym... słyszałam o tem od wielu osób. Te dobra pana hrabiego, któreto znajdują się o kilka wiorst od N., jakże się nazywają? a! Doliny podobno! mają być bardzo rozległe i prześlicznie urządzone... Czy pani nigdy tam nie była?
— Nie byłam — odpowiedziała Ewa, mniej jak pierwej złamanym głosem.
— Otóż ma tam być przecudowny pałacyk, postawiony na górze i otoczony wysokiemi górami. Na pałacu jest wieża, z której pan hrabia przygląda się zwykle gwiazdom przez jakąś olbrzymią lornetkę, a na dole znajduje się kilka wielkich sal, pełnych obrazów, książek i nie wiem już tam czego więcej... Ogród i park mają podobno kilka wiorst rozległości... Mówił mi kiedyś o tem wszystkiem Sebastjan Rycz, ten któregoto pan hrabia z kamerdynera uczynił swoim sekretarzem...
Aloiza mówiła to wszystko z zajęciem i ożywieniem. Może kochała w istocie piękną i łagodną swą panię i szczerze cieszyła się przyszłem jej bogactwem; może też w bogactwie tem upatrywała własny swój interes.
— Mówił mi także Rycz — ciągnęła dalej, — że pan hrabia posiada po matce swej, co mówię! po babce i prababkach prześliczne klejnoty. Wbił mi się w pamięć szczególniej jakiś pasek, o którym opowiadał Sebestjan, utkany ze złota i naszyty szmaragdami; a także jakiś naszyjnik z pereł tak wielkich jak groch, i jakiś djadem brylantowy, wyglądający jak korona. Wszystko to będzie zapewne własnością pani... Wyobrażam sobie panię w tym pasku i w tym djademie. Do paska trzeba będzie sukni z bogatej materji białej lub zielonej, a do djademu trzeba będzie uczesać włosy pani à la Pompadour, aby gładko leżały i nie przysłaniały brylantów. Z tyłu głowy zato zbiorą się wszystkie warkocze razem i ułożą się w wielką kokardę... Już ja to potrafię zrobić, niech tylko pani zostanie panią hrabiną. Mój Boże! tożto pani będzie dopiero prześlicznie ubrana w te wszystkie cudowności!...
Cała twarz młodej dziewczyny śmiała się i migotała zachwyceniem. Była ona widocznie szczerą w objawach swej radości, i nie mogąc dla siebie, marzyła przynajmniej dla swej pani o paskach naszywanych szmaragdami i brylantowych koronach. Ewa słuchała z uwagą; blade policzki jej zafarbowały się lekkim rumieńcem, oczy przygasłe wprzódy, zabłyszczały. I w jej wyobraźni także świetną tęczą odbił się blask brylantów; piękny pałacyk pomiędzy górami, stanął przed nią w postaci wonnego, rozkosznego siedliska.
— Aloizo — wymówiła zwolna, — nieprawdaż że mieszkanie to sprzykrzyło mi się już oddawna.
— Tak pani — odparła sługa.
— Nieprawdaż że meble moje nieświeże są już i spłowiałe, i że oddawna już nie sprawiłam sobie żadnej kosztownej sukni?
— O, tak pani! tak.
— Nieprawdaż Aloizo, że wyglądałam coraz gorzej i doświadczałam coraz częstszych migren, bo miałam wiele kłopotów i wielu rzeczy musiałam sobie odmawiać...
— O tak pani! Ale teraz gdy pani zostaniesz panią hrabiną i mieszkać będziesz w tych pięknych Dolinach, będzie wcale inaczej; pani będzie bardzo szczęśliwą...
Na dźwięk ostatniego wyrazu Ewa drgnęła lekko, i pobladła znowu. Przez chwilę siedziała nieruchoma ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń.
— Będę szczęśliwą! — wymówiła głosem, który zabrzmiał głucho jakoś i bezdźwięcznie. Zarazem po złotej rzęsie stoczyła się druga łza, i zwolna spłynąwszy po bladym policzku operliła usta, dziwnym znowu okrążone uśmiechem.
Tym razem Aloiza dostrzegła łzę swej pani i widać było że zdziwiła się trochę, lecz widocznie wiedziała kędy było źródło tej od chwili do chwili objawiającej się żałości.
— Widziałam także, proszę pani — zaczęła, — jak pan Dembieliński schodził ze wschodów. Szłam właśnie z pralni, i spotkałam się z nim oko w oko...
— Aloizo! — zawołała Ewa, powstając nagle i zgarniając w obie dłonie resztę niesplecionych swych jeszcze włosów; — idź już do siebie Aloizo! jużeś mi niepotrzebna...
Sługa zarumieniła się żywo. Przyszło jej zapewne na myśl, że była zbyt śmiałą i powiedziała zawiele. Z nieśmiałością więc zbliżyła się do swej pani i patrząc w jej twarz błagającemi oczami, wymówiła: — Dobranoc pani!
Ale Ewa nie gniewała się wcale; była tylko tak zatopiona w swych myślach, że z roztargnieniem lubo zawsze łagodnie odpowiedziała:
— Dobranoc ci moja kochana! idź już do siebie!
Po odejściu garderobianej, młoda kobieta długo stała nieruchoma, łokcie oparłszy na wykwintnej gotowalni a twarz ukrywszy w dłoniach. Kiedy podniosła głowę, na twarzy jej nie było już ani łez ani bladości, a tylko tkwił na niej wyraz głuchego uporu, jakiegoś nieugiętego obstawania przy swojem, naśladujący spokój, ale w istocie wcale doń niepodobny. — On mię nie kocha, nie kochał nigdy — rzekła zcicha do siebie, i drobna ręka jej w pięść złożona, uderzyła parę razy w dłoń drugiej. Tak samo czynią dzieci, gdy usiłują wmówić w innych i w siebie to w co same nie wierzą. — Gdyby mię kochał — mówiła dalej, — byłżeby tak obojętnym? Mógłżeby przez wieczór cały wytrwać w tak niezmąconej spokojności, rozmawiać z takim dumnym chłodem, tak szydersko odzywać się o kobietach i pożegnać mię tym brzydkim, światowym, zimnym ukłonem! Podałam mu przecie rękę gdy odchodził, i czułam dobrze, że dłoń jego nie drżała, że palce jego zimne były jak lód i zaledwie raczyły dotknąć moich. Nie! nie! on mię nie kocha! dobrze uczyniłam!
Byłże to nagle z dna serca czy sumienia wybuchający głos groźny i złowrogi? bo młoda kobieta wymawiając ostatnie wyrazy, zbladła bardzo, zachwiała się, i drżącą ręką oparła się o poręcz najbliższego sprzętu. — A jednak — mówiła do siebie, nizko, bardzo nizko pochylając głowę, — a jednak... owe dawne wieczory nasze takie ciche, poufne, tak pełne wspólnych nadziei i wzajemnych obietnic... te ranki wiosenne z nim spędzone... tam w ogrodzie, takie świeże, wonne, promieniste... o, jakie to były piękne, piękne chwile!... on je dziś przypomniał...
Wyprostowała się, obie dłonie przycisnęła do falującej piersi, i zawołała głośniej: — O, te wspomnienia! wspomnienia! Któż mi je wydrze z serca i pamięci? pozostanąż one we mnie na zawsze? Będęż, wedle przepowiedni jego, całe życie żałującem okiem ścigała tę nitkę złotą, której wątek rozerwałam dziś sama!
Chodziła po pokoju przyśpieszonym krokiem, twarz jej gorzała, oczy mieniły się płomieńmi i łzami; ogromne włosy częścią splecione w warkocze opadały na plecy, częścią rozpuszczonemi pasmami opływały czoło i szyję. Była wtedy bardzo piękną, ale tą niespokojną pięknością istoty nie mogącej pogodzić się z samą sobą, tą pięknością tragiczną, która powstaje z dwóch sprzecznych potęg rozrywających pierś człowieczą. Owe dawne fatum, które u starożytnych przychodziło z zewnątrz, aby łamać losy ludzkie i wlewać w nie żywioł tragiczności, mieściło się teraz w wewnętrznym ustroju tej nowożytnej kobiety, w namiętności jej serca z jednej strony, w niedołęztwie, lękliwości, słabości i próżności z drugiej.
— Ha! cóż robić? — wymówiła po chwili, stając na środku pokoju i krzyżując ręce na piersi; — miałamże dobrowolnie puszczać się na mętne i burzliwe fale ubóstwa? Nie! jam do tego nie zdolna! Wspomnienia umilkną, boleść przeminie, zostanie spokojność, pozycja w świecie, niezachwiana pewność o jutro... Mam przecie córkę... będę ją kochała... hrabiemu wystarczy szacunek mój i przyjaźń... A on? on pocieszy się prędko, zapomni... wszak i dziś nawet był tak obojętny jakby już nie pamiętał o niczem... Tak, tak, nowe życie zaczyna się dla mnie... nowe nadzieje...
Ostatni wyraz zatrzymał ją znowu. Osunęła się na sofę, i otaczając ramionami głowę chylącą się na poduszki, zapytała sama siebie:
— Nadzieje! i jakież nadzieje? Czy będę razem z hrabią śledziła bieg planet? Czy wspólnie z nim pochylę się nad książką rozwiązującą zagadnienia ludzkiego życia i ducha! Nie! jam do tego niezdolna.
Do czegóż zdolną była ta kobieta tak młoda jednak, tak pełna powabów i uczuć żywych i pojętności? Nie czuła się dość silną, aby módz z ukochanym człowiekiem podzielać walki i burze życia ogołoconego z bogactwa, ani dość poważną, aby z tym którego wkrótce nazwie swym małżonkiem, wstąpić w światy myśli i nauki, w których on żył i oddychał pełną piersią. Do czegóż więc była zdolną? Mogłaż tylko zawodzić każdego, ktoby w niej złożył wiarę swą i nadzieje? Zawiodłszy dziś jednego z dwóch współzawodniczących o nią ludzi, i zraniwszy jego serce, miałaż potem przez całe życie zawodzić i ranić serce drugiego?
Tej samej nocy, którą Ewa spędzała na burzliwych rozmyślaniach, oddając się naprzemian radości i rozpaczy, kto inny jeszcze czuwał i walczył z odmętem wewnętrznej burzy, stokroć sroższej i gwałtowniejszej niż ta, która huczała w rozpieszczonej i słabej piersi kobiecej. Człowiekiem tym łamiącym się z samym sobą, i starannie bojującym z wrzącą w nim burzą uczuć i myśli, był Dembieliński. Opuściwszy dom Ewy, szybkim krokiem przebył on całą rozległość miasta, i wszedł do hotelu, tymczasowego swego mieszkania, tak samo jak wychodził zeń przed kilkoma godzinami, z głową podniesioną, wargą dumnie odgiętą, krokiem pewnym i równym, a tylko z twarzą daleko bledszą, i silniejszym połyskiem oczów spokojnie na pozór patrzących, z pod na wpół spuszczonej powieki. Szwajcar pośpiesznie otworzył przed nim bramę, rządca hotelu oddał mu pełen szacunku ukłon, dwóch kelnerów na wyścigi poskoczyło po wschodach, aby otworzyć apartament j. w. pana i rozniecić w nim stosowną ilość światła. U drzwi tego apartamentu stał już kamerdyner, gotów do zdjęcia futra z ramion swego pana, i spełnienia dalszych jego rozkazów. W obecności wszystkich tych ludzi, Anatol ani na jedną sekundę nie zmienił postawy swej, ani wyrazu twarzy; od czasu do czasu tylko jakiś wpół ironiczny, wpół bolesny uśmiech zjawiał się na jego ustach, wywołany może myślą, iż cały ten otaczający go zbytek, wszystkie te hołdy i uniżone usłużności wnet zniknąć miały, gdy wieść jak dzwon ogłosi całemu światu upadek jego fortuny, śmierć dotychczasowego położenia jego w świecie.
— Jaśnie wielmożny pan rozkaże sobie podać herbatę?
— Nie.
— Może kolację?
— Nie.
— Czy jestem potrzebny jaśnie wielmożnemu panu?
— Nie; możesz odejść.
Po krótkiej tej rozmowie, kamerdyner opuścił pokój, a Dembieliński postąpił żywo i zamknął za nim drzwi na klucz. Uczyniwszy to, opuścił ręce bezsilnie, i odetchnął z głębi piersi; zarazem twarz jego zmieniła się w mgnieniu oka, z nieruchomej i bladej stawała się to rozpłomienioną, wzburzoną, wstrząsaną jakiemiś boleśnemi drganiami; to mglącą się bezdenną jakby boleścią, lub ostrem jak lodowe kolce szyderstwem. Im silniejszy był ten ucisk, jakiemu Dembieliński przez długie godziny poddawał swe uczucia, tem gwałtowniejsza nastąpiła po nim reakcja. Wybuchnęła ona tak jak wybucha wulkan, jak rozpacz i zwątpienie wybucha z szerokiej i dumnej piersi człowieka wtedy, gdy żadne oko ludzkie nań nie patrzy, gdy nie dochodzi doń żaden szmer zwiastujący czyjąkolwiek obecność.
Anatol mierzył niewielki pokój szerokiemi krokami. Drżał cały jak w febrze, ręce jego zimne były jak lód, a głowa ściśniętą w obręczy palącej jak rozgorzałe w ogniu żelazne koło. Obok zasłanego już łóżka, stała na małym stoliku karafka z wodą. Pochwycił ją trzęsącą się ręką, i zimnym płynem napełniwszy kryształowy kubek, wychylił go do dna.
— Kobieto! puchu marny! — zawołał, i z przykrym jakimś przeszywającym śmiechem dodał: Poeto! tyś był w prawdzie z piersi twej wyrzucając te wyrazy! Ale jam nie poeta! pocóżem wierzył, pocóżem ufał, pocóżem kochał? O, jakżem był jeszcze niedoświadczony! Ewo, tyś mi dziś dała wielką lekcję życia, tyś utwierdziła dziś we mnie te wszystkie nauki, któremi poili mię świat i ludzie, przeciwko którym buntowałem się dotąd, a którym teraz pokorne poddaję czoło! Ewo! Ewo! ty będziesz bogatą panią, ty będziesz hrabiną! — a ja czemże będę?
Pochylił w tył głowę ciężącą mu jak ołów, obiema rękami ścisnął pałające skronie, i tak stał chwilę nieruchomy, jak posąg wyobrażający rozpacz, ze szklistem okiem wpatrzonem w przestrzeń, z ustami które pobladłe i spalone gorączką, drżały jakimś posępnym szeptem szyderstwa czy złorzeczenia.
— Nie wierzyć w nic! nie kochać nikogo! — wymówił głośniej nieco, — straszno! zimno! pusto! świat — step rozłożysty z tysiącem kamienistych ścieżek; ludzie — tłum fałszerzy uśmiechających się obłudnie, lub płaczących krokodylemi łzami! I ona uśmiechała się do mnie kiedyś; i ona płakała dzisiaj! O uśmiechy i łzy kobiece! bądźcie przeklęte! Biada temu kto w nie uwierzy, kto do wątłej nici waszej uczepi wielką nadzieję swego życia! Nadzieja runie w otchłań, a wiara potoczy się tam, kędy śpią w mogiłach inne, młodzieńcze wiary tchem świata strute, zabite wichrami doświadczeń...
Stan duszy człowieka tego, był w tej chwili okropnym. Wprzódy już przygnieciony nieszczęściem, które nań niespodzianie spadło, łamał się teraz z innem, stokroć snać dlań sroższem i więcej niespodzianem. Utrata fortuny była dlań ciosem, który rani; ale zdrada kobiety gromem, który obala. On wyniosły i dumny, póki stał przed obecnością ludzi, teraz sam na sam z sobą i ślepemi ścianami, szalał żałością, nie tyle może po szczęściu jakiego się spodziewał, jak po utraconej wierze, którą pielęgnował w sobie. Wiara ta w cnotę, w zacność, w prawość kobiety którą ukochał, i w niezłomną siłę jej miłości, i w kryształową czystość jej myśli, była mu może jedyną rękojmią istnienia dobra, prawdy, cnoty pomiędzy ludźmi, w których pociemniałe głębie zbyt często snać zaglądał. On, dziecię gwaru, wychowaniec tłumu, współbiesiadnik przy zastawionej w wielkiej stolicy uczcie wykwintnych szyderstw i łatwego użycia, dusił się chwilami w tej sferze, w której lepsze, nie zepsute jeszcze władze serca jego i umysłu, nie znajdywały dla siebie pożywy — i niby powietrzem orzeźwiającem, oddychał wspomnieniem o „niej“, czcią oddawaną jej cnotom, które raz zaświeciły przed nim, a potem wzrastały już ciągle przez działanie wyobraźni, oddalenia, porównań. Teraz zgasło to jedyne piękne światło jego umysłu; oaza na której spoczywała z rozkoszą myśl jego, opylona kurzawą zwątpień, pociemniała, i w jedną barwę zlała się zresztą świata.
Usiadł, twarz ukrył w dłoniach i płakał. Płakał jak dziecko, któremu odbiorą to co stanowiło czysty urok dni jego, i niewinne marzenia snów nocnych; jak młodzieniec, przed którym wichry życia zdmuchną ideał z miejsc na których stał, pozostawiając dotykalną jak prawda, lecz smutną jak rozczarowanie rzeczywistość; jak mąż, który wczoraj jeszcze mniemał o sobie, że jest silnym i niezłomnym, a dziś ugiął się i zadrżał, bo poczuł na głowie swej gnębiącą dłoń losu, a przed sobą zobaczył pustkę pokrytą odmętem, śród którego zagasły słońca, i w cień nieprzenikniony ukryły się kierownicze drogoskazy. Chwila, którą przebywał teraz ten młody i piękny człowiek, była jedną z tych chwil stanowczych, które rozcinają życie na dwie połowy, i stają się początkiem olbrzymich cnót, lub głębokich upadków. Z niej dalsze życie człowieka wylecieć może orłem niezwalczonym, motylem ze skrzydłami pozłoconemi w probierczym ogniu, lub ćmą nocną goniącą za sztucznemi światłami, w które rzuca się nakształt duszy potępionej, w ciemnościach jakie ją otaczają, szukającej słońca.
Anatol bił się z odmętem rozpaczy, jak wędrowiec z napotkanym śród drogi uraganem; płakał nad utraconą wiarą, więcej niż nad spodziewanem a utraconem szczęściem. Razem ze łzami połykał jad bluźnierstw, które mu wybuchały przez usta; drżał na widok tej pustki, która utworzyła się przed nim na miejscu, kędy on dostrzegał już kończącą się budowę wielkości i szczęścia; zatapiał się w bezbrzeżnej samotności, która otoczyła go nagle wtedy, gdy on myślał, że wraz z nim, za nim i w koło niego, świetnym orszakiem postępują: sława, bogactwo, powodzenie i miłość kobiety wielka, wparta na wielkiej cnocie czystego i słodkiego jej serca.
Gdybyż w tej chwili znalazł się przy nim mądry i kochający przyjaciel, ujął rozgorzałą dłoń jego serdecznem ujęciem, i w myśl zmąconą rzucił mu kilka słów pocieszenia, nadziei! Gdyby przed zrozpaczonym i złamanym stanęła jakaś wielka, wszechludzka idea, ze słonecznem obliczem, i pociągnęła go w swój krąg wiekuiście promienny! Gdyby na głowę jego nabrzmiałą buntowniczemi myślami, spłynęły w tej chwili te wody łagodne, na których dnie człowiek znajduje niebieskie perły przebaczenia, i z łona Bóztwa na świat upadłe djamenty miłosiernej, wspaniałomyślnej, bezwzględnej miłości! Gdyby w piersi jego rozdartej, ozwała się melodja zdolna w jeden akord zharmonizować rozpierzchłe i szamotane władze istoty człowieczej! Gdyby ten człowiek potrafił choć na chwilę zapomnieć o sobie, wzrok oderwać od własnej swej drogi, a zapuścić go tam, kędy świecą prawdy wiekuiste, zawieść i omylić nie mogące! Ale w takich stanowczych chwilach, nie każdy ma szczęście wesprzeć się na dłoni mądrej i przyjaznej; nie każdego oczy nauczone patrzeć tak wysoko, aby nad ziemskiemi tumany mogły dojrzeć panujące słoneczne oblicze idei; nie każdego pierś tak nastrojona, aby harmonją wewnętrzną zagłuszyć potrafiła burzę z zewnątrz nadeszłą; nie każdy jest dość wielkim, aby umieć przebaczać, i dość mądrym, aby śród fałszów codziennych dostrzegać nie codzienne prawdy, i wiarą w nie jak tarczą, osłaniać się od zwątpienia.
Anatol podniósł twarz śmiertelnie bladą, i wymówił prostując się: — Bądźmy człowiekiem!
— Bądźmy człowiekiem! — powtórzył, — słowa wyjęte żywcem z najnowszej komedji jaką widziałem na scenie w stolicy! Wymawia je tam człowiek, którego opuszcza wszystko: żona, dzieci, fortuna i dobra sława! I cóż człowiek ten czynił dalej, aby pokazać że jest człowiekiem! Oto usiłował odbudowywać gmach, który runął, nie oglądając się bynajmniej z kąd pochodziły cegły jakich do nowego użyć zamierzał! Gdyby wtedy przed nim zapaliła się świątynia, on nie ugaszałby pożaru; ale ze ścian gorejących wydzierałby na wpół spopielały materjał, aby go użyć do swej roboty! On przestał wierzyć w świątynie i bóztwa! Będęż czynił jak on? Będęż człowiekiem, mocnym odbudować to, co w gruzy opadło?
Pochylił czoło na dłoń, i zamyślił się głęboko. Była to zaduma przykra, ciężka jak owe chwile ciszy, które śród burzy zawisają nad światem pomiędzy gromami, które ucichły, a temi co wnet wybuchnąć mają.
— A jakim był koniec człowieka tego z komedji? — głośno prawie i powstając zapytał Anatol. Budował on, budował, a gdy zbudował, stanął nad robotą swoją zmęczony, i odwrócił od niej oczy, bo go nie cieszyła! Będęż jak on stał kiedyś smutny na szczycie odbudowanego gmachu?
Przechadzał się po pokoju zwolna już i jakby z namysłem; w oczach jego przebiegały ostre błyskawice myśli, z trudem ciężkim mozolącej się nad rozwiązaniem jakiegoś zagadnienia, które dla niego musiało być zagadnieniem życia.
— Fortuna jest kobietą! — wymówił, — godłem jej niestałość! mężczyzna zakląć jej nie może, aby przy nim pozostała — powinien ją jak kobietę kupić. Kupić? a za jaką cenę?.... Praca jest mennicą, której wola kuje złotą monetę powodzeń.... ale długato robota, ciężka, krwawa, a mnie trzeba iść prędko, prędko... aby w pełni siły i młodości jeszcze stanąć przed tą kobietą, i módz jej powiedzieć: patrz dokąd zaszedłem! Omyliłaś się nie oddając mi swojej ufności! jam nie na to stworzony aby być nędzarzem!
Stanął, i zaśmiał się przykrym śmiechem.
— Wszak ja myślę jeszcze o niej! — zawołał.
Upadł w ubraniu na zasłane łóżko, i ramionami otoczywszy głowę, leżał nieruchomy, jakby skamieniały w boleści lub rozmyślaniach. Oczy jego szeroko rozwarte i w sufit wlepione oznajmiały, że nie spał. Niestety! z wyrazu ich i tych błyskawic które je przeszywały, poznać można było, że nie patrzyły one w żadne słoneczne oblicze idei, ani tonęły w tych wodach łagodnych, na których dnie spoczywają perły przebaczenia i djamenty bezwzględnej, wspaniałomyślnej miłości! W nim burza wrzała ciągle, a z odmętów jej, z jej bólów i walk, coraz liczniejsze wyłaniały się mary: zwątpienia, pychy, ambicji, samolubstwa, i niby zaklętem kołem coraz ściślej obejmowały tego człowieka, którego przed kilkoma godzinami zbawić mogło jedno słowo kobiety, jeśliby ta kobieta była — kobietą.
Nazajutrz o południu zaledwie dzwonek rozlegający się w hotelowym korytarzu, przywołał do apartamentu Anatola Dembielińskiego oczekującego na to hasło kamerdynera.
W apartamencie tym okna szczelnie zasłonione były firankami, tak że w pokoju słabe zaledwie panowało półświatło. Anatol leżał na sofie w kosztownem rannem ubraniu, z roztwartą książką w ręku, i głową opartą na dłoni.
Być może, iż dla tego tak szczelnie osłonił okna, aby wchodzący ludzie jak najmniej śród cieniu dostrzedz mogli niezmierną bladość jego twarzy, ciemne obręcze które objęły jego oczy, usta spieczone gorączką i całą postać jego, jakby z długiej powstającą choroby. — Herbaty! rzekł do kamerdynera, gdy ten pojawił się w progu. Potem, ciągnął, pójdziesz na miasto i poprosisz tu do mnie pana Erazma Suszyca. Niech tylko nie pierwej przychodzi jak o godzinie siódmej wieczorem. Przez cały dzień staraj się, aby tu nie wszedł nikt, stanowczo nikt.






ROZDZIAŁ II.
Obarczony rodziną.

Na jednej z bocznych i wązkich ulic miasta N. stał drewniany, nietynkowany dom, o kilku niewielkich oknach nie wiele nad ziemię podniesionych, chylący się od starości, z gontowym dachem mchem obrosłym, od innych domóstw przedzielony parkanami z desek, które wyglądały staro i spróchniało. Ulica dotykała pola, ku któremu zbiegała po znacznej pochyłości, i nie posiadała bruku; ztąd jeden koniec jej był równy i suchy, drugi wyżłobiony wodą w jesieni i na wiosnę ściekającą z wyżyny, i poprzerzynany nigdy prawie nie wysychającemi kałużami. Właśnie przy tym niższym, błotnistym końcu ulicy stał dom o pięciu nizkich oknach, a mieszkał w nim Erazm Suszyc, urzędnik z profesji, prawnik z okazji, niegdyś używający w mieście N. i okolicach dość głośnej opinji człowieka zdatnego i pracowitego, lecz od pewnego czasu całkowicie zaniedbany przez możną i pieniężną klijentelę, a żyjący nie wiedzieć jak, nie wiedzieć z czego — jakto bywa niekiedy z pewnymi ludźmi, których życie zagadką jest dla otaczających, a kto wie? może i dla nich samych.
W całem mieście nikt nie zajmował się Suszycem, rzadko kto o nim wspomniał. Niektórzy na widok jego wzruszali ramionami i uśmiechali się; inni czynili filozoficzne uwagi nad tem, jakie to ciągłe niepowodzenia prześladują niektórych ludzi, tak że przy zdolnościach nawet i dość obiecujących początkowych widokach, nigdy oni do niczego ważnego i porządnego nie dochodzą. „Coś widocznie stanęło na drodze temu człowiekowi“ — mawiali dawni znajomi Suszyca, którzy go pamiętali młodym i wiele obiecującym urzędnikiem, potem dość wziętym adwokatem, a teraz widzieli go przechadzającego się po mieście, z dwugroszowem cygarem w ustach, z rękami w kieszeniach wytartego najczęściej surduta, z miną Djogenesa z przymusu lub Cyncynnata z potrzeby. Ale czem było to „coś“ które stanęło mu na drodze, zepchnęło go z posady urzędniczej, z której postępować mógł wyżej i wyżej, oddaliło od niego dość liczną zrazu i możną klijentelę, nad tem nikt nigdy nie zastanawiał się bardzo. Suszyc był, a raczej od pewnego i dość już dawnego czasu, stał się figurą tak mało znaczącą i znaną, że łamać sobie głowę nad przyczynami smutnego stanu w jaki popadł, wydawało się każdemu próżnym trudem. „Coś“ tam musiało być koniecznie w tem życiu steranem; „coś“ tajemnego a sprowadzającego dla tego człowieka upadek sił czy energji życiowej, czy może bodźca moralnego lub nienaruszalności sumienia, wraz z jakimto upadkiem zachwiewa się najczęściej jeśli już nie zazwyczaj, położenie społeczne i finansowe człowieka, żyjącego z własnej pracy — a może nawet i każdego człowieka. Byli tacy, co gdy w chwilach, w których nic lepszego do czynienia nie mieli, zastanawiali się nad losem Suszyca, istnienie tego „czegoś“ przypisywali jakiemuś nieubłaganemu fatum, lubiącemu niekiedy prześladować najniewinniejszych. Nie było to jednak tłómaczenie mogące trafić do przekonania ludziom rozsądnym, i we wszelkich zjawiskach tego świata lubiącym upatrywać loiczny szereg przyczyn i następstw, niedopuszczający ślepego działania fatalności. Zapuszczając się tedy w głębsze poszukiwania, dalecy znajomi Suszyca (blizkich miał on bardzo niewielu), przebąkiwali albo też i mówili głośno o tem, że tem „czemś“ był brak skrupulatnej uczciwości, zaniedbywanie spraw powierzonych, i t. d., i t. d. I takie wszakże tłómaczenia nie wszystko tłómaczyły, Suszyc bowiem będąc młodym, uchodził powszechnie za człowieka uczciwego i sumiennie pełniącego powierzone mu prace; jeśli więc w następstwie czasu przyczepiły się doń niesumienność i lenistwo, należało zatem szukać, jakim sposobem i skutkiem jakich wpływów, przymioty przerodziły się z nim w wady? A więc znowu pojawiło się to niezbadane, a po prawdzie i przez nikogo niebadane „coś“, które dokonało smutnej tej metamorfozy. Zdarzało się też słyszeć, gdy mowa była o Erazmie Suszycu, wymawiane przez znajomych jego słowa: „to człowiek obarczony rodziną.“
W ogólności ludzie bardzo rzadko miewają zwyczaj zastanawiania się nad głębszem znaczeniem wyrazów przyjętych, utartych, i gęsto w potocznej mowie używanych. Ale dla każdego kto lubi i nawykł wnikać w sens bezmyślnie przez innych wymawianego słowa, wyrażenie to „obarczony rodziną“ przedstawiać musi znaczenie co najmniej przykre. Skoro człowiek obarczony jest rodziną, znaczy, że rodzina jego wielkim ciężarem była mu na barkach. Jeżeli ktokolwiek zastanawiający się nad tem wyrażeniem, posiada wyobraźnię choć trochę żywą, to postawi mu ona niezbędnie przed oczami człowieka, na którego plecach i karku rozsiadło się wielu innych ludzi, który ugina się pod tym ciężarem aż do samej ziemi, ociężale powłóczy nogami, postękuje, pot ociera z czoła, a nigdy głowy w górę podnieść nie może, bo kark jego wpleciony jak w jarzmo opasujące go, i w dół cisnące liczne ramiona. Jeżeliż jeszcze ciężar ten składa się z istot drobnych, bezsilnych, nie mogących chodzić po ziemi o własnej mocy, obraz staje się mniej rażącym, a nawet niezbyt przykrym, bo dopuszcza tymczasowość i konieczność, na którą rady niema; ale jeżeli składają się na niego ludzie dorośli, a jest ich znaczna liczba, natenczas człowiek „obarczony rodziną“ przypomina starożytnego niewolnika, zgiętego pod umieszczoną na plecach jego lektyką, albo wielbłąda dźwigającego ciężary, albo jeszcze karjatydę, którą nieudolny budowniczy podstawił pod budowę nieodpowiedniej z nią wielkości. Patrząc na obraz człowieka w ten sposób obarczonego rodziną, zdejmuje ochota zawołać do tych, którzy obsiedli kark jego i plecy: „A zleźcież niedołęgi, i pochodźcie choć trochę po ziemi o własnych siłach! Niech ten, który tak długo dźwigał was na swych barkach, wyprostuje się nakoniec, obejrzy się po świecie, spojrzy w górę i odetchnie swobodnie!“ I jeszcze, jeżeli ci, którzy tak bezpiecznie sobie i swobodnie siedzą na plecach i karku innego, okazują mu za to wdzięczność i miłość, pocałunkami ścierają mu pot z czoła, i od czasu do czasu szepcą do ucha takie wyrazy, które sprowadzają uśmiech na jego usta i wzmacniają siłę strudzonych kroków, obraz staje się jeśli nie miłym to przynajmniej znośnym. Wtedy już nie obarczającym ale obarczonemu wypalić można następną perorę: „A dlaczegożeś niedołęgo nie wyuczył ich chodzić po ziemi na własnych nogach! masz widocznie do czynienia z dobremi sercami, z których dobroci i miłości dla ciebie można było wyciągnąć pożytek zbawienny im i tobie. Ale znać nie masz głowy biedaku albo woli, jeśli nazwyczaiłeś ich do tego, by jeździli sobie tak po bożym świecie bez trudu a na twoich plecach. Terazże za to cierp, dźwigaj i milcz, a mozolną pracę swoją osładzaj temi pieszczotami, których ci oni nie skąpią!“ Ale przypuśćmy tylko, że „obarczająca rodzina“ składa się z wielkich chłopców wyrosłych w dęby, dziewcząt pyzatych i rumianych, małżonki załzawionej lub wiecznie ze wszystkiego niekontentej — i że każda z tych osób trzyma w ręku biczyk, którym popędza obarczonego, bez ceremonji wołając „wio“; przypuśćmy, że żadna z tych osób nie pochyli się doń nigdy z pieszczotą, nie zaszepce mu do ucha miłego wyrazu, nie pogłaszcze mu czoła wdzięczną dłonią — lecz przeciwnie, że każda z nich to uszczypnie go, to ukole, to sarknie, to zaszamoce się, to do kieszeni jego sięgnie, to mu do ucha krzyknie: „aj, aj, kieszeń pusta!“ Jeżeli jeszcze te wszystkie osoby kłócą się, i szczypią się, i kolą, i szamocą wzajemnie, a obarczony dźwiga je i dźwiga, i wszystkie te szamotania się, i kłucia, i szczypania, i krzyki przenosi, bo nie widzi coby miał lepszego do uczynienia... uf! w takim razie jestto obraz takiej rodziny, o jakiej nie śniło się nigdy żadnej parze narzeczonych! W takim razie ubogi wieśniak otoczony gronem dzieci, z których każde gdy dorośnie stanie się dzielnym parobkiem lub hożą gospodynią, stokroć szczęśliwszym jest ojcem, ponieważ rodzina nie obarcza go, lecz wkłada nań tylko obowiązki, po których spełnieniu zostanie spokojnym i zadowolonym. I biedna wyrobnica tulącą do łona kilkoro drobnych istot, których nie ma czem nakarmić, szczęśliwszą jest matką, bo miłość jaka ją z niemi wiąże, osładza jej troskę i umniejsza ciężaru. Rodzina, która zobowiązuje — błogosławieństwem jest; czem jest taka, która obarcza? Jak wszelkie brzemię — kulą u nogi, garbem na plecach. Ojciec rodziny powinien czuć się obowiązanym; jeżeli czuje się obarczonym, biada mu! Obowiązek przypuszcza miłość; rozumnie i zacnie pojęty, wypływa z niej, i mieści ją w sobie nieodzownie. Brzemię — to mus i niewolnictwo; a mus i niewolnictwo, to te moce złowrogie, które ciągną duszę ludzką ku bezsilnym buntom i niezaradnym upadkom.
Owoż o Erazmie Suszycu mawiano: „to człowiek obarczony rodziną“. Czyliżby okoliczność wyrażona tym sposobem, mieściła w sobie to „coś“, co człowiekowi temu pętało stopy, rozum i sumienie? Być może... Wszak ludzie czasem niechcąc mawiają prawdę. Bądź co bądź, fortuna i powodzenie, niby kobieta niestała i dziecko kapryśne, wzięły się za ręce i frunęły z domu Suszyca, a potem nigdy już tam zajrzeć nie chciały. Kiedy był urzędnikiem, mieszkał na szerokiej, widnej ulicy miasta, w murowanym domu z wielkiemi oknami, przez które wyglądały niby na pokaz wystawione kubki z malowanego szkła, lampy pokryte misternie wycinanemi z papieru zasłonami, kandelabry bronzowe trochę wykrzywione, zawsze jednak błyszczące nakształt złota. W bramę kamienicy często gęsto wchodzili koledzy Suszyca; na pierwszem piętrze słychać było gwar i śmiechy, okna oświetlały się wieczorem roznieconemi wewnątrz mieszkania lampami, a o północy, niekiedy nawet po północy, wesołe grono mężczyzn opuszczało kamienicę rozwiewając do koła wonny dym kosztownych cygar, jakiemi częstował ich uprzejmy snać gospodarz. Co więcej! widziano nawet parę razy, jak sam pan prezes biura, w którem pracował Suszyc, zajechał dorożką przed jego mieszkanie, wszedł na pierwsze piętro, i bawił tam dość długo, aby o tem ekstraordynaryjnym honorze spadłym na dom urzędnika, dowiedzieli się wszyscy na tej samej ulicy mieszkający jego znajomi. Były to dla Suszyca czasy świetne; nie był on jeszcze wtedy obarczony rodziną, bo niedawno się był ożenił, i przebywał właśnie tę wiosenną dobę rodzinnego żywota, w której co roku, z wielkiem ukontentowaniem sąsiadów i przyjaciół, małżeństwo młodem jeszcze zwane, wyprawia huczne chrzciny, wprowadzając tym sposobem do społeczeństwa coraz nowego członka, a przybytek domowy przyozdabiając coraz nową drobną istotką, nie wiele jeszcze kosztującą, a sprawującą niezmiernie wiele najrozmaitszych uciech, i dającą na przyszłość nieskończenie wiele pięknych nadziei.
Zaledwie jednak przeminęło lat dziesięć, Suszyc utracił wygodną swą posadę, i nie mieszkał już w wielkiej kamienicy z widnemi oknami. Najął on sobie zato dworek szczupły wprawdzie ale schludny, wesoło śród ogrodów położony, a zużytkowując stosunki pozawiązywane z ludźmi w uprzedniej fazie swego życia, ogłosił się prawnikiem, i jął prowadzić rozmaite procesa a choćby i procesiki. Z początku było więcej pierwszych niż drugich; przed dworek otoczony drzewami dość często zajeżdżały dorożki, przywożące wiejskich panów z ogorzałemi twarzami i suto wypchanemi kieszeniami; od czasu do czasu ukazywał się nawet jaki taki powozik, wysiadła zeń kobieta pozbawiona męzkiej opieki, i przybyła w celu oddania swych spraw finansowych po opiekę Suszyca, — albo wyelegantowany panicz, któremu pilno było jechać za granicę, i znaleźć kogoś ktoby go zastąpił w trudnieniu się sprawami, które go „degutowały“.
Minęło jeszcze lat kilka, a dworek opustoszał, posmutniał; w należącym do niego ogrodzie drzewa poschły, szyby w oknach wyglądały jak spłowiałe lub zakurzone. Z przed bramy zamykającej ogrodzenie, które się nadpsuło, zniknęły naprzód powozy, potem i dorożki przestały zajeżdżać; piesi ludzie przybywali tam jeszcze niekiedy, ale coraz rzadziej, nakoniec przybywać całkiem przestali. Suszyc opuścił ładny niegdyś, lecz teraz mocno osmucony dworek, i przeniósł się do drewnianego, nietynkowanego domu, z pięcioma niewielkiemi, nizko nad ziemią umieszczonemi oknami, który stojąc na spadzistości pochyłej, błotnistej uliczki, z dawien dawna znany był mieszkańcom miasta N. pod nazwą „domu nad kałużą“. Byłato nazwa domu fatalna, a miejsce w którem dom stał, wyglądało nadzwyczaj smutnie. Pod oknami rozciągał się długi pas czarnego błota, przerznięty tu i owdzie suchszemi nieco w skutek wydeptania ścieżkami. Ścieżki te były jedynemi chodnikami, po których stąpali nieliczni przechodnie; ale gdy dochodzili do miejsca nad którem pochylały się ściany starego domu zawierającego mieszkanie Suszyca, bywali zmuszani do zbierania całego swego zapasu akrobatycznej zręczności, dla przekroczenia kałuży, która nigdy prawie nie wysychając, szeroko i daleko rozlewała tam swoje czarne wody. Byłto rodzaj Styksu, w którym melancholicznie przeglądały się kominy starego domu. Po drugiej stronie kałuży stała wielka kilkopiętrowa budowa, która niewiadomo czem była dawniej, i dla jakiego użytku stała teraz.
Nikt prawie w niej nie mieszkał; na wyższych piętrach powydzierane okna patrzyły na świat czarnemi sklepistemi oczami, brama na głucho była zabitą, w dachu świeciły zdala ogromne dziury, i tylko na dole wązkie drzwiczki otwierały się do małego brudnego sklepiku, z sufitem ogarnirowanym pękami żółtych szabasówek, z jednem oknem, z za drobnych szyb, którego widniały wystawione jakby na przynętę, brudną cieczą kapiące śledzie, osmolone sery, bułki mające wszelki pozór mąką osypanych kamieni, nakoniec długie rzędy butelek różnego kształtu. Do tego sklepiku, który był zarazem szynkiem, wchodzili ludzie w rozmaitych ubraniach, najczęściej jednak w podartych siermięgach, albo surdutach opatrzonych dziurami na łokciach i kolanach; bawili tam niekiedy krótko, najczęściej zaś bardzo długo, niekiedy nawet i po kilka dni nie wychodzili ztamtąd na ulicę. Coby tam robili, i kędy się mieścili ci wszyscy ludzie, trudno by powiedzieć, albowiem sklepik nie zawierał w sobie nic, coby przedstawiało przedmiot długiej zabawy lub zatrudnienia; a był tak ciasny, że zaledwie kilka osób pomieścić się w nim mogło. Czy zaś łączyło się z nim inne jakie mieszkanie, nie wiedziano, gdyż okna znajdujące się w jednym rzędzie z drzwiami i oknem sklepiku, szczelnie były deskami pozabijane, i nigdy nie przepuszczały przez się żadnego światełka ani głosu. Najstarsi w mieście ludzie, nie pamiętali pory w której dom ten popadł w ruinę i pustkę; nie pamiętano nawet lub niewiedziano, ktoby był jego właścicielem, a ogólnem było mniemaniem, że trzymają go w wyłącznem swem władaniu szczury, żaby i nietoperze. Cokolwiek inaczej mniemać musieli o tem ludzie z białemi naszywkami na ramionach, przeznaczeni do strzeżenia bezpieczeństwa publicznego w mieście N.; od czasu do czasu bowiem, ten lub ów policjant, przechodząc ulicą Błotnistą, podnosił głowę, i z zadumą pełną znaczenia, przyglądał się rzędom czarnych dziur na wyższych piętrach, sklepikowi i towarzyszącym mu deskami pozabijanym oknom. Że jednak właściciel sklepiku dopełniał przepisanych prawem formalności, a tajemnicze wnętrze budowy cichem było zawsze, i jak grób milczącem; policjanci nie mieli przedmiotu, na którym mogłyby rozsnuć się dalej milczące ich zadumy, i wolnym krokiem odchodzili w dalszą drogę. Wracali wszakże — i dość często, w to miejsce, o którem nie wiedzieli wszakże nic, ale które posiadało snać własność drażnienia ich ciekawości; powracali, przyglądali się, dumali i odchodzili znowu, aby znowu powrócić. Po drugiej stronie ponurej tej, opustoszałej budowy, nie było ani dziedzińca, ani ogrodzenia; musiały one tam znajdywać się kiedyś, ale z upływem czasu, ostatnie upadło, pierwsze zrównało się z resztą gruntu. Żadna równoległa ulica nie przechodziła już tamtędy; miasto kończyło się, a po za niem leżał kawał nieuprawnego pola, na którem latem pasło się kilka chudych krówek, a za którem bielał wysoki mur, otaczający obszerny miejski cmentarz. Na mur ten i na wybiegające z za niego szczyty krzyżów i grobowców, nieśmiało, jakby drżąco patrzyły dwa okienka głęboko w grubym murze osadzone, parę łokci nad ziemię wyniesione, a zaopatrzone w mniej więcej całe, ale bardzo już stare szyby, i jakby zabłąkane pomiędzy sporą liczbą innych okien, całkiem szyb nieposiadających. W okienkach tych pojawiały się wieczorem słabe światełka, widocznie od małych, wielce ubożuchnych świeczek pochodzące; a czasem widniał za niemi szczupły, ale czerwonego koloru ogień, zwiastujący, że w posępnem mieszkaniu tem był piec, w którym ludzie sporządzali sobie mizerne zapewne pożywienie. Nie wiele osób na Błotnistej ulicy mieszkających wiedziało o tem, że za temi biednemi okienkami, smutnie spoglądającemi na pusty kawał gruntu i położony za nim cmentarz, mieszkała familja człowieka nazywającego się Sebastjan Rycz, a zostającego w służbie u bogatego i uczonego hrabiego Seweryna Horskiego. Bądź co bądź w mowie mieszkańców okolicznych, budowa ta z dawien dawna nosiła nazwę: „pustej kamienicy“, a sąsiedztwo jej nie przyczyniało się bynajmniej do rozweselenia miejscowości, w której stał dom zwany „domem nad kałużą“. Trzeba było w istocie jakichś wyłącznych, a z pomyślnością niemających nic wspólnego okoliczności, aby zmusić do zamieszkania w tej miejscowości człowieka, który żył niegdyś w pięknym, widnym domu, leżącym przy jednej z głównych ulic miasta; a potem w szczupłym, lecz wesoło pomiędzy ogrodami położonym dworku. Ale — byłyto już dla Suszyca czasy wielce oddalone od owej świetnej pory, w której wyprawiał on o roku huczne chrzciny, i przyjmował w swym domu samego pana prezesa. Teraz do domu nad kałużą nigdy prawie nie wchodził nikt zamożnie i bogato wyglądający, a od czasu do czasu tylko przez wązką furtę, wnikali na ciasne podwórko szlachcice zagrodowi, przybyli z zamiarem prawowania się ze złymi sąsiadami, zbłąkani śród miasta, które ogłuszało ich turkotem i gwarem, i pochwytujący z pośpiechem pierwszą lepszą nastręczającą się im pomoc lub poradę; albo obszarpani i szwargoczący starozakonni, chcący za tanie pieniądze dostać sobie protektora i obrońcę przed sprawiedliwem obliczem prawa. Byłato w ogólności klijentela bardzo mało zyskowna, a wielce w pewnych wypadkach kompromitująca; za lada bowiem niepowodzeniem w interesach prowadzonych przez Suszyca, szlachta zagrodowa, nierozumiejąca najczęściej ani prawa ani własnych żądań, sarkała i wyrzekała głośno na chciwość, niedołęztwo i niedbalstwo prawnika; a żydkowie więcej z natury zapalczywi i przedsiębierczy, wytaczali mu skandaliczne procesy, w których brudnej toni kąpiące się imię jego, wychodziło na świat coraz więcej pociemniałe i okryte plamami podejrzeń. Byłyto już dla Suszyca ciężkie, bardzo ciężkie czasy, tembardziej że więcej niż kiedy, stał się on obarczony rodziną; a to „coś“ tajemnicze, które stawało wciąż na jego drodze, w najlepsze już teraz gospodarowało w jego losach, w domu, a najpewniej i w nim samym, to jest w charakterze jego, uczuciach i sposobie myślenia, gnieżdżąc się w nich coraz to głębiej, coraz to obszerniej.
Kilka już lat minęło odkąd mówiono o Suszycu, że z urzędnika zostawszy prawnikiem, z prawnika stał się pokątnym doradcą; i dziwiono się, jakiemi środkami człowiek ten utrzymuje siebie i obarczającą go rodzinę. Całe życie jego stanęło w obec publiczności owiane jakąś mętną mgłą, z za której człowiek ten wyglądał niewyraźnie jakoś i wielce podejrzanie.
Dowiedzioną już jest i niejednokrotnie z powodzeniem przedstawioną rzeczą, że wnętrza mieszkań wiele mówią o ludziach, którym służą za schronienie i codzienne siedlisko. Ale „w domu nad kałużą“, same już okna posiadały charakterystyczne cechy, z których nie jedną wieść można było wyczytać o tej rodzinie, która posługiwała się niemi aby na świat patrzyć, i wzajemnie światu się pokazywać. Okien tych było pięć, a z tych trzy pierwsze zupełnie a zupełnie były niepodobne do dwóch ostatnich; nie dla tego aby różniły się one pomiędzy sobą rozmiarem, który był jednostajny, ale dla tego, że przybranie ich i sposób w jaki były utrzymane, odznaczały dwie niejako odrębne i ściśle rozgraniczone sfery domowe.
I tak, za szybami trzech pierwszych okien wisiały firanki, które koniecznie uderzyć musiały oczy każdego przechodzącego ulicą; jedna połowa tych firanek była pąsowa jak krew, druga biała jak krochmal. Połowy pąsowe, sporządzone z grubej taniej materji bawełnianej, przypominały mimo woli pochwy piernatów i materaców; białe, składające się z siatki nicianej, gęsto i pracowicie naszytej w różne kwiaty i floresy, przywodziły na myśl jakieś wielkie krosna, i jakąś pochyloną nad niemi, niesłychanie znudzoną postać niewieścią, — a jedne i drugie opuszczały się w dół festonami, które miały wielką pretensję do malowniczości, i w części tylko przykrywały story z grubego wykrochmalonego perkalu, wycięte w wielkie śpiczaste zęby, na których widok zdawało ci się, że słyszysz przenikający chrzęst piły. Wszystko to jednak było niczem w porównaniu z tem co znajdowało się poniżej, u samego dołu okien. Na pierwszy rzut oka niepodobnaby nawet stanowczo określić co oznaczała ta pstrokata masa czegoś, co tam leżało, z czego była ona złożona, i ku czemu mianowicie służyła. Po bliższem dopiero przyjrzeniu się, można było mniej więcej rozpoznać rozpostartą pomiędzy podwójnemi szybami grubą warstwę w drobniutkie strzępki pociętego cienkiego papieru najrozmaitszych kolorów; a wszystko razem nastrzępione i sterczące różnemi fantastycznemi gzygzakami, podobne było do wysuszonego, różnokolorowego siana. Z tego siana dopiero wyrastały prawdziwe cuda. Były tam gałązki na drucikach z zielonej włóczki wyrabiane, mech sztuczny sporządzony z kawałków zielonej materji, oderwanych zapewne od znoszonej sukni; jakieś trąbki papierowe naśladujące rogi obfitości, i jakieś jagody czerwone z pomalowanego wosku, jakieś ptaszki z włóczki i papieru, którym podobnych daremnieby kto chciał szukać w państwie przyrody i zbiorach zoologicznych. Wszystkie te cudowności były widocznie płodami delikatnych dłoni i bogatej pomysłowości niewiast, które zamieszkiwały te progi; a każdemu kto na nie patrzył, wiedząc także o tem, iż w tychże progach zamieszkiwał „człowiek obarczony rodziną“, stawała znowu przed wyobraźnią karjatyda uformowana z człowieczego ciała, i dźwigająca znaczną ilość niewieścich postaci, które jadąc sobie wygodnie przez świat na cudzych plecach i karku, zabawiały się przyjemną i pożyteczną robotą wyrabiania papierowych strzępków, woskowych wisień, i włóczkowych, zupełnie nieprawdopodobnie wyglądających ptasząt. Tak tedy trzy te okna melancholicznie zwieszone nad błotnistą uliczkę, zdradzały niekłamaną pretensję do wykwintu i piękności, a wyglądały w samej rzeczy niesłychanie brzydko i ordynaryjnie. Co więcej: pomimo wszystkich tych ozdób, w jakie je ustrojono, wiał z nich chłód jakiś mrożący i oschłość, będące zazwyczaj nieodstępnym atrybutem nagromadzenia bezdusznych drobnostek, bez rzeczywistego wdzięku i rozsądnego sensu. Szyby w tych oknach całe były i przezroczyste, ale z za nich nie wyglądał ani jeden rosnący w doniczce świeży i prawdziwy kwiatek, nie zaśpiewała za niemi nigdy żadna żyjąca, nie włóczkowa ptaszyna. — Z innemi dwoma oknami działo się wcale inaczej. Tam w liczbie sześciu szyb, z jakich składało się z nich każde, dwie były nadwerężone i szramami poprzerzynane, a jedna bibułą zaklejona. Story były tam także, ale jakieś szare, brudne, zmięte, nie ostro kończastemi zębami lecz podartemi szmatami ugarnirowane. U dołu, zamiast strzępiastych papierków, sztucznego mchu, jagód, grzybków, ptasząt i rogów obfitości, leżała warstwa grubego wilgotnego piasku, z powtykanemi w nią tu i owdzie czarnemi, brzydkiemi węglami. Oprócz tego, na rozesłanych utłuszczonych papierach, a nawet i bez papieru, leżały tam i stały rozmaite przedmioty, których jedną nazwą określić niepodobna. Były tam bowiem rozmaitego kształtu i kalibru słoiczki i flaszeczki, jedne od pomad, inne od lekarstw, a inne jeszcze niewiedzieć od czego; napoczęte słoiki powideł i konfitur ocierały się o nadtłuczone butelki ze spleśniałym octem i zepsutą oliwą; okrawki chleba zwalane piaskiem mieszały się z kawałkami żółtego mydła, i odłamami skamieniałego sera. Słowem była to jakaś dziwna spiżarnia, umieszczona pomiędzy podwójnemi szybami okien, do której każdy snać wkładał to co mu zbywało, co chciał zakonserwować na później, ale co nie użyte długo, może przez skąpstwo, nie uprzątnione zapewne w skutek nieporządku, psuło się, i oczom przechodzących przedstawiało widok nad wszelki wyraz niemiły.
Wpatrzywszy się pilnie w szyby tych dwóch smutnie a bardziej jeszcze nieporządnie wyglądających okien, można było dojrzeć wewnętrzne ściany, z których spełzł do szczętu kolor dawnego malowania, i stojące po pod niemi lusterka ostawione mnóstwem jakichś gracików, i łóżka bardzo mizernemi kołderkami pozakrywane. Byłto widocznie pokój sypialny, owo sanktuarjum rodzinne, do którego nie zagląda świat, a w którym w prawdziwej swej postaci, łagodnej czy złośliwej, wdzięcznej czy bezładnej, przebywają tulące się w zacisze i ukrycie bogi ogniska. Tu sanktuarjum to wydawało się państwem nieładu, a bogi ogniska wystawiające przez okna bawialnej komnaty oblicze pretensjonalne i pospolite, wyglądały brudne i powalane tłuszczem i pyłem nieporządnej śpiżarni.
Taką była opowieść, jaką o rodzinie Suszyców prawiły przechodniom okna „domu nad kałużą“. Na dziedziniec domu tego wchodziło się furtką umieszczoną w parkanie; brama była tam także, ale nie otwierała się prawie nigdy, chyba dla przepuszczenia beczki jadącej na jednokonnym wozie, wraz z żydkiem woziwodą.
Oprócz głównego domu, była jeszcze na tym dziedzińcu mała oficynka, jakaś drwalnia, jakaś piwnica, wszystko nadpróchniałe i walące się od starości. Tu już okna domu mówiły tak wiele, że niepodobnaby mowy ich dostatecznie powtórzyć, ponieważ należały do kuchni i innych gospodarskich zakątków. Jedno z nich tylko milczało całkiem; nagie było ono, zimne, martwe, niczem nieprzystrojone, lecz też i niczem nie oszpecone. Niekiedy widniał przez szyby, stojący snać na stoliku oparty o nie flet.
Gdy więc sama już zewnętrzna strona „domu nad kałużą“ mogła dawać pewne wyobrażenie o jego mieszkańcach, mieszkańcy ci nie zdawali się wcale należeć do rzędu ludzi mocno rozmiłowanych w ścianach domowych, i większa ich część tak często wybiegała po za te ściany, iż możnaby sądzić, że gdyby tylko okoliczności na to pozwalały, z największą przyjemnością opuściłaby je zupełnie.
Tych wychodzących nieustannie i wracających do domu osób, istniało pięć: trzy młode panny i dwóch młodych mężczyzn. Panny jeżeli nie wychodziły na ulicę, to siadywały przy oknach tak blizko szyb, że wychodziło to najedno prawie jakby znajdowały się na ulicy. Spoglądający z zewnątrz spostrzegacz, z łatwością mógłby dojrzeć, że jedna z tych zajmujących istot siedząca przy pierwszem oknie, najczęściej czytała, druga przy drugiem oknie wystrzygała coś z papieru, trzecia przy trzeciem oknie, obrębiała jakieś falbanki, albo haftowała jakieś kołnierzyki. Zatrudnienia te wymownie świadczyły o wielkiej pracowitości trzech sióstr, a zarazem pozwalały odgadnąć wybitne różnice zachodzące w ich upodobaniach, i tę odrośl działalności ludzkiej, do jakiej każda z nich czuła się w szczególności powołaną. Zdarzały się wprawdzie dnie, w których trzy siostry siedzące przy trzech oknach, nic wcale nie robiły. Wtedy trzy pary dość ładnych oczu przechadzały się po ulicy, począwszy od jednego końca kałuży do drugiego; a troje różanych ust urozmaicało przechadzkę trzech par oczu, dość regularnie powtarzającem się poziewaniem.
Bądź co bądź, trzy młode i dość ładne panny Suszycówny, czyto wychodziły z domu aby udać się na miasto, czy oddawały się ulubionym przez się zatrudnieniom, czy też wypuszczały z za szyb trzy pary oczu swych na przechadzkę, uprzyjemniając takową akordami poziewania — nigdy a nigdy nie czyniły wcześniej nic z tego, nim na wielkim zegarze czasu nie wydzwoniło dwanaście uderzeń południowej godziny. Byłato pora o jakiej występowały one zazwyczaj na scenę świata, i brały się do spełnienia codziennych zadań tego ciężkiego ziemskiego życia.
Do godziny dziesiątej zamknięte okiennice, szczelnie zakrywały dwa wyżej opisane do brudnej spiżarni podobne okna, błogim swym cieniem otulając błogie też zapewne, bo długie sny dziewicze. Potem wybiegała z domu służebna, o stopach bosych i włosach niezupełnie malowniczo rozrzuconych na niezupełnie wytwornie odzianych ramionach, i z wielkim stukiem i łoskotem otwierała okiennice. Wtedy za oknami podobnemi do spiżarni, przez całe dwie godziny szeleściały krochmale i dzwoniły żelazka do prasowania; przez szpary, tu i owdzie kreślące spróchniałe ramy, ulatniały się na zewnątrz wonie pomad napuszczonych olejkami, i włosów palących się w ognistym uścisku rozpalonych żelaznych szczypców. Wtedy także za popękanemi od starości szybami, długo, długo błyskały bielą trzy pary ramion kobiecych, okrągłych i pulchnych, podniesionych w górę i dokonywających w powietrzu szeregi tajemniczych jakichś znaków i ewolucij. Wyglądało to tak, jak gdyby ramiona te wspólnie z należącemi do nich dłońmi i palcami, trudniły się wystawianiem jakiejś budowy powyżej głów, nad któremi unosiły się nieprzerwanym ruchem. Spostrzegacz łatwo mógłby się przekonać, że pozory nie myliły go bynajmniej, bo każda z trzech par okrągłych, białych ramion, podniesiona w górę i poruszająca się w różnych kierunkach, budowała w istocie gmach oddzielny, którego fundament stanowiła głowa, ściany misternie układały się z włosów, a dachy kopuły i wieżyce mieniły się barwami i błyszczały połyskiem wstążek. Spostrzegacz byłby w grubym błędzie, jeśliby lekceważył sobie te każdodzienne, architektoniczne zajęcia trzech panien Suszycówien. Byłyto bowiem zajęcia tak mozolne i tyle pochłaniające czasu, uwagi, cierpliwości i wytrwałości, że nie sprostałaby im pewnie spora część ludzi, mających jednak pewne prawa do uważania siebie za pracowitych, cierpliwych i wytrwałych. Drzewo, kamień, marmur, przedstawiają materjały do budowy ciężkie zapewne i twarde, nie mniej jednak podatne do przyjmowania różnych kształtów, jakie im nadać może przemyślna ręka ludzka; można je ociosywać, spajać, zaokrąglać, skuwać, za pomocą matematycznych wyliczeń doprowadzać do należytych rozmiarów i symetrji, przyozdabiać nakoniec gzemsami, rzeźbami, filarami. A jak je raz siła i przemyślność człowieka zestawi, urobi i wykończy, tak już pozostają one na długie czasy posłuszne, nieruchome, wytrwałe przeciwko prądowi lat i miesięcy, a poddające się chyba pociskom wieków, rzucających piętno starości na twarde ich czoła, i tworzących wyłomy w ich łonach z głazu. Wcale inaczej się ma z tym rozwiewnym, kruchym i wątłym materjałem, jakim są włosy niewieście. Ścian budowanych z materjału tego nie podobna wznieść stanowczo i na długo, albowiem pomada słabym jest wielce cementem, a kędzierzawe pasma łudzą tylko pozorną swą miękkością; w rzeczy samej zaś ślizkie są jak węże, i nieposłuszne jak źle wychowane dzieci. Kłoda drzewa lub bryła marmuru, twarde są wprawdzie i ciężkie, lecz biernie i nieruchomie poddają się pracującej około nich ręce ludzkiej; ale pasma włosów niepodległe z natury swej, chytre, buntownicze, a ślizkie i rozwiewne, umykają z pod kierowniczych palców, rozpryskują się, rozsypują, tu podnoszą się, tam opadają, tu lgną do siebie tak, że rozdzielić je bardzo trudno, tam znowu okazują niepodobny prawie do zwalczenia wstręt ku wszelkiemu spojeniu się i połączeniu; nastrzępiają się tu, kędy powinny spoczywać gładko, błyszczą gładką powierzchnią tam, kędy potrzebne jest nastrzępienie. A tak swawoląc, brojąc, wywijając się od wszelkich więzów, i do dna wyczerpując wszelką cierpliwość człowieka, zdają się jeszcze zeń naigrawać figlarnemi esikami kędziorów, lub przekornemi rożkami wyrastającemi nie wiedzieć zkąd, wtedy właśnie, gdy strudzone długą walką, czoło wytrwałej niewiasty, już, już, podnieść się miało z błogiem przeświadczeniem o dokonanem dziele. Z materjałem więc tym, chytrym jak wąż, a nieposłusznym jak niegrzeczne dziecię, dzielna niewiasta obchodzi się zręcznie jak z wężem, cierpliwie jak z dziecięciem; pochwytuje znienacka umykające jego cząstki, zwija je na palcach, ściska w podwójnych kleszczach szpilek, krępuje więzami tasiemki, tu rozdzieli grzebieniem, tam zespoli szczotką, owdzie nastrzępi w sposób nieodwołalny, gdzieindziej wygładzi z mocą nieodpartą; zbiegów chwyta po drodze i przyprowadza do właściwego miejsca, leniwe podnosi, figlarne karci, rozproszone w garść zbiera, splata, zwija, owija, rozpuszcza, przyszpila, przywiązuje, tapiruje, krępuje, wciąga, wyciąga, rozciąga, przypieka, przyciska, spaja, rozdwaja, piętrzy — słowem, buduje. Nakoniec niewyczerpany w pomysłach umysł ludzki zwycięża buntownicze moce natury; długie mozoły dzielnej niewiasty, pożądany osiągają tryumf. Gmach za fundament mający własną jej głowę, wznosi się i rośnie, coraz mniej przeszkód napotyka na drodze, nareszcie dosięga szczytu, uzupełnia się, wykończa, przybiera ostateczne swe kształty. Jeszcze chwila, jeszcze jedno poruszenie dłoni, jeszcze jedna ewolucja okrągłych ramion, a praca się kończy — uzupełnia; gmach już prawie wybudowany; jeszcze jeden rzut oka na zwierciadło, jeszcze kilku zbiegów w szeregi wtłoczonych, jeszcze kilku leniwców podniesionych w górę — gmach stanął, mozoły skończone, tryumf osiągnięty.
Tryumf ten i te mozoły mająż światu pozostać nieznane, jedyną chlubę i nagrodę czerpać w jakiemś z dzieła swego sprawiedliwie dumnem sercu. Nie; gmach wzniesiony z włosów przemyślną i wytrwałą ręką niewiasty, przez dzień cały przechadzać się będzie po świecie wspólnie z jej głową — ludziom na podziw, wdziękom jej na chwałę.
I każdy kto na nią spojrzy, podziwiać będzie te dwa wały złociste, które obejmują skroń jej, czoło, niby murem fortecznym; tę podnoszącą się nad wałami kędzierzawą i postrzępioną gęstwinę, przypominającą puszcze pełne pnących się i kolczastych roślin; tę gwiazdę olbrzymią wyrzeźbioną w mnóstwo regularnych wypukłości, która wzdyma się z tyłu jej głowy, pozwalając domyślać się jakichś ciemnych, przepaścistych tajemnic w wypukłem jej zamkniętych łonie; te z pod wałów i z pod gwiazdy wymykające się kręte i długie strugi, mające podobieństwo do potoków roztopionego złota lub wielkich tirbuszonów, zmierzających do otwierania serc małych; te nakoniec lekkie zagłębienia, które tu i owdzie dają się spostrzegać, przywodząc na myśl poetyczne obrazy drobnych gniazdek ptaszęcych. Słowem, wszystkie te piękności i cuda, które tak przykuwają do siebie wzrok widza, i tak pełnem podziwu napełniają go osłupieniem, że i na myśl mu nawet nie przyjdzie, jakiej natury jest grunt, na którym rozsiadła się ta wspaniała i misterna budowa.
Tak tedy trzy panny Suszycówny znaczną część późnego poranku poświęciwszy tym mozolnym lecz pięknymi skutkami wieńczonym trudom, wraz z ostatniem uderzeniem południowej godziny, zwykły były występować na scenę świata, na jakiejto scenie jedna z nich siły swe i zdolności poświęcała czytaniu małych książeczek, czerpanych z małej miejscowej czytelni; druga wystrzyganiu papierowego siana ku ozdobie okien, i papierowych osłon do przystrajania lamp, i papierowych kwiatów ku oszpecaniu głowy własnej i głów sióstr swoich; trzecia obrębianiu falbanek, haftowaniu kołnierzyków, wyszywaniu firanek i serwet w najprzeróżniejsze, najnieprawdopodobniej fantastyczne kraty, kwiaty i floresy. Z liczby osób które ukazywały się w oknach domu nad kałużą, i wychodziły po za ściany tego domu, trzy te młode i zajmujące istoty naprzód musiałyby wpaść w oko spostrzegaczowi, któryby na dom ten zwrócił baczenie; gdyż wielka ilość falban, które nosiły na sobie, niepospolity rozmiar szerokości temiż falbanami nadawany ich ubiorom, a także owe misterne i wspaniałe, a niezwykle wzniosłe gmachy jakie każda z nich dźwigała na swej głowie, — czyniły je najwybitniejszemi postaciami z pomiędzy wszystkich siedmiu, rodzajem illustracji domu, lub szyldem przeznaczonym ku przyciąganiu wzroku i uwagi przechodnia. Spostrzegacz, który na sprawy domu nad kałużą pilne chciał dawać baczenie, mógłby zauważyć dwóch młodych paniczów, z których jeden był nizki i brzydki, drugi wysoki, smukły i przystojny. Pierwszy postępował zazwyczaj zwolna i jakby z powagą, powieki miał najczęściej spuszczone, a gdy je podnosił, ukazywał oczy małe, zapadłe i bez blasku; ręce trzymał ustawicznie zagłębione w kieszeniach, a czoło pokrywał do połowy szorstkiemi, niepewnego koloru włosami. Drugi był zupełnem przeciwieństwem pierwszego. Chodził krokiem żwawym i pewnym, głowę nosił wysoko, i wielkiemi błękitnemi oczami tryumfalnie do koła spoglądał — najtryumfalniej wtedy, gdy zblizka lub zdaleka spostrzegł przesuwającą się młodą jaką piękność. Włosy miał płowe, kędzierzawe, i bardzo wytwornie zaczesywał je nad czołem, pozwalając im opadać na ramiona gęstemi lokami, z pewnym odcieniem poetycznego czy melancholijnego zaniedbania. W ręku ociągniętem świeżą zawsze rękawiczką, trzymał najczęściej giętką laseczkę, którą uderzał o bruk lub wywijał w powietrzu; a w wiśniowych jego ustach opatrzonych płowym wąsikiem i dwoma rzędami białych zdrowych zębów, błyszczał złotawą iskrą papirosik. W ogólności, pierwszy z tych młodzieńców nizki, brzydki, powolny, z wielką zwykle surowością ubrany, ze spuszczonemi oczami i na wpół przykrytem czołem, miał minę obłudnika, a może i łotra w zarodku; drugi wysmukły, przystojny, strojny i wesoły, wyglądał na trzpiota i dandysa w pełnym rozwoju. Oba typy nie były zbyt ponętne ani cnotami jaśniejące; drugi jednak mniej wzbudzał odrazy, bo tchnął młodością i weselem, lubo pustem i nieoględnem — podczas gdy pierwszy przedwczesną jakby naznaczony starością, wszystkiemi rysami postaci swej i fizjonomji przypominał kilka wad bardzo brzydkich: jak chciwość, skrytość, obłudę, i jakieś niby tajone, a w tajemnicy bardzo fermentujące namiętności. W małych bezbarwnych źrenicach pierwszego młodzieńca, malował się niepospolity spryt i przebiegłość, a w dużych błękitnych oczach drugiego, widać było jak na dłoni pustotę i dziecinną niemal próżność człowieka, który nie myśli ani o sobie ani o innych, ani o ziemi, ani o niebie, ani o wczoraj, ani o jutrze; a biegnie sobie przez świat, nakształt piłki rzuconej nie wiedzieć przez kogo na rozłog szeroki, przeskakującej wesoło pagórki i doliny, a toczącej się tam, gdzie najwięcej kwiatów rośnie, gdzie najcieplej słońce przygrzewa, gdzie strumień płynie mlekiem i miodem, i pieczone gołąbki gotowe a smaczne do ust wpadają.
Owóż trzy panny dźwigające na swych głowach co ranek wystawione a co wieczór rujnujące się arcydzieła architektoniczne — i dwaj młodzi panowie, z których jeden wyglądał na chytrego obłudnika w zarodku, a drugi na miłego trzpiota w pełnym rozwoju — wszystkie te osoby zamieszkujące dom nad kałużą, należały do rodziny Erazma Suszyca. I nie dziw że ludzie, mówiąc o nim, zwykli byli z litośnem skłonieniem głowy, dodawać: „to człowiek obarczony rodziną“! Albowiem w istocie architektoniczne arcydzieła wieńczące głowy trzech panien, i falbany przystrajające ich smukłe postacie, ciężkiem musiały być brzemieniem; ciężkim być musiał do dźwigania młodzieniec ze spuszczonemi wiecznie powiekami, jak każdy obłudnik lubiący żyć zapewne cudzym kosztem — i młodzieniec z ufryzowaną czupryną i w świeżych zawsze rękawiczkach, jak każdy trzpiot i dandys, karmiący się zapewne cudzą pracą.
Ale oprócz trzech córek i dwóch synów, Suszyc miał jeszcze żonę; jaką żonę? Dzieci jego miały matkę; jaką matkę? Losy jego miały wspólniczkę; jaką była ta wspólniczka? czy taką która pomaga czy taką która przeszkadza? czy była mu bodźcem który zachęca, czy cierniem który obezwładnia? światłem, które łagodnie płonie nad spracowaną głową czy ciemnością która wikła drogi i przysłania oczy? Byłaż mu ona siłą czy słabością, zdrowiem duszy jego, chorobą, złym czy dobrym przewodnikiem jego sumienia, aniołem stróżem jego czy szatanem kusicielem? Można było o tem sądzić przy bliższem dopiero zapoznaniu się z jej osobą.
I oto w chmurny, białawo-szary dzień jesienny, w godzinę lub nieco więcej po południu, żona Suszyca opuszcza kuchnię, i udaje się do sypialni o dwóch oknach wychodzących na ulicę, a zawierającej łóżko jej i łóżka trzech jej córek, oraz lusterko przed którem ubiera się zwykle i lusterka przed któremi ubierają się jej córki. Jestto pokój bardzo długi i bardzo wązki. Dwa okna o szybach starych lub pozaklejanych bibułą niedostatecznie go oświecają; panuje w nim zmrok, śród którego szybkiemi kroki przesuwa się mała, szczupła, zwinna postać żony Suszyca, i dąży do jednego z lusterek, umieszczonego na stole obok jednego z łóżek. Tu stoi przez chwilę nieruchoma, a skąpe światło wnikające przez okno, walczy ze zmrokiem na twarzy bladej i chudej, ostro zarysowanej, z profilu przypominającej ptaka, na wprost, kota. Ciemne smugi zmroku przesuwają się po kościstych policzkach kobiety, zarysowując na nich fantastyczne zmarszczki i załomy; bladawy promień światła wpada w jej źrenice, i przegląda się w nich jak w szybie lodu. Kobieta podnosi w górę ręce małe, chude z długiemi cienkiemi palcami, i zdejmuje z głowy czepiec przez co uwalnia brudno płowe, dość obfite włosy, które opadają na wązkie, kościste i lekko podniesione ramiona. Wtedy zaczyna się czesać. Czesze się starannie. Usta jej wąziutką zaledwie linijką rysujące się pośród bladej twarzy, milczą; za to oczy namyślają się głęboko — a gdy się tak namyślają, rzekłbyś iż w skrzepłej ich powierzchni zamiast smugi szarego dziennego światła, przegląda jakiś złoty, migocący pieniądz.
Powiadają ludzie i wielką to jest prawdą że oczy człwieka to źwierciadło jego duszy; w nich jak w źwierciadle przegląda się kraina tajemna człowieczego wnętrza, w której wzrastają białe kwiaty niewinności lub purpurowe kielichy gorących uczuć; wznoszą się wysokie szczyty myśli wielkich lub rozlega się pustka nie ożywiona niczem. Owóż w oczach żony Suszyca nie odźwierciadlały się kwiaty ani szczyty, ani znać w nich było pustkę bezmyślnej głowy. Ta mała, chuda, sztywna kobietka w źrenicach swych nosiła obraz złotem połyskującej, nowiutkim stemplem obdarzonej monety. Byłto snać ideał duszy jej, który panując w jej wnętrzu, patrzył na świat przez oczy; ale byłto też widocznie ideał w szacie z lodu, bo mroźne jego oddechy tak długo dmuchały w źrenice, aż one skrzepły i ścięły się w dwie szyby lodowe. Patrząc na nią można się było dopiero domyśleć, dla czego drzewa tak wesoło okrążające zrazu dworek zamieszkiwany dawniej przez Suszyca, uschły prędko, wykrzywiły się i z pięknych zielonych istot stały się skieletami o nagich ramionach; i dla czego jeszcze w oknach domu nad kałużą nie kwitnął nigdy żaden świeży, nie papierowy kwiatek, i nie śpiewała nigdy żadna żyjąca ptaszyna. Kobieta ta była zimą; kędy ona żyła, rozpościerał się chłód, śród którego więdnąć lub chorobliwie rozwijać się musiały kwiaty i serca.
Teraz stoi ona przed źwierciadłem i czesze swoje brudno-płowe włosy, w których pomimo dość posuniętego jej wieku, niema ani jednej białej niteczki. Splata ona te włosy we dwa grube, płaskie warkocze, zakręca je z tyłu głowy, z przodu zaś przyczesuje ich pasma tak gładko i płasko, że błyszczą nad czołem i skrońmi brudnawym połyskiem wytartej miedzi. Potem wyjmuje z szafy sztywną wykrochmaloną suknię i sztywny krochmalny kołnierz, a po włożeniu ich na siebie, ubiera się jeszcze w sztywny atłasowy kaftan, który ciasno obejmuje stan jej długi i cienki, a na piersiach wygląda jak błyszczący pancerz z czarnej nieprzenikliwej skóry.
Tymczasem w przyległym pokoju, przy trzech oknach wychodzących na ulicę siedzą trzy panny, i oddają się zwykłym swym zatrudnieniom — co znaczy, że jedna z nich czyta, druga wystrzyga z cieniutkiego papieru ażurową zasłonę na lampę, trzecia obrębia różową falbankę. Wszystkie trzy znajdują się widocznie w najpiękniejszej porze wdzięków i nadziei dziewiczych, gdyż najstarsza z nich wygląda zaledwie na lat dwadzieścia dwa, a najmłodsza jest jeszcze siedemnastoletniem dziewczęciem — wyglądającem, pomimo bogactwa i misternego układu fryzury, prawie dziecinnie. Wszystkie trzy są przystojne, zgrabne mają figurki, zadarte noski, płeć oszpeconą nieco niezdrową bladością, ale delikatną; ręce grube w dłoniach i z krótkiemi uciętemi palcami, ale białe i drobne. Ta tylko zachodzi pomiędzy niemi zachodzi różnica, że najstarsza, ta której wyłącznem powołaniem jest literatura, ma minę bardzo poważną — tak poważną, że aż prawie nadętą; średnia wystrzyga z cienkiego papieru różne kółka i esiki, z uśmiechem na ustach tak figlarnym, że aż zakrawa na złośliwość; najmłodsza i najładniejsza, z zupełnie obojętnym wyrazem twarzy obrąbia swoją falbankę, a tylko za każdym razem, gdy kroki przechodnia odzywają się na ulicy, pogląda przez podwójne szyby, i rumieni się tak, jak rumienią się wszystkie dziewczęta w jej wieku, gdy spodziewają się ujrzeć kogoś upragnionego. W przestankach zajęć, trzy siostry rozmawiają. Najstarsza składa książkę na kolanach, podnosi wysoko głowę zdobną w złociste wały i długie tirbuszony, wzdycha głośno i mówi.
— Ach! ach! i cóżbym ja dała za to, aby być Adrjanną de Cardoville!
— I któżto był taki ta Adrjanna? — zapytuje panna nieprzestająca wystrzygać.
— Ma chère, zawstydzasz mię swoją ciemnotą, — odpowiada pierwsza stając się jeszcze poważniejszą; jak to można niewiedzieć o Adrjannie de Cardoville!
— Czyto jedna z naszych sąsiadek? — pyta znowu panna wystrzygająca, z figlarnym uśmiechem który zakrawa na złośliwość.
— Dajże mi pokój ze swemi dowcipami! mnie tak smutno!
— I czegoż ci tak smutno? czy tego że obywatel twój nie ukazał się już u nas od dwóch tygodni?
— I czemże on jest w porównaniu z księciem Dżalmą! — wypowiada w zamyśleniu najstarsza — i tęskne spojrzenie dość pięknych oczu posyłając za szyby, topi je w czarnych nurtach rozlewającego się pod oknami Styksu.
— A któżto taki ten książe Dżalma? — raz jeszcze zapytuje wystrzygająca.
— Lepiejbyś zrobiła — z chmurną powagą odpowiada czytająca — gdybyś mnie się o nic nie pytała. Wstydzę się doprawdy za ciebie.
— Nadaremnie się wstydzisz; wiedzieć wszystko jest twoją rzeczą, bo przecież nie darmo ojciec przezwał cię „rozumną“.
— O, ten ojciec! on tylko przezywać umie, nic więcej!
— Tym razem jednak jestem pewna, że przyznajesz ojcu wielką trafność w dawaniu przezwisk...
— To pewne, że ciebie bardzo nietrafnie przezwał „dowcipną“.
— Cóż, alboż nią nie jestem?
— Chcesz nią być, ale nie jesteś.
— Patrz! to zupełnie tak jak ty rozumną! Chcesz nią być, ale nie jesteś.
W tej chwili panna obrębiająca falbankę, zaśmiała się głośno i przeciągle.
— I z czegóż ty znowu się śmiejesz „piękna“? — z dumnie namarszczonem czołem zapytała najstarsza z sióstr.
— Z was, rozumnej i dowcipnej! — nic nie robicie, tylko się kłócicie.
— Chciałabym wiedzieć co ty robisz lepszego...
— Ba! — zaśmiała się Dowcipna, — ona myśli o panu Sylwestrze...
— I nie kłócę się nigdy — dorzuciła najmłodsza.
— Nic dziwnego — ciągnęła średnia, — nie kłócisz się bo wiesz, że gniew piękności szkodzi, a ty przecież jesteś piękną...
— Czy cię to martwi, dowcipna moja siostro?
— Widzisz — zauważyła Dowcipna, — wyglądasz jak człowiek który sam o sobie mówi, że milczy. Tylko co powiedziałaś, że nigdy się nie kłócisz, a teraz zaczynasz kłótnię...
— Słuchajno, Dowcipna! — ozwała się najstarsza, czy to być może abyś ty nie wiedziała, kto jest Adrjanna de Cardoville i książe Dżalma?
— Jak cię kocham, niewiem.
— W takim razie i to jest wątpliwe.
— Jakto, najdroższa siostro, nie wierzysz że cię kocham?....
— Mówisz mi: „najdroższa siostro“, tak jak ojciec mamie: „najukochańsza żono“....
— To też spodziewam się że ojciec mamę kocha...
Na te słowa trzy panny jednocześnie podniosły oczy, i spotkały się spojrzeniami. Jednocześnie wszystkie trzy uśmiechnęły się, a w uśmiechach ich objawiła się jakaś smutna historja stosunku ich rodziców, i stosunku ich do rodziców.
— Słuchaj — ozwała się po chwili Rozumna do Dowcipnej, — dla czego ty nie przeczytasz, „le Juif errant?“ zobaczyłabyś....
— Nie chcę — przerwała Dowcipna, wolę Paul de Kocka; przynajmniej uśmiać się można...
— Ty byś chciała tylko śmiać się!
— Przyznaj moja droga, że nie częstą mam po temu sposobność....
— I owszem — z pełnem powagi zmarszczeniem brwi odparła Rozumna, — u nas przecie wszyscy uśmiechają się tylko...
— Ach! dojadły mi już te wieczne uśmiechy ojca i mamy! Chciałabym doprawdy, aby mama choć raz zapłakała, a ojciec rozgniewał się!
— To ostatnie zdarzało się kiedyś często, nieprawdaż?
— Tak, ale teraz nigdy się już nie zdarza. Od dawna już ojciec przestał się gniewać, a zaczął uśmiechać się...
— Czy pamiętasz tę burzę, jaką ojciec mamie wyprawił za to, że wzięła pieniądze od tego pana?
— Ba! pamiętam! ależ i było o co wyprawiać burzę! bo ojciec przez to miejsce w biurze utracił...
— A we dworku z tym żydem, któremuto mama kazała głowę cukru przynieść a on potem...
— Niewiedzieć po co przypominasz to wszystko, Rozumna! — są to sprawy familijne, o których mówić niepowinny dzieci dobre i kochające.
Dowcipna mówiła to ze zwykłym sobie złośliwym uśmiechem, Rozumna schmurzyła się, i wysoko podniosła czoło.
— To też ja niemam wcale pretensji być dobrem i kochającem dzieckiem; zresztą nikt nigdy nie życzył sobie, abym była kochającą.
— A wszyscy zawsze życzyli sobie, aby utrzymanie twoje i wychowanie jak najmniej pieniędzy kosztowało...
— Naturalnie...
— Za to teraz mama niczego nam nie żałuje, i codziennie słyszymy jak mówi do ojca: „Najmilszy mężu, Rozumna niema świeżej sukni i nowego kapelusza“; albo: „Dowcipna potrzebuje modnych bucików“ — mama wie o tem, że mam ładną nogę, która pięknie wygląda w eleganckim buciku; albo jeszcze „najmilszy mężu, Piękna musi sprawić sobie nowy płaszczyk i kokardy do włosów, a Ferdynand chciałby mieć tuzin świeżych rękawiczek!“ Widzisz więc jak troskliwą mamy matkę!
Rozumna słuchała słów siostry ze zsuniętemi brwiami, a gdy ta skończyła mówić, wstrząsnęła głową ruchem pełnym powagi, i wyrzekła: — To czysta spekulacja, najdroższa moja siostro; jesteś bardzo niedowcipną, jeśliś się tego nie domyśliła.
— Spekulacja! — półgłosem zaśmiała się dowcipna, — i jakaż to, proszę cię rozumna moja siostro?
— Oto taka, abyśmy za pomocą pięknego stroju wyglądały pięknie, a pięknie wyglądając, abyśmy powychodziły za mąż bogato. Co do Ferdynanda, jest on przystojnym chłopcem, i mama wyobraża sobie, że ożeni się bogato...
— Co daj Boże, amen! — dokończyła Dowcipna.
Rozmowa trzech sióstr przerwaną została otwarciem się drzwi od sypialnego pokoju. Wyjrzała przez nie głowa matki rodziny, ubrana w płaskie warkocze i płaskie pasma powyżej czoła; oczy jej, przypominające lody i szrony zimowe, obiegły do koła pokój, a wązkie usta wymówiły z uśmiechem.
— Czy jaśnie wielmożne panny Suszycówny będą dziś dość łaskawe, aby nakryć do stołu?
Rozumna zmarszczyła brwi, i oczy które błysnęły gniewem, wlepiła w książkę, udając że nie słyszy słów matki; Piękna zerwała się z krzesła i zaczęła układać falbanki które obrąbiała, gotując się do odejścia; Dowcipna odwróciła głowę, i ze zwykłym sobie uśmiechem, zupełnie spokojnie odpowiedziała:
— Będziemy łaskawe mamo, i nakryjemy do stołu, gdyż oddawna jeść już nam się chce.
Mała kobietka wyobrażająca mroźną zimę, cofnęła się do sypialnego pokoju, Dowcipna i Piękna zaczęły krzątać się około stołu umieszczonego przed kanapą, z którego zdejmowały lampę, siatkową haftwaną serwetę, i mnóstwo drobiazgów służących ku ozdobie pokoju, a naturą i sposobem wyrobienia podobnych tym, jakie przystrajały okna. Rozumna nie ruszała się z miejsca, i pogrążona w czytaniu „Żyda tułacza“, zdawała się być obcą wszystkiemu co ją otaczało. Dowcipna zaściełając stół obrusem, wskazała na nią ręką.
— Patrz Piękna! — rzekła, — Rozumna nie chce podzielać prac naszych w rodzicielskim domu podejmowanych; ona wie, że wkrótce zostanie żoną obywatela.
Piękna nie odpowiedziała. Niosła ona w obu rękach stos talerzy z grubego pospolitego fajansu, lecz mimochodem spojrzała w okno, i stanęła przed nim jak przykuta.
— Cóż tam znowu! — zawołała na nią Dowcipna, — czemuż nie podajesz mi talerzy?
Spojrzała przez drugie okno, i zawołała:
— A! Pan Sylwester!
Istotnie, przeciwległą stroną ulicy postępował młody wysoki mężczyzna, w bardzo skromnym paltocie, i czapce z pod której wyglądały bujne czarne włosy. Szedł zwolna, a szeroko kroczył w celu ominięcia lub przestąpienia licznych odnóg czarnego Styksu, dosięgających obu krańców szerokości ulicy. Idąc, patrzył zarazem w okno, przez które patrzyła Piękna, co mu utrudniało znacznie ewolucje dokonywane nogami. Dowcipna zaśmiała się.
— Czy wiesz Piękna? — rzekła, — że ten twój pan Sylwester bardzo podobny do bociana albo żórawia.
Najmłodsza z sióstr zrumieniła się do szkarłatu.
— Proszę cię! — zawołała, — o, proszę cię bardzo.... Nie dokończyła, spuściła nagle oczy, odbiegła od okna, i z wielkim pośpiechem poczęła ustawiać na stole talerze.
W kwadrans potem stół był nakryty; Dowcipna siedziała już przy nim, i rozkrawała swoją porcję chleba na drobne kęski z takim samym uśmiechem, z jakim przed kwadransem wystrzygała zasłonę na lampę. Dziewczyna ta miała widoczne zamiłowanie w obracaniu ostremi narzędziami; odpowiadały one może naturą swoją pewnym stronom jej charakteru. Nóż połyskiwał w jej ręku jak przedtem nożyczki, a mniej zdawał się wyostrzonym od uśmiechu, z jakim bystre i błyszczące spojrzenia rzucała ona na znajdujące się w pokoju osoby.
Osobami temi były: najstarsza z trzech sióstr, która nie poruszyła się dotąd ze swego miejsca, i z nadzwyczajną powagą na twarzy wczytywała się w opis losów Adrjanny de Cardoville i księcia Dżalmy; młody mężczyzna ze spuszczonemi oczami i rękami w kieszeniach surduta, siedzący w najciemniejszym kącie pokoju, i matka rodziny, która stojąc przed lustrem zawieszonem pomiędzy oknami, przygładzała swoje płasko nad czołem zaczesane włosy, i spinała na przodzie stalowe guziki atłasowego pancerza, ściśle przylegającego do długiego jej stanu, kościstych ramion i wklęsłej piersi. Milczenie panowało w pokoju, przerywane od czasu do czasu szelestem kartek przewracanych ręką czytającej panny, dźwiękiem noża wymykającego się z palców drugiej, lub ostrem, przenikliwem chrząknięciem małej chudej kobietki, spinającej przed źwierciadłem stalowe guziki atłasowego kaftana. Ciszę tę wszakże przerwało wejście do pokoju ojca rodziny.
Byłto człowiek średniego wzrostu, chudy, z mocno szpakowatemi włosami krótko przystrzyżonemi, z bladą, długą twarzą. Czoło człowieka tego było stare, bardzo stare; nosiło ono na sobie cechę dziwnego jakiegoś zwiędnięcia, którego nie można było kłaść na rachunek wieku, ale raczej stopniowego usychania, podobnego temu, jakiemu ulegają liście roślin w porze przedwczesnych słót i chłodów. Oczy jego były także chłodne, bardzo chłodne, głęboko osadzone i światło-szare; patrzyły one prosto przed siebie z taką obojętnością, jakby nic na świecie nie posiadało już mocy wykrzesania z nich najmniejszej choćby iskierki zapału, gniewu, żalu lub wesołości. Jakiekolwiek jednak były cechy tej twarzy zwiędłej, jakby spłowiałej, chudej i obojętnej, — wszystkie one znikały w obec uśmiechu w jaki zarysowywały się cienkie, rozumne, lecz zmięte i głębokiemi zmarszczkami w dół opadające wargi. Znaczenia uśmiechu tego niepodobnaby odrazu określić dokładnie; odbijał on dziwnie przy zwiędłem czole, zgasłych źrenicach i wszystkich rysach twarzy, nie mającej w sobie nic a nic wesołego — zdawał się być przyrośniętym do ust, tak się ich trzymał ciągle. A jednak odskakiwał od barwy ich pobladłej i zmarszczek, które je otaczały, jak coś siłą przyklejonego, jak coś, co nie pochodzi z wewnątrz, nie na właściwym sobie wyrasta gruncie. W uśmiechu tym był cały człowiek; co więcej, było tam całe życie przeszłe człowieka, i cały obecny stan jego duszy. Potoki łez lub śmiertelne zblednięcie, nie mogłoby na twarz tę rzucić tak głębokiej ponurości, jaką okrywał ją ten uśmiech. Aby jednak odgadnąć całą jego posępność, trzeba było umieć w nim czytać. Tysiąc osób mogło patrzeć na tego uśmiechniętego człowieka, i poczytywać go za pospolitego pustaka, a co najwięcej, lekkomyślnego starego szydercę; ale ktoś komu linie twarzy ludzkiej służą za abecadło, z którego wyczytuje dusz ludzkich historję, powiedziećby umiał: „ten człowiek tak długo szamotał się z chłodem i ciemnością, aż z głębi jego istoty pociemniałej i skrzepłej urodził się ten zimny, ciemny uśmiech“.
Kiedy Suszyc wszedł do pokoju, w którym znajdowała się zgromadzona część jego rodziny, nikt nie zmienił poprzedniej swej postawy, nikt nie zbliżył się do wchodzącego ani doń przemówił. Dowcipna, jak pierwej błyskała nożem; Rozumna przewracała karty książki; młody mężczyzna siedzący w kącie, zdawał się rachować gwoździe spajające deski grubej chropowatej podłogi; nie młoda pani spinała swe stalowe guziki, i tylko ujrzawszy w lustrze wchodzącego, ostro i przeciągle chrząknęła. Suszyc obojętnem spojrzeniem powiódł do koła, a niedbałym krokiem przeszedłszy pokój, zajął jedno z miejsc za nakrytym już stołem. W tejże chwili Piękna wniosła dymiącą się wazę, i zwracając się do matki, oznajmiła podany obiad. Matka nie zdawała się słyszeć, a lubo stalowe guziki jej atłasowego pancerza najdoskonalej już były zapięte, rozpięła z nich kilka, i na nowo rozpoczęła koło nich robotę. Zdawało się, że czyniła to umyślnie, aby wypróbować cierpliwości otaczających w koło stół nakryty osób, bo lodowate jej oczy nie patrzyły bynajmniej na ubranie, przy którem poruszały się chude i długie jej palce, ale wlepione były w odbitą w źwierciedle twarz ojca rodziny. Suszyc siedział w takiej pozycji, że mógł widzieć tylko ściśle objęte w czarnym lśniącym pancerzu, plecy żony, i płaskie miedzianego koloru warkocze, okręcone z tyłu jej głowy. To też patrzył na nie swemi zapadłemi, obojętnemi oczami, i wypuszczał z wolna z ust dym papierosa. Potem oparł się na stole, i zaczął zlekka pogwizdywać. Dowcipna coraz silniej brzękała nożem o nadtłuczony talerz, młody mężczyzna ze spuszczonemi oczami siedzący za stołem, milcząc przygryzał wargę.
— Najukochańsza żono! — ozwał się po chwili Suszyc przerywając gwizdanie, — obiad podany, i jeśli dłużej jeszcze każesz czekać na siebie, ujdzie z tej wazy cała ilość znajdującego się w niej cieplika.
Za całą odpowiedź matka rodziny chrząknęła ostro i przeciągle, zarazem poczęła poprawiać nad czołem płasko przylepione nad niem pasma swych włosów. Członkowie rodziny w rozmaity sposób objawiali swą niecierpliwość. Dowcipna rzuciła nóż na środek stołu z wielkim stukiem; Rozumna nie odrywając oczu od książki, zmarszczyła brwi i rozdarła na połowę kartę, którą odwracała; spuszczone powieki młodego mężczyzny podniosły się i opadły parę razy; Piękna nawet stuknęła krzesłem przy którem stała, z gwałtownością odsuwając je od stołu. Jeden tylko ojciec tych głodnych i zniecierpliwionych dzieci był najzupełniej spokojnym, uśmiechał się wciąż i obojętne spojrzenia posyłał za okna, kędy oczy jego spotykały długi rząd przepaścistych czarnych dziur, znaczących ścianę pustej kamienicy. Koniec dopalonego papierosa obudził go z tej obojętnej zadumy; rzucił go w kąt pokoju, i zwracając się znowu do błyszczącego pancerza, zwolna wymówił:
— Najdroższa Honorato! piękną jesteś jak Kleopatra, daję ci na to słowo wielbiącego wdzięki twe małżonka. Uwierz mi i opuść źwierciadło, o którem nie sądzisz zapewne, aby obiad zastąpić mogło...
Głos Suszyca brzmiał dziwnie jakoś, na wpół drwiąco, na wpół głucho; nic jednak nie oznajmiało w nim najlżejszego choćby wzruszenia. Pani Honorata chrząknęła raz jeszcze, i odwróciła się od lustra jakby zdziwiona.
— Najdroższy mężu! — rzekła, — tak rzadko dostępujemy zaszczytu widzenia cię pomiędzy nami...
— Zdarza się to przecież codziennie w porach obiadu i śniadania — jednostajnym zawsze tonem przerwał Suszyc, zapuszczając w wazę sporą posrebrzaną łyżkę.
— Tak rzadko dostępujemy zaszczytu widzenia cię pomiędzy nami, — nie zważając na przerwę ciągnęła żona, że nigdy prawie nie mam sposobności...
— Nie masz sposobności dokuczania mi, najlepsza z małżonek — dokończył mąż, najspokojniej w świecie krając chleb, który mu podała najmłodsza z córek.
Lodowate oczy małżonki zaświeciły złotawo.
— I owszem — odparła z uśmiechem zbliżając się do stołu, — chciałam powiedzieć, że nigdy prawie nie mam sposobności przedstawić ci moich potrzeb, i potrzeb moich dzieci.
Suszyc zwolna skinął ręką.
— Po obiedzie! — rzekł niosąc łyżkę do ust, — po obiedzie najdroższa Honorato, przedstawisz mi potrzeby swoje i naszych dzieci. Niech wprzódy sił nabiorę.
Obiad Suszyców nie przypominał bynajmniej uczty Lukullusowej. Po skromnym sposobie w jaki sporządzonym był i podanym, można było wnosić o wielce niezamożnym stanie rodziny. Cała jednak mierność przyborów i potraw, do najwyższego stopnia osmuconą była powszechnem milczeniem osób stół obsiadujących, jakąś atmosferą głuchej niechęci i niezgody, ulatniających się ze wszystkich twarzy, spojrzeń i poruszeń tych osób. W czasie spożywania drugiej i jak się zdawało ostatniej potrawy, zegar wiszący na przeciwległej ścianie wydzwonił drugą popołudniową godzinę. W domu tym, sam zegar nawet posiadał głos ostry i przenikliwy, a zarazem, jakby ochrypły od przeziębienia.
— Memento mori! — wyrzekła Dowcipna, z przesadną ostrożnością składając na talerzu nóż i widelec, tak aby nie wydały najlżejszego dźwięku, — wydaje mi się doprawdy, jakobym spożywała obiad w refektarzu Kartuzów!
Pani Honorata chrząknęła przeciągle. — Czyś tam była kiedy? — zapytała.
— Nie, mamo — odpowiedziała zagadnięta, — alem wiele słyszała o smutnem tem miejscu.
Suszyc podniósł twarz z nad talerza, i spojrzał na córkę.
— Doświadczenie życia — rzekł ze zwykłym sobie uśmiechem, — nauczy cię córko moja, że nie jestto najsmutniejsze miejsce, jakie znajduje się na świecie.
— Tak — żywo odpowiedziała Dowcipna, — bo dom nas jest jeszcze smutniejszym.
— O — rzekł Suszyc spokojnie, niosąc do ust kawałek mięsa, — przepraszam cię moje dziecko, nie wiedziałem że posiadasz już to doświadczenie, o którem myślałem, że nabędziesz go dopiero w przyszłości.
Młody mężczyzna, który dotąd nie wymówił ani słowa, podniósł oczy na siostrę, i rzekł przyciszonym głosem:
— Gdybyś jak ja pracowała po kilka godzin dziennie w naszem biurze, przekonałabyś się że jest ono jeszcze smutniejszem miejscem niż nasz dom.
— O! — zawołała Dowcipna, — w takim razie nie dziwię się wcale, że nabrałeś tam tej pogrzebowej miny, z jaką chodzisz po świecie.
— A jednak — zaczęła Piękna, — pan Sylwester i pan Kaźmierz...
— Nie mają pogrzebowej miny chociaż pracują w tem samem biurze, w jakiem codziennie przebywa Rodryg, — przerwała Dowcipna, — o, nic w tem dziwnego piękna moja siostro, dwaj ci młodzieńcy są bowiem zakochani...
Piękna zarumieniła się znowu do szkarłatu, i utkwiła oczy w talerzu; Dowcipna popatrzyła na nią uśmiechając się z tą figlarnością jaka u niej mocno przypominała złośliwość, i zwróciła się do matki.
— Czy mama wie o tem — zapytała, — że pan Sylwester kocha się w Pięknej?
Najmłodsza żywo poruszyła się na krześle, a pani Honorata nie podnosząc oczu na żadną z córek, odpowiedziała krótko.
— Wiem.
— I cóż mama o tem myśli? — nalegała średnia z sióstr figlarne spojrzenie rzucając na najmłodszą.
— Myślę — wyrzekła matka rodziny, — iz hołysz ten powinienby sobie wybić z głowy amory, a myśleć wprzód o zdobyciu kawałka chleba.
— Widzisz Piękna — zwróciła się do siostry Dowcipna, — mama rozkazuje panu Sylwestrowi i tobie, abyście wybili sobie z głowy wasze amory; a ty wiesz, że jak mama mówi, tak być powinno.
Piękna siedziała nieruchomo, i wydawała się blizką płaczu. Ładna twarzyczka jej mieniła się rumieńcami, które wytryskały na czole i policzkach, znikały i ukazywały się znowu coraz żywsze i gorętsze. Suszyc patrzył na najmłodszą z córek, a w zastygłych jego źrenicach poraz pierwszy, odkąd zasiadł w gronie rodzinnem, błysnęła drobna iskierka.
— Mama mówi — prawiła dalej Dowcipna zwrócona do spłonionej swej siostry, — że pan Sylwester jest hołyszem...
Z pod rzęsy młodziuchnej dziewczyny, spłynęła drobna łezka; Suszyc zwrócił się do średniej córki, i jakby dla przerwania złośliwej jej mowy, zapytał:
— A w kimże zakochał się pan Kaźmierz?
— Ach! — zawołała Dowcipna, — któż nie wie o tem, że w księżniczce Monilce! on za nią rozum stracił!
— Znać że nigdy go nie miał, skoro ta blada księżniczka podobać mu się mogła — po raz pierwszy i z całą zwykłą sobie powagą ozwała się Rozumna, przyczem oczy jej z pod brwi schmurzonych skierowały się na brata. W chwili gdy imię księżniczki Monilki wymówionem zostało, młodzieniec ze spuszczonemi oczami podniósł głowę, i roziskrzonym nagle wzrokiem powiódł po twarzach sióstr.
— Ciekawym bardzo — wymówił zwykłym sobie cichym głosem, — dla czego pannę Monikę przezywacie księżniczką?
— Patrz — zaśmiała się Dowcipna, — alboż nie wiesz ukochany mój bracie, że ojciec jej jest kuzynem Habsburgów.
Ukochany brat przygryzł wargę do krwi, powieki jego podniosły się i spuściły kilka razy.
— Panna Monika, — rzekł żywiej i głośniej nieco jak wprzódy, — wcale temu niewinna że jest córką maniaka.
Rozumna poważnie podniosła głowę, i piorunujące spojrzenie podniosła na brata.
— A my, cóżeśmy zawiniły komu? — wymówiła powoli; jesteśmy najniewinniejszemi w świecie istotami, a jednak od dzieciństwa otrzymałyśmy nazwy kryjące rzeczywiste nasze imiona. Któż kiedy w domu a nawet i za domem nazywa nas Klementyną, Joanną i Salomeą? nikt! Mówią o nas Rozumna, Dowcipna i Piękna, co znaczy, że drwią z nas nieustannie. Mocno myliłby się ktoby sądził, że się na tem nieznamy, że tego nierozumiemy.
— A, jużto w naszym domu przezywanie i przedrwiwanie w wielkiej są modzie! Uśmiechamy się ciągle! — zauważyła Dowcipna.
— Powinno to być dowodem, żeśmy bardzo szczęśliwi i weseli, — rzekła marszcząc brwi najstarsza z sióstr.
Matka rodziny podniosła głowę, i przeciągle chrząknęła.
— Szczęście to, i tę wesołość jakich używacie, — wymówiła tocząc w koło stołu lodowate swe spojrzenie, winni jesteście wszyscy nieoszacowanemu waszemu ojcu, który od pewnego czasu nie wypowiada trzech słów bez uprzyjemnienia ich miłym jakim żartem...
— Tak jest, — przestając jeść potwierdził Suszyc — cieszę się najukochańsza Honorato, że przyjemne strony mego charakteru znajdują w umyśle twym należne im uznanie. Roztaczanie dokoła siebie niezmąconej wesołości, uważam za jeden z obowiązków ojca rodziny.
— Chciałabym wiedzieć, — odparła pani Honorata, której zimowe oczy zaświeciły złotawo, — czy wyżywienie swych dzieci i zapewnienie im losu, zaliczasz także do obowiązków ojca rodziny?
Suszyc zwrócił na żonę obojętne spojrzenie, i ze zwykłym uśmiechem odpowiedział.
— Chciej zauważyć, życie mojego życia, że nie skończyłem jeszcze obiadu. Potem nalewając wodę do szklanki, niedbałe pytanie rzucił synowi.
— I cóż tam słychać u was w biurze, Don Roderigo?
— Żadnych nowin, — odpowiedział młodzieniec nie podnosząc powiek.
— No, ale cóż przecie? co tam robią, o czem radzą, jakie rozsądzają sprawy? Wiesz o tem, że czarowne miejsce w jakiem ty teraz masz szczęście zasiadać codziennie, zajmuje mnie bardzo, bo przypomina mi niepowrotne lata mojej młodości.
— Najważniejszą kwestją jaka w tych dniach rozstrzygała się w sądzie — mówił Rodryg, — była kwestja pożyczki Hrabiego Seweryna Horskiego.
— Pożyczki którą hrabia chciał zaciągnąć w banku...
— Tak jest.
— I cóż?
Gdy Suszyc zadawał to pytanie, ręka jego drgnęła nieco, i kilka kropel wody spadło ze szklanki na obrus.
— Cóż? powtórzył syn; sąd odmówił hrabiemu potrzebnych świadectw, i pożyczka zaciągniętą nie zostanie.
— Dla czego sąd odmówił hrabiemu żądanych świadectw? — zapytał ojciec rodziny stawiając szklankę na stole i wpatrując się w syna zawsze jednako obojętnie.
— Dobrom hrabiego nie dostawało pewnych warunków; nie dopełnił on jakichś formalności, słowem odmówiono... Ale, i cóż to ojca obchodzić może?
Na te wyrazy syna zdaje się nieznaczące, twarz Suszyca zmieniła się nagle, przebiegła po niej błyskawiczna bladość, brwi drgnęły, usta zacisnęły się kurczowo. Trwało to jednak zaledwo mgnienie oka, po czem linje tej twarzy wróciły do nieruchomości, a na zwiędłych wargach osiadł zwyczajny im uśmiech. Złożył obie ręce na stole i podnosząc się z kanapy rzekł: — Wstawajmy!
Obiad był już w istocie skończonym, ale pani Suszycowa nie poruszyła się ze swego miejsca i prostując kibić swą ściśle zamkniętą w czarnym puklerzu, wymówiła z uśmiechem: — Pozwól kochany mężu...
Suszyc opadł na kanapę, i zapalając papierosa odpowiedział spokojnie. — Pozwalam najukochańsza żono.
Córki zamieniły w tej chwili spojrzenia, a matka rodziny odchrząknąwszy głośno i przeciągle, mówić zaczęła:
— Pozwól kochany mężu abym przedewszystkiem zadała ci pytanie: czy usposobionym jesteś w tej chwili do rozmawiania ze mną o potrzebach domu naszego, i o potrzebach naszych dzieci.
— Wiesz dobrze o tem najukochańsza Honorato, — odpowiedział mąż, patrząc w sufit i wypuszczając z ust niteczki błękitnego dymu; wiesz o tem dobrze, iż w każdej chwili mego życia usposobionym jestem do rozmawiania z tobą o każdej rzeczy, jaka tylko znajduje się pod słońcem, byleby rozmowa nasza trwała jak tylko być może najkrócej.
— Nie mam zwyczaju mówić wiele — błyskając złotawemi oczami i stalowemi guzikami, — odparła żona.
— Małomówność twoja znaną mi jest od lat dawnych, — przerwał mąż; pamiętam także iż były czasy, w których wolałbym, aby rozmowy twoje były obfitsze, otwartsze i więcej urozmaicone; ale dziś jestto rzeczą dla mnie najzupełniej obojętną.
— Nie mam w zwyczaju mówić wiele, — ciągnęła matka rodziny, najmniejszej uwagi nie zwracając na przerwę; sądzę jednak, iż nikt nie może poczytać mi za złe, jeśli powiem że najstarsza z córek naszych byłaby teraz w możności zrobienia świetnej partji jeśliby miała posag...
— A ponieważ mieć go nie może? — przerwał Suszyc tonem pytania.
— Jeśliby miała posag, — ciągnęła pani Suszycowa — jestem pewna, i wszyscy którzy zwracają uwagę na sprawy naszej rodziny są tego pewni, że najstarsza z córek naszych jeśliby miała posag, mogłaby teraz zostać żoną obywatela...
— A ponieważ go nie ma, — raz jeszcze przerwał mąż — radzę ci najukochańsza żono kwestję tę złożyć „ad acta“, i przejść do drugiego punktu toczącej się rozmowy.
— Mogłaby zostać żoną obywatela, — niedając sobie przerwać toku mowy, powtórzyła pani Suszycowa. — Co to znaczy zostać żoną obywatela? Znaczy to mieć swoją wieś, swój dom, powóz, konie...
— Krowy, kury, gęsi, barany, a może i kozy, — patrząc ciągle w sufit wtrącił Suszyc.
— Swój dom, powóz, konie, — ciągnęła Suszycowa, — swoją pozycję w świecie i wszystkie wygody. Znaczy to jeszcze: nie być nigdy narażoną na potrzebę brania na kredyt w sklepikach mieszczących się na rogach zaułków, ani na potrzebę mieszkania w nawpół rozwalonym domu stojącym nad obrzydliwą kałużą, ani na potrzebę znoszenia niegrzeczności od właściciela tego domu, który dopomina się o komorne...
— Et cetera, et cetera... — wymówił mąż.
— Niegrzeczności właściciela domu, który dopomina się o komorne, — ciągnęła kobieta, — spotkać tylko mogą żonę urzędnika, który utracił swą posadę, i prawnika który nic nie zarabia. Spotkać zaś one nie mogą żony obywatela, która w skutek zamążpójścia swego posiadłszy dom własny, może podzielić się nim z rodzicami i resztą familji.
— Moja droga, — ozwała się Rozumna półgłosem do Dowcipnej — mówiłam ci przed godziną że mama spekuluje...
— Wszystkie te względy, — mówiła dalej matka rodziny nie słysząc lub udając że nie słyszy słów córki; wszystkie te względy skłoniły mię do oznajmienia ci, najdroższy mężu, że najstarsza z córek naszych miałaby teraz sposobność zostania żoną obywatela, jeślibyś był dość dobrym i troskliwym ojcem, aby opatrzyć ją w stosowny posag i wyprawę.
Wymówiwszy te słowa matka rodziny umilkła, i powszechne milczenie zapanowało w koło stołu. Możnaby także rzec, iż zapanowała tam powszechna ochota do uśmiechania się; wszystkie bowiem siedzące około stołu osoby uśmiechały się, z wyjątkiem najmłodszej córki, która siedziała nieruchomo z oczami utkwionemi w ziemię. Na gładkiem czole dziewczęcia zarysowały się nawet dwie zmarszczki, dziwne i smutne w obec dziecięcej prawie młodzieńczości jej twarzy — mniej jednak dziwne i smutne niż te uśmiechy, jakie leżały na ustach jej siostr i rodziców. Po chwili Suszyc przestał palić papierosa i zwracając się do żony zwykłym swym zupełnie obojętnym tonem wymówił:
— Najukochańsza Honorato! uważam cię za kobietę nazbyt rozumną i doświadczoną we wszystkiem co się tyczy spraw pieniężnych, abym mógł mniemać, iż masz mię za Stworzyciela, zdolnego z nicości wywołać coś... Długoletnie wspólne pożycie nasze nauczyło cię tej prawdy, że kieszeń moja zawsze jest pustą; niepodobna więc jest, aby w niej znalazł się ten posag, za pomocą którego najstarsza córka nasza mogłaby sobie kupić męża — obywatela.
— Kochany ojcze, — zabrała głos Rozumna z powagą podnosząc głowę; ale matka wyciągnęła ku niej swą długą kościstą rękę, nakazując milczenie.
— Sądzę, — rzekła, — iż nie poczytasz mi tego za złe, i nikt poczytać mi za złe tego nie może, jeśli odezwę się kochany mężu, do twego ojcowskiego serca, i poproszę cię, abyś w niemożności obdarzenia córki swej posagiem, udzielił jej przynajmniej środków do przyzwoitego pokazania się przed człowiekiem, który od niejakiego czasu zwraca na nią wyłączną uwagę, i jest w stanie (jeśliby ją pojął za żonę) zapewnić jej piękną pozycję w świecie, i wygodne życie.
— I jakieżto są te środki? najtroskliwsza z matek, — zapytał Suszyc, starannie opatrując trzymany w ręku papieros.
Matka rodziny powstała, i odchrząknąwszy długo i głośno, wymówiła:
— Rozumna potrzebuje nowej sukni i świeżych rękawiczek, dla udania się na pewne zebranie, na którem znajdować się będzie obywatel, o którym mowa.
— A! — przeciągle rzekł Suszyc, — cała więc przemowa twoja najdroższa żono dążyła do nowej sukni i świeżych rękawiczek...
— Tak, najdroższy mężu, — potwierdziła żona; są jednak pomniejsze jeszcze sprawy, o których pomówićbym z tobą chciała. I tak: właściciel sklepiku znajdującego się na rogu najbliższego zaułka...
— Wiem, wiem! — wymówił Suszyc.
— Właściciel domu, w którym mieszkamy...
— Wiem, wiem! powtórzył ojciec rodziny.
— Rzeźnik i piekarz, a także woziwoda...
Suszyc obie ręce zapuścił w kieszenie surduta.
— Mój ojcze, — ozwała się Dowcipna powstając, — bardzo mi przykro doprawdy, ale widzę się zmuszoną prosić cię o nowe buciki i kapelusz...
— Mój ojcze, — z kolei wymówiła Rozumna powstając także; mówiąc o mnie, mama zapomniała dodać, iż abonament mój w czytelni już ukończony, i nie będę miała wkrótce książek. Nie mogąc zaś czytać, nie będę miała o czem...
— Rozmawiać z obywatelem, dokończyła Dowcipna.
— Tak jest, — marszcząc brwi potwierdziła starsza siostra.
W tej chwili podniósł się także z krzesła młody człowiek ze spuszczonemi oczami.
— Mój ojcze, — rzekł cichym bezdźwięcznym głosem, — od kilku już dni nieprzestaję cię prosić, abyś mi dał pewną sumę pieniędzy...
— Mój mężu! — przerwała matka rodziny, — ośmielam się zanieść prośbę do ciebie o Ferdynanda. Znasz jego potrzeby, i wiesz, że temu chłopcu, który także dziś lub jutro ożenić się może z jaką dziedziczką, potrzeba stosownych środków...
— Mój ojcze! — raz jeszcze ozwała się Dowcipna, — cały zapas papieru do wystrzygania, jaki miałam, skończył się, — a trzeba koniecznie, abym zrobiła dla siebie i siostr trzy girlandy na to zebranie, o jakiem mówiła mama.
Suszyc słuchał wszystkich tych wezwań z niezachwianą ani na mgnienie oka spokojnością, z rękawami zapuszczonemi w kieszenie surduta. Zimne oczy jego przesuwały się zwolna po wszystkich tych twarzach, które go otaczały ścisłem kołem; nie zadrgała w nich najmniejsza iskierka jakiegokolwiek wzruszenia. Przez chwilę uśmiechał się i milczał, potem rzekł:
— Czy wiecie najdrożsi moi, że dziwny obraz stanął mi w tej chwili przed oczami. Wydało mi się, jakobym, zamiast zostawać w gronie mej rodziny, znalazł się nagle pośród bandy rabusiów na wyścigi sięgających do mych kieszeni. Jestto kaprys wyobraźni, nic więcej; ale doprawdy niespodziewałem się wcale, abym ją posiadał jeszcze tak żywą.
Mówiąc to, wydobył z kieszeni stary skórzany pugilares, i wyrzucił zeń na stół parę asygnat małej wartości, i kilkanaście sztuk drobnej miedzianej monety. — Oto wszystko co posiadam! wymówił, — weźcie, podzielcie się, i pokój niech będzie z wami!...
Rzekłszy to zabierał się do odejścia, gdy wzrok jego upadł na najmłodszą córkę, stojącą opodal od stołu, przy którym zgrupowała się cała rodzina; oczy jej utkwione były w ziemię, a na czole leżały owe dwie zmarszczki, które tak dziwnie odbijały przy jej młodziuchnej, świeżej twarzyczce.
— A ty Piękna! — wymówił zbliżając się do niej, o nic mię nie prosiłaś; czy nie potrzebujesz niczego?
— Owszem ojcze, — przytłumionym głosem odrzekło dziewczę, — potrzebuję wielu rzeczy, ale...
— Ale co? — zapytał ojciec, bacznie się w nią wpatrując.
— Ale... niech to już będzie potem...
Rozumna, która zrazu chciała zgarnąć ze stołu pieniądze, a odsunięta przez matkę znalazła się w pobliżu najmłodszej siostry, usłyszała jej słowa.
— Piękna nie lubi prosić ojca o nic, — rzekła poważnie brwi ściągając, — to jeszcze dziecko...
— Przeciwnie, moja droga, — podnosząc głowę odparła najmłodsza; przyszło mi niedawno do głowy, że wszystkie trzy nie jesteśmy już dziećmi...
— Ale jesteśmy kobietami, odparła najstarsza zasiadając na zwykłem swem miejscu z książką w ręku i z wielką powagą, — a kobiety sąto istoty słabe, które nie mogą żyć nigdy o własnych siłach. Podług praw boskich i ludzkich, ojciec ma obowiązek utrzymywać nas, dopóki za mąż nie wyjdziemy.
— Rozumna ma słuszność, — ozwała się matka rodziny prostując się z nad stołu, nad którym była pochyloną. Oczy jej, które zapalały się złotawo przy liczeniu pieniędzy, zagasły i pociskami zimnego szronu orzuciły twarz męża. Suszyc milczał i uśmiechał się; oczy jego zwolna przeniosły się z twarzy najstarszej córki na twarz najmłodszej.
— Rozumna, rzekł, — ma niezawodną słuszność z punktu widzenia, który jest twoim, najmilsza Honorato. Przecież sama ukształciłaś umysły twoich córek; wychowałaś je bez niczyjego współudziału.
Gdy wymawiał ostatnie wyrazy, drobna iskierka zamigotała znowu w zgasłej jego źrenicy — i uśmiech zsunął się z ust na mgnienie oka.
— Wychowałam moje córki tak, jak sama byłam wychowaną, — odparła pani Honorata chowając pieniądze do kieszeni. — Matka moja, mówiła dalej poprawiając guziki pancerza, — byłato kobieta obarczona rodziną; ja także przez całe życie jestem obarczona rodziną...
— Ach mamo, mamo! — zawołała ze śmiechem Dowcipna, — ja za nic na świecie nie chcę być obarczona rodziną... to okropne!
— Prawdopodobnie nie będziesz nią, bo wcale za mąż niepójdziesz, — zawyrokowała Rozumna, która pomimo przyjemnego towarzystwa Adrjanny Cardoville i ks. Dżalmy w jakiem zostawała, nie spuszczała z uwagi toczącej się w koło niej rozmowy.
Dowcipna uśmiechnęła się po swojemu, i miała odpowiedzieć siostrze, gdy pod oknami, ostrożnie wymijając odnogi Styksu, przesunął się wysoki mężczyzna, z miny i ubrania wyglądający na lokaja bogatego domu. Wszystkie trzy siostry z wielkim pośpiechem spojrzały przez okno, i wszystkie trzy zawołały jednogłośnie:
— Do nas! do nas!
— Ojcze! — wołała Dowcipna, — jakiś interes...
— Interes! interes! — powtarzały Rozumna i Piękna. Ostatnia klaskała w ręce.
— Interes! — powtórzyła matka rodziny, a oczy jej zaświeciły tak samo jak przy liczeniu pieniędzy.
Drzwi otworzyły się nawpół, i zajrzała przez nie głowa przybyłego lokaja. Była to głowa opatrzona w pysznie ufryzowaną czuprynę, z bujnym wąsem i starannie uczesaną brodą, a wyłaniała się z kosztownego futrzanego kołnierza.
— Czy tu mieszka pan Erazm Suszyc? — zapytał przybyły.
— Jestem, — rzekł gospodarz domu, postępując ku drzwiom.
Lokaj otworzył całkiem drzwi, i stanąwszy w progu oddał obecnym wytworny ukłon, właściwy sługom dobrego tonu.
— Jaśnie wielmożny pan Anatol Dembieliński, przybył wczoraj do N., i prosi pana, abyś pan pofatygował się do mieszkania jego w hotelu X., dziś o godzinie 7-mej wieczorem.
— A, pan Dembieliński, — powtórzył Suszyc zamyślając się nieco, a po chwili milczenia zwrócił się do lokaja. — Powiedz pan, że przyjdę.
Sługa powtórzył ukłon, i oddalił się zamykając drzwi za sobą z cicha i grzecznie. W tej chwili młody człowiek ze spuszczonemi oczami wystąpił z kąta, w którym dotąd zostawał. Na twarzy jego znać było gniew powściągany.
— Ojcze! — rzekł nie podnosząc oczu, i za każdym wyrazem przygryzając dolną wargę; czyliż to jest przyzwoitem, aby ci panowie zamiast przybywać sami, przysyłali do ciebie swoich służących?
Suszyc popatrzył na syna i zaśmiał się półgłosem.
— O! Don Roderygo — rzekł, — nie wyobrażajże sobie znowu, że jesteś na prawdę, albo że ojciec twój jest grandem hiszpańskim. Przezwałem cię tak dla posępności twego oblicza, ale w gruncie...
— Ojcze! — przerwał syn podnosząc oczy, które w istocie błysnęły posępnie, — czas wielki abyś przestał żartować ze mnie. Przestałem być dzieckiem, i czuję się w prawie powiedzenia ci ojcze, że ci panowie przysyłając po ciebie swoich służących, ubliżają mi.
— Nie urodziłeś się na tragika mój synu, i tok patetyczny nie przypada ci do twarzy — zapalając papierosa odpowiedział ojciec. Zresztą — dodał, — niema co o tem mówić. Czasy w których ci panowie przybywali do mnie, minęły bezpowrotnie. Dla czego minęły? To tajemnica, której klucz znajdziesz, jeśli dobrze rozejrzysz się w koło siebie. Co do mnie wiem tylko o tem, że gdy góra nie chce przyjść do Mahometa, Mahomet iść musi do góry.
Wymówiwszy te słowa bez najmniejszego odcienia jakiegokolwiekbądź ujemnego lub dodatniego uczucia w głosie lub w wyrazie twarzy, Suszyc podążył ku drzwiom. Dotknąwszy już klamki odwrócił głowę, i spojrzał raz jeszcze na najmłodszą córkę. Możnaby rzec, iż twarz jej zmięszana przed chwilą i zasmucona, uwięzła mu w pamięci, i oglądał się za nią jak za czemś, co na mgnienie oka roznieciło bladą iskierkę w zagasłych jego źrenicach. Ale Piękna wcale inaczej wyglądała już w tej chwili. Stała ona przy oknie, i razem z Dowcipną przetrząsała różowy stos obrąbionych przed obiadem falbanek.
— Ach! — mówiła, — gdybym jeszcze do tej sukni mogła mieć białą pelerynkę oszytą rulonem z atłasu! Słuchaj Dowcipna! jakeś ty się dziś pięknie uczesała! Naucz mię tak czesać się, a ja ci zato zrobię kokardki do bucików!....
Suszyc odwrócił oczy od twarzy córki, której przed chwilą szukało jego spojrzenie, i wszedł do przyległego pokoju zamykając drzwi za sobą. Pokój ten był tym samym, za którego oknem ukazywał się niekiedy o szyby oparty flet, i tak jak to okno wyglądał nago, sztywnie i zimno.
Pod nagą, białą niegdyś, lecz od pyłu poczerniałą ścianą, stało tam obszerne biuro, zarzucone papierami, pośród których sterczał stary atramentową śniedzią pokryty kałamarz; u okna stał samotny obdarty fotel, naprzeciw umieszczoną była niewielka szafka grubej stolarskiej roboty z kilkudziesięciu mocno zapylonemi książkami. Para stołków chromiejących i twardych, uzupełniała więcej niż skromny, a przedewszystkiem sztywny i zaniedbany przystrój pokoju. Atmosfera pokoju tego przesiąkniętą była wilgocią, kurzawa okrywała podłogę z prostych desek skleconą, śmiecie leżało po kątach, i od czasu do czasu słychać było szelest gnieżdżących się w blizkości śmiecia szczurów. Byłto przybytek pracy ponury, chłodny, smutny; żadne snać kochające oczy nie zaglądały tam nigdy, żadna troskliwa ręka nie starała się przyozdobić go, ogrzać i umilić. Ale Suszyc nie zdawał się zwracać uwagi na urządzenie pokoju do którego wchodził, na chłód, zmrok i bolesną prawie nagość, które tam panowały. On snać oddawna zrósł się z tem wszystkiem, nawykł do posępnych żywiołów jakie roztaczają się do koła niekochanego człowieka. Nie miały one władzy strącenia z ust jego tego uśmiechu, który był może smutnym ich wykwitem, ani sprowadzenia innego wyrazu niż obojętność do oczu, które śród nich właśnie ostygać musiały zwolna, aż całkiem zastygły.
Suszyc pogwizdując zlekka, usiadł przed biurem, i począł wczytywać się w arkusz niewyraźnem bardzo pismem zakreślonego papieru.
— Djabla robota! — szepnął do siebie, — ten jaśnie wielmożny uczony nauczył się snać w Egipcie pisać hijeroglifami. Jemuby trzeba jeszcze nauczyciela kaligrafji, ale nie kopisty.
Wziął pióro, i bardzo pięknym, wprawnym charakterem począł kopjować niewyraźne pismo. Zrazu twarz jego zachowywała ten sam wyraz drwiącej obojętności z jakim przed chwilą rozmawiał ze swą rodziną; po chwili dziwny uśmiech, który zdawał się być przyklejonym raczej niż przyrośniętym do ust, zniknął, a rysy nabrały nieruchomości graniczącej niemal z martwotą. Im dłużej oddawał się ciężkiej swej, zmudnej i całkiem machinalnej pracy, tem grubsze zmarszczki rysowały wysokie i kształtne, lecz spłowiałe i zwiędłe jego czoło. Pióro kierowane wprawną i umiejętną ręką coraz prędzej posuwało się po papierze, aż czoło pracującego mężczyzny zbiegło się całe w dwie głębokie krzyżujące się bruzdy; wyższa warga jego podniosła się zlekka z wyrazem głucho poczuwanej dolegliwości, oczy posuwały się za piórem bez blasku ni wyrazu, martwe i nieme.
Godziny upływały, zmrok zapadał. Szczury ośmielone ciszą panującą w pokoju, coraz śmielsze i głośniejsze przechadzki odbywały pomiędzy zalegającem kąty śmieciem. Mężczyzna pochylony nad starem poplamionem biurem, pisał ciągle bez przerwy i wytchnienia, jakby mu pilno było załatwić się z robotą, którą spełniał widocznie z musu, bez zamiłowania, bez najmniejszej odrobiny tego zadowolenia, jakie sprawia praca choćby najcięższa, lecz dobrze zastosowana do usposobień i skali umysłowej pracującego. Skończył nakoniec pisanie, a raczej przepisywanie, odłożył pióro na stronę, wyprostował się i odetchnął szeroko.
— Przecież skończyłem! — szepnął do siebie, a czoło jego rozmarszczało się stopniowo, i uśmiech odegnany mozołem, wracał na usta. Wstał i do jednego miejsca składał rozrzucone arkusze, przyczem pogwizdywał z cicha. Po chwili przerwał w pół taktu gwizdanie piosenki, i wkładając papiery do skórzanej obdartej teki, rzekł z cicha. — Na dziś skończyłem, ale jutro znowu rozpocznę.
Zdawało się, że po wymówieniu tych wyrazów westchnie, bo głęboka bruzda wybiegła mu na czoło, i pierś podniosła się nieco. Nie westchnął jednak, lecz przeciwnie, zaśmiał się półgłosem. Skinął ręką, i dodał. — Ba! mniejsza o jutro! pomiędzy dziś a jutro jest noc... sen i zapomnienie.
Wymawiając te słowa, Suszyc włożył na siebie mocno wytarty paltot, wziął tekę pod ramię, i opuścił pokój. Po chwili był już na ulicy, i przeszedłszy ją w szerz, przekroczył furtkę otwierającą się w starem na wpół rozwalonem ogrodzeniu, o parę kroków od zczerniałego muru pustej kamienicy. Tu znalazł się śród owego kawałka pustego nierównego gruntu, który z trzech stron otaczał opuszczoną budowę, i zmierzał prosto ku dwóm okienkom zagłębionym w murze, mętnemi szybami, niby smutnemi oczami spoglądającym na przeciwległy cmentarz. Pomiędzy okienkami były drzwi im podobne, nizkie, w murze zagłębione, nawpół spróchniałe. Suszyc zastukał do tych drzwi, ale przez chwilę nieotrzymał odpowiedzi. Zastukał po raz drugi, i zawołał półgłosem. — Sebastjanie! Sebastjanie!
Drzwi otworzyły się zwolna jakby słabą i nieśmiałą popchnięte ręką a na spróchniałym połamanym progu stanęła wątła postać małej dziewczyny, bardzo bladej, bardzo chudej, z malutkiem kilkumiesięcznem dzieckiem na ręku, w podartej na głowie chusteczce, z pod której wypływały na pierś i ramiona obfite miękkie i jasne jak len włosy.
— A! to ty Klarko! — rzekł Suszyc ujrzawszy dziewczynę; — czy ojca niema w domu?
— Niema, — odpowiedziała zagadnięta, troskliwie otulając ubogiemi fałdami fartuszka trzymane na ręku dziecię.
— I wczoraj wieczorem nie przychodził?
— Owszem! Tato był tu wczoraj, ale...
Niedokończyła, i ledwie dostrzegalne drgnienie przebiegło po wątłem jej ciele.
Suszyc patrzył na nią swym obojętnym, niedbałym wzrokiem.
— Ale co? — zapytał.
— Nic, — odparła cicho dziewczyna poszedł i mówił, że przyjdzie dziś znowu, ale późno, bo go pan hrabia potrzebować będzie...
— A więc, — rzekł Suszyc, gdy ojciec twój przyjdzie, oddaj mu te papiery... A czy nie zostawił czego dla mnie?
— Owszem, — odpowiedziała dziewczyna, i sięgnąwszy do kieszeni wydobyła zwój miękkiego papieru. Suszyc rozwinął papier, i znalazł w nim niewielkiej wartości assygnatę, i kilka sztuk drobnej monety.
— Dobrze, — rzekł chowając pieniądze do starego skórzanego pugilaresu, przed kilku godzinami opróżnionego na żądanie rodziny; oddajże te papiery ojcu, i powiedz, że jutro z rana przyjdę tu po nową robotę. Niech ją tu u was zostawi, gdy odchodzić będzie...
Dziewczyna jedną ręką przyjęła podawany jej gruby zwój papierów, drugą tuliła do piersi dziecię.
— Cóż Klarko, matka wasza żyje jeszcze? — rzucił niedbałe pytanie Suszyc, obojętnie rozglądając się dokoła.
— Jeszcze żyje, — odparła Klarka, i dwie łzy spłynęły jej po złotych rzęsach; jednocześnie wszakże rysy jej zostały nieruchome, nie drgnęły ani razu widocznym żalem ni boleścią. Dziecię to w łachmanach stojące na spróchniałym progu, śród wieczornego zmroku, z nieruchomą chudą twarzą, spuszczonemi powiekami, i dwiema łzami toczącemi się zwolna po zapadłych policzkach, uderzało w tej chwili wyrazem rezygnacji, i bolesnej prawie, bo przedwczesnej mocy.
— No, no, — wymówił Suszyc zwolna i ze zwykłym sobie uśmiechem, — nie masz się znowu czem tak martwić, moja mała! Smierć nie jest tak straszna jak o niej mówią; to plotki utworzone na nią przez szczęśliwych, którzy umierać niechcą! Smierć nie jest takim brzydkim kościstym upiorem, jakim ją przedstawiają na starych obrazach kościelnych albo w jasełkach. To tylko jedno przyciężkie odetchnienie, a potem sen... nic więcej.
— Potem niebo dla dobrych i smutnych, — cicho jakby do siebie ozwała się dziewczyna, i poraz pierwszy w ciągu rozmowy podniosła powieki. Wielkie błękitne jej źrenice zwolna podniosły się w górę, i popłynęły po szarych obłokach.
— Niebo! — po chwili milczenia wymówił Suszyc, — i któż ci o niem mówił? — mała!
— Matka! niezmieniając kierunku spojrzenia odparło dziewczę.
Suszyc patrzył wciąż na nią i uśmiechał się.
— Cóż tak poglądasz w górę? — przemówił, końcami palców dotykając głowy dziewczęcia. — Widzisz, tam płyną grube ciemne chmury. Gdzież jest to niebo co czeka dobrych i smutnych?
— Nie wiem, — odszepnęła Klarka, gdzieś być musi.
— Gdzieś być musi! — półgłosem powtórzył Suszyc, i z rodzajem nalegania raz jeszcze powtórzył.
— I jakże ci się zdaje Klarko, gdzie ono być może to niebo?
Dziecię spuściło smutnie swe źrenice z obłoków na twarz stojącego przed niem mężczyzny.
— Nie wiem, — powtórzyło — zapewne tam gdzie będzie moja matka.
Suszyc zaśmiał się półgłosem, wyciągnął rękę w stronę cmentarza i rzekł. — Oto gdzie będzie twoja matka.
Klarka nic nie odpowiedziała, powieki jej tylko znowu w dół opadły, a głowa pochyliła się nizko. Suszyc uśmiechał się ciągle, ale rzecz dziwna, wargi jego drgały zlekka pod tym uśmiechem, który zdawał się im ból zadawać, a w oczach zagasłych rozpaliło się i migotało kilka srebrnych iskier. Stał twarzą zwrócony ku cmentarzowi, i wodził wzrokiem po bielejących śród zmroku szczytach krzyżów i grobowców. Dobrzy i smutni niech szukają nieba w górze, po nad chmurami, — wymówił z cicha i do siebie; — zmęczonym i tu błogo będzie... Sen... odpoczynek...
W tej chwili z nad cmentarza zerwało się stado kawek i kruków, gromadą czarnych skrzydeł zatrzepotało w mrocznej przestrzeni, i z głuchem krakaniem zawisło na białych szczytach grobowców, i szarych gałęziach drzew bezlistnych.
— Ba! — szepnął Suszyc, nad mogiłami nawet unoszą się ptaki czarne i kłócą spoczynek umarłych... Kędyż jest cisza nieprzerwana? Kędy odpocznienie zupełne?
I jakby chciał przerwać wątek myśli które go ogarniały, zwrócił się nagle do stojącej na progu dziewczyny, i rzekł:
— Dobranoc Klarko! powiedz ojcu że przyjdę po nową robotę.
Dziewczyna skinęła głową, i przytulając wciąż dziecię do piersi zniknęła w ciemnej głębi sieni. Suszyc zwykłym sobie niedbałym krokiem wyszedł na ulicę, i skierował się w stronę, w której stał najpiękniejszy hotel miasta N., służący za tymczasowe mieszkanie młodemu Dembielińskiemu.






ROZDZIAŁ III.
Zachwiana karjera.

W pokoju Anatola Dembielińskiego płonęła pod przysłoną lampa, niepewne światło rzucając na karty rozwartej książki, i bladą piękną twarz pochylonego nad nią mężczyzny. Anatol siedział z czołem wspartem na dłoni, ale nie czytał książki, w którą wpatrywał się nieruchomemi oczami. Ślady zmęczenia i bezsenności zniknęły z twarzy młodzieńca, lecz wyraźniej za to, i z siłą jakby daremnie zwalczaną, wybiło się na nią piętno głębokiego niepokoju i namiętnej, nawskróś nurtującej go boleści. Przez cały dzień cisza w koło niego panowała zupełna, czujny sługa pełniąc rozkaz swego pana, nie dopuścił doń żadnej obcej twarzy ludzkiej. A jednak całodzienny ten spokój nietylko nie ukołysał burzy wrzącej w piersi młodego mężczyzny, lecz zdawało się, pobudził ją do większej gwałtowności. Wczoraj jeszcze Anatol silnym był przeciwko samemu sobie, i mógł ukazać światu twarz dumną i zimną; dziś napełniające go uczucia z nieprzepartą już mocą wydzierały się na zewnątrz. Przez ciąg upłynionych godzin nocy bezsennej i dnia samotnego, żal, gniew, gorycz i niepokój, głęboko zapuściły weń trujące swe żądła. Oczy jego posłuszne mu jeszcze wczoraj, gorzały dziś posępnemi błyskawicami; na czole chmurna leżała zaduma, dumne usta utraciły część swojej dumy, i układały się w zarys, który zdradzał żałość i silniejsze nad nią, gniew i szyderstwo. Teraz Anatol wyglądał tak, że mało nawet przenikliwe oko mogłoby z łatwością przeniknąć jego wnętrze.
— Witam pana ober-sekretarza! — ozwał się głos we drzwiach, które otworzyły się zwolna i ostrożnie. Erazm Suszyc wszedł do pokoju. Dembieliński podniósł się nawpół z krzesła.
— Jak się masz, panie Suszyc, przepraszam żem utrudzał...
— O, bez przeprosin! — odpowiedział przybyły, stawiając laskę swą w kącie pokoju; — należę do liczby ludzi, którzy trudzenie się uważają za nieuchronny warunek życia, na który rady niema.
Mówiąc to zbliżył się do stołu, na którym paliła się lampa.
— Dawno nie miałem zaszczytu... — zaczął; ale spojrzawszy na twarz Dembielińskiego, który końcami palców dotykał się jego dłoni, zawołał: — Co widzę! pan jesteś chory?
— Mylisz się pan, — zimno odpowiedział Anatol, — nie jestem wcale chorym. I ukazał gościowi jeden z umieszczonych przy stole fotelów.
— A więc przepraszam za nieuważny wykrzyknik, — rzekł Suszyc zabierając wskazane mu miejsce; — ale na widok zmiany zaszłej w twarzy pana, zapomniałem na chwilę o zasadzie zdobytej długiem doświadczeniem: że wszelkie wykrzykniki powinny być raz na zawsze wyrzucone z mowy porządnego człowieka, jako rzecz całkiem niepożyteczna.
— Szczególniej, — zimno wymówił Dembieliński, — skoro wykrzykniki te odnoszą się do kogoś, kogo się nie widziało przez długie dwa lata.
— Prawda! prawda! — potwierdził gość; — dwa lata to kawał czasu, który sprowadzić może zmianę nietylko w twarzy człowieka, ale i...
— Ale i w losie jego, — przerwał młody mężczyzna. — Masz pan zupełną słuszność. Niewiem, jaką być może zmiana zaszła w twarzy mojej, która uderzyła uwagę pańską; ale wiem dobrze, że losy moje uległy wielkim zmianom, i o tychże właśnie zmianach mówić panu chciałem.
Suszyc skłonił się zwolna. — Widzisz pan we mnie, — rzekł, — człowieka gotowego zawsze do oddawania usług bliźnim swoim.
Dembieliński powiódł dłonią po schmurzonem czole, i milczał chwilę; Suszyc skrzyżował ręce na piersi, i siedział nieruchomo w postawie niedbałej i obojętnej; ale oczy jego zimne i uważne zatapiały się w twarzy siedzącego naprzeciw mężczyzny.
— Panie Suszyc, — zaczął po chwili Anatol, — wezwałem pana jako dawnego pełnomocnika mego ojca.
— Miałem zaszczyt nim być przez lat kilka, — ze zwyczajnym swym uśmiechem potwierdził gość.
— Nie wchodzę w przyczyny dla których pan być nim przestałeś, — ciągnął dalej młody mężczyzna, — niech to pana nie obraża gdy powiem, że ludzie różnie o tem mówili...
— O panie! — przerwał Suszyc ze śmiechem, który głucho jakoś zadźwięczał w jego gardle, — od dawna już zwyczaj obrażania się uznałem za niepożyteczny, tak jak wydawanie wykrzykników.
— Ja przecież, — kończył Dembieliński unikając spotkania się ze spojrzeniem swego gościa, ciążącem mu widocznie, — ja przecież panie Suszyc, uważam pana za człowieka najzdolniejszego ze wszystkich ludzi jakich znam tutaj, i postanowiłem od pana właśnie żądać pomocy i porady.
— Oddajesz mi pan zupełną sprawiedliwość — wymówił gość, — natura obdarzyła mię w istocie zdolnościami, które jednak wspomagają mię o tyle, o ile paralityka rozwesela udzielone mu pozwolenie jeżdżenia konno.
— Widzę — z lekkim uśmiechem zauważył Dembieliński, — iż pan nie wyrzekłeś się zwyczaju żartowania, tak jak się wyrzekłeś obrażania się i wydawania wykrzykników.
— Daremniebym się go wyrzekł — z niezmąconą obojętnością odparł Suszyc, — albowiem całe życie człowieka jest niczem więcej jak żartem wyprawionym przez te nieznane potęgi, które wytworzyły ludzkość na to, aby mieć komu dawać szczutki w nosy i serca.
Tym razem spojrzenia dwóch rozmawiających ludzi spotkały się, i utonęły w sobie głęboko. Pierwszy wszakże Dembieliński spuścił pałające i niespokojne swe oczy przed obojętnym, a jednak dziwnie badawczym i uważnym wzrokiem gościa. Musisz pan wiedzieć — zaczął głosem cichym, — że ojciec mój umierając przed parą tygodniami, pozostawił dobra swe tak odłużone, iż obecnie wystawione one być mają na sprzedaż publiczną.
— Smutna ta wieść doszła w istocie do uszu moich — wyrzekł Suszyc.
— Jestto wypadek smutny w istocie, bardzo dla mnie smutny — z widoczną trudnością mówił dalej Dembieliński. Nie chciałbym jednak abyś pan mniemał, iż wyrzekam na ojca mego, który lubo zawinił w tym razie, pod wszystkiemi innemi względami był dla mnie zawsze najlepszym ojcem...
Zatrzymał się i przeciągnął rękę po czole, na którem grube zbiegły się zmarszczki. Oczy jego smutne i łagodniejsze niż były przed chwilą, tonęły w przestrzeni.
— Kochałem mego ojca — wyrzekł z cicha i jakby do siebie, — a utrata jego nie była najlżejszym ciosem z tych, które mię dotknęły.
— Miłość synowska jest cnotą o tyle zachwycającą, o ile bywa rzadką — wymówił Suszyc.
Słowa te lubo przyciszonym wymówione głosem, obudziły Dembielińskiego. Czoło jego rozmarszczyło się, i oczy z widocznem wysileniem przeszły z oddalonego punktu w jakim były utkwione, na twarz gościa. Po chwili mówił dalej:
— Jakkolwiek utrata fortuny zaznaczyć się musi w mojem życiu zmianą wcale dla mnie niekorzystną, postanowiłem z całą energją opierać się niespodzianej dla mnie niełasce losu...
— Korzystać o ile możności z niespodzianek losu, jest największą sztuką życia — zauważył Suszyc.
— Owóż — ciągnął Dembieliński, — pan który przed dwoma zaledwie laty przestałeś być pełnomocnikiem mego ojca, najlepiej musisz wiedzieć o tem, czy po sprzedaży dóbr jego pozostanie mi jaka, choćby najdrobniejsza cząstka dawnego majątku. Dla tego umyśliłem pana prosić, abyś raczył udać się na miejsce, i zastępując mię przy likwidacji, dołożył starań do uratowania tego co się jeszcze da uratować.
Suszyc milczał, wziął ze stołu jedno z rozrzuconych tam cygar, i obracał je w palcach. Po chwili odezwał się:
— Z chęcią uczyniłbym to czego pan żądasz, gdybym nie był na wskroś przeniknionym zasadą, iż nie należy nigdy zajmować się robotą, która nie przyniesie nikomu najmniejszej korzyści.
— Sądzisz więc pan, że z fatalnego rozbicia tego nic mi nie pozostanie?
— Z fatalnego rozbicia tego nie pozostanie nic, ani dla pana, ani dla mnie.
— To znaczy — rzekł Dembieliński, — że nie miałbym nawet czem wynagrodzić pańskich trudów.
— Nic, jest monetą która płaci wprawdzie wiele na świecie trudów — odparł Suszyc, — ale ja zapłatę taką nieraz przyjmując z musu, uczyniłem niezachwiane postanowienie nie przyjmowania jej nigdy dobrowolnie.
Dembieliński skrzyżował ręce na piersi; głowa jego opadła nizko jak u człowieka, który miał jeszcze słabą jakąś nadzieję, ale ją utracił. Wyrok przez Suszyca wydany, nie pozostawiał ani cienia wątpliwości. Anatol wiedział, iż znał on dokładnie wartość dóbr i bilans długów jego ojca, a przy tem nie mógł wątpić, że gdyby sprawa jaką mu powierzał, przedstawiała jakąkolwiek szansę powodzenia, Suszyc podjąłby się jej z pośpiechem, tak dla niespodziewanego zysku, jak przez chęć poprawienia nadwerężonej, rzec można zgubionej swej reputacji.
— I cóż mam teraz czynić? — wyrzekł jakby do siebie młody człowiek, na którego twarzy znać było namysł głęboki, a zarazem energją nie pozwalającą mu ani na chwilę poddać się zniechęceniu.
Suszyc patrzył na syna dawnego swego klijenta coraz uważniej i przenikliwiej. Po chwili zapalił cygaro, i bardzo spokojnie mówić zaczął.
— Co do mnie, pozwól sobie pan powiedzieć, że nie widzę w położeniu pańskiem nic tak bardzo kłopotliwego. Jesteś pan młodym, co znaczy wiele; jesteś wolnym od wszelkich ciężarów rodzinnych, co lubo ujmuje panu zapewne wiele nieocenionych przyjemności życia, niemniej jednak w rachunku dobrych szans pańskiego położenia, znaczy jeszcze więcej niż młodość. Nakoniec i przedewszystkiem, znajdujesz się pan na tej świetnej drodze zaszczytów i godności, która otwiera się tylko przed uprzywilejowanymi tego świata, a na której, mam niezachwiane przekonanie, opierasz się pan pewną i niewzruszoną stopą.
Anatol z uwagą wsłuchiwał się w te słowa Suszyca.
— Wszystko coś pan powiedział — rzekł po chwili milczenia, — po części jest słusznem, ale tylko po części. Jestem młodym, to prawda; jestem wolnym i żadnemi ciężkiemi obowiązkami nieobarczonym, i to także prawda; ale na tej drodze zaszczytów i godności o jakiej pan wspomniałeś, nie opieram się wcale pewną i niewzruszoną stopą...
— Panie! — przerwał Suszyc, — gdybym raz na zawsze nie wyprzysiągł się wykrzykników, byłaby to właśnie chwila sposobna do wydania jednego z nich, a bardzo głośnego i zdziwionego. Jesteś pan przecie ober-sekretarzem senatu, a w pańskim wieku taki urząd...
— W moim wieku posiadanie takiego urzędu, jest w istocie rzeczą niepospolitą i zaszczytną, ale to dla mnie bynajmniej nie wystarcza — sucho odparł Dembieliński.
— Niemniej jednak — rzekł Suszyc, — nie przestaję obstawać przy uprzednio wyrażonem mojem zdaniu, że pozycja pana nie jest bynajmniej kłopotliwą. To miejsce na jakiem obecnie pan zostajesz, lekceważone jak widzę przez pana, we mnie obudza apetyt podobny do tego, jakiego doświadczał lis na widok zbyt wysoko zawieszonych winogron.
Brwi Dembielińskiego zsunęły się.
— Dla mnie — odparł, — miejsce to jest tak nizkie, że nawet inne o wiele wyższe odeń, nie odpowiedziałoby ani w części żądaniom moim. Na kilka miesięcy przed śmiercią ojca mego, umyśliłem porzucić drogę, po której dotąd postępowałem, i wejść na inną, odpowiedniejszą zdolnościom moim, i szersze przedstawiającą pole do odznaczenia się i działania. W zawodzie biurowym postępowałem szybko, mniej jednak szybko niżbym chciał...
— Młodość jest lokomotywą o sile tysiąca koni — wtrącił Suszyc.
— Ja czułem w sobie siłę większą, niż ją mieć może tysiąc ślimaków czołgających się po świecie pod postaciami ludzkiemi — odparł Dembieliński podnosząc głowę, — wychowanie moje było bardzo staranne: znam kilka języków europejskich na równi z ojczystym; posiadłem niejaką wprawę w poznawanie ludzkich charakterów i rozwikływanie spraw zaplątanych; pojęcia moje o wzajemnych stosunkach państwowych i naturze rozlicznych narodów i rządów, wyrobiły się przez wytrwałą pracę książkową, i długoletnie ocieranie się o wielce dostojne osoby napełniające stolicę — słowem, czułem się powołanym i usposobionym do zawodu dyplomatycznego, i byłem bardzo blizkim otrzymania dość zaszczytnego miejsca przy jednem z poselstw. Byłbyto naturalnie pierwszy szczebel, na którym niepozostawałbym długo. Pogardzam zarozumialcami i samochwalcami, ale nie jestem też zwolennikiem tej fałszywej skromności, i obłudnej najczęściej pokory, które skłaniają człowieka do lekceważenia siebie samego, i zapoznawania lub zapierania własnych sił swoich. Ja czułem tę siłę wewnętrzną, która gorzała mi w głowie płomieniem myśli mocnej, a pierś wzdymała żądzą szeroką. Jam porachował się z samym sobą i wiedziałem, jaki kapitał energji, zdrowia, rozumu i pojmowania, zostawał w mem posiadaniu. Pracę miłowałem jak dźwignię, która podnieść mię mogła wysoko; świat nie miał dla mnie nic strasznego, bom przejrzał go na wskroś, i w arsenale jego nie ujrzałem żadnego oręża, któremuby podołać nie mogła dłoń dzielnego szermierza. Nie omijałem wzrokiem żadnej z przeszkód i trudności, ale znałem też siebie i widziałem...
— I widziałeś się pan po niedługim lat upływie nowym Richelieu’m, Mazarinim, Pittem lub Palmerstonem — wtrącił Suszyc.
— Takim lub innym, w tym lub innym kierunku — odpowiedział Dembieliński, — widziałem się w przyszłości mężem stanu, jednym z tych ludzi, którzy w dłonie swe zbierają tysiączne nici ludzkich przeznaczeń, i przędą z nich własnemi rękami olbrzymią wstęgę historji; jednym z tych ludzi, którzy z głębi gabinetów swoich ślą w świat pożary wojen, lub błogosławieństwa pokoju; jednym z tych ludzi, których imiona błyszczą jak słońca, głosy grzmią jak gromy, dla których ludy mnogie są materjałem, z którego urabiają treść następnych wieków, a korony cackiem leciuchnem, spoczywającem wedle ich woli, na głowach uświęconych lub w prochu i pyle... Mówiąc tak, Dembieliński puszczał wodze zapałowi, który go porywał. Znajdował się on widocznie w jednej z tych chwil, w których niepodobna mu było zamknąć w sobie myśli i uczuć wyrywających się na zewnątrz; albo też może człowieka, który go słuchał, uważał za coś tak nizkiego i małego, iż wypowiadając przed nim myśli te i uczucia wybrażał sobie, że nie wypowiada ich przed nikim. Zimny i suchy, a może przygnębiony nieco w początku rozmowy, unosił się stopniowo, prostował kształtną i prawdziwie męzką swą postać; oczy jego mieniły się tysiącem przebiegających w nich świateł, podniesione czoło blade lecz gładkie, w tej chwili, jak płyta czystego marmuru, zdawało się wyzywać do walki ten arsenał mieszczący w sobie postrach świata, o jakim mówił. Suszyc słuchał go z razu ze zwykłym swym uśmiechem na ustach, z zimną twarzą i obojętnem, choć zawsze uważnem spojrzeniem. Po chwili jednak rysy jego zmieniły się nieco, brwi mu zadrżały, powieki w dół opadły i pokryły źrenice, w których zamglił się wyraz jakiegoś przemocą wpychanego wewnątrz żalu, jakiejś goryczy obudzonej może w głębi tego przedwcześnie postarzałego, zwiędłego, zziębłego i pociemniałego człowieka, na widok tej młodości, tak gorąco i zuchwale rojącej o podbijaniu światów, chwały i potęgi. Krótko to jednak trwało; zaledwie bowiem Dembieliński przestał mówić, gość jego podniósł nań zimne swe oczy, i przyciszonym nieco głosem wyrzekł:
— O młodości! ty śnie złoty! śnie na kwiatach, śnie mój złoty, ideale wiary, cnoty...
Przerwał sobie nagle, i śmiejąc się niedbale dodał:
— Przepraszam, nie było tu mowy o wierze i cnocie. Ale nic to nie szkodzi; tem pewniejsze za to palmy i laury. Nie wiem nawet zkąd mi przyszło wypowiedzieć wiersz, który z dawnych czasów uwiązł w mej pamięci, a nawet nie jestem pewny czym dobrze go zapamiętał. Mniejsza o to! widzisz pan we mnie człowieka, który kiedyś, dawno, miewał także swoje rojenia i swoją ambicję. Nic więc dziwnego iż na widok pańskich rojeń i ambicji przypomniałem sobie, że rwałem się do życia jak lew a zginąłem jak mucha!
Mówiąc ostatnie wyrazy zaśmiał się prawie głośno, ale śmiech jego zadrżał mu w piersi głuchą gammą, i urwał się nagle nakształt struny która pękła. Pod wpływem słów i uśmiechu Suszyca, Dembieliński ochłonął nagle.
— Panie Suszyc, — rzekł zimno — posiadasz pan wyborny sposób budzenia ludzi z ich mimowolnych uniesień.
— Tak panie, — odparł gość kłaniając się lekko, — nauczycielem moim w tym względzie był los, a wierzaj mi pan, że drogo płaciłem za lekcje które mi dawał. Teraz za to przyznać mogę sprawiedliwość temu panu, iż jest on najdoskonalszym budzicielem jaki tylko istnieć może pod słońcem. Wracając wszakże do przedmiotu naszej rozmowy, zmuszony jestem powiedzieć, że pomimo wprawnego ucha, nad głową pańską nie słyszę jeszcze skrzekotu grzechotki tego budziciela, o którym przed chwilą wspomniałem. Chcesz pan wejść na drogę dyplomatycznego zawodu? — a więc to uczyń. Być może, iż nie zostaniesz przeto jednym z tych ludzi którzy świecą jak słońca, grzmią jak gromy a z gabinetów swoich ślą w świat pożary wojny lub błogosławieństwa pokoju; być może iż grzechotka budziciela zaskrzeczy ci w ucho wtedy, gdy znajdować się będziesz jeszcze kilka, kilkanaście albo i kilkaset mil od swego celu. Wszakże sprobować nic panu nie wzbrania. Wszyscy ludzie probują, Ikar także probował latać na podlepianych woskiem skrzydłach. Wprawdzie skąpał się on potem nieborak w zimnej wodzie, ale mniejsza o to! Przez chwilę przynajmniej wyobrażał sobie, że jest orłem.
Dembieliński słów tych słuchał z widoczną przykrością. Niewzruszona obojętność Suszyca, zimny jego sarkazm i ten uśmiech z jakim zdawał się on pomiatać światem całym i wszystkiemi jego sprawami, wywierały na nim wrażenie zmory, która mu się przyczepiła do głowy i piersi. A jednak znać było, że człowiek ten nabierał na niego wpływu, i że wszystko co mówił, znajdowało na głębi istoty młodego mężczyzny słabe może i oddalone, ale dość wierne echo.
— Ikar! — powtórzył Dembieliński — nie znam śmieszniejszej historji nad tę bajkę o Ikarze. Lecieć do słońca a wpaść w kałużę.
— Bywa udziałem większej części próbujących latać śmiertelnych, — wtrącił półgłosem Suszyc.
— Nie! — prostując się i z mocą wymówił Dembieliński, — los taki spotkać może tylko tych, którzy nie mają woli, siły i wzroku nieprzysłonionego niczem.
— A więc, — odparł gość coraz pilniej wpatrując się w młodego człowieka, pan który mniemasz o sobie że posiadasz wolę, siłę i ten wzrok nieprzysłoniony niczem, możesz być pewnym, że zajdziesz tam kędy zajść chcesz.
Ostre jakieś szyderstwo dźwięczało w głosie Suszyca, gdy wymawiał te słowa; ale pogrążony w myślach swych nie dosłyszał go Dembieliński. On patrzył w przestrzeń zadumanemi oczami, i mówił więcej do siebie, niż do człowieka z którym rozmawiał.
— Miałżebym zostać śmiesznym Ikarem dla tego tylko, że brakuje mi tej tak lichej a jednak potężnej rzeczy, jaką jest pieniądz...
Suszyc zaśmiał się swoim głuchym śmiechem, który rwał się mu w piersi jak gamma wygrywana na instrumencje o pękających strunach.
— A! — rzekł, — wymówiliśmy ostatnie słowo zagadki! doszliśmy nakoniec do samego dna tajemnicy, w jakiej zamykają się dzieje Ikarów naszego wieku! Pocóż było mówić o silnej woli, orlim wzroku, i innych tym podobnych pięknych rzeczach, skoro one wszystkie bez pieniędzy są tem, czem rosół bez mięsa albo ostryga bez cytryny? Ani w nich mocy, ani smaku. Zatem nie możesz pan spełnić swoich życzeń i wejść na drogę ku temu gabinetowi, z którego wylatują w świat pożary wojen i błogosławieństwa pokoju — dla tej lichej a jednak potężnej przyczyny, iż nie posiadasz pieniędzy.
— Tak — odparł Anatol, którego brwi zsunęły się pod wpływem przykrości jaką sprawiała mu mowa Suszyca. — Masz pan dziwny sposób wypowiadania prawdy, niemniej jednak przed chwilą prawdę pan powiedziałeś. Wszystkie zamiary moje łamią się o ten nieszczęsny brak materjalnych środków, o których nie sądziłem nigdy aby mi mogły niedopisać. Uważałem się za człowieka bogatego, a trzeba koniecznie być bogatym człowiekiem, aby w stolicy w której zostaję zająć to stanowisko, jakie starałem się posiąść i byłem pewny że posiędę... Stanowisko takie, panie, zaszczytnem jest i wiele obiecującem na przyszłość; ale pod względem materjalnym opłaca się bardzo licho, i ten kto nie posiada własnej znacznej fortuny, daremnieby się o nie pokusił. Naraziłoby go ono na mnóstwo upokorzeń, i prędko umknęłoby z pod stóp jego. W jednej z najbłyskotniejszych stolic Europy, trzeba błyszczeć żeby być zauważonym; inaczej, każdy pomijać cię będzie z obojętnością, aż znajdzie się nakoniec ktoś świetniejszy i błyskotniejszy, który zepchnie cię całkiem z miejsca twego. Szanuję wielce pracę powolną i wytrwałą, tę pracę robaków, z drobnych ziarn piasku budujących góry; ale ona nie dla mnie, nie nawykłem do niej, a jeśli posiadam spory zasób roli, nie mam ani odrobiny cierpliwości, i wolałbym rzucić się w rozhukane bałwany morskie, niż rozwikłać motek splątanego jedwabiu. Nie jestem i nie byłem nigdy leniwcem; dowodzi tego wielka suma wiadomości jaką nabyłem, i zaufanie jakiem obdarzali mię zawsze moi zwierzchnicy. Ale praca moja musi mieć koniecznie zakres szeroki, a wszelka robota jaką się zajmuję, powinna być podobną nie do cichego, pośród fijołków i chwastów skromnie kryjącego się strumyka, ale do rzeki bystrej i dumnej, na której falach płynąćbym mógł szybko w niezmierzone okiem przestrzenie. Taką jest moja natura, wyrobiona może po części przyzwyczajeniami nabytemi od dzieciństwa. Hodować się na orła a zostać szczygłem, nie może być mojem przeznaczeniem. Wolę zginąć niż zmaleć.
Umilkł znowu Dembieliński, i dłoń przeciągnął po swem wysokiem, bladem czole, jakby chciał rozpędzić ten nawał myśli, który porywał go i unosił mimowoli.
— Panie! — ozwał się Suszyc, — takiemi właśnie musiały być uczucia Cezarów i Napoleonów, wtedy gdy rozpoczynali swoją karjerę. Ciekawy byłbym tylko dowiedzieć się, czy uczucia te pozostawały w nich niezmienne wtedy, gdy padali pod sztyletami morderców płacących im za chwałę, lub siedzieli na odludnej skale dumając nad znikomością wszelkich chwał tego świata.
— Jeśli mam z siebie brać miarę — odparł Anatol, — upewnić mogę pana, że ci wielcy ludzie o których wspomniałeś, śród najsroższych nawet męczarni nie zamieniliby losu swego na los najszczęśliwszego z Arkadyjskich pasterzy. Życie ich podobnem było do tego szlaku, jaki zarysowuje przebiegająca po firmamencie kometa; w tem tylko różne od niej, że gdy ona znika bez śladu, ich imiona świecą przez wszystkie wieki na firmamencie historji...
— Póty — przerwał Suszyc, — dopóki nie znajdzie się późny jaki potomek, który przekreśli te imiona a na ich miejscu napisze: „łotry”!
— Wolno jest nędznym robakom brudną swą ślinę rzucać na czoła genjuszów — z uniesieniem odrzekł Dembieliński, — łotry! a więc dobrze! Ale łotry genjalne, łotry-olbrzymy!...
— A! — krótko wymówił Suszyc, i umilkł nagle, — łotry-olbrzymy! — powtórzył po chwili milczenia, w czasie której cała istota jego zdawała się przechodzić w oczy, z natężoną uwagą zatapiające się w twarzy młodzieńca. — Znajdujesz więc pan, że wolno być łotrem byleby tylko zostać olbrzymem; zasada szewca z Efezu.
— Nie powiedziałem tego — dumnie wymówił Dembieliński.
— Mniejsza o to, — rzekł Suszyc. — Jestto kwestja moralności i upodobań, zostawmy roztrząsanie jej księżom i psychologom. Ile pan potrzebujesz pieniędzy, aby módz zająć to stanowisko, będące poczatkiem drogi, u końca której znajduje się ów gabinet?... Ile pan na to potrzebujesz pieniędzy?
Pytanie to było tak niespodziane, i tak nagły a nowy zwrot nadawało rozmowie, że Dembieliński spojrzał zrazu na gościa swego z pewnem zdziwieniem. Zimna krew Suszyca zapanowała nad nim wkrótce.
— Czy możesz pan dostarczyć mi ich? — zapytał.
Suszyc milczał chwilę; powieki przykryły mu źrenice, po czole przebiegły zmarszczki, niby wybijające się na zewnątrz ślady nagle zaniepokojonej myśli. Szybko jednak podniósł oczy, rozjaśnił czoło, i odparł krótko.
— To być może.
— A więc, — wymówił Anatol, — pozostaje nam tylko umówić się o warunki. Rozumiesz pan, że sumę jaka będzie mi dostarczoną, przyjmę tytułem pożyczki, a podyktowanie warunków...
— Panie, — przerwał Suszyc, — nie powiedziałem nic na pewno, nie zobowiązałem się do niczego. Racz pan krótko i bezpośrednio odpowiedzieć na moje pytanie: jaka suma pieniędzy wydaje ci się niezbędną dla zbudowania podstawy, na której wzrastaćby mógł już dalej gmach twej wielkości.
Anatol myślał chwilę i miał odpowiedzieć, gdy do pokoju wszedł kamerdyner, i na srebrnej tacy podał panu swemu dwa listy z pocztowemi stemplami. Młody człowiek spojrzał na adres obu listów — a musiał w nich poznać znajome sobie pisma, gdyż z grzecznością światowca poprosiwszy gościa swego o pozwolenie, pośpiesznie rozłamał pieczęcie i czytać zaczął. Im dłużej czytał, tem żywszym ogniem zapalały się oczy jego; ale byłto ogień rozbudzony widocznie przykremi uczuciami gniewu i zawodu. Po chwili brwi jego zmarszczyły się, a usta zarysowały tę dumną sarkastyczną linję, jaka rozlewała już piętno swe na całą fizjonomją. Skończył czytać, zaśmiał się zcicha, i oparłszy skroń na dłoni, patrzył na dwie ćwiartki papieru, które zmięte nieco w gwałtownem jego ręku, leżały przed nim błyszcząc przyschłemi do atramentu ziarnkami brylantowego piasku. Suszyc zdawał się być zrazu całkiem pogrążonym w przeglądaniu leżącej na stole książki, po chwili wszakże podniósł oczy i utopił je w zadumanej twarzy Anatola. Przypatrywał się mu długo bacznie; nakoniec jakby nie chciał zbyt ostrym dźwiękiem przerywać zadumy młodego człowieka, ozwał się zcicha:
— Czy złe jakie wieści?
Dembieliński zwolna podniósł głowę.
— Nie, — rzekł, — rzecz bardzo zwyczajna, listy od przyjaciół...
— Szczęśliwy kto ma przyjaciół! — z lekką przesadą w głosie wymówił Suszyc.
Dembieliński popatrzył na niego chwilę; mgła jakaś mętna przysłaniała mu teraz źrenice.
— Czy pan żartujesz jak zwykle, czy też wierzysz naprawdę, że człowiek mieć może szczerych i wiernych przyjaciół? — zapytał.
— Panie, — odpowiedział gość, — szczerość jest najpiękniejszym z przymiotów odznaczających głupców, a godłem wierności od najdawniejszych czasów był zawsze — pies.
Słowa te harmonizować musiały z myślą Dembielińskiego, gdyż uśmiechnął się do Suszyca, jak uśmiecha się człowiek do kogoś kogo rozumie, i przez kogo czuje się zrozumianym, a podając mu oba listy, rzekł: — Może pan chcesz przeczytać. Eksperyment tu przyjaźni ludzkiej, jeżeli nie osobliwszy, to jednak ciekawy. Wprzódy jednak powiem panu w kilku słowach, od kogo listy te pochodzą. Dwaj młodzi ludzie, którzy je kreślili, siedzieli obok mnie na uniwersyteckich ławach. Wtedy wszystko było nam wspólne: prace, zabawy, nakoniec pieniądze, których mówiąc nawiasem, ja posiadałem najwięcej. Wszyscy trzej wyszliśmy razem w świat, i jedną postępowaliśmy drogą. Wszyscy trzej zdobyliśmy sobie w stolicy bardzo obszerne stosunki, a byliśmy nierozłączni; w towarzystwach nazywano nas: „les inséparables”. Mieszkaliśmy pod jednym dachem, jeździliśmy jednemi powozami, jedliśmy przy jednym stole, a te tylko pomiędzy nami zachodziły różnice, że dwaj koledzy i przyjaciele moi byli nizkiego wzrostu, a ja jestem wysoki. Postępowali na urzędowej drodze powoli, z trudnością, wtedy gdy mnie szło wszystko łatwo i szybko; probowali po razy kilka bogato ożenić się, a nigdy nie mogli tego dokazać, gdy ja mogłem był z łatwością dokazać tego, lecz nie chciałem. Różnice te nie nadwerężyły przecież panującej pomiędzy nami doskonałej harmonji. Nazywali mię: „le beau Anatol“, ja dawałem im nazwę: „mes bons amis”. Lubiłem ich szczerze, i wierzyłem w ich szczerość, gdy upewniali mię o swem do mnie przywiązaniu. Pod względem darów fortuny nie mieliśmy sobie nic do zazdroszczenia; oni byli i są bogatymi, ja uważałem się za takiego. Po śmierci mojego ojca, pewnej długiej jak wieczność i smutnej jak grób nocy, gdym sam jeden siedział w wielkiej starożytnej sali, z której nie ulotnił się jeszcze w zupełności zapach kadzideł palonych przy umarłym, przypomniałem sobie niedawno minioną, wesołą, bezchmurną porę życia, a z nią razem i twarze przyjaciół moich stanęły mi przed pamięcią. Wziąłem pióro i nakreśliłem do nich słów kilka. Napisałem, że jestem zrujnowanym; prosiłem, aby którykolwiek z nich zajął się sprzedaniem powozu mego, koni, i tych kosztownych lecz mało przydatnych przedmiotów, któremi otaczać się lubiłem, ale które odtąd miały być dla mnie wzbronionym zbytkiem. Oto są odpowiedzi tych dwóch przyjaciół moich; przeczytaj je pan jeśli chcesz, a lepiej jeszcze utrwalisz się w przekonaniu, że szczerości i wierności spodziewać się tylko można od psa lub głupca.
Suszyc słuchał z uwagą, potem zaczął czytać jeden z listów, który zawierał następujące słowa:
„Kochany Anatolu! raziłeś nas jak piorunem, wieścią o majątkowej ruinie, jaka cię spotkała. Jestem prawdziwie zrozpaczony za ciebie, bo i jakże pokażesz się tu teraz w postaci biednego urzędnika, nie posiadającego nic oprócz nędznej pensji ośmnaście tysięcy złotych rocznie? A więc piękny i świetny Anatol Dembieliński, na którego zwracały się z zachwyceniem oczy najpiękniejszych monarchiń pół świata i najniewinniejszych dziedziczek, zmuszonym będzie teraz pogrążyć się w zmudnej biurowej pracy, która zostanie mu odtąd jedynym środkiem do życia, i zerwać złotą nić tej błyszczącej egzystencji, jaką prowadził? Będziesz więc zmuszonym do zerwania wszystkich twych tak miłych i pod wszelkiemi względami pożytecznych stosunków, bo przecież nie oddaje się wizyt hrabinom, baronowym, jenerałom i ministrom piechotą, w niemodnym a może i wytartym fraku. Będziesz więc jadał w tych obrzydliwych garkuchniach świecących po rogach zaułków brudnemi szyldami, a świetne restauracje nasze i kluby, nigdy już nie ujrzą cię pomiędzy swemi ścianami.
„W teatrze zasiądziesz na najwyższej galerji, a śpiew primadonny dochodzić będzie uszu twoich jak wychodzący z otchłani; i jeśli która z tych dam, którym roznosiłeś po lożach cukierki i grzeczne słowa, dojrzy cię tam za pomocą szkieł przybliżających, odwróci się co prędzej, i twarz spłonioną ukryje wachlarzem, aby nie pokazać że ma kogoś znajomego tam wysoko, zkąd dostrzedz można zaledwie budkę suflera i nogi baletnic. Co mówię? ty nie będziesz nawet bywał w teatrach! nie posłyszysz już nigdy boskiej Viardot Garcia, i zachwycającego Mario — bo teatr u nas to zbytek kosztowny, a na zbytki nie starczy ci biedny przyjacielu, ta licha pensyjka którą pobieramy oba, lecz która mnie starczy zaledwie na krawaty i rękawiczki. A twojaż karjera tak świetnie rozpoczęta! twoje marzenia o pomieszczeniu się w dyplomacji, i o towarzyszeniu baronowi von F. przy poselstwie w Paryżu! Wszystko przepadło, i nie darowałbym sobie nigdy, gdybym choć na chwilę łudził się nadziejami, które już teraz ziścić się dla ciebie nie mogą. Nie możesz być przyłączonym do poselstwa, biedny mój przyjacielu, ponieważ w interesie państwa leży, aby wszyscy członkowie takowego godnie reprezentowali zagranicą dwór, którego są wysłańcami. Nie można zaś reprezentować coś, nie mając nic. Pensja jakąbyś pobierał na stanowisku które ci się miało dostać, nie wystarczyłaby ci w nowożytnej Babilonji na porządne mieszkanie i przyzwoity ubiór; a zkądżebyś wziął eleganckie „coupé“, dzielnego „ponneja“, któremibyś mógł przejeżdżać się po lasku Bulońskim, — że nie wspomnę o przyjęciach, abonamentach w teatrach i czytelniach, o klubach, balach i jakiej takiej „dame aux camelias“, bez której, jak wiesz, nie obchodzi się tam żaden młody człowiek dobrego tonu. Przyłączenie się twe do ciała dyplomatycznego, i wyjazd za granicę, uważaj odtąd za zupełne niepodobieństwo. Ale daremnie ukrywałbym przed tobą, że i tu także czeka cię egzystancja bardzo przykra, a droga którąś tak szybko postępował, napełni się wszystkiemi temi cierniami i przeszkodami, które nieodłącznie towarzyszą ubóstwu. On n’est pad pauvre impunément, mon cher; powinieneś o tem pamiętać, i przygotować się do wielce ciemnej i nic nieznaczącej roli, jaką odegrywać tu będziesz pomimo całej rzadkiej w istocie piękności twej, i tych prawdziwie niepospolitych zalet, których nie przestanę być nigdy gorącym wielbicielem. Zresztą, stało się! Vous n’aves qu’à vous résigner, mon pauvre ami! Odmów pacierz za duszę twego marnotrawnego ojca, i jak najpóźniej przybywaj do stolicy, bo wierzaj mi, że na wzór owego torturowanego mocarza, którego imienia nie pomnę, nie będziesz spoczywał na różach.
„U nas, pas de nouvelles. Karnawał tegoroczny niesłychanie jest świetnym. Wczoraj odbyła się maskarada, na której Henrjetta, pamiętasz ją zapewne, intrygowała mię zawzięcie. Pod koniec demaskowała się, i zapytała mię o ciebie. Powiedziałem jej, że nie powinna nigdy już myśleć o przedmiocie tak stałych swych uwielbień. „Czy umarł?“ — zapytała. „Nie — odrzekłem, — ale utracił majątek“. Słowa te poszły mi na korzyść; Henrjetta stała się nagle tak uprzejmą dla mnie, jaką nigdy nie była, i poraz pierwszy odkąd zacząłem starać się o jej względy, zaprosiła mię do siebie na kolację. Dziś Viardot śpiewa w operze; dają Cyrulika, a wiesz jak namiętnie lubię arję Rozyny. Aby więc nie opuścić ani jednego aktu tej zachwycającej muzyki, kończę ten list, i biegnę aby głowę moją powierzyć rękom naszego Lully, tego mistrza i ideału wszystkich fryzjerów Europy. Tyś nigdy nie potrzebował fryzjera, szczęśliwcze, bo natura obdarzyła cię tak pięknemi włosami, że upleśćby z nich można sieć dość obszerną do wyłowienia wszystkich serc niewieścich z nurtów rzeki Czułości. Co do mnie, mam włosy rzadkie, ale Lully umie dokonywać prawdziwych cudów, choć djabelnie drogo każe sobie za to płacić. Ale my, pokrzywdzeni od natury, musimy płacić, aby być pięknymi. Adieu mon beau, et beaucoup de courage“.
Drugi list krótki był, i następującej treści:
„Przebacz mi kochany Anatolu, że nie mogę zająć się sprzedażą powozu twego, koni, obrazów i t. d., którą powierzyć mi raczyłeś. Jestem w tych dniach pochłonięty pracą, bo oto jeden ze zwierzchników moich przeniósł się do wieczności, a ja otrzymałem z wielu stron stanowcze zapewnienia, że miejsce po nim mnie się dostanie. Podwoiłem więc gorliwości, aby tem lepiej zalecić się rozdawcom łask i urzędów. Boleję bardzo nad ciosem, który cię dotknął. Utracić ojca, leży to w naturalnym porządku rzeczy; ale utrata fortuny wytrąca człowieka z kolei — bodaj na zawsze. Nie wiem jakim sposobem wieść o twem nieszczęściu rozbiegła się po stolicy lotem strzały; wszyscy o tem tylko mówią, a posada którą otrzymać miałeś przy poselstwie, ma być podobno oddaną młodemu synowi barona Z., gdyż nikt tu już ani myśli abyś w obecnem położeniu mógł rościć do niej jakąkolwiek pretensję. Co do mnie, jedyną radę jaką ci dać mogę jest ta, abyś nie wracał więcej do stolicy. Przenieś się na prowincję, a najlepiej wyjedź do Ameryki, i zajmij się tam robieniem fortuny. Obecność tu twoja sprawiłaby przyjaciołom twoim największą boleść, i nie wyobrażam sobie nawet, jakbym mógł mieszkać teraz z tobą pod jednym dachem. Rozdzierałoby to mi serce, i draźniłoby nazbyt nerwy, które i tak osłabiłem sobie zbyteczną pracą. Ale, lorsque on n’est pas le beau Anatol, trzeba każdą piędź ziemi ciężkim trudem zdobywać. Za kilka minut muszę wyjść z domu, aby stanąć przed władzami, z ust których spodziewam się usłyszeć nominację moją na wspomniony wyżej urząd. Żegnam cię więc mój drogi, i radzę abyś nie zwlekając wyjeżdżał do Ameryki, pod skrzydło demokratycznych instytucij i obyczajów“.
— Ocet nie jest tak kwaśnym, ani gorczyca tak uszczypliwą, jak przyjaciele pańscy — rzekł Suszyc skończywszy czytanie. Ród Kastorów i Polluksów wygasł widocznie na tym świecie.
Dembieliński na wpół tylko słyszał te słowa; przechadzał się on po pokoju wolnemi krokami, pogrążony w głębokiem zamyśleniu. Po chwili stanął przed Suszycem, i rzekł:
— Rada udzielona mi przez tego głupca, abym co prędzej wyjeżdżał do Ameryki, nasunęła mi myśl, którą jeślibym mógł urzeczywistnić, dowiódłbym po niewielu latach przyjaciołom moim, którzy dziś prześcigają się w upokarzaniu mię, że upokorzenie nie jest żywiołem, śród którego żyć mi przeznaczono. Nie w Ameryce wprawdzie, ale w jednem z najpotężniejszych państw Europy, posiadam blizkiego krewnego, który wydalił się z kraju gdym jeszcze był dzieckiem, ale z którym zapoznałem się zblizka w czasie kilku podróży, jakie odbyłem. Jestto człowiek bardzo bogaty i bardzo uczony, przytem zręczny, światowiec w najwyższym stopniu, dworak. W państwie w jakiem piastuje wysoki urząd, i przyodziany jest licznemi naukowemi godnościami, posiada on obszerne stosunki i ogromne wpływy. Gdybym mógł teraz udać się do niego w ten sposób, aby mu nie być ciężarem, otworzyłby mi drogę w tamecznej dyplomacji, a potem poszedłbym już sam, i... doszedłbym, tak, doszedłbym tam, gdzie zacni przyjaciele moi, jeden z fryzurą uczesaną przez sławnego Lully, drugi z nerwami osłabionemi zbyteczną pracą, nigdy nie dojdą... Tak — mówił dalej, coraz więcej zapalając się Dembieliński, — pomysł to dobry, świetny, jedyny, jakiego spełnienie zbawićby mnie mogło od tysiąca upokorzeń i męczarni, od zupełnego nakoniec upadku nadziei moich i słusznych roszczeń... Opuścić na zawsze tę stolicę, w której obecność moja budziłaby tylko radość w sercach długo zazdroszczących mi tajemnie; przenieść się w stronę obcą, rzucić się całą pełnią sił młodych i świeżych w pracę szeroką, różnostronną, wykazać zdolności swe tam, kędy każdy talent wysoko jest cenionym i słusznie wynagradzanym; w nowym świecie zajaśnieć nowem światłem, zdobyć sławę i fortunę, a potem wrócić i stanąć tu przed tymi ludźmi, szczególniej przed tą kobietą...
Wymówiwszy ostatni wyraz, Anatol umilkł nagle, jakby obudzony jego dźwiękiem. Spostrzegł, że myślał głośno. Takie głośne myślenie zwyczajnem mu nie było, ale znajdował się on w takiej chwili, w której człowiek nie może zamykać się w sobie, i musi wybuchnąć ogniem żądz, gniewu i boleści, jakie w nim wrą i kipią. Odwrócił szybko twarz, na którą wybiły się gorączkowe rumieńce; ale Suszyc dosłyszał ostatni wyraz wymówiony przezeń, a nie mający na pozór żadnej styczności z przedmiotem rozmowy — i dojrzał namiętny ogień, jakim przy wymawianiu tego wyrazu zapłonęły źrenice Anatola.
— Panie Dembieliński — wymówił zwolna, — pozwól pan zadać sobie jedno pytanie: czy projektowane małżeństwo pana z panią Ewą Dembielińską przyjdzie do skutku?
Anatol stanął nagle jak przykuty do miejsca. Przedchwilowe rumieńce zsunęły się z jego twarzy, a zastąpiła je wielka bladość.
— Nie — odparł przytłumionym głosem i drgającemi wargami, — małżeństwo to zostało zerwanem.
— A! — wyrzekł Suszyc, — Andromaki i Penelopy nie rodzą się już w naszym wieku.
Pomiędzy dwoma rozmawiającymi nastąpiła długa chwila milczenia. Dembieliński mierzył pokój powolnemi lecz szerokiemi krokami, snując w pochylonej głowie burzliwe zadumy; Suszyc niedbale przerzucał książkę.
— Panie Suszyc! — wymówił młody człowiek, zatrzymując się nagle przed swym gościem, — dałeś mi przed chwilą do zrozumienia, że mógłbyś ułatwić mi w tem mieście kredyt, że mógłbyś dostarczyć mi pewną sumę pieniędzy, za pomocą której urzeczywistniłbym mój plan wyjazdu za granicę. Mów pan, dyktuj warunki.... przyjmę wszelkie zobowiązania, jakie będziesz uważał za potrzebne, i dopełnię ich z pewnością; zgodzę się na wszystko, uczynię wszystko...
Suszyc zwolna podniósł głowę, oczy jego zamigotały przykrym jakimś blaskiem, ale uśmiech rozszerzył się na wązkich wargach.
— Człowiek jest dziwną istotą — wymówił powoli, — kiedy mu czegoś bardzo się zachce, woła: „zgodzę się na wszystko, uczynię wszystko!” Ale powiedz tylko: „zabij ojca twego i matkę, a osięgniesz przedmiot twych żądań” — odwróci się i ucieknie od ciebie jak od opętanego, jeśli jeszcze nie wyzwie cię na pojedynek...
Błyskawica gniewu przebiegła po twarzy Dembielińskiego.
— Panie Suszyc — rzekł, — przestańmy żartować....
— Przestańmy żartować — powtórzył gość, zamykając książkę, którą dotąd przerzucał. Zarazem z twarzy jego zniknął w istocie wyraz drwiącej obojętności, który ją zawsze odznaczał. Usta jego ułożyły się w wyraz powagi, z za której znać było tłumioną dolegliwość; badawcze i drżącemi błyskami migocące oczy, zatonęły w twarzy Dembielińskiego.
— Panie! — wymówił, — chciej mi powiedzieć, czy bardzo obszerne stosunki posiadasz w stolicy?
— Posiadałem je bardzo obszerne — odparł młody człowiek.
— A w banku udzielającym pożyczek tutejszym obywatelom, masz pan wielu znajomych?
— Z bankiem nie miałem nigdy nic wspólnego, i o ile mogę przypomnieć sobie, nie znam tam najzupełniej nikogo.
Suszyc podniósł się z krzesła, i stanął z dłonią opartą o krawędź stołu. Chwilę milczał, a po sposobie, w jaki zacisnęły się blade jego wargi, i po dwóch głębokich bruzdach, które sfałdowały mu czoło, można było poznać, że passuje się z samym sobą, że wnet wyrzeknie słowa, które z trudnością przedrą mu się przez gardło i usta. Postąpił nieco naprzód, i stanął bardzo blizko młodego człowieka, który patrzył na niego z niepokojem i ciekawością.
— Panie Dembieliński — rzekł tak cicho, że ktoś stojący w drugim końcu pokoju, usłyszećby go nie mógł, — gdybyś pan.... przypuśćmy.... wyobraźmy sobie.... gdybyś pan zjawił się przed kasą bankową pod przybranem imieniem...
Dembieliński cofnął się o parę kroków, ale Suszyc pochwycił go za ramię. — Teraz już musisz mię pan wysłuchać — szepnął z pewną gwałtownością, od której zadrżało i pobladło zwiędłe jego czoło. Chciej pan uważać, że nic nie proponuję ani twierdzę; zapytuję tylko czy w wypadku, o którym wspomniałem, poznanoby kim jesteś?.. Odpowiedz tylko na to pytanie; nie zobowiązuje cię ono do niczego.
Anatol stał jak wryty w miejscu; posępne jakieś myśli zaległy oczy jego utkwione w ziemię.
— Stolica jest jak las, w którym te tylko drzewa znać się z sobą mogą, które wzajem dotykają się konarami — wymówił nie podnosząc powiek, i mimowoli może zniżając głos swój do siły głosu Suszyca. Na blade policzki tego ostatniego wystąpiło kilka nierównych szkarłatnych smug, ręka jego ściskająca ramię młodzieńca w dół opadła, on sam odstąpił nieco, i ze skrzyżowanemi na piersi rękami, ze spuszczonym wzrokiem, stał przez chwilę, podobny do człowieka, który waha się w swem wnętrzu pomiędzy rozrywającemi go mocami. Gdy podniósł powieki, spojrzenie jego spotkało się ze spojrzeniem Anatola. Oczy tych dwóch ludzi tonęły w sobie długo. Źrenice Suszyca nabrały w tej chwili przepaścistej głębi, na której dnie błyskały niepewne światełka; twarz Dembielińskiego powlokła się śmiertelną bladością.
— Panie Suszyc, wymówił przeciągając dłoń po schmurzonem czole; oczy twe wyglądają w tej chwili jak przepaść...
— Panie! — odparł Suszyc, — aby wynaleść żyłę złota, ludzie zstępują zwykle na dno przepaści.
I jakby tajemną jakąś walką sił pozbawiony, upadł na krzesło.
Dembieliński pozostał na swem miejscu, nieruchomy, wpatrzony w ziemię, zagadkowemi słowami swego gościa rażony jak gromem. Ten ostatni wracał powoli do zimnej krwi, która towarzyszyła mu zwykle; szkarłatne smugi zniknęły z jego policzków, źrenice pobladły i ostygły, uśmiech wrócił na usta. Powiódł wzrokiem po stole, i objętnym, niedbałym ruchem wziąwszy leżący przy lampie w srebro oprawny ołówek, począł nim kreślić na ćwiartce papieru oderwane jakieś zdania i wyrazy. Nakreślił w ten sposób bardzo szybko kilkanaście wierszy, a odznaczały się one tą osobliwością, że każdy z nich przedstawiał całkiem odmienne i do innych nie podobne pismo. Były tam pisma bujne i kształtne, niewyraźne i zagmatwane, pretensjonalne i odznaczające się prostotą, naśladujące niepewną rękę starców, i wprawną, dzielnie władającą piórem dłoń młodych ludzi. Odrzucił ołówek na stronę i zakreśloną w ten sposób ćwiartkę posunął pod światło lampy. Dembieliński, który przed chwilą obudził się z zamyślenia i z zadziwieniem patrzył na piszącego, zbliżył się do stołu.
— Co to ma znaczyć? — zapytał patrząc na papier.
— Nic — odpowiedział Suszyc powstając, i wyjmując ćwiartkę z rąk towarzysza, — małe ćwiczenie kaligraficzne, nic więcej. Widzisz pan, kto jak ja przez całe życie wycierał stoły rękawami, i skrobał piórem po papierze, ten mógł wybornie czy to z potrzeby, czy też prosto dla zabawy, nauczyć się kopjować charaktery całego miljarda ludzi glob nasz zamieszkujących, jeśliby notabene cały ten milijard ludzi pisać umiał.
To rzekłszy Suszyc podarł ćwiartkę papieru na bardzo drobne cząstki, i rzucił je na dopalające się węgle kominka. Poczem wziął z kąta pokoju laskę swą i czapkę, i gotował się do odejścia. Dembieliński patrzył na niego z wyrazem twarzy, w którym zdziwienie i nieufność walczyły z pociągiem i pragnieniem zbadania tego zagadkowego człowieka. Suszyc wszakże nie miał widocznie zamiaru przedłużania rozmowy.
— Żegnam pana — wyrzekł kłaniając się sztywnie; — kiedyż pan odjeżdżasz do stolicy, czy też za granicę?
— Wiesz pan o tem — odparł Anatol, — że pierwszego uczynićbym nie chciał, a drugiego pragnę, ale uskutecznić nie mogę...
— Kto wie? może pan będziesz mógł? — rzekł Suszyc. — Rzecz cała w tem, że ani ja, ani pan nie możemy dziś jeszcze stanowczo o niczem mówić. Ja nie zdecydowałem się jeszcze... pan możesz być nieprzygotowanym do pewnych rzeczy. W krótce zobaczę się z panem, a jeśli rozmowa moja nie wyda się panu, po namyśle zbyt nieprzyjemną, będziemy mogli poprowadzić ją dalej w tym lub owym kierunku...
Rzekłszy to oddalił się. Dembieliński patrzył długo na drzwi, które wychodzący gość zamknął za sobą powoli i zcicha; aż potarł dłonią rozgorączkowane czoło, i wymówił. — Ten człowiek zamyśla coś strasznego! i posiada w sobie ciemne jakieś żywioły, które komunikują się innym. Nie! więcej z nim rozmawiać nie będę. Ale co czynić? co czynić?
Gdyby wtedy nad głową młodzieńca ściskającego w dłoniach rozpalone czoło ozwał się głos zbawczy: „Czyń tak jak czynią wszyscy czyści, nieskażeni, prawdziwie wielcy; godności swej szukaj w samym sobie, najwyższą cnotę uznaj najwyższą chwałą, cierp, walcz, pracuj, kochaj”! Ale nad głową młodzieńca nie ozwał się głos taki; wrzały w niej myśli buntownicze, duma rozpierała skronie, żal do ludzi, zwątpienie we wszystko co dobre i piękne, bezpłodną goryczą poiły serce.
— Iść! — myślał on, — iść w świat daleki, zajaśnieć, podbić, zdobyć chwałę i fortunę, i stanąć tu kiedyś sławnym, bogatym, możnym, aby zawstydzić tych, którzy dziś upokorzyć mię pragną, a szczególniej i nadewszystko tę kobietę...





ROZDZIAŁ IV.
Uczony marzyciel.

Hrabia Seweryn Horski posiadał w pobliżu miasta N. małą zamiejską willę o kilka staj zaledwo odległą od tej, jaką zamieszkiwała piękna Ewa Dembielińska. Dawniej hrabia przebywał tu rzadko i wtedy tylko, gdy zmuszały go do tego wyjątkowe okoliczności; stałem zaś i ulubionem jego siedliskiem były Doliny, obszerne dobra, sławne w całej prowincji pięknością swego położenia i starodawną panującą w nich zamożnością. Ale od czasu gdy piękna Ewa wkrótce po śmierci podeszłego w wieku małżonka, stały swój pobyt założyła w N., hrabia wiedziony ku tej kobiecie sympatją datującą pono od lat jej dziewiczych, rozkazał przewieźć do willi wielką z orzecha rzeźbioną szafę ze staremi i nowemi księgami, pewną ilość najniezbędniejszych mu naukowych narzędzi, staroświecki zegar którego ochrypłe od starości dygotanie oznajmiało upływ czasu ojcu, dziadowi a może i pradziadowi hrabiego, nakoniec proste, twarde łoże żelazne, na którem zwykł sypiać, i wielkie biuro, którego szuflady napełnione były stosami zapisanego papieru, stanowiącemi owoc mozolnej pracy i sumiennych studjów całego życia tego, w rodzie wszech hrabiów tego świata, białego kruka.
To też gabinet hrabiego Seweryna służący mu zarazem za sypialnię, za całe umeblowanie posiadał tę wielką rzeźbioną szafę, z za szyb której wyglądały rzędy ksiąg, po większej części starych i grubością swą imponujących; to żelazne łoże zasłane z prostotą, a nawet surowością, przypominającą obyczaj rycerski; to biuro, które umieszczone pod zegarem zdawało się przysłuchiwać ochrypłemu jego odgłosowi, i ten zegar, który wisząc nad biurem zdawał się opowiadać mu ciągle, ciągle o tych następujących po sobie ludziach, którzy siadali z kolei nad niem, czytali, pisali, łamali się z myślami własnemi, i bratali z myślami mędrców, a wciąż poglądali na stare, poważne oblicze zegaru — pytając go ile już minut ich życia udało się w tę wsteczną tajemniczą podróż przeszłości, z której żadna już minuta do żadnego nie powraca człowieka.
Pokój ten poważny i surowy nie przeto był smutnym lub nagim. Rozweselały go trzy szerokie okna otwierające się na obszerną równinę, napełniały i ozdabiały liczne przedmioty obciążające biuro i stoły. Wprawdzie były to księgi, globusy, mappy, narzędzia geometryczne, wyborne sztychy przedstawiające wspaniałe lub poetyczne sceny historji i natury — ale wszystko to żyło tu, przemawiało, zdawało się opowiadać o właścicielu swoim, pracach jego, myślach, upodobaniach, i o tych wszystkich wielkich i pięknych rzeczach, w jakich tonął on cały niby w morzu coraz odnawiających się, a nieprzepartą mocą porywających go zachwytów. Tu i owdzie tylko leżąca pomiędzy stosami papierów warstewka niestartego pyłu, albo nieład zachodzący w układzie ksiąg i narzędzi napełniających stoły, świadczyły, że mało dbano tu o drobiazgowy wykwint, a nawet wcale o nim zapominano. Jedynym zbytkiem tego pokoju był wielki, kosztowny rozpostarty na posadzce kobierzec, i zawieszony nad łożem portret w szerokich złoconych ramach, przedstawiający mistrzowskim pendzlem malowaną twarz i postać podeszłej w wieku matrony. Byłto portret matki hrabiego, a hrabia rozstawał się z nim tak rzadko, jak z księgami swemi, biurem i zegarem, to jest wtedy tylko, gdy rozstać się z nim musiał koniecznie. Ktokolwiek długo i uważnie popatrzył na portret ten, nie mógł się dziwić czci serdecznej i uroczystej nieledwie pamięci, jakiemi hrabia otaczał malowane oblicze swej matki. Musiała to być jedna z tych niewiast, które rozsiane po ziemi tak rzadko jak słońca po firmamencie, jaśnieją doskonałem światłem słonecznem, i zostawiają po sobie długi szlak błogosławieństw i wiernej pamięci tych, co je znali. Twarz niemłodej pani otoczona zupełnie białemi prawie włosami i szeroką koronką czepca, patrzyła z portretu z tym nieujętym wyrazem łagodnej energji i rozumnej prostoty, jaki niby łuna promienna a łagodna strzela z dusz o tyle czystych o ile wysokich. Na czole jej leżała mądrość, w koło ust owinęła się miłość spleciona z dobrocią; w wielkich błękitnych oczach nie pobladłych od lat i nie przygasłych, kryły się w oddali ślady przebytych cierpień, osłonione tą czystą pogodą ducha, która bywa tylko udziałem wybranych, umiejących z chaosu świata i dysharmonji życia wywikłać te struny i dźwięki, które w nich samych już uderzą przeciągłym jak wieczność, zgodnym jak prawda i piękno akordem. Czarna aksamitna szata z powabną prostotą opływała szlachetną tę postać; ręce jej splecione pod przezroczystą koronką mantyli miały tę liljową białość, jaką odznacza się ciało niewiasty wtedy, gdy przez chylącą się ku mogile zwierzchnią jej powłokę, przegląda powolny strumień w ciszy i pogodzie zachodzącego słońca. Portretu pani tej niktby wziąć nie mógł za obraz świętej, gdyż nie było w niej eterycznego rozpłynięcia się w zachwytach nadziemskich, ani owego namiętnego niemal odrywania się od ziemi, jakie przenika dusze gardzące tutejszym bytem a rwące się kędyś, wysoko po nad obłoki, do kraju nieznanej, obiecanej, zaziemskiej przyszłości. Ta kobieta wielbiła snać wiele, a nie gardziła niczem. Ziemia i niebo zlewały się w jej myśli w cudowną harmonję, która wystąpiła w jej oczach wyrazem wiedzy jasnej i miłości gorącej. Nie byłto obraz świętej, ale wizerunek kobiety z sercem szerokiem i umysłem wielkim; byłto jeszcze wizerunek matki, który unosił się nad tą spokojną i surową komnatą uczonego nie jak Anioł Stróż, nie jak genjusz z nadprzyrodzoną siłą, ale jak wieczne przypomnienie ideału, nigdy nie milknący głos miłości, nigdy nie ostygające tchnienie ożywcze. Ta niewiasta od lat wielu zmarła, wizerunkiem jeszcze uczyła, kochała i wspierała syna swego, w którego pierś wraz z pocałunkami miłości wlała całą swą duszę. W dzień trzy wielkie okna obfitą jasność rzucały na ten portret; wieczorem oświetlała go lampa płonąca na biurze śród stosów ksiąg i papierów; w nocy mały kaganiec zamknięty w alabastrowym wazonie, rzucał nań z kominka białe, chwiejące się smugi. O każdej więc porze portret ten pływający w jasności widzialnym był dla przebywającego tu pracownika, zawieszał się nad nim w powietrzu niby punkt kierowniczy, ku któremu zwracały się zawsze oczy jego ile razy troska lub zmęczenie okryło je tą mgłą niepochwytną, za jaką przygasa blask źrenic, lecz myśli i uczucia skupione w sobie, we wnętrzu człowieka, promienieją w dwójnasób.
Ale oto, od kilku już wieczorów portret zmarłej pani mądremi i pogodnemi swemi oczami na pustą poglądał komnatę. Hrabia Seweryn na godzin kilka codziennie opuszczał księgi swe, odrzucał pióro zdążał do sąsiedniej willi, kędy na miękkich wezgłowiach otoczona półświatłem i półdźwiękami, spoczywała piękna kobieta z łagodnem turkusowem okiem, złotemi kędziorami dokoła łabędziej szyi, w miękkiej atłasowej szacie i śnieżnych koronkach opadających na rączkę tak drobną, jak u dziecięcia, tak białą i miękką jak płatek śniegowy. Ona sama wydawała się miękkiem śnieżnem piórkiem, upadłem na świat ze skrzydeł szybującego w górze łabędzia. Z fali białych świateł, które ją otaczały, wyłoniała się jak kwiat heljotropu z alabastrowej wazy. Możnaby ją jeszcze porównać do różanej, wonnej i kruchej konserwy, zamkniętej w alabastrowej bombonierce; ale hrabia porównywał ją do kwiatu wykwitającego z urny napełnionej eliksirem łagodnej rozkoszy, i szedł codzień poić się wonią kwiatu, i marzyć o dniu, w którym usta jego, po których dotąd sama tylko wiedza wodziła dłoń swą gorącą lecz twardą, zatoną w miodowych nurtach dawanej i przyjmowanej wzajem miłości.
Tymczasem wielka lampa samotnie płonęła na biurze zarzuconem księgami i papierami; samotnie o starych czasach gawędził stary zegar; osamotniony portret zmarłej pani cicho spoglądał na obszerną komnatę, śród której unosić się zdawały w powietrzu, wyłonione z ksiąg i obrazów duchy mędrców i wieszczów.
Godzina nie była jeszcze zbyt późną, gdy u bramy ozwał się dzwonek przywołujący odźwiernego, a domownicy powstali na przyjęcie powracającego pana. Nie było ich wielu w domu hrabiego, i jeden tylko stary sługa z pobielałemi włosami postępował za panem swym, gdy ten dążąc do owego gabinetu, przechodził rząd z bogatą prostotą przybranych pokoi. Hrabia szedł prędko, z głową wyciągniętą nieco naprzód, jak człowiek który przywykł nie tracić czasu, i wpatrywać się w przedstawiane mu własną myślą odległe przedmioty. Wszedłszy do pracowni swej i zarazem sypialni, obejrzał się dokoła, a zamyślony uśmiech przebiegł mu po ustach, niby objaw tego zadowolenia graniczącego z radością, z jakiem witał otaczających go tu wiernych i ukochanych towarzyszów swego życia. Złożył palto na ręce starego sługi, i zbliżył się do biura, na którem pod światłem lampy leżała spra liczba nierozpieczętowanych listów.
— Panie hrabio! — ozwał się służący.
— A co mój Wincenty? — zapytał hrabia odwracając twarz z dobrotliwym uśmiechem.
— Jest tu ktoś, co pragnie widzieć się z panem hrabią.
Oczy Horskiego niespokojnie zamigotały; nie chciał może spotkać się w tej chwili z natrętami.
— Któż to taki? — zapytał.
— Pan Kazimierz Chmurski!
— A! Kazio! — zawołał hrabia, — i cała twarz jego rozjaśniła się wyrazem serdecznej radości. Proś go tu, mój Wincenty, proś zaraz. A czy dawno czeka na mnie?
— Od pół godziny.
— Proś go tu, proś.
Sługa oddalił się, a hrabia przerzucał tymczasem kilka leżących na biurze zapisanych arkuszy. Jakiś nakreślony na nich wyraz uderzył snać jego uwagę, i po chwili tak ją całkiem pochłonął, że pochylił głowę nad papierem, przebiegał oczami wiersze, i zdawał się tonąć coraz głębiej w tych nurtach myśli, które pociągały go i chłonęły, a mgła dziwnego jakiegoś roztargnienia czy zapatrzenia, przedzielała źrenice jego od otaczających go przedmiotów. To też nie słyszał jak otworzyły się drzwi jego pracowni, i wszedł do niej młody, przystojny mężczyzna, z pięknemi jasnemi włosami, szlachetnem czołem i oczami, które patrzyły przed siebie szczerze, pogodnie a nawet wesoło. Młody ten człowiek zatrzymał się na środku pokoju, i przez chwilę patrzył na zatopionego w czytaniu hrabiego, z miękkiem uczuciem przywiązania, niemal tkliwości. Wkrótce jednak widząc, że długo tak stać może nie będąc spostrzeżonym, zbliżył się i wymówił:
— Panie hrabio!
Głos jego był świeży i mile wpadający w ucho; dźwięczała w nim młodość i łagodna energia. Horski podniósł głowę, i kilka sekund patrzył na przybyłego zamglonym wzrokiem. Po chwili jednak źrenice jego rozjaśniły się, serdeczny uśmiech zawisł mu na ustach. Otworzył ramiona, i rzekł powstając:
— Jak się masz, poczciwy mój chłopcze?
Młody człwiek z głębokim szacunkiem pochylił twarz, na której znać było, że napróżno schylać się nie mogła; i ująwszy rękę hrabiego chciał podnieść ją do ust. Ale hrabia szybko mu ją odebrał.
— Co robisz? co robisz? — zawołał chwytając oba końce rozwiązanego krawata, — mój Kaziu, jak też to można?
— Panie — rzekł młody człowiek z pewnem wzruszeniem w głosie, — dla czego nie pozwalasz mi ucałować tej zacnej i dobroczynnej dłoni, której winienem wszystko?....
— Ależ mój drogi — mówił hrabia, którego oczy niespokojne były i zmięszane, lecz czoło jaśniało głęboką, wewnętrzną radością, — ależ mój drogi! kto to mówi o takich rzeczach! poco to o takich rzeczach mówić? No, czy zdrów jesteś? jak ci się powodzi? — siadajże tu obok mnie, i mów mi o wszystkiem.
— O zdrowiu mojem nie potrzebuję mówić — odparł Kazimierz z wesołym uśmiechem, siadając na wskazanem miejscu, — jest ono takiem, jakiem być może i powinno w moim wieku i przy skromnych moich przyzwyczajeniach. Co zaś do powodzenia...
— No, no! — przerwał hrabia, uderzając po ramieniu młodego człowieka, na którego patrzył z widoczną przyjemnością, — słyszałem, że otrzymaliśmy awans.... wyższe miejsce, lepszą zapłatę, za naszą poczciwą, pilną pracę.
— Tak jest — odpowiedział Kazimierz skłaniając głowę, — przed kilkoma dniami otrzymałem w istocie wyższą posadę. Co do pracy, tę dzięki panu, umiem cenić wysoko, i staram się pełnić sumiennie. Jestto sposób, którym jak myślę, najlepiej okazać mogę panu moją wdzięczność...
— Kazimierzu — rzekł poważnie hrabia, — nie mów o wdzięczności. Ty sam, całe twoje postępowanie i prowadzenie się w świecie, jest dla mnie stokrotną zapłatą za wszystko, co kiedykolwiek uczyniłem dla ciebie. Wierzaj mi mój drogi, że największą radością moją, najmilszą nagrodą gorących mych dla dobra powszechnego chęci, jest widok was, uczniów i wychowańców moich, uczciwie, pracowicie i spokojnie postępujących tą drogą życia, na której niestety, tyle sił, serc i umysłów marnie przepada.
— Kto wie, czy ja i Sylwester nie należelibyśmy do tych nieszczęśliwych, gdyby nie twoja ręka panie, która wynalazła sieroty bez przytułku i opieki, wzięła kierunek nad niemi, powiodła je, podniosła. Toteż imię pana często gości na ustach naszych.... Jest ono dla nas tak świętem, tak drogiem....
— Cicho! cicho! — zawołał hrabia żywo poruszając się na krześle, i przerywając mowę młodego człowieka, który unosił się coraz bardziej, — jeżeli mi będziesz prawił o takich rzeczach, porzucę ciebie i ucieknę do tych panów, którym ja znowu w myśli mojej śpiewam ody wdzięczności!
To mówiąc, wskazał leżące na biurze księgi, których okładki ukazywały pod światłem lampy, imiona Heglów, Kantów, Schopenhauerów, Herschlów, Humboldtów. Kazania Bossueta i Skargi, leżały tam obok Rzeczypospolitej Platona i rozmów Sokratesa; komedje Plauta i Arystofanesa, dotykały grubych tomów Długosza; Lamennais spoczywał w pobliżu Rousseau i Voltaire’a. Snać wiedza hrabiego była o tyle wszechstronną, o ile szeroką, a on sam szukał prawdy w różnych kierunkach i obozach, dając posłuchanie najsprzeczniejszym, lecz zawsze wielkim i szlachetnym umysłom.
— Panie hrabio — rzekł Kazimierz z uśmiechem, — jeśli pan sam czcisz, i jak powiadasz, wyśpiewujesz ody wdzięczności tym, których za mistrzów swych uważasz, dlaczegóż wzbraniasz mi czynić to samo względem ciebie?
— Uparty jesteś, mój chłopcze — zawołał hrabia, chwytając najbliżej leżącą książkę, — jeśli wymówisz jeszcze jedno podobne słowo, natychmiast pójdę rozmawiać z Humboldtem — a wtedy!.... No, nie prędko mię odzyskasz!
Kazimierz snać musiał dobrze tę wyrobioną zapewne przyzwyczajeniami właściwość hrabiego, przez którą popadał on często w tak głębokie zamyślenia i roztargnienia, że trudno mu było obudzić się z nich, jak tonącemu wypłynąć na powierzchnię wody. Hrabia sam czuł widocznie tę skłonność swoją do uciekania duchem od najbliżej otaczających przedmiotów, bo patrząc na Kazimierza, który uśmiechał się patrząc na niego i na książki, wyrzekł z uśmiechem:
— A co chłopcze, przestraszyłem cię, nie prawdaż? Już tylko patrzysz rychło ci umknę i pobiegnę w moje ulubione światy. Nie — dodał składając dłoń na ramieniu młodzieńca, — bądź spokojny! jeśli już ni razu nie wspomnisz o wdzięczności, będę należał do ciebie póty, dopóki sam zechcesz.
— Pan hrabia wiesz o tem — zaczął Kazimierz, — jak bardzo obawiam się grabić moją obecnością czas tyle mu drogi. Dla tego też przychodzę rzadko. Dziś jednak przyszedłem, bo potrzebuję zasięgnąć rady twej panie, a zarazem oznajmić ci o ważnym kroku jaki zamierzam uczynić w życiu.
Hrabia zupełnie jasny tym razem i bardzo uważny wzrok zwrócił na twarz młodzieńca.
— Mów, mów Kazimierzu — rzekł z powagą, — jakiej rady żądasz? cóż to takiego co czynić zamierzasz?
— Zamierzam ożenić się — ciszej nieco jak dotąd odparł Kazimierz, a zarazem lekki rumieniec przepłynął po białem, pogodnem jego czole.
— Brawo! — zawołał hrabia ściągając z szyi krawat, który rozwiązał się najzupełniej, i wywijając nim w powietrzu, — brawo mój chłopcze! i ja właśnie to samo uczynić zamierzam!
— Niech Bóg szczęści panu i błogosławi we wszystkiem! — ze wzruszeniem wymówił Kazimierz.
— Dziękuję, dziękuję — odparł hrabia ujmując jego rękę i ściskając ją w dłoni, — o tym moim zamiarze — ciągnął, — miałbym do powiedzenia ci wiele, bardzo wiele! Wszak musiałeś widywać panię Ewę Dembielińską.... znasz.... słyszałeś.... wiesz.... Kochałem tę kobietę wtedy jeszcze, gdy miała lat szesnaście, a ja dwadzieścia ośm.... Dziesięć lat temu! dziesięć lat! Ale wtedy rodzice mi jej nie dali.... teraz ona wdowa; sama jedna.... straciła majatek, biedna.... dłużnicy dokuczają... córka wzrasta i potrzebuje wychowania, a kobieta ta dziwnie słaba, do życia o własnej sile nie zdolna.... wiesz? Tchnienie dziecięcia nie jest słabszem i niewinniejszem jak ona; anioł nie byłby lepszym i łagodniejszym od niej. Widziałem Ewę Michała Anioła w Sykstyńskiej Kaplicy w Rzymie, lecz ona jest od tamtej piękniejszą.... Słowem mój chłopcze, żenię się....
Hrabia mówił to z pośpiechem, wahaniem się i niepewnością, co zdarzało się zawsze, ilekroć przedmiotem jego mowy był on sam, albo własne sprawy jego; nie mniej wszakże źrenice jego utkwione w twarzy Kazimierza, nabrały pięknego blasku, a cała twarz zadrgała jakby pod wpływem nurtujących go do głębi uczuć....
Nagle urwał mowę, i uderzył się dłonią w czoło.
— A! — zawołał, — stary egoista ze mnie! Ty Kaziu przyszedłeś aby zasięgnąć mojej rady i powierzyć mi swoje zamiary, a ja ci tu prawię o sobie.... No, mów, z kimże to się chcesz żenić?
— Ojciec tej młodej osoby — odparł Kazimierz, — znajomy jest panu hrabiemu. Pan Walery....
— Pan Walery! — z wesołym uśmiechem zawołał hrabia, — tak, tak, znam go! przychodził on nieraz do mnie z proźbą, abym mu dopomógł odzyskać prawa do jakichś dóbr w Niemczech, i tytuł....
— Księcia von Rorenstaub — dopowiedział z uśmiechem Kazimierz, — jestto monomanja poczciwego tego zresztą człowieka.
— I mającego córkę, która chwyciła cię za serce, mój Kaziu! — żartobliwie wtrącił hrabia.
— Tak, panie hrabio — odpowiedział młody człowiek, — pokochałem ją szczerze, i mniemam iż posiadłem wzajemność. Dziewczynato młoda, ośmnaście lat ma zaledwie, uboga jak ja, dobra, całą duszą kochająca swego nawpół obłąkanego ojca. Znam ją od dwóch lat przeszło, a od roku postanowienie pojęcia ją za żonę powstało, i ustaliło się w sercu mem i umyśle. Dotąd jednak nie czułem się w prawie zaciągania zobowiązań, gdyż nie byłem pewny, kiedy zdołam byt mój na stałych oprzeć podstawach. Dziś posiadam stosowne środki, i wolno mi spodziewać się, że przy pracy i uczciwości, ani ja, ani przyszła żona moja, nie popadniemy nigdy w nędzę. Zatem....
— Zatem, kochany Kaziu — podjął hrabia, który prostych słów młodzieńca słuchał z wielką uwagą, — zatem pomyślałeś sobie, że nie pozostaje ci nic innego uczynić, jak pójść do starego swego przyjaciela, opowiedzieć mu swoje zamiary, i prosić go o radę. Zatrzymał się chwilę, i patrzył na piękną wzruszeniem twarz młodzieńca. — I jakąż ja ci dam radę? mój chłopcze — mówił dalej. Serce twoje młode jest, świeże i prawe; umysł jasny i bystry. Jeżeli pokochałeś szczerze, i dobrze zważyłeś siłę i prawdę uczucia twego, żeń się, a zdobędziesz sobie jedno szczęście i jednę godność więcej. Ja, mój drogi, nie należę do ludzi, którzy utracili wiarę w czystość, zacność i dobroć serca niewiasty, i radzą mu nie ufać. Ja nikomu nie radzę niewiary, która jest bardzo brzydkiem ubóstwem. My mężczyźni, od wieków zajęliśmy pierwsze i wydatniejsze miejsce, tak w pracach społecznych, jak w zaszczytach i przywilejach wszelkich. Ale ja wiem, ile energji i miłości mieścić może w sobie pierś kobiety, ile głębokiego rozumu zawiera nieraz głowa jej i życie, i jak bardzo miłość ta i ten rozum podeprzeć, pocieszyć, uszczęśliwić może mężczyznę, a nawet długą smugą błogosławionego światła spłynąć w przyszłość, po nad sercami i głowami potomków. Wiem o tem, wierzę w to, bo.... miałem matkę taką....
Tu oczy hrabiego skierowały się na portret niemłodej pani, i przez chwilę spoczęły na nim rozpromienione uczuciem czci i jakiejś w głębi serca wdzięczności palącej się bezustannie, na podobieństwo ofiarnego ognia.
— Tak — mówił dalej, — miałem matkę, która była wierną i odważną towarzyszką mego ojca, śród burz jakie przebywał, i walk jakie staczał; której rozum i energja zbawiły i przechowały mienie nasze rodzinne, a miłość i dobroć, były zawsze temi gwiazdami, które zbłądzić nie dają. Pamiętam ją.... i w imię jej chowam w sercu cześć dla niewiasty....
Gdy hrabia to mówił, Kazimierz patrzył na niego z widocznem rozrzewnieniem.
— Panie hrabio — rzekł skłaniając głowę, — nie spodziewałem się innych słów usłyszeć od pana. Ja także nie jestem z tych, którzy ubodzy są w wiarę i ufność. Wiem iż są na świecie rzeczy bardzo złe i brzydkie, ale że zarazem istnieją takie, przed któremi uchyla czoła każdy człowiek uczciwy, i oddaje im całe uwielbienie swego serca. Jeślibym tak nie myślał, jeślibym o tem nie wiedział, chybabym nie znał ciebie panie....
— Ach! — zawołał hrabia chwytając książkę, — uciekam do Humboldta....
— Ani słowa nie powiem już więcej — zaśmiał się Kazimierz.
— No pamiętaj! bo jeśli raz ci zemknę, nie prędko mię odnajdziesz. Ale pomówmy nakoniec o twojej sprawie. Kiedyż to nastąpi? czy oświadczyłeś się już, i zostałeś przyjętym?
— Nie zamieniliśmy jeszcze pomiędzy ze sobą żadnych ustnych przyrzeczeń, ale panna Monika jest z rzędu tych osób.... których oczy mówią.
Hrabia uśmiechnął się.
— To dobrze — rzekł, — lubię takie oczy, które mówią; bywają to zwykle oczy ludzi, którzy ukrywać uczuć swych nie chcą, lub nie umieją. A ojciec jej czy przystanie na połączenie się wasze?
— Tego jestem zupełnie pewnym. Pan Walery lubi mię, żyjemy w jednym prawie domu, pracujemy przy jednym stole....
— A więc dobrze! wszystko dobrze! — wesoło zawołał hrabia, i zarazem pochylił się ku młodemu człowiekowi, a biorąc obie ręce jego, zapytał z serdecznością, lecz i pewną nieśmiałością w głosie:
— Czy nie potrzebujesz czego, kochany Kaziu? wszak ożenienie się, zaprowadzenie gospodarstwa, a w końcu i słuszne może jakie wymagania młodej pani.... To rzeczy kosztowne, a środki jakiemi rozporządzasz, choć powiększyły się teraz, nie są znowu tak bardzo znaczne.... Mów otwarcie, bez wahania się.... czyliż nie jestem najlepszym twoim przyjacielem?....
— Panie! — wymówił Kazimierz z uśmiechem, którym usiłował pokryć głębokie wzruszenie, — gdybym nie obawiał się, że umkniesz odemnie do tych panów, pomiędzy którymi szukać cię nie miałbym śmiałości, powtórzyłbym raz jeszcze, powtórzyłbym po sto razy, iż wszystko co uczyniłeś dla mnie....
— Kaziu! — zawołał hrabia żywo posuwając się na krześle.
— Że wszystko co uczyniłeś dla mnie — ciągnął młody człowiek, w ciepłych swych dłoniach ściskając ręce hrabiego, — że wychowanie jakie mi dałeś, nauki i rady jakiemi obdarzałeś mię zawsze, ten przykład twój nakoniec, który stał mi wciąż przed oczami, niby znak ukazujący drogi dobre, dały mi możność, i wyrobiły we mnie zdolność postępowania o własnych siłach. Ufam w przyszłość, która otwiera się przedemną, czysta i pogodna; we własną wytrwałość i pracowitość, i w to serce kobiece, z którem podzielić się chcę wszystkiem, cokolwiek przyniesie mi życie. Od ciebie panie niczego nie żądam, oprócz życzliwości twej, na którą staram się zasłużyć, i błogosławieństwa twego, o które cię proszę.
— A które ja ci daję na dziś i na życie twe całe, na wszystko co uczynisz i co pokochasz! — wymówił hrabia składając dłoń na przychylonej przed nim głowie młodzieńca.
Kazimierz pochwycił jego rękę i przycisnął ją do ust, ale tym razem hrabia mu jej nie bronił.
— Zaczniesz więc nowe życie — mówił po chwili milczenia, — włożysz na barki twe nowe ciężary, i przyjmiesz w serce długi może szereg coraz nowych uczuć. I jakież ja ci na tę drogę dam słowa, którychbyś sam już nie powiedział sobie? Oto staraj się, aby sumienie twoje było czyste jak kropla źródlanej wody, a umysł prosty i szczery jak uśmiech dziecka. Kochaj nie myśląc o sobie, ale o tych, których będziesz wsparciem i opieką. Bądź pobłażliwym, przebaczaj wiele. Unikaj zuchwałości, aby nie upaść, i strzeż się pokory, która ubezwładnia. Nadewszystko pracuj, pracuj gorliwie, nieustannie, bez kompromisów z lenistwem i zniechęceniem, bez samolubnej ciasnoty, która każe myśleć tylko o sobie samym; a praca ta będzie ci owem czarodziejskiem źródłem, w którem skąpany, zostaniesz zawsze śmiałym, prostym, kochającym, wiernym sobie i innym.
Umilkł hrabia, a Kazimierz pozostał jeszcze chwilę nieruchomy, wsłuchany w głos jego, wpatrzony w rysy, które w tej chwili jaśniały tym szlachetnym zapałem, jakie piętnuje zawsze oblicze człowieka, gdy wypowiada on na głos najdroższe prawdy swoje.
— Panie hrabio! — rzekł głosem zniżonym nieco od wzruszenia, — gdybym chciał spełnić własne pragnienie, nie wyszedłbym dziś wcale z pokoju tego. Ale zabieram panu czas drogi....
Powstał, i z czcią głęboką ściskając rękę hrabiego, dodał:
— Żegnam cię panie, i na wszystko coś mi powiedział, odpowiadam prostem słowem: dziękuję!
Miał już odejść, ale hrabia zatrzymał go.
— A Sylwester? — zapytał.
— Zdrów, i zadowolony ze swego losu — odparł Kazimierz, — biedny chłopiec! chciał bardzo towarzyszyć mi tutaj, ale dano mu tyle roboty.... pracuje....
— Dobrze, dobrze, niech pracuje! A czy nie zamierza naśladować cię w sercowych sprawach, tak jak naśladuje we wszystkiem?
— I owszem — rzekł Kazimierz, — on także ma zamiary....
— Dobrze, dobrze — powtórzył z uśmiechem hrabia. Kochajcie chłopcy i wierzcie! Młodość, to wiara i miłość; a poprawdzie szczęśliwy ten, czyje życie całe wiarą jest i miłością! Pozdrów ode mnie Sylwestra. Bądźcie obaj zdrowi i szczęśliwi, a odwiedzajcie mię czasem!
Po chwili Kazimierza nie było już w pokoju; hrabia pozostał sam na sam z zegarem, który dygocąc zcicha, zdawał się poglądać nań swem starem, poważnem obliczem, i z księgami, których tytuły widne pod światłem lampy, zdawały się także patrzeć nań, i przyzywać go ku sobie. Ale hrabia usiadł na fotelu, twarzą zwrócony nie do ksiąg i zegara, ale do portretu niemłodej pani. Patrzał na portret ten, a oczy jego jasne w tej chwili, głębokie i łagodne, wiodły rozmowę z dobremi i mądremi oczami matki. — Matko, mówiły one, czym dobrze uczynił wyzwalając duszę tego człowieka z więzów nędzy i ciemnoty? czym dobrze uczynił, dając mu światło wiedzy i miłość prawdy i pracy? Czyś rada była matko z syna twego, gdyś widziała go błogosławiącego młodzieńca tego w imię wiary i miłości? Ty czyniłabyś tak samo, widzę to w oczach twych, które przez długie lata były mojem sumieniem.
Oblany szeroką smugą białego światła portret niemłodej pani, zawieszał się w przestrzeni z dziwną czystością i wypukłością zarysów. I zdawało się, że łagodne te usta wnet otworzą się i przemówią, że mądre czoło pochyli się miłosnem nagięciem, a liljowe ręce rozplotą się i podniosą, aby ogarnąć uściskiem lub błogosławić.
Zamyślenie hrabiego przerwanem zostało lekkiem pukaniem do drzwi; nie zaraz jednak hrabia dał na nie odpowiedź. Dźwięk rozlegający się śród ciszy, uderzył wprawdzie organ jego słuchu, ale nie od razu wyrwał go z nurtów myśli. Przy powtórzonem pukaniu, hrabia podniósł rękę i powiódł nią sobie po czole i oczach; wtedy dopiero gdy powtórzyło się raz jeszcze, odwrócił od portretu wzrok mgłą ociągnięty, i zawołał półgłosem:
— Proszę wejść!
Człowiek, który wszedł do pracowni hrabiego, niepodobnym był do tego który ją przed chwilą opuścił, jak choroba do zdrowia, lub mglisty zmrok do jasnego południa. Czarne jak smoła włosy jego, sterczały w nieładzie dokoła twarzy, którą natura w piękne snać niegdyś i regularne nakreśliła rysy, ale którą ciemne jakieś, brzydkiemi namiętnościami miotane życie, powlekło chorobliwą żółtością, i pomarszczyło w mnóstwo widocznie przedwczesnych bruzd i załamów. Czarne zapadłe oczy człowieka tego, patrzyły z pod brwi strzępiastych nieufnie i podstępnie; zarost gęsty i strzępiasty otaczał, a w części i pokrywał chude policzki. Postać jego wysoka i barczysta, a jednak wyniszczona, zdawała się ulegać wciąż jakiejś potrzebie chowania się i kurczenia na wzór pewnych płazów, które dotknięte z zewnątrz czemś nieprzyjemnem, zwijają się same w sobie, jakby tym sposobem uciekały od ludzi i świata. Owoż człowiek, który wszedł do pracowni hrabiego, postąpił w głąb pokoju takim krokiem i z takiemi poruszeniami ciała, jakby chciał także zwinąć się w samym sobie, i uciec do jakiejś własnej przez naturę mu danej pochwy. Głowa jego kryła się pomiędzy ramiona, ręce lgnęły do boków, nogi stąpały tak, że kolana ocierały się niemal o siebie.
— A! to ty Sebastjanie — rzekł hrabia powstając, — dobrze żeś przyszedł, będziesz mi potrzebnym.
Hrabia wymówił to dobrotliwie, niemniej jednak bez tej radości i szczerego wesela w głosie, z jakiemi witał Kazimierza. Sebastjan zbliżył się do biura, i rzekł.
— Od godziny już opuściłem moją biedną chorą żonę, i czekam tu na pana hrabiego!
— A! — z żalem zawołał hrabia, — przepraszam cię kochanku, bardzo przepraszam! Ale widziałeś przecie, był u mnie ten poczciwy Kazio.
— Widziałem, krótko odpowiedział Sebastjan.
— Nie mogłem przecie go nie przyjąć, i zresztą nie wiedziałem, że tam jesteś — tłómaczył się hrabia, któremu odpowiedzi człowieka z czarnym zarostem, dawane głosem ochrypłym i szorstkim, widoczną sprawiały przykrość.
— Tak — rzekł człowiek z czarnym zarostem, — wiem o tem, że jest on ulubieńcem pana hrabiego.
— Mój Rycz — odparł hrabia walcząc ze swym rozpiętym mankietem, który opadał mu na rękę, — mój Rycz, musisz przyznać przecie, że młodzieniec ten piękną posiada duszę.
— To prawda, urosł on na wielkiego chłopa! — szorstko odrzucił Rycz.
Hrabia opuścił swój mankiet, i wpatrywał się przez chwilę w twarz stojącego przed nim człowieka. Rycz nie spuścił oczu, ale palące się i nieufne jego spojrzenie, przerzucało się wciąż po przedmiotach pokrywających biuro.
— Sebastjanie — zawołał nagle hrabia, — ty im zazdrościsz, Sebestjanie.
— Komu? — zapytał Rycz, podnosząc na hrabiego wzrok czelny i pałający.
— Im, im, tym dwom poczciwym chłopcom...
— A więc czegóż ja im zazdroszczę?
Hrabia miął w obu dłoniach krawat swój przedtem ściągnięty z szyi, oczy jego smutne były i niespokojne.
— Czego? — powtórzył opuszczając się na fotel, — czego ty im zazdrościsz? Cnoty, Rycz, cnoty im zazdrościsz!
Sebastjan zaśmiał się półgłosem.
— Czy pan hrabia ma co do zarzucenia mojej cnocie? czy pan znowu dowiedziałeś się o czem? czy pan mię znowu podejrzywasz?
— Nie, nie — pośpiesznie odparł hrabia, — nic wcale nie wiem, o nic cię nie podejrzywam. Ty wiesz Rycz, że ja nie staram się nigdy dowiadywać się o niczem, i że podejrzywać trudno mi bardzo. Ale ty jesteś upartym, bardzo upartym, mój Rycz! chciałbym widzieć cię łagodniejszym, więcej skromnym i żałującym za przeszłość, więcej kochającym ludzi i pracowitym!
— Tego ostatniego przymiotu, nie możesz mi pan hrabia odmówić — zaczął Rycz z półuśmiechem brzydko wykrzywiającym mu usta, — czynię co mogę. Któż przepisuje pańskie rękopisma jeśli nie ja? a proszę wierzyć, że przepisywanie rękopismów pana hrabiego, nie może zaliczać się do łatwych i niemozolnych zatrudnień.
— Wiem Sebastjanie, wiem o tem wszystkiem — rzekl hrabia, — ale ty mi źle wyglądasz. Na twarzy twojej znać bezsenne noce. Wolałbym, abyś był zdrów i czerstwy. Zwiędnięcie ciała, oznacza często usychanie duszy. Ja nie wiem dla czego widok twój sprawia na mnie takie wrażenie, jakbym patrzył na bardzo chorego człowieka.
Rycz wzruszył ramionami.
— Pan hrabia jest zbyt dobry, chcąc zajmować się mojem zdrowiem. Upewniam pana że mam się dobrze, i na dowód oto przyniosłem przepisane papiery pańskie....
To mówiąc, złożył na biuro przyniesiony z sobą zwój papierów. Hrabia rozwinął go, rzucił okiem na pismo, i szepnąwszy: „dobrze piszesz, Rycz, dobrze piszesz“, utonął w odczytywaniu kopji swego rękopisu. Byłato ta sama kopja, nad którą dniem pierwej tak długo mozolił się Suszyc, i którą w progu pustej kamienicy oddał małej dziewczynce, w zamian za wręczone mu przez nią pieniądze. Gdy hrabia czytał, a w przestankach zamyślał się, mglisty wzrok topiąc w oddalonym punkcie przestrzeni — Rycz stał na przeciw niego, obiema dłoniami wspierał się o krawędź biura, i niespokojne wejrzenia rzucał na znajdujące się do koła przedmioty. Nagle wzrok jego upadł na piękną lubo prostą cygarnicę z kości słoniowej, którą hrabia otworzył był przy wejściu, ale potem odrzucił od siebie, i roztwartą pozostawił. Źrenice Rycza pożądliwie zamigotały. Snać wszystko co było środkiem materjalnego użycia, posiadało własność rozniecania w tym człowieku żądz i chciwości. Nie zmieniając postawy, Rycz posunął rękę po krawędzi biura w kierunku cygarnicy, ale w tejże chwili hrabia oderwał oczy od rękopisu, i weselej nieco jak przedtem spoglądając na stojącego przed nim człowieka, rzekł:
— Dobrze Rycz, bardzo dobrze spełniłeś to zadanie. Pismo moje nie wyraźne jest i zagmatwane... Ileż godzin poświęciłeś przepisywaniu tych kilku arkuszy?
— Ośm i pół — bez wahania się, a nawet z szorstką skargą w głosie odpowiedział Sebastjan.
— Ośm godzin i pół.... przez dwa dni — mówił hrabia, — a więc codziennie poświęcałeś pracy cztery godziny i kwadrans; nie jestto wiele, ale zawsze coś znaczy, i nie może pozostać bez wpływu.... Dam ci nową robotę Rycz, abyś nie mógł całych dni spędzać na próżnowaniu. O to mi chodzi, o to mi tylko chodzi.... Zczasem wdrożysz się w pracę, polubisz ją, nieprawdaż Rycz? Wszakże od czasu jak zostajesz przy mnie, odmieniłeś się już bardzo, pozbyłeś się wielkiej części twych nałogów....
Wargi Rycza zadrgały jakimś tłumionym, zjadliwym uśmiechem; aby go pokryć, przeciągnął po twarzy swoją szeroką, kościstą rękę. Ale hrabia ruch ten poczytać musiał za oznakę skruchy czy zawstydzenia, gdyż dodał z pełnym litości i dobroci pośpiechem:
— Ja wiem mój Sebastjanie, że człowiek od razu zmienić się nie może, i otrząsnąć z tego, co przyrosło doń przez długie lata. Zło jest upartem, mój Sebastjanie, bardzo upartem, wiem o tem; i dla tego nic, nic wcale ci nie wyrzucam, a tylko staram się aby cię pozyskać dla dobra. I jestem pewny, że nie zawiedziesz mię, Rycz.... Wszak wiele już dokazałeś nad sobą; jeszcze jedno wysilenie, a staniesz się takim człowiekiem, jakim pragnąłbym widzieć wszystkich.... wszystkich ludzi.
Ostatnie wyrazy hrabia wymówił cichszym, ale bardzo gorącym głosem. Niezmierny jakiś smutek zaległ jego źrenice, pierś wzdęła się szerokiem, szczerem westchnieniem. Patrząc na niego w tej chwili, możnaby rzec z pewnością, iż był on jednym z tych ludzi, którzy gotowi są całych siebie złożyć na stole ofiarnym, za szczęście i cnotę swych współbliźnych. Oparł łokieć na poręczy fotelu, opuścił skroń na białą swą, chudą rękę, spojrzenie utkwił kędyś daleko, i po chwili znajdował się już na samem dnie jakichś głębokich podwodnych światów. Rycz baczny wzrok utkwił w twarzy hrabiego, a nie zmieniając ani na sekundę postawy swej i kierunku wejrzenia, cichym, ostrożnym ruchem, posunął rękę po krawędzi biura. Palce jego grube, lecz zwinne, bez najmniejszego szelestu pochwyciły z cygarnicy część zawierających się w niej cygar, i wraz ze swym łupem zatonęły na chwilę w szerokiej kieszeni surduta. Poczem obie ręce Rycza przylgnęły do bark i boków, a on chowając głowę pomiędzy ramiona, mniej szorstkim niż wprzódy ozwał się głosem:
— Panie hrabio! oczekuję na rozkazy pańskie.
Hrabia przeciągnął dłoń po czole i oczach, i po chwili wydobył się na powierzchnię głębokich nurtów.
— Przepraszam cię Rycz — rzekł z dobrotliwym uśmiechem, — mam zwyczaj zamyślania się.... zapomniałem, że żona twoja i dzieci czekają zapewne na ciebie....
— Chora żona i dzieci małe, biedne — dorzucił Rycz tonem, który zdradzał skargę raczej i gniew, niż smutek i miłość.
— Bądźże łaskaw Rycz, i przeczytaj mi te listy; czuję pewne zmęczenie oczu, a będę pisać dziś do późna.
To mówiąc hrabia wskazał na sporą liczbę nierozpieczętowanych listów. Sebastjan usiadł z drugiej strony biura i nachylony pod swiatłem lampy zaczął łamać pieczęcie. Na twarzy hrabiego widoczne były usiłowania aby oprzeć się porywającym go prądom myśli, a całą uwagę skupić na treść pism której miał słuchać.
— „Jaśnie Wielmożny panie hrabio! — czytał Rycz rozwinąwszy jeden z listów. — „Znana całemu światu wielkość umysłu i wspaniałomyślność duszy JW. Pana podaje mi do ręki pióro, którem zamierzam skreślić obraz mojej niedoli, i złożyć go u stóp tego którego wielkie miłosierdzie i wspaniałomyślna dobroczynność wspiera wdowy i sieroty. Zniż o panie wzrok twój wspaniały ku nędznemu robakowi...
— Dość, dość! — zawołał hrabia żywo poruszając się na fotelu, i z wyrazem przykrości na twarzy. Na lewo Sebastjanie, na lewo odrzuć list ten! Tak nie wyraża się nikt prawy i uczciwy, to są słowa pochlebcy i obłudnika.
Sebastjan odłożył na stronę list, którego czytania nie skończył, i wziął do ręki inny. — „Jaśnie Wielmożny panie hrabio! — zaczął znowu — „najstarożytniejszym narodom świata nie była obcą prawda że fortuna zmienną jest, i pastwić się nietylko lubi nad maluczkimi, ale nawet i nad takimi którzy słusznie rościć mogą dla siebie prawa do najhojniejszych łask jej i darów. Tak naprzykład ja, który niedawno jeszcze piastowałem w tem mieście urząd zaszczytny i śmiało zaliczyć się mogłem do rzędu ludzi najwyżej pod każdym względem postawionych w tutejszem towarzystwie; ja którego ród, pochodzenie, wychowanie i gusta były na wskroś, że tak rzekę, arystokratyczne, — ja ujrzałem się dziś w konieczności zapomnieć o tem wszystkiem co mię niegdyś odznaczało...
— Na lewo, Sebastjanie na lewo! odrzuć ten list na lewo! — zawołał hrabia; w ten sposób nie wyraża się prawdziwa i zacnie dźwigana bieda. Są to słowa pyszałka i głupca.
Rycz jak wprzódy usłuchał rozkazu i zaczął czytać list trzeci.
„Szanowny Panie! Jeśli jak głosi opinja publiczna, serce twe jest szlachetne i umysł zdolny do zrozumienia cierpień cudzych, uwierzysz w boleść matki która nie posiada środków zaopatrzenia dzieci swych w ten skarb najcenniejszy, jakim jest dobre udzielone im wychowanie. Jestem wdową, mam syna i dwie córki. Te ostatnie wychowam przy pomocy boskiej o własnej sile; ale dla syna, który potrzebuje więcej, siła ta już nie wystarczy. Jeśli zechcesz łaskawy panie zaliczyć mego chłopca do rzędu tych którzy z ręki twej otrzymują środki kształcenia się, pozyskasz sobie wdzięczność ubogiej lecz uczciwej rodziny. Czemkolwiek panie uczynisz syna mego, rolnikiem, uczonym lub rzemieślnikiem, za wszystko składać ci będę serdeczne dzięki, byleby tylko mógł zostać w przyszłości człowiekiem!!
— Na prawo! — ozwał się poważnie hrabia, który czytania listu tego z uwagą wysłuchał do końca; — na prawo Sebastjanie list ten odłóż. Kobieta ta nie nazwała mię ani razu dobroczyńcą ludzkości, a nawet unikała tytułu hrabiego; słowa jej proste i rozsądne... odłóż jej list na prawo.
Rycz uczynił z listem wdowy jak mu kazano, poczem otworzył list czwarty i czytać go zaczął:
„Jaśnie Wielmożny panie hrabio! Wysoki ród J. W. Pana wraz z imieniem sławnych jego przodków niewątpliwie czynią Go w tych tu okolicach mecenasem sztuk pięknych i naturalnym jakby opiekunem tych, którzy usługi swe poświęcili muzom. Oto wymalowałem obraz, o którym śmiało poważam się wyrzec, iż może iść w zawody z pierwszorzędnemi tego rodzaju dziełami..
— Na lewo! Sebastjanie! na lewo! — przerwał hrabia, — żywiej jeszcze jak wprzódy poruszając się w swym fotelu. — Niedoszły jakiś artysta... zarozumialec... to widoczne... odłóż ten list na lewo!
Czytanie listów przeciągnęło się długo, bo było ich wiele; hrabia przerywał często wołając: na lewo Sebastjanie, na lewo; czasem zaś wysłuchiwał treść pisma z uwagą i do ostatka a wtedy mówił z powagą i zadowoleniem: na prawo! Kiedy nareszcie czytanie ukończonem zostało, przy łokciu lewej ręki Rycza opartej na biurze, utworzył się spory stos listów wyobrażających niby kozły ostatecznego sądu, a po drugiej stronie leżało ich dwa lub trzy zaledwie. Hrabia smutnie poglądał na pierwsze, w pokoju zapanowało chwilowe milczenie.
— Jest jeszcze jeden list, — ozwał się Sebastjan.
— Od kogo? — z roztargnieniem zapytał hrabia.
— Od prawnika pana hrabiego.
— Przeczytaj go mój Sebastjanie, — łagodnie rzekł hrabia nie spuszczając wszakże oczów z listów odłożonych na lewo.
Prawnik hrabiego oznajmiał mu, że sprawa pożyczki jaką hrabia, zamierzał zaciągnąć w banku, na dobie uskutecznioną być nie może; nie dla tego aby dane dobra nie posiadały potrzebnych kwalifikacyi, ale że pewne konieczne formalności dopełnionemi nie zostały. „Formalności te są liczne kończył prawnik, i dopełnienie ich spotyka przeszkody, których usunięcie potrzebuje kilku miesięcy czasu a może i więcej“.
Rycz czytał ostatnie to pismo tak jak i inne szorstkim, ochrypłym głosem, z nieruchomą i niechętną twarzą. Ktoby jednak bacznie nań patrzył mógłby dostrzedz, że oczy jego zapłonęły parę razy gorętszym i posępniejszym ogniem, a po wargach zaledwie widzialnych pośród gęstego zarostu, prześlizgnął się uśmiech podobny do chytrego, zwinnego gadu.
— Szkoda — rzekł hrabia, gdy czytanie listu skończonem zostało, — że nie udało mi się zdobyć tego kapitału. Wzorowy mój folwark nie powstanie tedy, aż chyba za rok.
— Na co panu hrabiemu ten wzorowy folwark! — zauważył Rycz lekceważącym tonem; — będzie to marnowanie pieniędzy, nic więcej.
— Nie, Sebastjanie, nie, tłomaczył hrabia. Gospodarstwo nasze upada, chciałem ludziom przed oczy postawić przykład, któryby wzbudził w nich ufność i ochotę...
— Pan hrabia nie potrafiłbyś się wziąć do tego — zarzucił znowu Rycz.
— Prawda mój Sebastjanie, świętą powiedziałeś prawdę! — sumitował się hrabia. Wiem dobrze iż jestem w wielu względach wielce niedołężnym człowiekiem. Prace naukowe pochłaniają mię całkiem, czuję że powinienbym być czynniejszym, daleko czynniejszym niż byłem dotąd. Ale na szczęście mam wyręczyciela. Koprowski jest człowiekiem bardzo uczciwym i rozumnym. On podjął się założyć tę fermę, i doprowadzić ją do takiej doskonałości, aby sąsiedni gospodarze mogli z niej brać wzory i zachętę. Niedostawało nam tylko potrzebnych kapitałów... Owóż liczyłem na tę pożyczkę...
— No! nie minie ona przecież pana hrabiego — przerwał Rycz niechętnym tonem i powstając.
— Chciałbym, chciałbym bardzo żeby mnie nie minęła, bo z założenia tej fermy wiele, bardzo wiele obiecujemy sobie z Koprowskim, pod względem udoskonalenia gospodarstwa miejscowego. Widzisz mój Rycz, ludzie nie umieją sobie często dać rady, lenią się trochę, zniechęcają się łatwo, nie wierzą w pewniki przedstawione im najnowszemi badaniami i odkryciami nauki. Ekonomja polityczna dowodzi, że wzorowe fermy zrzadka choćby rozrzucone na znacznej przestrzeni...
— Panie hrabio — przerwał znowu Rycz, — prosiłbym pana o tę robotę, którą otrzymać miałem.
Hrabia z trudnością wydobył się z topieli, w jaką porywać go już zaczynała ekonomja polityczna.
— Chcesz roboty — rzekł, — dobrze mój Sebastjanie, bardzo dobrze, oto ją masz!
Zgarnął kilkanaście rozrzuconych po biurze zapisanych arkuszy, i podał je Ryczowi. Ten obejrzał się za swoją czapką którą był położył na krześle. Hrabia widząc to zawołał:
— Poczekaj Rycz, poczekaj no jeszcze chwilę... co tu zrobić?
— Z czem takiem, panie hrabio? — zapytał Sebastjan.
— A oto z temi listami — odpowiedział hrabia wskazując pisma odłożone na lewo.
— A cóż? wrzucić je do kosza, a potem spalić albo na śmietnisko wyrzucić, — niecierpliwie odparł Rycz.
— Nie, nie, mój Sebastjanie — z niepokojem zaczął hrabia, — tak nie można; trzebaby nad tem pomyśleć. A może ludzie ci są na prawdę biedni... może tylko nie umieją się wysłowić...
— Najlepiejby było, gdybyś pan hrabia zabronił wszelkiego rodzaju żebrakom pisywać do siebie...
— Może ten malarz jest prawdziwym artystą, a tylko grzeszy nieco zarozumiałością, zwyczajnie jak młody... — ciągnął hrabia nie zważając na przerwę.
Rycz wziął w rękę wszystkie listy o których była mowa i uczynił takie poruszenie, jakby chciał je wrzucić do stojącego w pobliżu wielkiego kosza.
— Nie, nie — zawołał hrabia nachylając się i zatrzymując jego rękę; — to trzeba będzie uważniej przeczytać... pomyśleć... Zostawto, już ja o tem pomówię z moim kassjerem... Bo widzisz mój Rycz, człowiekowi łatwo jest omylić się, uprzedzić; może ja omyliłem się. Słowa tych ludzi może mię mylnie przeciwko nich uprzedziły, a nie chciałbym aby prawdziwe nieszczęście przeszło obok mnie niezrozumiane, lub prawdziwa zdolność nie wsparta. Zresztą, bądź co bądź, godni czy niegodni miłosierdzia, ludzie ci cierpią...
Rycz wzruszył ramionami i pozostawił na biurze pisma, które wzbudziwszy zrazu w hrabi odrazę i nieufność, wywołały w nim potem żal i skrupuły.
— Panie hrabio — rzekł, — teraz ja panu przypominam siebie, moją żonę i małe, biedne dzieci.
Wymówił słowa te takim tonem, jakby upominał się o dług zdawna nieuiszczany mu przez nieakuratnego dłużnika.
Hrabia podniósł na niego oczy i popatrzył przez chwilę.
— Chcesz pieniędzy Rycz? a cóżeś uczynił z temi które ci dałem przed kilku dniami?
— Lekarstwa dla chorej żony, jedzenie, opał, odzienie dla małych, biednych dzieci — w kształcie objaśnienia mruknął Rycz, błyskając oczami z pod brwi strzępiastych.
— Tak, tak, — mówił hrabia, — wiem że masz liczne potrzeby. Ale mój Sebastjanie, ja się lękam doprawdy abyś ty tych pieniędzy... na złe nie użył.
Sebastjan wyprostował się. Głowa jego wystąpiła z pomiędzy ramion, łokcie i ręce odstały od boków.
— Panie hrabio! — wyrzekł z godnością, — ileż razy słyszałem od pana, że swobodny rozwój indywidualności niezbędnym jest do szczęścia i godności moralnej człowieka; że zbyteczne opiekowanie się nim krępuje zdolności jego, i wykrzywia właściwą mu naturę...
— Prawda! prawda Rycz, mówiłem nie raz to wszystko, i jest to najgłębszem mojem przekonaniem...
— Mówiłeś pan jeszcze, ciągnął Rycz, — że cnoty wyrobione w człowieku własnem jego usiłowaniem trwałe są, i na pewnych oparte podstawach; nakazane zaś i pełnione dlatego tylko, że człowiekowi nie staje możności rozminięcia się z niemi, upaść mogą ilekroć otrzyma on tę możność...
— Prawda, Rycz, prawda! — powtórzył hrabia, i sięgnął po pugilares.
— Otóż ja, mówił dalej Rycz, — chciałbym swobodnie rozwijać moją indywidualność, i rozbudzać w sobie cnotę z własnej woli, a nie w skutek braku pieniędzy.
Hrabia wydobył z pugilaresu asygnatę, i podał ją Ryczowi.
— Dziękuję panu hrabiemu, rzekł tenże, — ale to niezmiernie mało...
Hrabia zmieszał się i zaniepokoił bardzo.
— Ależ mój Sebastjanie! — zawołał, — nie możesz przecie posądzać mię o skąpstwo i brak dobrej dla ciebie woli. Tylko widzisz ja się lękam...
— Pan hrabia mówiłeś mi sam nieraz, że najstraszniejszą dla człowieka jest nędza...
— Tak! tak! nędza jest pokusą...
— Co do mnie, mówił Rycz, — mam temperament prędki i zapalczywy. Przyciśnięty niedostatkiem wpadam w rozpacz, i wtedy gotów jestem na wszystko.
— A niechże cię Bóg broni, i od rozpaczy i od gotowości do złego! — zawołał hraba, i druga asygnata przeszła z rąk jego do ręki Rycza. — Posłuchaj mię, mój Ryczu, — zaczął hrabia powstając i patrząc na twarz człowieka, z którym rozmawiał, błagalnym prawie wzrokiem; — mam nadzieję, jestem nawet pewnym, że miłość prawdziwa obudza zawsze miłość, że łagodnemi środkami wpłynąć można zbawiennie na człowieka najbardziej nawet zatwardziałego, w złych nałogach. Dla tegoto Rycz, zatrzymałem cię przy sobie gdyś przyszedł do mnie zgłodniały, odarty, i pożerany okropną chorobą; dla tego przebaczałem ci zawsze ilekroć mię porzucałeś, i przyjmowałem na nowo gdyś powracał. Nie myśl jednak abym był ślepym, i nie widział jak ci jeszcze daleko do zupełnej poprawy i odmiany. Twarz twoja nosi ślady nocy bezsennych, głos twój ochrypły od trunku, słowa twoje szorstkie, a oczy zbyt często kryją się pod powieki... Ja wszakże nie tracę nadziei...
— Panie hrabio! — ozwał się Rycz cofając się ku drzwiom, lepiejbyś pan uczynił, gdybyś otwarcie powiedzial, że osoba moja wzbudza w panu wstręt i pogardę...
— Uchowaj Boże, mój Sebastjanie, — zawołał hrabia; — wstręt, pogarda, są to uczucia ujemne, których przezwyciężać nawet w sobie niepotrzebowałem, bom nie znał ich nigdy. Nie sama tylko religja chrześcjańska potępia wstręt do ludzi i pogardzanie nimi, ale i wszystkie filozofje zgadzają się z nią w tym względzie. Wprawdzie starożytni stoicy wpajali w siebie pogardę, ale ku czemu? oto ku zmienności losu i pożądliwościom ciała...
Gdy hrabia to mówił, Rycz coraz bardziej cofał się ku drzwiom; przy progu zatrzymał się, i popatrzył jeszcze na swego pryncypała, zarazem ostrożnie i drwiąco. Ale hrabia nie widział już w tej chwili nic i nikogo. Nieprzeparty prąd myśli nadbiegł nań, i porwał go z sobą.
— Ludzkość jest niejako olbrzymim organizmem, którego wszystkie członki są solidarne i wzajem za siebie odpowiedzialne, — mówił hrabia patrząc w oddalony punkt pokoju, wzrokiem zdającym się zwracać wewnątrz. Czyż jedno oko może pogardzać drugiem, dlatego że gorzej ono widzi i mniej daleko sięga? Czyż prawa ręka pogardza lewą, dlatego że ta jest słabszą?
Rycz położył rękę na klamce, i pocisnąwszy ją z cicha, zniknął za zamykającemi się drzwiami.
— Oko słabiej widzące jest okiem chorem — należy je leczyć, — mówił dalej hrabia nie zmieniając postawy. Ręka mniej zdolna do działania, jest ręką, której wprawianie zaniedbanem zostało — należy słabość jej podpierać siłą drugiej. Czynniki natury równoważą się wzajem, i ztąd wynika harmonja. W czynnikach społecznych zachodzi nadmiar z jednej strony a brak z drugiej — ztąd się rodzi fałsz...
Szeregi myśli cisnęły mu się do głowy jeden za drugim, a on wypowiadał je głośno nie spostrzegając że był samotnym, że nikt go nie słuchał. Kiedy nakoniec z imieniem wielkiego jakiegoś myśliciela na ustach, zwrócił omglony wzrok na książki, i zbliżył się do biura, zapomniał już całkiem o człowieku, z którym rozmawiał przed chwilą, którego hojnie osypał darami i radami, a który odszedł nie żegnając go i nie dziękując. Hrabia roztworzył jedną z ksiąg, i usiadł przed biurem, zarazem wyciągnął prawą rękę ku cygarnicy, a lewą rozniecił zapałkę. Widocznie miał on intencję zapalić cygaro, ale oczy jego zamyślone błądziły po kartach roztwartej księgi, a ręka na chybił trafił sięgająca po żądany przedmiot, zamiast niego spotkała ołówek. Hrabia przytknął płomyk zapałki do oprawy ołówka, i przez chwilę pasował się z uporem metalu, który zapłonąć nie chciał. Odrzucił zapałkę, spostrzegł swój błąd, i uśmiechnął się.
— O Heglu, — szepnął wesoło, — to ty byłeś sprawcą roztargnienia mego, nieopuszczę cię za to do późnej nocy!
Nie stało się wszakże według słów hrabiego; po godzinnem bowiem czytaniu, oczy jego podniosły się z nad książki, i innym wcale prądem myśli porwane, nie mogły już do niej powrócić. Prąd ten nowy nie zawiódł go tym razem w żadną z tych krain oddalonych i trudno dostępnych, w jakich panuje wiedza; porwany nim hrabia, nie popłynął ani na wysokie szczyty filozofji, ani w tajemnicze groty metafizyki, ani w niezmierzone przestrzenie, w których panuje astronomja. On wraz z tym nowym prądem płynął zwolna, łagodnie, aż przybył do ślicznej willi sąsiedniej, i znalazł się przy boku pięknej kobiety, która niby bogini ciszy i piękności, królowała tam w państwie półświateł, pół dźwięków i pół woni. Przy niej spoczywał po ciężkich trudach, w oczach jej szukał tej trzeźwiącej, ciepłej poezji, któraby już nadal iść mogła w życiu jego, ręka w rękę ze wspaniałą wiedzą; z ust jej oczekiwał tego wielkiego wyrazu, który wymówiony przez ukochaną istotę, wstrząsa do głębi każdem gorącem sercem i zdwaja jego siłę.
Człowiek ten po raz pierwszy może w życiu myślał o swem własnem, egoistycznem szczęściu; po raz pierwszy może stracił na chwilę z oczu poważne oblicze mądrości, i wykrzywioną różnemi cierpieniami i kalectwami, lecz dla niego świętą i ukochaną budowę ludzkiego społeczeństwa. On szczęście to, wytchnienie, poezję, spokój błogi ze zdwojonem serca biciem złączony, ujrzał w tej kobiecie, o której myślał że jest wcieleniem słodyczy, poezji, spokoju...
Czy dobrze widział, gdy w kobiecie tej ujrzał to wszystko? Czy wzrok jego nie patrzył na nią z za tej mgły marzenia, która przysłaniała go tak często? Czy nie popełniał on tym razem jednej z tych omyłek, które nie kończą się już jak inne wesołym uśmiechem, ale rzucają na serce wielki ból i ciężar?
Co pewna, to to, że hrabia prądem własnych myśli i marzeń zaniesiony do willi swej pięknej sąsiadki, przebywał tam długo, bardzo długo. Hegle, Humboldty, Herschle i Długosze, patrzyły nań z biura opuszczone i nieruchome; stary zegar dygotał mu nad głową, opowiadając niby jakieś dzieje i gadki, lub prawiąc gderliwe nauki i morały; wielka lampa płonęła, cicho plotąc po ścianach i suficie wieńce białych szlaków i przezroczystych cieni, — a hrabia siedział przy swem biurze zamyślony czy zamarzony, z twarzą rozpromienioną pięknem światłem głębokiego uczucia, z oczami które jasne w tej chwili, przezroczyste jak u dziecka, gorące jak u młodzieńca, zdawały się obejmować szeroki, promienny krąg wiary, miłości i nadziei.
Późno już było gdy hrabia powstał, postąpił parę kroków w głąb pokoju, i stanął przed wiszącym nad łożem portretem. Matko, — rzekł zcicha, — ja tę kobietę kocham bardzo! Widok jej jest światłem moich oczu, głos muzyką moich uszu! Ja ujmę ją za rękę, i powiodę z sobą w te cudne światy czynu i nauki, w których sam przemieszkiwam oddawna! Ona pójdzie zemną wszędzie, wszędzie, pod stropy gwiaździste, w otchłanie oceanów, w topiele serc ludzkich, w zamierzchłe wieki przeszłości! Ona wejdzie zemną w dom naddziadów moich, i będzie pięknością jego, koroną, spokojem, poezją i miłosierdziem. Ona matko zasiądzie na twojem miejscu, i stanie się tobie podobną — dobrą jak ty byłaś, i jak ty mądrą!






ROZDZIAŁ V.
Promień w kałuży.

Podczas gdy hrabia porywany prędem miłosnych myśli, płynął ku miejscu w którem przebywała piękna jego narzeczona, a potem z uczuć swych i marzeń zwierzał się portretowi swej matki, Sebastjan Rycz szerokiemi krokami zmierzał ku miastu. Sam jeden na pustej drodze, owiany szumem wiatru kołyszącego wierzchy przydrożnych topoli, i otoczony ciemnością nocy, człowiek ten wyprostował się i jakby urosł. Nikt tu nie patrzył na niego, żadne oko ludzkie nie śledziło poruszeń mętnej, burzliwej jego duszy; to też nie chował już głowy pomiędzy ramiona, i nie kurczył się sam w sobie na wzór płazu, uciekającego od ludzi i świata. Teraz wyglądał on zuchwało i butnie. Natura jego nie krępowana niczem, wystąpiła na zewnątrz, oczy błyszczały śród zmroku ponurem światłem żądz obiecujących sobie prędkie zadowolenie; chwilami przyśpiewywał sobie brudną jakąś karczemną piosenkę, to znowu wpadał w zamyślenie, i śmiał się cicha, drwiącą niby odpowiedź dając wichrom, które lecąc po polach, słały w przestrzeń przeciągłe jęki. Wszedł do miasta, przebył kilka całkiem już prawie pustych i cichych ulic i placów, aż znalazł się na rogu błotnistej ulicy. Tu zaszedł mu drogę człowiek, powolnym i niedbałym postępujący krokiem. Pomimo ciemności, poznali się wzajem i przystanęli.
— Jak się masz, mój chlebodawco! — ozwał się nowo spotkany głosem, który posiadał dziwny dźwięk, nawpół drwiący, nawpół głuchy.
— Dobrze się mam, moja ręko — odmruknął Rycz, — wracam od mego prycypała i opiekuna.
— Winszuję ci — zwolna wymówił pierwszy, — chciałbym więc w tej chwili mieć przy swoim paltocie kieszenie twego surduta. Muszą być ciężkie....
— Zgadłeś ręko moja, cięższe są one dziś niż były oddawna.
— Może chcesz abym ci pomógł nieść ten ciężar?
— Dziękuję! niedaleko do domu, zaniosę sam.
Zamieniając te urywane wyrazy, dwaj ci ludzie postępowali obok siebie wązkim chodnikiem, tu i owdzie podnoszącym się nad czarnym szlakiem rozlewającego się pośrodku błota, to znowu znikającym bez śladu, i ustępującym przed grzązkiemi odnogami kałuż.
— Czekałeś na mnie — po chwili milczenia wymówił Rycz.
— Nie, spacerowałem sobie — odrzucił niedbale jego towarzysz.
— Bajdy! — zcicha zawołał pierwszy, — nikt nie spaceruje nigdy po tej ulicy. Widzę ze wszystkiego, że na mnie czekałeś. No, mówże....
— Mój drogi! — przerwał tamten, — chciej mi naprzód powiedzieć, odkąd to spoufaliłeś się tak ze swą szanowną ręką, że zacząłeś jej mówić: ty.... wiedz, że ta ręka pragnie być z tobą w przyjaźni, ale — z daleka.
Rycz zaśmiał się cicho, zjadliwie.
— O, najszanowniejszy panie! — zawołał, — staliśmy się zupełnie równymi sobie odkąd zaczęliśmy rozmawiać o pewnym interesie. Skończony pijak i karciarz, niczem prawie nie różni się od początkującego....
— Cicho! — zawołał towarzysz Rycza, chwytając go za ramię. Cicho! — powtórzył, — jeszcze przecie nic nie uczyniłem....
Głos jego trząsł się i rwał mu w piersi, nie pozostało w nim ani śladu poprzednich żartobliwych dźwięków.
Rycz zaśmiał się znowu i odparł:
— Mój hrabia powtarza mi zawsze: złe myśli rodzą złe czyny; od złej myśli do złego czynu, jeden krok tylko. Strzeż się złych myśli Ryczu....
Towarzysz Rycza szedł bardzo powoli, ze spuszczoną głową.
— Strzeż się złych myśli! — powtórzył półgłosem, — łatwo to powiedzieć temu kto ich niema....
— A pan, który je masz — przerwał Rycz szorstko i niecierpliwie, — nie powinieneś pysznić się i wzbraniać ludziom aby się z tobą poufalili.
W tej chwili jedna z chmur wiszących pod niebem zachwiała się i rozdarła, a księżyc złotym blaskiem oblał obie twarze rozmawiających. Spojrzeli na siebie przy tej gorejącej latarni nocnej. Rycz zuchwale i ze zjadliwym na ustach uśmiechem patrzył na swego towarzysza; twarz Suszyca wydawała się bardzo bladą pod padającem na nią światłem; czoło jego zmarszczone i drgające, chyliło się jakby przemocą w dół kłonione, na ustach nie było zwyczajnego uśmiechu.
— Czekałeś na mnie — powtórzył Rycz, — cóż masz mi do powiedzenia? — słucham.
Suszyc otworzył usta, ale nic nie wymówił zrazu. Spojrzał tylko na niebo jakby wzywał chmury, aby pokryły źródło owej światłości, rażącej mu oczy i tamującej mowę. Po chwili wszakże zwrócił się do swego towarzysza, i rzekł. — Znalazłem człowieka....
Rycz uczynił poruszenie wydające radość.
— Tak? — zawołał, — a więc czemuż nie powiedziałeś mi tego od razu. To wyborna nowina. Któż to taki?
— Kto? — powtórzył Suszyc, — człowiek....
— Ale jak się nazywa, gdzie mieszka? — z gwałtownością nalegał Rycz.
— Nazywa się tak jak nazywał się jego ojciec, a mieszka tam gdzie mu się podobało zamieszkać.
Rycz gniewnie ruszył ramionami.
— Nie jestem dwcipnym, i nie umiem podziwiać cudzych dowcipów, ani z nich śmiać się; dla tego chciałbym, abyś nigdy nie żartował rozmawiając ze mną.
— Mój kochany — spokojnie odparł Suszyc, — moja chęć a twoja chęć, to dwie chęci. Nie widzę powodu dla któregoby miały one zlać się w jedną.
— Wiesz co? — zawołał Sebastjan stając nagle, — wolałbym abyś mnie wyzwał na pięście, poprobowalibyśmy kto z nas silniejszy; ale ty masz djabelny język, któremu ja rady dać nie mogę.
— Bo i nie potrzeba abyś mu radę dawał. Co ci do mojego języka?
— Prawda! — sarknął Rycz, — mnie potrzeba tylko twojej ręki! Ale nakoniec, któż jest ten człowiek?
— Chrześcjanin — z niezmąconą spokojnością odparł Suszyc.
Rycz rzucił się znowu gniewnie; nic jednak nie powiedział, tylko zamyślił się.
— Słuchaj — rzekł po chwili, — zmówiłeś się z tym człowiekiem ażeby mię oszukać, i dla tego nie chcesz powiedzieć mi jego nazwiska.
— Sam nie wierzysz w to co mówisz odparł zagadniony. Czyliż nie będziesz mię miał w swej mocy?
— To prawda. Dla czegoż więc nie chcesz powiedzieć mi, kto jest ten człowiek....
— Po co tu długo o tem mówić? — tonem znudzenia odrzekł Suszyc. Oto po prostu, nie chcę aby nazwisko to znajdowało się w twojej mocy.
— Cóż to? — zjadliwie zaśmiał się Rycz, — miłość bliźniego?
— Być może — zimno odrzucił Suszyc.
— Pst! — syknął Rycz, — myślę raczej, że jestto miłość samego siebie. Chcesz na swoją rękę posiadać krówkę, którą będziesz doił?
— Być może — tym samym tonem co poprzednio powtórzył Suszyc.
Tak rozmawiając dwaj ludzie znaleźli się tuż pod ścianą pustej kamienicy. Stanęli. Księżyc od kilku chwil ukrył się znowu za chmurami; otaczała ich zupełna ciemność.
— A więc cóż? — pierwszy zagadnął Rycz, — kiedy zaczniemy robotę?
— Nie wiem — po chwili milczenia odpowiedział Suszyc.
— Bo u mnie — mówił pierwszy, — wszystko może być gotowe jutro, pojutrze, kiedybądź! Mój hrabia będzie mówił kazanie, albo zaczyta się w swym rękopisie, a ja mu z szuflady pasport....
Wiatr chłodny, przeszywający, przeleciał ulicą i jęknął przeciągle, uderzając w załom muru. Suszyc zadrżał jak w febrze.
— No cóż — powtórzył Rycz, — kiedy zaczniemy robotę?
— Niewiem — krótko i cicho odpowiedział jego towarzysz.
Rycz zaszamotał się w ciemności.
— Wiesz co — szepnął gwałtownie, — żeby nie twoja ręka, która mię obchodzi, tobym cię dziś chyba.... Podobna okoliczność może drugi raz się nie powtórzyć. Powinieneś mi dziękować żem się nią podzielił z tobą, a nie z kim innym.
— Dobrodziejstwa twoje umiem cenić — zaczął Suszyc, — wszakże to już od roku płacisz mojej ręce grosz za to, że ona daje ci możność brać od hrabiego rubla.
— Rubel czy grosz — mruknął gniewnie Rycz, — dosyć że jato daję ci zarobek.
— Zgódź się wszakże na to, że gdybym sam udał się do hrabiego...
— Nicbyś nie wskórał. On tę robotę chowa dla swych pupilów, z których jednym ja jestem. Chce on mię przez to wdrożyć w pracę, rozumiesz?
Suszyc miał coś odpowiedzieć, ale przeszkodziło mu ciche skrzypnięcie otwierających się w pobliżu drzwi. Byłato furtka umieszczona w bramie domu nad kałużą, która otworzyła się i przepuściła małego, szczupłego mężczyznę, z pochyloną głową i rękami w kieszeniach paltota. Mężczyzna ten zdawał się przez chwilę rozglądać w ciemności, potem szparkim krokiem przebył ulicę, i wstąpił na spróchniałe wschodki prowadzące do sklepiku z wódką, śledziami i łojówkami. Drzwi sklepiku były zamknięte, ale mały szczupły człowiek zapukał w nie zlekka, i wnet otworzyły się. Wązka smuga żółtego światła wymknęła się na zewnątrz, oświetlając postać i twarz wchodzącego.
— Don Roderigo — szepnął Suszyc tonem, w którym nie było wcale zdziwienia. Zwrócił się do Rycza, i dodał:
— Do wszystkich twych dobrodziejstw dołączyć jeszcze muszę i to, że wprowadziłeś mi syna do tej akademji, w której zajmujesz miejsce mistrza i wodza.
— Czy myślisz, że on był przedtem niewiniątkiem? — zaśmiał się Rycz.
— Mniejsza oto — z głuchym, zdławionym śmiechem odparł Suszyc, — nie mówmy o tym moim pierworodnym!
— I owszem, mówmy o nim — podjął Rycz, — wszakże będzie on czwartym....
— Nie — wymówił Suszyc stanowczo. On nie będzie ani czwartym, ani dziesiątym, ani pierwszym; on nie będzie miał wcale udziału w tej sprawie.
— Dla czego? — drwiącym tonem zagadnął Rycz.
— Dla tego — zaczął Suszyc, i zawahał się chwilę, — dla tego, że to mój syn.
— Cha, cha, cha — zaśmiał się pierwszy grubym, szorstkim śmiechem, zaledwie tłumionym nieco przez wzgląd na miejsce i porę, — cha, cha, cha, cha, śmiał się coraz bardziej, on nie będzie czuł najmniejszej wdzięczności za twą ojcowską troskliwość! On uchwycił się interesu rękami i nogami! Jemu w to tylko graj!
Gdy Rycz tak mówił, Suszyc odstąpił parę kroków jakby nagłym jakimś ciosem uderzony. Po chwili jednak wymówił zwolna, głosem w którym czuć było zwyczajny mu uśmiech.
— Postanowiłeś więc wszystkie przeszkody usuwać z drogi własnemi siłami? rozmówiłeś się już nawet z moim synem, a on przystał na wszystko! No dobrze, zobaczymy... tymczasem dobranoc!
Rzekłszy to odwrócił się jakby tknięty nagłem pragnieniem zakończenia rozmowy. Ale Rycz zatrzymał go za ramię.
— No — rzekł z tłumioną gwałtownością, — a tamten człowiek? jakże on się nazywa?
— Widzę biedny Ryczu, że utraciłeś słuch albo pamięć. Mówiłem już przecie że nazywa się on tak jak się nazywał jego ojciec.
Rycz zatrząsł się ze złości.
— Słuchaj! — rzekł, — ty sobie żartujesz ze mnie, a ja ci powiadam że wiedzieć będę.
— Czy posiadasz dar odgadywania?
— Ty do niego chodzisz przecie, albo on do ciebie.
— Nie, kochanku, komunikujemy się za pomocą drutu telegraficznego, rozciągniętego pomiędzy dwiema naszemi duszami.
Rycz opuścił ręce.
— Z tobą rady niema — rzekł, — masz taki sposób mówienia, że chciałbym cię bić, ale niemam ochoty słuchać.
— To nie słuchaj!... dobranoc.
Suszyc znajdował się już na środku ulicy, gdy Rycz kilkoma szerokiemi krokami dogonił go.
— Słuchaj pan — ozwał się łagodniej niż wprzódy, — zważ sam, że nie jest sprawiedliwem abyś tego człowieka zabierał sobie na wyłączną własność. Ja także chciałbym go trzymać za jedną połę.
— Mój kochany — odparł nie zatrzymując się Suszyc, — liczne doświadczenia któreś przebywał w ciągu twego żywota, najlepiej musiały nauczyć cię tej prawdy, że pomiędzy chceniem a otrzymaniem zachodzą zazwyczaj różne przeszkody. Owóż ty chcesz otrzymać nazwisko tego człowieka, a ja nie chcę ci go dać, i skończy się na tem, że go nie otrzymasz. Dobranoc.
W domu nad kałużą panował sen głęboki. Suszyc wszedł do swej zimnej, wilgotnej pracowni, a lubo ogarnęła go tam ciemność prawie zupełna, nie rozniecił światła, ale podążył prosto ku oknu, które roztworzył na oścież. Dusiła go snać niezdrowa atmosfera tego nagiego, pyłem zapełnionego pokoju; dławiły może własne myśli i uczucia. Usiadł na obdartym starym fotelu i siedział nieruchomy z ramionami skrzyżowanemi na piersi, oddychając powoli i ciężko, z twarzą zwróconą ku posępnemu obrazowi zimowej nocy.
Byłato noc posępna, lecz zarazem wspaniała. Księżyc płynął po niebie szeroką półobręczą o mętnym złotawym blasku, lecz zakrywały go co chwilę chmury, które wiatr gnał gwałtownie, rozdzierał na drobne czarne szmaty, lub skupiał w wielkie ciężkie opony. Od czasu do czasu pomiędzy chmurami tworzyły się wązkie chwiejne szczeliny, a przez nie wyglądał pozłocony błękit, rysując na ciemnem niebie kręte szlaki świetlanych ścieżek. I znów nowy podmuch przelatywał w przestrzeni; szczeliny przepuszczające światło niebieskie drżały, chwiały się i zwierały, a natomiast na innych punktach firmamentu, w ciężkich grubych oponach, powstawały wyłomy i otwory niby okna, przez które tu i owdzie wyglądały nieśmiałe gwiazdy. Okna te zamykały się z kolei, a mrok gruby niczem nierozświecony spadał na ziemię; aż po chwilowej nieruchomości nowy bój rozpoczynał się w górze pomiędzy światłem i ciemnością, chmury rozdzielały się, i gromadami leciały w różne strony, blask księżyca złotawym rębem haftował rozpostarte ich ramiona, szlaki błękitów występowały blade i spłakane, a ziemia zdawała się kąpać w migotliwej ponurej łunie podobnej do długo trwających, w locie swym powstrzymanych błyskawic. Od czasu do czasu po szelestach, jękach i poświstach, zapanowywała w powietrzu głęboka cisza. Wichry jakby zmęczone szalonemi tonami, spoczywały w milczeniu; ciemne chmury zawisały pod niebem nieruchome, podobne do olbrzymów oczekujących trąby bojowej, lub ptaków o zmartwiałych skrzydłach. Wtedy z kądciś, od krańców widnokręgu, od wschodu, przylatywały lekkie, zcicha szumiące wietrzyki; gwiazdy świeciły śmielej, i złota półobręcz księżyca gorętszym paliła się blaskiem. Wtedy także szeroki napowietrzny zdrój ciepła przepływał przestrzeń, śniegi pokrywające ziemię tajały zwolna, czuć było spokojny oddech czekającej w oddali na kolej swą wiosny.
Widok nocy tej dziwne musiał obudzać myśli w głowie Suszyca. Podmuchy i poświsty wichrów harmonizowały może z wewnętrznemi jego głosami; ponure światło księżyca wydawało się mu pożarem, w którym zwolna gorzała ziemia. Chaos i zmienność panujące pod niebem, przypominały chaotyczną i zmienną panoramę życia. Siedział nieruchomy i patrzył, parę westchnień wstrząsnęło jego piersią. Wyciągnął prawą rękę i ujął nią flet leżący w pobliżu, przytknął go do ust, i kilka przeciągłych, jękliwych tonów wydobył z instrumentu. Wyprostował się, blade rumieńce wstąpiły mu na policzki. Podniósł w górę oczy, w których paliło się teraz migotliwe srebrne światło, i zdawał się wsłuchiwać w przestrzeń, jakby oczekiwał z tamtąd echa lub odpowiedzi.
Ale cisza głęboka panowała dokoła, a przerywał ją tylko szum wzmagającego się od czasu do czasu wiatru albo powolny i rytmiczny plusk wody, kroplami spadającej z dachu na bruk dziedzińca. W domu zdawało się być wszystko w śnie pogrążone. A jednak, gdy pierwsze dźwięki fletu stłumionem echem doleciały do długiego i wązkiego pokoju, w którym spoczywały cztery kobiety, dał się słyszeć lekki szmer poruszającego się ciała. Byłato najmłodsza córka Suszyca, która śród ciemności otworzyła oczy i obie ręce swe wpółsenym ruchem zarzuciła sobie na głowę. Suszyc grał ciągle. Ręce Pięknej zaplotły się nad złotym warkoczem, i powoli osunęły się na czoło. W kilka sekund potem młoda dziewczyna siedziała na łóżku, ze splecionemi na kolanach rękami, i wzrokiem utkwionem w ciemną przestrzeń.
Wśród ciemności panującej w pokoju, płynął od okna szlak szarego światła, i obejmował sobą jej twarz, orzuconą w nieładzie opadającemi płowemi włosy. Czoło dziewczęcia było w tej chwili smutne i blade; szyja jej wyciągnięta nieco naprzód, i głowa pochylona w stronę, z której do ucha jej dochodziła muzyka, czyniły jej postać wsłuchaną i tęskną. Matka i siostry Pięknej spały głęboko, ale ona siedziała na łóżku swem rozbudzona zupełnie. W głowie jej dziwne jakieś, powikłane roiły się myśli; serce uderzało śpieszniej niż zwykle, nieokreślone uczucia pierś napełniały. Nie potrafiłaby zdać sobie sprawy z poczuwanej w sobie tęsknoty, ani marzeń swych ubrać w wyraźne słowa lub kształty. Czegoś jej było żal i wstyd. Zdawało jej się że jest ptaszkiem zamkniętym w ciasnej, bardzo ciasnej klatce, i że za tą klatką jest świat jakiś piękny, którego nie zna. Wyobrażała siebie w postaci małego przezroczystego obłoczku, zawieszała się na tonach muzyki której słuchała i leciała kędyś — sama nie wiedziała dokąd. Ale gdy tak leciała, ręce jej rozplotły się i ramiona roztworzyły; gorący jakiś strumień przepłynął jej przez piersi. Pomyślała sobie że jest biedną, bardzo biedną dziewczyną, bo nikt jej nie kocha. Nikt jej nigdy nie pieścił i nie pocałował. W domu w którym żyła, pieszczota i całunki były nieznane. Nagle przed oczami jej zawisła twarz ojca. Piękna chciała się do niej uśmiechnąć, ale poczuła nagle żal głęboki; zakryła oczy dłonią i zapłakała. Płacząc widziała wciąż przez łzy, wiszące przed nią i pływające po szlaku szarego światła, ciemne oczy pana Sylwestra. Oczy te patrzyły z miłością i łagodnie. W ten sposób nie patrzyły na nią nigdy oczy matki i sióstr. Piękna pomyślała sobie że pan Sylwester bardzo musi być dobrym. A ja, czy jestem dobrą? — zapytała siebie, i przecząco wstrząsnęła głową. Powinnabym jutro podejść do ojca, objąć jego szyję i pocałować go serdecznie. Gdyby tylko nie uśmiechał się tak jak uśmiecha się zwykle! Biedny ojciec!
Dla czego Piękna ojca swego w myśli swej nazywała biednym? Dla czego wyraz ten wywikłała właśnie z ojcowskiego uśmiechu, który ją mroził i onieśmielał? Czy młoda dziewczyna ta miewała błysk pojęcia ukazujący jej całą nędzę moralną, w jakiej pogrążoną była jej rodzina? Czy na dnie duszy jej kiełkowały jakieś uczucia niewyraźne i nieznane jej samej, ale nie pozwalające jej dostroić się w zupełności do tego co ją otaczało? Była ona może kwiatem podobnym do tego, który bladą i nieśmiałą główkę wychyla z pod warstwy śniegowej, albo szlachetnym djamentem zakopanym w pyle, i nieruchomo oczekującym aż przedrze się doń promień słońca i strugę blasku wleje mu w łono.
Gdyby jednak Piękna z przyśpieszonym biciem serca słuchająca muzyki fletu, mogła była widzieć wtedy swego ojca, ujrzałaby twarz jego taką jaką nigdy nie widziała. Suszyc grał ciągle, a grając myślał o całej swej przeszłości — przeszłości widnej z razu jak dzień, a potem ciemniejącej wciąż, ciemniejącej i zapadającej w noc coraz głębszą.
Kiedy był młodym chłopcem, lubił bardzo muzykę. Syn ubogich rodziców, zaledwie ukończył nauki szkolne, oddał się ciężkiej biurowej pracy. Miał wtedy lat dziewiętnaście. Całe dnie przesiadywał w wilgotnym, ponurym pokoju, schylony nad stołem, z piórem w ręku. Ale przychodziły niedziele, a wtedy od samego rana schodzili się doń koledzy, każdy z innym instrumentem muzycznym, i tak już gromadą szli razem do kościoła, wstępowali na chór, i przygrywali śpiewom kapłana. Byłato muzyka bardzo mierna; ale niewybredna publiczność cieszyła się nią i pyszniła, a cieszyli się i pysznili więcej jeszcze sami improwizowani artyści. Powrót z kościoła był pochodem tryumfalnym. Hoże panienki, niby stadka płochliwe lecz wdzięczne, biegły chodnikami ulic, a młodzi wirtuozi towarzyszyli im na wyścigi, dźwigając basetle swe, skrzypce, flety i klarnety. Ileto wtedy było śmiechów, półśmiechów, urywanych pogadanek, strzelistych spojrzeń, marzeń o miłości i przyszłości, snutych pod jasnem okiem pogodnie przyświecającego słońca! Wieczorami zbierano się znowu u Suszyca, grano tercety, kwartety, sola; rozmawiano o panienkach, śpiewano wyjątki z oper, i znowu marzono, marzono o pięknej, pomyślnej przyszłości.
Potem młodzi chłopcy pożenili się, a każdy wziął sobie jednę z tych pierzchliwych, lecz wdzięcznych panienek, które co niedziela biegnąc chodnikami ulic, dziękowały im za muzykę, która, jak powiadały, modlić się im dopomagała. Suszyc ożenił się także, ale żona jego nie była jedną z tych dziewcząt, którym towarzyszył z kościoła do domu, które miały chód wdzięczny i zgrabny, spojrzenie łagodne i figlarne, uśmiech nieśmiały, lecz serdeczny. Wybrał sobie ubogą pannę z zimnemi oczami i sztywną kibicią, na której stanik wyglądał jak pancerz — córkę rodziców obarczonych rodziną. Jak się to stało, że ją wybrał, i czy wybierał na prawdę? nie byłaż to raczej chwilowa zachcianka, kaprys młodej wyobraźni, jakieś współczucie, a może i uległość namowom, radom, wpływom? To pewna, że już potem flet jego w długiem zostawał zaniedbaniu; żona jego nie lubiła muzyki. — To chleba nie daje! — mawiała. — A jednak zamiłowanie to w sztuce naiwne, dziecinne niemal, było może jedynym promieniem poezji, wnikającym w życie biednego urzędnika, przesiadującego po całych dniach w posępnym, wilgotnym pokoju, napojonym wonią kurzu i atramentu. Promieniem tym mogła być jeszcze poezja. Ale żona Suszyca nie lubiła poezji. — To chleba nie daje! — mawiała.
Po pewnym przeciągu czasu Suszyc odnalazł flet swój; ale gdy sprobował na nim zagrać, uczuł że mu zimniej jakoś było w piersi jak dawniej. Grywał jednak od czasu do czasu, ale za każdym razem gdy grać zaczynał, spostrzegał, że ten chłód dziwny wzrastał w nim coraz. I było mu coraz zimniej, zimniej.... a w życiu jego zaczęło się wszystko rwać i łamać. Próbował związywać, zestawiać, naprawiać, — ale była przy nim ręka, pod dotknięciem której wszystko więdło, psuło się, usychało.... Długie lata minęły, Suszyc przestał walczyć, gniewać się, sarkać; przestał naprawiać i nawiązywać — zaczął uśmiechać się ciągle i żartować.... Ze wszystkich zamiłowań młodości, które pogasły w nim jak lampy z dopaloną oliwą, przeżył w nim tylko instynktowy, bezwiedny prawie pociąg do muzyki; z pomiędzy przyjaciół i towarzyszy, w których gronie przepędzał kiedyś owe wesołe niedzielne poranki i wieczory, pozostał przy nim jeden tylko — flet.
I teraz jak dawniej znajdowało się w mieście grono młodzieńców, którzy przygrywali na chórze kościelnym śpiewowi kapłana, a wieczorami grywali tercety, kwartety, śpiewali wyjątki z oper, i rozmawiali, marzyli o miłości i przyszłości. Ale Suszyc nie wiedział o tem, i unikał tego widoku; bezchmurna ta pora młodości raziła jego oczy, jak odbicie jutrzenki własnego jego życia zatopionej potem w morzu ciemności. Jego życie było coraz ciemniejsze, mozolniejsze, głębiej zapadające w otchłań nędz i upokorzeń. Od paru lat grywał już niezmiernie rzadko, a niekiedy z drwiącym uśmiechem spoglądał na instrument, który był weselem i poezją jego młodości, jakby mówił mu: głupiś tak jak i ja, jak wszystko na świecie!
Owej jednak nocy zimowej Suszyc grał długo, i cała przeszłość jego ubrana w tony przesunęła się mu przed oczami. Późno już było bardzo, gdy flet od siebie odrzucił i ukrył twarz w dłoniach; a gdy ją podniósł, wielka mętna łza toczyła się po zwiędłym bladym policzku.
W tejże chwili zachodzący księżyc, rzucił wązki promień światła na dno rozlewającej się pod ścianą kałuży; ale wiatrem niesiona chmura, pokryła księżyc i zgasiła promień.
Na twarzy Suszyca łza oschła. Stał on przed oknem, zimnym wzrokiem wodził dokoła tonącego w mroku dziedzińca, i śmiał się. Śmiał się z siebie, ze swoich dumań i ze swojej łzy, a może i z tej walki tajemnej, ostatniej która przed chwilą stoczyła się w jego piersi.





ROZDZIAŁ VI.
Kuzyn Habsburgów.

W mieście N. od lat wielu znajdował się człowiek, którego nazwiska nikt prawie niepamiętał i nie wymawiał, lecz którego powszechnie po prostu zwano panem Walerym. Całe miasto znało go zblizka lub zdaleka. Ci co go znali zdaleka śmieli się ilekroć go zobaczyli; ci co go znali zblizka, lubili go ale śmieli się także. Ogólnie uważano go za poczciwego i nie szkodliwego półgłówka. Niekiedy także powiadano, że pan Walery miał w sobie coś z natury grzyba, który siedzi na jednem miejscu, dopóki nie spróchnieje lub nie uschnie. W twierdzeniu tem było wiele prawdy; pan Walery bowiem przez trzydzieści lat niesłychanie mozolnej i sumiennej pracy biurowej, dokazał tego, że tak jak pierwszego dnia rozpoczęcia swego zawodu, był kancelistą. Trzydzieści lat minęło odkąd po ukończeniu pięciu klas gimnazjalnych, ośmnastoletnim będąc chłopcem zasiadł przed jednym ze stołów umieszczonych w pierwszej od wejścia sali biura, składającego się z obszernych sal kilkunastu.
Z trzydziestu tych lat, każdy rok, odrzucając z rachunku niedziele i dnie świąteczne, zawierał w sobie 300 dni powszechnich czyli roboczych, które pan Walery przepędzał nad swym stołem — co wzięte razem stanowiło znakomitą okrągłą liczbę 9,000 dni. Że zaś pan Walery był bardzo akuratnym i zasiadał do roboty swej niezmiennie z ostatniem uderzeniem godziny ósmej zrana, a opuszczał ją z pierwszym dzwiękiem wybijającej na zegarze czwartej popołudniowej, pracował więc ośm godzin dziennie. Godziny te, pomnożone przez liczbę 9,000 dni przedstawiały znakomitszą jeszcze cyfrę 72,000 godzin. Z 9000 tedy dni, czyli 72,000 godzin uciążliwej i niesłychanie akuratnej pracy, pan Walery zdołał wynieść taki rezultat, że zupełnie tak samo jak pierwszego dnia i pierwszej godziny był kancelistą, czyli prostym kopistą, bezmyślnie przepisującym to co inni pisali. Przez tak długi przeciąg czasu wiele zmian zachodziło wciąż około pana Walerego. Młodzi koledzy z którymi rozpoczynał swą karjerę, przechodzili od stołu do stołu, z sali do sali, niektórzy z nich dosięgli owej najostatniejszej z sal; ku której z rodzajem trwożliwego pożądania zwracały się oczy setki pracujących w biurze urzędników różnego stopnia, sali która była niby tajemniczem sanktuarjum w którem zasiadała sprawiedliwość pod postacią sędziów i prezesa. Inni mniej szczęśliwi, nie dostali się wprawdzie na obity aksamitem fotel sędziego, ale powoli pięli się ze szczebla na szczebel po hierarchicznej drabinie urzędów; inni jeszcze tacy którym dla różnych przyczyn źle się tu powodziło, przenieśli się do innych biur, wraz z pracą swą, zaletami i wadami; inni nakoniec poumierali albo poprzemieniali się w kupców, rolników, w odmiennych stanach szukając szczęśliwych odmian fortuny. Na miejsce tych których niestało, przybywali nowi, młodzi, którzy zmieniali rozmaicie te miejsca, postępowali dalej, wspinali się, spadali często, podnosili się niekiedy, wchodzili, wychodzili. Sama miejscowość nawet ulegała niejakim zmianom. Mniej więcej co dziesięć lat przemalowywano ściany czyniąc je żółtemi z różowych, albo błękitnemi z zielonych. Mniej więcej co rok oczyszczano też tam podłogi, wymiatano ogromne kupy kurzy, podartych papierów, pokrywano brzydkie plamy błota i atramentu brzydszą jeszcze od nich farbą. Zmieniano nawet czasem krzesła na których siadywali urzędnicy, stawiając półpołamane na miejsce połamanych zupełnie — i kałamarze w których nazbierało się już tyle śniedzi i pleśni atramentowej, że wyczyszczenie ich mogło zaliczyć się do rzędu tych zadań, którym najprzemyślniejszy nawet umysł ludzki i najdzielniejsza ludzka ręka sprostać nie mogą.
Ale wszystkie te zmiany i fluktuacje zachodzące w najobszerniejszem biurze miasta N., nie tyczyły się bynajmniej pana Walerego. On nie ruszał się wcale z miejsca, na którem był zasiadł w dniu rozpoczynającym szereg dziewięciu tysięcy następnych dni; nie zmieniał ani stanu, ani sali, ani krzesła ani kałamarza. Utrzymywano nawet, że przez trzydzieści lat pisał on jednem piórem, i że stół za którym siadywał, zaznaczony był małą okrągłą wklęsłością w tem właśnie miejscu, kędy on przez ciąg siedmdziesięciu dwóch tysięcy godzin opierał niezmiennie łokieć swej ręki.
I ta tylko w ciągu trzydziestu lat upłynionych w położeniu pana Walerego zaszła zmiana, że pensja jaką pobierał, wynosząca stale przez pierwsze lat piętnaście około pięćdziesięciu złotych miesięcznie, przez drugie lat piętnaście wynosiła również stale około sta złotych na miesiąc. Zmiana ta dzieląca zawód pana Walerego na dwie epoki spowodowana była tem, że zwierzchnicy jego po upływie czterech tysięcy pięciuset dni, spostrzegli iż posiadają w swem biurze rzadkiej doskonałości i akuratności maszynę do kopjowania. Maszyna ta była o sile przeszło trzech ludzi, co znaczy, że wykonywała summę roboty, jakiejby zaledwie trzej ludzie podołać mogli. Uznano zatem, że dla uchronienia jej od zepsucia i rozluzowania się, należało zwiększyć trochę koszt jakiego wymagało jej utrzymanie. W skutek tych uwag, pan Walery, czyli maszyna do kopjowania, wykonywająca robotę przeszło trzech ludzi, otrzymała płacę cokolwiek mniejszą od płacy dwóch kancelistów zwyczajnego kalibru. Co się zaś tyczy rang, orderów i jakichkolwiek tym podobnych honorowych odznaczeń, te nie spotykały pana Walerego; on dla nich a one dla niego nie zdawały się być stworzone. Koniec końców pan Walery stał się w biurze rodzajem antyka, który, gdyby go raz poruszono ze swego miejsca, byłby niezawodnie zagrożony niebezpieczeństwem rozsypania się w gruzy. Urzędnicy, którzy go już tam zastali i przebywali różne koleje, patrzyli na nieprzerwaną jego nieruchomość, i wyobrażali sobie, że gdyby go nagle nie stało, albo gdyby nawet przeniósł się do innej sali a choćby na inne krzesło, całe biuro zachwiałoby się w swych podstawach, przewracając do góry nogami wszystko i wszystkich, z sędziami i panem prezesem włącznie. Co zaś do sędziów i pana prezesa, ci nie mieli najlżejszego pojęcia o egzystencji pana Walerego; co więcej, najbliższy i bezpośredni jego zwierzchnik, w miejscowym biurokratycznym języku zwany naczelnikiem stołu, nic wcale niewiedział o nim, a cieszył się tylko bardzo posiadaniem tak wybornej maszyny do kopjowania, jakiej nie posiadał żaden z jego kolegów.
Pan Walery był widocznie jednym z tych grzybów w ludzkiej postaci, których nieudolność i jakby wrodzona jakaś nijakość, przykuwa na wieki do jednego miejsca. Podobieństwo to z grzybem tem więcej było uderzającem, że twarz nawet pięćdziesięcioletniego kancelisty miała w sobie coś grzybowatego, coś co koniecznie przypominało mech uwiędły i rosnący śród niego gąbczasty grzyb. Byłato twarz mocno poznaczona ospą, pomarszczona w drobne gęste fałdy, i powleczona żółtością, jaką okryły ją zapewne siedmdziesiąt dwa tysiące godzin przepędzonych pomiędzy czterema ścianami biura przesiąkniętemi wilgocią. Twarz ta miała pewien wyraz znużenia, spracowania, oraz roztargnienia graniczącego czasem z bezprzytomnością. Oczy pana Walerego były okrągłe, i gdy nie patrzyły na papier i posuwające się po nim pióro — nadzwyczajnie ruchliwe. Źrenice jego niegdyś śnać błękitne lecz teraz spłowiałe, z nadzwyczajną szybkością biegały po białkach porzniętych czerwonemi skazami, zawsze ilekroć ktokolwiek przemówił doń znagła i niespodzianie; po kilku dopiero sekundach uspakajały się, a pan Walery z rodzajem uroczystej powagi podnosił głowę, i prostując się sztywnie udzielał żądaną odpowiedź. Należy bowiem wiedzieć, że pan Walery pomimo swego trzydziestoletniego siedzenia na jednem miejscu, swej gąbkowatej i grzybowatej twarzy, i swego mocno wytartego a bardziej jeszcze staroświeckiego tużurka, nosił się zazwyczaj sztywnie, i stąpał z powagą, a przemawiał z uroczystością. Sztywność ta, powaga i uroczystość stanowiły konieczną sprzeczność z innemi cechami jego osoby, i całą tą dolą wielce upośledzoną, jaka mu się dostała w udziale. Śmiano się też z niego powszechnie ale pocichu. W poczciwych obudzał on pewien rodzaj poważania przynależnego antykom; lekkomyślni, którzyby radzi zamienili go w przedmiot żartów, nie wiedzieli jak się wziąć do tego, bo pan Walery każdy wymierzony przeciwko sobie docinek lub syderski żarcik brał zupełnie na serjo, i odpowiadał nań w taki sposób, jakby przyjmował hołd należny sobie.
Tak naprzykład, jeden z młodych urzędników odezwał się doń raz na głos i przy wielu osobach:
— Panie Walery, racz też powiedzieć, czy to prawda, że jesteś kuzynem Habsburgów? — Najświętsza prawda, odpowiedział zagadniony nie podnosząc głowy, i nie przestając kreślić po papierze najokrąglejsze i najregularniejsze o, jakie kiedykolwiek widziano pod słońcem. Młodzi zachichotali głośno, ale pan Walery tak był zajęty następującemi po o literami, że nie słyszał śmiechu swawolnych kolegów. — Panie Walery, — odezwał się ktoś inny, — powiedzcie, bądź łaskaw, jak się to stało, że będąc spokrewnionym z tak dostojną familją, siedzisz tu u nas w biurze? — Tym razem pan Walery podniósł głowę, powiódł wzrokiem po otaczających, i zapytał. — Czy znacie historję familji Rennepontów? A więc wiecie wszystko, — z powagą wyrzekł stary kancelista, biorąc się uroczyście do rysowania u dołu arkusza wspaniałego gzygzaka. — Czy cię Jezuici prześladują? — pytał jeszcze jeden z żartownisiów. — Nie — odpowiedział pan Walery rysując swój gzygzak i mrużąc lewe oko aby mu się lepiej przypatrzyć. — A któż jest twoim prześladowcą? — Pan Walery stawiał kropki nad wszystkiemi i jakie znajdowały się na całym arkuszu, i odpowiadał: — Metternich. — Na tę odpowiedź śmiech naturalnie zdwajał się. — Bój się Boga! wołano, wszakże on dawno w grobie, ten twój Metternich! — Ba! — mówił kancelista systematycznie układając całodzienną robotę, — teraz to się już wmieszał w to Bonaparte. — Nie było sposobu prowadzić dalej podobnej rozmowy; młodzi ludzie uśmiechając się lub litościwie kiwając głowami, pokazywali sobie na czoła, i przestawali żartować.
Rzecz była w tem, że pan Walery wszystko co mówił o swem wysokiem pochodzeniu, i prawach jakie mógłby rościć gdyby chciał, do wielce znakomitych dóbr i dostojeństw, mówił w najzupełniej dobrej wierze, sam i zapewne sam jeden na świecie, ale za to z mocą niepokonaną, wierząc w prawdę słów swoich. Jedynem jego za biurowem zatrudnieniem było rysowanie fantastycznie rozgałęzionych drzew genealogicznych, i pisanie nieskończonej liczby listów i próśb, w których pan Walery jak najdokładniej starał się udowadniać prawa swe do tytułu niemieckich książąt Rorenstaubów, i dóbr przynależnych dostojnej tej rodzinie, której on jedynym i ostatnim mienił się potomkiem, a zatem i spadkobiercą. Listy te i pisma pan Walery chował starannie w wielkiej tece skórzanej, którą nosił wszędzie z sobą, nierozstając się z nią nigdy, nawet gdy kładł się do snu, bo wtedy umieszczał ją pod poduszką.
— Co to nosisz w tej tece? — pytali go koledzy, gdy wchodząc do biura składał drogocenny swój ciężar na stole przy którym pisał. — Dokumenty — odpowiadał z powagą.
W miarę jak teka napełniała się a raczej przepełniała, pan Walery niszczył znajdujące się w niej pisma, poczem zajmował się pisaniem innych, które niebawem temu samemu ulegały losowi. — Dla czegoś podarł list ten? — pytali go obecni przy operacji niszczenia. Pan Walery prostował się, poprawiał sztywny kołnierz który mu dochodził do uszu, i odpowiadał. — Napiszę inny. W tamtym było dwa przekreślenia i jedna kropka zbyteczna; to nieuchodzi w liście do takiego dostojnika. Mógłby mię jeszcze posądzić o nieumiejętność pisania. — Coby mogło zły wpływ wywrzeć na twoje interessa, — wtrącał ktoś z uśmiechem. — Naturalnie — z zupełną powagą odpowiadał pan Walery.
Jakim sposobem wytworzyła się w nim ta manja która była zajęciem, udręczeniem, a zarazem i niewyczerpanem źródłem pociechy jego życia, trudnoby dokładnie opowiedzieć. On sam nie zdawał zapewne sobie sprawy z tego psychicznego processu, który się odbył w jego głowie, budując w niej całe szeregi zamków na lodzie, wlewając w nią niezłomne przekonanie o prawdzie tego, co nigdy nie istniało. Pierwszem prawdopodobnie źródłem tej manji czy tego nieustannego oszukiwania samego siebie, było to, że pan Walery miał matkę niemkę, z domu Staub. Byłato kobieta mało oświecona, ale niesłychanie próżna, i przez całe życie nic więcej nie robiła, tylko opowiadała o starożytności i bogactwie niemieckiej rodziny von Staubów. Ojciec pana Walerego był nizkiego stopnia urzędnikiem, i wielce nieznaczącą figurką w obec swej feudalno-wspaniałej małżonki. Oboje odumarli syna bardzo wcześnie, ale w umyśle chłopca nazawsze już pozostały wyryte do dziwaczności nieraz dochodzące opowiadania matki; wzrastały one ciągle, coraz kolosalniejszych nabierały kształtów, aż nazwisko Staubów dosięgło książęcego tytułu, i połączyło się z dwiema obcemi mu pierwotnie zgłoskami: „Roren”. Dlaczego nazwisko „Staub” połączyło się z Roren a nie z „Dolen”, „Wolen” lub „Bozen”? Dla tego może, iż dwa r brzmiały dobitnie, i jak się wydawało panu Waleremu, wspanialej wyrażały ważność i starożytność nazwiska. „Rrrorrrenstaub”! wymawiał on w rozmowie ze znajomymi o ulubionym swym przedmiocie; potem prostował się, i wskazujący palec podnosząc w górę, dodawał: „Staub! uważaj tylko, Staub!”
— A wiesz panie Walery, co znaczy wyraz „Staub”? — pytał go któryś z żartownisiów, — proch, pył.
Pan Walery podnosił głowę, marszczył brwi, chrząkał i odpowiadał z godnością. — „Staub” jako wyraz prosty, znaczy proch albo pył; ale jako nazwisko familji....
Zatrzymał się, i chrząknął znowu.
— Cóż znaczy jako nazwisko familji?
— Poszukaj w Almanachu Konstantynopolskim, to się dowiesz.
— Takiego Almanachu niema, zarzucił ktoś uparty.
— Jest! odpowiadał p. Walery wyciągając ku mówiącemu swój pomarszczony, wskazujący palec. Jest, powtarzał; pokażę ci go jak przyjdziesz do mnie.
— A może w Almanachu Gotha...
Pan Walery wzdrygał się jak przy zetknięciu z gadem.
— Nie mów mi o tem bezeceństwie, mówił, ręka Metternicha wykreśliła ztamtąd nazwisko mojej familji.
— A cóż znowu Metternich miał takiego do pana i pańskiej familji, że wam tak psuł wszystkie szyki?
Tu pan Walery przybierał tajemniczą a zarazem uroczystą minę. Pochylał się do ucha tego z kim rozmawiał, i zlekka oglądając się jakby nie chciał być podsłuchanym, szeptał: — Habsburgi! rozumiesz? Starsza linja Habsburgów dziedziczy po Rorenstaubach. Franciszek Józef... o!... — Cóż Franciszek Józef? co? pytał tamten dławiąc się śmiechem. — Co? powtarzał pan Walery, ten pałac w którym mieszka, wiesz? do mnie należy! Łóżka alabastrowe, złota kołyska w której kołysano moją matkę...
Na tem kończyła się zwykle rozmowa, bo słuchacz pana Walerego uciekał z obawy, aby mu nie parsknąć śmiechem.
Tymczasem pan Walery marząc o pałacu swoim uzurpowanym przez Franciszka Józefa, o znajdujących się w nich alabastrowych łóżkach, złotej kołysce, i wielu innych równie pięknych, drogocennych a nie bywałych rzeczach, zadawalał się wielce skromnem mieszkankiem, położonem przy jednej z najwęższych uliczek miasta, uliczek, które śmiało nazywać się mogły zaułkami. Mieszkanko to składało się z trzech pokoików, z których pierwszy mały, drugi malutki, a trzeci malutenieczki — i wychodziło dwoma oknami na zaułek, a dwoma innemi na wązki dziedzińczyk, brukowany, wijący się pomiędzy staremi drewnianemi budynkami. O kilka zaledwie kroków od okien wychodzących na zaułek, stał wysoki parkan z desek. W parkanie tym były szczeliny, przez które latem przeglądała zieloność nasadzonych po za nim warzyw, a zimą bielał śnieg. Okna wychodzące na dziedzińczyk patrzyły na bruk nierówny i brudny, i na również brudne gospodarskie budynki. W mieszkanku tem o tyle skromnem o ile taniem, p. Walery przepędzał już rok dziewiętnasty; najął je był wtedy, gdy zamyślał ożenić się, wprzódy bowiem mieszkał kędyś na poddaszu. Ożenił się był z panną zupełnie ubogą, nieładną i trzydziestoletnią, z którą żaden z jego kolegów nie ożeniłby się za nic. Pokazało się wszakże, iż los tak niechętny panu Waleremu we wszystkiem innem, tu usłużył mu nadspodziewanie dobrze. Uboga, brzydka i trzydziestoletnia panna, stała się żoną dobrą, pobłażliwą, i szczerze przywiązaną do męża, którego niefortunną dolę bez szemrania i ze szczerem sercem dzieliła, a dziwactwa przebaczała, i nawet przed światem dziwnie jakoś zręcznie tłómaczyła lub ukrywała. Dziwactwa te nawet zdawały się zmniejszać w miarę jak przedłużało się pożycie małżonków. Pan Walery coraz mniej mówił o Rorenstaubach i Habsburgach, za to coraz częściej śmiał się swobodnie i wesoło, a wieczorami zamiast pisać listy i prośby do rozmaitych monarchów i ministrów, zasiadał w bawialnym pokoiku przy stole, na którym paliła się skromna lampa, i słuchał głośnego czytania żony, albo trzymal na obu rękach rozpostarte motki nici lub bawełny, które ona zwijała nie przestając gwarzyć o tem i owem. — I cóż panie Walery, — zapytywał go w owej porze ktoś ze znajomych, gdybyś teraz odzyskał swe prawa do dóbr i tytułu książąt Rorenstaubów, możebyś zeswoją żoną rozwiódł się jak Napoleon z Józefiną? — Pan Walery odskoczył o parę kroków, i ze grozą patrząc na mówiącego zawołał. — Nigdy! rozstałbym się raczej z życiem niż z nią!
Pani Walerowa przecież po kilku latach pożycia małżeńskiego rozstała się z mężem i ze światem. Po śmierci jej, pan Walery jak wprzód przychodził do bióra najregularniej o ósmej godzinie zrana, i suwał piórem po papierze do czwartej popołudniowej. Tylko ktoby się dobrze przypatrzył podówczas jego pismu, mógłby spostrzedz, że wszystkie o były w niem mniej okrągło jak dawniej zakreślane, i nie miewały często kropek, nie jedno l albo t wyglądało tak, jakby kreśląca je ręka drżała i nie miała siły dociągnąć ich do należytej wysokości. Czasem też pan Walery zatrzymywał się w ciągu roboty nakształt maszyny, która zastanawia się nagle; nie wypuszczał przecież pióra z ręki, a tylko trzymając je nieruchomo nad papierem, osłupiałym wzrokiem patrzył na swój stary kałamarz, i nie czuł jak łzy jedna po drugiej wypływały mu z pod powieki, i staczały się z pomarszczonych policzków na stół lub rozpostarte pisanie. Po pewnym przecież upływie czasu maszyna do kopjowania wróciła do swej uprzedniej akuratności, ale zarazem do głowy pana Walerego w całym komplecie a nawet ze znacznem powiększeniem wrócili Rorenstaubowie, Metternich, pałace i dobra podstępem odebrane, tytuły uzurpowane, złote kołyski, alabastrowe łoża i t. d.
Znajomi pana Walerego, którzy śmieli się zeń, ale sprzyjali mu jako nieobraźliwej, cichej istocie, która nigdy nie szkodziła nikomu a bawiła ich sobą często, namawiali go, aby opuścił swoje ciemne, posępne mieszkanie, a przeniósł się gdzieindziej, gdzieby mu było widniej, słoneczniej i weselej. — Nie, odpowiadał pan Walery, nie opuszczę tego mieszkania za nic w świecie. Żyłem w nim z Moniką i wychowałem Monikę. — Żona Monika i córka Monika były to dwie smugi świetlane, z których pierwsza przesunęła się przez mroczne życie pana Walerego i znikła, druga zaś świeciła nad niem ciągle, i coraz piękniej; byłyto dwie jedyne miłości, jakie zaznał upośledzony ten przez los i naturę człowiek, a może i dwie jedynie zdrowe myśli, które rozświecały tę ciemność, jaka zalegała jego głowę, i nie pozwalały rozpanowywać się jej tam zupełnie.
Córkę pana Walerego, gdy jeszcze była małą dziewczynką, przezwano księżniczką. Ironiczna ta nazwa, była jakby dziedzictwem spadłem na nią po rojeniach ojca, i została już przy niej nazawsze. Monilka skończyła lat ośmnaście wtedy, gdy ojcu jej upływała ostatnia setka dziewięciu tysięcy dni pracy biurowej. Tytuł księżniczki nie zdawał się zrazu przypadać dobrze do jej powierzchowności; nie posiadała bowiem ani wysokiego wzrostu, ani dumnego czoła, ani imponujących wejrzeń i ruchów, które łączą się koniecznie z pojęciem o dziewicach pochodzących z wysokich rodów, lubo w rzeczywistości nie zawsze bywają ich udziałem. Monilka nie była nawet piękną, ale tylko doskonale ładną. Byłato ładność skończona, prześliczna, więcej może niż piękność chwytająca za serce i wzrok podbijająca; ładność objawiająca się w każdem spojrzeniu, uśmiechu, w każdym kroku lub ruchu tej dziewczyny. Mniej niż średniego wzrostu, szczupła i delikatna, z dziecinnie małemi rączkami i nóżkami, Monilka miała pociągłą, przezroczysto-białą twarzyczkę, śród której drobne usta wykwitały jak gałązka koralu, i wielkie podłużne oczy błyszczały z pod wypukłych powiek i długich ciemnych rzęs złotawemi iskrami, palącemi się w szafirowych źrenicach. Żywa, zwinna i giętka, miewała nikiedy ruchy młodej koteczki igrającej z myszką; niekiedy zaś wyglądała jak biała gazelka, w tęsknej zadumie poglądająca na świat przez otwór klatki w jakiej ją zamknięto. Swawola i zaduma, wesołość i czułość, błyskawicami obejmowały twarz jej i postać; a ze wszystkiem było jej bardzo ładnie, i w jakiejkolwiek ukazała ci się postaci, popatrzywszy na nią musiałbyś przyznać, że tytuł księżniczki nie jest dla niej tak niestosownym, jak się to wydawało zrazu, i że mitra książęca ze złota wyrzeźbiona i brylantami nasadzona, prześlicznieby wyglądała nad białem, podłużnem czołem dziewczęcia, pomiędzy bujną kędzierzawą gęstwiną lśniących, kasztanowatych jej włosów.
Jakim sposobem ta śliczna istota urodziła się z brzydkiej matki i niedołężnego ojca, jakim sposobem rozkwitła tak i rozpromieniła się w tem ciasnem mieszkanku, w jakiem wyhodowała się i wzrosła? Byłto zapewne jeden z dobroczynnych kaprysów natury, która gdy czuje się w szczęśliwej werwie tworzenia, umie ze szczelin skał nagich wywoływać wspaniałe róże, a kamieniste posępne groty uściełać kobiercami mchów zielonych, i oświetlać lampami kryształowych stalaktytów. Bądź co bądź, Monilka oprócz powierzchownych wdzięków które ją stroiły, i w ciasnem, biednem mieszkanku ojcowskiem, czyniły podobną do stalaktytu błyszczącego w ponurej grocie, lub do białej róży wykwitającej z nagiej skalnej szczeliny, posiadała jeszcze tak zwaną przez wszystkich którzy ją znali — edukację. Pan Walery jak tylko urodziła się mu córka, rzekł do żony: — Moja duszko! damy jej kiedyś edukację piękną! — A pani Monika odpowiedziała. — Wychowamy ją mój mężu tak, aby była miłą Bogu a pożyteczną ludziom i sobie. — Być może, iż w umyśle pani Moniki, wychowanie jakie zamierzała dać córce, miało się odbyć według programu, na dobrze wyrozumowanych i poczutych podstawach opartego; ale edukacja której dla dziecka swego pragnął pan Walery, nie miała ani programu ani podstaw. On chciał tylko aby córka jego była edukowaną panną, a do tego jeszcze pięknie edukowaną; jak zaś rozumiał piękną edukację, o tem ani nikt a najpewniej i on sam nie wiedział. Pan Walery chciał dla córki swej wielu rzeczy bardzo dobrych i pięknych, przeczuwał dla niej potrzebę tych rzeczy; ale jakiemiby one były, i za pomocą jakich środków mógłby ją niemi obdarzyć, z tem słaby umysł jego na żaden sposób rady sobie dać nie mógł. Skoro więc pani Monika zeszła ze świata, p. Walery pozbawiony jakoby prawego swego oka i prawej ręki, co więcej, pozbawiony lepszej i większej połowy przewodniczącego domowi jego rozumu, nie mógł już inaczej postąpić, jak wszystkiego czego mu nagle zabrakło zapożyczyć od ludzi których znał, i z którymi wiązały go jakiekolwiek stosunki. Że zaś wszyscy znajomi jego, córki swe oddawali lub posyłali na pensję, pan Walery zaczął też swoją, skoro tylko żądanego dosięgła wieku, posyłać na pensję. Nie przyszło to biednemu kanceliście bez długich i wielce dolegliwych ofiar.
Aby módz zadośćuczynić kosztom jakich wymagała edukacja Moniki na pensji, pan Walery uszczuplił niezmiernie domowe swe wydatki. Przedewszystkiem odprawił kucharkę, a zaczął w sąsiedniej garkuchni jadać obiady nie mniej szczupłe i skromne od szczupłej i skromnej summy piętnastu groszy, jakie dziennie za nie płacił. Surdut p. Walerego, jego czapki i obuwie trwały wieki, podczas gdy Monilka przybiegając z pensji do domu, miewała zawsze ciepłe futerko w zimie, a w lecie ładne płaszczyki, słomkowy kapelusik opasany wstążką, i zgrabniutką torebkę na książki. Jakkolwiek jednak oszczędnym był p. Walery, w miesięcznym jego budżecie wynoszącym nie spełna sto złotych, częste trafiały się deficyty. Zdarzało mu się więc nieraz przez kilka dni niezajrzeć do garkuchni; wieczory spędzał na zapijaniu wodą twardej kromki chleba czarnego, i pisaniu listów do cesarzów i królów, przy świetle dwugroszowej łojówki. Ale gdy tylko Monilka zjawiała się w domu, mieszkanko pana Walerego oświetlało się wesołym blaskiem lampy, a na stole pojawiały się pierniczki i ciastka, które brane często na kredyt, opłacone być miały w następnym miesiącu kilkodniowym postem rozkochanego w swem dziecku ojca. Nareszcie po kilku latach walczenia z przeciwnościami, o których Monilka bardzo słabe zaledwie miała pojęcie, edukacja jej została skończoną. Ale znać leżało w przeznaczeniu p. Walerego, aby najgorliwsze jego starania miernym tylko rezultatem były uwieńczone. Monilka bowiem nauczyła się miernie grać na fortepjanie i jeszcze mierniej mówić po francuzku; więcej nie nauczyła się niczego, a stało się to raz dla tego, że pensja na jaką uczęszczała była mniej niż mierną, następnie że ogół dziewcząt w mieście N. otrzymywał edukację mniej niż mierną. Ani ojciec wszakże ani córka nie zastanawiali się wcale nad tą miernością, ani ją nawet rozumieli. Pan Walery uwielbiał córkę taką jaką ona była, Monilka całem sercem śmiała się do świata nie myśląc bynajmniej jakim on był, ani też jaką była ona sama. Śmiała się do świata serdecznym ale trochę i zalotnym uśmiechem. Podobało się jej wszystko co było na świecie, chciała też wzajemnie podobać się wszystkiemu. Kiedy niebo było błękitne i wypogodzone, znajdowała je tak piękne, że czuła ochotę przycisnąć je do piersi i pocałować; gdy zaś promyk słońca opłynął jej włosy i spuścił się na różowe usta, wyobrażała sobie że niebo ją całuje. Bywało jej trochę smutno w ciemnem i ciasnem mieszkanku ojcowskiem; to też wybiegała często na główne ulice miasta, i szeroko otwartemi oczami przypatrywała się bogato ustrojonym paniom, przechodzącym i przejeżdżającym ulicą. Nie zazdrościła im sukien i strojów; ale gdy wracała do domu, stawała przed lusterkiem, rozpuszczała długie zwoje kasztanowatych włosów, i próbowała układać je w różny sposób. Byłto strój jej naturalny, którym chciała zastąpić stroje jakie zachwycały jej oko, a jakich posiadać nie mogła.
W kącie wązkiego ciasnego dziedzińca, na kawałku gruntu niepokrytego brukiem, naprzeciw okna pokoiku Monilki, znajdowała się stara grusza zduszona pomiędzy ścianami budynków, z pniem wykrzywionym i nadpróchniałym, z biednemi chorowitemi listkami, wiecznie opylonemi dolatującą do nich kurzawą ulic, lub nawpół zjedzonemi przez robactwo; biedna, smutna, spłowiała grusza, istny obraz rośliny chorej z braku światła, powietrza i przestrzeni. Ale Monilka lubiła to drzewo, bo bądź co bądź było ono zielonem; a ona tak lubiła zieloność, tak była spragnioną jej widoku, że po kilka minut nieraz stojąc w otwartem oknie bawialnego pokoiku, wpatrywała się w szczeliny przeciwległego parkanu, z za których wąziuchnym paskiem widniała zieleń nasadzonych poza nim warzyw i krzewów. Pomiędzy gałęźmi gruszy gnieździło się mnóstwo wróbli, Monilka lubiła i te wróble, bo też innych ptasząt nie widywała nigdy. Nie była ona nigdy na wsi, i nie posiadała najmniejszego kawałeczka ziemi, na którymby zasadzić mogła kilka kwiatków. Nie mogła nawet mieć kwiatów w doniczkach, bo więdły i usychały prędko w mieszkaniu, w którem mało było powietrza a jeszcze mniej słońca. Toteż bywały dnie, w których Monilka wyglądała sama jak kwiat pozbawiony powietrza i słońca. Niezdrowa jakaś bladość pokrywała ładną jej twarzyczkę, gasząc zwyczajną białość i przezroczystość jej cery; koralowe usta otwierały się nawpół, jakby im brakowało oddechu, a wielkie szafirowe oczy patrzyły tęskno... tęskno.. Wtedy Monilka wynosiła krzesełko na dziedziniec, stawiała je pod gruszą, i siadywała tam długo z robótką w ręku, słuchając szczebiotania wróbli, i podnosząc wysoko głowę, aby przypatrzyć się migotaniu na ścianach i dachach poblizkich kamienic czerwonawych promieni zachodzącego słońca.
Raz gdy tak siedziała, ojciec jej wracał z biura. — Mój ojcze! rzekła Monilka, jakbym ja chciała pójść gdzieś daleko, daleko, i popatrzeć na zachodzące słońce!
Pan Walery, który w drodze z biura do domu ułożył był sobie w głowie bardzo długi i wymowny list do sułtana Abdul Azisa, w którym przekonywał go o swych prawach do tytułu i dóbr książąt Rorenstaubów, a zarazem upraszał o wstawiennictwo do cesarza Franciszka Józefa, przywłaszczającego sobie jego mienie prawem silniejszego — pan Walery tedy zamierzający tego jeszcze wieczora list ten napisać, usłyszawszy żądanie córki, stanął przed nią nieco zafrasowany. Walka przecież pomiędzy chęcią co najprędszego rozpoczęcia fantazyjnej korespondencji z sułtanem, a niemniej silną chęcią dogodzenia Monilce, trwała w panu Walerym krótko. — To dobrze, rzekł, po obiedzie pójdziemy za miasto.
— Weźcież państwo i mnie ze sobą! ozwał się za Monilką świeży jak młodość, a wesoły jak wiosna głos męzki.
Monilka odwróciła się i ujrzała dobrego swego znajomego, Kaźmierza Chmurskiego. Uśmiechnęła się i skinęła główką przyzwalająco. — Pójdziemy we troje! — Nie, — zawołał Kaźmierz, — pójdziemy we czworo, bo i Sylwester pójdzie także.
I poszli we czworo za miasto, na szeroką zieloną łąkę, na której pasły się żółte trzody i kwitło mnóstwo różowej koniczyny, i liljowych polnych astrów i białych nieśmiertelników. Sylwester, nieodstępny przyjaciel Kaźmierza, szedł z panem Walerym słuchając opowiadań jego o Rorenstaubach i intrygach Metternicha, skierowanych przeciwko dostojnej tej rodzinie, a myśląc o pewnej młodziuchnej istocie ze światłoczarnemi oczami, której imię było Salunia, a przydomek Piękna, a którą on, Sylwester, godząc imię z przydomkiem, w myśli swej nazywał piękną Salunią.
Monilka i Kazimierz postępowali przodem. Dziewczyna zrywała kwiaty pełnemi garściami, i podnosząc główkę do góry ścigała lot ptasząt spłoszonych jej krokami i podnoszących się wysoko, wysoko z pomiędzy gęstych traw w których miały gniazdka. Kazimierz pomagał jej dźwigać ogromne pęki bujnej koniczyny i dzikich astrów, i zwracał jej uwagę na najpiękniejsze z fruwających do koła ptasząt. Śmieli się i gwarzyli nieustannie; zdawało się jakoby oboje mieli u ramion skrzydła — tak krok ich był lekki, a twarze promieniejące i radosne. Byłato prześliczna młoda para. Wieśniacy w białych koszulach i z błyszczącemi kosami w szorstkich dłoniach, przerywali swoją robotę i wiedli za niemi wzrokiem; wielka pąsowa tarcza słoneczna staczała się zwolna z błękitnego widnokręgu, i słała im pod stopy przezroczyste szkarłatne kobierce.
Przechadzka trwała długo, ale w powrocie do domu, Kazimierz i Monilka nie śmieli się już i nie gwarzyli. Szli obok siebie zamyśleni oboje; ona różowa jak jutrzenka, on bledszym stał się jak wprzódy i miał błyskawicę w oku.
Przed drzwiami mieszkania p. Walerego młodzi ludzie chcieli pożegnać ojca i córkę, ale p. Walery wciągnął ich do pokoju. Wypijemy razem herbatę — rzekł.
W bawialnym pokoju zaszumiał samowar i zapłonęła lampa. Monilka ustawiła w koło lampy kwiaty uzbierane na łące, i krzątała się około przyjęcia gości. Kazimierz ścigał ją wzrokiem kędy się tylko obróciła, a pan Walery zapomniawszy całkiem o liście do Abdul-Azisa, popijał herbatę i opowiadał młodym ludziom o owych wieczorach niezapomnianej dla niego pamięci, w których przy tym stole i przy tej samej lampie, nieboszczka jego żona czytała mu różne piękne powieści i poezje. Teraz to już i zapomniałem co tam było w tych powieściach i poezjach, ale wtedy to bardzo lubiłem ich słuchać.
— Może pan chcesz dziś posłuchać jakiej poezji? — zapytał Sylwester.
— A zkądbyto ją wziąć? — naiwnie odpowiedział p. Walery.
Pokazało się, że dwaj przyjaciele lubili bardzo czytać, i mieli u siebie trochę książek; a że mieszkanie ich znajdowało się bardzo niedaleko, bo na tym samym dziedzińcu w oficynie, Sylwester wnet przyniósł książkę, i zaczął czytać. Czytał nieźle lubo przewlekłym tonem, bo był z natury flegmatykiem, a przytem jako kancelista, więcej w swem życiu pisał a raczej przepisywał niż czytał. Stopniowo wszakże ożywiał się i zapalał, a p. Walery, któremu to czytanie przypominało wieczory spędzone z nieodżałowaną małżonką, znalazł się o tysiąc mil odtrącony od swych książęcych marzeń, i często podnosił rękę aby otrzeć łzę cisnącą się do oka. Monilka i Kazimierz siedzieli naprzeciw siebie, i wsłuchani w podniosłe myśli i melodyjny rytm poezji spotykali się oczami ile razy wzrok podnieśli. Szafirowe oczy dziewczyny powlekły się mgłą wilgotną, źrenice młodzieńca gorzały w złotym promieniu. Kiedy nareszcie północ wybiła i dwaj przyjaciele powstali aby pożegnać gospodarzy, malutka rączka Monilki znalazła się w dłoni Kazimierza, który po raz pierwszy przycisnął ją do ust.
Proste te sceny były początkiem tej tajemniczej nici wzajemnego pociągu, która poczęła odtąd rozsnuwać się pomiędzy dwojgiem młodych ludzi. Byłoto niejako świtanie młodego ich uczucia, powstałe pod okiem pogodnego słońca, śród zapachów polnych kwiatów, przy łagodnie kołyszącym rytmie poezji. Czy uczucie to miało już i nadal rozwijać się w promieniach słonecznych, ręka w rękę z kwiatami życia i poezją? Byłoto pytanie nad którem zastanawiał się może Kazimierz, ale nie zastanawiała się Monilka. Ona tylko czuła, że od owego wieczora było jej weselej na świecie jak wprzódy; przestała nawet tęsknić do słońca, ptasząt i zieloności, a tęskniła wtedy tylko, gdy długo nie widziała Kazimierza.
Od owej przechadzki na łące i owego wieczoru spędzonego razem, do dnia w którym Kazimierz przed dobroczyńcą swym hrabią Sewerynem Horskim wyznał swój zamiar ożenienia się z Monilką, upłynął rok i kilka miesięcy. Nazajutrz po tych odwiedzinach Kazimierza u hrabiego, około czwartej popołudniowej godziny, Monilka krzątała się po swem małem mieszkanku zajęta nakrywaniem do stołu i doglądaniem przygotowującego się w wielce szczupłej kuchence, również szczupłego obiadu. Z bawialnego pokoju do kuchenki i z kuchenki do wązkich sionek i pokoju, przebiegała leciuchnym krokiem, nucąc półgłosem różne piosenki, które wybiegały z ust jej półotwartych, urywały się i znowu rozpoczynały, idąc zapewne śladem myśli i marzeń dziewczęcia. Monilka przynosiła talerze, ustawiała je na stole, napełniała w kuchence nadtłuczoną karafkę kryształową źródlaną wodą, i ustawiała w koło niej szklanki z grubego zielonkowatego szkła, ale błyszczące od czystości; krajała chleb nożem jak stal połyskującym — a ile razy wybiegała z pokoju, świeży i wesoły jej głosik dźwięczał jak srebro w rozmowie z prostą wiejską sługą trudniącą się przyrządzaniem obiadu. Ubranie młodej dziewczyny niezupełnie zgadzało się z prostemi gospodarskiemi jej zajęciami; miała na sobie suknię światłego koloru, nastrzępioną kilkoma falbankami, a włosy jej były bardzo misternie i wysoko zaczesane w loki, wałki i warkocze. Ładnie jej było w tem wszystkiem, bo żadne na świecie ubranie nieładną uczynić jej nie mogło; przecież w tym zalotnym nieco i zakrawającym na wykwintność stroju ubogiego dziewczęcia było coś, co nie harmonizowało w zupełności z resztą jej otoczenia. Patrząc na piękne jej włosy pokręcone w różny sposób, postrzępione i nieprawidłowo zwiększające prześliczną jej główkę, trzeba było zamarzyć koniecznie o dwóch po prostu splecionych warkoczach, któreby beż żadnej sztucznej ozdoby, naturalnem bogactwem swem opłynęły jej cudne ramiona, niezakrywając tego białego, pogodnego czoła, na którem świeciła niewinność, nic jeszcze do ukrycia niemająca.
Monilka nie sama jedna krzątała się po swem mieszkaniu, bo kędy tylko się obróciła, cichutkim skradającym się krokiem lub w elastycznych wysokich podskokach, biegał za nią niewielki kotek, o popielatej, białem nakrapianej sierci, — to zabiegając jej drogę, to drobnemi i ostremi ząbkami chwytając falbankę jej sukni, to pazurkiem zaczepiając o mały jej bucik, to znowu odskakując daleko, aby potem nagłym rzutem wspiąć się na jej ramię.
— Psik Burek! — śmiejąc się wołało dziewczę, — gdy łapki kota okrążywszy jej szyję, wikłały się pomiędzy jedwabnemi zwojami jej włosów. Burek czterema łapkami opadał na ziemię, ale przyskoczywszy znowu zaczepiał się na jednej z fałd jej sukni, a nawpół zawieszony w powietrzu podnosił główkę patrząc w oczy dziewczynie, i z różowego pyszczka wydając figlarne, pieszczotliwe miauczenie. Monilka wstrząsała suknią i groziła paluszkiem. — Burku — mówiła, — to niegrzecznie! Idź spać! — Niechcę spać! — miauczał kotek, — chcę bawić się z tobą! — Ależ ja nie mam czasu! — odpowiadała głośno dziewczyna; czy nie widzisz, że nakrywam do stołu, i przygotowuję obiad dla ojczulka! — I ja! i ja także! — zamiauczał kotek, — a gdy Monilka ustawiała talerze, wskoczył na stół, i tryumfalnie, z podniesionym wysoko ogonem i głośnem na różne tony miauczeniem, obszedł do koła karafkę z wodą, nie spuszczając przy tem oczu ze swej pani, jakby chciał jej powiedzieć: — A widzisz! ja także znaczę coś na tym stole!
W sieni dały się słyszeć powolne stąpania, a po chwili do pokoju wszedł p. Walery, w długim watowanym paltocie, który wedle zdania jego kolegów, miał przywilej trwania wieki — i z wielką swą teką napełnioną papierami, pod pachą. Monilka otworzyła ramiona w całej szerokości, jednym skokiem przyskoczyła do ojca, i obejmując jego szyję a wspinając się na palce, dwa głośne pocałunki wycisnęła na jego policzkach. W tejże chwili popielaty kotek znalazł się na jej ramieniu, i wychyliwszy różowy pyszczek z gęstwiny jej włosów, przytknął go kilka razy do ospowatych i gąbczastych policzków p. Walerego.
— Jak się macie! jak się macie! — mówił pan Walery wyrażając się w liczbie mnogiej, jakby powitanie swe zwracał zarazem do córki i jej ulubieńca Burka.
— Dobrze się mamy ojczulku! — zaszczebiotało dziewczę tuląc białą twarzyczkę do piersi ojca; jesteśmy zdrowi, weseli, przygotowaliśmy dla ciebie smaczny obiadek. Na pierwsze będzie barszczyk... — Na drugie mięsko, mięsko! — zamiauczał Burek, twardym i zimnym pyszczkiem uderzając o brodę p. Walerego.
Pan Walery pocałował córkę w czoło i włosy, pogładził kota, poczem zdjąwszy swe palto, z rodzajem uszanowania złożył tekę na starym, między oknami umieszczonym biurku, i zasiadł na również starej, bardzo tanim lecz czystym dryliszkiem pokrytej sofie. Przed sofą stał stół czyściutko nakryty grubym białym obrusem, z talerzami i szklankami, o połysk i przeroczystość ubiegającemi się ze źródlaną wodą napełniającą karafkę. W pokoju panowało smutne szare światło, bo i dzień był pochmurny, i wysoki przeciwległy parkan zaciemniał niewielkie okienka; ale umysł biednego spracowanego kancelisty używać musiał w tej chwili błogiego spokoju i zadowolenia, bo obu łokciami oparty o stół, toczył wzrokiem do koła i uśmiechał się.
Po ośmiu godzinach nieustającej ani na sekundę pracy biurowej, każdy p. Walerego powrót do domu dawał mu chwilę zupełnego wytchnienia, bezchmurnego zapomnienia o wszystkiem, i o tych nieskończonych szeregach wierszy, które przez całe życie przepisywał i przepisywał, nigdy przepisywania ukończyć nie mogąc; i o tych prześladowaniach, intrygach i podstępach, które stały mu na przeszkodzie w ambitnych marzeniach osiągnięcia tytułu książęcego i dóbr doń przywiązanych.
— I cóż tam, ojczulku — szczebiotała Monilka napełniając talerz ojca kurzącym się barszczem, — co tam się dziś w twojem biurze robiło, co się mówiło?
— Moje dziecko — odpowiedział p. Walery niosąc do ust pierwszą łyżkę zupy, — w biurze nie robi się nic i nie mówi tylko się pisze!
— Ależ ojczulku — zarzuciło dziewczę, — alboż pisać to nie znaczy robić?
Pan Walery przełknął łyżkę barszczu i popatrzył na córkę. Kwestja tożsamości pisania i roboty nie była snać rozwiązaną w jego umyśle. Dla niego, pisać, znaczyło to siadać za stołem o ósmej godzinie z rana i wodzić piórem po papierze do czwartej popołudniowej; z tem zaś wodzeniem pióra p. Walery tak zrósł i zżył się, że już nie umiał określić czy spełniał i jakąby przez to spełniał robotę.
— Pisać, moje dziecko, — zaczął z powagą — znaczy to... pisać...
Ale przerwał mu wykrzyknik córki. — Psik Burek! po co sadzasz pyszczek do talerza! oparzysz się! czy nie możesz poczekać aż ostygnie!
— Chcę jeść — zamiauczał kot, ząbkami i łapkami czepiając się sukni Monilki, z której go ztrząsała.
— Poczekaj! — odpowiedziała mu jego pani, wiesz dobrze, że dostaniesz, po co się naprzykrzać?
Burek zrozumiał i usiadł u nóg jej spokojnie, od czasu do czasu tylko, jakby dla lepszego przypomnienia się, miaucząc zcicha i pomrukując głośno.
— Ojczulku — ułatwiwszy się z Burkiem zaczęła dziewczyna, — kogoś tam ojczulek widział w biurze?
— Wszystkich — odpowiedział pan Walery.
— Ale kogóż?
— No, wszystkich.
— Ale któż przy ojczulku najbliżej siedział?
— A no, jak zawsze, p. Józef.
— A za p. Józefem?
— Pan Ignacy.
— A za panem Ignacym?
— Nudzisz mię moje dziecko! no, wszyscy wielu nas tam było, siedzieliśmy jeden za drugim!
— Ależ niech mi ojczulek mówi o co ja się pytam! Któż siedział przy panu Ignacym?
— Pan Rodryg Suszyc.
Niewiedzieć dla czego dziewczę usłyszawszy to imię spłonęło nagle ognistym rumieńcem. Było to wszakże jedno okamgnienie, po którem uśmiech swawolny wrócił na usta Monilki.
— A przy panu Rodrygu kto siedział? — zaczęła znowu indagację.
— Ściana stała — odpowiedział z powagą p. Walery, pan Rodryg siedzi przy samej ścianie.
— Aha! — rzekła Monilka — dobrze. A na przeciw Rodryga kto siedział?
— Pan Sylwester?
— A przy panu Sylwestrze?
— Pan Kazimierz. Ale dośćże już tego...
— Dość! dość! — zawołała dziewczyna śmiejąc się głośno, bo cała jej indagacja do tego tylko ostatniego zmierzała imienia.
— I cóż, ojczulku? — przestając smiać się zapytała nagle Monilka.
Ale p. Walery nie znał się na dyplomacji dziewcząt, wstydzących się przed najbliższymi nawet wypowiadać całą myśl, przyśpieszającą gwałtownie bicie ich serduszek...
— Co? — zapytał z niejakiem zdziwieniem podnosząc wzrok na córkę.
— Psik Burek! czy znowu pyszczek w talerzu! mój ojczulku, czy razem wyszliście z biura z panem Kazimierzem?
— Nie moje dziecko, p. Kazimierz został tam jeszcze.
— A dla czego został?
— Bo miał wiele roboty.
— Czy więcej jak zawsze?
— Więcej moje życie. Dolej mi no jeszcze trochę barszczu!
— Dobrze ojczulku! Psik Burek! uczepił mi się za rękaw tak, że rozlałam barszcz na obrus. A dla czego p. Kazimierz ma teraz więcej zajęcia jak wprzódy?
— Bo został niedawno regestratorem?
— Wiem o tem. Ale czyto już zawsze p. Kazimierz będzie miał tak wiele zajęcia, i tak późno będzie z biura wychodził?
— Nie, moja droga, wkrótce mu dadzą pomocnika.
— A dla czego teraz go niema?
— Bo ten który był pomocnikiem regestratora, awansował na wyższą posadę.
— Aha! a któż teraz będzie pomocnikiem pana Kazimierza?
— Niewiadomo jeszcze, podobno p. Ignacy.
— No, już teraz to trzeba Burka nakarmić, biedak okropnie głodny.
— Już ja to dawno widzę że on głodny — zauważył p. Walery głaszcząc kota, który siedząc na ramieniu Monilki uderzał go po twarzy ogonem.
— Ojczulku, — rzekła Monilka postawiwszy na ziemi talerz z pokrajanem mięsem i posadziwszy przy nim swego ulubieńca — czy ty lubisz Burka, ojczulku?
— Naturalnie że lubię; dla czegóżbym go miał nie lubić?
— A mnie ojczulku, czy bardzo lubisz? — zapytała dziewczyna, drobną i giętką swą kibić przechylając ku ojcu, tak że włosy jej opłynęły jego ramię. Pan Walery pogłaskał ją po czole i policzkach.
— Oj ty figlarko! — rzekł, — któżby cię mógł nielubić?
— A p. Sylwestra, ojczulku, czy lubisz? — pytało dziewczę przechylając się jeszcze bardziej i patrząc mu w oczy.
— Lubię, bardzo lubię, to poczciwy chłopiec — odrzekł p. Walery. Monilka pochyliła się niżej jeszcze i w taki sposób, że głowa jej wspartą była o pierś ojca, a wielkie szafirowe oczy zmrużone nieco w twarz mu patrzyły.
— A pana Kazimierza czy lubisz bardzo ojczulku?
Pan Walery uśmiechnął się. — A ty? — zapytał, — czy go lubisz?
Dziewczyna zamknęła oczy, ale natomiast usteczka jej otworzyły się, i ukazały dwa rzędy drobniuchnych, mleczno-białych zębów. — Zgadnij — szepnęła.
Ale p. Walery nie zgadywał; spłowiałe źrenice jego, pływające po białkach porzniętych krwistemi skazami, nabrały teraz ciemniejszej barwy, i nieruchomo spoczywały na tej ślicznej twarzyczce, przytulonej do jego piersi z nawpół zamkniętemi powiekami, i długiemi ruchomemi cieniami, padającemi z rzęs na białe policzki. — Oj ty mój skarbie! — wymówił nakoniec pochylając się, i bezbarwne usta przyciskając do jej czoła. W tej chwili Rorenstaubowie, Habsburgi i Metternichy o sto mil byli od jego myśli; za to Burek ukończywszy swój obiad wskoczył na stół, i po szczęśliwem ominięciu przeszkód stojących mu na drodze w postaci talerzy, nożów i szklanek, z pełną powagi majestatycznością wstąpił na ramię swej pani, zkąd jeszcze uczyniwszy krok jeden, dostał się na pochyloną głowę pana Walerego, gdzie już usiadł, w najpiękniejsze rozpoczynając mycie i wygładzanie popielatych uszek i różowego pyszczka.
— Psik! — zawołał p. Walery wstrząsając głową, i obiema rękami zdejmując z głowy swej swawolnego ulubieńca córki. Monilka śmiała się głośno z Burka i ojca, pocałowała pierwszego w uszko, drugiego w oba policzki, i przywoławszy na pomoc służącą, żwawo sprzątała ze stołu. Zaledwie ukończyła tę czynność, p. Walery oparł głowę o poduszkę, którą przed 19-tu laty wyszyła mu była na kanwie nieboszczka Monika, i z fajeczką w ustach a czołem wypogodzonem zamknął oczy do poobiegniej drzemki.
Drzemka ta trwała zazwyczaj krótko, a przerywało ją zwykle p. Waleremu mętne, lecz nawet we śnie nieopuszczające go przypomnienie o potrzebie napisania nowego jakiego listu, lub nowej jakiej prośby do jednego z potentatów europejskich — listu lub prośby, które tym razem miały już niezawodnie zostać wysłane, i osiągnąć ostateczny tryumf prześladowanej i sponiewieranej familji książąt Rorenstaubów, a szczególniej naturalnie i przedewszystkiem, ostatniego jej przedstawiciela i spadkobiercę. Pan Walery obudzony zwykle tem przypomnieniem zrywał się ze snu, szedł prosto do swego biurka, siadał przed niem i rozpoczynał pisanie, które przeciągało się już do późnego wieczora. Pisał i darł arkusze, i zaledwie najusilniejsze prośby córki posiadały dość wpływu, aby go od tej roboty oderwać i do udania się na spoczynek skłonić. Podczas pobytu Monilki na pensji, p. Walery pisał po całych nocach, i zaledwie parę godzin snu przerywanego głośnemi marzeniami o tytule i dobrach, dzieliło chwilę, w której wstawał od swego biurka, od tej, która widziała go wchodzącego do kancelarji.
Owego dnia wszakże drzemka p. Walerego przerwaną została wcale niezwyczajnym sposobem, bo głośnem zawołaniem Monilki:
— Mój ojcze! p. Rodryg Suszyc idzie do nas!
Młoda dziewczyna siedziała u okna z kotkiem na kolanach i robotą w ręku, a co chwilę spoglądała przez szyby, jakby oczekując czyjegoś nadejścia.
Gdy kroki męzkie ozwały się na bruku zaułka, na twarz Monilki wytrysnął rumieniec, a oczy jej zajaśniały radością; po pierwszem wszakże spojrzeniu na człowieka, który minąwszy okna mieszkanka wszedł w bramę dziedzińca, radość Monilki zniknęła, ale rumieniec pozostał, i ognistszym jeszcze stał się jak pierwej.
Po chwili gość wchodził do pokoju, a p. Walery obudzony wołaniem córki, z uroczystą powagą i głową sztywnie osadzoną w wysokim kołnierzu, postąpił na jego spotkanie.
— Bardzo mi jest miło... że mam przyjemność... zaczął ściskając rękę przybyłego i prostując się z powagą.
— Mnieto właśnie sprawia zawsze najżywszą przyjemność, gdy mogę odwiedzić szanownego pana! — wymówił młody Suszyc swym przytłumionym głosem, przyczem ukłonił się gospodarzowi z wielkiem uszanowaniem. Monilka, która przy wejściu gościa miała zrazu trochę niechętną, a bardzo zmieszaną minkę, rozpromieniła się słysząc jego słowa i ujrzawszy ukłon. Biedne dziewczę wiedziało snać trochę o upośledzonej pozycji, jaką ojciec jej zajmował względem swych kolegów; a uszanowanie, jakie mu okazywał urzędnik młody lecz wyżej odeń stojący w hierarchii urzędowej, przejęło ją szczerem zadowoleniem i niejaką wdzięcznością. Rodryg powitawszy w ten sposób ojca, skierował swe z pod brwi patrzące oczy na córkę; lecz gdy spotkał się z jasnem i dobrem wejrzeniem jej wielkich szafirowych oczów, policzki jego zafarbowały się ceglastą barwą, wązkie przyciśnięte wargi drgnęły, źrenice zapaliły się i zamigotały. Zbliżył się do Monilki i podał jej rękę; ona z lekkim ukłonem podała mu swoją, po chwili jednak cofnęła ją nagle, jakby palce młodego mężczyzny zbyt silnym, bolącym uściskiem objęły dłoń jej drobną i miękką. Spuściła też oczy na robotę, a po czole jej przepłynęła chmurka niezadowolenia, czy pomieszania.
Tymczasem p. Walery wskazał gościowi jedno z krzeseł umieszczonych w pobliżu sofy, a poprawiając kołnierz i pochrząkując z lekka, przygotowywał się do rozpoczęcia z nim rozmowy. Dziwna jakaś nieśmiałość, niby z wewnętrznego, bezświadomego poczucia upośledzenia i niedołężności płynąca, łączyła się w p. Walerym z poważną sztywnością postaci i uroczystym nastrojem fizjonomii.
Młody Suszyc pierwszy głos zabrał.
— Przyszedłem powinszować szanownemu panu, rzekł ze słodkawym uśmiechem.
Pan Walery wyprostował się jeszcze sztywniej, oczy jego niespokojnie poczęły biegać z przedmiotu na przedmiot.
— Powinszować? — wymówił tonem najgłębszego zdziwienia — i czegoto proszę pana?
Monilka podniosła oczy z nad roboty, i z ciekawością przysłuchiwać się zaczęła rozmowie.
— Otrzymałeś pan awans, — wyszeptał Rodryg.
Pan Walery wyciągnął ku niemu szyję, i jakby sądząc, że źle usłyszał, zapytał?
— Co? co takiego pan mówisz?
— Otrzymałeś pan awans — szepnął powtórnie młody człowiek.
Pan Walery jakby sprężyną poruszony podniósł się z krzesła, ale wnet na nie znowu opadł. — Jaki awans? co za awans? pytał z szeroko roztworzonemi oczami.
Rodryg uśmiechał się ciągle uprzejmie, słodkawo, i z pod powiek spuszczonych skośne spojrzenia rzucał na siedzącą przy oknie młodą dziewczynę.
— Uważałem sobie za bardzo przyjemny obowiązek — zaczął — pierwszy oznajmić panu wieść, która dla każdego z nas urzędników, bywa miłą i pożądaną. Zresztą otrzymałem na to wyraźne upoważnienie pana prezesa, który życzył sobie, abyś szanowny pan dowiedział się o jego rozporządzeniu wprzódy, nim ono dojdzie pana drogą urzędową. Pan prezes wraz z panami sędziami zamianowali pana pomocnikiem regestratora.
Pan Walery słuchał tej mowy w skamieniałej jakby postawie; powieki jego ani razu nie mrugnęły, tylko usta otworzyły się nadając przeto całej fizjonomji wyraz niewymownego zdziwienia. Po chwili wszakże podniósł się nagle jakby sprężyną ruszony, a ciemne rumieńce oblały mu policzki i czoło.
— Pan prezes upoważnił pana do oznajmnienia mi o tem — zaczął drżącym i przerywanym głosem, — a więc to już rzecz pewna!..
— Najpewniejsza — odparł Rodryg powstając także — pan prezes ocenił zasługi pana, jego pracowitość, gorliwość...
— Monilko! — zawołał p. Walery zwracając się do córki — czy ty słyszysz? ja! ja otrzymałem awans, ja zostałem pomocnikiem regestratora! ja! ja!
Mówił to z rozwartemi wciąż szeroko oczami i szkarłatnie zarumienioną twarzą. Zdawało się, że wyrazy jakie sam wymawiał, były mu niezrozumiałemi. Zdziwienie jego było tak wielkie, tak niezmierne, że nie zostawiało jeszcze miejsca radości. Czy słyszysz Monilko — powtórzył — mnie awansują! mnie!
Monilka, której twarz przy pierwszem usłyszeniu wiadomości błyszczała serdecznem zadowoleniem, powstała teraz poważna i spokojna, choć z łagodnym na ustach uśmiechem.
— Ojczulku — rzekła zbliżając się i kładąc mu na ramionach obie ręce — pocóż się tak dziwisz? Należało ci się to oddawna i bardzo to naturalne, iż nakoniec zwierzchnicy twoi ocenili cię jak należało!
Pan Walery patrzył na córkę gdy to mówiła, wielkiemi oczami. Zdziwienie ustępowało stopniami z jego twarzy, a natomiast pojawiało się na niej uczucie radości. Oczy jego zaczęły rozpalać się, uśmiech otwierał usta, czoło rozmarszczyło się. Nagle obu ramionami otoczył kibić córki, i unosząc ją z nad ziemi zawołał. — Wiwat! księżniczko Rorenstauben! wracamy powoli do praw naszych! prześladowania się kończą! zaczyna się pomyślność.
— Puść mię ojcze, puść — wołało dziewczę z pewnem niezadowoleniem w głosie i na twarzy. Ale pan Walery podnosił ją coraz wyżej, nakoniec wziął na ręce jak dziecię, i przycisnąwszy mocno do piersi wołał z podniesioną głową. — Wiwat! księżniczko Rorenstauben! zaczynają ludzie poznawać kim jesteśmy! Wkrótce zwyciężym zupełnie! To pierwszy krok! zobaczysz!
Monilka próbowała zrazu wyrwać się z objęć ojca; obecność młodego gościa mieszała ją i zawstydzała widocznie.
Po chwili wszakże rozradowana twarz p. Walerego wywarła na nią wpływ rozweselający, może też czuła przy swej piersi radośne i silne bicie jego serca. Uśmiechnęła się zrazu słabo i jakby niechętnie, potem szczerze; spojrzała raz jeszcze na ojca, i zapomniała zupełnie o obecności obcego człowieka. Zarzuciła mu ramię na szyję, i przegiąwszy głowę parsknęła głośnym śmiechem. Była w tej chwili prześliczną. Drobna jej kibić z dziwnym wdziękiem i giętkością przeginała się na ramionach ojca; grube warkocze i bujne gęste pasma włosów zsunęły się z jej głowy, i opadały dotykając prawie ziemi, oczy śmiały się, z pod długich rzęs błyszcząc połyskiem i barwą szafirów, z za koralowych ustek jak perły bielały ząbki. Rodryg Suszyc stał o kilka kroków i pożerał ją wzrokiem; na jego policzki wstąpiły także ciemne, ceglaste rumieńce, oczy blade zaświeciły przykrym jakimś lecz silnym blaskiem, ręka oparta o krawędź stołu drżała.
Nagle Monilka przypomniała sobie, że prócz ojca i jej był jeszcze w pokoju któś trzeci. Srebrna gamma śmiechu urwała się w jej piersi; zwinna i elastyczna jak młoda kotka zsunęła się na ziemię, i stała przez chwilę nieruchoma ze spuszczonemi powiekami i twarzą oblaną szkarłatem. Potem odwróciła się szybko, i jakby głęboko zawstydzona usiadła na dawnem swem miejscu, z głową spuszczoną i rękami splecionemi na kolanach. W postawie tej zmieszanej i jakby przelęknionej była jeszcze ładniejszą niż wprzódy; to też Rodryg wiódł za nią wzrokiem póki nie usiadła, potem patrzył w nią wciąż jak w tęczę, a ręka jego coraz więcej drżała, i ceglasty rumieniec opłynął nietylko już policzki, ale i nieszlachetnie zarysowane a nawpół włosami pokryte czoło. Zapatrzenie się jego przerwał głos gospodarza.
— Panie Suszyc! — mówił pan Walery, stojąc na środku pokoju w sztywnej postawie, a tylko ze zdwojoną uroczystością na twarzy — mam honor zapytać pana o radę: czy nie będzie to krokiem z mej strony stosownym i zupełnie przyzwoitym, jeśli pójdę wnet do pana prezesa aby podziękować mu za zaszczyt, którym mię.... zaszczycił?
Pan Walery dobierał wyrazy, i nie znajdował widocznie dość uroczystych dla tej uroczystej chwili. Na twarzy Rodryga ukazał się wyraz tajemnego lecz głębokiego zadowolenia.
— Naturalnie — odrzekł z pośpiechem — powinieneś pan koniecznie to uczynić; nie trzeba aby pan prezes mógł przypuszczać, że pan nie znasz prawideł przyzwoitości i obyczajów wyższego świata.
Pan Walery uśmiechnął się z dumą, i wyżej jeszcze podniósł głowę.
— Mój kochany panie — rzekł, — nikt jeszcze pochodzący z rodziny, której ja mam zaszczyt być ostatnim potomkiem, nie rozminął się z prawidłami...
Tu przerwał sobie mowę, i stał chwilę zamyślony.
— Zresztą — dodał ciszej i schylając nieco głowę — trzydzieści lat służę, i nie dostąpiłem nigdy tego, co spotyka mię teraz... Trzydzieści lat to kawał czasu i pracy! a jednak dzisiejszy prezes pierwszy pomyślał o mnie... Pójdę i powiem: Niech panu prezesowi Pan Bóg to wynagrodzi!...
Kończąc wyrazy te, wkładał palto i brał swą nieodstępną tekę.
Monilka jakby obudziła się za zamyślenia i podniosła głowę. — Ojczulku! — rzekła niepewnym trochę głosem, — możebyś jutro poszedł?
Usłsyzawszy tę prośbę Rodryg przygryzł wargę; młoda dziewczyna widocznie nie chciała pozostać z nim sam na sam.
— Nie, moje dziecko, — odrzekł pan Walery; — pójdę zaraz! Prawidła przyzwoitości tak nakazują uczynić... przytem... wdzięczność. Ty baw tymczasem naszego gościa, a ja zaraz wrócę!
Wyszedł. Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, Rodryg zbliżył się ku oknu, i stanął o parę kroków przed Monilką.
— Panno Moniko — rzekł przytłumionym głosem — czy pani odpowiesz mi dziś na to pytanie, jakie zadałem jej będąc tu po raz ostatni przed paru dniami.
Dziewczyna zarumieniona do szkarłatu — milczała; oczy jej były spuszczone, ręka jej machinalnie przesunęła się po szarej sierci kota leżącego na jej kolanach.
— Panno Monilko! — powtórzył młody Suszyc, — czy pani odpowiesz mi dziś na to pytanie?
Dziewczyna walczyła jeszcze przez chwilę z niemiernem zmięszaniem, które ją ogarnęło, otworzyła wszakże usta i szepnęła.
— Odpowiem.
— A więc mów pani, mów — zawołał młody mężczyzna błyskając oczami; tak czy nie!
Monilka podniosła spuszczone dotąd oczy, ognisty rumieniec zniknął z jej twarzy. Pewnym, lubo przyciszonym nieco głosem wymówiła: Nie.
Ręka Rodryga kurczowo zacisnęła się w koło poręczy stojącego obok krzesła. — Nie! — powtórzył z daremnie tłumioną gwałtownością. — Nie! dla czego nie? Ja panią kocham... Czy pani niepodoba się mój charakter? Czy wiesz o mnie co złego? Nie wierz ludziom, którzy o mnie źle może mówią! to nie prawda! Ja panią kocham!.. Czy pani lęka się ze mną biedy? ojciec mój biednym jest, to prawda; ale ja będę bogatym, zobaczysz pani że będę bogatym! Jeżeli zostaniesz moją żoną, będziesz wkrótce jeździła powozem, i ubierała się jak królowa! Powiedz pani: „tak!“ Ja nie rozumiem tego „nie,“ któreś wyrzekła. Ja chcę żebyś pani powiedziała: tak!
Mówił to przerywanym głosem; bezładne słowa i frazesy wychodziły z ust jego drżących z namiętnością, której hamować nie myślał; powieki jego podnosiły się wciąż i opadały, ukazując to znowu pokrywając małe, zapadłe, lecz jaskrawe światła ciskające w tej chwili źrenice.
Monilka zdawała się zrazu przestraszoną, bladość i rumieńce mieniły się na jej twarzy, jakiś wstyd nie określony, rozbudzony jakby tą namiętnością, która drżała w głosie i paliła się w oczach przemawiającego do niej mężczyzny, kłonił w dół jej spojrzenie. Po chwili jednak zaczęła uspakajać się i ośmielać, a gdy Rodryg przestał mówić, powstała zwolna i podniosła na niego oczy przezroczyste i łagodne, a trochę tylko smutne.
— Panie Rodrygu — zaczęła mówić zcicha lecz spokojnie — pan jesteś bardzo dobrym dla mego ojca, i wdzięczną ci jestem za to... Niewiem o panu nic złego, i spodziewam się, że zawsze pozostaniemy z sobą w przyjaźni... Ale... ja pana nie kocham...
Ostatnie wyrazy wymówiła ciszej trochę, zdjęta znowu zawstydzeniem. Rodryg zadrżał cały, lecz stał przez chwilę nieruchomy z oczami utopionemi w jej piękne, spokojnie i łagodnie patrzące na niego oczy. — Dla czego pani mię nie kochasz? — wyrzekł głosem w którym zadźwięczał gniew głuchy.
Dziewczyna zawahała się chwilę z odpowiedzią; wkrótce jednak podniosła głowę, i jedną rękę opierając na krawędzi okna, drugą położyła na piersi i wyrzekła. — Kocham innego! w sercu mojem oddawna już jestem narzeczoną innego!
Z temi słowami na ustach, z ręką na piersi, z postawą w której wstyd dziewiczy walczył ze spokojem i powagą niewiasty, z twarzą nakoniec łagodnie zaróżowioną i oczami błyszczącemi złotą iskrą na tle szafirowym, Monilka była dziwnie uroczą. Ładna i żywa dziewczyna przemieniła się w tej chwili w cudnie piękną kobietę. Z pośród zmroku jaki zapadając coraz więcej ogarniał jej kibić, twarz jej wychyliła się podobna do kielicha białej lilji, oblanego różowem promieniem wschodzącej jutrzenki. Rodryg, który słuchając jej wyrazów przygryzł wargę do krwi i pobladł, stał wpatrzony w nią, nieruchomy. Na brzydkiej, nieszlachetnej twarzy jego, walczyły dwie namiętności: jedna porywającą go ku tej dziewczynie siłą niezmożoną, druga wzbudzająca w nim głuchą złość i obrazę. Pierwsza zwyciężyła.
— Panno Moniko — wyszeptał przysuwając się bliżej — daj mi pani swą rękę! daj mi pani swą rękę!
Monilka uśmiechnęła się łagodnie, dobra jakaś radość błysnęła w jej oczach.
— Ja wiedziałam — zawołała — że pan jesteś dobrym, że pan nie rozgniewasz się na mnie, i że pozostaniemy zawsze w przyjaźni!
Młoda była, ufna i niedoświadczona, nie umiała czytać w twarzach ludzkich i rozróżniać znaczenia dźwięków ludzkich głosów. Gdyby była mniej ufną i niedoświadczoną, nie podałaby ręki młodemu mężczyźnie; głosu bezpamiętnej namiętności nie wzięłaby za łagodną wyrozumiałość i przebaczenie. Rodryg pochwycił dłoń dziewczyny i ścisnął ją w swojej. Twarz jego rozogniona zbliżała się coraz bardziej do jej twarzy, gorący szybki oddech owiewał jej włosy. Monilka chciała usunąć się i cofnąć rękę, ale Rodryg trzymał ją żelaznem ujęciem. — Kochasz innego — zaczął stłumionym, ciężkim szeptem, — jesteś narzeczoną innego! Nie, tak być nie może! tak nie będzie! ty będziesz moją! ja cię nie oddam nikomu! ja nie pozwolę, aby kto inny posiadał te skarby! Czemże jestem gorszym od tego innego?
Szepcąc te bezładne wyrazy przyciągał ją ku sobie, twarz jego brzydka zawsze, stała się niemal straszną. Można było ją wziąć za twarz Satyra nachylającego się śród zmroku nad białą lilją, dzikie w nim budzącą pożądanie. Monilka skamieniała zrazu ze wstydu, przestrachu i zdziwienia; po chwili wszakże z większą zwinnością niż siłą wyrwała rękę swą z dłoni mężczyzny, i odskoczyła o parę kroków. Oczy jej z wyrazem trwogi pobiegły za okno, jakby ztamtąd wyglądały pomocy i wyswobodzenia. Nagle zajaśniała w nich wielka radość. Wązkim zaułkiem bardzo blizko okna do którego przycisnęła się dziewczyna, szparkim, swobodnym krokiem przechodził wysoki, smukły mężczyzna. Monilka na widok jego przykleiła niemal do szyby twarz pobladłą przed chwilą, i palcem uderzając po szkle zawołała. — Panie Kazimierzu! — Panie Kazimierzu!
— Idę! idę — odpowiedział z za okna głos świeży i wesoły, a po chwili słychać było stuknięcie furtki zamykającej się za wchodzącym na dziedziniec mężczyzną.
Monilka odetchnęła z głębi piersi, a kiedy odwróciła się od okna, Rodryga nie było już w pokoju. Natomiast wchodził tam Kazimierz. Podał rękę dziewczynie, i uścisnąwszy ją serdecznie rzekł zaraz.
— Co się stało panu Rodrygowi? spotkałem się z nim w sieni, ale nie przywitał się nawet ze mną, a miał minę człowieka tak rozgniewanego, jakby chciał bić wszystko co napotka na drodze.
Monilka nie odpowiadała przez chwilę, chmura niezadowolenia czy zasmucenia leżała na jej czole.
— Cóż się tu stało? — niespokojnie trochę powtórzył Kazimierz, — Rodryg wybiegł ztąd zły i drżący cały, pani jesteś smutną, co się tu stało?
— To przykra, bardzo przykra doprawdy historja — odpowiedziała nakoniec Monilka. Kazimierz usiadł przy niej.
— Czy pani nie zechcesz podzielić się zemną przykrością jakiej doświadczyłaś? — czy masz co do ukrycia przedemną?
Głos jego był łagodny, przebrzmiewała w nim tłumiona czułość.
— Nic nie mam do ukrycia przed panem — wymówiła po chwili dziewczyna podnosząc na niego oczy, które teraz jaśniały szczęściem. — Wstydziłabym się bardzo, gdybym cokolwiek miała do ukrycia przed panem. Nie — dodała wstrząsając główką — to nawet zupełnie być nie może, abym ja cokolwiek ukrywała przed panem!
Kazimierz ujął jej rękę i poniósł ją do ust. Uśmiechał się jak człowiek z niewymownem szczęściem spoglądający w młodą, czystą duszę, która na oścież otwiera się dla jego oczu.
— A więc cóż tu było z Rodrygiem? — ponowił pytanie półżartobliwie, półpoważnie.
— Oświadczył mi się! — szepnęło dziewczę.
— Czy tak? — wymówił Kazimierz, ale najmniejsza chmurka nie zjawiła się na jego białem, pogodnem czole, najmniejsze drgnienie niepokoju nie naruszyło spokojnych i szlachetnych linij jego twarzy. Znał widać do gruntu tę młodą istotę, której rękę trzymał w swej dłoni, wiedział, że jest kochanym i nie lękał się niczego.
— I coż mu pani odpowiedziałaś? — zapytał z widoczną rozkoszą, wpatrując się w płonące pod wpływem rozmowy i wzroku jego lice dziewczyny.
— Powiedziałam... zaczęła Monilka, i zająknęła się, — powiedziałam, że go nie kocham!
— Wiedziałem o tem — wyrzekł Kazimierz po krótkiej chwili milczenia; — wiedziałem o tem, że pani inaczej odpowiedzieć nie mogłaś...
Monilka podniosła głowę, swobodny uśmiech wracał stopniowo na jej usta. — A zkąd pan o tem wiedziałeś? — zapytała nawpół figlarnie nawpół z powagą.
— Ztąd — odpowiedział Kazimierz z łagodną czułością ściskając jej rękę, — że ani usta ani oczy pani kłamać nie umieją...
Monilka odzyskała już całą swą swobodę.
— I cóż kiedy powiedziały panu moje oczy, — zapytała śmiejąc się wesoło, choć ręka jej zadrżała lekko.
— Powiedziały mi one — odparł Kazimierz z poważnem wzruszeniem, — że gdybym ja zapytał cię jak tamten, być może iż odpowiedziałabyś: tak!
Dziewczyna spuściła nagle śmiejące się przed chwilą oczy, i siedziała nieruchoma. Pierś jej tylko szybciej oddychała niż pierwej, a białe czoło dziwnym zajaśniało blaskiem. Podniosła nakoniec oczy, w których widać było krzyżowanie się złotych iskier z kryształowemi łzami, i drugą rękę podając Kazimierzowi, rzekła cichym, lecz zupełnie pewnym głosem: — Tak!
Po tym wyrazie nie nastąpił ze strony Kazimierza żaden wykrzyk, żadne nawet głośniejsze słowo wymówionem nie zostało. Głowa jego tylko pochylała się nizko, i przylgnęła ustami do tych drobnych białych rączek, które miękkie i ciepłe oddawały się mu z miłością szczerą, z ufnością bez granic.
Zmrok zapadł już zupełny, w pokoju wszakże w którym siedzieli młodzi ludzie mniej szaro i mrocznie było jak przed godziną, jak przed kilku godzinami. Było tam nawet promiennie, bo księżyc wszedłszy na rozpogodzone wieczornym mrozem niebo, zaglądał prosto w niewielkie okienko pokoju, haftował srebrne szlaki na ścianach i podłodze, światłemi smugami zawisał w powietrzu.
— Droga moja! — mówił Kazimierz wpatrując się w twarz dziewczyny pochyloną na dłoni śród srebrnego snopa księżycowych świateł — droga moja, czułem że kochasz mię, wiedziałem, że nie odepchniesz mię od siebie, gdy cię poproszę abyś podzieliła się zemną życiem i sercem. Ja postanowienie pojęcia cię za żonę nosiłem w sobie od dawna; ale czekałem, bom chciał być przygotowanym do rozpoczęcia świętego życia rodziny, bom chciał zdobyć pewność, że zdołam dźwignąć godnie obowiązki, jakie ono na mnie włoży. Zresztą, ty Monilko, jesteś tak młodą... ja także młodym jestem, a czyliż dotąd nie byliśmy szczęśliwi?
— Tak, odparło dziewczę, — ja byłam szczęśliwą, bo....
Zawahała się z dokończeniem swej myśli.
— Bo co? — nalegał Kazimierz wpatrując się w nią z rozkoszą.
— Bo ja także czułam, że kochasz mię Kazimierzu — szepnęła dziewczyna.
— Teraz będziemy jeszcze szczęśliwsi, mówił Kazimierz; połączymy się już z sobą na zawsze, na dolę i niedolę, na prace i radości. Nie będziemy już rozstawali się nigdy, chyba wtedy, gdy mię obowiązki moje powołają gdzieindziej. Ja widzę przyszłość moją widną, spokojną, wyraźną, a z tobą Monilko, światłą jak dzień pogodny, szczęśliwą. Jesteś dziewicą piękną i dobrą jak anioł, zczasem staniesz się kobietą zacną i mężną, taką jakiej potrzeba na towarzyszkę ubogiemu mężczyznie, któremu życie całe pracą, a ognisko domowe jedynem weselem i ukojeniem... Wierzę całą duszą w twe dobre, kochające, wierne serce, i kocham cię nad życie!
Dziewczyna odpowiedziała cichym szeptem, który jednak wyraźnie dochodził uszu Kazimierza, i szlachetną twarz jego oblekał łuną niewypowiedzianego szczęścia. Rozmawiali tak z sobą długo, ręce ich były splecione, oczy tonęły w sobie wzajem.
— Ojczulek pozostanie zawsze z nami, nieprawdaż? — szeptała Monilka.
— Tak, tak, najdroższa moja, będziemy go kochać oboje, pielęgnować; pracować dłużej mu nie pozwolimy! damy mu co najwięcej miłości, ciepła i słońca!
— O słońca! słońca! — w mieszkaniu naszem dużo będzie słońca; nieprawdaż?
— Tak moja jedyna, aby przyświecało tobie wtedy gdy ja oddalę się do mojej pracy. Znajdziemy sobie mieszkanko, przez którego okna słońce zaglądać będzie od rana do zmroku...
— Z ogródkiem choćby niewielkim, z kilku zielonemi drzewami....
— I z chórem ptasząt, których świergot tak lubisz...
Rozmowa urwała się nagle. Do pokoju wszedł p. Walery. Przez chwilę stał pochylony nieco naprzód, starając się rozpoznać twarz młodego mężczyzny, który powstawszy na jego powitanie znalazł się w cieniu.
— Monilko! moje dziecko kochane! — rzekł, — jakże ty tu gości przyjmujesz po ciemku! zapalże lampę.
Ale Monilka nie czekała rozkazu; zaraz przy wejściu ojca poskoczyła do okna, a zaledwie p. Walery wymówił swe wyrazy, płomyk białego światła wytrysnął z lampy, i oświecił pochyloną nad nim twarz dziewczęcia różową od wzruszenia, ze łzą szczęścia wiszącą na rzęsie. Jednocześnie p. Walery z nadzwyczajnie uroczystą postawą i miną wyciągnął rękę do Kazimierza.
— Mam honor witać mego naczelnika! — wymówił.
Kazimierz patrzył na niego ze zdziwieniem. — Jakto? — zapytał.
— Jesteś moim naczelnikiem, młodzieńcze — wymówił prostując się i poprawiając sztywny kołnierzyk p. Walery. Masz lat dwadzieścia pięć, a ja czterdzieści dziewięć, a jednak jesteś moim naczelnikiem; służysz trzy lata a ja trzydzieści, a jednak jesteś moim naczelnikiem. Tak się to plecie na tym bożym świecie. Ale to nic nie szkodzi! uściskajmy się! To mówiąc otworzył ramiona, i pocałował młodzieńca w oba policzki.
— To prawda! — zawołał Kazimierz, — wszakżem ja od dzisiejszego rana wiedział o tem, że mianowano pana moim pomocnikiem, ale doprawdy zapomniałem w tej chwili...
— Tak, tak — mówił p. Walery siadając przy stole, — po trzydziestu latach służby otrzymałem wyższy urząd, ale co więcéj otrzymałem go za wstawieniem się kolegi, o którym myślałem, że za nikim wstawiać się nie umie. Pan prezes powiedział mi wyraźnie: „Cieszę się bardzo panie Walery, że pan Rodryg Suszyc zwrócił uwagę moją na tak pracowitego urzędnika jakim pan jesteś“. Czy wy moje dzieci nie widzicie nic w tem wydarzeniu? bo ja uważałem zawsze, że p. Rodryg ma minę tajemniczą. Teraz wiem już co ta mina znaczy. On ma stosunki z wysoko położonemi osobami... tam... daleko... kazano mu pracować nad stopniowem wywyższaniem mię, aby przeskok od stanu kancelisty do godności... już ja wiem jakiej, nie był zbyt gwałtowny. Teraz, to już wypadki posypią się jak z za rękawa...
— Mój ojcze — przerwała Monilka, — ja nie widzę nic nadzwyczajnego w tem że p. Suszyc wstawiał się za tobą. Musi on mieć dobre serce, a przytem potrafił cię ocenić.
— Moja córko — podnosząc wysoko głowę odpowiedział p. Walery, — ty nie znasz całej tej historji, i dla tego postępek p. Rodryga wydaje ci się prostym. Co do mnie, oddawna uważałem, że w znalezieniu się i całej osobie tego młodzieńca jest coś niezwyczajnego. Jego oczy zawsze spuszczone, jego cichy sposób mówienia, jego chód jakby ostrożny i wahający się... Ten człowiek ma stosunki z wysokiemi osobami... tam... daleko, już ja wiem gdzie... nie można o tem wątpić. Napisano do niego: uczyń dla człowieka tego to i to, i on uczynił, bo w takich interesach posłuszeństwo przedewszystkiem. Nie trzeba niczemu dziwić się moja córko, bo rzeczy, które wydają się na pozór niepodobne, często się spełniają, a sprawy nibyto zrozpaczone, byle tylko umieć je rozgmatwać cierpliwie...
Umilkł na chwilę, i siedział zamyślony z oczami wlepionemi w sufit. Twarz jego wyrażała pełne powagi zadowolenie.
— Moja córko — ozwał się znów zwolna, zmieniając kierunek spojrzenia, — nie będzie powiedzianem, żeś całe życie swoje spędziła w tych ciemnych, czarnych ciupach. Prababka twoja żyła w pałacu kryształowym i spoczywała na alabastrowem łożu, a babka hodowała się w złotej kołysce. Przyjdzie czas... o! przyjdzie...
Wymówiwszy ostatnie wyrazy z palcem do góry podniesionym, p. Walery urwał nagle mowę, jakby resztę przepowiedni swych zachować chciał w tajemnicy, i zapadł w głęboką zadumę.
Kazimierz i Monilka patrzyli na siebie. Rojenia p. Walerego do których tak przywykli, że nie wzbudzały w nich ani śmiechu ani zdziwienia i przykrości, przypomniały im własne ich marzenia snute przed chwilą przy blasku księżyca. Pałac kryształowy przywiódł na myśl Monilce mieszkanko pływające w świetle słonecznem i otulone zielenią ogródka, a złota kołyska postawiła przed oczy Kazimierza miły, cichutki obrazek, z którego wychyliła się ku niemu różowa uśmiechniona główka drobnej dzieciny. Obojgu młodym ludziom serca uderzyły mocno, a oczy mgliły się miłością, nadzieją i szczęściem.
Pierwsza myśl Monilki oderwała się od miłej rzeczywistości i cofnęła się o godzinę. Rodryg wyjednał wyższą posadę dla jej ojca, był więc dobrym, i starał się byt im ułatwić, a ona wtedy właśnie wyrządziła mu przykrość.
— Kazimierzu! — półgłosem wymówiła, — doprawdy, ja sama niewiem... czy nie za szorstko może odmówiłam p. Rodrygowi.
Młody człowiek uśmiechnął się ze skrupułów ukochanej.
— Nie mogłaś uczynić inaczej, droga moja — odpowiedział; skoro nie kochasz go, powinnaś była powiedzieć mu prawdę otwarcie i bez wahania się.
Pan Walery ocknąwszy się ze swej zadumy, słuchał uważnie półgłosem zamienianych słów młodej pary. Rysy jego uroczyście nastrojone drgnęły wyrazem niepokoju, oczy poczęły szybko bardzo przebiegać z twarzy Monilki na twarz Kazimierza. Młodzi ludzie nie widzieli tego, i rozmawiali z sobą dalej w ten sam poufały sposób. Pan Walery prostował się coraz więcej, i odchrząknął parę razy, jak zawsze gdy miał do wypowiedzenia coś o czem nie wiedział jak mówić.
— Naczelniku — wymówił nagle, i wstał z krzesła wyprostowany w całej swej wysokości.
Kazimierz odwrócił ku niemu głowę, jakby zbudzony ze snu. Monilka ze zdziwieniem spojrzała na ojca, bo wyraz twarzy jego był taki, jakim go nigdy nie widziała.
— Naczelniku — powtórzył p. Walery marszcząc brwi i wyciągając ku młodemu człowiekowi wskazujący palec, — jesteś regestratorem, a ja twoim pomocnikiem, to prawda; jesteś bardzo poczciwym chłopcem i to prawda; ale za pozwoleniem.... dla czego to córce mojej mówisz po imieniu, a ona tobie tak samo?
Młodzi ludzie spojrzeli na siebie z uśmiechem.
— Mój ojcze! zawołała Monilka zbliżając się do p. Walerego.
— Moja córko — przerwał jej z powagą p. Walery, nie mówiłem do ciebie, ale do naczelnika. Ty jesteś młodą dziewczyną, a on jest mężczyzną, a mężczyzna jest w takich razach głową, która odpowiada.
— Panie Walery — ozwał się podchodząc ku niemu Kazimierz, — odpowiem ci proźbą, abyś pozwolił mi nazywać cię ojcem.
Pan Walery słuchał z nadzwyczajną uwagą, brwi jego zaczęły rozmarszczać się. Skrzyżował jednak ręce na piersi i zapytał:
— A jakimto sposobem stać się może, Naczelniku, abyś mię ojcem mógł nazywać?
— Jeżeli oddasz mi pan rękę swej córki, o którą cię proszę — dokończył Kazimierz.
Serdeczna radość zajaśniała na całej twarzy p. Walerego; uczynił takie poruszenie, jakby chciał roztworzyć ramiona i ogarnąć niemi dwoje młodych ludzi. Powściągnął się jednak, i raz jeszcze prostując się uroczyście wymówił:
— Ręka mojej córki jest.... ręką mojej córki. Jeżeli ona odda ci ją sama, to ja....
— Uczyniłam to już, mój ojcze! — zawołała Monilka podając rękę narzeczonemu.
— A to co innego! — zawołał z kolei p. Walery, i siadł na krzesło z promieniejącą twarzą i roztwartemi ramionami.
Monilka klęczała u jego kolan, Kazimierz ściskał serdecznie obie jego ręce.
— Niech was Bóg błogosławi! — mówił p. Walery, — niech was Bóg błogosławi drogie, najlepsze moje dzieci. Nic więcej wymówić nie mógł. Zwiędłe, pomarszczone wargi jego drżały od wzruszenia; spracowane czoło rozpogodziło się i zajaśniało, oczy pływające w wilgoci, zwolna tym razem przesuwały się z podniesionej ku niemu twarzy córki na pochyloną twarz jej narzeczonego. — Moje dzieci! — wyrzekł jeszcze po chwili milczenia — od owego dnia, w którym do tego samego mieszkania wprowadziłem moją nieboszczkę Monikę, a ona rozgospodarzywszy się objęła mię za szyję i powiedziała: „będzie nam tu dobrze poczciwy mój mężu!”; od owego dnia, który dawno, strasznie dawno przeminął, jestto najszczęśliwsza chwila w mojem życiu. Ty Monilko nie będziesz już nigdy sama jedna na świecie, a ty Kazimierzu będziesz miał z niej dobrą żonę, taką jaką dla mnie była jej matka. Być może, iż prześladowania ścigające dostojną naszą rodzinę skończą się, a córka moja odzyska... Tu urwał nagle, jakby sam usiłował w tej chwili odegnać od siebie napastujące go rojenia. — Pracujcie dzieci moje tak jak ja pracowałem — dokończył. — Kochajcie się zawsze i.... bądźcie szczęśliwi!
Kazimierz owładnięty wzruszeniem przykląkł obok Monilki. Obie ich głowy piękne, młode i pełne nadziei, pochyliły się przed tym upośledzonym, spracowanym, przedwczesnym starcem; dłonie ich połączone oplatały go wieńcem czułych i przywiązanych ramiom, a on obejmował ich twarze wzrokiem tak jasnym, gorącym i przytomnym, jakby Rorenstaubowie, Habsburgowie, alabastrowe łoża i złote kołyski nigdy nie postały były w jego biednej, skrzywdzonej przez naturę głowie. Do tej gruppy przyłączył się jeszcze po chwili popielaty Burek, który wskoczywszy na stół przechadzał się wkoło lampy z tryumfalnie podniesionym i kołyszącym się ogonem, pomrukując zcicha i od czasu do czasu zimnym pyszczkiem trącając twarz to ojca, to córki, jakby chciał przez to przypomnieć, że i on także należał do familji, i miał prawo brać udział w rodzinnych ich radościach.
Ale gruppa ta rodzinna miała świadka, o którym, gdyby wiedziała, byłaby nie mało zdziwioną i przestraszoną. Świadkiem tym był mały, szczupły człowieczek, z rękami zapuszczonemi w kieszenie obcisłego paltota. Stał on na brzegu zaułka, wspinał się na palcach, i przyklejał twarz do szyby okienka, którego okienicy przez zapomnienie lub ze zwyczaju nie zamknięto. W chwili gdy Monilka podawała rękę narzeczonemu i klękała u nóg ojca, oczy małego tego człowieczka zapałały, i z uczuciem bezsilnej złości ogarnęły twarz Kazimierza. Blade wargi jego namiętnie były przycięte, nizkie nieszlachetne czoło zbrużdżone i drgające. Kiedy nakoniec w pokoju ruch się zrobił, młoda dziewczyna zaczęła się krzątać, a pan Walery i Kazimierz usiedli naprzeciw siebie i rozpoczęli głośną poufałą pogawędkę, mały szczupły człowieczek raz jeszcze orzucił obu mężczyzn wzrokiem złości i nienawiści, a odsunąwszy się po cichu od okna, poszedł dalej zaułkiem. Krok jego nie był przecież ani gwałtowny ani nierówny, jakby się można spodziewać po gniewnem i namiętnem uniesieniu, malującem się przed chwilą na brzydkiej jego twarzy; szedł owszem zwolna, prawie spokojnie, a głowę pochylał tak, jakby nurtował ją głęboki jaki namysł. Od czasu do czasu uśmiechał się, jakby tajemniczą jakąś prowadząc rozmowę z pokrytemi błotem kamieniami po których stąpał. Tak przebył kilka ulic i uliczek, aż znalazł się w blizkości pustej kamienicy. Stanął, i przez chwilę rozglądał się wokoło. Księżyc bladawo przyświecał z za chmury, nigdzie nie słychać było szelestu niczyich kroków, chwiejne tylko cienie padające od gzemsów i parkanów przesuwały się po ścianach ubogich, rzadkich domostw. Rodryg wstąpił pośpiesznie na spróchniałe wschodki prowadzące do sklepiku zamkniętego zwykle w wieczornej porze, i zapukał do drzwi miarowo, widocznie w umówiony sposób. Drzwi otworzyły się natychmiast, a człowiek który je otworzył zamknął je zaraz i zaryglował; poczem nie witając się z przybyłym, usiadł w głębi za brudnym stołem, za którym we dnie jakaś kobieta z brzydką podejrzaną twarzą sprzedawała zwykle śledzie i łojówki, a na którym teraz obok palącej się żółtej świeczki, stała nadtłuczona butelka z wódką, i leżały rozrzucone, pomięte i zatłuszczone karty. Człowiekiem który zamknąwszy starannie drzwi usiadł przed tym stołem, był Sebastjan Rycz. Rodryg postąpił w głąb sklepiku.
— Nie miałeś poco przychodzić! mruknął doń Rycz, u mnie dziś gości niema.
— Wiedziałem o tem, — odparł Rodryg stając naprzeciw gospodarza; — tym razem przyszedłem aby pomówić z tobą o interesie.
— Czy co nowego zaszło? Zapytał Rycz podnosząc na niego swoje nieufne, żarzące się oczy.
— Nie, nic nowego! ale mnie pilno... jabym chciał załatwić to jaknajprędzej.
— Ho, ho! — stłumionym przez ostrożność głosem wykrzyknął Rycz, — w młodej dziecinie nauka słynie! Ojciec twój niechciał cię wcale przypuszczać do tego interesu przez wzgląd na twoją młodość, a ty nas jeszcze napędzasz. No dobrze, dobrze, ale czy jesteś pewnym że potrafisz zrobić to, co do ciebie będzie należało?
— Róbcie tylko swoje, a o mnie się nie troszczcie. Co wziąłem na siebie tego dokonam — syczącym szeptem zapewnił Rodryg.
— Pamiętaj o tem, że trzeba tam dobrze wplątać jednego przynajmniej człowieka, — mówił Rycz, wpatrując się w twarz swego towarzysza.
— Ja z jednego potrafię uczynić dwóch — szepnął do siebie Rodryg.
Ojciec i zięć... dodał ze stłumionym wewnętrznym chichotem, a głośniej nieco wymówił:
— Słuchaj Rycz! czyby ci się podobało złapać dwie ryby na jednę wędkę?
— Dawaj mi je tylko, a obaczysz czy mi się podobają — z grubym śmiechem odparł Rycz.
— Więc nie dziw się że mi pilno; ja nie na jednę, ale na dwie ryby wędkę zakładam.
— Jedna ryba to pieniądze, ale druga....
— Druga! — zawołał Rodryg, i oczy jego zapaliły się znowu. — Powiedz mi czy młoda dziewczyna pozbawiona wszelkiej opieki, wyjdzie za każdego kto tylko da jej dach i kawałek chleba? — powiedz, wyjdzie czy nie wyjdzie?
— Cóż u licha! — wyrzekł Rycz niecierpliwie wzruszając ramionami — prawisz mi o głupstwach zamiast o interesie. Co mię tam jakaś dziewczyna obchodzić może? ot lepiej powiedz mi, jakto tam urządzisz?
Rodryg pochylił się nad stołem, i dwaj ci ludzie przy żółtem brzydkiem świetle łojówki długo szeptali ze sobą.






ROZDZIAŁ VII.
Sidła.

Tydzień już prawie minął od dnia, w którym pan Walery objął nowy swój urząd, a ani on sam ani nikt z patrzących nań codzień ludzi, oswoić się nie mógł jeszcze z nagłą zmianą, zaszłą po trzydziestu latach kamiennej nieruchomości losów p. Walerego. Miał on teraz do spełniania pracę nierównie łatwiejszą i mniej czasu potrzebującą iż wprzódy; ale to właśnie stanowiło główną przyczynę, dla której trudno mu było oswoić się z nowem położeniem. Nie zmienił on nic wcale z dotychczasowych swych zwyczajów, i ósma poranna godzina widziała go wchodzącego do żółtej sali, z nieodstępną teką pod ramieniem. Wszedłszy, zasiadał na nowem swem miejscu; ale krzesło wydawało mu się zawysokie, stół zanizki, powierzchnia stołu szorstką i chropowatą. Poprawiał się tedy niecierpliwie, odsuwał i zasuwał szuflady, które były to mniejsze to znowu większe od tych jakiemi posługiwał się uprzednio, a temperując pióra lub przerzucając karty wielkiej, napełnionej cyframi księgi, ukośne spojrzenia rzucał na dawne swe miejsce, na którem teraz siadywał kto inny — a przy spojrzeniach tych wzdychał lub wzruszał ramionami ze zdziwieniem i niechęcią. Za każdym razem gdy wracał do domu na obiad, Monilka stawiając przed nim talerz z rosołem zapytywała:
— Ojczulku! a co dziś robił w biurze pomocnik regestratora?
— Pytaj się o to moje dziecko kogo innego a nie mnie, z widocznem niezadowoleniem odpowiadał p. Walery. — Dla czego — pytała Monilka, — szeroko otwierając swoje szafirowe oczy, bo niezadowolenie ojca, z którem się rzadko spotykała, wprawiało ją w zdziwienie. — Dla tego... no, dla tego, że ja nic wcale nierozumiem tego co oni mi tam robić każą, — odpowiadał znowu p. Walery i jeść przestawał; bo wspomnienie o nowych czynnościach jakie spełniać musiał, odbierało mu apetyt.
Biedna maszyna do kopjowania nie mogła jeszcze dać sobie rady z nowem zadaniem jakie jej pełnić rozkazano. Kazimierz cierpliwie i usilnie wykładał i rozjaśniał przyszłemu teściowi zadanie, które samo przez się nie miało w sobie nic wielce trudnego; ale p. Walery po kilkochwilowem uważnem słuchaniu tracił zupełnie wątek myśli. Zaniepokojone oczy jego poczynały przebiegać z nadzwyczajną szybkością z twarzy młodego człowieka na karty roztwartej przed nim księgi. — Wiem, wiem, rozumiem, — wymawiał usiłując wyprostować się i przybrać uroczystą minę; ale z twarzy jego zmieszanej, niespokojnych oczów i ust otwartych poznać można było, że nic wcale nie wiedział i nie rozumiał. Kazimierz zaczynał spostrzegać, że przyjdzie mu obchodzić się bez pomocnika, i pełnić samemu robotę za dwóch. Spostrzeżenie to nie gniewało go wszakże ani martwiło. P. Walery był przecie ojcem jego ukochanej; on sam zaś posiadał dosyć młodości, sił, zdrowia i zdolności, aby módz pracować za siebie i za tego niedołężnego starca, dla którego poczuwał przywiązanie zmięszane z litością. Ale p. Walery sam dręczył się najbardziej poczuciem swej nieudolności. — Wiesz co naczelniku — mówił do Kazimierza, którego upierał się nazywać tym tytułem, — wiesz co, tak mi jakoś niedogodnie na tem nowem miejscu, że poszedłbym niezawodnie do p. Prezesa i prosił o przywrócenie mię na dawne, gdybym nie był pewnym że awans mój wynikł z rozporządzeń pochodzących z wysoka... z daleka... Już ja wiem z kąd i że to jest tylko początek innych wielkich wypadków... Zresztą — dodawał po chwili p. Walery, jak zwykle, wracając przy końcu rozmowy do poczucia rzeczywistości — zresztą, wszakże Monilka wychodzi za mąż, a trzeba dziewczynie dać jaką taką wyprawę.
Mętne wyobrażenie o tem iż otrzymany zaszczyt był wynikiem zwróconej na niego uwagi możnych jakichś i wysokich potentatów, którzy zamierzali jakoby prowadzić go stopniowo ku tym najwyższym zaszczytom i wielkim bogactwom o jakich marzył — i zwiększona płaca za pomocą której mógł zaoszczędzić drobną choćby sumkę na wyprawę i wesele jedynaczki, były jedynemi przyczynami wstrzymującemi p. Walerego od zaniesienia prośby do p. prezesa, aby cofnął udzieloną łaskę, i pozwolił mu usiąść na dawnem krześle, przed dawnym stołem, naprzeciw tego poczciwego starego kałamarza w którym przez lat trzydzieści zatapiało się jego pióro. Oprócz tęsknoty za tem starem opuszczonem miejscem, p. Walery poczuwał rodzaj zgryzoty sumienia. Ta prosta, słaba, przyćmiona i sterana dusza miała w sobie pewien grunt sumienności i poczciwości; a myśl o niemożności dopełnienia przyjętych na się obowiązków, wprawiała ją w trwogę i oburzenie.
— Naczelniku — rzekł raz p. Walery po całogodzinnem mozolnem wsłuchiwaniu się w wykład Kazimierza, — wiesz co, myślę, że nie potrafię być nigdy dobrym pomocnikiem regestratora. Żeby tak dawniej!.. to może... ale teraz... teraz kochany chłopcze maszyna zardzewiała... i chyba już nie potrafię... nie doprawdy! chyba już nie potrafię...
Mówiąc to pięćdziesięcioletni kancelista pochylał głowę na piersi z wyrazem smutku i zniechęcenia, a biedne omglone jego źrenice niespokojnie biegały po spracowanych, czerwonemi skazami porzniętych białkach.
Kazimierz pocieszał jak mógł przyszłego teścia. — Ależ proszę się tak nie martwić i nie niepokoić, — mówił, — wszystko będzie dobrze... nabierzesz pan powoli wprawy i znajomości rzeczy... Wszakże nie od razu Kraków zbudowany...
Mówiąc tak młody człowiek uśmiechał się mimowoli, a piękne pogodne oczy jego z serdeczną życzliwością spoglądające na skłopotaną twarz ojca Monilki, zdradzały niewypowiedzianą ochotę do śmiechu. Wiedział bowiem jak dalece robota przywiązana do urzędu pomocnika regestratora, daleką była od wielkiego dzieła zbudowania miasta Krakowa, i jak prostem, przystępnem i niezawikłanem było to zadanie, z którego wywiązywać się miał p. Walery. Ale dla ojca Monilki, słowa Kazimierza były balsamem kojącym wyrzuty sumienia i niepokoje umysłu. Łatwowierny i dający sobą powodować jak dziecię, podnosił głowę, prostował się, chrząkał i mówił:
— Ależ tak, tak, naturalnie że się nauczę, naturalnie że nabędę wprawy i znajomości rzeczy... I cóż tam znowu tak ważnego! przecież trzydzieści lat służę, to i oswojony jestem ze wszelkiemi biurowemi zajęciami. Tylko widzisz naczelniku, z początku to trochę przytrudno, a zresztą ten mój dawniejszy kałamarz, wiesz, taki był wygodny, że już drugiego takiego na świecie niema... Krzesło tu także zawysokie; tamto było daleko niższe, a przecie ja nie ułamek — to mi z wysokiego siedzenia trudno pisać...
Młody kancelista który zajął trzydziestoletnie miejsce p. Walerego, słysząc go raz mówiącego w ten sposób, powstał i jedną ręką wziąwszy krzesło, drugą stary kałamarz, przeniósł je przez całą szerokość sali ku stołowi, przy którym siadywali regestrator i jego pomocnik. — Co to? na co to? zapytał p. Walery zrywając się na równe nogi, i stając w całej swej wysokości.
— Niech panu służą! — nieśmiało wymówił młodziutki kolega na dnie zaledwie liczący czas biurowej swej służby; a uczyniwszy zamianę krzeseł i kałamarzów, wrócił na swoje miejsce. Oczy p. Walerego promieniały radością.
— Dziękuję, dziękuję, — mówił do odchodzącego kolegi. Lecz tknięty nagłą myślą, zwrócił się do Kazimierza z zapytaniem. — Ale czy to wolno? — Co takiego? — zapytał nawzajem Kazimierz, który zagłębił się już był w swej pracy.
— Robić taką zamianę krzeseł i kałamarzów — rzekł p. Walery.
— Wolno! wolno — potwierdzili chórem najbliżej siedzący urzędnicy.
Pan Walery opadł na krzedło, i kilka minut siedział wyprostowany, nieruchomy, ze wzrokiem wlepionym w stary kałamarz, zdający się czarnym swym zapleśniałym otworem także patrzeć na niego i mówić: „czy pamiętasz”? W istocie, na widok tego nieodstępnego towarzysza lat długich, przed oczami p. Walerego przesunął się cały szereg dziewięciu tysięcy dni, siedmdziesiąt dwóch tysięcy godzin, — szereg długi, jednostajny, pochmurnie i powoli kroczący, który jednak był całą jego przeszłością. Przypomniał sobie dzień, w którym patrząc na ten kałamarz, zadawał sobie w myśli niespokojne pytanie: czy panna Monika, ta brzydka, trzydziestoletnia p. Monika, która mu wydawała się przecież aniołem piękności i młodości, zgodzi się zostać jego żoną? i jak nazajutrz przyszedłszy w to samo miejsce i spojrzawszy na ten kałamarz, pomyślał sobie: zgodziła się! Był wtedy tak szczęśliwym i zadowolonym ze swego losu, że gdyby tylko ktokolwiek zażądał tego, byłby nawet z lekkiem sercem odstąpił praw swych do dóbr i tytułów książąt Rorenstaubów. Nikt jednak nie zażądał tego, a p. Walery podwójnie szczęśliwy, mógł po kilku dniach powiedzieć staremu kałamarzowi: Czy wiesz? Monika mię kocha! — Byłato pierwsza na świecie osoba, która go kochała. Kałamarz patrząc wtedy na niego swem czarnem, wyszczerbionem okiem, zdawał się odpowiadać: „winszuję!” Kancelista i kałamarz uśmiechali się wzajem do siebie. Pan Walery przypomniał sobie jeszcze jak pewnego dnia, wszedłszy do biura więcej niż kiedy wyprostowany i uroczysty, usiadł naprzeciw starego kałamarza, a zacierając kościste ręce, powierzył mu w myśli wielką nowinę: czy wiesz, stary kolego, dziś o godzinie 5 z rana urodziła mi się córka! W chwili gdy się rodziła, śpiewał ptak rajski z różowemi piórami na starej spróchniałej gruszy, która stoi w kącie dziedzińca. Nie wiem doprawdy zkąd on tam wziął się, ale to pewno, miał różowe pióra i śpiewał. Wtedy kałamarz zdawał się śmiać do rozpuku z uszczęśliwionego ojca, i mówić: „Twój ptak rajski był to wróbel ze skrzydłami pofarbowanemi różowem światłem wschodzącego słońca; dobrzeby jednak było, aby córka twoja szczęśliwą była przez całe życie i wesołą, jak ptaszek różowy.” Pan Walery doskonale rozumiał mowę starego kałamarza. Podniósł wskazujący palec w górę, i zawołał w myśli: Powinna być i będzie szczęśliwą i wesołą jak ptak rajski; już ja w tem... przecie jestem ojcem!
Od owego dnia p. Walery stał się, jeżeli to być mogło, dwa razy pracowitszym jak wprzódy; a gdy przez długie, długie godziny niezmordowane pióro jego bez przerwy posuwało się po papierze, bo pragnął tą wytrwałością swoją i akuratnością zaskarbić sobie względy zwierzchników, stary kałamarz poglądał nań łagodnie, i zdawał się mówić: „Pracuj, pracuj, wszakto dla twej kochanej poczciwej Moniki i dla twego ślicznego dziecięcia z różową buzią i szafirowemi oczkami.”
Ale przyszedł dzień, w którym p. Walery usiadł przed stołem swym z twarzą bardzo bladą i oczami powleczonemi mgłą, z za której patrzyła paląca, gryząca boleść! Spojrzał na stary kałamarz, i pomyślał: Monika umarła. Monilka została biedną sierotką, bez matki! Wziął się do swej roboty z takąż jak zwykle gorliwością, ale głowa jego chyliła się nizko, a podczas gdy drżąca ręka usiłowała kierować piórem jak mogła najlepiej, z oczu spadały na papier grube, mętne łzy. Wtedy kałamarz wydawał się być także posępnym i zadumanym, a czarne krople atramentu wynurzające się z jego otworu, miały podobieństwo do łez żałobnych. Potem... potem p. Walery przypomniał sobie wiele jeszcze rzeczy, o których przez długi szereg siedmdziesięciu i dwóch tysięcy godzin rozmawiał ze swym starym kałamarzem; o których myślał wodząc piórem po papierze, od czasu do czasu spoglądając na ten kałamarz. Przypomniał sobie jak Monilka podrastała, jak tytuł książęcy już już miał być mu zwróconym i jego córce; jak zwrócony im nie został, jak brakowało pieniędzy na opłacenie edukacji Monilki, jak ją ona jednak ukończyła; jak patrząc na dorosłą już córką gorzko żałował kryształowego pałacu swych przodków, w którym Monilce byłoby tak pięknie i wygodnie, i jak o przywrócenie mu tego pałacu napisał był dwadzieścia listów do Ces. Franciszka Józefa, dwadzieścia i dwa do Lorda Palmerstona, a trzy czy cztery do Sułtana tureckiego — zawsze przecie bez żadnego skutku; i jak Monilkę nic a nic nie obchodziła sprawa odzyskania dóbr i tytułów przodków, i jak wesołą i swobodną ona była w tem ciemnem, szczupłem mieszkanku, w jakiem... Nagle zaduma pana Walerego przerwaną została przypomnieniem tego co się stało niedawno, co się stało ku wielkiej jego radości, a o czem nie wiedział jeszcze rozłączony z nim od dni kilku stary, czarny jego przyjaciel.
— Wiesz, wydaję córkę za mąż — zawołał na głos, wpatrując się szeroko otwartemi oczami, uporniej jeszcze jak wprzódy, w kałamarz.
— Bravo! vivat! Niech żyje panna Monika! Niech żyje Kazimierz! wiemy o wszystkiem! wiemy! odpowiedziały z różnych stron sali na głośny wykrzyknik p. Walerego, wesołe przyjazne głosy.
Pan Walery ocknął się, i powiódł wzrokiem do koła.
Naprzeciw niego siedział Kazimierz, i patrzył nań wpół z przywiązaniem, wpół z wyrzutem; dalej nieco Sylwester temperując pióro usmiechał się pod gęstym czarnym wąsem, dalej jeszcze przy innym stole pp. Józef i Ignacy klaskali w dłonie i śmieli się życzliwie; pełen powagi, pulchny, rumiany pan naczelnik stołu, kiwał głową przyjaźnie, jakby z góry zapraszał się na wesele; nawet młodziutki kancelista który przed chwilą tak uprzejmą dokonał zamianę krzeseł i kałamarzy, wychylał z za stosu papierów zarumienioną twarz z nieśmiałym na ustach uśmiechem. Jeden tylko z kolegów p. Walerego pracujących z nim razem w wielkiej sali o żółtych ścianach, przygryzł wargę do krwi, i udając że nie słyszy, nizko, bardzo nizko pochylił nad stołem brzydką twarz nawpół orzuconą twardemi bezbarwnemi włosami. Ale p. Walery nie spostrzegł wcale nagłej bladości, jaką wykrzyk jego oblał rysy siedzącego przy samej ścianie kolegi, a widząc dokoła same tylko wesołe twarze i życzliwe uśmiechy, uśmiechnął się także, i wszystkich obecnych począł do koła obdzielać bardzo poważnemi, lecz zarazem i uprzejmemi ukłonami.
— Tak — mówił prostując się uroczyście i spoglądając na sufit — jeśli szanowni koledzy wiecie już o tem co zaszło... to ja mam honor uwiadomić szanownych kolegów, że w istocie wydaję córkę moją za mąż...
— Za kogo? za kogo? — zapytało dwóch czy trzech młodych żartobliwie, poglądając na Kazimierza, który zmieszany trochę, pochylał twarz nad papierami.
— Za tego oto p. Kazimierza Chmurskiego — najpoważniej w świecie wymówił p. Walery, czyniąc ku naprzeciw siedzącemu Kazimierzowi gest tak uroczysty, jakby chodziło o zaprezentowanie go zgromadzonemu dworowi jakiegoś wielkiego potentata.
— Winszujemy ci Kazimierzu! winszujemy! Niech Bóg szczęści! śliczną będziesz miał żonę! panienka jak różyczka! winszujemy! — ozwały się zewsząd wesołe przyjazne głosy, i kilkanaście wyciągniętych ku niemu rąk otoczyło Kazimierza.
— Dziękuję wam koledzy, dziękuję — mówił Kazimierz podnosząc twarz, na której zwykła już jaśniała pogoda, i ściskał do koła wyciągające się ku niemu dłonie.
Biedny szczupły człowieczek ze zmarszczoną brwią i przyciętą wargą, powstał z miejsca pośpiesznie, wziął ze stołu kilka arkuszy zapisanego papieru, i przesunąwszy się pomiędzy stołem a ścianą, skierował się ku drzwiom sąsiedniej sali prowadzącej w głąb kancelarji. Krok jego był tak cichy, że nie wydawał najmniejszego prawie szmeru.
— Panie Suszyc! czy idziesz do sądowej? — zawołał za wychodzącym naczelnik stołu.
— Tak panie, odnoszę papiery — odszepnął zagadnięty, od progu już zwracając ku zwierzchnikowi twarz ze słodkawym, uniżonym uśmiechem.
Sala w której pod przywództwem prezesa zasiadali sędziowie, w biurokratycznym miejscowym języku zwała się sądową. Rodryg Suszyc z papierami pod ramieniem, z rękami w kieszeniach surduta, ze wzrokiem wbitym w ziemię, zwolna po przez liczny szereg sal i tłumy siedządzych za stołami urzędników kroczył ku zamkniętym drzwiom sądowej. Jako pomocnik naczelnika stołu, miał on dnia tego obowiązek przedstawić sędziom kilka urzędowych aktów, sporządzonych w oddziale biura w którym pracował.
Tymczasem w pierwszej od wejścia sali, po kwadransie milczenia przerywanego skrzypieniem kilkunastu piór żwawo posuwających się po papierze, wesoła rozmowa rozpoczęła się na nowo. Pan naczelnik stołu pierwszy podniósł głowę spoglądając na p. Walerego, który pochylony nad stołem z nadzwyczajną uwagą przypatrywał się pisaniu Kazimierza, i rzekł z uśmiechem:
— I cóż szanowny panie Walery, kiedy obchodzić będziemy zaręczyny panny Moniki z panem Chmurskim?
Było to wyraźne przymówienie się o małą fetkę, jaką w rozumieniu pulchnego i rumianego pana naczelnika, pan Walery wyprawić był powinien kolegom, in gratiam niedalekich zaślubin swej córki. Młodzi urzędnicy pochwycili słowa zwierzchnika z takim pośpiechem, z jakim tylko nadzieję wesołego zabawienia się pochwycić mogą ludzie po ośm godzin dziennie kąpiący się w pyle i atramencie, między ścianami brzydkiej, żółtej, wilgotnej sali.
— Kazimierzu! Kazimierzu! — wołali basem pp. Józef i Ignacy, młodzi barczyści chłopcy, z których kilka lat biurowej służby nie starły jeszcze śladów wiejskiego słońca i powietrza — nie będzie powiedzianem abyśmy poznali zblizka twą narzeczoną, wtedy dopiero gdy będzie twoją żoną.
— Panie Walery! — zawtorował cienkim dyszkantem urzędnik średniego wieku, którego chude i blade policzki znikały do połowy w białej chustce — dla Boga, panie Walery! jeśli chcesz uratować od tej przeklętej fluksji, która trzy noce już spać mi nie daje, to wydaj fetkę i mnie na nią zaproś.
— Godziłoby się! godziłoby się podzielić z kolegami familijną radością — ozwały się zewsząd głosy. Jeden tylko młodziutki kancelista zajmujący dawne miejsce pana Walerego, siedział cichutko, i podnosząc z nad stołu i papierów twarz na której nie postały jeszcze wąsy, nieśmiałe spojrzenia rzucał dokoła; najmłodsze to dziecię biura nie śmiało głosu swego, mocno zakrawającego na dziecinny, zmieszać z poważnemi głosami starszych swych braci.
— Ot, co tu długo mówić — zdecydował pan naczelnik, — zapraszamy się do ciebie panie Walery wszyscy, i kwita! Chcesz czy nie chcesz, dziś wieczorem będziesz miał pełen dom kolegów. Panna Monika za powinszowania jakie jej złożymy, da nam po szklaneczce herbaty...
— Dalibóg! smaczna będzie z takich ładnych rączek — przerwał trapiony fluksją.
— Że ładne to ładne — zawołał któś inny; Kazimierz chwat! schwycił sobie najładniejszą córkę...
— Ze wszystkich córek Ewy — dokończył pan Józef.
— Nie — zaprzeczył pierwszy — ze wszystkich córek naszych kolegów.
— Nie wiele ich jest! Pan naczelnik ma tylko jedną, a i ta jeszcze mała!
— Ja mam ich cztery — żałośnym dyszkantem zawołał urzędnik z fluksją. Dziewczęta po całych dniach chodzą z kąta w kąt, otwierają wszystkie drzwi w domu, i robią najokropniejsze cugi! ciągle mam od nich fluksje!
Ogólny śmiech powstał.
— No, to widzisz panie Leonie — zadecydował p. naczelnik, panna Monika musi być stateczniejszą od twoich córek, bom pana Walerego nigdy nie widział z fluksją!
— Ba — rzekł zcicha zagadnięty — tam jedna a u mnie cztery. Żeby kto był łaskaw wziął sobie trzy, a mnie jedną zostawił.
— Tobyś przestał cierpieć na fluksją! — ze śmiechem wybuchnęli koledzy.
— Fluksja jak fluksja, — zawołał któś z boku, — ale co kieszeń jego to pewno wyleczyłaby się z suchot.
Kiedy tak żartowano, pan Walery stał za swoim stołem wyprostowany i nieruchomy, z głową sztywnie osadzoną w wysokim kołnierzyku, z twarzą nadzwyczajnie uradowaną, ale zarazem i bardzo uroczystą. Nagle chrząknął, powiódł do koła oczami, i korzystając z chwili powszechnego milczenia rzekł:
— Mam honor prosić szanownych kolegów, aby raczyli być u mnie dziś wieczorem. Bardzo mi będzie miło mieć tę... przyjemność. Chrząknął raz jeszcze i opadł na krzesło. — Przyjdziemy! przyjdziemy! wołano ze wszech stron. Powinszujemy ślicznej narzeczonej! złożymy nasze życzenia! pogawędzim! zabawim się!
— Może i na partyjkę preferansika — zauważał pan naczelnik.
— A może i walczyka jednego lub drugiego! kontredansika, poleczkę — szepnęli pp. Józef i Ignacy, wielcy amatorowie tańców.
— Słuchaj panie Leonie — zawołał jeden z nich, przyprowadź swoje cztery córki potańczym.
— Aj! aj! — zajęczał dyszkantem zagadniony, chwytając się za nabrzękły policzek. — Bodaj wam Pan Bóg niepamiętał! Aj! ząb mój! moja fluksja!
— Bój się Boga! przecież nie zrobiliśmy żadnego cugu.
— Ale przypomnieliście mi o rękawiczkach, wstążkach, bucikach, kaszpeniach, falbankach, pelerynkach! Aj! nie przyprowadzę, dalibóg nie przyprowadzę! Niech mnie ząb jeszcze bardziej boli, jeśli im powiem nawet że będzie jaka fetka.
Młodzież śmiała się z trwogi ojca czterech córek o kieszeń swą; nawet pan naczelnik śmiał się głośno, i Benjaminek biura chichotał zcicha, kryjąc twarz zarumienioną za stosy papierów. Nagle umilkli wszyscy i pochylili się każdy nad stołem przy którym siedział. W drzwiach sali ukazała się poważna postać jednego z panów sędziów. Wchodzący słyszał śmiechy i wesołą rozmowę, ale wyraz twarzy jego życzliwy i uprzejmy nie oznaczał najmniejszego niezadowolenia. Z kapeluszem w ręku przeszedł salę szparkim krokiem, kłaniając się w prawo i lewo urzędnikom, którzy mu oddawali pełne uszanowania ukłony. Gdy zniknął we drzwiach przedpokoju, naczelnik stołu otarł pióro swe o kawałek sukna i spojrzał na zegar. — Zdaje się, rzekł, że posiedzenie dzisiejsze jest już skończonem. Panowie sędziowie rozchodzą się.
W istocie, zaledwie upłynęło parę minut, przez salę przeszli dwaj dygnitarze rozmawiając z sobą z cicha i kłaniając się urzędnikom na wszystkie strony; potem przeszedł znowu jeden i znowu dwaj. Jeden z kancelistów siedzący w pobliżu okna spojrzał przez szyby na dziedziniec, i zawołał. — Otóż i pan prezes z panem sekretarzem wychodzą z biura.
Pan prezes z panem sekretarzem mieli zwyczaj opuszczać biuro drzwiami wiodącemi na dziedziniec wprost z sądowej, i teraz właśnie wchodzili w bramę prowadzącą na ulicę.
Zegar wskazywał niespełna trzecią popołudniową. We wszystkich salach powstał ruch do odwrotu. Urzędnicy składali papiery, zasuwali i zamykali na klucz szuflady, opuszczali swe miejsca, prostowali się, poziewali, podawali sobie wzajem ręce, zbierali się w gromadki, lub pojedyńczo śpiesznym krokiem opuszczali biuro. Każdemu pilno było do domu, rodziny, obiadu.
Pan Walery pochylił się ku przyszłemu zięciowi. — Naczelniku, — szepnął — możeby dobrze było, gdybyś poszedł oznajmić Monilce że będziemy dziś mieli gości.
— Pójdziemy razem — odparł Kazimierz zamykając wielką księgę, w której kreślił długie szeregi cyfr, przy każdej umieszczając kilka wyrazów objaśniających ich znaczenie.
Pan Walery przecząco wstrząsnął głową. — Nie, rzekł, — idź sam Kaziu! ja nie mogę jeszcze ztąd oddalić się; nie, nie mogę!
Mówiąc to patrzył na zegar. Byłto także jeden ze starych jego towarzyszy, a pan Walery nie mógł ze spokojnem sumieniem opuścić biura póty, póki czarny, cienki palec zegaru zwolna sunący po białym cyferblacie, nie wstąpił pomiędzy laskę i trójkąt, oznaczające rzymską cyfrą IV, godzinę czwartą.
— Idź sam naczelniku — powtórzył pan Walery, i uwiadom Monilkę o zaszczycie jaki nas dziś... zaszczyci. Niech mi tam dziewczyna przygotuje wszystko jak należy dla przyjęcia gości.
Kazimierz powstał i wziął czapkę. — Po prawdzie, niemam już tu nic do roboty. A wiec pójdę.
Uścisnął rękę przyszłego teścia, i połączył się na wschodach z odchodzącymi kolegami. Pan Walery pozostał w sali sam jeden, bo nawet młodziutki kancelista, ów bezwąsy Benjamin biura, pocichutku uporządkowawszy swoje papiery, oddalił się na palcach, jakby obawiał się krokami swemi budzić w tym groźnym dlań jeszcze przybytku, nieznane sobie echa. Obszerne biuro stało się podobne do posępnego i milczącego jak grób klasztoru. Wysokie żółte ściany wielkich sal, zdawały się nurzać w melancholijnej zadumie, śród niepewnych pół świateł i pół cieni, jakiemi darzyły je wązkie, w głębokich framugach zagłębione okna, z szybami wyglądającemi jak smutne oczy powleczone kataraktą i zroszone mętnemi łzami. W górze wisiały sufity podobne do mocno zachmurzonego nieba, a wymalowane na nich rozety lub arabeski, za wpływem czasu i pyłu szczerniałe i poszczerbione, wyglądały z daleka jak olbrzymie pająki o wypukłych tułowiach i długich krętych nogach. W niektórych salach, pomiędzy opuszczonemi stołami i w nieładzie stojącemi krzesłami, siedział tu i owdzie młody jaki kancelista, i spiesznie wykończał dzienne zadanie. Każdy z tych, rzadko śród obszernej przestrzeni rozsianych ludzi, pochylał się nizko nad stołem, cichym szeptem sylabizował wyrazy, których przepisywaniem był zajęty, i co chwila spoglądał na ostatnią stronnicę leżącego przed nim arkusza, mierząc wzrokiem przestrzeń rozdzielającą go od kresu roboty.
Co się tyczy pana Walerego, ten nie miał żadnej czynności do spełnienia. Wziął tedy nieodstępną swą tekę, i począł wyjmować z niej rozmaitego kształtu arkusze. Były to owe fantazyjne prośby i listy mające na celu wielką sprawę familji Rorenstaubów. Rozłożył je przed sobą, i zamierzając jak się zdawało zrobić przy jednej z nich ważny jakiś dopisek, wziął się do temperowania pióra. Nagle podniosł głowę i spojrzał przed siebie, bo usłyszał imie swoje wymówione przytłumionym, bardzo słodkim i uprzejmym głosem. Był to Rodryg Suszyc, który stał przed nim z drugiej strony stołu, ze zwojem papierów w ręku.
— Przepraszam szanownego pana, — rzekł — czy pan regestrator już odszedł?
— Tak jest panie, — z powagą odparł pan Walery — Kazimierz Chmurski udał się ztąd prosto do mego domu, aby oznajmić mojej córce...
— Mój Boże! — przerwał młody Suszyc z zakłopotaniem — spóźniłem się trochę... zatrzymali mię po drodze odchodzący koledzy, zresztą byłem pewny, że któregokolwiek z panów znajdę tu jeszcze. Ponieważ zaś Chmurski odszedł dziś tak śpiesznie, pan jako jego pomocnik chciej go zastąpić.
— I w czemżeto takiem? — zagadnął pan Walery z lekkiem zmieszaniem objawiającem się w oczach, które niespokojnie biegać zaczęły.
— Bagatelka — odparł Rodryg. — Oto kilka aktów wręczonych mi w sądowej do oddania panom, abyście je wpisać chcieli w odnośną księgę. Oto są; racz się pan tem zająć... żegnam.
Blady szczupły człowieczek mówił ze spuszczonemi jak zwykle oczami; złożywszy przed panem Walerym przyniesiony przez się zwój papierów, uczynił parę kroków ku odejściu.
— Za pozwoleniem — zawołał za nim pan Walery podnosząc się z krzesła, z widoczną niespokojnością.
— Służę panu — zwrócił się doń Rodryg z uprzejmą grzecznością.
— Widzisz pan — zaczął jąkać się stary kancelista, w nieobecności naczelnika... ja nie wiem...
— W nieobecności regestratora pan jako jego pomocnik, jesteś jego zastępcą...
— Tak, tak; wiem... ale bo... widzisz pan... ja nie wiem jak tu... co tu... Czy nie można tego odłożyć do jutra?
Rodryg uśmiechnął się.
— Niepodobna, panie; takie sprawy nie cierpią najlżejszej zwłoki. Mógłbyś pan ściągnąć kłopoty sobie i panu Chmurskiemu.
— Niech pan Bóg broni żebym ja Kaziowi miał sprawiać kłopoty — zawołał pan Walery. — Tylko że jak to... ja bo widzisz pan, od kilku dni dopiero...
Zmieszanie pana Walerego było wielkie. Jąkał się, oczy jego z przerażającą niemal szybkością biegały z przedmiotu na przedmiot, ręce dotykające z lekka papierów drżały. Nagle błysk radości rozjaśnił skłopotane oblicze biednej maszyny do kopjowania. Przyszła mu do głowy myśl zbawcza.
— A! — zawołał zrywając się z krzesła — pójdę po niego, idę! biegnę! niech wróci i sam zrobi co trzeba.
Rodryg ujął go zlekka za ramię. Uśmiechnął się bardzo uprzejmie, ale powieki jego podniosły się i opadły kilka razy niespokojnie.
— Na co, na co? — rzekł zcicha; — pan Chmurski musi już być w drugim końcu miasta; nimbyś go tu sprowadził,.. nimbyście panowie wszystko co trzeba urządzili, nadszedłby wieczór, a panna Monika byłaby niespokojną, zbyt długo oczekując ojca i narzeczonego.
Siadaj pan i pisz... ja panu pomogę.
— Dziękuję, dziękuję — zawołał p. Walery wyraźnie uradowany propozycją.
Wyprostował się, chrząknął, i sztywnie wyciągając rękę do młodego kolegi, dodał: — Mam honor podziękować panu za wszystkie te grzeczne usługi jakiemi mię pan... obdarzasz!
— Bagatelka, bagatelka szanowny panie! mnie to właśnie najprzyjemniej służyć panu czemkolwiek. Siadaj pan.
Pan Walery usiadł, i rozłożył przed sobą jednę z grubych ksiąg leżących na stole.
— Bardzo dobrze — rzekł młody Suszyc przysuwając sobie krzesło, i siadając z drugiej strony stołu; jaki tam pan masz ostatni numer?
— 3,283, uroczystym głosem przeczytał pan Walery.
— Bardzo dobrze, — powtórzył Rodryg, — pisz pan co podyktuję.
Stary kancelista zatopił pióro w starym swym kałamarzu, i oczekiwał w skupieniu ducha.
— N. 3,284 — dyktował Rodryg.
— Jest — wymówił p. Walery, z nadzwyczajną regularnością i starannością nakreśliwszy cztery podyktowane cyfry.
— Pisz pan tuż obok: „Kommunikacja do Rządu Gubernjalnego o wydanie świadectw i dokumentów w interesie obywatela W. ze starozakonnym L.”
— Skończyłem — ozwał się p. Walery.
— N. 3,285, — dyktował dalej Rodryg.
— Jest.
— Pisz pan obok: „Apellacja do senatu zaniesiona przez mieszczan miasteczka Z. — w procesie przeciwko obywatelowi H.”
— Skończyłem.
— N. 3,286, „Do Banku pożyczkowego. Kopja świadectwa wydanego przez sądownictwo miasta N. jw. hrab. Sewerynowi Horskiemu, w interesie zaciągnięcia pożyczki na ewikcję hrabstwa Dolinieckiego.”
— Skończyłem, wymówił p. Walery.
Rodryg, którego blade lecz mętnemi iskrami rozpalone w tej chwili źrenice ścigały rękę p. Walerego kreślącą ostatnie podyktowane wyrazy, odetchnął szerzej nieco, jakby w głębi ducha mówił do siebie także: „Skończyłem.” Wraz jednak potem dyktował dalej.
— N. 3,287. „Do zarządu policyjnego. Polecenie wyegzekwowania z dóbr obywatelki Ch. sumy rsr. 500 na korzyść starozakonnego R.”
— Skończyłem.
— Otóż i wszystko — wyrzekł Rodryg powstając. Teraz nic panu więcej nie pozostaje jak opatrzyć akta te pieczęciami, i wysłać je według adresów, jedne przez miejscowego woźnego, inne pocztą do stolicy. Żegnam.
Pan Walery spoglądał na odchodzącego poczciwym, pełnym wdzięczności wzrokiem. — Panie! zaczął powstając i prostując się, chciej pan... racz pan.., mam honor prosić pana abyś uczynił mi zaszczyt... zaszczyceniem dziś w wieczór domu mego swą obecnością.
— Nie omieszkam, jeśli nic nie przeszkodzi — wyszeptał słodko blady, chudy człowieczek, i odszedł.
O, jakże brzydka, nieszlachetna twarz bladego, szczupłego człowieczka, brzydkim, nieszlachetnym powleczona była wyrazem, — gdy zwolna, cichym, jakby skradającym się krokiem zstępował ze schodów! Jakże powieki jego szybko i niespokojnie pdnosiły się i opadały, jak blade źrenice jego jaskrawo i złośliwie świeciły, jak jadowity mściwy uśmiech owijał wązkie przycięte jego wargi! — I jakże spokojnym i zadowolonym z siebie i z całego świata był pan Walery, gdy opatrzywszy powierzone mu akta wielkiemi czerwonemi pieczęciami wysyłał je według adressów! Jak uroczystą i wyprostowaną była postać jego, gdy po wyjściu z biura kroczył przez ulicę z powagą właściwą potomkowi wielkiej książęcej familji Rorenstaubów, i kuzynowi niemniej dostojnej rodziny Habsburgów! Jak poczciwe spracowane oczy starego kancelisty jasno i pogodnie spoglądały do koła, nic a nic nie wiedząc o żadnych nikczemnościach, podstępach, zemstach i zbrodniach tego świata; i jak żywą, serdeczną zajaśniały one radością, gdy na rogu ciasnego zaułka, naprzeciw wysokiego z nadpróchniałych desek złożonego parkanu, ukazał się przed nim nizki drewniany domek, w progu którego z popielatym kotkiem na ramieniu i złotemi iskrami w szafirowych, śmiejących się oczach, spotykała go ukochana jedynaczka! Monilka z popielatym kotkiem na ramieniu spotkała ojca w progu bawialnego pokoju; przy oknie siedział Kazimierz przerzucając kartki jakiegoś poematu, którego czytaniem ukochana jego skracała sobie chwile oczekiwania na powrót ojca i narzeczonego.
— Jak się macie, jak się macie! — mówił p. Walery całując córkę w czoło, głaszcząc kotka po grzbiecie, i przyszłemu zięciowi przesyłając spojrzeniem uprzejme powitanie.
— Dobrze się mamy, ojczulku — zadzwięczał mu w uchu srebrny głos jedynaczki; kot trącił go w policzek różowym pyszczkiem, a Kazimierz głośno przeczytał z książki:

Święć się, święć się wieku młody,
Śnie na kwiatach, śnie mój złoty,
Ideale wiary, cnoty,
I miłości, i swobody.

Monilka odskoczyła od ojca a stanąwszy na środku pokoju, owinęła na drobne rączki długie grube warkocze opływające piersi jej i ramiona, i patrząc na Kazimierza zadeklarowała niby w odpowiedź.

Swięć się chwilo, gdy wcielona
Fantastycznych krain córa,
Czarodziejka lekkopióra,
Sama zbiegła w me ramiona.

Kazimierz powstał, złożył książkę i ujmując ręce Monilki wraz z okręconemi w około nich warkoczami, dokończył z pamięci:

I igrała tkliwa, rada,
Jak dziewica rozkochana,
Kiedy prawdę słów młodziana,
Z bijącego serca zbada.

Stali tak dłoń w dłoni, wpatrzeni w siebie, z drgającym jeszcze na ustach melodyjnym rytmem poezji. Pan Walery stał na uboczu, słuchał rymowanej rozmowy dwojga młodych, ogarniał wzrokiem obie piękne ich głowy, a zwiędłe usta jego uśmiechały się tak szczerze i serdecznie, jakby powtarzały z poetą: „Swięć się, święć się wieku młody“. Zapomniał w tej chwili o istnieniu nawet na świecie biura o wielkich żółtych i wilgotnych ścianach. Szczęście jedynaczki jaśniało teraz przed nim jak djament nieskazitelny, w słonecznych blaskach skąpany, a usuwający w cień zapomnienia wszystko co nim nie było. Najsroższe nawet tortury nie zdołałyby już odtąd wydobyć z pana Walerego zeznania o numerach, tytułach i treści tych urzędowych aktów, jakie przed godziną zaregestrowanemi przezeń zostały w wielkiej biurowej księdze. Zapomniał o nich najzupełniej, a jeśli miał jakiekolwiek wyobrażenie o dzisiejszej swej robocie, to chyba takie, że maszyna do kopjowania skopjowała tam coś dzisiaj tak jak przez szereg poprzedzających dziewięciu tysięcy dni kopjować była nawykła. — Ale jeśli pan Walery nie rozumiał swych nowych czynności, to popielaty Burek nie miał najmniejszego pojęcia o poezji. Jemu zapachniał bardzo mile różowy barszczyk, który służąca tylko co postawiła na stole; to też uczepiwszy się sukni swej pani póty szamotał nią na wszystkie strony i miauczał i twardym pyszczkiem uderzał o drobną jej stopę, póki nie ocknęła się z zadumy w jaką pogrążały ją piękne, tonące w jej spojrzeniu oczy narzeczonego. Gdy zaś dokonał dzieła, i gdy Monilka zaprosiła do stołu drogich swych gości, Burek usiadł spokojnie na krawędzi stołu, przyciszonem mruczeniem objawiając radość jakiej doświadczał, na widok wesołości panującej pomiędzy zgromadzonymi i... smakowitego mięsa wyglądającego ze starej nadszczerbionej wazy.






ROZDZIAŁ VIII.
Poezja mistrzynią.

W domu nad kałużą, w bawialnym pokoju o trzech oknach drzemiących nad ciemną powierzchnią nigdy nie wysychającego Styksu, wrzało i gotowało się jak w garnku. Dwie starsze Suszycówny stały nad dwiema deskami do prasowania, horyzontalnie położonemi na krawędziach czterech krzeseł, i dzwoniąc żelazkami prasowały, wygładzały i rurkowały dwie wykrochmalone i wyfalbanowane muślinowe suknie. Toaleta tych panien była w stanie zaniedbania najzupełniejszego. Włosy ich zamiast podnosić się jak zwykle nad czołem i głową w kunsztownych architektonicznych kształtach i załomach, w największym nieładzie opadały im na plecy przyodziane staremi kaftanami, urządzonemi z materjału, którego barwa i gatunek znikały całkowicie w pomroce czasu. Miały na sobie podejrzanej czystości perkalowe spódniczki, z pod których znowu wychylały się stopy obute w stare, przydeptane, porozwiązywane i zrudniałe skórzane trzewiki. Strój ten więcej niż zaniedbany dwóch sióstr starszych, dziwnie odbijał przy wytwornem ubraniu młodego mężczyzny, w niedbałej postawie siedzącego w pobliżu okna, przy modnej jego bonżurce z cieniutkiego sukna, szkockim krawacie, haftowanej koszuli i wyfryzowanej, wypomadowanej, wyperfumowanej fryzurze, podnoszącej się nad twarzą białą, wymuskaną o drobnych w sztywne różki skręconych wąsikach. Młody ten człowiek w jednej ręce trzymał cieniutki pachnący papierosik, drugą ręką gładził jedwabistą, kędzierzawą sierć białego jak śnieg pudla z różową obrożą na około szyi, siedzącego na jego kolanach. Przy drugiem oknie, na nizkiej sofce siedziała najmłodsza córka Suszyca, z jedną nogą podkurczoną, a drugą bez śladu bucika na białej pończoszce, niedbale się zwieszającą aż do ziemi. Miała na sobie krótką perkalową spodniczkę i pąsowy flanelowy kaftanik; włosy jej niemające dnia tego żadnych stosunków z grzebieniem i szczotką, w najopłakańszym nieładzie opadały dokoła ramion i szyi.
Siedziała w postawie znękanej i skurczonej, z brodą opartą na dłoni, z twarzą wyrażającą niezwykły stan irrytacji i rozżalenia, z oczami nawpół żałośnie, nawpół gniewnie utkwionemi w stojącą tuż obok przed zwierciadłem, i zapinającą stalowe guziki atłasowego pancerza matkę rodziny.
— Ja nie wiem czego wy odemnie chcecie — mówiła Piękna rzucając na siostry spojrzenia, w których łzy krzyżowały się z błyskawicami gniewu; ja nie wiem czegoście się uczepiły mnie, i dokuczacie mi od rana do wieczora. Czy nie jestem waszą siostrą? czym wam w czem zawiniła?
— Dla czego niechcesz iść z nami dziś na wieczór? — wychylając głowy z za zwojów krochmalnego muślinu zawołały dwie starsze siostry; coś ty od nas lepszego, abyś się ze swojem towarzystwem tak bardzo drożyć miała? Co świat powie na to, że młodszą siostrę zostawiamy w domu, a same idziemy tańczyć?
— Niech świat mówi sobie co chce — krzyknęła Piękna podnosząc głos swój o dwa tony wyżej; ja wiem że wam nie chodzi ani o moje towarzystwo ani oto co świat powie, ale o brata tego obywatela który się stara o Rozumną...
— Proszę milczeć — po raz pierwszy, zwracając na córkę zimowe oczy, wymówiła matka rodziny. Ale Piękna puściła rozkaz mimo uszu, i wpadając w coraz żałośniejsze tony mówiła dalej:
— Albo to ja nie wiem dla czego Dowcipna chce swatać mię z bratem obywatela? oto dla tego, że gdybym ja za niego poszła, to onaby ze mną mieszkała. Ona wie, że on się z nią nie ożeni, a z Rozumną jej źle będzie; chce więc mnie wydać za mąż, żeby wyrwać się z domu...
— Patrzcie jaka mi dyplomatka! — z twarzą zaczerwienioną od gniewu krzyknęła Dowcipna.
— Dalibóg, Piękna mówi prawdę — zaśmiał się głośno siedzący przy oknie młodzieniec.
— Jak żyję nie widziałam istoty tak bezmyślnej — zadecydowała Rozumna.
Piękna uderzała pięścią jednej ręki o dłoń drugiej.
— Dyplomatka czy nie, bezmyśla czy nie, ja nie chcę abyście mię jak owcę wodziły na sprzedaż bratu obywatela... Ja nie potrzebuję...
— Proszę milczeć! — groźniej jak wprzódy powtórzyła matka rodziny.
— Ja nie potrzebuję — wołała Piękna nic a nic nie zważając na powtórzony rozkaz milczenia, — abyście mię swatały jak pierwszą lepszą jakiemuś pierwszemu lepszemu bratu obywatela, który ma zezowate oczy i dwa garby na nosie! Niech Dowcipna sama siebie swata, niech Rozumna sama sobie wychodzi za swego obywatela. — Ja nie jestem owcą, nie, wcale nie jestem, i ani myślę być owcą...
Przy ostatnich wyrazach Piękna zaniosła się od płaczu, jakby myśl o przemienieniu się w owcę napełniała ją niewypowiedzianym strachem i żalem. Ale w tej chwili zimna, koścista ręka pochwyciła ją za ramię.
— Idż do sypialnego pokoju, i przygotuj mi natychmiast suknię na wieczór — wyrzekła matka rodziny nie podnosząc głosu, lecz wlepiając w córkę wzrok, z którego na głowę jej sypał się szron i grad. Piękna zdawała się przez chwilę zmartwiałą pod uderzeniami kawałków lodu padających na nią z oczu matczynych. Usta jej oniemiały nagle, łzy oschły na rzęsach; pochwyciła połę swego flanelowego kaftanika, i zaczęła nacierać nią sobie zroszone łzami policzki, z taką gwałtownością, że w kilka sekund stały się pąsowe jak kaftanik.
— Mamo! — ozwała się Dowcipna dzwoniąc żelazkiem, — ta dziewczyna nie chce być owcą, a nie czuje tego, że jest najgłupszą w świecie gęsią.
— Naturalnie! — zadecydowała Rozumna, — jak można lekceważyć sobie podobną partję! Sama widziałam, jak tydzień temu brat obywatela będąc tu ze swym bratem, patrzył na nią jak w tęczę, i szeptał jej coś pocichu odchodząc. Nie jest on co prawda, powabnym; ależ przecie i obywatel niema najmniejszego podobieństwa do księcia Dżalmy ani do Rudolfa de Gerolstein — a przecież gotowa jestem wyjść za niego. My biedne dziewczęta...
— Jesteśmy jak owce; ten nas bierze kto daje więcej — dokończyła Dowcipna błyskając wielkiemi ostremi nożycami, któremi uzbroiła się przed chwilą w celu wykrajania u dołu falbanki szeregu długich śpiczastych zębów.
Ale Piękna otrzęsła się już z nieruchomości, w jaką wprawiło ją spojrzenie matki i dotknięcie jej zimnej, kościstej ręki. Skrzyżowała okrągłe ramiona na swym pąsowym kaftaniku, i rzekła z determinacją:
— Bądźcie wy sobie owcami, kiedy chcecie, bo ja ani myślę. Dowcipna powiedziała, że jestem gęsią; bardzo dobrze, niech sobie będę gęsią, ale nie owcą.
— Tak, jesteś gęsią, i dla tego kochasz się w panu Sylwestrze, który jest żórawiem — zauważyła Dowcipna z brzękiem zamykając nożyce.
— Dowcipna! — krzyknęła najmłodsza siostra wpadając znowu w wysokie żałośliwe tony — ty jesteś sama... ty jesteś... ty jesteś —
Nadzwyczajna irrytacja zatamowała jej głos w gardle, ładna twarzyczka jej stała się znowu tak pąsową jak kaftanik...
— Ty jesteś... żmiją! — dokończyła zaciskając drobne pięści, z błyskawicami w oczach.
— Dalibóg! Piękna powiedziała prawdę — zaśmiał się siedzący przy oknie wystrojony młodzieniec.
Ale matka rodziny usłyszawszy wymówione imię Sylwestra, zapięła nagle ostatni guzik atłasowego pancerza, i zwróciła się do najmłodszej córki...
— Idź mi natychmiast do sypialnego pokoju, uczesz się i przygotuj suknię na wieczór. O siódmej pójdziesz ze mną z bratem i z siostrami...
Mówiąc to zepchnęła prawie córkę z sofki na której ta siedziała dotąd. Piękna stanęła i skrzyżowała ramiona.
— Nie, mamo, nie pójdę — zawołała, ciszej jednak jak wprzódy, — nie pójdę, nie pójdę!
— To dopiero uparty dzieciuch! — krzyknęła matka rodziny, bez najmniejszego jednak wzruszenia w głosie, a tylko z przyciętemi gniewnie wązkiemi wargami; dla czego nie pójdziesz? dla czego nie chcesz iść?
— Dla tego, żeto Dowcipna wymyśliła, żeby iść na ten wieczór, abym tam spotkała się z bratem obywatela...
— A więc cóż? czy nie jest on może świetną partją dla jaśnie wielmożnej panny Suszycównej? — z lodowatą ironją zapytała matka.
— Nie jestem mamo, jaśnie wielmożną; jestem biedną dziewczyną, wiem o tem, ale ten pan z dwoma garbami na nosie, to nie partja.
— Jakto nie partja? ma dwadzieścia chat, tysiąc rubli rocznego dochodu! Trzydzieści krów dojnych w pachcie! — na wpół z oburzeniem, na wpół żartobliwie zawołała Dowcipna.
— Niech on sobie ma dwieście chat, sto tysięcy rubli dochodu, trzydzieści tysięcy krów dojnych! zawsze to nie partja!
— Więc cóż jeśli nie partja? cóż? cóż? — zapytały jednogłośnie starsze siostry i matka.
— Chcecie wiedzieć co? — zawołała Piękna prostując się z zaiskrzonemi oczami, i twarzą tak pąsową jak flanela kaftanika — chcecie wiedzieć co to takiego? to spekulacja.
Rozumna skrzyżowała ręce na piersi, wzruszyła lekceważąco ramionami, i pogardliwie patrzyła na siostrę; Dowcipna wystrzygając zawzięcie muślinowe zęby, brzękała nożycami i uśmiechała się złośliwie.
Matka rodziny nie objawiała najmniejszego wzruszenia.
— Spekulacja — powtórzyła spokojnie — i jakażto spekulacja, przebiegła moja córko?
— Spekulacja mamo — wołała zbuntowana dziewczyna; niech mama spyta się Dowcipnej, czy ona sama nie mówiła przedemną sto razy, że wszystko co się tu dzieje jest spekulacją!... Rozumna wyjdzie za obywatela który ma swój dom, swój powóz, swoje konie i krowy — spekulacja! Mama chce aby Rozumna wyszła za mąż za obywatela, dla tego żeby potem w jej domu mieszkać — spekulacja! Dowcipna chce wyswatać mię za brata obywatela, dla tego aby potem w moim domu mieszkać — spekulacja! Ferdynand nosi piękne tużurki i codzień u fryzjera zapieka sobie włosy żelazkiem dla tego żeby bogato ożenić się — spekulacja! My wszyscy zawsze dokuczamy ojcu, gdy tylko go zobaczemy, dla tego żeby on nam na odczepne oddał wszystkie swoje pieniądze — spekulacja! Wszystko u nas jest spekulacją! Nawet te firanki przy oknach i te papierowe ozdoby jakie Dowcipna całe życie wystrzyga, i nasze suknie, i nasze włosy są spekulacją! Nic u nas niema w całym domu prócz spekulacji! Odkąd żyję na świecie, nic nie widzę tylko spekulacje! Już one mi dojadły te spekulacje; już one mi kością w gardle stanęły! Ciekawa jestem kto mi zabroni zrobić cokolwiek, co nie będzie spekulacją!
Prawdziwy grad wyrazów sypał się z ust Pięknej; jednocześnie głos jej wpadał w coraz wyższe i żałośniejsze tony, aż opadła na sofkę i połą kaftana ocierając z rozognionych policzków łzy kropliste, dokończyła z determinacją.
— Bijcie mię, dręczcie, mordujcie, zabijcie!.. ja dziś na ten wieczór nie pójdę....
Po tych słowach Pięknej powstał gwar do nieopisania.
— Dalibóg, Piękna powiedziała prawdę — śmiał się na całe gardło młody człowiek siedzący u okna; nieprawdaż Tumry, że Piękna powiedziała prawdę? — zapytywał białego pudla i targał go zlekka za kudłate uszy. Pudel szczekał i skowyczał na kolanach swego pana, który śmiał się coraz głośniej wtorując głośnemu śmiechowi Dowcipnej, która dzwoniła w powietrzu nożycami, śmiała się i wołała.
— Ona powiedziała prawdę, mamo; Piękna powiedziała prawdę!
— My kobiety stworzone jesteśmy na to, abyśmy milczały i cierpiały, — prawiła Rozumna, starając się przenieść głosem śmiech brata i siostry.
— Zkąd tobie przyszły do głowy te wszystkie głupstwa? — wołała matka rodziny, której oczy pałały już tym razem żółtem światłem, a kościste palce targały rękaw kaftanika najmłodszej córki; — kto tobie o tem wszystkiem powiedział? czy może ten Sylwester? no, niech on się tu tylko pokaże!
Piękna zerwała się z sofki na równe nogi.
— Nie pan Sylwester, mamo, — krzyknęła z nowym wybuchem gniewu i żalu, — nie pan Sylwester, ale ja sama.. ja nie wiem... czuję...
— Czuje! ona czuje! — wymówiła pani Honorata krzyżując ramiona na piersi, a zwracając się do starszych córek i wskazując im głową najmłodszę, dodała tonem najgłębszego zdumienia: — słyszycie? ona czuje! cóż ty czujesz głupia dziewczyno! Piękna stała ze schyloną głową, z obwisłemi rękami; z twarzy jej zniknęły rumieńce, pobladła, i gładkie jej czoło zrysowało się temi dwiema zmarszczkami, które na całą dziecięcą jej niemal fizjonomją rzucały piętno dziwnego smutku i przedwczesnej dojrzałości. Po chwili podniosła głowę; oczy jej smutne w tej chwili i bez blasku, lecz głębokie i jakby na wewnątrz zwrócone, utkwiły w twarzy matki.
— Ja nie wiem mamo co czuję — wymówiła zcicha — mnie smutno... wstyd...
Ostatni wyraz ledwie dosłyszalnym szeptem wypłynął na jej usta, poczem młoda dziewczyna zakryła twarz dłońmi, i przeskoczywszy zwoje muślinów spływające z desek do prasowania, zniknęła za drzwiami sypialnego pokoju. Reszta rodziny w najgłębszem pozostała milczeniu. Rozumna chmurzyła brwi w sposób przerażający; Dowcipna uśmiechała się właściwym swoim nożyczkowym uśmiechem; pani Honorata uśmiechała się także, lecz gniewnie i pogardliwie. Jeden tylko Ferdynand wesoło i swobodnie uśmiechał się do swego pudla, który szczerząc białe zęby, patrzył mu w oczy. Pan i pies zarówno byli zadowoleni z siebie i ze świata.
— Parole d’honneur! — rzekł młody człowiek, — niespodziewałem się aby Piękna była tak przebiegłą i energiczną dziewczyną! Z tem wszystkiem, towarzystwo wasze kochane siostry nie zupełnie jest zabawnem. Bywajcie zdrowe! — To rzekłszy powstał, i gwizdnąwszy na pudla, wraz z nim opuścił pokój. Po chwili z laseczką w ręku, w paryzkich rękawiczkach i zgrabnej czapeczce na głowie przechodził dziedziniec. W bramie spotkał się ze starszym bratem.
— A! Don Rodrigo — zawołał podnosząc w górę czapeczkę, i oddając mu żartobliwy ukłon. — Pójdź tu Tumry, pójdź tu! do nogi — krzyknął na pudla, który warcząc i pomrukując objawiał względem spotkanego wielce nieprzyjazne zamiary.
— Kiedy ty Ferdynandzie przestaniesz wodzić za sobą przebrzydłe to zwierzę — sarknął gniewnie Rodryg usuwając się bojaźliwie aż pod ścianę domu.
— Nie pojmuję dla czego zwierzę to czuje do ciebie tak uporczywą antypatję — wesoło odpowiedział brat młodszy — wiesz jednak Rodrygu, że jest to bardzo złym dla ciebie znakiem! Pies to bardzo spokojny, a warczy i szczeka tylko na pijaków i... złodziei.
Nagła bladość oblała twarz Rodryga. Przygryzł wargę i ze złością odwrócił się od brata, który wyszedłszy na ulicę dostrzegł zdala pomykający biały kapelusik, i gwizdżąc wesoło, od czasu do czasu przemawiając kilka słów do Tumrego, szerokiemi krokami zdążał za kapelusikiem.
Rodryg głęboko zamyślony, z rękami w kieszeniach i wzrokiem wlepionym w ziemię wszedł w głąb domu, i zastukał zlekka do drzwi pokoju ojca. Odpowiedziano zaproszeniem do wejścia.
Suszyc siedział jak zwykle nad swem biurem zarzuconem papierami, ale pióro na którem dawno zasechł atrament i kałamarz zamknięty — dowodziły, że dnia tego nie oddawał się zmudnej swej i utrudzającej robocie kopjowania cudzego pisma. W pokoju zimno było, na ścianach świeciły zielonawe plamy wilgoci. Twarz Suszyca powleczoną też była zimniejszym jeszcze niż zwykle wyrazem. Zwiędłe czoło jego wyglądało jakby zesztywniałe i kamienne, a tylko na samym dnie zapadłych światłoszarych źrenic, paliły się i migotały blade i niespokojne iskry. Zwrócił głowę ku wchodzącemu synowi, oparł się plecami o poręcz starego fotelu, i siedział nieruchomy, jakby oczekiwał pierwszego słowa, sam nie chcąc lub niemogąc go wymówić.
Rodryg stanął przed ojcem, oparł rękę na krawędzi biura, i podnosząc zwolna ciemne, nerwowo drgające powieki, wymówił zwykłym swym bezdźwięcznym głosem:
— Uczyniłem wszystko co do mnie należało. Fałszywy dokument zaregestrowany dziś został w urzędowej księdze, ręką głupca i niedołęgi, i wysłany pocztą do stolicy.
Suszyc milczał, oczy jego wlepione były w ziemię, twarz martwa i nieruchoma. Niepodobnaby odgadnąć czy słyszał słowa syna, ani jakie uczyniły one na nim wrażenie.
— Ojcze — mówił dalej Rodryg, wyżej podnosząc głowę i prostując się nieco — upokorzenia jakich doświadczaliśmy nieustannie, skończą się wkrótce. „Ci panowie“ nie będą już przysyłali po ciebie swoich lokajów. Za parę miesięcy nikt nie będzie miał prawa powiedzieć o mnie: „to syn pokątnego doradcy!“
Suszyc milczał ciągle; na chude, blade jego policzki wystąpiło parę plam czerwonawych, lecz wnet zniknęły. Po chwili nie podnosząc na syna oczu utkwionych w ziemię, rzekł:
— Wiedziałem że jesteś chciwy i obłudny, nie wiedziałem że jesteś bezczelny...
Rodryg zaśmiał się z cicha.
— A ty ojcze? — zapytał tonem nieopisanego szyderstwa.
Spuszczone powieki Suszyca drgnęły, ale twarz jego pozostała przez chwilę nieruchomą. — Ja? — wymówił przytłumionym głosem; ja jestem głupim,... mnie trudno w tej chwili podnieść oczu... nawet na ciebie...
— Daj pokój ojcze! — wymówił Rodryg zawsze z tym samym uśmiechem nieopisanego szyderstwa na ustach; — czyliż nie ty główną rolę odegrałeś w tej sprawie? czyliż nie twoja ręka...
Suszyc podniósł nagle głowę, oczy jego szerzej niż zwykle roztwarte w tej chwili, ciskały błyskawice na zimną i szyderską twarz syna.
— Milcz! — zawołał przytłumionym głuchym głosem — idź ztąd... idź...
Przysłonił dłonią oczy, jakby je raził widok syna. Ale Rodryg pozostał nieruchomy i niezmieszany.
— Nie rozumiem cię ojcze — rzekł — wcale a wcale nierozumiem, dla czego rzucasz się gniewnie, i zasłaniasz sobie oczy. Wszak to nic innego, jak tylko udanie; a pocóż masz udawać przedemną? czyż nie jestem synem twoim i zarazem wspólnikiem?
Na twarz Suszyca wybiły dwie gorące czerwone plamy; czoło jego pokryte w tej chwili mnóstwem zmarszczek, wyrażało nieopisaną męczarnię ducha.
— Jesteś moim synem — powtórzył tym samym co wprzódy głosem — tak, jesteś moim synem a zarazem największą moją zbrodnią... większą, cięższą jeszcze niż tamta... Kto ci rozkazywał mieszać się do tej sprawy? czym ja ci choć jedno słowo powiedział kiedy o niej? jam chciał sam wszystko urządzić... potrafiłbym...
— I zagarnąć dla siebie wszystkie pożytki — z przykrym uśmiechem zawołał Rodryg, — o ojcze! to egoizm! jeżeli tobie przyda się złoto, to i mnie także...
— Złoto — przerwał Suszyc powstając — czym ja złota pragnął? Naco mi ono? co ono ze mnie uczyni teraz... teraz gdy wszystko we mnie do ostatniej fibry ciała i ducha sterane, zmartwiałe...
— A więc po cóż było czynić to, coś uczynił? — zapytał syn.
— Po co? — odpowiedział ojciec, i drżącą trochę rękę wyciągnął ku zamkniętym drzwiom bawialnego pokoju — posłuchaj!
— I cóż tam takiego? — wzruszając ramionami wymówił Rodryg — kobiety kłócą się pomiędzy sobą, hałasują, nic więcej nie słyszę, i niczego mię to nie uczy.
— Przed chwilą — mówił Suszyc jakby nie zważając na słowa syna — najmłodsza siostra twoja wypowiedziała tam okropną, straszną prawdę... Spekulacja... rachuba wszędzie... we wszystkich ich głowach i sercach... nędza moralna przerażająca... Być może, iż jest w tem wielka moja wina... to pewne, że ja chcę, aby przed końcem życia mego przynajmniej dom mój wyprzątniętym był z brudów i nędzy... chcę otrząść się z błota, które oblepiło mię od stóp do głowy... chcę, aby ustał ten hałas który tam słyszysz, hałas o co? o pieniądze! Chcę spokoju... wytchnienia... rozumiesz?
Rodryg uśmiechnął się. — A więc chcesz złota ojcze, boć przecie złotem tylko pokryć można błoto.
— Ale ty — mówił dalej Suszyc — ty jesteś młody; na karku twoim nie siedzi sześć osób głodnych, nieubranych, nieobutych, sześć par rąk nie zagłębia się w twoich kieszeniach. Trzydzieści lat wojny prowadzonej z młynami nie stargało twojej głowy i twojego sumienia... Kiedy byłem w twoim wieku, miałem iskrę w sercu... potem zgasła... miałem dobre chęci... rozleciały się po świecie... byłem najpewniejszym że zawsze będę uczciwym... omyliłem się... Kiedy byłem w twoim wieku, nigdybym w podobnej sprawie palców nie umoczył... Pocoś to uczynił? czym ci choć słowo o tem powiedział? Jam sądził, że o niczem nie wiesz; a gdybym dowiedział się że jest inaczej, czy nie rozkazywałem ci, czy nie błagałem cię, abyś zostawił całą robotę mnie i tamtemu człowiekowi? Powiedz czy to za moim wpływem, czy z mojej winy rzuciłeś się w tę otchłań? Jeżeli odpowiesz tak! skłamiesz, skłamiesz ohydnie, bezczelnie. Ja nie chciałem aby mój syn... Wielki Boże! Wszak tu w piersi mojej jest jeszcze uczucie jakieś...
Słowa te cisnęły się na usta Suszyca z niepowstrzymaną gwałtownością, podobne do potoku, który długo hamowany w swym pędzie, przerywa nakoniec wszystkie tamy. W głosie jego było cóś błagającego wtedy, gdy nalegał na syna, aby zdjął zeń odpowiedzialność za dokonaną przez się zbrodnię. A gdy trzęsącą się ręką uderzając o pierś swą zawołał, że jest w niej jeszcze uczucie jakieś, brwi jego podniosły się w górę jak u człowieka uderzonego gromem niespodziewanego dla siebie odkrycia, a postać wyprostowała się niby ostatkiem dumy człowieczej godności.
Ale Rodryg stał przed nieszczęśliwym ojcem swym, wstrząsanym od stóp do głowy gwałtem najsroższych duchowych męczarni, zimny i nieruchomy, z rękami zapuszczonemi w kieszenie surduta, karkiem zgiętym, i blademi źrenicami spoglądającemi z pod brwi szydersko i lekceważąco. Po chwili milczenia wymówił:
— Przyszedłem tu ojcze, aby ci oznajmić o dokonanym fakcie. Sądziłem, że będziesz uradowany powodzeniem sprawy, i pochwalisz zręczność z jaką doprowadziłem ją do końca. Tymczasem zamiast pochwały usłyszałem wyrzuty. Jesteś niesprawiedliwym względem syna twego, który nie jest niczem innem jak tylko powtórzeniem ciebie samego, w zwiększonej naturalnie i udoskonalonej edycji.
Gdy Rodryg wymawiał te wyrazy, Suszyc stał nieruchomy, wpatrzony w twarz jego, wsłuchany w mowę. Po niespokojnym, dziwną jakąś żądzę zdradzającym wzroku jego, poznać można było, iż oczekiwał od syna jakiegoś słowa, szukał na twarzy jego jakiegoś drgnienia lub błysku — słowa żalu może, drgnienia boleści lub błysku cierpiącego sumienia. Ale gdy Rodryg przestał mówić, czoło Suszyca pobladło i skamieniało, oczy jego zagasły; na wązkich drgających przed chwilą wargach, zawisł ten nieruchomy uśmiech, który piętnował je zazwyczaj. Powolnym ruchem wyciągnął rękę ku drzwiom, i z przyciszonym śmiechem, który w piersi jego drgał i rwał się jak fałszywa gamma, wymówił:
— Uczynisz mi wielką przyjemność, Don Rodrygu, jeśli wyjdziesz ztąd natychmiast! Natychmiast! — powtórzył silniej, z powracającym jakby na chwilę uniesieniem; ale zaraz potem dodał z uśmiechem:
— Odtąd im rzadziej widywać się będziemy, tem większą sumę przyjemności zdobędziemy sobie oba!
— Podzielam twe zdanie ojcze, — odpowiedział Rodryg — postaram się także i sobie dostarczyć przyjemności o jakiej mówisz. Zresztą wzajemna miłość i przywiązanie nie są cechami odznaczającemi naszą rodzinę. Gdyby było inaczej, nie bylibyśmy chyba dziećmi naszych rodziców.
Rzekłszy to Rodryg, oddał ojcu głęboki, szyderski ukłon, i powoli, żadnego prawie szelestu nie czyniąc, opuścił pokój.
Wtedy Suszyc usiadł znowu przed swem biurem, i długo siedział nieruchomy, szklistemi oczami patrząc w przestrzeń z uśmiechem to ukazującym się, to znikającym na bladych wązkich wargach. Stopniowo jednak czoło jego chyliło się coraz niżej, aż opadło na obie dłonie; człowiek ten dziwnem jakiemś ogarniony dumaniem, pozostał już tak aż do schyłku dnia bez ruchu ni drgnienia. W domu gwar przycichał stopniami, i przy zapadającym zmroku, można było widzieć trzy kobiety w towarzystwie młodego mężczyzny prowadzącego za sobą pudla, opuszczające dom, i wychodzące na ulicę w bardzo mizernych wytartych futerkach, zarzuconych na szerokie fruwające, wyfalbanowane suknie, i w przybrudnych starych szalikach okrywających głowy wystrojone w nioby, loki, kokardy i papierowe kwiaty. Strój ten odziewał dwie tylko młodsze kobiety, bo starsza miała na sobie bardzo ciepłe, dostatnie futro, z pod którego widniał wyglądający jak pancerz, atłasowy stanik ze stalowemi guzikami, a na głowie rudawe włosy, zaczesane w płaskie pasma i warkocze, przykryte wielką, bezbarwną, lecz ciepłą i wygodną chustką.
Po odejściu tych kobiet cisza zupełna zaległa wnętrze domu nad kałużą. Ciemno tam było także. W kuchni chrapała wcześnie po dziennych trudach uśpiona, jedyna sługa domu; w zimnym wilgotnym pokoju z jednem oknem wychodzącem na dziedziniec, siedział pogrążony w ciemności i nieruchomej zadumie ojciec rodziny. I tylko przez drzwi wązkiej, długiej sypialni kobiet, przeciskał się wązki promyczek skąpego światła; pochodził on od małej przyćmionej lampki, przy której z twarzą na dłoni, w rannej spódniczce i pąsowym flanelkowym kaftaniku, samotna i zamyślona siedziała Piękna.
Furtka u bramy skrzypnęła, na dziedzińcu dały się słyszeć przytłumione lecz ciężkie jakieś kroki; do ciemnego okna pokoju zastukano zlekka. Stukanie to jakkolwiek nie było zbyt głośne, od razu wyrwało Suszyca z zamyślenia. Podniósł głowę i utkwił wzrok w szybach, za któremi rysował się cień wysokiej, barczystej postaci męzkiej. Wstał i otworzył okno, przez które wnet wsunęła się głowa z czapką, krzywo włożoną na bujne, pokudłaczone włosy, i z twarzą bladą, niezdrową, więcej niż w połowie okrytą gęstym jak las, czarnym jak smoła zarostem. Para czarnych, gorejących, nieufnych oczów podniosła się z pod brwi strzępiastych na twarz Suszyca; w oczach tych świeciło brzydkie jakieś rozradowanie.
— I cóż? — ozwał się przybyły grubym choć cichym szeptem — dzieło dokonane szczęśliwie! Czy bardzo się dziś cieszysz? bo co ja, to bardzo!
Suszyc stał w otwartem oknie sztywny, z rękami założonemi na piersi; oczy zwrócił na twarz objętą ramą wązkiego okna i podnoszącą się ku niemu, ale nie dawał odpowiedzi.
— Wiesz co — mówił dalej stojący za oknem człowiek — tęgiego masz synala, niech go tam...
Na ramię mówiącego, ciężko i zwolna opadła ręka Suszyca, który rzekł:
— Zobowiążesz mię wielce kochany Ryczu, jeśli szanując wrodzoną mą uczuciowość, nie będziesz mię więcej rozrzewniał wspomnieniem o moim synu. Wiem już o wszystkiem co zrobił, a wszelkie powtarzania nudzą mię zwykle. Oto powiedz lepiej, po co przyszedłeś dziś do mnie, niby rozkochany trubadur pod okno kochanki?
Rycz poruszył się niecierpliwie; sposób wyrażania się Suszyca gniewał go, i imponował mu zarazem.
— Przyszedłem zapytać się raz jeszcze o tamtego człowieka... który tam... wiesz? — Tu uczynił gest naśladujący liczenie pieniędzy.
— Jakąż wiadomością o tamtym człowieku służyć ci mogę?
— Czy już wyjechał z N.
— Przed kilku dniami.
— Czy tylko nie napotka trudności? czy wygląda na hrabiego?
— Wygląda on na hrabiego tak zupełnie jak ty i ja wyglądamy na łotrów.
Rycz milczał chwilę, i wydawał się głęboko zamyślonym. — Niech mię djabli wezmą, — zawołał nagle — jeśli wiem jakim sposobem mogłeś widywać się z nim tak, żem ja go nigdy i nigdzie zdybać nie mógł! Kot niema bystrzejszych oczów nademnie, a jednak...
— Podróżowaliśmy do siebie balonem, a rozmawialiśmy ze sobą okryci tumanem chmur i obłoków — rzekł Suszyc obojętnie, patrząc na płynące po niebie chmury.
Rycz wzruszył ramionami i zaklął z cicha; nagle jednak złagodniał, i tonem poufale uprzejmym zaczął znowu.
— Niepodoba mi się to bardzo, że nie masz we mnie zaufania; cóżbym ja nakoniec mógł zrobić złego temu ulubieńcowi twemu, którego nazwisko chowasz przedemną jak djabeł przed aniołem duszę potępioną. Ot chciałbym wiedzieć o niem tak sobie... dla ciekawości...
— Czy uważasz Ryczu jakie chmury napływają od zachodu? najdalej za godzinę deszcz będzie padał ulewny — przerwał Suszyc patrząc ciągle w górę.
— Pal ich djabli, te chmury! — zawołał Rycz, którego łagodne usposobienie długo trwać nie mogło; powiedz jak się on nazywa! ja chcę o tem wiedzieć!
— Kochanku! — wymówił Suszyc; — trzebaż ci raz jeszcze powtórzyć, że pomiędzy chceniem a otrzymaniem zachodzą zazwyczaj różne przeszkody?
— Ja tu nie widzę żadnej przeszkody.
— Jest jedna.
— Jakaż?
— Taka, że z powodu osobistych mych upodobań, przekładam popełnić jednę zbrodnię niż dwie...
— Kto mówi o zbrodniach? czy myślisz że zasztyletowałbym go lub zarznął?
— Nie; ale w razie zajścia pewnych okoliczności, sprzedałbyś nazwisko jego za.... może za cenę zdjętego z twej szyi postronka.
Rycz odskoczył od okna i zaklął strasznie.
— Cóż to za przepowiednie? — zawołał, a oczy jego gorzały jak żarzewia, i blada twarz drżała ze strachu i złości.
Suszyc obojętnie wzruszył ramionami. — Ha! rzekł, kto wie co o nim w księdze przeznaczeń napisano. Położenie nasze stanie się od tej pory więcej niż drażliwe... będziemy zawieszeni pomiędzy niebem a ziemią... na nitce pajęczej...
— Wcale nie — krzyknął Rycz — ja wcale nie chcę podobnego położenia. Dbam przecie o moją skórę, i nie na to napcham sobie kieszenie złotem, aby mi dzwoniło na mój pogrzeb! Ja odtąd będę żył całym gardłem...
— A gdzie? — zwolna i spuszczając oczy na mówiącego, zapytał Suszyc.
— Gdziekolwiek — odpowiedział Rycz, — byle daleko z tąd.
— Tak — wyrzekł Suszyc — im dalej tem lepiej. Wierzaj mi, że długa, daleka podróż zbawiennie oddziała na twe zdrowie.
— I na twoje także?
— I na moje — odpowiedział Suszyc.
— Przyznaj, że dopóki nie odjadę, nie będziesz spał spokojnie...
— To prawda.
Rycz zaśmiał się zjadliwie. — Czy masz mię za denuncjanta?
— Nie; ale znam burzliwy twój temperament. Za lada co, możesz ściągnąć na siebie kłopoty, a wtedy po nitce do kłębka...
— Po jakiej tam nitce!...
— At! radziłbym ci przedewszystkiem zwinąć twój zakład w pustej kamienicy...
— A któżby teraz chciał go prowadzić! Wierz mi, to nędzny zakład, który nic prawie prócz jakiej takiej przyjemności nie przynosi w zysku...
— Bardzo się cieszę kochany Ryczu, widząc w tobie tak chwalebne intencje i zamiary. Mam tedy nadzieję a raczej pewność, że za parę miesięcy ulice miasta N. nie ujrzą więcej twej fizjonomji. Tymczasem bądź łaskaw odejdź od mego okna, bo pora nie jest tak spóźnioną aby ktokolwiek nadejść nie mógł...
Taką była rozmowa, jaką dwaj ludzie stojący z obu stron otwartego okna, prowadzili ze sobą mocno przyciszonemi głosami. Najlżejsze jej echo nie dochodziło do wązkiego długiego pokoju, w kątku którego na drewnianym stołku przy bladem świetle małej lampki, siedziała Piękna. Twarz jej wzburzona przed parą godzinami, łzami i szkarłatem oblana, uśmiechniętą była teraz i łagodnie zamyśloną. Szuflada niewielkiego stoliczka wysuniętą była w całej długości, a młoda dziewczyna czerpała z niej garściami mniejsze i większe ćwiartki papieru, rozkładając je przed sobą. Szpargaliki te różnokolorowe, zielone, różowe, liljowe, nosiły na sobie ślady i zagięcia różnych, wielce sztucznych, misternych składań, a zapełnione były... czem? oto wierszami, wierszami różnych krajowych poetów, począwszy od pierwszego z nich aż do najskromniejszego i najmniej znanego. Wszystkie te poezje, ody, sonety, urywki z dramatów i większych poematów, kreślone były bujnem męzkiem pismem. Niebyło tam ani trzech wyrazów prozy, a tylko u spodu każdej ćwiartki, bardzo drobniutkiemi literami znajdowały się nakreślone słowa: „Pannie Salomei na pamiątkę, Sylwester.” Piękna przeglądała ćwiartki tę jednę po drugiej, odczytywała wiersze, zamyślała się i uśmiechała z kolei. Nie widząc przedmiotów leżących przed nią, a patrząc tylko na twarz jej mieniącą się uśmiechem i zadumą, możnaby sądzić, że przebierała w perłach i drogich kamieniach. A przecież byłyto tylko drobne szpargałki zakreślone wierszami bez związku i ładu; ale składały snać one całą skarbnicę młodych rojeń, uciech i nadziei tej młodej dziewczyny. Było coś figlarnie skradającego się i głęboko tajemniczego w sposobie w jaki wydobywała je z szufladki, za każdym razem oglądając się po nawpół ciemnym pokoju, jakby przez oddawna nabyte przywyknienie skrywania skarbów swych przed obcem okiem. Drobnemi palcami przewracała ćwiartki bez najmniejszego szelestu, a niekiedy tylko poruszała ustami jakby rozmawiając z kimś niewidzialnym. Piękna rozglądając się w swym różnobarwnym zbiorku poezij, rozmawiała w istocie ze wspomnieniami swemi — a nieliczne były wcale wspomnienia te młodziuchnej dziewczyny, wyhodowanej i zrosłej przy zimnem jak lód ognisku domowem, śród duszącej umysł i wysuszającej serce atmosfery — wiecznych spekulacij. Byłyto wspomnienia podobne do różanych promyków jutrzenki, z trudnością przebijających się przez gęsty tuman mgieł i ciemności nocnych; albo do tych iskier djamentowych i migotliwych, które słońce rozsiewa po skrzepłej powierzchni śniegu.
Piękna patrzyła na ćwiartkę zieloną jak nadzieja, i czytała „Czy Marja ciebie kocha? Mój drogi, mój miły! więcej niż kochać wolno...” Podniosła oczy z nad papieru, i utkwiła je w przestrzeni, bo przypomniała sobie, że byłto pierwszy wierszyk jaki otrzymała od Sylwestra. Byłoto już dawno, dawniej niż przed rokiem; nie miała jeszcze wtedy skończonych lat siedmnastu. „Czy pani znasz Marję Malczewskiego?” — zapytał ją młody człowiek, patrząc w jej twarz wielkiemi ciemnemi oczami, które nie były ani ogniste ani wielce mądre, ani niezmiernie czułe, tylko bardzo, bardzo dobre — tak dobre, że Piękna gdy patrzyła na nie, czuła około serca jakąś dziwną rzewność. Nie znała poematu o którym mówił jej młody człowiek z ciemnemi dobremi oczami, ona żadnego wcale nie czytała poematu; w domu w którym wyhodowała się i wzrosła, nie postało nigdy nic do poezji podobnego. „Jeżelibyś pani chciała przeczytać ten poemat...” z nieśmiałością zaczął młody człowiek. Piękna chciałaby bardzo przeczytać poemat, ale siostry śmiać się z niej będą, a mama, to i odbierze z ręki niepotrzebnie rozmarzającą książkę — „To może przynajmniej ustęp jaki... to bardzo piękne... ja pani przepiszę.” I przepisał ustęp z poematu na zielonej jak nadzieja ćwiartce papieru, i oddał go młodej dziewczynie wtedy, gdy nie było w pokoju siostr jej i matki. Piękna miała więc odtąd w życiu swem tajemnicę. Zachwycało ją to i dziwiło; zieloną ćwiartkę wsunęła za stanik sukni, i wydało się jej, jakoby pod tym stanikiem znajdujące się serce uderzyło silniej jakoś niż zwykle. Przez cały wieczór niepodobna było przeczytać otrzymanego w darze wierszyka, bo matka i siostry znajdowały się wszędzie, aleto wszędzie, w każdym zakątku domu. Zato w nocy, kiedy wszyscy już spali, Piękna zerwała się z posłania, i bosemi stopami cichutko wysunęła się do kuchni. Tu zapaliła malutki kawałek żółtej łojówki pozostały w mosiężnym lichtarzu, postawiła go na statku, a sama przykucnąwszy na zimnej ceglanej podłodze, rozwinęła zieloną ćwiartkę. Czytała i nic nie rozumiała zrazu. Wyraz: kocham, powtarzający się tam nieustannie, w każdym niemal wierszu, zatrzymywał przy sobie jej oczy, i wprawiał ją w wielkie zdziwienie. Ani wyobrażała sobie, aby ktokolwiek mógł tak często wyraz ten powtarzać. Ona słyszała go tak rzadko, a i to wymawiany w sposób, który zakrawał na szyderstwo lub nienawiść! „Marjo! czy ty mię kochasz? — czytała cichutko — Czy Marja ciebie kocha? Mój drogi, mój miły, więcej niż kochać wolno!..” Pięknej chciało się razem i płakać i śmiać się. Przeczytała ustęp aż do końca, i zaczęła go czytać po raz drugi. Policzki jej płonęły tak jak gdyby siedziała przed ogniem, a jednak była tam przy niej tylko zimna, wilgocią przesiąknięta ściana — „Czy Marja ciebie kocha?” powtórzyła raz jeszcze... Żółte światło łojówki drgnęło w głębi lichtarza i zagasło. Piękna pozostała w ciemnościach skurczona przy drewnianym stołku, na ceglanej podłodze, i dokończyła z pamięci — „Mój drogi, mój miły, więcej niż kochać wolno!” Dziwy prawdziwe! trzy razy tylko przeczytała te tak obce sobie wyrazy, i umiała je już na pamięć! Pierś jej podnosiła się wysoko, a w sercu drżały i śpiewały jakieś echa, i powtarzały: „Czy Marja ciebie kocha? Mój drogi, mój miły!..”
Byłato pierwsza lekcja poezji otrzymana przez młodą dziewczynę w zimnej, ciemnej kuchence, przy migotliwem światełku żółtej łojówki, i wcale nie melodyjnym z przyległego pokoju dochodzącym chórze trzech chrapiących na zabój gardeł. W dwa dni potem, pomiędzy Piękną a Sylwestrem zawiązała się następująca rozmowa: „Jakże się pani podobał wyjątek z Marji?” — „Bardzo, o! bardzo!” — „Jaka to piękna rzecz” — „Co takiego?” — „Poezja” — „Czy wszystkie poezje są tak piękne jak ten wyjątek?” — „O! są jeszcze piękniejsze!” — „Mój Boże! jakże jabym chciała czytać te piękniejsze!” — „Jeżeli pani pozwoli, to ja... jeszcze cokolwiek dla pani przepiszę!” — I przepisał parę sonetów krymskich, potem kilkanaście wierszy z Tadeusza, opisujących Zosię siedzącą w ogródku pomiędzy grzędami kapusty i ogórków, w białych papilotach do koła główki; potem coś tam z Balladyny i z Mohorta i z Rusałek. Piękna czytała co nocy w kuchence, albo budziła się bardzo rano, i przechylona ku oknu wysilała wzrok, aby przy dnia brzasku dojrzeć te światy dziwne, nieznane, które świtać dla niej zdala zaczynały.
Tak Sylwester został dla Pięknej nauczycielem poezji; był on zarazem nauczycielem wdzięku i budzicielem uczuć. Pod wpływem lekcji jego, dziewczyna zmieniła się dziwnie; chód jej stawał się lżejszym, spojrzenie powłóczystszem, uśmiech wdzięczniejszym, serce jej uderzało coraz żywiej, zaczęła tęsknić i.. wstydzić się.
Raz rzekła do nauczyciela swego, który siedział przy niej bardzo zamyślony. — „Dla czego pan dziś nic nie mówi?” — Nauczyciel westchnął i spojrzał w ciemne, szare oczy dziewczyny. Byłato tym razem cała jego odpowiedź; ale nazajutrz spotkawszy na ulicy Piękną wracającą z kościoła, ofiarował jej kartkę papieru blado-różową jak nieśmiała miłość. Piękna przed wejściem do domu weszła do sąsiedniej bramy, i tam ukryta przed wzrokiem przechodniów, rozwinęła kartkę złożoną w kształt rozkwitłego tulipana. Zaledwie jednak rzuciła na nią okiem, zaczerwieniła się jak malina. Byłato odpowiedź na wczorajsze jej pytanie, a zaczynała się od wyrazów: „Kochanko moja, na co nam rozmowa!” — Być może, iż wiele dziewic lub niewiast znajdując się na miejscu Pięknej, rozgniewałoby się za tak zuchwałą odpowiedź; być może, iż i Piękna gniewała się także trochę, a może i bardzo; to pewna, że gdy wybiegła ze swego ukrycia i skierowała się ku domowi, krok jej był tak lekki, jakby unosiła się nad ziemią wcale jej stopami nie dotykając, a oczy błyszczały, świeciły, jaśniały tak, jak błyszczeć, świecić, jaśnieć mogą tylko oczy dziewczyny, która wychowana i wzrosła przy ognisku domowem zimnem jak lód, widzi otwierający się przed sobą śliczny, ciepły światek, w którym kwitną róże, śpiewają słowiki, na złotych skrzydłach fruwają genjuszki z różowemi twarzami, młode serca biją chórem mocno, zgodnie, etc. etc.
Wszystkie te dzieje przypominała sobie Piękna, rozpatrując się w swem różnobarwnem archiwum, gdy jedna z ćwiartek papieru, którą wzięła do rąk, w dłuższe i głębsze niż wszystkie inne pogrążyła ją zamyślenie. Byłto także wiersz bardzo starannie przepisany, u dołu zaopatrzony podpisem: „Pannie Salomei, na pamiątkę, Sylwester,“ a noszący tytuł: „Miłość kobiety!“ Piękna pochyliła się nad białą jak śnieg kartką, i pod bladem światłem lampy które oblewało zamyślone jej czoło, czytała: „Raz mi mówiono, że są tu na ziemi, białe anioły z skrzydłami białemi; które gdy wezmą w poświęcone dłonie serce człowiecze, to je drogą świata, po nad kałuże, błota i przepaści, niosą bezpieczne, czyste... nieskalane...“ Podniosła czoło, twarz oparła na dłoni, i samej sobie zadała pytanie: „Jaką też musi być kobieta taka, którą porównać można do białego anioła, unoszącego w dłoniach poświęconych serce ukochanego człowieka, unoszącego je tak troskliwie, lekko, miękko, aby nie czuło, że leci po nad bagniskami i przepaściami? Długo myśl jej zachwycona tym obrazem, lecz niewprawna w rozwikłanie samej siebie, bojowała z tem pytaniem: — „Ach, myślała Piękna, taka kobieta powinna być chyba bardzo dobrą, troskliwą cierpliwą; nie powinna nigdy trawić dwóch godzin przed zwierciadłem na układaniu włosów swych i przypinaniu kokard do sukni — bo kiedyżby miała czas do czuwania nad powierzonem jej sercem ludzkiem? nie powinna też nigdy ściskać pięści ze złością, ani tupać nogami, ani krzyczeć z gniewu w niebogłosy — bo serce utulone w jej dłoniach przelękłoby się i uleciało od niej prędko, prędko!“ — Tu Piękna uczyniła zwrot do samej siebie. — „Mój Boże! pomyślała, a ja całe ranki przesiaduję przed lustrem, a gdy się rozgniewam, jak dziś naprzykład, to ściskam pięści, tupię nogami i krzyczę w niebogłosy. Nie, ja nie mogę wcale być porównaną do białego anioła z białemi skrzydłami. Ale to źle, bardzo źle; bo jeśliby... no jeśliby naprzykład przyszło mi tak nieść nad bagniskami i przepaściami serce pana Sylwestra...” spłonęła szkarłatnym rumieńcem, i z wielkim pośpiechem zaczęła czytać dalej.
„I jam się pytał gdzie anioły takie? a przy mnie wtedy matka moja stała, włos rozgarniała, czoło całowała.“ Przerwała znowu czytanie myślą: „A więc są na świecie matki, które dzieciom swoim włos rozgarniają i czoło całują; dla czego matka nasza nigdy nie czyniła tego? Chyba ona nie jest takim białym, dobrym aniołem?“ — Na myśl tę uśmiechnęła się dziwnie, i przecząco wstrząsnęła głową: — „O nie! zawołała w duchu, mama nie jest takim aniołem; ona serca ojca nie wzięła nigdy w poświęcone dłonie, i nie niosła nad bagniskami troskliwie i czule... ona nigdy nie całowała w czoło swych dzieci... Dla czego to tak? dla czego?“ Westchnęła, smutną twarz pochyliła nizko, a po chwili na ciemnej jej rzęsie zamigotała w promyku lampy drobna kropelka.
Powiadają ludzie, że łzy rodziców przekleństwem spadają na głowy złych dzieci; kędyż spływają łzy dzieci, ronione z winy złych rodziców? Dla czego pisząc i prawiąc tyle o łzach rodziców moraliści i kaznodzieje, nie pisali i nieprawili nic o łzach dzieci? Jak pierwsze tak drugie są straszną skargą, zaniesioną na kłam zadany najświętszym uczuciom człowieczym; jak pierwsze tak drugie świadczą o istnieniu na ziemi jakiejś ciemnej, nizkiej duszy, bezwzględnie na to, czy jest ona niewdzięczną duszą dziecka, czy zimną, nieczułą, samolubną duszą matki czy ojca.
Łza Pięknej stadła na białą kartkę, a oczy jej omglone żarem, czytały wyrazy: „Miłość kobiety — to z twą siostrą młodą wspólne marzenia i długie rozmowy.“ — „Nie! myślała młoda dziewczyna, jam nigdy z braćmi moimi nie snuła wspólnych marzeń, ani długich rozmów! Dla czego to tak? — może dla tego, że matka nasza nie niosła serca ojca naszego w poświęconych dłoniach; a gdyśmy wszyscy dziećmi jeszcze byli, nie zbierała nas razem u kolan swoich, i pocałunków nie składała nigdy na zbliżonych ku sobie naszych czołach. Myśmy nigdy nie byli ze sobą zbliżeni, żyliśmy osobno, a tylko jadaliśmy razem, i jednogłośnie wołaliśmy na ojca, aby nam dał jak najwięcej pieniędzy! O Mój Boże jaka też to u nas bieda!..“
Co Piękna rozumiała pod tym wyrazem: bieda? Wszystko zapewne co w nim się zawiera: chłód i głód. W istocie czuła się ona zziębniętą i zgłodniałą; jak żebrak chleba, łaknęła tych uczuć dziwnych dla niej, nieznanych, jakichś ciepłych, promienistych, które potokiem złotym płynęły z poezji jaką czytała.
Niech nikt nie mówi, że w poezji wielkie nie mieszczą się nauki. Poezja, tylko poezja była w tej chwili mistrzynią tej młodej, biednej, nigdy niekochanej i niekochającej dziewczyny. Uczyła ona ją czuć i myśleć, uczyła ją poznawać siebie i otaczających; wiodła ją w głębię życia, i ukazywała kryjące się w niej brylanty jasne, i brzydkie nieużyte głazy. Poezja szeptała do niej zcicha: „To miłość a to samolubstwo, to prawda a to fałsz, to szczęście a to niedola...“ A Piękna wyciągała ręce po brylanty miłości, prawdy, szczęścia! — ona już rozpoznała jak wyglądają samolubstwo, fałsz i niedola, i zaczęła je nienawidzieć. Dla tego na myśl o matce, łza spłynęła po ciemnej jej rzęsie. Czemuż bowiem w piersi tej matki były twarde, nieużyte głazy, a nie jasne brylanty?.. gdyby były te brylanty, te gwiazdy czarodziejskie z miłości zrodzone, poezją wypieszczone, wszystko byłoby inaczej, o, inaczej!... I rzecz dziwna! na myśl o ojcu, Piękna nie poczuwała ani goryczy ani tych cierpkich żalów, jakie ją ogarniały, gdy zastanawiała się nad matką. Myśl o ojcu, wprawiła ją tylko w stan cichego smutku i rzewnego współczucia: „Biedny ojciec!“ myślała. Ona przeczuła zapewne, odgadła, że przy ognisku rodzinnem kobieta właśnie powinna być tą czarodziejką, która jak Wielki Prorok ze skał, wód potoki, wydobywa ze ścian domowych źródła miłości i blaski piękności; ona przeczuła i odgadła, jakie śmiertelne poszkodowania zadaje kobieta sercu mężczyzny, jeśli czarodziejką taką być nie chce lub nie umie. I dla tego może, myśląc o matce z bezwiedną prawie goryczą, o ojcu myślała tylko ze smutkiem. „Miłość kobiety, to nagroda twoja po trudnej pracy męzkiego zawodu; to przy rodzinnem ognisku kapłanka, błogich dni życia i uciech domowych; to głos radości co na progu wita wracającego z pośród obcych ludzi... O, jak mocno biło serce młodej dziewczyny, kiedy wyłoniony ze słów poezji, stanął przed nią obraz jakiejś schludnej, ślicznej chatki, z wesoło gorejącem po środku ogniskiem! Przy ognisku stała młoda kobieta bez architektonicznego arcydzieła wybudowanego z włosów na głowie, a ot tak sobie, w dwóch po prostu splecionych warkoczach na około czoła — na około czoła, na którem jaśniała godność kapłanki... Kto to taki ta kobieta z jasnem czołem, gorącem okiem, wdzięcznie uśmiechnionemi usty? To ona, ona sama, młoda Salusia przezwana Piękną, królowa schludnej chatki... Ale oto drzwi chatki otwierają się, wchodzi przez nie mężczyzna strudzony pracą męzkiego zawodu. Kto to taki? patrzcie! wszakto Sylwester, ten młody człowiek z ciemnemi dobremi oczami, który młodej Saluni przez całe dwa lata przepisywał wiersze na różnobarwnych kartkach... Teraz jest on jej mężem... Kobieta stojąca przy ognisku zrywa się jak ptak i biegnie ku niemu... otwiera białe ramiona... głos jej witający dzwięczy mu w uchu radością... jest ona jego nagrodą, jest ona kapłanką, aniołem białym niosącym serce jego w poświęconych dłoniach... Tłumem cisnęły się marzenia do głowy Pięknej. Ukryła twarz w dłoniach, śmiała się przez łzy do obrazu przyniesionego jej w darze przez wielką mistrzynię jej... poezję...
Siostry jej tańczyły kędyś na wieczorze u znajomych, brat obywatela z dwoma garbami na nosie, nachmurzony nieobecnością jej, markotnie myślał o niepowodzeniu jakiego doświadczał pomimo swych chat trzydziestu i dwóch tysięcy rubli dochodu; a ona tymczasem marzyła o staniu się białym aniołem, któryby po nad bagniska, błota i przepaście, niósł w poświęconych dłoniach serce pana Sylwestra.
Nagle młoda dziewczyna zadrżała całem ciałem i porwała się na równe nogi. Śród ciszy głębokiej rozległ się po całym domu dźwięk fletu, dźwięk fałszywy, ostry pszeszywający... po nim nastąpił drugi podobny do przeraźliwego krzyku człowieka spadającego w otchłań — lecz urwał się nagle, a wnet potem dał się słyszeć sztuk przedmiotu gwałtownie rzuconego i roztrzaskującego się o ziemię. Piękna przelękła się. Dziwnie ona lubiła muzykę fletu, dochodzącą niekiedy do niej śród ciszy nocnej, z pokoju ojca. Ale takiego dźwięku, jak ten który skonał przed chwilą zerwany nagle, nie słyszała nigdy... czuła tylko że zabrzmiała w nim jakaś męka straszna, jakieś ogromne nieszczęście... Prędko jednak opamiętała się, wzięła lampkę do ręki i z niespokojną twarzą przeszedłszy na palcach bawialny pokój, przybliżyła się do zamkniętych drzwi pokoju ojca. Zasztukała z lekka po kilka razy, ale nie otrzymała odpowiedzi. W tej chwili zrodziło się w niej postanowienie wejść, rzucić się ojcu na szyję i twarz jego okryć pocałunkami. Weszła i znalazła pokój pusty. Drzwi od sieni były otwarte, wiał z nich mrożący chłód. Na środku pokoju leżał flet roztrzaskany na drobne części. Piękna długo stała nieruchoma patrząc na zdruzgotany instrument, żal niezmierny ją ogarnął, przypomniała sobie ile to razy obudzona w nocy jego dźwiękami, snuła w swej głowie nici dziwnych rojeń i zadum... Byłto jej pierwszy nauczyciel, który poprzedził późniejszą jej i wspanialszą mistrzynię, poezję... Piękna nachyliła się i podjęła odłam rozbitego instrumentu ale nagle przelękła się znowu bardzo. Drzewo które cisnęła w dłoni zimne było jak lód... Spojrzała znowu na szczątki fletu, i zdało się jej że stoi nad trupem. Wybiegła szybko z pokoju i wróciła do swej sypialni. — „Ale gdzie podział się ojciec?“ — pytała siebie.
Ojciec próbował przed chwilą wywołać z łona muzyki ducha spokoju; ale zamiast niego zjawiły się przed nim duchy zgryzoty i rozpaczy, i krzyknęły mu nad uchem strasznym głosem człowieka padającego w otchłań. Suszyc roztrzaskał flet swój i wyszedł na ulicę, aby orzeźwić się świeżem powietrzem i uspokoić widokiem ruszających się ludzi. Wraz ze zdruzgotaniem fletu rozstał się on z ostatnim towarzyszem swej młodości, ostatnia dobra pamiątka życia zagasła starzana w pyle...
Gdy tak się dzieje w domu nad kałużą, w małem ubogiem domu pana Walerego światło, ludno, gwarno. Trzy pokoiki, z których jeden mały, drugi maleńki a trzeci malusieńki, przedstawiają wybornie rozwiązanie matematycznej zagadki: jakim sposobem, na jak najmniejszej przestrzeni zmieścić się może jak największa ilość ludzi? Piętnastu mężczyzn i cztery kobiety poruszają się tam jedni około drugich, jak pszczoły w ulu; gwarzą, a nawet istne dziwy! tańczą! Jakiś młody człowiek siedzi przy fortepjanie, i z zawziętością świadczącą dobrze o energji jego charakteru, wybija na klawiszach kadryle i polki. Bawialny pokoik, dla rozszerzenia przestrzeni, wyprzątnięty ze wszystkich sprzętów, aleto ze wszystkich; zato kuchnia zapełniona aż pod sufit wyniesionemi komodami i szafami. Nawet biurko p. Walerego wespół z szanowną jego teką, zamkniętą jednak hermetycznie w szufladzie, sterczy czterema nogami do góry wywróconemi po nad płytą kuchenną, na której sługa odświętnie ubrana smaży jakieś mięsiwo, i w takt dochodzących aż tam dźwięków polki, wybija miotełką białą jak śnieg piankę do jakichś naleśników.
W bawialnym pokoju pozostała tylko, na użytek niemłodej damy, która na prośbę Monilki przyprowadziła trzy swoje córki, stara kanapa. Nie młoda dama siedzi na niej w czepku z żółtemi wstęgami, i z widocznem zamiłowaniem trudni się obieraniem jabłek, które pochłania jedno po drugiem; lecz z wysoka, żółta poręcz kanapy wznosi się po za jej plecami, i zdaje się spoglądać na tłum ruchliwy z nadzwyczajnem zdziwieniem, lecz zarazem z niejaką dumą. Pozostało tam także kilka stołków, bardzo niewiele miejsca zabierających, i dwa stoliki na których pali się po dwie stearynowe świece oprawione w mosiężne, świecące jak złoto lichtarze. Nad jednym ze stolików wiszą ramki na czerwono pomalowane, a śród nich kłusuje na białym koniu trójgraniasty kapelusz Napoleona I-go. Co do twarzy tego wielkiego męża, ta lubo szkłem osłonięta, utonęła całkowicie w pomroce wieku i pyłu, tak że gdyby nie trójgraniasty kapelusz, znaczenie obrazu pozostaćby musiało nieodgadnioną nigdy tajemnicą. Druga para świec rzuca obfite światło na miasto Neapol, rozrzucone w nieładzie nad brzegiem morza. Ktokolwiekby jednak popatrzył na gród ten zamknięty w wązkich drewnianych ramkach, musiałby koniecznie uczynić w duchu niezłomne postanowienie niejechania tam nigdy. W bardziej zacienionym kącie pokoju, widać jeszcze Poniatowskiego tonącego w Elsterze. Wszystkie te trzy obrazy a raczej sztychy, wniesione tu zostały przez nieboszczkę Monikę, jako jedyny posiadany przez nią posag, i jako pamiątka po niej, strzeżone i zachowywane były przez p. Walerego nakształt relikwij.
W drugim pokoju stał przy drzwiach fortepian, na którym właśnie wygrywano polki i kadryle, a także stolik do kart z lampą pośrodku. Pod światłem lampy widniała rumiana, pulchna twarz p. naczelnika stołu w towarzystwie trzech innych twarzy, które z uśmiechem zadowolenia spoglądały na trzymane w rękach, ułożone z asów, dysek, dam i waletów wachlarze. Do grających w preferansa należał także urzędnik z fluksją, który zdjął z twarzy chustkę, lecz czterem córkom swym nic wcale nie powiedział o mającej nastąpić zabawie. Kazimierz, Sylwester, Józef, Ignacy tańczyli na zabój z pannami ubranemi w pstre wełniane sukienki; tańczył także młodziutki kancelista, który dnia tego przysłużył się p. Waleremu krzesłem i kałamarzem — ale wiodło mu się nie bardzo szczęśliwie, bo z powodu ciągłych rumieńców i spuszczonych oczu, następywał ustawicznie panom na nogi, pannom na suknie.
Monilka tańczyła wiele, ale krzątała się około przyjęcia gości jeszcze więcej. Krzątała się ona jeszcze na kilka godzin przed przybyciem gości, a i to bardzo nawet gorliwie i kłopotliwie — bo w maluchnem jej gospodarstwie brakowało wszystkiego, aleto wszystkiego, począwszy od szklanek, łyżek, łyżeczek, nożów, widelców i talerzy, które trzeba było pożyczyć od znajomych i sąsiadów — aż do cukru, herbaty, ciastek, mięsa, mąki i jaj, które trzeba było skupić po różnych sklepach miasta. Na szczęście, Kazimierz i Sylwester pomogli jej. Poszli na miasto, i wrócili w parę godzin przynosząc wszystko czego było potrzeba. Sylwester otrzymał za to bardzo serdeczne podziękowanie, a Kazimierz miał oddane sobie na wyłączną własność dwie drobne ciepłe rączki, które pozwolono mu przez dwie minuty przynajmniej ściskać i całować. Rączki te bardzo ładnie wyglądały w rękawach zawiniętych po łokieć; a kiedy wzięły się z zapałem do przecierania szklanek i talerzy, do rąbania cukru i układania na talerzach ciastek i jabłek, wyglądały tak ponętnie i tak jakoś krzątały się zwinnie a pracowicie, że niewiadomo jakim sposobem w samym najgorętszym przebiegu roboty znalazły się znowu w dłoniach Kazimierza, który tym razem bez pozwolenia już i zupełnie samowolnie trzymał je w posiadaniu swem całe pięć minut.
Sylwester tymczasem porządkował, wynosił i przestawiał sprzęty, a za każdym razem gdy wchodził do kuchenki, kędy znajdowała się Monilka, markotnie jakoś spoglądał na nią i mówił:
— Nie pojmuję doprawdy, dla czego pani nie zaprosiłaś dziś panny Salomei! Otóżto przyjaźń kobiet! — Ależ mój Boże! — wołała Monilka, — dziesięć razy powtórzyłam już panu że Salunia zaproszona dziś z siostrami na wieczór do M. Nie przyszłaby z pewnością. — Sylwester odchodził, ale po chwili wnosząc do kuchni jakąś komodę czy jakiś stolik, zaczynał znowu:
— Nie pojmuję dla czego pani... — Monilka nie pozwalała mu kończyć. — Już też nie wątpisz pan, że chciałabym aby Salunia dziś tu była. — Wątpię! — odpowiadał markotnie młody człowiek. Monilka gniewała się. — Ona zaproszona do M.! — wołała dzwoniąc szklankami, które wycierała z pyłu. Matka jej nie pozwoliłaby opuścić wieczoru u M. — Sylwester odchodził, lecz po chwili wracał i znowu zaczynał. — Otożto przyjaźń kobieca! nibyto pani kochasz pannę Salomeję, a nie zaprosiłaś jej... Lepiej było nie prosić tych K., obeszlibyśmy się bez nich wybornie. — Koniec końców, Monilka i Kazimierz zaczęli serdecznie śmiać się z sercowego zafrasowania biednego Sylwestra. — Tak, tak, — mówił ten ostatni, — śmiejcie się! dobrze wam że widujecie się codzień! Syty głodnemu nie wierzy.
I teraz także, kiedy zebrane już grono gości gwarzyło i tańczyło, Sylwester choć tańczył z innemi, nie należał wcale do gwarnych rozmów. Jużto w ogólności znać było po nim, że wiele mówić nie lubił. Tancerz też nie był z niego osobliwy. W polce przeszkadzały mu zadługie ręce, w kadrylu zadługie nogi. Nie był on też bardzo do smaku pannom Z. które tańczyły z nim wprawdzie ale od niechcenia, daleko baczniejszą zwracając uwagę na pp. Ignacego i Jóżefa. Sylwester nic wcale o tę niełaskę panien niedbał. Suwał on kadryla zwolna i z flegmą, a co moment targał ciemny wąs, jakby mścił się nad nim za tajemne swe udręczenie. Parę razy usiadł w kącie, skrzyżował ręce na piersi, i spoglądał na cisnące się i szamocące w pokoju osoby, wzrokiem człowieka głęboko gardzącego próżnościami tego świata. Raz westchnął tak potężnie, że aż siedząca przy nim panna Z. wstrzęsła się z przestrachu. Zaśmiała się jednak zaraz, i zawołała mu nad samem prawie uchem. — Budzę pana w różowym kolorze! — Kocham! — wykrzyknął Sylwester tak głośno, że aż p. naczelnik przy preferansie usłyszał wykrzyk.
— A kogo? kogo? panie Sylwestrze! — zawołał spoglądając z za wachlarza swego w głąb bawialnego pokoju. Młody człowiek spąsowiał jak burak, i z wyrzutem patrzył na pannę, która spowodowała niedyskretne odezwanie się. Ale Kazimierz przybiegł mu w pomoc. — On kocha poezję, panie naczelniku! — zawołał przebiegając przez pokój w drugiej figurze kontredansa. — A pan kogo kochasz? — zalotnie spytała go tańcząca z nim panna, z widoczną przyjemnością patrząc na szlachetną, rozjaśnioną szczerem weselem twarz młodzieńca.
— Ja pani, — odparł Kazimierz poważniejąc nagle, — kocham osobę, na której zaręczynach tańczymy dzisiaj! W głosie jego brzmiały takie serdeczne, czyste, prawdziwie męzkie dźwięki, że panna słuchając ich, z utajonem pomyślała westchnieniem.
— Szczęśliwa ta Monilka! Co jabym dała za to żeby być na jej miejscu! — A Sylwester westchnął znowu, tylko już ciszej jak wprzódy, i pomyślał. — Szczęśliwy ten Kazimierz, że wolno mu już tak głośno mówić o swej miłości! Cobym ja dał za to, aby być na jego miejscu.
Około dziewiątej godziny Monilka wyrwała się z koła tancerzy, i przebiegła przez pokój, aby zajrzeć do kuchni i zobaczyć co się tam dzieje z wieczerzą. Obawiała się bardzo aby niezręczna sługa nie zepsuła pianki mającej służyć do naleśników, mających być znowu ozdobą i specjałem wieczerzy. Sylwester ujrzawszy gosposię zmierzającą ku drzwiom wstał, dwoma krokami przebył cały pokój, i gdy Monilka wbiegła do sieni, — rzekł: — Chciałbym doprawdy wiedzieć do czego ten wieczór podobny bez panny Salomei? Ot tak: jak mówi poeta: ciemno wszędzie, głucho wszędzie! Nic nie było! nic nie...
Nagle umilkł. Blade światło małej lampki słabo sień oświecającej, spłynęło na twarz jego; jaśniała taką radością jakby był Eljaszem na ognistym wozie, ognistemi rumakami do nieba porywanym.
Przyczyną tej nadzwyczajnej radości Sylwestra była mała osóbka ubrana w bardzo mizerne futerko, z głową owiniętą białym szalikiem... Mała ta osóbka właśnie tylko co otworzyła drzwi od sieni z nadzwyczajnym łoskotem, i jednym skokiem rzucając się na szyję Monilki, świeżym głosikiem który wpadał w bardzo wysokie tony, wołała: — I ja też, Monilciu moja droga, i ja też!
— Salunia, Saluńcia! Piękna! — wołała Monilka całując i ściskając przyjaciółkę, — skądżeś się tu wzięła? czyż nie jesteś na wieczorze u M? Dla czego?
— Nie jestem na tym przebrzydłym wieczorze! powiedziałam że nie pójdę, i nie poszłam. Uparłam się jak kozioł, ale to zupełnie jak kozioł moja droga! Siostry i mama namawiały, krzyczały, gniewały się; ale ja siadłam na sofie nieuczesana i nieobuta, i krzyczałam tylko: nie pójdę! One sobie poszły, a ja zostałam w domu. Potem przyszło mi na myśl pójść do ciebie! Nie wiedziałam wcale że tu tańce! Gdybym była wiedziała, tobym może nie przyszła. Ale kiedy już przyszłam, to i dobrze że tańczycie, ja nie od tego. Tylko że nie ubrałam się, ale mniejsza o to! Gdzie ja tu zdejmę futro? Trzeba mi włosy przygładzić. Mój Boże, ten flanelowy kaftanik... taki stary! ale mniejsza o to! dużo u was osób? a pan Sylwester czy jest?
— Jest! jest! — śmiejąc się wołała Monilka i wprowadziła przyjaciołkę do kuchenki. Za niemi niepostrzeżony wsunął się Sylwester.
— Zdejm tu futerko, Saluniu! ja tu zaraz przyniosę lusterko i grzebień... zaraz! — wybiegła, a Salunia rozpiąwszy futro, zdziwiła się czując, że ktoś je bardzo ostrożnie z niej zdejmuje. Obejrzała się i zobaczyła Sylwestra.
— Ach! — zawołała i stanęła nieruchoma z szalikiem zdjętym z głowy w ręku. Sylwester nawet się jej nie ukłonił. On nigdy nie widział Saluni tak piękną, tak powabną jak w tej chwili, choć nie była ustrojoną i starannie a misternie uczesaną jak zwykle. Miała na sobie perkalikową krótką spódniczkę i pąsowy kaftanik, dwa grube warkocze niedbale splecione stroiły jej głowę złocistym wieńcem.
Na widok Sylwestra gorąco zrumieniona podniosła do włosów zziębłą nieco rękę, postawa jej wyrażała zmieszanie, ale szare oczy podniesione ku twarzy młodego człowieka strzelały radością i mieniły się głębokiem wzruszeniem.
Sylwester trzymał wytarte futerko młodej dziewczyny, i nieruszając się z miejsca obejmował ją wzrokiem. Nagle rzucił na stół salopkę a w grube i wcale za wzór snycerzowi nie mogące służyć dłonie, pochwycił zziębniętą rączkę.
— Jakaś pani dobra żeś przyszła! — szepnął, — jak tu źle i smutno było bez pani! dziękuję! dziękuję!
— Za co dziękował? Wszak Piękna nie powiedziała mu że przyszła dla tego aby go zobaczyć: ale on wyczytał to w jej oczach.
Rzecz miała się tak, że po owym przeraźliwym dźwięku fletowym, który ją przestraszył, i po ujrzeniu na podłodze roztrzaskanego instrumentu, Pięknej tak smutno jakoś i tak straszno zrobiło się samej jednej w zimnym, ciemnym, pustym domu, że narzuciła salopkę, i nic nie dodając do swej zaniedbanej dnia tego toalety, ciemnemi ulicami, z wielkim strachem, oglądając się co moment, pobiegła do Monilki, z którą łączyła ją znajomość zabrana jeszcze na pensji. Być może, iż Piękna miała w głowie i tę myśl jeszcze że w domu przyjaciółki zobaczy swego nauczyciela poezji. Nie powiedziała ona nikomu o tej swojej myśli; ale Sylwester snać wyczytał ją w jej oczach, bo całował drobną zziębniętą rączkę, ściskał ją z zapałem, i szepnął kilka razy: — Dziękuję!
Właśnie z lusterkiem i grzebieniem nadbiegła Monilka, a w salce zabrzmiał zamaszysty mazur.
— Ach! — zawołała Piękna, mazur! mazur! Patrzcie tylko moi państwo jakie to przeznaczenie! Nie chciałam dziś tańczyć a będę...
— Panno Moniko! proszę do mazura! — zawołał we drzwiach Kazimierz. — Co to? i panna Salomea tutaj? to dopiero niespodzianka! Sylwestrze! bierzże pannę Salomeę do mazura, i pójdźmy!..
Sylwester nie dał sobie tego dwa razy powtarzać, i dwie mazurowe pary wpadły z wielkim impetem z nawpół ciemnej sieni do rzęsiście czterema świecami oświetlonego pokoju.
W tej chwili Sylwestrowi nic a nic nie zawadzały długie jego nogi; tańczył tak zręcznie i ochoczo jak nigdy, a w dłoni ściskał mocno drobną rączkę, która rozgrzała się już w ciepłej atmosferze tańca, i płaciła mu wzajemnym uściskiem. Co tam był za gwar i tłok gdy przyszło do krakowskiej figury! Sylwester wyglądał bardzo wspaniale pomiędzy Monilką i Piękną, które przyprowadził przed młodziutkiego Benjaminka pytając: muzyka czy poezja?
— Muzyka! — rumieniąc się po same uszy — odpowiedział Benjamin biura, i otrzymał rękę Monilki. Piękna nazwała siebie poezją; ona wiedziała, że to była sztuka piękna ulubiona przez Sylwestra, a przy tem czuła wielką wdzięczność dla tej swojej mistrzyni. Bez niej, byłaby teraz na wieczorze u M., i zamiast Sylwestra miałaby przy sobie obywatela z dwoma garbami na nosie...
Na kanapie obok niemłodej pani w żółtym czepcu, wyprostowany i uroczysty ale zarazem widocznie i nadzwyczajnie uszczęśliwiony siedział pan Walery. Bawił on jak mógł rozmową osamotnioną śród młodego grona sąsiadkę. — Oto miasto Neapol, — mówił wskazując czarną podługowatą plamę wiszącą na ścianie w czerwonych ramkach; powiadają pani dobrodziejko, że to bardzo piękne miasto... tylko to bieda, że ten Wezuwiusz wybucha często... Nad morzem pani dobrodziejko... ot ten chłopiec co tam wyrysowany, uważa pani dobrodziejka, w jednej koszuli z przeproszeniem, leżący nad brzegiem wody, to Lazaron... Uważa pani dobrodziejka.. te Lazarony to tacy ludzie, co nic nie robią, a żywią się melonami i makaronem... Makaron tam podobno bardzo tani i wino czerwone także...
Co prawda na starym sztychu nie znać było wcale ani miasta, ani morza, ani chłopca leżącego nad brzegiem wody. Pan Walery powtarzał szczegóły te z pamięci, tak jak je tam widywał kiedyś, za młodych czasów, swoich i sztychu; ale niemłoda pani wcale nie postrzegła wskazywanego jej Lazarona, i wolała wzrok swój przenieść z podługowatej plamy zdobiącej ścianę, na jedną z córek swych, ładną i hożą panienkę, która w istocie bardzo zdobiła całe zebranie. Pan Walery zwrócił się do drugiego sztychu.
— A to pani dobrodziejko, — rzekł — Napoleon I-szy wracający z pod Marengo, prościuteńko z pod Marengo... Gdybyś pani zblizka popatrzyła na tę fizjonomję, tobyś zobaczyła, że patrzy z niej prawdziwy cesarz... — Milczał chwilkę nie wiedząc co dalej mówić! Potem zaczął znowu. — Obrazy te przyniosła mi w dom nieboszczka moja Monika dla tego szanuję je jak oka w głowie, bo to pani dobrodziejko, pamiątka po najlepszej kobiecie, jaka kiedy żyła pod słońcem... Ale co to wszystko znaczy!... tu chrząknął i wyprostował się sztywniej, podciągając w górę wysoki kołnierz — co to wszystko znaczy w porównaniu z temi obrazami o jakich opowiadała mi nieboszczka moja matka!... W pałacu Rorenstaubów, to pani dobrodziejko było obrazów tysiąc i pięć... tysiąc i pięć jak jeden... Pamiętam szczególniej o jednym, o którym opowiadała nieboszczka matka... Byłato pani dobrodziejko, Esmeralda z kozą... Pani dobrodziejka zapewne wie kto to taki była ta Esmeralda...
— Nie przypominam sobie, — z roztargnieniem wymówiła dama.
— Byłato pani dobrodziejko, królowa cygańska...
— Cygańska! — zawołała sąsiadka, w umyśle której cyganie, dziady brodate i rozbójnicy, mieszali się w jeden nigdy nierozwikłany chaos.
— Cygańska! — powtórzył p. Walery z powagą, — bo trzeba pani dobrodziejce wiedzieć, że kiedyś było na świecie wielkie państwo cygańskie... Owoż Esmeralda była tam królową, a taki dziwny zwyczaj panował u tego ludu, że królowa musiała tam zawsze jeździć na białej kozie... W pałacu książąt Rorenstaubów był tedy portret Esmeraldy z białą kozą... tak wielki, tak wielki... jak cały ten dom.
Wymawiając ostatnie wyrazy p. Walery rozciągnął ramiona w całej szerokości, i z trudnością poruszając szyję oprawną w wykrochmalony kołnierz, zwrócił się ku sąsiadce. Tak pozostał chwilę z szeroko twartemi ustami i fizjonomją pełną zdziwienia; zamiast bowiem damy w żółtym czepcu, spostrzegł siedzącego obok siebie Kazimierza.
Ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia, p. Walery nie zdawał się być niezadowolonym ze zmiany sąsiedztwa.
— Zmęczyłeś się naczelniku! — rzekł spuszczając dłoń na ramię Kazimierza.
— Zmęczyłem się ojczulku, — odpowiedział młody człowiek, a zarazem pochylił się i pocałował w ramię przyszłego teścia.
— Naczelniku! — z oburzeniem zawołał p. Walery — kochany chłopcze, — mówił dalej, prostując się co raz więcej, — nie powinieneś całować mię w ramię... Jesteś zwierzchnikiem, a ja twoim podwładnym...
— Jesteś ojcem Monilki, — zcicha rzekł Kazimierz. Pan Walery schwycił obie jego ręce, i ściskając je w dłoniach zawołał.
— Wiesz co? niech mię djabli wezmą jeśli nie masz brylantowego serca! Ale czy uważasz — mówił dalej schylając się o ucha Kazimierza, — czy uważasz kochany Kaziu, jak to koło mojej fortuny toczy się prędko tam, kędy ja pchałem je zawsze... Trzydzieści lat służę, a nigdy koledzy nie szanowali mię jak teraz. Otrzymałem awans i wydaję wieczór... słyszaneż to rzeczy!... u mnie wieczór, u mnie... czy ty w tem nic nie widzisz Kaziu.
— Widzę — odparł młody człowiek, — że ludzie oddali ci nakoniec sprawiedliwość i przekonali się że jesteś człowiekiem uczciwym, pracowitym, a do tego jeszcze masz najpiękniejszą i najmilszą pod słońcem córkę.
— Ho, ho! — mówił p. Walery z tajemniczą miną podnosząc w górę wskazujący palec; nie to jest, nie to co mówisz naczelniku! Chwała Bogu nie od dzisiejszego dnia stałem się uczciwym i pracowitym, a Monilka zawsze była piękną i miłą... To co innego... to wcale co innego.... ci ludzie coś wiedzą, przewidują, przeczuwają... oni chcą, abym ich kiedyś zaprosił do mego kryształowego pałacu, i pokazał im moje tysiąc pięć obrazów i tę złotą kołyskę... Tak, tak!... A czy uważasz że pan Rodryg Suszyc nie przyszedł? W tem także coś jest! Nie chce wydać się że jest narzędziem czyjemś... już ja wiem czyjem... że jemu powierzono aby czuwał nad mojem stopniowem wywyższeniem...
Tak roił p. Walery, i zwierzał się ze swych rojeń przed Kazimierzem, który jak zwykle słuchał go łagodnie i cierpliwie, ścigając tymczasem wzrokiem pewną błękitną sukienkę, której właścicielka uwijała się po pokoju, zwyczajnie jak uprzejma gosposia, częstując jednych, miłem słówkiem lub wesołym uśmiechem rozweselając i ugaszczając innych. Wtem błękitna sukienka w towarzystwie pąsowego kaftanika zniknęła z przed oczu Kazimierza. Monilka i Piękna korzystając z chwili przerwy pomiędzy tańcami, i z powszechnego zajęcia się gości ustawioną na stole piramidą jabłek i pierników, wymknęły się z bawialnego pokoju. Ktoby zajrzał go trzeciego maluteńkiego pokoiku oświetlonego jedną tylko świecą, mógłby je widzieć siedzące obok siebie na biało zasłanem łóżku Monilki. Trzymały się za ręce, i patrzyły sobie w oczy uśmiechając się i milcząc.
— Saluniu, — pierwsza szepnęła Monilka, — czy wiesz coto takiego, ten wieczór u nas? To moje zaręczyny z p. Kazimierzem.
— Domyślałam się tego moja jedyna.
Rzuciły się sobie wzajemnie na szyję, i ucałowały cicho lecz serdecznie. Tym razem Piękna przemówiła pierwsza.
— Czy wiesz dla czego przybiegłam dziś do ciebie, chociaż tak późno było, i ciemno na ulicach?
— Dla tego żeby mię zobaczyć?
— Nie; dla tego żeby ci powiedzieć, że postanowiłam dziś sobie być zupełnie inną jak dotąd.
— Jakto inną?
— Tak — mówiła Piękna opierając twarz na dłoni; mama i siostry poszły na wieczór a ja zostałam sama, samiutka jedna. Myślałam długo, i pierwszy raz w życiu nikt nie przeszkadzał mi myśleć. Wtedy wiesz co zrobiłam? Oto posadziłam naprzeciw siebie samą siebie, i długo przypatrywałam się tej dziewczynie, którą ludzie przezwali Piękną, a która w samej rzeczy jest bardzo brzydką. Zobaczyłam że jest ona złą, próżną, egoistką, i rozkazałam jej aby odtąd poprawiła się, bo to niedobrze być taką; bo jeśli pozostanie taką, nikt jej kochać nie będzie, a ona chce, aby ktokolwiek kochał ją bardzo, bardzo... Ale to nic! ona powinna być dobrą, czułą, cierpliwą, to może znajdzie się na świecie ktokolwiek, dla kogo ona zostanie takim białym aniołem, co to bierze serce człowieka w poświęcone dłonie i niesie je tam gdzie jest cnota, szczęście, spokojność, taka cichutka spokojność, śród której tańce nie bawią, a łzy nie bolą...
Tymczasem dwie łzy spływały po gorejących policzkach rozmarzonej dziewczyny; oczy jej ożywione zapałem, na przemian szkliły się i promieniły. Monilka objęła ją ramionami.
— Znajdzie się, znajdzie z pewnością ktoś taki, kto cię bardzo kochać będzie.... może się już i znalazł....
Piękna obejrzała się za siebie, jakby się obawiała aby kto nie podsłuchał ich rozmowy. — Moja droga — szepnęła, — czy p. Kazimierz bardzo cię kocha? czy jesteś bardzo szczęśliwą?...
Na to pytanie śliczny uśmiech oblał całą twarz Monilki; złote iskry zapaliły się w szafirowych jej źrenicach.
— Wiesz? — odpowiedziała z powagą, — od czasu gdyśmy sobie podali ręce jako narzeczeni, znalazłam tę cichutką spokojność o jakiej mówiłaś; tańce już mię nie bawią, a czuję, że gdybym i zapłakała kiedy, jeśliby on był przy mnie, łzy nie sprawiałyby mi bolu..... Jaki on dobry!
— A pan Sylwester?
— O, i ten także bardzo jest dobry!
Piękna ścisnęła dłoń przyjaciołki.
— Monilciu! — szepnęła, — my także powinnyśmy być bardzo dobremi! Co do mnie, postanowiłam sobie, że nigdy już odtąd nie będę całych ranków trawić nad czesaniem się i ubieraniem. Splotę po prostu dwa warkocze, okręcę je około głowy i koniec! Sukienki jakie mam, opatrzę pięknie, aby mi wystarczyły na długo, i abym nie potrzebowała prosić ojca o pieniądze..... Niech sobie Rozumna i Dowcipna proszą..... ja przeciwnie, powinnam dopomódz w czemkolwiek.... Jak, czem? sama jeszcze nie wiem..... ale zobaczę... pomyślę... Czy wiesz? o Rozumną stara się obywatel ze wsi, bardzo majętny człowiek, i ona pewno za niego pójdzie, gdy się tylko oświadczy; ale ja za jego brata nie pójdę, bo go nie lubię...
Tu schyliła się do ucha Monilki. — Moja droga, — szepnęła, — jeżeli pan Sylwester dowie się o tem że o mnie stara się brat obywatela, to powiedz mu, że ja za niego nie pójdę wcale.... że ja nie chcę ani jego trzydziestu chat, ani jego tysięcy rubli, ani jego koni, ani jego krów dojnych, ani jego dwóch garbów na nosie.... Powiedz mu... że ja.... że ja... nie, lepiej nic nie mów... albo zresztą powiedz, bo on może pomyśli.....
— Nic nie pomyślę, nic... nic... moja najdroższa... jedyna... mój aniele cudowny! — ozwał się cichym szeptem głos męzki nagle. I niewiadomo zkąd, jakim sposobem, p. Sylwester znalazł się klęczący przed Piękną, z rączkami jej w swych dłoniach. Filut, nic dobrego, stał przy drzwiach i słyszał caluteńką rozmowę dwóch panien.
— Na Boga! — krzyknęła Monilka, — co pan robisz! zobaczą!
Sylwester wiedział dobrze, że nikt nie zobaczy go w tej chwili, bo przyległy pokoik pusty był zupełnie, a goście zgromadzeni w bawialnym około piramidy jabłek i pierników, ani myśleli oglądać się za nim lub za Piękną.
W pięć minut potem tańczono kadryla. Sylwester niepodobny wcale do siebie, podawał rękę Pięknej. — Saluniu! — szepnął w chwili gdy nikt słyszeć ich nie mógł, — ty niczyją nie będziesz tylko moją.... — Twoją! — odszepnęło dziewczę, w piątej figurze kadryla składając dłoń na ramieniu swego tancerza.
W tej samej chwili p. Walery odpowiadał na pytanie siedzącej na kanapie damy. — Ślub mojej córki odbędzie się pani dobrodziejko, w miesiącu maju. Trzeba, dodał z uśmiechem, aby państwu młodym słowiki winszowały.
— A gdzież panie dobrodzieju, te słowiki mogą być w mieście?
— Oho! pani dobrodziejko, — śmiejąc się odparł pan Walery, — młodzi zawsze radzić sobie umieją. Pan Kazimierz upatrzył już sobie dworek przy ulicy Ogrodowej położony, bliziutko pola, z czterema oknami od południa, zielonym dziedzińcem i sporym ogródkiem. Dziedziniec pani dobrodziejko, zasadzony jaśminem, a w ogródku są grusze, jabłonie i altana z bzu, w której co roku śpiewają słowiki.
— Ależto musi drogo kosztować, najęcie takiego dworku? — zagadła jejmość.
— Sporo, sporo kosztuje! — potwierdził pan Walery, — ale przyszły mój zięć ma dobrą posadę; przytem zdolny, młody, pracowity, energiczny, to prędko pójdzie jeszcze wyżej. Co do mnie, zwijam dom, i mieszkać będę przy dzieciach.... tymczasem....
Co należało rozumieć pod wyrazem: tymczasem, gdy wymawiał go pan Walery, wszyscy wiedzieli: kryształowy pałac, alabastrowe łoża, tysiąc pięć obrazów, i t. d. A wszakże poczciwy półgłówek, jak powszechnie zwano p. Walerego, nie zdawał się zbyt tęsknić za temi świetnościami o jakich roił zbłąkany w części, lecz w części jasny i zdrowy jego umysł. Na gąbkowatej twarzy jego rozlewał się wyraz zupełnego zadowolenia, pomarszczone czoło jaśniało szczęściem, niby odbiciem tego szczęścia, które świeciło z pięknych oczów jego jedynaczki; nawet spracowane oczy starego kancelisty utraciły niespokojną ruchliwość, jaka je dawniej cechowała, zapaliły się żywszą nieco barwą, i patrzyły do koła spokojnie, pogodnie, a nawet z niejaką dumą. Byłato może duma ojca poglądająca na pięknie i zacnie wzrosłe swe dziecię, lub człowieka nizko wprawdzie postawionego w społeczeństwie, lecz czującego w sobie sumienie wolne od wszelkiej skazy, i godność człowieczą nie sponiewieraną nigdy przyjmowaniem jałmużny.
W ciasnem i ubogiem mieszkanku bawiono się długo jeszcze, przez całą noc prawie; tańczono, grano w preferansa i gwarzono z nieprzerwaną ani na sekundę serdeczną wesołością. A kiedy na koniec przy wieczerzy zastawionej w bawialnym pokoju, po smacznych zrazach, soczystej pieczeni i pulchnych naleśnikach odkorkowano parę butelek wina, i kiedy sam pan naczelnik stołu, jako najznakomitsza figura zebrania, podniósł kielich swój do góry pijąc zdrowie zaręczonej pary; kiedy rozochoceni panowie otoczyli Monilkę i Kazimierza, całując w rączki pierwszą, ściskając w ramionach drugiego, a obojgu życząc długiego życia, zdrowia i wszelkich pomyślności; kiedy pan Walery całował wszystkich po kolei, kolorową chustką ocierając zroszone łzami oczy; kiedy nakoniec po tem wszystkiem, rozweselona dama w żółtym czepcu z twarzą rumianą od wina i oczami śmiejącemi się śmiechem wesołych swych córek, usiadła do fortepjanu na którym zabębniła i zahuczała starym jak świat lecz gromkim jak grzmot mazurem, — w małem ubogiem mieszkanku było tak wesoło i tak ochoczo, że trójgraniasty kapelusz Napoleona wraz z białym koniem na którym kłusował, zdawał się poczuwać wielką ochotę do wyskoczenia ze swych ciasnych ramek na szerszą przestrzeń, a miasto Neapol wynurzyło się z głębokiej melancholji w jakiej zostawało od lat wielu, i trzęsło się od śmiechu wraz ze sterczącem po nad niem szczytem Wezuwjusza, domami, morzem i nad brzegiem morza spoczywającym Lazaronem.
Potem umilkło wszystko, ludzie rozeszli się, światła pogasły; p. Walery usnął prędko po niezwykłych wzruszeniach, ale Monilka długo nie spała. Blady świt dnia zimowego przedzierając się przez szparę w okienicy, zajrzał w szafirowe jej oczy, otwarte, jasne, niezmęczone wcale zabawą ni podejmowanym w koło niej trudem. Przed temi pięknemi szafirowemi oczami stał dworek położony blizko pola, z zielonym dziedzińcem, oknami wychodzącemi na południe i ogródkiem, w którym śród bzowych krzaków śpiewały słowiki. Z miłością w sercu, ukochana, kochająca dziewczyna ta, czuła się dziwnie szczęśliwą. Przed uśnięciem obie dłonie jej spoczęły na sercu, i zamknęła powieki z imieniem Kazimierza na różowych uśmiechnionych ustach.






ROZDZIAŁ IX.
Roztargnienia uczonego marzyciela.

Zima minęła. Przy schyłku pięknego dnia majowego hrabia Seweryn Horski wrócił ze swykłej swej codziennej przechadzki, i zasiadł spokojnie przed starem swem biurem, naprzeciw dobrego przyjaciela swego, zegara, na którego poważne oblicze zamiast białego światła lampy, spływała teraz różowa smuga zachodzącego słońca.
Zresztą wszystko było jak dawniej w tym obszernym, widnym i poważnym pokoju uczonego. Książki, mappy, globusy i naukowe narzędzia stały i leżały tam zawsze w jednostajnym nieładzie, śród którego jednak bystre oko dostrzedzby mogło ślady systematycznych, nigdy nie przerywających się prac umysłowych; rękopisy rozrzucone na biurze świadczyły także o niezmordowanej pracy hrabiego, a głębokie błękitne oczy niemłodej wymalowanej na portrecie pani, patrzyły z pod koronkowego czepca na tę piękną komnatę z jednostajnym zawsze wyrazem mądrego spokoju, i niemego, lecz zarazem wymownego błogosławieństwa.
Hrabia wszedł jak zwykle szparkim krokiem, ze szklistem w przestrzeni utopionem spojrzeniem, z całą postacią podaną naprzód. W obu dłoniach niósł sporą więź bujnych polnych kwiatów i ziół woniejących, a wysokie, niepospolicie wyrzeźbione jego czoło powleczone było lekkim odcieniem ogorzelizny, zdradzającej częste i długie przebywanie pod promieniami ciepłego wiosennego słońca, i podmuchami wiatrów wiejących na szerokich rozłogach. Hrabia herboryzował przez dzień cały; z zamiłowaniem i wprawą biegłego botanika, zrywał i w systematyczny ład układał napotkane po drodze rośliny; z lubością i zachwyceniem poety podglądał misterne loty owadów, i podsłuchiwał tajemnicze szelesty gałęzi leśnych, uginających się pod skrzydłami ptasząt, uściełających gniazda w gęstwinach lasów. Wracał do willi swej zmęczony fizycznie, lecz moralnie pochwycony w to niebo wybranych, w jakiem przebywać dano tym, którzy duszę swą przesiąkniętą miłością i rozwidnioną wiedzą, zbratali ściśle ze wszystkiem, co żyje na świecie począwszy od króla stworzeń — człowieka, aż do najlichszego robaczka i wątłej trawki wyrastającej z łona żółtej, piasczystej kępiny. Hrabia był jednym z ludzi, dla których nic na ziemi nie jest zbyt małem i uwagi niegodnem. On wielbił słońce we wspaniałym i wysokim majestacie jego; lecz drobna kępina piasku zwieńczona chwiejnem ździebełkiem trawy, zatrzymywała przy sobie wzrok jego rozkochany w naturze, niby słaba i ubożuchna siostra wzbudzająca w silniejszym i bogatszym bracie, tkliwe współczucie i baczne zajęcie.
Takiemito napoiwszy się wrażeniami, hrabia wracał do domu z sercem nawskroś przeniknionem błogą pogodą, z umysłem ukołysanym cudowną harmonją, sród której człowiek gotów jest wszelkie burze zażegnywać słowem miłości, i wszelkie fałsze lub rozstroje tłumić lub kojarzyć zgodą i przebaczeniem.
Przyjąwszy pośpiesznie skromny, istnie spartański posiłek, hrabia zasiadł przed swem biurem, i rozłożywszy przed sobą zdobycze całodziennej swej przechadzki, z prawdziwą lubością zapuścił dłonie w ten gąszcz zielony i woniejący, śród którego płonęły purpurą puszyste amaranty, i jak gwiazdy świeciły śnieżne dioscoraee. Hrabia otworzył bogaty swój zielnik, i wywikławszy ze sznurkowatych gałązek polnego powoju parę niepospolitych okazów roślin, umieścił je na właściwem dla nich miejscu. Kiedy to czynił, ręce jego tak miękko jakoś i ostrożnie poruszały się około delikatnych łodyżek i przezroczystych tkanek liściowych, jak ręce matki troskliwie układającej do snu ulubione swe dzieci. Pozostała reszta obfitego zbioru nie kwalifikowała się do zielnika, nie w celach też naukowych zebrał ją był hrabia... Na biurze jego pomiędzy globusem a mosiężnym przenośnikiem służącym do wymierzania kątów geometrycznych, stał wazon porcelanowy napełniony wodą.
Hrabia ze skupioną uwagą botanika i smakiem artysty wszędzie szukającego piękna, w wielki, symetryczny bukiet ułożył zielone trawy, pąsowe amaranty i liljowe kampanule, poczem troskliwie i uważnie umieścił je w porcelanowym wazonie. Wazonów zresztą takich w pokoju znajdowało się kilka, a w każdym z nich barwiły się i woniały pęki roślin — zdobycze uprzednich przechadzek hrabiego. To połączenie kwiatów i ksiąg, poezji i nauki, wymownie opowiadało o człowieku zamieszkującym tę poważną, lecz zarazem dziwną jakąś świeżością, niemal dziewiczością ducha napiętnowaną komnatę.
Ukończywszy zajęcia swe wpół naukowe wpół poetyczne, hrabia otworzył jedną z książek leżących na biurze. Pąsowa łuna słoneczna dotąd zalewająca stare oblicze wiszącego nad biurem zegara, zagasła; natomiast do pokoju zaglądało łagodne światło nieskazitelnego błękitu, rozciągniętego nad światem zwolna tonącym w przezroczystym zmroku wiosennego wieczora. Cała godzina rozdzielała jeszcze hrabiego od pory, w której udawał się zazwyczaj do sąsiedniej willi. Pora ta ściśle określoną była przez piękną jego narzeczonę, a hrabia nigdy jeszcze nie sprzeciwił się jej woli. Wolno mu było każdego ranka, który dla Ewy rozpoczynał się niewiele przed południową godziną przyjść, rzucić parę spojrzeń na ukochaną kobietę, i zamienić z nią kilka wyrazów; potem Ewa oddawała się zwykłemu trybowi życia, na jakie składały się: zwierciadło, odwiedziny w kilku najświetniejszych miejscowych salonach, mała, leciuchna materjalną i moralną wagą książeczka, nakoniec miękkie, do spoczynku wzywające wezgłowia. Hrabia herboryzował po polach, poetyzował śród zielonych gajów, czytał uczone księgi, pisał naukowe rozprawy, przesyłał listy uczonym swym przyjaciołom, zajmował się wspieraniem biedy bliźniego i leczeniem moralnych nędz spotykanych po drodze — poczem o naznaczonej godzinie szedł, aby przy boku kobiety przybranej w miękką falistą szatę, śród otaczających ją półświateł i półtonów, spocząć po trudach, zaczerpnąć parę tchnień tej nadziei szczęścia i rozkoszy, jakich spodziewał się doświadczyć kiedyś, kiedy pozwolonem mu będzie bezwarunkowo nazwać ją swoją.
Oczekując tedy tej z niecierpliwością codziennie oczekiwanej pory, hrabia wczytywał się w nową jakąś dla siebie księgę, i nie usłyszał jak otworzyły się drzwi, i za plecami jego stanął wysoki barczysty człowiek, z twarzą nawpół okrytą czarnym zarostem.
— Panie hrabio! — zabrzmiał niedaleko pochylonej jego głowy głos szorstki i gruby. Hrabia podniósł głowę, ale nie odwrócił jej w stronę przybyłego. Szkliste oczy jego tonęły w przestrzeni.
— Tak, — zaczął mówić zcicha i do siebie; — niedołęztwo pojmowania ludzkiego spotwarzyło naukę Epikura.. Poszukiwał on szczęścia mogącego ciągnąć się przez całe życie; nie żądał najwyszukańszych rozkoszy, przeciwnie, zalecał wzgardzanie niejedną cząstkową rozkoszą, aby tem lepiej dojść do szczęścia trwałego, pojętego jako stan całego życia. Życie zgodne z naturą, przestawanie na małem...
— Panie hrabio! — ozwał się wysoki, barczysty mężczyzna głośniej jak wprzódy, i z silnym odcieniem niecierpliwości w głosie. Hrabia Seweryn zwrócił ku niemu głowę, ale umysł jego nie wrócił jeszcze z podróży, i oczy tonęły w przestrzeni bez wyraźnego punktu oparcia.
— Mędrzec Epikurejski nie żyje jak cynik — szepnął jeszcze; ale nagle podniósł rękę do czoła, i powiódł nią po oczach jak człowiek czujący przez sen potrzebę obudzenia się. Stojący przed nim mężczyzna skorzystał z tej chwili.
— Panie Hrabio — rzekł swoim grubym szorstkim głosem, przyszedłem pożegnać się z panem.
— A, to ty Ryczu — zawołał hrabia wypływając całkiem na powierzchnię głębokich nurtów, — czy dawno tu jesteś?
— Od kwadransa — gniewnie mruknął Rycz, który w istocie niedłużej oczekiwał na obudzenie się hrabiego, jak parę minut.
— Przepraszam cię mój drogi, byłem zamyślony i nie spostrzegłem twego wejścia. Zdaje mi się, że coś mówiłeś, ale niedosłyszałem.
— Mówiłem, żem przyszedł pożegnać pana hrabiego.
— Jakto pożegnać? dlaczego? — zapytał hrabia niespokojnie poruszając się na swym fotelu.
— Tak — odparł Rycz — żona moja umarła....
— Wiem o tem, mój Sebastjanie — tonem współczucia i pożałowania odparł hrabia; wiem o tem dobrze, wszak to już od miesiąca....
— I młodsze dziecko moje umarło także, mruknął Rycz takim tonem, jakby śmierć swego dziecka wyrzucał hrabiemu..
— Wiem o tem, wiem, powtórzył hrabia, dwa czy trzy tygodnie temu, nieprawdaż?
— Mniejsza o tygodnie, panie hrabio! tacy biedacy i nędzarze jak ja, nie mają potrzeby liczyć dni i tygodni. Pan to co innego! panu każdy dzień przynosi smaczny obiad, a każdy tydzień sto dukatów dochodu....
— Ryczu! Ryczu! żałośnie zawołał hrabia, — znowu te złe uczucia w tobie zawiści i pożądliwości...
— Znowu i zawsze, ale to już nic wcale pana hrabiego obchodzić nie powinno. Dziękuję panu hrabiemu za opiekę, która jednak nie uczyniła mię szczęśliwym, i za wszystkie dary, które jednak nie przeszkodziły żonie mojej i dziecku umrzeć z nędzy. Nic mię już teraz nie przywiązuje do przeklętego tego miasta, dziś wyjeżdżam ztąd.
Hrabia milczał i nie spuszczał oczu z twarzy Rycza. W łagodnych, zamyślonych źrenicach jego mignęło parę razy coś nakształt gniewu; wnet jednak przelotne błyski te zastąpił wyraz smutku.
— Lękam się, bardzo się lękam Ryczu, żebyś nie był jednym z tych ludzi, których niczem uleczyć nie można...
— Niech pan hrabia niczego się nie lęka, przerwał Rycz. Ale hrabia nie dał mu skończyć; powstał z twarzą smutną, lecz zarazem i surową.
— Żona twoja i dziecko nie powinny były umrzeć z nędzy, Ryczu; dawałem ci tyle, że mogłeś w dostatku utrzymać twą rodzinę. Myślałem, miałem nadzieję, że stopniowo zdołam wykrzesać w tobie iskrę jakiego dobrego uczucia. Nie jesteś głupcem Ryczu, nie jesteś nawet całkiem pozbawionym oświaty; sądziłem, że i w sercu twem jest choćby jedna strona nietknięta zepsuciem. Dlatego starałem się dopomódz ci w odnalezieniu samego siebie; bo całą duszą przyznaję słuszność tej pięknej zasadzie ewangelji, że jeden człowiek zwrócony z manowców na dobrą drogę, tak samo miłym powinien być każdemu szczerze miłującemu swych bliźnich, jak tysiąc innych, którzy nie błądzili nigdy. Widzę jednak, z żalem widzę, że usiłowania moje były daremne; zawiodłem się na tobie Ryczu.
Umilkł hrabia, i oczami które zapaliły się w tej chwili gorącem światłem, patrzył prosto w twarz stojącego przed nim człowieka. Nieufne, posępnie gorejące, a w tej chwili szyderskie spojrzenie Rycza, zuchwale mierzyło się parę sekund z tym wzrokiem szlachetnym, pełnym zacnego żalu i wyrzutu. Po chwili jednak źrenice jego poczęły drżeć i migotać; czarne jak przepaść oczy Rycza opadły ku ziemi, przytłoczone niby światłym strumieniem cnoty i szlachetności, tryskającym z oczu hrabiego. Trwało to wszakże bardzo krótko; Rycz podniósł twarz na którą wybił się rumieniec gniewu, wzbudzonego w nim zapewne chwilowem, mimowolnem zmieszaniem.
— Panie hrabio! — rzekł porywczo, — przyszedłem tu aby pożegnać pana. Życzę panu wszystkiego dobrego — dziś ztąd wyjadę.
— Dokąd? — zapytał hrabia pogrążony w niemem przypatrywaniu się człowiekowi, którego daremnie chciał wydźwignąć z topieli występków i złych nałogów.
— Gdzie oczy poniosą — odrzucił Rycz z cichym złowieszczym śmiechem. Idę w świat szukać sobie szczęścia.... Zgodzisz się bowiem panie hrabio, że trudno człowiekowi zdecydować się na zostanie przez całe życie nędzarzem, lub zarabianie na kawałek chleba przepisywaniem cudzych papierów. Nie byłoto zajęcie dobrze dobrane do moich usposobień. Wolę ruszać się po świecie, niż wycierać łokciami stoły. Zresztą owdowiałem... nie mam jeszcze lat czterdziestu, być może iż znajdzie się gdziekolwiek bogata jaka dziedziczka, która zechce mię na męża.
Zaśmiał się znowu cichym, zdławionym chychotem, i powtórzył. — Żegnam pana hrabiego!
Stał przecież ciągle nieporuszony, i nie zabierał się wcale do wyjścia. Twarz hrabiego stała się jeszcze surowszą.
— A więc idź! — wyrzekł hrabia po chwili milczenia — czegóż więcej żądasz odemnie?
— Mam do pana hrabiego pewien interes — mruknął Rycz w taki sposób, że możnaby mniemać, iż hrabia winien mu był sporą summę pieniędzy, a on się o nią chciał dopominać. Ale po twarzy hrabiego przebiegł błysk nadziei.
— Co? jaki interes? — zawołał postępując naprzód parę kroków; może chcesz innego zajęcia, niż to które ci dawałem dotąd? Możeś rozmyślił się w tej chwili, i pragniesz tylko nowego rodzaju pracy? Mów! Mogę umieścić cię w moich dobrach pod nadzorem poczciwego mego Krupińskiego. Będziesz pracował pod odkrytem niebem, na świeżem, wolnem powietrzu; dam ci zajęcie potrzebujące wiele ruchu, wspólnie z innymi ludźmi, pomiędzy którymi znajdziesz poczciwych i wesołych towarzyszy...
Nagle hrabia umilkł. Wyraz kamiennej nieruchomości jaki pokrył twarz Rycza, zamknął mu usta. Odskoczył parę kroków, ściągnął z szyi swój rozwiązany krawat, i rzucając go na środek biura, zawołał.
— Nie, Ryczu! nie! omyliłem się znowu! ty niechcesz innej pracy! ty żadnej pracy niechcesz! ty jesteś jednem z tych drzew zjedzonych przez robactwo i nawskróś przegniłych, którym pomódz nie może żadna sztuka ogrodnicza! Dla czegóż nie idziesz już sobie? czegóż chcesz jeszcze odemnie! Boję się, bardzo się boję, że nic dla ciebie nie będę mógł uczynić więcej!
Rycz uśmiechał się.
— Panie hrabio! rzekł, ileż razy słyszałem od pana, iż nie należy wyrzutami i srogiemi wyrazami przygnębiać i zniechęcać biednych, grzesznych robaków!
Uniesienie hrabiego przygasło. Zmieszanie ukazało się na jego twarzy.
— Masz słuszność Ryczu — rzekł smutnie schylając głowę — gniew i srogość złymi są apostołami. Jam zawsze mniemał, że miłość jest tą nicią, którą ludzi najłatwiej ku dobremu wieść można. Ależ przecie próbowałem względem ciebie głosu miłości... no.. czegóż chcesz?
Rycz spuścił oczy, wkurczył głowę w ramiona, przycisnął łokcie do boków, i wymówił głosem nie tak szorstkim jak wprzódy, lecz w którym jednak nie słychać było prośby ni pokory.
— Spodziewam się panie hrabio, że gdy ja udam się w świat szukać dla siebie szczęścia, pan zechcesz przyjąć córkę moją pod swą opiekę i los jej zapewnić.
Hrabia rzucił się na swój fotel, w którym tak się zagłębił, jak gdyby od czegoś bardzo złego chciał uciec aż na koniec świata.
— Mój Ryczu — wymówił po chwili milczenia — mój Sebastjanie, pomyśl tylko sam o tem co mówisz. Czyż nie jest obowiązkiem ojca czuwać nad własnem dzieckiem i dawać mu utrzymanie....
— Ja nie mam czasu czuwać nad mojem dzieckiem, ja muszę o własnem mojem myśleć utrzymaniu — odmruknął Rycz.
— Trzebaż było myśleć wprzódy o obowiązkach, jakie przyjmowałeś na siebie...
— Kiedyżto, panie hrabio!
— A wtedy naturalnie gdyś się miał żenić!
Usta Rycza pod czarnym jak smoła zarostem wykrzywiły się przykrym uśmiechem.
— To dawne dzieje, panie hrabio! Ot podobała mi się była dziewczyna, do tego miała posag, a ja ani szeląga w kieszeni, więc żeniłem się. Co się tyczy dzieci, to niech mię djabli wezmą, jeśli którykolwiek z pięknych panów myśli o obowiązkach jakie mieć będzie dla nich, gdy żeni się z ładną i posażną panną. Czyniłem tak jak czynią nietylko tacy jak ja biedacy, ale piękni i bogaci panowie, to jest nie myślałem wcale o moich przyszłych dzieciach. Potem urodziło się ich troje, dwoje umarło, a trzecia najstarsza została. Spodziewałem się, że pan hrabia weźmiesz ją pod swoją opiekę.
— Nie Ryczu — odparł hrabia wstrząsając przecząco głową — nie uczynię tego, bo byłoby to uwalnianiem ciebie od obowiązków, które spełniać powinieneś; zachętą dawaną złemu...
Rycz machnął ręką i cofnął się parę kroków ku drzwiom.
— A więc niech marnuje się dziewczyna, niech idzie żebrać, albo tam sobie daje rady jak inne opuszczone dziewczęta!
Hrabia zerwał się z fotelu.
— Niechże Bóg broni aby miała się zmarnować, aby biedna dziecięca dusza puszczona samopas, zmuszoną była do rzucenia się w te straszne otchłanie....
Umilkł i stał zadumany. Dwa pojęcia i dwa uczucia walczyły w nim widocznie. Rycz stał jak wryty; zuchwałe a zarazem nieufne oczy jego z wyrazem niedbałości błądziły po pokoju. Hrabia zbliżył się ku niemu i spojrzał mu w twarz głęboko.
— Słuchaj — rzekł zcicha, nawpół łagodnie nawpół gniewnie, — czy ty przynajmniej kochasz to dziecko? Czy w tobie jest choć iskra ojcowskiego uczucia?
Rycz milczał długo. Zły, szyderski uśmiech wił się po jego ustach, sprzeczając się z wyrazem czoła które sfałdowało się nagle. Po chwili podniósł głowę i odpowiedział:
— Panie hrabio! ja się tam nie znam na tych wszystkich iskrach i miłościach, o jakich pan mówisz. Rodzice moi nie posiadali wcale tych iskier i miłości. Ojciec mój był pijakiem, który bił mię od rana do nocy, a matka idjotką nie wiedzącą o swojem własnem imieniu. Nie wiem już jakim sposobem dostałem się do szkoły, w której nauczyciele mię łajali, bom był hultaj, a koledzy wyśmiewali nazywając mię mrukiem. Potem... ale co tu mówić długo... powiem tylko panu hrabiemu kilka wyrazów: niewiem wcale czy jest we mnie jaka iskra, a prawdopodobnie niema żadnej, oprócz tej, która sprawia że mam ustawiczne pragnienie. To pewna, że gdydby mię ta dziewczyna nic a nic nie obchodziła, tobym ją rzucił na drodze jak dziurawą sakiewkę, i anibym się za nią obejrzał. Skoro zaś przyszedłem do pana hrabiego prosić dla niej o opiekę i zapewnienie jej losu, to widać żem już tam coś poczuł. Co? nieobchodzi mię to wcale; dość że wolałbym aby ona była pod opieką pańską, niż żeby się miała tarzać po drogach i ulicach.
Hrabia słuchał uważnie: — Biedna naturo ludzka! rzekł zcicha do siebie — z jak wzniosłych wysokości w niezgłębione spadasz otchłanie! A jednak czarna jak przepaść, migocesz zawsze choćby najdrobniejszym promykiem światłości!
Usiadł i ozwał się głośniej.
— Gdzież jest, Ryczu, to nieszczęśliwe dziecko?
— Dziewczyna przyszła ze mną — odparł Rycz, — oczekuje w przedpokoju. Czy mam ją przyprowadzić?
Hrabia skinął głową przyzwalająco. Rycz wyszedł, i po chwili wrócił do pokoju, a za nim ukazała się z progu postać dziecinna. Przestąpiła próg i stanęła tuż przy drzwiach, a stała tak nieruchomo, jakby nie stawało jej sił do postąpienia dalej. Nie było przecież nieśmiałości, na bladej, chudej twarzyczce tej dziewięcioletniej dziewczynki; nie malowało się też na niej ani zdziwienie, ani smutek, ani żadne z ujemnych lub dodatnich uczuć, poruszających wrażliwemi zazwyczaj sercami dzieci. Ładne, lubo widocznie stłumione w rozwoju swym jej rysy, owiane były dziwną jakąś ciszą, a błękitne oczy w okrągłej oprawie patrzyły z pod wypukłej powieki tak, jakby wszystkie znajdujące się dokoła przedmioty nie znajdowały w nich najlżejszego odbicia. Dziecię to miało na sobie ubogą lecz czystą sukienczynę, spłowiałą chustkę skrzyżowaną na piersi, a bujne, lnianej barwy włosy, matową, miękką strugą ocieniały policzki jej i spływały aż na ramiona.
— Klarko — szorstkim głosem wymówił Rycz zwracając się ku dziecku — pójdź tu Klarko, zbliż się.
Na głos ten lekkie drgnienie przebiegło ramiona i splecione pod chusteczką ręce dziewczynki. Zwróciła powoli na ojca swe ciche, bez blasku źrenice, lecz nie poruszyła się z miejsca na którem stała. Hrabia patrzył wciąż na nią z baczną uwagą.
— Zbliż się moje dziecię — wymówił łagodnie wyciągając do niej rękę. Klarka tak samo zwolna jak wprzódy przeniosła spojrzenie swe z ojca na twarz nieznanego jej pana. Postąpiła kilka kroków i stanęła niedaleko biurka niezmieszana i niezlękniona; podobną była do istoty, której uczucia i mowa wepchniętemi zostały wewnątrz długiem jakiemś, ciężkiem jak ołów uczuciem grozy czy żalu. Hrabia zdawał się być zdumionym. Łagodnym ruchem ujął rękę dziecka i przyciągnął je do siebie.
— Klarko, — rzekł — oto twój ojciec odjeżdża i chce abyś została tu pod moją opieką. Czy chcesz pozostać lub towarzyszyć mu wszędzie gdzie on się uda?
Gdy hrabia to mówił, oczy Klarki otwierały się szerzej. W cichych, jakby zamarłych jej źrenicach, po raz pierwszy błysnęło parę iskier. Nie odpowiedziała jednak.
— No cóż Klarko! — mruknął Rycz, — czy nie słyszysz o co się pyta pan hrabia? czy chcesz tu pozostać, czy jechać ze mną....
Tym razem dziewczynka nieruchomo wlepiła oczy w twarz mówiącego; trwoga, prawdziwa trwoga wstrząsnęła jej rysami. Powieki zadrżały, blade usta poruszyły się, obie ręce podniosła zwolna, i zatopiła w gęstych pasmach swych włosów.
— No cóż? — powtórzył Rycz, — czy chcesz jechać ze mną?
Tym razem całe ciałko dziecka odgięło się w tył, jak istoty nawykłej uchylać się przed grożącemi jej ciosami. Z piersi jej wyrwał się okrzyk dziwny, przenikający. — Jechać z tobą ojcze! — zawołała, — nie! nie! nie!
I obu rękami twarz zakrywając, osunęła się na ziemię kryjąc drobne swe ciało za poręczą fotelu na którym siedział hrabia. Silne nerwowe drganie wstrząsnęło twarzą Rycza, oczy jego zagorzały namiętnie, pięście ścisnęły się. A jednak śród tego gwałtu złości, który trysnął z posępnej fizjonomji, można było dostrzedz coś, jakiś przelotny błysk, podobny do żalu. Ale hrabia powstał wyprostowany, poważny, taki jakim nigdy dotąd Rycz go nie widział.
— Ryczu, — ozwał się spokojnym lecz stanowczym głosem, — widok dziecka tego powiedział mi o tobie więcej niż wszystko com dotąd widział i dostrzegał. Wiem teraz że popełniłem błąd zaliczając cię do rzędu ludzi, nad którymi czuwać uważałem za moją powinność. Obdarzając cię radami, proźbami i pieniędzmi, rzucałem perły pod nogi nieczystego stworzenia... myślałem, że nie było niepodobnem, zmyć zeń straszne plamy i skazy. Teraz idź ztąd, idź co najprędzej! — należysz do liczby tych nieszczęśliwych, przed którymi zamknęły się na zawsze wrota nawrócenia. Dziecka tego nie oddam ci teraz, choćbyś i chciał mi je odebrać. Byłeś złym ojcem Ryczu! Biada Ojcu którego dziecię drży przed nim od grozy i boleści!
Hrabia mówił słowa te z prawdziwem oburzeniem; rumieńce wystąpiły mu na policzki, oczy zapłonęły. Rycz zgiął się nizkim, szyderskim ukłonem.
— Dziękuję panu hrabiemu, — rzekł — za rady jego które na nic mi się nie przydały, prośby które mię śmiertelnie nudziły, i pieniądze, któreś mi pan dawał dlatego że w ogólności dawać lubisz. Jako dowód wdzięczności mej za to wszystko, zostawiam panu moje dziecko; przyznaj pan, że podarunek to nie lada, bo dziewczyna obiecuje być wcale roztropną. No Klarko, chodź pożegnać się z ojcem, prawdopodobnie nigdy go już nie zobaczysz.
Podniesione z ziemi przez hrabiego dziecię stojące cicho i nieruchomie, nagle z nowem drżeniem przestrachu ukryło się za ramię swego opiekuna. Błękitne źrenice Klarki wlepione były w ojca, powieki jej i ręce drżały. Hrabia osłonił ją ramieniem.
— Idź z tąd! — wymówił podniesionym nieco głosem, rękę ku drzwiom wyciągając. Ale Rycz stał przez kilka sekund nieruchomy. Nie patrzył on na hrabiego, ale na małą główkę ukazującą się z za jego ramienia. Wzrok jego palił się i migotał posępnie, ręce nerwowym ruchem targały parę razy splątaną gęstwinę czarnego zarostu. Nagle uśmiechnął się, raz jeszcze ukłonił się hrabiemu i szerokim krokiem opuścił pokój. Hrabia po wyjściu jego pociągnął taśmę dzwonka, a gdy we drzwiach zjawił się stary siwowłosy sługa, polecił mu straż nad dziewczynką.
— Powierz ją tymczasem swej żonie, mój Krzysztofie — rzekł, — za parę godzin trzeba ją będzie zaprowadzić do willi pani Dembielińskiej.
Klarka bez oporu poszła za Krzysztofem; od progu tylko, cicha i niema jak wprzódy, zwróciła się ku hrabiemu, a pochwyciwszy jego rękę, złożyła na niej długi pocałunek.
Hrabia pozostawszy sam, długo przechadzał się po pokoju z postacią podaną naprzód, wzrokiem szklisto utkwionym w przestrzeni. Tym razem jednak znać było że umysł jego nie rzucił się w nurty ulubionych mu myśli, lecz nawskroś przejęty oburzeniem i żalem z przykrą jakąś łamał się zagadką.
Niepoprawność człowieka którego chciał nawrócić do cnoty i pracy, bodła i bolała hrabiego tak, jakby komu innemu dolegać mogła osobista tylko, niepowetowana strata. Dotąd dziwnego doświadczał on powodzenia we wszystkich podobnych przedsięwzięciach. Dobroć jego ujmowała najnieczulszych, cierpliwość, prostota i niewyczerpane miłosierdzie wzruszały najzatwardzialszych.
W życiu swem jakkolwiek wiek jego mógł nazwać się zaledwie średnim, dokonał on już nieraz wielkiego i trudnego dzieła nawrócenia zbłąkanej duszy na drogę dobrą; a jeśli czasem zawodził się i jak powiadał przed chwilą: „rzucał perły pod nogi nieczystego stworzenia,“ to smutne te wypadki jego usiłowań szybko uchodziły mu z pamięci. Był on jednym z ludzi, którzy całe życie pamiętając o najdrobniejszem napotkanem na drodze ździebełku dobra, zapominają nazajutrz o wczoraj widzianym bezmiarze złego. Wielbić i kochać, stanowiło rozkosz jego życia; wzgarda i czcze potępiania tak były sprzeczne z jego naturą, że wstrząsnąwszy nią zaledwie przez chwilę, brały z nią rozbrat natychmiast. Nieodwołalny upadek Rycza, cynizm jego, fatalne zgangrenowanie charakteru tego człowieka, przed którym drżało od trwogi własne jego dziecię, więcej niż inne podobnego rodzaju widoki zaryły się w serce hrabiego. On tyle razy mu przebaczał, napominał go, prosił, groził mu, obdarzał go! spostrzegał że zawodził się, lecz zawsze usiłował i spodziewał się. Teraz, gdy człowiek ten odszedł z wyrazem czarnej niewdzięczności na ustach, z cynicznym szyderstwem w spojrzeniu, odszedł niewiadomo dokąd, niewiadomo po co? prawdopodobnie tam, gdzie mógł bezkarnie popełniać nowe występki, i oddawać się swym brzydkim nałogom — hrabia pojął w zupełności, że zostawał w błędzie, że zajmując się nim obsiewał niewdzięczną rolę, na której złote ziarna pszenicy rodziły trujące chwasty i raniące pokrzywy. Jednak umysł jego nie pozostał bez pewnych wątpliwości. — Kto wie? — mówił do siebie hrabia, — czy nie obszedłem się z nim nazbyt surowo? czy nie powinienem był zatrzymać go przy sobie jeszcze czas jakiś, proźbą, a choćby musem? Możem nie dostrzegł jakiego dobrego momentu, i przepuścił go nie zużytkowawszy? Możem zaniedbał jakiego zbawiennego środka? Przecież nie chciał córki swej porzucić samotną śród ulic miasta, wolał przywieść ją do mnie. Było więc w tym człowieku coś, czego on nazwać nie umiał... głos krwi czy sumienia, słaby wprawdzie, bezwiedny... ale był.
Śród takich rozmyślał hrabiego, stary zegar poważnym i chrapliwym nieco od starości głosem, wydzwonił kilka uderzeń. Hrabia podniósł na niego wzrok zafrasowany przed chwilą, teraz rozradowany. Uderzenia zegaru oznajmiały mu, że nadeszła pora, w której wedle codziennego zwyczaju udać się miał do sąsiedniej willi.
W godzinę, potem w małym, podobnym do wywatowanego i atłasem wyłożonego pudełeczka, saloniku pani Ewy Dembielińskiej, znajdowało się trzy osoby. Pani domu w powłóczystej, miękko falującej szacie, siedziała przy stoliku, na którym rozpościerał barwiste pióra mozajkowy ptak rajski; głowa jej wdzięcznie pochyloną była pod błękitnawem światłem lampy, a drobne dłonie wyglądające jak dwa przezroczyste płatki śniegowe, trzymały leciuchną robótkę, złożoną z kanwy delikatnej jak sieć pajęcza, połyskującej peli i drobniuchnych perełek. Pelą wyszywała jakieś wątłe, bledziuchne różyczki, z perełek tworzyła grona niezapominajek, a wszystko to wywijało się z pod jej palców wianuszkiem wdzięcznym i symetrycznym, lecz tak subtelnym i wątłym, że zdawało się iż najlżejszy z powiewów wnikających do pokoju przez otwarte okno, zdmuchnie wnet z kanapy te sztuczne twory, przemieniając je w chmurkę różnokolorowego pyłku. Robota tej pani była jak ona sama wdzięczną, miluchną, miękką i połyskującą, lecz wątłą, rozwiewną i... bezużyteczną. W robocie jak i w robotnicy dużo było sztuki a mało życia.
Przy drugiej lampie umieszczonej w pobliżu otwartego okna, z łokciami opartemi o marmurową płytę niewielkiego stoliczka, ze świeżemi policzkami zatopionemi w drobniuchnych dłoniach, siedziała Krysia. Postawa jej nacechowana była dziecięcą niedbałością i naiwnością, lecz wielkie ciemne oczy w podłużnej oprawie szeroko otwarte, pełne uwagi i skupienia, z wyrazem pojętności i ciekawości, tkwiły w twarzy siedzącego na przeciw, hrabiego Seweryna. Pomiędzy hrabią a małą dziewczynką leżała roztwarta książka w otoczeniu jakichś mosiężnych trójkątów, drewnianych pałeczek, kółek i sześcianów, których przeznaczenie łatwo odgadnąć mógł każdy, kto sam uczył się kiedy pierwszych zasad geometrji.
— Panie hrabio — ozwała się Krysia z pewną niecierpliwością, wstrząsając czarnemi lokami opływającemi szyję i ramiona — dla czego przestałeś pan mówić mi o tych różnych sposobach, któremi ludzie mierzą drogi wędrujących po niebie gwiazd, słońc i księżyców? Czy lekcja już skończona? Ja bym chciała słuchać jeszcze? Panna Zelja ani panna Justyna nie umieją tak mówić jak pan, panie hrabio, ani mi nawet o takich ciekawych rzeczach nie powiadały nigdy.
Hrabia, który przed chwilą rozjaśnionym wzrokiem zapatrzył się był na Ewę, zwrócił łagodne spojrzenie na przemawiające do niego dziecię. Krysia nie zmieniając postawy mówiła dalej:
— Wczoraj, panie hrabio, po skończonej z panem lekcji poszłam z panną Justyną do ogrodu. Księżyc świecił bardzo pięknie, centofolje mamy prześlicznie pachniały. Panna Justyna chciała abym z nią mówiła, ale ja wcale mówić nie mogłam. Myślałam ciągle o tem, że dobrzeby było, abyś mi kiedy powiedział dla czego księżyc świeci biało a słońce złoto? dla czego liście na drzewach poruszają się gdy wiatr wieje? zkąd pochodzi zapach róż? czy kwiaty czują jaki ból, gdy je ktoś zrywa? Dla czego niebo błękitne jest latem a szare w jesieni? Co się dzieje na świecie wtedy gdy grzmi? Z kąd bierze się tyle wody gdy deszcz pada? dla czego mgła na polach i łąkach wygląda latem jak wielkie białe jezioro? jakim sposobem trawy....
— Christine! — ozwała się z cicha Ewa podnosząc oczy z nad robótki, — zasypujesz hrabiego prawdziwym gradem pytań!
— Droga Ewo! — rzekł hrabia, — pozwól temu dziecku wypowiadać wszystkie swe myśli; odkrywają one przedemną niwę dziwnie urodzajną.
Krysia siedziała ciągle w jednej postawie, i zdawało się, że nie słyszała nawet zwróconych do niej słów. Wielkie oczy jej pojętne, zamyślone i ciekawe tkwiły, ciągle w twarzy hrabiego.
— Panie hrabio — mówiła dalej odgarniając z czoła pasma czarnych włosów, z któremi igrał powiew dochodzący przez otwarte okno, — ja panie hrabio, chciałabym wiele innych wiedzieć rzeczy, o których nie mówi mi nigdy panna Zelja ani panna Justyna. Chciałabym naprzykład abyś mi pan powiedział, dla czego na świecie jedni ludzie są bogaci a drudzy biedni. Mama naprzykład jest bogatą, i ty panie hrabio jesteś bogatym; ja także mam zawsze piękne sukienki, jeżdżę z mamą powozem, śpię na miękkiem łóżeczku. A tu niedaleko naszej willi, wiesz pan? w tej wązkiej uliczce, która prowadzi ku miastu, widziałam zawczoraj gdym z panną Zelją szła na przechadzkę, jakiegoś bardzo biednego człowieka który rąbał drzewo. Przy nim stała żona jego w brudnem, obdartem odzieniu, z takiem bladem mizernem dzieciątkiem na ręku! Ta kobieta przyniosła mężowi swemu jedzenie w dzbanuszkach; ach! jakie brzydkie, okropne jedzenie! takie czarne panie hrabio, w takich czarnych brzydkich dzbanuszkach. A panna Zelja mówiła mi, że to jeszcze bardzo szczęśliwie, iż ci ludzie i takie mają jedzenie, bo czasem to i parę dni nic nie jedzą. Chciałabym panie hrabio, abyś mi powiedział dla czego tak jest, że jedni ludzie na świecie są bogaci, a drudzy tacy bardzo, bardzo biedni. Ja tego nierozumiem.
Było coś przedwcześnie rozważnego w dziecku wymawiającem te wyrazy. Oczy Krysi przed chwilą ciekawe tylko i zamyślone, teraz świeciły wilgotnemi blaskami, zdradzającemi łzę wypływającą z pod powieki. Hrabia patrzył na nią z wyrazem dziwnej radości i rozrzewnienia.
— Moje dziecię, — ozwał się łagodnym lecz poważnym głosem, — zadałaś mi tyle pytań, że na ich rozwiązanie długich lat chyba potrzeba. Chcesz wiedzieć dla czego szeleszczą liście drzew poruszane wiejącym wiatrem; z kąd bierze się zapach u kwiatów i złoty blask u słońca; jak wyrastają trawy i mgły bieleją po polach; z kąd powstaje huk gromu i kędy źródło strumieni deszczowych. Pragniesz więc zajrzeć w państwo natury, i przeczytać prawa jakie niem rządzą. Państwo to, dziecię moje, tak jest wielkiem, że go całego żaden człowiek okiem wiedzy nie ogarnie nigdy. Do państwa tego należy wszystko co widzisz i czego wiedzieć nie możesz: miljony słońc zawieszone w przestworzu i ziarnka piasku osypujące ziemię; pełzające gadziny i szybujące pod obłokiem orły; olbrzymie massy gór i skał, i niezliczone roje niedojrzanych owadków; oblicza ludzkie odkryte przed wszystkimi, i głębie serc ludzkich zakryte dla wszystkich; niezmierzona przestrzeń i bezmiar czasu; najogromniejsza olbrzymiość i najdrobniejsza małość; wzniosłość i nizkość, światłość i ciemność; najkrzykliwsze kontrasty na pozór, a najcudowniejsza harmonja w głębi. Oto państwo natury, do którego chcesz abym cię wprowadził.
Krysia słuchała, oczy jej coraz silniej błyszczały. — To bardzo piękne! — wymówiła, — i ja to wszystko poznać muszę kiedyś zblizka, bardzo zblizka!
Cała śliczna twarzyczka jej rozpromieniła się pół figlarnym, pół rzewnym uśmiechem.
— Panie hrabio! — rzekła, — przechylając nieco główkę w stronę hrabiego — kto mi to wszystko pokaże? kto mi o tem wszystkiem opowiadać będzie?
Hrabia pochwycił drobne ramię, wysuwające się z szerokiego rękawa białej sukni, i przyciągnął do siebie prześliczne dziecię.
— Kto? — powtórzył zbliżając usta swe do jej czoła, — jak ci się zdaje Krysiu, kto wszystko to uczyni dla ciebie?
Krysia stała chwilę przed nim, nieruchoma i mglącemi się oczami wpatrzona w szlachetne jego rysy. Nagle oba ramiona jej owinęły jego szyję.
— Ty to uczynisz dla mnie, — zawołała z wybuchem dziecinnej radości i szczeroty, — bo ty będziesz wkrótce drugim moim ojcem, nieprawdaż?
Hrabia pochwycił ją w ramiona i przycisnął do piersi.
— Tak, — rzekł zcicha, — będę ojcem twej duszy, śliczne dziecię, wypielęgnuję ją jak drogocenną roślinę, wzniosę wysoko, aby w samej sobie posiadała blaski djamentu! — Ewo! — zawołał nagle — droga Ewo! pozwól swej córce nazywać mię od dziś ojcem!
Ewa od kilku chwil zaprzestała wyszywać na pajęczej kanwie blade różyczki i nikłe niezabudki. Przysłuchiwała się rozmowie hrabiego z jedynem jej dzieckiem, i była chwila w której wyraz rozrzewnienia zamglił i zarazem ożywił jej alabastrową twarz i niezapominajkowe oczy. Ale byłato chwila krótka jak okamgnienie. Piękna Ewa salonów, strzegła się silnych wzruszeń, jak człowiek postępujący z zawiązanemi oczami, instynktowo omija przedmioty, z któremi zetknięcie się ból sprawićby mu mogło. Na zapytanie a raczej prośbę hrabiego, Ewa skinęła głową przyzwalająco; zarazem coś nakształt stłumionego westchnienia wstrząsnęło zlekka różowemi jej wargami.
— Krysiu! — rzekła — pozwalam ci hrabiego nazywać odtąd ojcem; ale teraz pozwól mu już spocząć po utrudzającej lekcji jaką odbył z tobą!
— O mamo! — zawołało dziecię, — jeszcze chwilę! Pan hrabia.... nie, poprawiła się z wdzięcznym uśmiechem, — mój drogi ojciec miał mi jeszcze powiedzieć jak to się ustawia to narzędzie, z pomocą którego stojąc na płaszczyźnie, można zmierzyć wysokość odległej wieży.
— Jutro ci powie o tem, ma chère enfant! — odpowiedziała Ewa. — Teraz idź bawić się ze swą lalką....
— Nie, mamo, — odparła Krysia z lekkim uporem pieszczonego dziecięcia, — ja lalką bawić się nie lubię; ładna jest ona i ładnie ubrana, to prawda! ale cóż z tego, kiedy nieżywa. Ta lalka mamo, niema żadnego sensu!
Ewa uśmiechnęła się.
— To idź rozmawiaj z panną Zelją!
— Ach! — zawołała Krysia, — jabym wolała aby mi mój drogi ojciec powiedział jeszcze, dla czego są na świecie bogaci i biedni!
— Moje dziecko! — zaśmiał się hrabia, — ja ci tego zaraz powiedzieć nie mogę, dla tego, że nauka o ludziach w ogólności, a szczególniej o biednych i nieszczęśliwych, jest najwyższą z nauk, której ty posiąść jeszcze nie możesz.
— A czegożto potrzeba aby módz ją posiąść?
— Trzeba długo patrzeć, kochać i uczyć się?
— Patrzeć na co? kochać kogo? uczyć się czego?
— Patrzeć na porządek całego świata, kochać ludzi, uczyć się nieszczęść i cierpień ludzkich...
— Christine! — przerwała znowu Ewa, — idź zajmij się czemkolwiek...
Tym razem Krysia usłuchała, i zamyślona bardzo, z książką w ręku oddaliła się w głąb mieszkania. Kiedy biała sukienka jej znikła u końca długiego szeregu łagodnie oświetlonych komnat, hrabia siedział obok Ewy. Ona porzuciła już swą misterną robótkę, i zmęczona wyszyciem dwóch różyczek i kilku niezabudek, spoczywała na atłasowych poduszkach sofy. Wdzięcznym ruchem zwróciła ku hrabiemu łabędzią swą szyję i zaczęła:
— Kochany hrabio...
— Hrabio — tonem wyrzutu powtórzył narzeczony.
— Sewerynie, — z uśmiechem poprawiła się kobieta, — zdaje mi się doprawdy, że za wiele trudu zadajesz sobie dla Krysi. Od dwóch już miesięcy uczysz ją sam po parę godzin; wszakże ma ona dwie nauczycielki, a jeśli trzeba, może ich mieć więcej.
— Droga Ewo — z zamyśleniem odparł hrabia — twoja córka nie jest wcale pospolitym dzieckiem. Doświadczam niewymownej rozkoszy dopomagając dziecinnemu a jednak dziwnie pojętnemu jej umysłowi, do coraz jaśniejszego rozglądania się po świecie.
— Jesteś bardzo dobrym, Sewerynie, — rzekła Ewa, — wdzięczną ci jestem za to przywiązanie, jakie okazujesz mojemu dziecku.
Mówiła to z dobrocią a nawet niejakiem rozrzewnieniem. Oczy jej wszakże błądzące w przestrzeni, wydawały się smutne. Hrabia pochwycił, i w obu dłoniach uścisnął jej rękę.
— Zawsze lubiłem dzieci — zawołał, — ale czy Krysia nie jest twojem dziecięciem? — czy zostając twoim małżonkiem Ewo, nie zaciągam dla tej małej, nawpół osieroconej istoty, świętych obowiązków? — czy kochając ciebie, mogę być obojętnym dla kogoś drogiego tobie? Posłuchaj Ewo! ja i ciebie także kocham nie tylko miłością kochanka męża, ale dziwnie tklwem i troskliwem przywiązaniem ojca. Jesteś tak słabą, wątłą; życie rzeczywiste, walki jego i troski zwarzyłyby, znękałyby cię jak podmuchy jesienne śliczną, lecz pod niebem ciepłem wyhodowaną roślinę. Jakże miło mi będzie osłaniać cię od tych walk i trosk, otoczyć cię atmosferą niezmąconego spokoju! Ty będziesz moją drogą towarzyszką, najlepszą przyjaciołką, lecz zarazem ukochanem mojem i upieszczonem dziecięciem...
Hrabia mówił to z zapałem, miłością, ale także i z tą mocą męzką, która ufa w siebie i przyrzeka śmiało, bo wie że dotrzymać przyrzeczeń może. Ewa słuchała go uważnie, ze skłonioną nieco głową; ręka jej spoczywała w jego dłoni, twarz mgliła się wzruszeniem — ale rzecz dziwna! wzruszeniem smutnem. Oczy jej błądzące ciągle w przestrzeni zdawały się czegoś szukać, coś sobie przypominać. Nie było w nich ani jednej iskry tej radości, z jaką kobieta słucha zawsze słów kochającego ją i wzajem ukochanego mężczyzny.
Hrabia po chwili milczenia mówił dalej: — Ale nie dosyć natem, Ewo moja; ja nie tylko osłaniać cię będę i strzedz troskliwie, ale jeszcze wzmacniać cię muszę, wlać w ciebie odrobinę tej siły, tego hartu których ci braknie. Siła i hart, droga moja, czy to w fizycznem czy w moralnem znaczeniu, są pięknemi właściwościami człowieka; zrzekać się ich na zawsze nie wolno nikomu. Dotąd życie twoje płynęło w taki sposób, żeś zdobyć ich sobie nie mogła; nie było przy tobie nikogo, ktoby ci wskazał drogę do tego źródła, w jakiem skąpane ciało i dusza człowieka, stają się mocne, mężne i wytrwałe. Ja ci ukażę tę drogę, i sam będę cię po niej prowadził. Stopniowo, zwolna, nawykniesz do pracy, umiłujesz naukę, poznasz warunki rzeczywistego życia, i zbratasz z niemi ręce swe i umysł. W wędrówce tej nic cię nie zaboli, bo ja będę z tobą; ale ujrzysz miljony uśmiechów i promieni życia, których nie widziałaś dotąd...
Umilkł nagle hrabia, bo na twarzy Ewy dojrzał dziwny wyraz, jakiego dotąd nigdy nie widział. Byłto żal połączony z trwogą, żal jakiś głęboki, z całej mocy tłumiony, lecz wytryskujący na zewnątrz nagłą bladością czoła, drżeniem ust i szklistem wpatrzeniem się w przestrzeń.
— Ewo! — zawołał hrabia pochylając się nad nią, — Ewo moja, co tobie?...
Kobieta podniosła głowę jak ze snu zbudzona.
— Nic to, nic — wymówiła, perłowemi ząbkami przygryzając różową wargę aby nie drżała; głowa mię trochę boli... czy chcesz hrabio... czy chcesz Sewerynie abym ci co zagrała?
Nie czekając odpowiedzi wstała, i usiadła przed fortepjanem.
Po chwili z pod palców jej miękka i cicha popłynęła melodja. Hrabia pozostał na swem miejscu, zdziwiony nieco i zmartwiony nagłym smutkiem i oddaleniem się ukochanej; ale muzyka porwała wkrótce myśl jego na dno głębokich nurtów. Pogrążony w zadumie, patrzył na śliczną postać kobiecą, której odkryte ramiona bielą alabastru świeciły z za powodzi złocistych uplotów, a dziwnie regularne, jakby dłutem mistrza z kararyjskiego marmuru wyrzeźbione rysy, łagodnie występowały z półcienia, jakie rzucała na nie wielka, zielona gałąź zwieszająca się ze szczytu oleandrowego drzewa.
Hrabia, jak każdy człowiek z naturą wrażliwą, lubował się w muzyce; piękność Ewy splatała się harmonijnie z tonami rozlewającej się po komnacie melodji. Uczony marzyciel, który dnia tego jeszcze studjował pilnie naukę Epikura, myślał, że zacna miłość dla cudnie pięknej kobiety, złączona z wysokiem użyciem jakiego udziela sztuka, stanowią rozkosz trwałą, z której godzi się stały stan życia wytworzyć. I myśląc tak, czuł się szczęśliwym, i czuł się prawym w szczęściu jakiego używał.
Czemuż nie dano mu było wtedy zajrzeć w myśl tej kobiety na którą patrzył? Byłby przerażonym, a zarazem i zbawionym; otrzymałby uderzenie sztyletu w serce, ale otrząsłby przyszłość swą z miljona kolców, które ją dosięgnąć miały. Przed wyobraźnią Ewy, wtedy gdy odszedłszy od boku hrabiego usiadła przed fortepjanem i grać zaczęła, stanął nie on wcale, jej narzeczony i przyszły małżonek, ale ktoś inny ze stokroć piękniejszą niż była jego zewnętrznością, z twarzą dumną i surową lubo namiętną i rozgorzałą, z czarnemi źrenicami, na których dnie paliły się tajone wulkany, z postacią kroczącą przez świat wyniośle... ktoś, kto był kiedyś radością dni i marzeniem nocy tej kobiety, kogo pożegnała, a o kim zapomnieć nie mogła. Gdy hrabia mówił Ewie o tem, jak wzmacniać będzie jej fizyczne i moralne siły, jak ją powiedzie ku pracy, nauce i znajomości tych zrodzonych z nich a nie znanych jej uśmiechów i promieni życia, trwoga jakaś nieokreślona ścisnęła serce tej kobiety. Uczuła się dziecięco słabą i śmiertelnie smutną... Światy wskazywane jej przez hrabiego, nie miały dla niej żadnej ponęty. Nagle, po wielkim bólu jaki ugodził w jej serce, przypomniała sobie że kiedyś, niedawno jeszcze, kochała bardzo. Grała długo, i szklistemi oczami patrząc przed siebie, rzucała w przestrzeń pytanie: czy nigdy nie zapomnę o nim? A z klawiszów wybiegały dziwne jakieś tony, i odpowiadały: nigdy, nigdy! Przypomniała sobie chwilę, w której rozpłakana jak dziecko, stała z czołem opartem o marmurowe piersi posągu, a za nią, tuż za nią, z surową przepowiednią na ustach, stał człowiek będący dotąd radością dni jej i marzeniem jej nocy.... Przypomniała sobie słowa Anatola: „Stęsknionem okiem ścigać będziesz złotą nić, przerwaną własnemi rękami, i nigdy już zawiązać jej nie potrafisz nanowo“.
W tej chwili Ewa była tak nieszczęśliwą, jak może być nią istota ze sfałszowanem sercem; ale, gdy po półgodzinnem graniu wstała od fortepjanu, miała uśmiech na ustach i niezmąconą łagodność w oku. Hrabia pochwycił jej ręce i ucałował z zapałem.
— Ewo! — mówił głęboko patrząc w jej oczy, — kiedyż nakoniec rozpoczniemy już to wspólne, dobre życie, o którem myśleć nie mogę bez mimowolnego uczucia niecierpliwości? kiedy zgodzisz się stanowczo na dzień, mający połączyć nas na zawsze?
Po twarzy Ewy raz jeszcze przemknęły cienie bladości i ognie rumieńców, wkrótce jednak wróciła do tego spokoju, jakim okrywać się umieją najgłębiej choćby wzruszone, piękne Ewy salonów. Usiadła naprzeciw hrabiego i białe ramiona skrzyżowała na jedwabnym staniku.
— Panie hrabio! — zaczęła powoli i jakby z rozmysłem; — pocóż śpieszyć się mamy? Lato tak jest piękne, przepędźmy je w tej willi, pomiędzy temi ścianami i tym ogrodem, które tak lubię. Potem nadejdzie chmurna jesień, pora w której zazwyczaj bywam smutna... Ślub nasz odbędzie się pocichu, nieprawdaż? bez wystaw i hałasów, a wraz z nim pojedziemy do Włoch... Zimę przepędzimy we Florencji lub w Neapolu... Wszakże tam zimy niema nawet... przytem mam tam wielu znajomych....
Nagle zatrzymała się; po urwanym wątku mowy poznać można było, że myśli wikłające się w jej głowie, brały rozbrat z wyrazami goszczącemi na ustach, że mówiła machinalnie nieledwie. Chwilę milczała, rysy jej mieniły się jakby przeobrażane wyrabiającem się w niej jakiemś postanowieniem; a kiedy powieki jej podniosły się zwolna i jakby z ciężkością, oczy utkwiły w twarzy hrabiego z wyrazem dobroci, ale zarazem i pewnej dumy.
— Sewerynie, — rzekła głosem cichszym jak dotąd, — nie sądź abym była niewdzięczną lub ograniczoną. Rozumiem całą dobroć twą i zacność, wiem jak mam cenić twoje dla mnie uczucie. Toteż bądź pewnym, że kiedykolwiek połączę się z tobą nierozerwalnym węzłem, prędzej czy później, za tydzień lub po upływie miesięcy, potrafię pojąć obowiązki jakie względem ciebie zaciągnę. Będziesz miał ze mnie żonę wierną, uległą i umiejącą szanować twe zacne imię.
Mówiąc tak, była szczerą; znać to było w jej głosie i oczach. Alboż zresztą nie wypróbowała już raz sił swych na tem samem polu? alboż nie była już przez długich lat kilka żoną niekochanego przez siebie człowieka, i czyliż nie potrafiła mimo buntów i żalów serca, pozostać mu aż do końca wierną, uległą, i imię jego szanującą? Tak; kobieta ta zdolną była do cnót, których podstawą był w niej bezwiedny wstręt do występku; w naturze jej były dobre instynkta, ale tak owinięte puchem i spowite atłasowemi zwojami, że szerszy ich rozwój stał się niemożebnym. Wiarołomstwo żony wydawało się Ewie potwornością, której nigdy popełnićby nie mogła; ale pojęcia jej zbyt były przyćmione narkotyczną wonią perfum, a sumienie zbyt mały ogarniało horyzont moralnych kalectw i ujemności, aby zrozumieć mogła, jakiej doniosłości występkiem jest sfałszowanie własnego serca, przeniewierzanie się temu, co się raz ukochało. „Cierpię, — mówiła do siebie nieraz śród ciszy bezsennych nocy — ale na tem i koniec; nie uczyniłam nic złego, owszem czyniłam dobrze“. A jeśli przy wspomnieniu Anatola, dobroć i litość niewieścia odezwały się w niej z wyrzutem, tłumiła głos ich wołając do siebie: „on mię nie kochał“.
Być może iż dumne przyrzeczenie wierności i uległości wychodzące z ust narzeczonej, zimno jakoś zadźwięczało w uszach hrabiego; być może iż marzyciel, który oprócz marzycielstwa posiadał jeszcze w umyśle swym wielkie bogactwo wiedzy i sporą znajomość serc ludzkich, przy chwilowym przebłysku, dojrzał jeden przynajmniej z zakątków tego kobiecego serca, uderzającego tuż przy nim pod zwojami atłasu i koronek, a uderzającego dziwnie zwolna i cicho. Być może, iż hrabia dojrzał taki przebłysk, bo gdy z uwagą i nieokreślonem jakiemś wyczekiwaniem w wyrazie twarzy, słuchał słów Ewy, w rozumnych i promieniejących w tej chwili jego oczach stanęła chmura, i gorący blask ich przyćmiła. Ale Ewa rozwinęła skrzyżowane dotąd na piersi posągowe swe ramiona, i jedno z nich wyciągnęła ku narzeczonemu, dłonią dotykając jego dłoni. Hrabia pochylił głowę i ustami przylgnął do śnieżnej, puszystej ręki, która nie przejęta wprawdzie tym ogniem jaki niekiedy napełnia żyły i rozpala aż najdrobniejsze fibry kochającej istoty, niemniej jednak oddawała się mu tak ciepła, jak ciepłą była atmosfera pokoju, tak miękka jak fale atłasu, które ją ogarniały.
Nagle Ewa ożywiła się dziwnie; zaczęła mówić o Włochach, Paryżu, o rozkoszach pobytu śród wonnych gajów i niebotycznych gór południa, o gwarze i olbrzymiej sile życia napełniającej najświetniejszą z europejskich stolic. Nie, nie była ograniczoną. Opowiadając hrabiemu o podróżach jakie odbyła, błysnęła nieraz tym wykwintnym dowcipem, który jednem słowem umie powiedzieć wiele, zajmuje, rozśmiesza i rozbudza w słuchaczu dar domyślności. Niejedno też trafne spostrzeżenie zaplątało się w rozmowie jej, luźnej jak krąg przedmiotów o jakich mówiła; nieraz zaśmiała się, a śmiech jej zabrzmiał jak dźwięczna, przyciszona gamma wiolinowych półtonów. Była tak wesołą, że rozsypała na ziemię błękitne perełki, i wdzięcznym poufałym ruchem odebrała hrabiemu kłębuszek różowej peli, który on w roztargnieniu miął i obracał w palcach, nieuważając że delikatna przędza rwała się i plątała.
Zkąd u kobiety tej wzięła się ta nagła wesołość, co ją w niej obudziło? Może to uroczyste przyrzeczenie jakie dała hrabiemu, rozwidniło nagle zakątki jej sumienia, w które dotąd zaglądać nie chciała? Może pomyślała sobie, że śmiechem i rozmową, odegna od siebie obraz przeszłości, który stał przed nią, gdy milczała lub grała? Może nakoniec widziała się już bogatą hrabiną, płynącą w ozdobnej gondoli po wodach Wenecji, lub przechadzającą się w bogatej szacie i brylanatach po jednej z tych sal, w jakich zgromadzał się znany jej zdawna piękny świat Paryża? Prawdopodobnie wszystkie te powody razem składały się na tę nagłą wesołość, która rozpromieniła Ewę nadając jej piękności nową ponętę, złożoną z wdzięku, dowcipu, i swobodnej lubo zawsze wykwintnej poufałości. To pewna, że hrabia był zachwycony, upojony; zapomniał całkiem o przedchwilowych swych spostrzeżeniach, o tym przebłysku smutnego dlań pojęcia, który na mgnienie oka zasunął chmurą zakochane jego oczy. Podejrzliwość, nieufność i zbytnia surowość sądu nie należały wcale do charakteru tego człowieka, dla którego wiara, miłość i pobłażliwość były tem, czem woda dla ryby lub powietrze dla ptaka. Tego wieczora hrabia pożegnany przez Ewę uściskiem dłoni i wdzięcznym uśmiechem, wracał do willi swej w stanie uszczęśliwienia niezwykłego. Oprócz przyjemności jaką sprawiła mu piękna muzyka i ożywiona rozmowa ukochanej, dopełnił on jeszcze przed godziną dobry uczynek. Mała Klarka została stanowczo przyjętą do usług Krysi, i zainstallowaną w domu Ewy, która słuchając opowiadania hrabiego o sieroctwie, opuszczeniu i prawdopodobnie nędznej dotychczasowej egzystencji dziewczynki, z przerażeniem złożyła białe dłonie, i ze łzą w oku zawołała:
— Ależ kochany hrabio! należy koniecznie zaopiekować się tem dzieckiem. Przyjmuję ją do usług Krysi, i urządzę wszystko tak, aby jej niczego nie brakowało. Będzie miała u mnie wszystkie wygody.
— W Dolinach, — dodał hrabia, — jest szkółka prowadzona przez dwóch wybornych nauczycieli. Gdy raz już tam zamieszkamy, Klarka uczęszczać do niej będzie.
— Tem lepiej! — rzekła Ewa, której jednak szkółka nie przyszła wcale na myśl; — nieszczęśliwe dziecię! — dokończyła, — znosić biedę, chłód, głód... a to okropne!
Dla niej samej, bieda była tym postrachem przed którym uciekała, fałszując serce swe i łamiąc się ze wszystkiem co było w niej najlepszem. Pojęła też ją gdy szło o biedne dziecko, i ulitowała się nad niem zupełnie szczerze. Ale hrabia zachwycony był dobrocią serca narzeczonej, i w powrocie do domu szedł drogą wysadzoną staremi drzewami z tak rozpromienioną twarzą, z takiem szczęściem w sercu, jak gdyby przed chwilą uwiadomionym został, że niema już na świecie ani jednego złego człowieka, i że bieda, niesprawiedliwość, ciemnota, choroby, wszystkie słowem dotykające ludzkość klęski i niedole, wymazane zostały z tablicy, na której ręka Boża kreśli swoje wyroki. Prześliczny wieczór obejmował świat woniejącą oponą przezroczystego uroku, i z napowietrznych mgieł białych budował w oddali po polach i łąkach wspaniałe gmachy o rozwiewnych ścianach, i spiczaste iglice ruchomych wieżyc. Obfita rosa srebrzyła się na trawach i gałęziach przydrożnych drzew, które od czasu do czasu poruszały się jakby przez sen, aby wnet znowu znieruchomieć i usnąć; gwar miasta szumiał w oddaleniu niby echo spracowanej ludzkości, udającej się na spoczynek. A dalej jeszcze, pod przysłoną ciemnego obłoku opasującego północną stronę firmamentu, pola i bory drzemały w głębokiej ciszy i nieruchomości, przerywanej tylko sunącym w przestworzu powiewem wiatru, lub wężykowatym błyskiem z szafirowego sklepienia spadającej gwiazdy.
Hrabia wbrew zwyczajowi swemu, postępował zwolna. Z wyjątkiem przechadzek w celach naukowych odbywanych, chodził on zazwyczaj szparkim krokiem, jak człowiek któremu zawsze się śpieszy — z postacią podaną naprzód i szklistym wzrokiem, zdradzającym zanurzenie się ducha w nurtach myśli, obfitemi potokami napływających do głowy. Teraz krok jego był powolny, postać wyprostowana, spojrzenie jasne i błyszczące. Teraz jedyną myślą jego było uwielbienie bez granic dla otaczającej go zewsząd piękności, z którą duch jego swobodny od trosk i zachwycony, zlewał się w harmonijną zgodę; jedynem jego uczuciem była wdzięczność bezmierna dla tej najwyższej siły i władzy, która rozrządza losami stworzeń, a której on czuł się uprzywilejowanym wybrańcem. W pogodnem tem i pełnem zachwytów usposobieniu, hrabia przebył całą przestrzeń dzielącą willę jego od mieszkania Ewy, i powitawszy starego Krzysztofa przyjaznym uśmiechem, wszedł do pracowni swej, w której oczekiwało nań grono przyjaciół składające się z książek, starej lampy i starego zegara, i oczekiwało także patrzące z pod koronkowego czepca mądre a kochające oblicze wymalowanej na portrecie niemłodej pani. Na całym świecie zapewne nie było tak szczęśliwego człowieka jak był nim hrabia w chwili, gdy otworzywszy okna poglądał z jednej strony na swą spokojną, napełnioną drogiemi mu przedmiotami, woniejącą od ziół i kwiatów polnych komnatę; z drugiej zapuszczał spojrzenie w przezroczysty mrok wiosennego wieczoru, osypany gwiazdami w górze, w dole bielejący mgłą i posrebrzony kroplistą rosą. Do ucha jego dochodził z głębi pokoju łagodny i jednostajny odgłos starego zegara, a z zewsząd powiewy wiatru sunące po trawach, i oddalony śpiew słowika gnieżdżącego się w szarzejącym w oddali ogrodzie Ewy. Hrabia należał do tych rzadkich ludzi, dla których doznawane wciąż rozkosze nie starzeją się nigdy; którzy z pięknością świata i dobrodziejstwami losu nigdy nie oswajają się do tego stopnia, aby utracić mogli ich poczucie. Od lat dziecięcych otoczony spokojem i dobrobytem, znajdował on wiecznie w sercu swem nowe tony dziękczynień i radości; od lat najmłodszych uwielbiając naturę, i ucząc się praw żywotem jej rządzących, ani na chwilę nie utracił zmysłu uwielbiania jej i podziwiania. Każda chwila ciszy i samotności budziła w człowieku tym nowy hymn dziękczynienia, i zdawała się odnawiać dlań nigdy nie wyczerpujące się źródło użycia. Byłato jedna z tych dusz wiecznie wdzięcznych za wszystko cokolwiek otrzymały, wiecznie rozradowanych wszystkiem co było pięknem, dobrem, harmonją, światłością — lecz także wiecznie bolejących nad wszelkiemi zjawiskami zła, szpetności, ciemności i niezgody. Toteż cała osnowa życia jego składała się z ukochania, wielbienia i badania tego co było dobrem, pięknem i zgodnem, a walczenia i pasowania się ze wszystkiem, co w świecie i ludzkości przedstawiało zło, szpetność i dysharmonję. Teraz wszakże hrabia nie myślał o niczem złem, szpetnem i niezgodnem; czuł się on niewymownie szczęśliwym i bogato obdarowanym. Całą piersią, wszystkiemi myślami chłonął w siebie poczucie szczęścia; całą duszą, wszystkiemi wysoko podniesionemi władzami istoty swej, składał dziękczynienia światu że był pięknym, mistrzom swym że byli mądrzy, Ewie że była dobrą, ciszy że obdarzała go uroczystym spokojem, nawet słowikowi, że śpiewał rozgłośnie, nawet starej swej lampie że płonęła łagodnie i światło, nawet tym skromnym trawom i konwaljom, które zerwane przezeń zrana, poiły w nocy komnatę jego ożywczą i upajającą wonią.
Błogie to zamyślenie hrabiego przerwał trzask nagle otwierających się drzwi. Obejrzał się ze zdziwieniem, i ujrzał w progu młodego, wysokiego mężczyznę, z włosami rozrzuconemi w nieładzie i twarzą strasznie bladą, przestrach i boleść wyrażającą. Młody ten człowiek wskoczył raczej niż wszedł do pokoju, i zawołał:
— Na miłość Boga, panie hrabio! ratuj pan! stało się wielkie nieszczęście!
Więcej nic powiedzieć nie mógł, tak był zdyszany od gwałtownego snać biegu. Hrabia poskoczył ku niemu.
— Co ci jest Sylwestrze? Mów! albo pierwej usiądź, spocznij! blady jesteś jak trup! co się stało? jakie nieszczęście?
Ale Sylwester nie siadał i nie zdawał się czuć potrzeby spoczynku. Pochwycił rękę którą hrabia doń wyciągnął by go zaprowadzić ku krzesłu, i ściskając ją mocno, zawołał przytłumionym głosem:
— Panie hrabio! opiekunie nasz! dobroczyńco! ratuj Kazimierza! pochwycono go, uwięziono!
— Uwięziono Kazimierza! — krzyknął hrabia padając na fotel — co ty gadasz chłopcze? Czyś nie w gorączce czasem? mianoby więzić tego zacnego, spokojnego, pracowitego człowieka! — to być nie może!
— Tak jest, panie hrabio, tak jest, — wołał Sylwester, długiemi swemi nogami wszerz i wdłuż mierząc pokój, i długiemi rękami czochrając i rozrzucając włosy; tak jest, panie hrabio! uwięziono go i pana Walerego, ojca panny Moniki, także! Niema jeszcze godziny jak poprowadzono ich do więzienia; widziałem na własne oczy! Posądzeni są o sfałszowanie dokumentu....
— Słuchaj Sylwestrze — rzekł poważnie hrabia — usiądź i opowiedz wszystko porządnie, bo mam wielkie podejrzenie, że nie Kazimierz mojej, ale ty lekarskiej potrzebujesz pomocy... Usiądź. — To mówiąc wziął za rękę młodego człowieka, i przemocą prawie posadził go na krześle. Stanowczość i energja hrabiego zmusiły niejako Sylwestra do uspokojenia się.
— Panie hrabio — zaczął drżącym głosem — w biurze naszem sfałszowano dokumenta, na mocy których ktoś, niewiadomo kto, w imieniu pańskiem wziął z banku tytułem pożyczki na Dolinieckie dobra, pół miljona złotych. Kazimierz i Walery posądzeni o współudział w fałszerstwie.
Hrabia patrzył na mówiącego szeroko otwartemi oczami, w których zdumienie mieszało się z przerażeniem.
— W mojem imieniu — zawołał, — w mojem imieniu popełnić taką nikczemność! kto śmiał, kto się odważył użyć mego imienia...
Rumieniec oburzenia i zranionej dumy oblał twarz uczciwego człowieka, wzdrygającego się na samą myśl, aby imię jego użytem być mogło w brudnej, zbrodniczej sprawie. Oczy jego napełniły się i zagorzały szlachetnym gniewem. Nie należał on jednak, do rzędu tych którzy w obec cudzego nieszczęścia zastanawiać się mogą długo nad własną krzywdą.
— Ależ Kazimierz, — zawołał po chwili załamując ręce — i ten poczciwy, niedołężny starzec, jakim sposobem, dla czego zostali oni w to wplątani? mów, opowiadaj!
— Niewiem — ponuro odparł Sylwester; — jest w tem ciemna jakaś intryga, albo dziwny traf... Bądź co bądź, nie widziałem innego środka ratunku, jak udać się do pana o pomoc i radę. Ty panie wydźwignąłeś nas obu z biedy i ciemnoty, ty otworzyłeś nam oczy na światło, i dałeś sposób do uczciwego życia; ty teraz ratuj, nie daj mu zginąć... Wolałbym sam, niech mię ziemia pochłonie, jeślibym nie wolał sam popaść w tę biedę...
Przy tych słowach Sylwester zaszlochał na dobre, i ocierając oczy kolorową chustką, rozpoczął na nowo przechadzkę swą po pokoju, do której pobudzały go wzburzone jego uczucia. Hrabia wodził za nim przez chwilę zamyślone oczy, z których nie zniknęło jeszcze całkiem zdziwienie.
— Tak, — wymówił po chwili jakby do siebie, — wszelkie poznanie płynie z wrażeń wywieranych na nas przez zewnętrzne rzeczy; idzie nie od subjektu ale od objektu... Subjektem jest sędzia, objektem podejrzany o przestępstwo. Lecz gdzie jest kryterjum rozróżnienia prawdziwego od fałszywego? Subjekt mylić się może przyczepiając do objektu wyobrażenia własne. Tak — zawołał nagle porywając się z siedzenia, — tu jest błąd, omyłka, pomieszanie wyobrażeń, fałszywe poznanie... Kazimierz nie mógł dopuścić się niczego podobnego....
— Ależ panie hrabio, czy mogłeś pan choć na chwilę... przerwał załamując ręce Sylwester.
— Ani na chwilę, mój chłopcze, ani na chwilę nie posądziłem tego zacnego, szlachetnego Kazia... Ale... ale chodźmy, — dokończył z pośpiechem, — nie powinniśmy tracić czasu... Pójdę... obudzę wszystkich... prezesa, sędziów, władze rządowe... wszystkich... dobiję się... rozpytam, dowiem, i dowiodę iż są w błędzie...
Ostatnie słowa hrabia wymawiał już na ganku swej willi, wkładając śpiesznie paletot podawany mu przez starego Krzysztofa; wsunął wszakże ramię w jeden tylko rękaw, a z drugim wiszącym luźnie pobiegł żwirowaną drogą wiodącą ku bramie dziedzińca.
— Panie hrabio! — wołał za nim zdyszany od pośpiesznego biegu Krzysztof, — zapomniał pan kapelusza....
Hrabia nie odwracając się pochwycił z rąk starego sługi kapelusz, i nacisnął go na czoło, poczem znowu biedz zaczął. Sylwester zdążał za nim jak mógł.
— I nie kazaćto zaprządz koni do powozu, a lecieć tak po nocy pieszo, na złamanie karku! — mruczał w bramie Krzysztof, i pełnym przywiązania wzrokiem ścigał cień hrabiego, przesuwający się z nadzwyczajną szybkością pomiędzy drzewami otaczającemi drogę.
Stary sługa wiedział dobrze i z niejednokrotnego doświadczenia, że gdy szło o przyniesienie pomocy bliźniemu, pan jego nie czekał aż mu stangret założy dzielne konie do miękkiego powozu. Jemu i na myśl nigdy nie przyszło, że widok hrabiego, miljonowego pana, biegnącego pieszo śród nocy z jednym rękawem paltota wiszącym luźnie, mógłby komukolwiek wydać się dziwnym i nieprzyzwoitym. „Potrzebujecie mię, a więc jestem” — oto była we wszelkich podobnych wypadkach dewiza hrabiego, a stangret i powóz nie miały z nią nic wspólnego.






ROZDZIAŁ X.
Idylla przerwana.

Parę tygodni zaledwie dzieliło Monilkę i Kazimierza od dnia na ślub ich wyznaczonego. Mały dworek w pobliżu pola wynajętym był i urządzonym na przybycie młodej pary; w parafjalnym kościele ksiądz proboszcz po skończonem kazaniu wymówił już raz głośno oba ich imiona, poczem dodał uroczyście: zapowiedź pierwsza! Znajome i przyjaciołki młodej narzeczonej śmiejąc się wołały, że księżniczka Monilka spadła z ambony. — Moje panienki! — stając w obronie córki odpowiadał im pan Walery, — jestem pewny, że każda z was życzyłaby sobie podobnego upadku.
Panienki śmiały się jeszcze więcej, i zarumienione po czoła i uszy upewniały, że ambona i stuła nigdy dotąd na myśl im nawet nie przyszły. Pan Walery prostował się, chrząkał, kiwał głową, i otwierał usta aby coś odpowiedzieć. Nie odpowiadał jednak, tylko uśmiechał się i czynił ręką taki gest, jakby mówił: Gadajcie zdrowe! żebyście były podobne do mojej Monilki, i żeby na świecie więcej było takich tęgich chłopców jak Kazimierz, tobyście wszystkie jak piłki jedna po drugiej spadały z ambony, ażby się po kościele rozlegało.
Jużto w ogólności od dnia zaręczyn Monilki, to jest od trzech przeszło miesięcy, stary kancelista okazywał się ciągle w złotym humorze. Była też potemu nie jedna przyczyna. Naprzód wydawał jedynaczkę za „naczelnika”, którego w duchu nigdy inaczej nie nazywał jak brylantowym chłopcem; następnie otrzymywał zwiększoną pensję, co pozbawiało go wielu kłopotów; dalej jeszcze, widział się otoczonym taką powszechną życzliwością kolegów, jakiej przez lat trzydzieści pobytu swego w biurze nigdy nie doświadczał; nakoniec w zakątku dalekim mózgu jego, siedziała lub radośnie walcowała myśl, że wszystkie pomyślne zmiany jakie zaszły w jego losie, były tylko początkiem czegoś... o czem on wiedział, a co w istocie przedstawiało się niekiedy jego wyobraźni w postaci kryształowego pałacu przyozdobionego tysiącem i pięć obrazów, jakoteż mitrą Rorenstaubów wymalowaną na frontonie.
Przecież w dniach owych radości i szczerego zadowolenia, manja poczciwego tego człowieka zdawała się słabnąć i zmniejszać. Od dnia zaręczyn córki zaledwie parę razy wspomniał on głośno o swych marzeniach, i nie napisał ani jednego listu lub prośby do żadnego z panujących w Europie monarchów. Tak samo działo się z nim za onych błogich czasów pożycia z nieodżałowaną Moniką. Szczęście i spokój posiadały snać moc rozwidniania zaciemnionych zakątków biednego tego umysłu; niedola i smutek wpływały nań tak jak zaćmienie słońca na kulę ziemską.
Monilka przez ubiegłe trzy miesiące zmieniła się trochę, ale na korzyść. Na pierwszy rzut oka zdawać się mogło, że urosła i zmężniała; w samej zaś rzeczy było to lekkie spoważnienie młodej dziewczyny, nawskróś przejętej rozkosznem tchnieniem pierwszej, szczerej, upajającej miłości. Ale oprócz zadum miłosnych, trochę rozumowania, trochę szerszych i głębszych pojęć o życiu wstąpiło w tę piękną, młodą główkę. Kazimierz miewał z narzeczoną długie rozmowy, podczas których wyglądał wcale poważnie. Opowiadał jej o swych latach dziecinnych, wystawionych na nędzę i poniewierkę, i latach pierwszej młodości, napełnionych pilną nauką i pracą. Z zapałem mówił jej o cnotliwym człowieku, którego dobroczynna opieka dźwignęła go z ciemności na świat widny i barwny, a wdzięczność która przejmowała mu wtedy serce, odźwierciedlała się w oczach szlachetnym ogniem i wyrazem. Częściej wszakże niż o przeszłości mówili z sobą o przyszłości, a rozsądne poglądy na życie i uczciwe nadzieje Kazimierza, kropla po kropli sączyły się w umysł Monilki, roztwierając go i pobudzając do pełnego rozkwitu, nakształt ożywczych promieni słońca roztulających zwinięte w pąku liście pięknego kwiata. Młoda narzeczona była zawsze tą wdzięczną, zwinną, wesołą istotą, gotową co chwila wydobyć z piersi nową gammę srebrnego śmiechu, albo ruchem podobnym do poskoku młodej kotki przypaść i przycisnąć się do piersi ojcowskiej; tylko że teraz w wesołości jej więcej było głębokiego poczucia szczęścia niż bezwiednej swawoli, a gammie śmiechu towarzyszyła niekiedy drobna łezka perląca się na tle szafirowej źrenicy.
Kazimierz rzekł raz do niej: — Nie lubię tego mnóstwa falbanek przy sukniach, ani niobów, ani loków i wałków na głowie...
— Dla czego nie lubisz podobnego stroju? — spytała dziewczyna ciekawie i bardzo uważnie patrząc na narzeczonego.
— Dla tego, że lubię prostotę, — odpowiedział Kazimierz. I całe kilka minut dysertowali ze sobą o naturze, zaletach, wdzięku i korzyściach tego pięknego przymiotu. Monilka pojęła w zupełności wszystko co jej powiedział Kazimierz; nazajutrz zrana odeszła od lusterka w sukni świeżej i czyściuchnej, lecz gładkiej, i z dwoma warkoczami w prześlicznych, choć całkiem naturalnych zwojach, opadającemi na szyję i ramiona. Była w tym stroju tak piękną jak nigdy, a Kazimierz spojrzawszy na nią nie mógł się wstrzymać od wykrzyku radości, i pochwyciwszy rączki dziewczęcia, po raz pierwszy pocałował uśmiechnięte jej usta...
Kiedy staraniem Kazimierza dworek mający za dni kilkanaście przyjąć w swe ściany młodą parę, urządzonym już został, pan Walery objawił chęć obejrzenia go, a Monilka wesoło potwierdziła projekt ojca... Trzeba było wszakże w krótką tę podróż wybrać się bardzo wczesnym rankiem, gdyż pan Walery pozwoliłby się raczej żywcem zakopać w ziemię, niźliby miał choć o jednę minutę spóźnić się z powitaniem starych swych przyjaciół, zegara i kałamarza, którym od lat trzydziestu codziennie oddawał „dzień dobry“, razem z ostatnim uderzeniem ósmej godziny. Ale młodzi i kochający się narzeczeni nie mają zwyczaju wstawać późno; im życie tak miłe, że sen uważają za złoczyńcę wykradającego ze skarbnicy czasu klejnoty drogich, szczęśliwych godzin. Pan Walery spał jeszcze, kiedy Kazimierz i Monilka siedzieli już obok siebie na progu domu, pijąc mleko i podziwiając prześliczny wschód słońca. Co prawda, trzeba było posiadać wyobraźnię zakochanych, aby siedząc śród tego ciasnego, brukwanego dziedzińczyka, ostawionego dokoła na wpół spróchniałemi budowami, widzieć i podziwiać coś podobnego do zjawisk natury. A jednak oni widzieli je tam i podziwiali. Tarcza słoneczna zakryta była całkiem przed nimi, ale promienie jej mieniące się blaskami złota i purpury, królewską oponę zarzucały na dachy i ściany domóstw, ognistemi błyskawicami odbijały się w drobnych szybach okienek. Nieba było tam mało, ale jakże było ono pięknem! owiewała je zlekka biaława mgła poranku, a po niej tu i owdzie płynęły wstęgi różowe lub strzały złociste, ostrzem zwrócone ku błękitom, ku którym po przez mgłę przedrzeć się chciały. Stara, biedna grusza, rosnąca jak kaleka w kącie dziedzińca, nie wydawała się w tej chwili ani starą, ani biedną, ani kaleką; liście jej były złote, i drżały jakby rozkosznym przejęte dreszczem. Rój ptaków w gałęziach trzepotał skrzydłami i świergotał; były to tylko wróble, proste szare wróble — ale czarodziejka jutrzenka pomalowała im skrzydła na różowo, i wyglądały niby zamorskie kolibry. Kamienie nawet tworzące bruk dziedzińca błyszczały i iskrzyły się; błyszczała nawet dla przewietrzenia się na płocie rozwieszona wilczura pana Walerego, a w puszystem jej posłaniu na wpół utopiony popielaty Burek, mył się zwolna, i od czasu do czasu poglądał na swoją panię siedzącą na progu śród krzyżujących się świateł, z oczami jakby zwilżonemi rosą i roziskrzonemi promieniem poranku.
— Czy wiesz Kazimierzu — ozwała się Monilka, — że dziedzińczyk ten zawsze tak ponury i brzydki, w tej chwili przypomina mi pałac kryształowy o którym marzy biedny mój ojciec. Nawet te stajnie i drwalnie poprzemieniały się w piękne obrazy, a ta biaława mgła wisząca w górze, czyż niepodobna do wielkiego alabastrowego łoża, na którem kołyszą się zwolna boginie w różowych szatach...
Kazimierz z miłością i zachwyceniem patrzył na narzeczoną.
— Tak, droga moja — rzekł, — świat nasz jest wielkim i bardzo pięknym pałacem, zbudowanym przez dobrego Boga dla wszystkich bez różnicy. Trzeba mieć tylko oczy i serca, dla spostrzegania i uczuwania cudownych jego przystrojów.
— Nigdy nie spodziewałam się doprawdy, aby ten ciasny i ciemny zakątek mógł być w pewnych porach tak pięknym. Patrz, kamienie te nawet iskrzą się jak djamenty, i szuba ojczulka, ta stara szuba, którą pamiętam odkąd żyję, wygląda jak płaszcz królewski utkany ze złota.
W ten sposób rozmawiali chwil kilka, aż posłyszeli za sobą głos pana Walerego, przypominający im że pora była udać się w drogę. Monilka przykryła głowę słomianym kapelusikiem o szerokich brzegach, i poszła przodem; Kazimierz i pan Walery postępowali za nią naradzając się nad ważnemi jakiemiś sprawami, tyczącemi się ślubu, wesela i przenosin. Ulice puste jeszcze były i całkiem prawie uśpione; tu i owdzie tylko można było napotkać starego stróża zmiatającego śmiecie z przed bramy domostw, lub młodą jaką służącą z koszykiem na ręku, pośpiesznie dążącą ku któremukolwiek z rynków miejskich. Monilka czuła się tak szczęśliwą i radosną, że wszyscy napotykani ludzie wydawali się jej znajomymi — co więcej przyjaciołmi. Nie byliż oni także mieszkańcami tego kryształowego pałacu, zbudowanego przez wielkiego Boga dla wszystkich bez różnicy? Lekkim krokiem przechodząc mimo stróżów i kucharek, uśmiechała się przyjaźnie i mówiła: „dzień dobry“, albo „dopomóż Boże.“ Byłato może z jej strony nieprzyzwoitość przemawiać tak znagła do nieznanych ludzi, nikt wszakże nie uraził się i nie zadziwił. Przeciwnie, zagabnięci spoglądali na nią z wzajemnym uśmiechem, a kilka razy o uszy jej obiła się odpowiedź: „dzień dobry, śliczna panienko.“
Mała gromadka przebyła w ten sposób całą długość miasta, i znalazła się na ulicy szerokiej, widnej, niebrukowanej, ze szlakami puszystej murawy zamiast chodników po obu bokach. W oddalonej perspektywie ulicy tej ukazywał się łan zielonego pola, i długa alea balsamicznych topoli, wiodaca ku białym, zamiejskim willom; z obu stron z gęstej zieleni ogrodów wyglądały drewniane dworki, poprzedzielane obszernemi dziedzińcami, otoczone płotami lub sztachetami, z za których zwieszały się bogate w zieleń i kwiecie gałęzie grusz, śliw i jabłoni. Powietrze było tu już czyste i przepełnione woniami, tak prawie jak wiejskie; nigdzie najmniejszego śladu miejskiej kurzawy i wyziewów. Skromne ganeczki dworków owite powojem lub wsparte na cienkich, pobielanych słupkach, pływały w powodzi słonecznej; z ogrodów wylatywały srebrne śmiechy wcześnie kędyś zbudzonych dzieci, a tu i owdzie, konał w gęstwinie dogorywający w poranku śpiew słowika.
Monilka biegła raczej niż szła po szlaku murawy rozciągniętym u podnóża płotów; nie czując pod stopami kamieni, do których przywykła, myślała, że unosi się nad ziemią. Biedne to dziecię wyhodowane śród kurzawy i ciasnoty miejskiej, a noszące w sobie przedświt miłości dla świeżej, pięknej, niczem nie skrępowanej natury, nie posiadało się z radości. Poranna cisza panująca w tym zakątku, kołysała ją rozkoszniej, niżby to czynić mogła złota kolebka o której marzył pan Walery. Kwitnące i napełnione świergocącem ptastwem ogrody, błękitne, z mgły otrząśnięte już niebo, ten łan zielony nakoniec, który spostrzegała w oddali, były najpiękniejszemi obrazami jakie kiedykolwiek widziała w swem życiu. Byłaby tak szła i szła bez końca z bijącem sercem, roziskrzonem okiem, szeroko oddychającą piersią, gdyby pod bramą przedostatniego dworku nie zatrzymał ją Kazimierz.
Byłoto przyszłe ich mieszkanie; owo gniazdko o którem marzyli wspólnie tyle razy. Dworek do którego weszli wszyscy troje, nie miał najmniejszego podobieństwa do pałacu; mieszkanie w nim składało się z trzech pokoi, ale gdy do pierwszego z nich weszła Monilka, musiała przymknąć na chwilę oczy, bo spotkała się wzrokiem z gorejąca twarzą słoneczną, która zakrywała sobą całe niewielkie, lecz z czystych jak zwierciadło szyb złożone okna.. Młoda dziewczyna wpadała z zachwytu w zachwyt. Żadną na świecie wielką panię nie uradowały tak nigdy złotem i srebrem przetykane makaty, jak ją tanie papierowe obicia, które ujrzała na ścianach. W mieszkaniu w którem żyła dotąd, nie było wcale obić; ściany tam po prostu pobielone, przez starość i brak światła wyglądały wiecznie szaro i brudno. Tu zaś pokoik bawialny był błękitny, sypialny popielaty z amarantowemi bukietami, a ten który miał służyć za pomieszkanie panu Waleremu, zielony jak trawa w maju. Białe firanki z prostego muślinu wisiały u okna, żółte jesionowe mebelki bardzo niekosztowne lecz czyste i całe, połyskiwały pod ścianami. Pan Walery usiadł w bawialnym pokoju na kanapie z miną tak uradowaną a zarazem uroczystą, jakby mianowanym już został księciem i panem. Ale księztwo i państwo nie powstało nawet wtedy w jego głowie, miał on serce nabrzmiałe szczęściem jedynaczki, i wdzięcznością dla tego szlachetnego młodzieńca, który zdawał się myśleć tylko o nim i o niej.
— A gdzie kuchenka! — wołała młoda dziewczyna kwalifikująca się na dzielną gosposię. Kazimierz pokazał jej drzwi do kuchenki. — Jaka piękna, widna, obszerna! — wołała Monilka klaszcząc w dłonie, jak mi tu będzie wygodnie sporządzać dla was codzień wszystko co lubicie! W tym kątku położę poduszeczkę dla Burka, a tam w zielonym pokoju stanie pod oknem biurko ojczulka, a tu nasza szafka z książkami... Patrz, i rezeda już kwitnie w wazonach, a bluszcz jaki prześliczny!...
Wybiegła na ganek wychodzący na południe, i osłoniony od słońca zieloną, drewnianą kratą; po chwili była już w małym ogródku, otaczającym dziedziniec wieńcem owocowych drzew i agrestowych krzaków — a kiedy po kilku minutach rozmowy z panem Walerym, Kazimierz udał się tam także, znalazł narzeczoną klęczącą na wązkiej żwirowanej ścieżce, z ramionami otaczającemi pień wysmukłej śliwy, z twarzą białą jak lilja, podniesioną ku niebu i zalaną łzami. — Co ci jest? najdroższa — zawołał chwytając ją za ręce i podnosząc z ziemi.
— O mój drogi, jakam ja szczęśliwa, jak ty mię kochasz, jakiś ty dobry! — szepnęło dziewczę, i zmęczoną wzruszeniami głowę pochyliło na pierś narzeczonego. Pochyliła głowę, ale oszklone oczy podniosła ku jego twarzy. On patrzył na nią długo, ramieniem otaczając gibką jej kibić... po chwili usta jego gorącemi pocałunkami okrywały czoło, oczy i jedwabiste włosy dziewczyny. Nie byłże on już mężem jej w obec Boga i własnego sumienia? i czyliż w owej chwili nie patrzyły na nich, nieskażone niebo poranku i rój ptastwa trzepoczący w gałęziach, i stary ojciec stojący w bramie ogródka ze łzami radości w spracowanych oczach?
W godzinę potem Kazimierz i pan Walery siedzieli już w wielkiej sali, i schyleni nad stolikami pilnie oddawali się pracy. W biurze wszystko szło dnia tego zwyczajnym porządkiem; pisano, przepisywano, rachowano, w przestankach rzadkich rozmawiano wesoło choć półgłosem. Inaczej wszakże działo się w sali sądowej, tem sanktuarjum o drzwiach zamkniętych, w którem rozstrzygały się sprawy mnóstwa ludzi, i losy całego tłumu pracujących w innych salach urzędników. Tam, przy długim stole okrytym zielonem suknem, na fotelu z wysoką pąsową poręczą, siedział prezes, po obu stronach mając po czterech sędziów! Całe to grono poważnych dygnitarzy błyszczało złotemi deseniami wyhaftowanemi na kołnierzach i rękawach mundurów; przed prezesem leżał wielki stos urzędowych papierów, które wydobywał z opieczętowanych kopert i zwolna odczytywał; sędziowie tymczasem jedni zajmowali się pisaniem, inni przerzucali karty grubych ksiąg prawnych, inni jeszcze rozmawiali po cichu lub dumali, roztargnionym wzrokiem wodząc po ścianach pomalowanych w różnokolorowe kraty, mających pretensję do piękności a w istocie bardzo brzydkich.
Nagle, na poważnej lubo dość łagodnej twarzy prezesa, ukazał się dziwny wyraz, z ust jego wyrwał się okrzyk zdumienia graniczącego z przestrachem.
— Dziwna rzecz! panowie.... — zawołał — dziwna rzecz!
Sędziowie pytająco zwrócili ku niemu twarze; prezes osłupiałemi oczami wpatrywał się w rozpostarty arkusz papieru, naznaczonego wielką pieczęcią banku pożyczkowego. Po chwili jednak odzyskał przytomność umysłu, i wrócił do zwykłej swej powagi, a zwracając się ku swym towarzyszom zadał im pytanie: ażali nie pamiętają o wyrażonem przed kilku miesiącami przez hrabiego Seweryna Horskiego żądaniu zaciągnięcia pożyczki, i jakąby była na żądanie to odpowiedź sądu? Wszyscy zgromadzeni pamiętali wybornie, że sprawa ta dla braku pewnych formalności niezałatwionych przez nieumiejętnego lub opieszałego adwokata hrabiego, odłożoną została nadal; że hrabia Horski nie otrzymał od sądu żądanego świadectwa kompetencji i prawomocności. Prezes usłyszawszy odpowiedź potwierdzającą to, co mu własna mówiła pamięć, pochylił głowę z miną człowieka zrozpaczonego. — A więc fałszerstwo! — zawołał, — popełniono fałszerstwo na wielką skalę! Oto co pisze nam zarząd banku.
Tu prezes przeczytał głośno: „Bank pożyczkowy ma honor zawiadomić sąd X. miasta N., iż po otrzymaniu drogą właściwą przez tenże sąd sporządzonej dnia XX roku XX kopji świadectwa o kompetencji i całkowitem nieodłużeniu dóbr Dolinieckich w gubernji N. powiecie N. położonych, doręczył stawiającemu się we własnej osobie właścicielowi tychże dóbr hrabiemu Sewerynowi Horskiemu, po uprzedniem okazaniu przez tegoż oryginału świadectwa i dokumentów stwierdzających tożsamość osoby, sumę rs. 75,000. O czem donosząc, zarząd banku ma honor prosić sąd X. o sporządzenie aktów i poczynienie prawnych zastrzeżeń, w celu zabezpieczenia i prawomocnego owarunkowania pomienionej sumy na odnośnych dobrach.“
Prezes skończył czytanie, a sędziowie siedzieli jak przykuci do miejsca, z oczami wlepionemi w osłupiałą twarz zwierzchnika.
Po kilku sekundach ze wszystkich ust wyrwał się chórem wykrzyk: „Fałszerstwo!”
— Gdyby rzecz szła o kogo innego, — zaczął prezes, — łatwiejby można wytłumaczyć całą sprawę. Ale hrabia Horski...
Sędziowie wzruszyli ramionami, i wstrząsnęli głowami.
— Hrabia Horski niemógł uczynić nic podobnego!
Posiadacz miljonowej fortuny i nieskazitelnej opinji!...
— Ależ moi panowie! zawołał prezes, o niczem podobnem i mowy być nie może. Znam osobiście hrabiego, i od pół rocza widuję go codziennie przechodzącego około moich okien. Zdaje mi się że ani dnia jednego nie chybił. Za wczoraj jeszcze spotkałem go w domu pani Ewy Dembielińskiej, której podobno jest narzeczonym. To człowiek prawy jak rycerz i prosty jak gołąb.
— A jednak, przerwał jeden z sędziów od kilku sekund dumający nad fatalnym papierem, w odezwie banku wyraźnie napisano: „po okazaniu dokumentów stwierdzających tożsamość osoby“.
— A więc dokumenty fałszować musiano.
— Może ukradziono je hrabiemu...
Ostatnia uwaga uczyniona przez jednego z sędziów, głęboko zastanowiła wszystkich. — Tak, zwolna i w zamyśleniu rzekł prezes, w dziele tem uczestniczyć musi ktoś dobrze znający interesa hrabiego, i posiadający wolny wstęp do jego domu... Będzie to znakomitą wskazówką dla władz śledczych; tymczasem panowie, spełnijmy co do nas należy, przejrzyjmy odnośne księgi...
— Panie prezesie! — zagadnął jeden z sędziów, — przypuszczaszże pan, iż posunięto zuchwałość aż do wysłania fałszywego dokumentu wprost z biura.
— Jeśli nie — odpowiedział prezes, — to chybaby pieczęcie były także sfałszowane. Zważ pan słowa prezesa banku: „po otrzymaniu drogą właściwą przez tenże sąd sporządzonej kopji..
Urzędnicy siedzący w sali przyległej, ujrzeli otwierające się drzwi sądowej, a przez nie wyjrzała poważna głowa sekretarza. —
— Pana regestratora z księgami do sądowej.
Po uroczystości głosu jakim słowa te wymówionemi były i wyrazie twarzy sekretarza, poznać już można było, że chodziło o coś bardzo ważnego. Ale Kazimierz nie słyszał uroczystego głosu i nie widział nawpół zdumionej, nawpół oburzonej fizjonomji jednego ze swych zwierzchników; toteż usłyszawszy wezwanie powtórzone z sali do sali ustami kolegów, powstał żwawo i z dwiema grubemi księgami pod ramieniem, krokiem rzeźwym i szparkim, zdążał kędy go potrzebowano. Po drodze zamienił z kolegami kilka przyjaznych ukłonów i wesołych uśmiechów; był pewien iż przyzywano go po prostu w celu małoznaczącego jakiegoś sprawdzenia dat lub zasiągnięcia informacji.
Wszedł do sanktuarjum i z poszanowaniem ukłonił się dostojnemu zgromadzeniu. Piękne czoło jego gładkie było i pogodne, w spokojnych oczach przebłyskiwała jeszcze światłość tylko co minionego szczęśliwego poranku. Po kilku jednak sekundach lekkie zdziwienie ukazało się na jego twarzy; poczuł się ogarniętym wzrokiem dziesięciu par oczów a wzrok ten badawczy był i surowy.
— Połóż pan księgi te przedemną — wyrzekł prezes takim suchym i nakazującym tonem, jakim nigdy nie przemawiał do swych podwładnych. Spojrzawszy na wchodzącego młodzieńca, prezes przypomniał sobie to o czem wiedział, lecz nie pamiętał przed chwilą: przypomniał sobie, że Kazimierz Chmurski był wychowańcem hrabiego, co więcej, najulubieńszym z licznego grona jego wychowańców i protegowanych. Głuche milczenie zapanowało w sali i słychać było tylko szelest kart szybko przewracanych drżącą trochę ręką prezesa. Na jednej z tych kart zatrzymał się wzrok dostojnika.
— Panowie — rzekł, — stłumionym nieco głosem zwracając się do sędziów, — oto co tu znajduję: „N. 3206. Do Banku pożyczkowego. Kopja świadectwa wydanego przez Sąd X. miasta N. JW. hrabiemu Sewerynowi Horskiemu w interesie pożyczki na hrabstwo Dolinieckie.
Sędziowie zdumiony wzrok przenieśli z twarzy prezesa, na twarz Kazimierza.
— Czy to pan pisałeś te słowa? — rzekł do Kazimierza prezes.
Kazimierz coraz więcej zdziwiony uroczystym nastrojem panującym w zgromadzeniu, i szczególną a nieżyczliwą zwróconą na niego uwagą, nie dorozumiewał się wszakże niczego złego. — Nie, panie prezesie — odpowiedział spokojnie; — jestto księga przeznaczona do regestrowania papierów wysełanych z biura, a tą trudni się mój pomocnik. Ja zaś...
— Przyzwij więc pan tu swego pomocnika — rzekł prezes takim tonem, że Kazimierz uczuł się już nieco obrażonym.
Dotąd doświadczał on od zwierzchników swych samej tylko życzliwości, i nagła zmiana jaką ujrzał w ich obejściu się, zdziwiła go i zasmuciła. Odszedł aby wykonać rozkaz, a jeden z sędziów odezwał się.
— Co prawda panie prezesie, młody człowiek ten nie wygląda wcale na złoczyńcę i fałszerza.
Prezes ze smutkiem skinął głową.
— Masz słuszność kolego — rzekł, — ale na nieszczęście wyroki prawne nie mogą opierać się na wyrazie fizjonomji. Któż zaręczy, że młody ten człowiek nie posiada mistrzowskiej sztuki udawania? Zresztą nie myto sprawdzać będziemy stopień i istotę jego winy... należy to bowiem do władz innych. Tak ważnej jednak poszlaki jaką jest urzędowe zaregestrowanie fałszywego dokumentu, ukryć nie mamy prawa, nie możemy, i nie powinniśmy.
— Naturalnie — jednogłośnym chórem potwierdzili sędziowie.
Pan Walery wszedł do sądowej z postacią uroczyście wyprostowaną, ale wyrazem twarzy zdradzającym niesłychane zmieszanie.
Odkąd pracował w biurze, to jest od lat przeszło trzydziestu, drugi czy trzecito raz zaledwie przenikał on do tego sanktuarjum o drzwiach zamkniętych, o które nawykł myśleć z czcią uroczystą a zarazem tajemniczą. To też źrenice starego kancelisty biegały po żółtych białkach z szybkością niemal przerażającą, a gąbkowate jego policzki od chwili do chwili drgały zlekka. Pierwsze słowo wymówione przez prezesa zdwoiło jego pomieszanie.
— Kto polecił panu akt ten zaregestrować?
Pan Walery długo przypatrywał się własnemu pismu, i pochylony nad księgą przesylabizował z cicha N. 3206 od początku do końca. Potem wyprostował się nagle, chrząknął, i zawołał tryumfującym głosem. Ależ naturalnie że naczelnik...
— Jaki naczelnik? — surowo zapytał prezes.
— Pan regestrator — rzekł pan Walery czyniąc ku Kazimierzowi uroczysty gest, jakim zwykł był prezentować go innym, gdy była tego potrzeba.
Tu zaczęła się jedna z tych smutnych scen, w jakich niewinność obarczona wszelkiemi pozorami przestępstwa, szuka do koła siebie broni, którąby mogła odeprzeć zwrócone przeciwko niej oskarżenia — i nie znajdując jej, plącze się w zaklętem kole, i coraz więcej wikła nici fatalnego węzła mającego ją skrępować.
— Dokument ten był fałszywym — wyrzekł prezes głosem, w którym drżało daremnie hamowane oburzenie; — panowie wysłaliście go z biura... wiedzieć tedy musicie z kąd pochodził... musicie mieć udział w sprawie...
Kazimierz pobladł bardzo, potem gwałtowne rumieńce oblały czoło jego, które podniosło się z pewną instynktową godnością i obrazą. Pan Walery nie zdawał się w zupełności rozumieć o co chodziło, tylko oczy jego stały się więcej jeszcze biegające i pomieszane, a zwiędłe wargi roztwarły się nie od przestrachu lecz od niewypowiedzianego zdumienia. Ale ani rumieńce oburzenia i pełne godności słowa jakie wymówił Kazimierz, ani bezwiedność i niedołężność umysłowa wyryta w zbłąkanych oczach i osłupiałej fizjonomji pana Walerego, nie mogły być uważane przez sędziów za uniewinniające dowody.
Być może, iż dwie te twarze: jedna młodzieńcza, szlachetna, rumieńcem zgrozy oblana, druga styrana, nawpół obłąkana i dziecięco-naiwna, w niejednym z obecnych zrodziły moralne przekonanie o niewinności tych ludzi, w niejednym obudziły żal, i jeżeli nie pewność, to przynajmniej domniemanie o dziwnym zachodzącym tu trafie czy błędzie; lecz przestępstwo było tak wielkie, a poszlaka w księgach regestratora tak widoczną i ważną, iż ani współczucie, ani żadne domniemania roli tu grać nie mogły. Po kilkogodzinnej indagacji ściągniętej nie tylko z Kazimierza i Walerego, ale z kilku czy kilkunastu innych jeszcze urzędników, mających mniejszą lub większą styczność z wydziałem biura, w którym zaszedł nieszczęsny wypadek, drzwi sądowej zamknięto, w innych salach zapanowało niewymowne zdumienie, i trudna do opisania konsternacja umysłów. Prezes zasiadł na zwykłem swem miejscu, i śród powszechnego milczenia nakreślił szybko na papierze kilkanaście wierszy. Byłoto wezwanie do władzy wykonawczej o uwięzienie regestratora biura i jego pomocnika, jako silnie podejrzanych o współudział w popełnionem na wielką skalę fałszerstwie — a wzięcie pod pilną straż policyjną kilku innych osób, które mniej ważnych lecz zawsze niejakich o sprawie dostarczyć mogły objaśnień. Prezes smutny był ale zarazem surowy. Jako człowiek, bolał nad mnóstwem udręczeń, które spaść miały na ludzi których kreślił imiona; ale jako urzędnik pełnił swą powinność. Fatalne wezwanie natychmiast wysłanem zostało z biura do władz odnośnych.
W sądowej długo jeszcze rozmawiano o zdarzonym wypadku.
— Niepodobna uwierzyć — mówiono — ażeby który z tych dwóch ludzi nie wiedział na prawdę zkąd pochodził zaregestrowany papier. Chmurski jest wychowańcem i ulubieńcem hrabiego Horskiego, o każdej porze wchodzić ma prawo do jego domu... nie jestże możebnem, iż za jegoto pośrednictwem zdobyto dokumenty poświadczające w obec zarządu banku, tożsamość osoby hrabiego?... A ten stary niedołęga, ma podobno piękną córkę, z którą młody ten człowiek ma się żenić... Ułożyli się pomiędzy sobą, aby udawać że nic nie wiedzą...
Tak wszystko obracało się przeciw Kazimierzowi, i blizki stosunek jego z hrabią Sewerynem, i projektowany związek z Monilką. On sam rozumiał wybornie znaczenie wydarzonego faktu, i doniosłość spadłych nań podejrzeń. W drodze z biura do domu błagał i zaklinał pana Walerego, aby skupił swe myśli i starał się przypomnieć sobie, jakim sposobem, kiedy, dla czego zaregestrował w księdze fałszywy akt, o którym on, Kazimierz, wiedział naturalnie dobrze, iż nigdy go w ręku swem nie trzymał. Ale pan Walery nadaremnie wysilał swą pamięć, która niestety, nigdy zbyt silną nie była, a z upływem lat stała się podobną do ustawicznie mąconej wody, w której odbite obrazy mieszają się w nierozwikłany chaos. Zresztą, odkąd piastował nowy swój urząd, ani razu żadnej samodzielnej niedokonał czynności. Gdy Kazimierza nie było przy nim, zawsze którykolwiek z kolegów powodowany życzliwością lub współczuciem dopomagał mu, dyktował, wskazywał co i jak ma czynić. I gdzież mu było pamiętać o tem, co zaszło przed trzema z okładem miesiącami, a zaszło tak niepostrzeżenie i nieznacznie, śród tak zwyczajnych i codziennych okoliczności, że w trzy godziny nawet potem nie mógłby już o niczem dokładnej zdać sprawy? Maszyna do kopjowania spełniła swą powinność; skopjowała to co jej skopjować polecono. Kto zaś polecał, co polecał, kiedy, dla czego? — pytać o to biednego kancelisty, który przez dziewięć tysięcy dni wodząc ustawicznie piórem po papierze, ani jednej samoistnej nie nakreślił myśli, — byłoby to samo co chcieć dowiadywać się od skrzydeł młyńskich, jakiej wagi i gatunku jest zboże mielone za pomocą wirowego ich ruchu.
Monilka wybiegła naprzeciw wychodzących, wesoła jak skowronek, ale wnet zbladła i zesztywniała pod wpływem bladości i przykrych uczuć rozlewających się na twarzy narzeczonego. Kazimierz nie powiedział jej wszakże o niczem; serce jego wzdrygało się na myśl zadania ciosu tej ukochanej istocie. Myślał zresztą, jak myślą zazwyczaj wszyscy niewinni, że straszny wypadek nie będzie miał może dla niego złych następstw, że prawda wykrytą a niewinność jego wkrótce uznaną zostanie. O wezwaniu przesłanem przez prezesa do władz wykonawczych nie wiedział; przewidywał długi może szereg zagrożonych dni i upakarzających badań, ale nie spodziewał się stanowczego, i tak prawie okropnego jak śmierć nieszczęścia. Obiad odbył się bez zwykłej wesołości. Monilka smutną była smutkiem Kazimierza, pan Walery miał minę zdumioną i coraz mniej przytomną; Sylwester który od pewnego czasu jadał wspólnie z trzema temi osobami, siedział przy stole posępny i zamyślony, od czasu do czasu tylko porozumiewając się oczami z przyjacielem. Burek nawet zdawał się odczuwać atmosferę smutku, która nagle zaciążyła nad tem wesołem niedawno gronem; trzymał się zdala od stołu, nie przyzywany wbrew zwyczajowi, i nie pieszczony przez swą panię. Po obiedzie, Sylwester i Kazimierz długą mieli rozmowę z panem Walerym; zamknęli wszakże drzwi od bawialnego pokoju i mówili po cichu, nie chcąc zapewne aby usłyszała ich Monilka. Dziewczynie ciężko było na sercu; po raz pierwszy ojciec i narzeczony mieli przed nią jakąś tajemnicę, twarze ich i szepty zdradzały, że tajemnica była groźną.
Coby to było? myślała sobie, mój Boże, coby to takiego było? powtarzała z westchnieniem. Zmrok zapadał; Monilka złożyła do koszyczka robotę i usiadła przed ubożuchnym, starym jak najdawniejsza krajowa fabryka podobnych instrumentów, fortepjanem. Fortepjan ten miał tylko niecałe sześć oktaw, z których wiolinowe dzwoniły i piszczały, a basowe bębniły i huczały. Skromny ten instrument wystarczał dla mniej niż miernej muzykalnosci ubogiego dziewczęcia. Gra jej nie była ani wprawną, ani natchnioną. Tym razem wszakże, rozległy się po pokoju tony dziwnie jakoś rzewne i żałośne.
Monilka grała jakąś dumkę o wielce prostej melodji, jednę z trzech czy pięciu drobnych kompozycij, stanowiących cały jej repertuar muzyczny.. Na odgłos jej muzyki, niby na wezwanie, trzej mężczyzni wrócili do pokoju.
— Daremnie się niepokoisz, naczelniku — mówił pan Walery prostując się i podciągając w górę krochmalny kołnierz, — w tem niema nic strasznego, ręczę ci!. to tylko intryga... Już ja wiem czyja... ale poradzi przeciwko niej... już ja wiem kto! Niechno tylko tam... dowiedzą się o tem co zaszło, a zobaczysz jak wszystko gładko pójdzie... Boję się tylko tego, że mogą zaraz się nie dowiedzieć... Ot, gdybym list napisał, wiesz do kogo? do Palmerstona! on teraz dyryguje Franciszkiem Józefem i jego ministrami...
Biednemu manjakowi żal i zdumienie przywołały do głowy cały zastęp dziwacznych marzeń. Całkowicie już prawie uleczony kilkoma miesiącami radości i spokoju, wraz z nową a nieprzyjazną zmianą losu, głębiej jeszcze niż wprzódy popadał w otchłań zbłąkanych wyobrażeń.
Kazimierz nie zdawał się słyszeć słów biedaka, który w przyległym pokoju roznieciwszy lampę, począł grzebać pomiędzy szpargałami napełniającemi starą tekę. Zamyślony, lecz na pozór spokojny, usiadł przy Monilce grającej coraz rzewniej i słabiej, gdyż przygrywką do muzyki było ustawicznie krążące w jej głowie pytanie: dla czego on taki blady? dla czego on taki smutny?
Kazimierz siedział chwilę zatopiony w myślach, po czole jego przesuwały się naprzemian chmury smutku i gniewu. Okropne podejrzenie jakiemu uległ, zaciążyło na jego sercu boleścią i zarazem obelgą; ale w umyśle jego panowała światłość, rozniecona spokojnie gorejącą lampą nieskazitelnego sumienia, podsycana młodzieńczą wiarą w sprawiedliwość Boga i ludzi. Monilka jednak nie mogła znieść dłużej milczenia swego narzeczonego. Odjęła ręce od klawiszów, i wyciągnęła je ku ukochanemu.
— Kazimierzu! — zawołała, — co ci jest? dla czegoś taki smutny? dla czego wszyscy trzej wyglądacie jak gdybyście byli zdziwieni i przerażeni?
Kazimierz ujął w dłonie wyciągnięte ku niemu ręce dziewczyny.
— Monilko — rzekł zniżonym, nieledwie uroczystym głosem, — jeżeli ojcu twemu i mnie przytrafi się jakie nieszczęście, nie rozpaczaj nazbyt i nie trać nadziei... Ani szczęście — widzisz, ani nieszczęście nie mogą trwać zawsze... Byliśmy dotąd szczęśliwi... kto wie? w losie naszym zajdzie może zła jaka odmiana. Ale myśl zawsze że i to przejdzie... bądź mężną...
Głos jego zerwał się przytłumiony wzruszeniem. Monilka słuchała go blada i drżąca; zdawało się jej, że słyszy jakieś okropne, ostatnie pożegnanie...
— Gdybyś kiedykolwiek, — zaczął znowu Kazimierz, — gdybyś kiedykolwiek, najdroższa moja, została sama jedna, opuszczona, pozbawiona opieki i środków do życia, pamiętaj o człowieku, który mię wsparł i wychował... udaj się do..
Umilkł nagle i wyprostował się, Monilka zadrżała całem ciałem — bo dzwonek w sieni zadźwięczał gwałtownie, poczem drzwi zatrzasły się pod kilku mocnemi i jak się zdawało rozkazującemi uderzeniami. — Co to jest? — krzyknęła, i zerwała się z krzesła.
Kazimierz nie odpowiedział. W myśli jego powstał straszliwy domysł; on wiedział kto i w jakim wypadku zwykł w podobny sposób dobijać się do domów. Wstał i chciał iść ku drzwiom, ale Monilka uprzedziła go. Zdawało się, że trwożnem zdjęta przeczuciem, pragnęła sobą zasłonić ukochanego przed niebezpieczeństwem, którego nie rozumiała. Jednym poskokiem była już za progiem pokoju, ale zaledwie otworzyła drzwi od podwórza, z krzykiem przerażenia cofnęła się w głąb sieni; ujrzała bowiem przed sobą kilku ludzi, a po ubiorach ich i różnych znamionach, jakie nosili na sobie, poznała kim byli.
Ludzie ci szorstkiemi głosami pytali wchodząc o ojca jej i narzeczonego.
W pół godziny potem w szczupłem mieszkaniu starego kancelisty cicho było jak w grobie. Lampa paląca się w środkowym pokoju wązkiemi smugami światła przenikała do dwóch izb przyległych, ukazując powysuwane szuflady biurka i komód, w nieładzie porozrzucane na podłodze rozmaite służące do codziennego użytku mieszkańców, przedmioty. Wszystkie zakąty domu uległy ścisłej rewizji, przejrzano każdy najmniejszy sprzęt i szpargalik, zabrano nawet starą tekę Walerego. Śród pustki tej i nieładu, w nawpół ciemnym pokoju, Monilka stała sama jedna, plecami przyparta do ściany, jakby przykuła ją tam rozpacz i groza; ręce miała kurczowo załamane, a twarz bladą i zmartwiałą jak marmur.
Nagle porwała się z miejsca, i jak strzała wypadła na ulicę. Tu zatrzymała się, i przechylając głowę w obie strony, zdawała się nasłuchiwać. Z niezbyt oddalonego punktu ulicy, doszły jej uszu odgłosy licznych, ciężkich stąpań. Dziewczyna jakby nic dokoła nie widząc i nie słysząc, ślepa na widok zdumionych twarzy przechodniów, głucha na rzucane jej przez nich pytania, nieczuła na potrącenia ludzi z którymi się spotykała, biegła w stronę w której uprowadzono jej ukochanych. W tej samej chwili innemi ulicami z wielkim pośpiechem i zrozpaczoną twarzą kroczył Sylwester. Udawał się on do willi hrabiego Seweryna, aby oznajmić mu o zaszłym wypadku, a zarazem wezwać od niego rady i pomocy. Ale ratunek nie był tym razem w mocy hrabiego; kilkagodzinne usiłowania do niczego więcej doprowadzić go nie zdołały, jak do dowiedzenia się o naturze podejrzeń ciążących na dwóch uwięzionych. Jako człowiek oświecony i żywo zajmujący się wszystkiem co dotyczyło ludzkości, nie mógł on nie znać dróg wskazywanych we wszelkich podobnych wypadkach nieubłaganą literą prawa. Wiedział on dobrze, iż przeciw materlajnym poszlakom prowadzącym do wykrycia popełnionego występku, walczyć nie może niczyje, choćby najgorętsze, lecz gołe słowo, ani samo nawet moralne przeświadczenie sędziów. Tu zresztą niewinność oskarżonych o której był przekonanym, w połączeniu z materjalnym, niezbitym świadczącym przeciwko nim faktem, własnemu jego umysłowi przedstawiała dziwną, nierozwikłaną zagadkę. Jakże mógł wymagać od ludzi prawa, aby odwołali straszny swój wyrok, wtedy gdy sam nie był w stanie rzucić najmniejszego światła w głębię zagadkowego faktu? Pomimo próśb, usiłowań, licznych stosunków i powszechnego głębokiego szacunku jakiego używał, nie zdołał nawet uzyskać dla siebie pozwolenia do osobistego widzenia się z uwięzionymi. — Panie hrabio, — na wyrażoną przezeń prośbę odpowiedział mu miejscowy naczelnik władzy wykonawczej — z przykrością przychodzi mi przypomnieć panu, że imię pańskie zostało także wplątane w tę sprawę...
Pomimo wrodzonej sobie prostoty i łagodności, hrabia uczuł się do głębi obrażonym. Zawrzała w nim duma uczciwego człowieka, i spadkobiercy słynnego w dziejach, nieskazitelnego imienia.
— Panie! — zawołał z iskrą w oku, czyliż ja także uledz mam brudnemu podejrzeniu?
Wysoki urzędnik skłonił się ze czcią głęboką, a zarazem z niejakiem pomieszaniem.
— Panie hrabio! — rzekł, — niema zapewne w kraju naszym ani jednego człowieka, któryby choć przez chwilę poważył się posądzać pana o współudział w popełnionem przestępstwie. Niemniej jednak litera prawa nie pozwala, abyś pan przed rozjaśnieniem sprawy widział się z obwinionymi.
Hrabia wrócił do willi swej głęboko smutny, przerażony rozstrojem zachodzącem między wymaganiami instytucij ludzkich, a niezłomnem przekonaniem jakie uczuwał w sobie; pomiędzy faktem materjalnym, a moralnem świadectwem niewinności dwóch nieszczęśliwych, jakie posiadał w umyśle swym i sercu. Wiedział on dobrze, iż wewnętrzne choćby najniezłomniejsze przekonania, zgruchotane być musiały i ubezwładnione przez materjalne fakta, jeśli nie były w stanie przeciwstawić ze swej strony podobnychże faktów; wiedział, że sprawiedliwość ludzka wyroków swych powstrzymywać nie mogła przed najuroczystszą choćby przysięgą, najzacniejszego nawet człowieka. Wiedział o tem, i po raz pierwszy może w życiu uczuł się w obec nieszczęścia ludzkiego zupełnie bezsilnym; majątek jego, imię, nauka, sława, nie mogły się tu przydać na nic, tak jakby ich nieposiadał wcale. Dla uczonego i filantropa byłoto straszne poczucie dysharmonii zachodzącej pomiędzy pragnieniem a niemożebnoscią, pomiędzy moralnem przeświadczeniem a materjalnym dowodem, pomiędzy pożytecznością i koniecznością jednej z najważniejszych instytucyj ludzkich, a nieubłaganą twardością jej i nieubłagalnością. Uczuł on w tej chwili, że wielkie ciała zbiorowe nie mogą być tak harmonijne i zgodne w sobie, tak niezachwianie prawe i sprawiedliwe, jakiemi bywają wzniosłe dusze pojedyńczych jednostek. Oko w oko spotkał się z ohydnem dla niego widmem nieśmiertelnego zła, które Damoklesowym mieczem wisząc nad głowami ludzkości, zatrute jady swe wlewa w najszlachetniejsze jej usiłowania i najwznioślejsze aspiracje; ujrzał zblizka jeden z tych ciężkich Syzyfowych kamieni, które ludzkość przez wieki toczy przed sobą, nie mogąc dosięgnąć miejsca, kędy pali się światło niemylnie odróżniające niewinność od występku, pozór od treści, prawdę od złudy.
Wschodząca jutrzenka zapaliła kraniec firmamentu różowym szlakiem, iskry słoneczne wystrzeliły z za ciemnego pasa borów, i rozbiegły się po błękitnem sklepieniu, igrając z białemi mgłami, na niebie i na ziemi krzesząc miljonowe połyski złota i purpury. Ale hrabia, pięknego widoku, jaki roztaczał się przed nim, nie ogarniał, jak minionego wieczora, oczami rozkochanemi w przyrodzie, pełnemi wdzięczności dla wszystkiego co żyje i jaśnieje i co rządzi prawami bytu i światła. W milczeniu i zadumie patrzył on na świetne urodziny dnia letniego, aż rysy jego pokryły się wyrazem wielkiego żalu. — Możnaż pomyśleć — zawołał, — możnaż pomyśleć spokojnie, że dzień ten gorejący światłością i wrzący swobodnem życiem natury, wschodzi nad zgiętemi w boleści i upokorzeniu głowami: pokrzywdzonych i nieszczęśliwych.
Światło poranku rozwidniając ulice miasta, na jednej z nich ukazało postać niewieścią, w zdrętwiałej postawie siedzącą na zimnym bruku chodnika, z czołem konwulsyjnie przyciśniętem do twardego, chropowatego muru. Była to Monilka, która przypadła do bramy więzienia w kilka sekund po zniknięciu za nią dwóch drogich jej ludzi. Odepchnięta przez nieubłaganych strażników, upadła na kolana u stóp grubej ściany więziennej, potem osunęła się całkiem na ziemię, i tak już pozostała bez głosu ni ruchu. Zegar na poblizkiej wieży wydzwaniał godzinę po godzinie; ale nieszczęśliwa dziewczyna nie słyszała jego dźwięków, nie czuła przenikającego chłodu nocy, ani dobroczynnego ciepła jakiem ogarnął ją wschodzący poranek. W głowie jej był zamęt strasznych, powikłanych myśli, w sercu bezbrzeżny ból i przerażenie. Spokojne dotąd dni jej zmąciły się nagle nakształt wód uderzonych gromem; ze szczytu szczęścia i nadziei runęła w otchłań rozpaczy. Od lat niemowlęcych kochana i pieszczona, niedawno jeszcze tuląca się do piersi ojca i wspierająca dłoń swą na ramieniu szlachetnego młodzieńca, ujrzała się nagle samą na świecie — podwójnie sierotą. Natury nieszczęścia swego nie zdolną była określić dokładnie; wiedziała tylko, że było ono tak ciężkie jak ten gmach ponury i wysoki, u stóp którego legła; tak ostre i przeraźliwe jak skrzyp i chrzęst tych wrót okutych żelazem, które pochłonęły wszystko co było jej drogiem i pomocnem na ziemi. Wiedziała z licznych gadek i czytanych historyj, że ludzie więżą ludzi za popełnione zbrodnie i występki; że mury więzień bywają często tak nieubłagane jak głazy przyciskające mogiły, że tam wewnątrz, w tym wysokim, ponurym gmachu, panuje chłód i ciemność. Wiedziała nakoniec że — ach, na myśl tę krew ścinała się w jej żyłach — wiedziała, że młodzieńcy, których raz pochłoną te ciężkie, żelazem okute wrota, częstokroć wychodzą na świat z włosem pobielonym nad zoranem rozpaczą czołem; wiedziała, że ojciec jej i narzeczony pogrążyli się w odmęcie śmiertelnego niebezpieczeństwa, że ona sama zapadła w okrutną bezpomocną samotność, że idylla życia jej była przerwaną...





ROZDZIAŁ XI.
Różne losy.

Pomiędzy najwyższym sądem miasta N. a zarządem banku pożyczkowego, nastąpił długi szereg szybkich komunikacyj. Przekonano się, że wykryte fałszerstwo urządzonem było z niesłychaną zręcznością.
Fałszywe dokumenty sporządzone według wszelkich formalności zdradzających wyborną znajomość przepisów biurowych, zaopatrzonemi były podpisami prezesa, sędziów, i innych urzędników tak dokładnie naśladowanemi, że widok ich wprawił w zdumienie wszystkich, którzy się im przypatrywali. Niewątpliwą stało się rzeczą, że do sprawy tej należało kilka osób, i że był pomiędzy niemi podział pracy i zadań: jedne z nich sporządzały dokumenty i odbierały pieniądze z banku, inne wykonały wysłanie z biura kopji bez której pieniądze wydane być nie mogły. Co do ostatnich, najsilniejsze podejrzenie padało na dwóch uwięzionych urzędników, podejrzenie zamieniające się w pewność z powodu uporu z jakim odmawiali oni wszelkiego wyznania, zkądby im przyszedł fałszywy dokument, składając się jeden niepamięcią, drugi niewiadomością. Ale twórcy dokumentów nikt domyśleć się nawet nie mógł, i o człowieku który pod imieniem hr. Horskiego otrzymał z banku znaczną summę pół miljona złotych, nie posiadano najlżejszej wiadomości.
Daremnie urzędnicy bankowi wysilali swą pamięć na przypomnienie sobie powierzchowności jego lub jakichkolwiek szczególnych cech, któreby go odznaczały; tyle osób przesuwało się codziennie przed ich oczami, z tyloma ludźmi mieli do czynienia, że przypomnienie to było im najzupełniej niepodobnem. Wprawdzie jeden, z najniżej w hierarchji urzędowej stojących urzędników ośmielił się szepnąć, iż pamięta dobrze powierzchowność mniemanego hr. Horskiego; że przypatrywał się mu nawet bardzo uważnie, bo go uderzyła męzka piękność jego postaci, krucze i gęste jak las włosy, energiczna twarz o bardzo regularnych rysach, pąsowa warga dumnie odgięta, i czarne oczy, których powierzchnia była zimna i nic nie mówiąca, ale których dno paliło się i migotało niespokojnie. Ten sam urzędnik zauważył był ze zdziwieniem, że ów mniemany hr. Horski stał przez chwilę nad wyliczonemi mu pieniędzmi z taką postawą i taką miną, jakby wahał się wziąć je ze stołu; że gdy wziął je nareszcie i schował do obszernego pugilaresu, piękna jego ręka kształtna i wykwintna zadrżała parę razy; że nakoniec, gdy był już na środku obszernej sali, zatrzymał się jakby się chciał wrócić — ale nie wrócił, tylko szarpnął jednę ze swych rękawiczek tak silnie, iż rozdarła się na dwie połowy.
Potem skłonił się wszystkim do koła chłodno i dumnie, i równym, powolnym krokiem opuścił salę. Urzędnik który to opowiadał, wyznawał, że przypatrywał się temu panu z wielkiem zajęciem i ciekawością, raz dla niepospolitej jego piękności, następnie dla dziwnych wahań i tajonych jakby wzruszeń, które w nim spostrzegał. W końcu jednak wahania się te i wzruszenia przypisał jakiemuś osobistemu a dziwnemu nastrojowi umysłu wielkiego pana, i z niejaką nawet goryczą pomyślał o tem, iż gdyby to jemu danem było otrzymać tak wielką sumę pieniędzy, nie rozdarłby on pewno ze złości swej rękawiczki, ale owszem, byłby lekkim i wesołym jak ptak niebieski. Spostrzeżenia te wszakże zbyt były ogólnikowe, i niedostarczały żadnych wskazówek. Młodych, pięknych mężczyzn z czarnemi włosami i oczami było na świecie bardzo wielu; a lubo spostrzegawczy urzędnik przysięgał się, że poznałby będącego w mowie człowieka gdyby go tylko gdziekolwiek napotkał, i chociaż w celu napotkania go, a może i otrzymania hojnej za odkrycie nagrody, liczne po stolicy odbywał ekskursje, wszelkie usiłowania jego w tej mierze najmniejszego nie osiągnęły skutku. A jednak gdyby natura zamiast zwyczajnych oczu ludzkich dała mu wzrok bajecznego ostrowidza, który dostrzegał przedmioty znajdujące się w najodleglejszym odeń punkcie przestrzeni, byłby on zobaczył człowieka którego darmo szukał śród tłumów zalegających stolicę, zatrzymującego się w bardzo oddalonem od tej stolicy i bardzo ustronnem miejscu, ale za to bardzo już zbliżonem do granicy rozdzielającej dwa kraje. Tam człowiek ów spotkał się z innym człowiekiem wcale do niego niepodobnym, bo ani młodym, ani pięknym, ani jak on świetnym i wykwintnym; lecz owszem, steranym, ziędłym, z oczami zapadłemi śród chudych policzków, czołem spłowiałem i włosem siwiejącym. Dwaj ci ludzie zamknęli się w ciasnej izdebce ubogiej karczemki, rozmawiali kilka chwil bardzo pocichu, potem liczyli pieniądze i dzielili się niemi, a potem jeszcze rozjechali się w różne strony. Starszy z nich, ów chudy i blady z siwiejącym włosem i zwiędłem czołem, wrócił na drogę którą przybył, i udał się w głąb kraju; młodszy zaś, ów piękny wyniosły z energiczną twarzą, i zimnemi na powierzchni a pałającemi w głębi oczami, przejechał granicę, i na skrzydłach pary uleciał kędyś w dalekie strony.
Tego wszystkiego nie widział naturalnie biedny urzędnik banku, i wszelkie starania jakie czynił w celu napotkania człowieka którego szukał, doprwadziły go do tego tylko rezultatu, iż zdarł nadaremnie dwie pary wybornego obuwia, i otrzymał połajankę od przełożonych za to, iż więcej czasu przepędza na mieście niż w biurze, przez co zaniedbuje się w robocie.
Cała sprawa komplikowała się jeszcze tem, iż mniemany hrabia przedstawił bankowi urzędowe i zupełnie formalne papiery, poświadczające tożsamość jego z prawdziwym hrabią. Należało sądowi dowiedzieć się, czy papiery te były również jak inne sfałszowane, czy też skradzione u hrabiego Horskiego, co nie małe rzucić mogło światło na poszukiwania winowajców. Hrabia Seweryn wezwany do udzielenia żądanych objaśnień, usiadł przed swem starem, wielkiem biurem, i otworzył szufladę w której znajdowały się wszystkie papiery tyczące się interesów jego majątkowych lub osobistych. Papiery te przerzucał on uważnie i troskliwie, biorąc i oglądając każdy z nich po kolei. Wiedział dobrze o co chodziło, i rozumiał jaką wagę posiadać będzie objaśnienie dane przez niego dla losów szczególniej Kazimierza, na którego spadłe podejrzenie wzmagało się o wiele blizkim stosunkiem, jaki wiązał go z hrabią, i możnością wnikania w każdej chwili do jego domu. Ale, gdy po rozpatrzeniu wszystkich papierów szuflada ukazała się pustą i nic już w sobie nie zawierającą, hrabia opuścił ręce i zawołał: — Skradzione! — Długo siedział nieruchomy, z głową opartą na dłoni, z głębokim żalem w oczach. Bezeceństwo ludzkie w całej nagości swej stanęło przed tym człowiekiem, który z własnej duszy radby utkać płaszcz purpurowy, aby przykryć nim ludzkość, i wszystkie jej grzechy i rany. A jednak hrabia ani na chwilę nie przypuścił, aby Kazimierz mógł być tym człowiekiem, który dłoń złoczyńcy zapuszczał na dno jego szuflady. Przez kilka minut żadne wyraźne podejrzenie nie nasuwało się jego umysłowi. Nic na świecie nie przychodziło mu z większym trudem, jak kogokolwiek o cokolwiek podejrzywać; jedna tylko nieodparta oczywistość posiadała moc przekonywania go o istnieniu złego. Teraz widział on dokładnie, że około niego znajdował się ktoś nikczemny — ale ktoby nim był? — nie wiedział. Nagle, przed wyobraźnią jego stanął Rycz. Wyraźnie i nieledwie namacalnie zobaczył on tę twarz nawpół okrytą czarnym zarostem, powleczoną chorobliwą żółtością, nieufną, szyderską niekiedy, częściej gniewną, zawsze namiętną i wulkanem posępnych chuci gorejącą; tę postać barczystą, wysoką i silną, a jednak kurczącą się i jakby usiłującą ukryć się w samej sobie; tę głową kosmatą z czarnym szorstkim włosem, wtuloną w ramiona; te łokcie przylegające do boków, i ręce wielkie, chude, żylaste, o palcach grubych, nerwowemi ruchami drgających, lecz zarazem sprężystych i zwinnych. Postać i twarz człowieka tego, hrabia zobaczył przed sobą tak wyraźnie, jakby rzeczywiście na niego patrzył, jakby znajdował się o parę kroków zaledwie od niego; posłyszał także głos tego człowieka chropowaty, szorstki; przypomniał sobie słowa jego cyniczne, bezwstydem i nieuleczalną zatwardziałością w złem nacechowane. Przypomniał sobie to wszystko, porwał się z miejsca i zawołał: — To on!
Wymówił słowo to z taką pewnością w głosie, jakby żadnej, najmniejszej nie miał wątpliwości. Nie byłoto już podejrzenie, ale niezłomna pewność. Nikt z ludzi nawiedzających często dom hrabiego, nikt z tych którzy zamieszkiwali go stale, nie mógł popełnić tej kradzieży; nikt prócz Rycza. Hrabia był o tem tak głęboko przeświadczony, jak gdyby na własne oczy widział go zapuszczającego rękę w głąb tej szuflady, z której miał wydobyć narzędzie pomocnicze w obmyślanej zbrodni. Gdyby człowiek ten pochwyconym został i przywiedzionym przed oblicze sprawiedliwości, sprawa musiałaby być wyjaśnioną, prawdziwi winowajcy odkryci, niewinność ludzi niesłusznie cierpiących poznaną i ogłoszoną. W piersi hrabiego tak łagodnej zwykle i miłosiernych uczuć pełnej, zapaliło się niezmierne pragnienie ujęcia tego człowieka, tego niepoprawnego złoczyńcy, tego „nieczystego stworzenia“, przed którem rozsypywał on tak długo perły miłosierdzia i wspaniałomyślnej pomocy.
Poczuł w sobie wielki głos sprawiedliwości wołający o karę dla zbrodniarza, o tryumf dla niesłusznie pokrzywdzonych. Z płomieniem w oku i bladą od wzruszenia twarzą, hrabia stanął przed zgromadzonym sądem, wymienił nazwisko Rycza, i zażądał, aby władze przedsięwzięły poszukiwania w celu wynalezienia go i pochwycenia. Niezwykła energja z jaką przemawiał, dowody moralne które składał, w połączeniu z szacunkiem posuniętym do czci jaki obudzał powszechnie, skłoniły władze do zadość uczynienia jego żądaniu. Rozesłano natychmiast na wszystkie strony urzędowe wezwania opatrzone rysopisem Rycza, i rozkazem pochwycenia go. Hrabia za pomocą ogromnych stosunków swych i hojnie sypanych pieniędzy, podobneż czynił usiłowania. Ale mijały dnie i tygodnie, żadnej o Ryczu nie przynosząc wieści. Władze rządowe znużyły się i zwolniły swe działania, liczni wysłańcy hrabiego wrócili z niczem, korespondenci umilkli — Rycz zniknął, jakby pochłonięty bezdenną otchłanią. Odkrycie hrabiego uczynione przed obliczem sądu, i poszukiwania Rycza odwlekły tylko nieco kroki władz śledczych, ale uwięzionym żadnego nie przyniosły pożytku. Każdy kto w owej porze żył w N. albo w odległych choćby miasta tego okolicach, pamięta ile przeróżnych cierpień i nieszczęść sprowadziło na głowy niewinnych to fałszerstwo tak zręcznie usnute i wykonane. W biurze w którem dokonało się ono częściowo, kilku urzędników utraciło posady, a pomiędzy innymi ów rumiany i dobroduszny naczelnik stołu, i ów urzędnik posiadający cztery córki i trapiony wieczną fluksją, którzy niedawno jeszcze tak wesoło przepędzali wieczór u pana Walerego. A byli to jeszcze najszczęśliwsi; kilku innych oddano pod ścisły nadzór policyjny, a dwaj czy trzej podzielili los ojca i narzeczonego Monilki. W miesiąc po odkryciu przestępstwa, wywieziono więźniów z N. do położonego o mil kilkadziesiąt głównego miasta prowincji, kędy znajdowała się ze stolicy przysłana komissja mająca ich badać.
Tymczasem po mieście rozeszła się pogłoska, że Erazm Suszyc, ów człowiek od tak dawna okryty śniedzią ubóstwa, od tak dawna żyjący niewiedzieć jak i niewiedzieć jakiemi środkami utrzymujący obarczającą go rodzinę, wzbogacił się nagle. Umarł mu bowiem bezdzietny jakiś wuj czy stryj, zostawiając po sobie spadek — nie zbyt wprawdzie wielki, ale dla takiego biedaka jakim był Suszyc, ogromne mający znaczenie. W sprawie o tę sukcessję Suszyc odbył kilkodniową podróż, a wróciwszy, ukazał kilku znajomym urzędowe akta, dowodzące istnienia owego wuja czy stryja, i prawdziwości ostatniej woli tegoż, przekazującej synowcowi całe mienie, długim uzbierane trudem. Dom nad kałużą opustoszał nagle, bo rodzina Suszyców opuściła go, aby zamieszkać w jednej z widnych i wesoło położonych kamienic. Przez kilka dni z rzędu rozmaici ludzie tłumem napływali do Suszyca, dopominając się o zdawna należne im od niego pieniądze. Płacił wszystkie swe długi i dłużki, których była ilość nie mała; a gdy uszczęśliwieni wierzyciele winszowali mu pomyślnej zmiany losu, mówił do nich ze zwykłym swym uśmiechem.
— Kochani moi panowie! jeśli posiadacie bezdzietnych wujów czy stryjów, nie lękajcie się niczego; umrą oni bowiem w samą porę, to jest wtedy, gdy wierzyciele wasi zagrożą wam sprzedaniem statków, garnków i misek, a w dodatku starać się będą uwięzienie was za długi...
— No, no! — zawołał ktoś z wierzycieli, — tak źle nie było jeszcze z panem...
Suszyc odpowiedział spokojnie. — Owszem, było, bo gdybym nie otrzymał tak w porę tej sukcessji; szanowny oto ten starozakonny Abraham, wystawiłby manatki moje na sprzedaż publiczną, a stary znajomy mój pan Fulgenty, byłby już blizkim wyrobienia na mnie wyroku uwięzienia za owe 1,000 złotych które mu byłem winien. Cóż, czy nie prawda?
Abraham i Fulgenty ze skruchą zwieszali głowy; nie mogli jednak zaprzeczyć słowom Suszyca, bo w istocie tak było jak mówił. Za całe usprawiedliwienie się smutnie tylko mówili. — I któż mógł kiedy spodziewać się, że pan raz jeszcze w życiu zostaniesz dostatnim człowiekiem!
— Tak, tak, kochani przyjaciele — z flegmą odpowiedział Suszyc, — niczego na świecie nie trzeba spodziewać się z taką pewnością jak niespodzianek.
— Co za rozum, co za dowcip — wołali z zachwyceniem ekswierzyciele Suszyca, i odchodząc rekomendowali mu jedni swe towary, inni swą serdeczną gotowość do wszelkich usług jakichby odtąd mógł od nich zażądać.
Suszyc śmiał się swym głuchym, przytłumionym śmiechem, który rwał się w jego piersi jak niewprawnie wygrywana gamma; a gdy drzwi zamykały się za odchodzącymi, skłaniał głowę na piersi, i wołał z gorzkim niesmakiem. — Któż uwolni mnie od widoku tych robaków i krokodylów, którzy niewiem dla czego nazywają się ludźmi.
Snać niespodzianie spadłe nań dostatki nie uleczyły Suszyca z mizantropijnych jego usposobień, nie odmłodziły go, i nie rozgrzały jego wnętrza. Za to pani Honorata wyświatowiała nagle; przypomniała sobie dawne czasy, w których była żoną dostatniego i szanowanego urzędnika, niewiedzącą nawet, że są na świecie pokątni doradcy, po uszy zatopieni w długach, skandalach, procesach i brzydkich ludzkich podejrzeniach. Pycha i próżność walczyły zawsze w tej kobiecie o pierwsze miejsce z chciwością i zamiłowaniem pieniędzy. Teraz pycha ta i próżność zostały zadowolone. Pani Honorata sprawiła sobie kilka nowych atłasowych pancerzy, z odpowiedniemi długiemi i bombiastemi spodnicami, a przy jednym z pancerzy, zamiast stalowych, jaśniały guziki pozłacane i ozdobione emalją. Kiedy w tym stroju otoczona gronem również ustrojonych córek, przechadzała się po ulicach, chuda, mała jej postać prostowała się sztywniej jeszcze niż zwykle, a okrągłe oczy ocienione długim śpiczastym nosem, błyszczały jak świeżo z mennicy wydobyte dukaty. Spotykając dawne swe znajome (przyjaciołek pani Honorata nie miała nigdy), które przestały być znajomemi odkąd mąż jej stał się pokątnym doradzcą, i których noga nie przestąpiła nigdy progu domu nad kałużą, przymrużała oczy, i sypiąc z za rzęs gęste pociski szronu i gradu, mówiła do córek: — Zadzierały one nosy przedemną! teraz nikt zabronić mi nie może abym swój z kolei zadarła, a tak wysoko, że i kociubą go nie dosięgną. I zadzierała nosa, a znajome jej widząc ją wchodzącą w bramę widnej pięknej kamienicy, w nowiutkim atłasowym pancerzu z emaljowanemi guzikami, i w kapeluszu na którym tryumfalnie powiewały różnokolorowe marabuty, kłaniały się jej z wielką uprzejmością i bardzo nizko spuszczały swe upokorzone nosy. Pani Honorata wstępując po szerokich czystych wschodach, zacierała swe chude kościste ręce tak energicznie, że aż stawy trzeszczały, a uśmiechała się przytem tak przyjemnie, że Dowcipna spoglądając z pod oka na matkę, uważała za właściwe zapytać. — Czy mamie się jeść chce? — Cóż to znowu za pytanie? moja ty najmilsza córko! wiesz przecie, że tylko cośmy spożyły obiad z czterech potraw. — Tak, odpowiadała „la fille terrible”, ale mnie się zdawało, że mama czuje ochotę odkąsić mi ucho. — Moja panno, jesteś dowcipną kiedy mówisz, ale byłabyś jeszcze dowcipniejszą gdybyś milczała, — mówiła matka rodziny, siłą wzroku swego przemieniając córkę w zmarznięte i pokryte szronem drzewo.
Ale Dowcipna strząsała prędko z siebie lodowate kolce, jakiemi ją okrywało macierzyńskie spojrzenie. Co do mnie, — ciągnęła, — znajduję że wszyscy ile nas jest w rodzinie, jesteśmy najdowcipniejsi i przedewszystkiem najmilsi wtedy, gdy mamy usta zamknięte.
Tu Rozumna, powolnym i poważnym krokiem stąpająca z drugiego boku matki, marszczyła gęstą brew, i olimpijskie oczy zwracając na siostrę mówiła. — Możesz mówić o sobie, Dowcipna, a nawet jeżeli ci się podoba o mamie i Pięknej, ale ja....
— Ale ty, pochwyciła Dowcipna, ty posiadasz dar wymowy, którym zawojowałaś serce obywatela, jego trzydzieści chat, dwa tysiące rubli dochodu, konie, krowy....
— Nie mam zwyczaju odpowiadać papugom, — kończyła Rozumna, wspaniałym gestem otwierając drzwi mieszkania.
Piękna postępowała za matką i siostrami ze schyloną głową, i oczami utkwionemi w ziemi. Mieszała się ona do rozmowy bardzo rzadko, za to rumieniła się i wzdychała po cichu jak ktoś, kto dusi się w niezdrowem i ścieśnionem powietrzu. Piękna zresztą bywała od pewnego czasu smutna, i więcej jeszcze zamyślona jak smutna. Pierwszą i bezpośrednią przyczyną tego mógł być wyjazd Sylwestra, który otrzymał od zwierzchności swej paromiesięczny urlop, i udał się do odległego miasta, w którem znajdowali się teraz uwięzieni jego przyjaciele. Uczynił to z porady, a nawet wyraźnego zlecenia hrabiego, który myślał, iż Sylwester znajdując się w pobliżu, będzie mógł przynieść dwom nieszczęśliwym, jeśli nie stanowczą pomoc i ratunek, to przynajmniej materjalną ulgę lub moralną pociechę.
W tym celu hrabia młodego wychowańca swego obdarzył pieniędzmi i listami rekomendacyjnemi, za pomocą których spodziewał się umożebnić mu przystęp do uwięzionych. Piękna tedy na długo straciła z oczu swego nauczyciela poezji; człowieka, który pierwszy otworzył jej oczy na krainy cnoty i miłości, i wywiódł jej ducha z tych nizin prozy, swarliwości i spekulacji, w jakich przemieszkiwał od lat dziecinnych, daremnie tęskniąc za przeczuwanemi, lecz nieznanemi wyżynami szlachetnych myśli i uczuć. Znać było jednak, że młoda dziewczyna oprócz rozłączenia z ukochanym, innej jeszcze doświadczała troski. Parę razy na dzień cicho i ukradkiem opuszczała mieszkanie, pod szeroką połą burnusa niosąc i kryjąc to jakąś resztkę z obfitych teraz obiadów, to przysmak, którego sama nie skosztowała, to nawet kaftanik jaki, chusteczkę lub inny przedmiot do garderoby jej należący. Nieobecność jej nie trwała nigdy długo, snać długiem wydaleniem się z domu lękała się zwrócić na siebie uwagę sióstr i matki; ale często wracała z zapłakanemi oczami, i nigdy nie przynosiła z powrotem do domu, tego co zabierała z sobą wychodząc.
Pewnego dnia, Piękna weszła do bawialnego pokoju ozdobionego świeżemi, błyszczącemi sprzętami, i dziwiła się bardzo ujrzawszy tam ojca swego stojącego przy oknie, z twarzą zwróconą ku szybom widnym i szerokim, lecz które od czasu gdy patrzyła na nie pani Honorata, wyglądały jakby zmarznięte i lekką warstewką lodu przyćmione. Piękna od kilkunastu już dni niewidziała ojca, rzadko bardzo bowiem ukazywał się on pośród rodziny, przesiadując wciąż, a nawet jadając w swoim pokoju, przedzielonym od reszty mieszkania obszerną sienią i długim korytarzem. Zdawało się, że człowieka tego ogarnęła namiętna żądza samotności — to też Piękna zdziwiła się nieco ujrzawszy go w tym salonie, w którym widywała tylko matkę, siostry i odwiedzających je gości. Młoda dziewczyna zdawała się nie tylko zadziwioną, ale nawet jakby wzruszoną; a ponieważ nikogo więcej nie było w pokoju, zatrzymała się o kilka kroków od ojca, i przez chwilę wlepiła oczy w blady jego profil ostrym zarysem odbijający od pąsowego tła firanki. Postąpiła dalej zwolna i jakby ostrożnie; na ustach jej wisiał nieśmiały uśmiech, oczy na których znać było łzy niedawno wylane, mgliły się na nowo.
— Mój ojcze! — wymówiła zniżonym głosem. Suszyc obudził się z zamyślenia i zwolna odwrócił głowę. Oczy jego błyszczały w tej chwili przykrem jakiemś światłem, na zaciśniętych ustach nie było zwyczajnego im uśmiechu. Twarz ta surowa i tajemnym jakimś bolem czy gniewem zbrużdżona i rozogniona, dziwną jakąś grozą i lękliwością przejęła młodą dziewczynę. Stała nieporuszona, powieki jej i splecione przed chwilą dłonie, w dół opadły. Suszyc patrzył na córkę wzrokiem, w którym zdziwienie łączyło się z niezadowoleniem.
— Czegoż chcesz? — wymówił sucho, i skrzyżował ręce na piersi, jak zwykł był czynić zawsze, gdy otaczały go proszące głosy i dłonie członków jego rodziny. Piękna podniosła oczy, a światło ich drżące trochę, lecz czyste i jasne, upadło wprost na twarz Suszyca, i parę zmarszczek spędziło z jego czoła. — Czegóż chcesz? — powtórzył łagodniej trochę, — czy potrzebujesz czego?
W rodzinie tej było snać zwyczajem, że dzieci wtedy tylko przemawiały do ojca, gdy zapotrzebowały od niego środków pieniężnych dla zadowolenia swych potrzeb lub kaprysów. Ale Piękna dosłyszała złagodzony ton, który zabrzmiał w głosie jej ojca, dostrzegła lekkie rozmarszczenie się jego czoła. — Mój ojcze, — rzekła bardziej jeszcze zbliżając się i stając tuż przy nim — chciałam pomówić z tobą o rzeczy bardzo ważnej.
Głos młodej dziewczyny był tak łagodny, a młode jej rysy tak niezwykłą oblekły się powagą, że Suszyc wpatrzył się w nią ze szczególną bacznością.
— Co to jest? — wymówił po chwili — czego płakałaś? Mój Boże! dodał wzruszając ramionami, — miałem nadzieję, że po otrzymaniu sukcesji wolny już będę od widoku łez i słuchania narzekań! I czegóż płakałaś? czy ci się chce nowej jakiej sukni? albo może która z siostr piękniej dziś uczesała się od ciebie?
Pytanie te Suszyc zadawał tonem suchym, na ustach jego zawisł znowu obojętny uśmiech, ale wyraz oczu jego nie zgadzał się z dźwiękami głosu ani z zarysem, w jaki układały się wązkie, drwiące jego wargi. Źrenice jego utkwione w twarz córki, migotały iskrami które gościły w nich rzadko, i z dziwną przenikliwością zapuszczały się w te wielkie szare oczy, podnoszące się ku niemu z wyrazem żalu i nieśmiałej miłości.
— No, i czegóż chcesz, nakoniec? — powtórzył raz jeszcze; zarazem ręka jego jakby niezależną odeń mocą kierowana, wyciągnęła się i ujęła drobną, wiszącą pomiędzy falami sukni dłoń młodej dziewczyny. Na twarzy Pięknej ukazało się radośne zdziwienie, porazto pierwszy otrzymywała ona od ojca pieszczotę, jeśli jeszcze ten gest mało znaczący można było nazwać pieszczotą. Nie wydała się jednak ani ze zdziwieniem ani z radością; snać w głowie jej leżał głęboki jakiś zamysł, który koniecznie wyrazić ojcu postanowiła.
— Mój Ojcze, — zaczęła mówić pewnym choć trochę zniżonym głosem; — nie potrzebuję wcale nowej sukni, bo mam ich dosyć, zawiele może... ani też pomyślałam o moich włosach, o których od pewnego czasu nigdy nie myślę. Chciałam ci tylko powiedzieć, że mam wielkie zmartwienie.
— I jakież to może być to wielkie zmartwienie? — z uśmiechem na ustach, lecz niecierpliwością w głosie rzekł Suszyc; — czy tańce spodziewane omyliły? czy podarła się pelerynka? czy może ulubiony piesek zachorował? Ale prawda, żadna z was pieska nawet ulubionego nie miała nigdy!
W oczach młodej dziewczyny stanęły łzy. — Ojcze, — rzekła z lekką wymówką, — mówisz do mnie jak do małego dziecka.
Ojciec popatrzył na nią dziwnie. — No i cóż tam za zmartwienie? mów! — wyrzekł łagodniej.
— To długa historja, mój ojcze, ale muszę ci ją powiedzieć... Kiedy chodziłam na pensję, miałam koleżankę z którą byłam w wielkiej, wielkiej przyjaźni. Potem widywałyśmy się często... o, gdybyś wiedział mój ojcze, jakato dobra i śliczna ta moja przyjaciołka! Żartami nazywałyśmy ją zawsze księżniczką Monilką, gdyż ojciec jej wyobraża sobie, iż pochodzi z jakiejś książęcej familji...
Tu Piękna urwała nagle, gdyż spostrzegła że ojciec jej pobladł trochę, a ręka jego niedbale zwieszona około ramy okna, widocznie zadrżała.
— I cóż ta księżniczka, ta twoja przyjaciołka? rzucił po chwili pytanie tonem, który napróżno silił się na zwykłe mu, obojętne dzwięki.
— Teraz, — mówiła Piękna, — jest ona bardzo, bardzo biedną i nieszczęśliwą... Ojca jej i narzeczonego uwięziono za jakieś fałszerstwo, do którego mieli oni jakoby należeć, a ona została sama bez żadnych środków do życia; zachorowała na jakąś straszną gorączkę, i od dwóch tygodni dopiero zaczęła wstawać z łóżka... ale zaledwie jeszcze chodzi tak jest osłabioną, a ciągle płacze i ...
I znowu niedokończyła bo ojciec jej odwrócił się nagle i przycisnął czoło do szyby, tak że mogła widzieć tylko profil pobladłej twarzy jego. Po kilku przecież sekundach zwrócił się znowu w stronę pokoju.
— I cóż? — zapytał, — cóż dalej?
— Ona jest ojcze w okropnej nędzy... Chciałabym jej dopomódz, — dokończyła Piękna splatając ręce, a zarazem wielka, błyszcząca łza zawisła na jej rzęsie.
Suszyc szybkim, nerwowym ruchem sięgnął do kieszeni surduta. — Weź, oddaj to twej przyjaciółce, — rzekł wciskając w rękę córki assygnatę znacznej wartości. Jeżeli będzie potrzebowała więcej pieniędzy, powiedz mi o tem...
Głos jego, gdy to mówił, stłumiony był i drżący; oczy trzymał utkwione w ziemi, jakby lękał się spotkać ten wzrok dziewczęcia, który czysty i piękny, jaśniał przed nim łzą dobroci i litości. Ale młoda dziewczyna nie odgadywała bynajmniej posępnych wzruszeń wstrząsających w tej chwili duszą jej ojca; w postępku jego, w tym hojnym darze który miała w dłoni, widziała tylko piękny czyn, wykwit szlachetnych i dobrych uczuć. Serce jej tajało, długo tłumione przywiązanie jakie zawsze czuła dla ojca, wybuchnęło zeń z mocą nieposkromioną. Ramiona jej otoczyły szyję Suszyca, piersią przylgnęła do piersi ojcowskiej, i gorące usta przycisnęła do bladego jego policzka. Możnaby rzec, że Suszyc skamieniał w tem miękkiem, pieszczotliwem a razem gorącem objęciu, które go otoczyło. Długą chwilę stał nieporuszony, oczy jego nieruchomo tkwiły w gęstych uplotach włosów, które mu opłynęły pierś i ramiona. Nakoniec wargi jego otwarły się i głowa przechyliła się ku głowie córki. — Salomeo! — wymówił półgłosem, — co to jest?
W jednem pytaniu tem tkwiła, cała, długa historja stosunku ojca tego do dzieci, strasznej lodowatej obojętności, która stanowiła dotąd osnowę tego stosunku. Ale teraz mur ten zaklęty zdawał się rozłamywać i upadać pod ciepłem tchnieniem pocałunków młodej dziewczyny. — Mój ojcze! — rzekła Piękna podnosząc głowę i silniej jeszcze ogarniając go ramionami, — mój ojcze, — powtórzyła, — ja cię kocham!...
Dziwny wyraz dla człowieka, który od lat wielu od dzieci swoich słyszał tylko wykrzyki: „daj pieniędzy“. Suszyc ujął zlekka córkę za oba ramiona, i usunąwszy ją nieco od siebie, patrzył w jej twarz jak w tęczę. Po chwili jednak ręce jego opadły, wyprostował się, i podniósł twarz na której gruba zawisła chmura.
— Czemuś pierwej nie powiedziała mi o tem! — zawołał dziwnem jakimś, z dna piersi idącym głosem — poczem odwrócił się, i zanim Piękna zdołała coś wyrzec, opuścił pokój.
Piękna zupełnie słusznie wylewała łzy nad młodą swą przyjaciołką; Monilka bowiem od chwili gdy straciła ojca i narzeczonego, była tak nieszczęśliwą, jak może nią być tylko istota słaba, niedoświadczona, czuła, a nagle pozbawiona miłości, opieki, bytu. Owego ranka bolesnej dla niej pamięci, znalazła ją siedzącą pod murem więziennym, zimną i zesztywniałą, stara znajoma jej ojca, owa dama w żóltym czepcu, która wespół z dwiema córkami swemi, tak wesoło bawiła się na zaręczynach jej z Kazimierzem, nawpół radując się jej szczęśliwym losem, nawpół zazdroszcząc i żałując, iż nie dostał się on w podziale jednej z jej córek. Litościwa ta, lubo nieco zazdrośna osoba, silnemi rękami ujęła przyciśnięte do wilgotnej ściany ramiona biednej dziewczyny, i podniosłszy ją z ziemi niby martwy, ciężki przedmiot, mdlejącą i nieprzytomną powiodła do małego domku, w którym nieszczęsnej spłynęło tyle dni spokojnych i szczęśliwych. Ale ten ubogi dach, który otulał dzieciństwo jej, i te ciemne szare ściany pomiędzy któremi śniła swoją sielankę miłości i szczęścia, nie przyjęły wracającej. Pan Walery spodziewał się za dni kilka opuścić dotychczasowe swe mieszkanko, aby zamieszkać wspólnie z ukochanemi dziećmi w ładnym ich dworku; właściciel domu wynajął je więc komu innemu, a do naznaczonego terminu tyle tylko pozostawało czasu, ile go potrzeba było, aby trzy małe izby uprzątnąć z napełniających je wielce skromnych sprzętów. Monilka więc pozostała bez dachu i przytułku; na razie jednak niewiedziała o tem, bo rozpacz i noc przepędzona na chłodzie nocnym, wtrąciły ją w gorączkę, z której obudziła się do przytomności zaledwie po kilku tygodniach. Byłoto przebudzenie straszne; Monilka bowiem otworzywszy po raz pierwszy przytomne oczy, ujrzała się między nagiemi ścianami miejscowego szpitala. Umieściła ją tam dawna znajoma jej ojca, której miłosierdzie nie sięgało tak wysokiego stopnia, aby pobudzić ją mogło do przyjęcia pod dach własny biednej, opuszczonej, może niebezpiecznie chorej dziewczyny. Monilka ujrzała w koło siebie same obce twarze i postacie, pomiędzy któremi było wiele przyodzianych w białe, długie suknie, z głowami dziwacznie poobwijanemi w bieliznę. Zrazu niemiała najlżejszego wyobrażenia o tem co się z nią działo, gdzie była, kto byli ci ludzie biało odziani, którzy przerażonym i niezupełnie jeszcze z mgły nieprzytomności oswobodzonym jej oczom, wydali się jakiemiś fantastycznemi, niepojętemi istotami. Ona o tym przybytku nędzy i choroby, słyszała niegdyś zdala tylko i niewyraźnie, a ilekroć słyszała o nim, samo jego imię budziło w niej przestrach, wstręt i litość. To też przez długą godzinę leżała na swem żelaznem łożu, biała jak pościel na której opierała zbolałą głowę, nieruchoma, zmartwiała ze zdumienia i grozy. Oczy jej zapadłe, błyszczące leniwym, wyczerpnięcie sił zdradzającym ruchem, posuwały się za blademi twarzami, które ocienione fałdami białej, grubej bielizny, spoczywały na łożach, lub krokiem chwiejnym lub powolnym przechodziły mimo niej podobne do cieni smutnych lub omdlałych. Umysł jej silił się na przypomnienie sobie dawnego życia, bo miejsce w jakiem się znalazła i obrazy jakie ujrzała, chorej jej wyobraźni wydały się światem jakimś innym, dotąd nieznanym. Daremnie jednak siliła pamięć; po godzinie dopiero słabym zarysem stanęły przed jej oczami postacie dwóch drogich jej istot. To jej dodało siły; uczuła niewymowną tęsknotę za ukochanymi, podniosła się na łożu, i błagające oczy podnosząc na jedną z przechodzących mimo osób, zapytała o ojca i o miejsce w jakiem się znajduje.
Traf zrządził, iż pytanie jej trafiło na jednę z tych istot brutalskich, którym długie cierpienie a może wrodzone braki charakteru i ukształcenia, odebrały wszelki zmysł czułości i delikatności. Bez żadnych zastrzeżeń i przygotowań, nagle i w szorstkiej formie Monilka otrzymała odpowiedź wyświecającą jej całą, nagą, okrutną prawdę. Nieszczęśliwe dziewczę przypomniało sobie wszystko, dowiedziało się o wszystkiem, i upadło na pościel z piersią rozrywaną płaczem i jękami. Ale płakać wiecznie nie można; najobfitszy nawet strumień łez wysycha z czasem. Po dwóch dniach spędzonych we łzach, Monilka płakać przestała, i spojrzała dokoła oczami suchemi, lecz przepalonemi nawskroś rozpaczą i ciężką żałością. Młoda ta istota, która dotąd kochała ludzi nie znając ich, zachwycała się najlżejszym objawem piękności świata, i patrzyła w życie jak w długi szereg dni, z których każdy przynieść jej miał nową rozkosz, uczuła w sobie nagle bezmierną gorycz, srogie rozżalenie do ludzi i świata.
Życie wydało się jej dziwnie ciężkiem, ludzie niemiłosiernymi, świat brudnym i brzydkim. Uczucia te ozwały się w niej z taką siłą, że młode serce jej nawskroś przesiąknęło niemi, i niby dosięgnięte wielostrzałym ciosem, pokryło się mnogiemi, krwawiącemi się ranami...
Fizyczne zdrowie powracało jej zwolna, zaczęła powstawać z choroby, ale dźwignąć się moralnie nie miała siły.
Przed oczami jej stała ustawicznie w postaci niesprawiedliwości i okrucieństwa ludzkiego zadana jej krzywda, a towarzyszyły jej blade mary sieroctwa i ubóstwa, przeciwko którym czuła się bezsilną. Z krótkiej przeszłości swej, młoda dziewczyna nie wyniosła żadnego z tych życiowych doświadczeń, żadnej z tych jędrnych i poważnych nauk, żadnego z tych surowych i poważnych przywyknień, które w chwilach niedoli stają obok nieszczęsnych jako stróże, opiekuny i pomocnicy. Ona miała tylko wspomnienia chwil cichych i pieszczotliwych, dzielonych pomiędzy czułe przywiązanie córki dla ojca, a gorące ukochanie dziewicy dla wybranego młodzieńca; wspomnienia rojeń czarownych i nieco eterycznych, i zajęć łatwych, miłych, dowolnie podejmowanych i opuszczanych. Żadna sroga konieczność nie wypróbowała dotąd sił jej młodych, żadne smutki nie zaprawiły do cierpliwości miękkiego serca, żadna filozoficzna, szerokich kręgów i wysokich szczytów moralnych sięgająca myśl, nie postawiła jej przed oczy bolesnych odmian życia, ani ich srogiej konieczności, ani sposobów walki, ani tej odwagi, z jaką człowiekowi ze zmiennemi losami walczyć przychodzi. Kiedy zatopiona w mroku wieczornym zwolna obejmującym wysokie, gładkie i nagie ściany szpitalnej dali, siedziała na swem żelaznem łożu z bladą twarzą, ukrytą w wychudłych dłoniach, doświadczała takiego poczucia, jakby znagła wrzuconą była w nurty spienionej wody, i daremnie usiłowała dosięgnąć stopami stałego gruntu; chwiały się one, kaleczyły o spiczaste głazy, i spotykały zawsze samą tylko próżnię. Nie płakała i nie wyrzekała głośno, może dla tego, że brakowało jej sił do wydobycia głosu ze zmęczonej chorobą i rozpaczą piersi; a może i dla tego, że otaczajacy ją ludzie wydawali się jej więcej marami których się lękała jak ludźmi którym zwierzyćby się mogła. Ale cała moralna istota jej zmieniła się w żal gorzki jak piołun, w ponure zwątpienie, rozdzierającą tęsknotę, i rozpaczną, bezzaradną bezsilność.
W takim stanie znalazła ją najmłodsza córka Suszyca, która powodowana litością i przywiązaniem do towarzyszki zabaw i powiernicy swych uczuć, bez niczyjej pomocy przełamała wszystkie trudności, i przybiegła ku niedawno ozdrowiałej, ze łzą w oku, uśmiechem pieszczoty na ustach i wykradzionym z domu przysmaczkiem w kieszeni. Ale Monilka nie rozjaśniła twarzy na widok przyjaciołki, nie zarzuciła według dawnego zwyczaju rąk swych na jej szyję, nie uśmiechnęła się nawet. Piękna musiała użyć całej swej siły, aby nie wydać okrzyku przerażenia, ogarnąwszy spojrzeniem tę postać wychudłą i złamaną, twarz bladą i jakby zmartwiałą, te oczy, które niedawno jeszcze paliły się takim czystym, gorącym szafirem, a teraz spłowiałe, zapadłe, ciemną obręczą okrążone, patrzyły z pod zmęczonych powiek z ponurym, suchym połyskiem i dziwnym wyrazem goryczy i nieufności.
— Co się dzieje z moim ojcem i z Kazimierzem? było pierwsze pytanie jakie Monilka zadała przyjaciółce. Piękna zadrżała znowu, bo głos młodej dziewczyny stłumiony, głęboki, posiadała jakieś ostre, niecierpliwe dźwięki, które zdawały się rwać i łamać w jej piersi. Ojciec i narzeczony Monilki wywiezieni już byli podówczas do odległego więzienia. Piękna powiedziała o tem przyjaciołce, osypując ją pocałunkami i oblewając łzami. Ale blade lice Monilki pozostało zimnem i nieruchomem pod okrywającą je pieszczotą, głowa jej tylko opadła na piersi, ręce złożone na kolanach zacisnęły się kurczowo.
— Oni niewinni — szepnęła — oni nie mogli popełnić żadnej zbrodni... W tym szepcie zaledwie dosłyszalnym, czuć było upor zrozpaczonej duszy, która obstaje przy jednej wierze, jaka jej pozostała. Ale oczy Monilki błysnęły posępnie, i pierś jej podniosła się gwałtownie, jakby namiętnem jakiemś uczuciem gniewu i żalu wzdęta, gdy po chwilowem milczeniu dodała.
— To nic, że oni niewinni! jeśli ludzie uwięzić ich mogli, mogą i zamordować! ja ich już nigdy więcej nie zobaczę!
Przy ostatnich wyrazach wybuchnęła łkaniami, ale ani jedna już łza nie popłynęła z jej oka; tylko policzki jej zafarbowały się krwawymi rumieńcami, a biedna głowa ogołocona z pysznych włosów, które zdobiły ją niegdyś, powoli skłoniła się i opadła na żelazną poręcz łoża. Kiedy Piękna otoczyła ją ramieniem, i nie wiedząc jakiem słowem przemawiać ma do tej odrętwiałej z rozpaczy istoty, zmiękczyć ją pragnęła nową pieszczotą, Monilka usunęła ją od siebie. — Po co to wszystko? — rzekła, — dziękuję ci żeś przyszła, ale nie staraj się mnie pocieszyć. Jestem ugodzona w serce i rozum. Zdaje mi się, że ze wszystkiego co było kiedy we mnie, ze wszystkich uczuć i myśli, jakie mieć mogłam, pozostały tylko kolące, rozpalone gruzy.
Gdyby cios, który spotkał Monilkę, dotknął kobietę starszą, doświadczeńszą, więcej nawykłą do cierpienia i wprawną w rozgmatwywanie zagadek życia, dzieło jego nie byłoby może tak okropnem i druzgocącem. Boleść i niedola wszelka wtedy tylko wzmacniają i podnoszą moralnie człowieka, gdy znajdują w nim samym oddziaływaczy, jakiemi są potężne uczucia i dojrzałe myśli. Monilce brakowało tych sił duchowych, które niby cudowne zdroje, krzepią, obmywają i we wzniosłe krainy unoszą serca ugodzone ciosami losu, rozdarte bólami życia. Brakowało jej lat, doświadczenia, wyższych polotów umysłu, energicznych rzutów woli; wdzięczna ta istota zdobna w młodość i piękność zewnętrzną, z natury czuła i wrażliwa, z sercem dobrem i kochającem lecz nie hartownem, z umysłem pojętnym lecz nie podniesionym obszerną wiedzą i nie skrzepionym doświadczeniami, mogła była przy sprzyjających okolicznościach świecić zawsze czystem światłem nieskażonej duszy, rozlewać w koło czar dobroci i piękności; ale pod lodowatem tchnieniem nieszczęścia, musiała koniecznie zdrętwieć i opaść z mocy. Pierś jej nie posiadała żadnego puklerza; czuła się bezbronną i zdruzgotaną losem, czuła się przepełniona gruzami jakie powstały ze zniszczonych nadziei jej, z miłości, ze wszystkiego co było dla niej dotąd opoką i kotwicą, a co nagle i przerażająco runęło z pod stóp jej w otchłań, której dna dosięgnąć nie mógł wzrok jej nawykły do patrzenia w pogodne niebo.
W smutnym tym stanie moralnego zesłabnięcia, Monilka opuściła ponury przytułek, którego widok zdwajał tylko żałość jej i przerażenie. Ręką wiernej przyjaciołki przyodziana w skromną czarną suknię, wyszła na ulice miasta, po których niedawno stąpała z tak swobodnie oddychającą piersią.
Ale teraz zieleń drzew i błękit pogodnego nieba nie zatrzymywały jej oczu, widok ludzi raził ją przykro i odstraszająco. Nie wiedząc kędy skierować sieroce kroki, udała się do owej nawpół litościwej pani, która podjęła ją była z pod muru więzienia, i powiodła tam, kędy chorych i niedołężnych leczy i chroni miłosierdzie publiczne. Wstąpiła w progi dawnej znajomej swego ojca, blada i cicha jak cień; powitały ją wymuszone uśmiechy i uściśnienia, w których serce jej, obdarzone delikatną drażliwością nieszczęśliwych, odgadło nieszczerość.
Rodzina pośród której się znalazła, niechętnie ją przyjęła. Nie była zamożną, i utrzymanie jednej osoby więcej, choćby ona była cichą i tyle tylko zabierała miejsca ile cień zabrać go może, stanowiło dla niej ciężar; zresztą były tam panny na wydaniu, dla których ciągłe towarzystwo z córką fałszerza niekorzystnem być mogło. Ludzie bowiem średniej miary moralnej chętni są do wierzenia w złe wieści o bliźnich. Życzliwość jaką cieszył się u znajomych swych pan Walery, prędko wygasła, i w krótce nie nazywano go inaczej jak fałszerzem, a Monilkę córką fałszerza. Byli tacy, których nazwy te bawiły wielce, z powodu sprzeczności jaką stanowiły z uprzednio żartobliwie udzielanemi tytułami, kuzyna Habsburgów i księżniczki Monilki; to też powtarzano je nieraz dla prostego żartu, choć w głębi nie wierzono w przestępstwo biednego starca, którego dotąd jedyną winą była niedołężność umysłowa. Córka tedy fałszerza czuła, że była więcej niż zbyteczną tam gdzie była.. Kędyż więc miała się udać, gdzie złożyć bolącą głowę, na jakiem miejscu ochłonąć z pierwszego żaru boleści? O przytuleniu się do jakiegoś dobrego serca, o wzmocnieniu sił swych przy jakiejś ciepłej piersi, nie myślała wcale. Czuła, że przestała kochać ludzi, odkąd wydarli jej to co miała najdroższego; czuła nawet, że im dłużej przestawała z niemi, tem mniej ich lubiła. Pewnego dnia, tymczasowa jej opiekunka zbliżyła się do niej z miną zafrasowaną, pocałowała ją w czoło zimnemi ustami, i rzekła ze smutkiem, w którym znać było przymus i zawstydzenie.
— Moja biedna! nie możesz być u mnie dłużej jak tydzień. Potem...
Nie dokończyła. To „potem” znaczyło: „idź w świat kędy cię oczy poniosą, kędy słabe twe stopy zanieść cię potrafią, kędy znajdziesz schronienie czyto na jakim pustym rozłogu, pod namiotem odkrytego nieba, czyto na zimnym, twardym bruku ulicy, u stóp tego muru z pod którego cię wzięłam.”
Dla czego Monilka dłużej nad tydzień pozostać nie mogła w jej domu, tego nie tłomaczyła jej nawpół litościwa pani; była o tyle litościwą, że nie zdobyła się na głośne wypowiedzenie; „nie mogę karmić cię swoim chlebem, którego nie mam nadto; nie mogę pozwolić na to, aby córki moje szkodowały na opinji i przyszłości przez towarzystwo z córką fałszerza.” Z ciasnego i wielce wysokiego punktu z jakiego patrzyła dawna znajoma pana Walerego, miała względną słuszność; jako zaś usprawiedliwienie wszystkiego co w postępku jej mogło być niesłusznem, do słów swoich dodała.
— Trzeba pracować! moja biedna!
I byłoto bardzo dobre słowo, które mogło być dla nieszczęśliwej dziewczyny słowem zbawczem. Pracować, ale jak? Monilka wyszła dnia tego na miasto, i kilka godzin powolnemi krokami, ze spuszczoną głową, lecz szeroko otwartemi i niby chciwie ciekawemi oczami, chodziła po ulicach.
Trzeba pracować! myślała sobie, trzeba z sobą coś począć, coś zrobić, zdobyć sobie prawo ukrycia się w jakimś kącie, nazwania czyjegoś dachu swoim dachem. Chodziła i biła się z myślami, które nie chciały wiązać się w jedną loiczną nitkę. Spotykała po drodze urzędników ze zwojami papierów pod ręką, traczy drzewa z piłami i siekierami na plecach, mularzy z kielniami w rękach; przez okna sklepów widziała szwaczki połyskujące stalą żwawo poruszanych igieł, handlarzy i handlarki wywijające łokciem i kierujące ruchami szal; spotykała nauczycielki wracające z lekcyi z dłońmi pełnemi książek, i matki rodzin śpiesznie dążące do domów z koszami zawieszonemi na ramionach. Wszystkie te oddziały pracy uderzały z kolei jej oczy; każdy z nich rozbierała w swym umyśle, i do żadnego nie czuła się zdolną. „Nie mogę wstąpić do biura jako urzędnik, myślała sobie, nie mogę rąbać drzewa, nie mogę wznosić murowanych kamienic, nie mogę być szwaczką, ani kupcową, ani nauczycielką.” Byłoto w niej zrazu nieokreślone i niewyrozumowane uczucie niemocy, ale po chwili zapytała samą siebie: „dla czego nie mogę?” i odpowiedziała. „Bo nic nie umiem.” W istocie, wdzięczne to dziewczę wyhodowane bez matki, wychowane przez ojca, który w wychowaniu jej kierował się jakiemś niejasnem i nieokreślonem wyobrażeniem „edukacji pięknej,” nic nieumiało; ani w rękach ani w umyśle swym nie posiadała żadnego środka zdobycia sobie spokojnego kąta, i jakiego takiego bytu. Powiedziawszy sobie: „nic nie umiem,” Monilka stanęła na środku obszernego, napełnionego ludźmi placu; obejrzała się wkoło, potoczyła spojrzeniem po niebie, ziemi, twarzach ludzkich i rzędach okien otaczających domóstw, i załamała ręce.
Ileż na świecie młodych, wdzięcznych, dobrych dziewcząt, staje tak każdego dnia na środku drogi ludnej, i z załamanemi rękami patrzy na niebo, ziemię i otaczające domostwa, w których dla nich niema ani kąta, ani chleba! Niech o wielkiej ilości dziewcząt podobnie załamujących ręce myślą jak najczęściej rodzice, których losy obdarzyły córkami, i — silni mężowie, dbali o świętą nienaruszalność słabości niewieściej!
W tej samej chwili gdy Monilka stała na placu miejskim z załamanemi rękami, otworzyła się brama najbliższego domostwa, a oczy młodej dziewczyny bez celu błądzące do koła, ujrzały w głębi otwartej bramy bosą i rozczochraną dziewczynę, w skurczonej postawie siedzącą obok konwi z wodą, z której czerpała myjąc i szorując wydeptane i zabłocone schody.
— A! — pomyślała Monilka, — zostanę służącą, będę wymiatała pokoje, prała bieliznę i szorowała schody!
Wieczorem zbliżyła się do swej tymczasowej opiekunki, pocałowała jej rękę i rzekła. — Przyjm mię pani na sługę, będę wymiatała wasze pokoje, prała bieliznę i szorowała schody, będę czyniła wszystko co rozkażecie — tylko pozwólcie mi po skończonej robocie usiąść w najciemniejszym kątku — milczeć i myśleć!
W oczach nawpół litościwej pani błysnęło coś nakształt łzy. Długą godzinę naradzała się z córkami, potem przystała na prośbę Monilki. Żal jej było wypędzać na bruk sierotę, przytem odprawiała właśnie dotychczasową swą młodszę, a może, może w dalekim kątku serca czuła przyjemne łechtanie myśli, że piękna dziewczyna, która pierwej niż jej córki wstąpić miała na ślubny kobierzec, i zamieszkać w ślicznym dworku o jakim ona marzyła dla swych córek, teraz stanie u nich w położeniu sługi względem pań i dobrodziejek.
Monilka została tedy służącą w domu dawnej znajomej swego ojca. Piękna po raz pierwszy znalazłszy ją w tej roli, zaniosła się płaczem: — Czemużeś lepiej nie została nauczycielką? spytała.
— Nie umiem nic, — odpowiedziała Monilka zanurzając w balji drobne swe ręce, na których niedawno tyle razy spoczywały z miłością usta Kazimierza.
Piękna wracała do domu w rozpaczy. — Monilka pierze bieliznę tym nieznośnym S. — mówiła do siebie — chyba świat przewrócił się do góry nogami!
Westchnęła i pomyślała. — Mój Boże! czemu też to ja nie mam własnego domu!
Gdy tak myślała, podniosła oczy, i oko w oko spotkała się z Sylwestrem; zrumieniona jak wiśnia, z nagle rozpromienionemi oczami wyciągnęła obie ręce, które wnet utonęły w szerokich dłoniach młodego mężczyzny. Kilka chwil nie mówili nic do siebie; pomimo radośnego wzruszenia, twarz Sylwestra wydawała się zmęczoną i smutną.
— I cóż? spytała Piękna.
Sylwester zrozumiał jej pytanie. — Cóż? — rzekł, — zdaje się iż są zgubieni. Prawdziwi winowajcy nie znajdują się, pan Walery wikła się coraz bardziej w niezrozumiałych i sprzecznych tłómaczeniach, Kazimierz walczy całą siłą swej niewinności, której jednak dowieść nie jest w stanie. Prawdopodobnie wywiozą ich wkrótce do innego, jeszcze surowszego więzienia. Bank bowiem oszukany i poszkodowany, czyni silny nacisk na władze, które ze swej strony usiłują nie wypuścić z rąk jedynej nici dającej im pewne poszlaki. Walery i Kazimierz zostaną w więzieniu póty, póki nie znajdą się prawdziwi winowajcy.
— To okropne! — z głębi piersi wyjąknęła Piękna.
— Okropne! — ze schyloną głową powtórzył Sylwester — ale nie oni jedni cierpią. Wraz z nimi uwięziono za tęż sprawę kilku ludzi; kilku innych utraciło sposób do życia, a między tymi ostatnimi i ja.....
— Ty Sylwestrze?...
— Tak, utraciłem posadę w biurze. Ścisłe stosunki w jakich zostawałem z Kazimierzem i hrabią Horskim, uczyniły mię podejrzanym. Przypuszczano że mogłem wiedzieć o wszystkiem, że mogłem nawet być tym, który wykradał papiery hrabiego. Nie znaleziono żadnych dowodów; przebyłem kilka ciężkich indagacij i uniknąłem więzienia. Ale utraciłem posadę.
Piękna patrzyła na ukochanego z osłupieniem i boleścią. — Ty także, powtarzała, ty Sylwestrze...
Nagle oczy jej zaiskrzyły się gniewem, zacisnęła drobne pięści, i wstrząsając niemi zawołała. — Ach, jakbym ja ich biła... biła!...
Sylwester uśmiechnął się mimowoli. — Kogo? zapytał.
— Tych którzy śmieli posądzać ciebie Sylwestrze o rzecz tak brzydką, brudną... O mój drogi! mój drogi!... Zakryła oczy dłońmi i zapłakała. Po razto pierwszy w tak poufały i otwarty sposób przemawiała do młodego człowieka, którego jednak kochała oddawna; ale krzywda zadana mu, ugodziła w jej serce obrazą i boleścią, a zarazem wzmogła i ośmieliła jej miłość. Na szczęście oboje młodzi znajdowali się w tej chwili w pustem, bezludnem miejscu; przytem zmrok zapadał, i nikt nie mógł zobaczyć płaczącej dziewczyny, ani młodego mężczyzny ogarniającego wzrokiem pochyloną w żałości jej głowę nawpół z miłością, nawpół ze smutkiem.
Po chwili jednak Piękna siłą woli wstrzymała się od płaczu. Podniosła na Sylwestra wzrok mimo łez błyszczący energją, i spytała. — Cóż teraz będzie?.... Pytanie to zawierało myśl: „ponieważ zabrakło ci środków bytu, co stanie się z marzeniami naszemi, z naszą miłością? jakim sposobem podamy sobie ręce przed ślubnym ołtarzem, skoro nie będziemy wiedzieli kędy udać się potem?”
Sylwester zrozumiał znowu krótkie pytanie jakie mu zadano, ale zamiast odpowiedzi wziął ręce Pięknej, i wzajemnie zapytał. — Czy ty mię kochasz Saluniu? Piękna popatrzyła w jego ciemne, dobre oczy, z głębokim wyrazem przywiązane do jej twarzy, i poczuła wielką ochotę odpowiedzieć słowami poety: „Czy Marja ciebie kocha? mój drogi, mój miły”... Powstrzymała się jednak, i ulegając innemu znowu uczuciu, niecierpliwie stopą o bruk uderzyła.
— Czyż niewiesz o tem Sylwestrze? — zawołała — o, doprawdy, jeżeli nie wiesz jeszcze o tem, to możesz sobie iść i nigdy nie wracać.
W niecierpliwym tym wykrzykniku i uszczypliwym jego tonie, ozwały się przyzwyczajenia panujące w rodzinie Suszyców; ale Piękna, która lubo przesiąknięta temi przyzwyczajeniami nienawidziła ich szczerze, przeraziła się wnet dźwiękiem własnego głosu. Toteż złagodniała nagle, i wymówiła z energją, ale już łagodną: — Wiem dla czego pytasz mię w tej chwili czy cię kocham; przewidujesz walkę o chleb powszedni...
— Gorzej niż to, moja droga — poważnie przerwał Sylwester, przewiduję walkę...
— Z moją rodziną — smutnie dokończyła Piękna, z moją matką, — dodała, — z matką szczególniej, gdyż ojciec nie miesza się wcale do spraw naszych, a siostry i bracia nie mają nademną prawa... Ale matka... ona nigdy nie zezwoli na nasz związek... ona od męża i przyszłych zięciów i przyszłych synowych, od Pana Boga i od ludzi chce tylko pieniędzy... pieniędzy...
Mówiąc to Piękna wpadała znowu w wojujący zapał. Drobne jej pięści zacisnęły się, i znowu z niecierpliwością w głosie zawołała. — Niecierpię... nienawidzę...
— Kogo? — z rodzajem przerażenia zapytał Sylwester, gdyż ubodła go myśl, że młoda dziewczyna słowa swe stosuje do matki.
Ale Piękna odpowiedziała. — Niecierpię, nienawidzę pieniędzy!.. O nich tylko słyszałam od dzieciństwa! uszy mi więdły od słuchania ciągłych wyrzekań, że posiadamy ich zamało, tak jak teraz więdną mi od nieustannego cieszenia się, że mamy ich wiele... Matka cieszy się tą sukcesją, która na nas spadła, siostry cieszą się i Ferdynand cieszy się... Ojciec tylko nie cieszy się, bo wiecznie milczy albo żartuje w taki jakiś bolesny sposób... I Rodryg nie cieszy się, bo ma zawsze swoją pogrzebową minę... I ja nie cieszę się, bo nie chcę pieniędzy, bo mi słuchanie o nich zbrzydło, bo dusza moja dawno zaczęła uciekać od nich jak od nocnego stracha... Ja czuję jak dusza moja ucieka od tych spekulacyj, od tych wiecznych chciwości i próżności, które dom nasz napełniają odkąd zapamiętać mogę... ucieka ona daleko, daleko w te piękne światy, któreś ty mi ukazał Sylwestrze, w te dobre, kochane światy, w których ludzie kochają się wzajem, mówią do siebie bez fałszywych uśmiechów i skrytej nienawiści, ale z miłością i zaufaniem; w których ludzie zamiast jechać przez świat z założonemi rękami na cudzym, choćby ojcowskim karku, pracują sami na kawałek chleba, a po pracy siedzą spokojnie przy ciepłem ognisku domowem z dłonią w dłoni, z sercem przy sercu.... Tyś mi to wszystko ukazał Sylwestrze, tyś duszę moją przywiązał do tych pięknych obrazów; do ciebie też ja należę cała, i nikt nie będzie mię miał prócz ciebie, nikt... nikt...
Gdy Piękna z coraz rosnącym zapałem i koniecznem a zarazem wzruszającem połączeniem gniewu i czułości wymawiała te wyrazy, niewiedzieć jakim sposobem znalazła się ogarniętą szerokiemi ramionami Sylwestra, w których ukryła się drobna jej postać, tak jakby już naprawdę raz na zawsze uciekła od tego, przed czem z naiwnym przestrachem cofała się dusza jej dręczona od kolebki zmorami złego. Po chwili młodzi rozmawiali z sobą znowu ale już spokojniej.
— Będę na ciebie czekała, Sylwestrze, będę czekała choćby długie lata... choć Bóg widzi jak mi źle, chłodno i smutno w domu...
— Znajdę sposób zapracowania sobie na chleb i dach — odpowiedział Sylwester, — jestem zdrów i wolny, nie zabraknie mi miejsca pod słońcem, a postaram się tak je rozszerzyć, abyś i ty pomieściła się na niem wraz ze mną. Trzeba mi tylko wprzód zasięgnąć rady najlepszego ze wszystkich ludzi, hrabiego Horskiego.
— A! — zawołała Piękna, — powiedz mu też o Monilce; może on dla niej wynajdzie jaki środek ratunku. Ona biedna zamęczy się u tych S...
— Będę u hrabiego dziś, zaraz, — rzekł Sylwester, — a jutro powiem ci o wszystkiem co od niego posłyszę.
W tej samej chwili, na innej ulicy miasta, dwoje ludzi prowadziło rozmowę wcale niepodobną do tej, jaka toczyła się pomiędzy Sylwestrem i Piękną. Nie byłato ulica ale zaułek, ten sam na który wychodziły małe okna dawnego mieszkania pana Walerego i Monilki. Zaułkiem tym przesuwała się o zmroku drobna postać niewieścia, kształtna i wdzięczna, pomimo grubego odzienia, które ją okrywało, i wielkiej wełnianej chustki do połowy osłaniającej twarz bladą wychudłą, z zapadłemi policzkami i wielkiemi oczami o żywym lecz smutnym i jakby gorączkowym połysku. Kobieta ta niosła w ręku wielki kosz z upraną bielizną, a na plecach parę świeżo wypranych i sztywnych od nakrochmalenia kobiecych sukien. Szła powoli, gdyż ciężar jaki niosła prawie przewyższał siły jej widocznie wątłe; drobne stopy w grubem, zbyt wielkiem obuwiu, osuwały się ze ślizkich kamieni i co chwilę zdawały się odmawiać posłuszeństwa. Nagle coś nakształt stłumionego jęku wyrwało się z piersi idącej; nie był to objaw dolegliwiej poczutego fizycznego cierpienia, ale raczej odgłos jakiegoś wewnętrznego drgnięcia, które wstrząsnęło słabem ciałem, i zachwiało całą wątłą choć zawsze dziwnie kształtną postacią. Kobieta niosąca kosz z bielizną jęknęła w chwili, gdy oczom jej ukazał się mały szary dom z oknami melancholijnie spoglądającemi na przeciwległy parkan. Z widoczną trudnością przyśpieszyła kroku, aż stanęła na przeciw bramy małego wązkiego podwórka. Spojrzenie jej pobiegło za tę bramę, i zatrzymało się na ciemno zielonej gruszy która stała w kącie podwórka z warstwą pyłu na liściach, z gałęźmi podobnemi do rąk pokurczonych i kalekich. Drzewo to nie wesoły i nie malowniczy przedstawiało widok, a jednak blada kobieta patrzyła na nie z rodzajem chciwości; chwilami oczy jej odrywając się od tej chorej połamanej rośliny, błądziły po oknach domu, po szczelinach parkanu, przez które przeglądała szara od zmroku zieleń warzyw i agrestów, aż zatrzymały się na małym ruchomym punkcie, który zbliżał się ku niej od bramy, sunąc zwolna pod ścianą domu. Byłto duży, popielaty kot; kobieta postawiła na chodniku kosz z bielizną, poskoczyła ku niemu, i pochwyciła go w objęcia. Usta jej były zaciśnięte, oczy pałały; znać było że trzymała w ramionach swych nie zwyczajne, bezmyślne zwierzę, ale żyjące przypomnienie czegoś nieodżałowanego, świadka dni minionych a niezapomnianych. Po chwili jednak ręce jej opadły, podniosła się z chodnika na którym była przyklękła, i milcząca jak grób probowała unieść z ziemi porzucony przed chwilą ciężar. Ale teraz siły ją zawodziły; widok miejsc drogich ogarnął ją tem wzruszeniem, od którego drżą ręce, i serce bijące gwałtownie zapiera oddech w piersi. Biedna istota stanęła nad swym koszem z myślą chwilowego odpoczynku zapewne, gdy tuż przy sobie usłyszała głos stłumiony i bezdźwięczny.
— Pozwól pani, abym ci pomógł nieść ten ciężar.
Najmniejsze zdziwienie nie ukazało się na bladej, chudej twarzy kobiety, pochyliła się tylko, i jakby nowe siły w nią wstąpiły, szybko dźwignęła z ziemi ciężki przedmiot. Potem głowę uwięzioną w ciężkiej grubej chustce zwolna zwróciła ku mówiącemu. Przed nią stał nizki, szczupły człowieczek, z rękami zapuszczonemi w kieszenie obcisłego paltota, z żółtą małą twarzą, pośród której szare, niewielkie oczy jaskrawo świeciły z zagłębień.
— Nie pozwolisz mi pani dopomódz sobie? — zapytał znowu.
— Nie, — odpowiedziała, — zaniosę to sama, dziękuję.
Mówiła to tym tonem krótkim, suchym, który nie dozwala nowych próźb ani pytań. Zarazem postąpiła naprzód śpieszniejszym nieco jak wprzódy krokiem. Możnaby rzec, że jakaś obawa lub odraza dodawała jej siły. Ale blady, szczupły człowieczek dotrzymał jej kroku, zrównał się z nią znowu, i rzekł z wymówką, w której czuć było gniew tłumiony, i żal ostry jakiś lecz prawdziwy.
— Panno Moniko! za co pani gniewasz się na mnie? — jestże w tem co złego, żem przypadkiem panią napotkał?
— Spotykam pana zbyt często, — żywo odparła młoda kobieta, — spotkałam pana zawczoraj, wczoraj, dziś.... Po co to wszystko? ja nikogo spotykać ani widzieć nie chcę....
— Zawsze ta sama, — stłumionym głosem zawołał mężczyzna, — twarda jak kamień i nieugięta....
Monilka zwróciła ku niemu twarz, która w istocie miała białość i niewzruszoność marmuru.
— Nie, — rzekła, — nie jestem tą samą.... byłam ufna i czuła, teraz nikomu nie ufam i czuję, że ludzie ciężko umieją krzywdzić niewinnych. Chciałabym nikogo na świecie nie widzieć prócz tych, którym służę, bo tych już koniecznie widzieć muszę.... Nikogo więcej.
Mężczyzna pochylił głowę, jakby zwalczony tym uporem śmiertelnie zranionego serca, które jednak posiąść usiłował.
— A jednak, — szepnął drgającemi wargami, — ja panią kocham!
Na dźwięk ostatniego wyrazu Monilka zadrżała; jakiś promień gorący przerznął zapadłe jej źrenice, i szkarłatnym rumieńcem przepłynął po marmurowem, bladem czole.
— O nie mów pan tak! — zawołała, — nie wymawiaj tego wyrazu! on mi przypomina tyle....
Twarz Rodryga rozjaśniła się; w zmianie jaka zaszła w głosie zrozpaczonej dziewczyny, posłyszał on przepowiednie zmian innych. Postępowali dalej obok siebie, a gdy nakoniec doszli do bramy domostwa, do którego wejść miała Monilka, Rodryg ujął jej rękę, i choć dłoń dziewczyny sztywna i zimna z pośpiechem wysunęła się z jego dłoni, ogarnął ją przez chwilę namiętnym uściskiem, a potem szparkim i jak zazwyczaj żadnego szelestu nie wydającym krokiem, podążył w kierunku Błotnistej ulicy. Tam bowiem znajdowało się dotąd mieszkanie Rodryga, chociaż rodzina jego zamieszkiwała już we wcale innem, weselszem i pokaźniejszem miejscu. Od kilku już miesięcy porzucił on wspólne ze swą rodziną życie, i jak mniemano ogólnie, otrzymawszy od ojca znaczną część przypadłej temuż sukcessji, nabył na własność ową starą zrujnowaną budowę, noszącą miano „pustej kamienicy“. Chociaż więc Rycz wydalił się z miasta i przepadł bez śladu, drobne okienka z zagłębień muru spoglądające na przeciwległy cmentarz, świeciły wieczorami mdłem światełkiem. W ubogich izbach, w których na wiosnę umarły żona i małe dziecko Rycza, w połowie lata zamieszkał Rodryg. Opuścił on biurową służbę, i na pozór pozostawał bez żadnego zajęcia. Musiałto być jednak pozór tylko, bo Rodryg wychodził na ulice miasta w tych rzadkich chwilach, w których spodziewał się spotkać Monilkę, a zresztą przesiadywał ustawicznie w głębi tych starych, milczących murów, na powierzchni których jedyną oznaką życia był ponury sklepik obwieszony pękami śledzi i łojówek. Do sklepiku tego wchodzili jak dawniej od czasu do czasu ludzie różnej powierzchowności, a rzędy okien pozabijanych na głucho deskami, zdawały się chłonąć ich w siebie — tak długo kryli się oni zwykle po za niemi.
Nazajutrz po rozmowie swej z Sylwestrem, Piękna bardzo rano wybiegła z domu. Na rogu najbliższej ulicy spotkała ukochanego, ale z wyrazu twarzy jego odgadła, iż wieści jakie przynosi, muszą być smutne. Sylwester znalazł wczoraj willę hrabiego Horskiego opustoszałą; stary sługa który był jej stróżem, oznajmił mu, że hrabia od dwóch już miesięcy odjechał wraz z panią Ewą Dembielińską, która została jego żoną.
Ślub hrabiego odbył się tak cicho, że mieszkańcy N. nic wcale nie wiedzieli o nim. Pewnego pogodnego letniego ranka para małżonków wyszła z kościoła, i wsiadła do powozu założonego rączemi końmi, które uniosły ją szybko w kierunku zamiejskiej willi hrabiego. Przy wyjściu z kościoła mężczyzna był poważny, ale i szlachetnie rozradowany. Na wielkiem czole jego, które stanowiło niejako główną charakterystykę jego fizjonomji, rozlewała się jasna i niezmącona pogoda; oczy noszące lekkie ślady strudzenia, ze spokojną rozkoszą spoczywały na licu postępującej obok kobiety. Ale ona siliła się tylko na uśmiech, niechętnie i słabo wykwitający z jej ust blado różowych, i próbowała powściągnąć łzy, które jednak nieposłuszne woli wypływały na złotą rzęsę i kryształową przysłoną mgliły niezapominajkowe źrenice. W całej postaci jej znać było smutny wysiłek ducha niespokojnego w samym sobie, spoglądającego w przyszłość dobrowolnie zgotowaną, a nie mogącego odwrócić całkiem oczu od przeszłości, dobrowolnie także porzuconej; ducha rozdartego pomiędzy żałością a uradowaniem, z których pierwsza ulegała przed ostatniem, aby po chwili obudzić się znowu i srogim wyrzutem ozwać się w sercu czy sumieniu. Hrabia nie dziwił się zadumaniu i łzom młodej małżonki, ani smucił się i przerażał niemi. On nie pojmował, aby do wielkiego aktu, uświęcającego w obec świata miłość dawno uznaną i przyjętą przez dwa serca i sumienia ludzkie, przystępować można było inaczej jak z dobrą wiarą, całkowitem oddaniem się i szlachetną radością, jakiej doznaje człowiek ile razy wolno mu sprawdzić czynem zacne i drogie mu uczucia. To też w umyśle jego znalazło się mnóstwo tłumaczeń, objaśniających wszystko, cokolwiek w twarzy i postawie odchodzącej od ołtarza kobiety wydaćby się mogło komu innemu zagadkowem i podejrzanem. Chwiejny krok, łzy, bladość i milczenie Ewy — przypisał on słabości kobiecej i tkliwemu wzruszeniu, jakie ogarnęło naturę czułą i wrażliwą. Kiedy powóz zatrzymał się przed gankiem willi, hrabia podał ramię wysiadającej z powozu małżonce, i po szerokich wschodach, ze wspaniałą prostotą przybranych w kilka prawdziwych arcydzieł snycerskiej sztuki, wprowadził ją na wyższe piętro, kędy znajdowała się jego pracownia. Tu ujął rękę Ewy, i łagodnie powiódł ją przed portret swej matki.
— Ewo — rzekł, — wstępując w życie nowe, przypatrz się malowanemu obliczu mej matki. Nie będę ci opowiadał długo o tej kobiecie, bo rysy jej powiedzą ci same więcej niżbym ja zdołał. Byłato kobieta z umysłem silnym i wysokim, z sercem czułem i energicznem, z życiem czystem jak kryształ, choć niejednokrotnie wstrząsanem burzami losu. Niewiasta wielkiego rodu i wykwintnych przyzwyczajeń, nie wahała się ona nigdy przed żadną ofiarą podjętą dla celów wielkich, choćby ta ofiara miała pozbawić ją bogactwa i świetności rodowych. Czuła i rozumna towarzyszka ojca mego, wśród powodzeń i dostatków, dochowała mu wiary i miłości w ubóstwie i klęskach. Serce jej nie znało żadnej odmiany i żadnej bojaźni, Bogata i szczęśliwa, świeciła światu cnotą i mądrością; zubożała i owdowiała, jęła się pracy jak najhartowniejszy mężczyzna, aż odbudowała zdruzgotaną burzami wielkość fortuny moich przodków, i przekazała mi ją jako potężne narzędzie, które w rękach cnotliwego i mądrego człowieka rozlewa po świecie dobro, piękno, szczęście i wybawienie. Jaką była żoną i obywatelką, taką też była i matką. Pamięć o niej uważam za jeden z najdroższych skarbów jakie noszę w sobie, bo przy jejto gorącej piersi i wzniosłym umyśle, nauczyłem się kochać i wierzyć, uwielbiać wielkość i piękność, nienawidzieć zła, i litować się nad nieszczęściem. Imię matki nie jest dla mnie, jak dla wielu innych, mniej szczęśliwych synów, wyrazem, który zwyczaj rozkazuje wymawiać z uszanowaniem, ale na którego dźwięk umysł pozostaje milczącym i serce chłodnem. We mnie imię to obudza mnóstwo wspomnień pięknych jak najwyższa zacność i szlachetność, i uczuć wielkich jak niezmącona miłość, niezdradzona wiara i nieograniczona wdzięczność. Dla mnie, serce i umysł matki były źródłem, z którego wypłynął cały mój byt moralny, czarodziejską przędzą, z której wysnuło się pasmo mego wewnętrznego życia. Taką była ta kobieta, na której oblicze patrzysz w tej chwili Ewo; w starożytnych progach w jakie powiodę cię wkrótce, ty będziesz jej następczynią. Pomiędzy nią a tobą nie było tam nikogo, a ja z nieskończoną rozkoszą i niezłomną wiarą myślę, że życie ukochanej kobiety, którą obrałem sobie za małżonkę, będzie niejako dalszym ciągiem zgasłego, lecz nieprzerwanego w swych skutkach życia mej matki.
Gdy hrabia tak mówił, ciemne rumieńce okryły bladą dotychczas twarz Ewy; oczy jej oschły nagle z łez, ale napełniły się zato wyrazem nieledwie przerażenia. Wzniosłe rysy na które patrzyła, i objaśniające je niejako wyrazy hrabiego, obudziły w niej poczucie wstydu i przestrachu. Sumienie jej, które nigdy nie milkło całkiem, z okropną siłą postawiło przed nią obraz jej własnej małości i winy. Kiedy hrabia mówił o męztwie swej matki wśród klęsk i ubóstwa, i o wytrwaniu z jakiem dochowała wiary i miłości ojcu jego dotkniętemu niedolą, ona oko w oko spotkała się ze strasznem, upokarzającem przypomnieniem chwili, w której niby zbieg tchórzliwy cofnęła się przed ukochanym, dla tego że nie mógł przynieść jej w darze świetności i pieszczot życia. Może poraz pierwszy pojęła w zupełności znaczenie postępku swego, i w myśli swej nazwała go po imieniu — a imię to było: „sprzedanie się, haniebne sprzedanie się za woniejące salony i atłasowe wezgłowia, za prawo próżnowania i bezpiecznego patrzenia w jutro.“ Ostatnie wyrazy hrabiego spotęgowały jeszcze wstyd i przerażenie Ewy. Nieograniczona ufność jaką pokładał w niej ten mędrzec naiwny i wierzący jak dziecię, postawiła przed jej oczy drugą winę jej, cięższą może jeszcze niż uprzednia. Ewa nazwała ją znowu po imieniu, a było nią poprostu „oszustwo.“ Czyż bowiem nie oszukała człowieka, którego piękne imię przywłaszczyła sobie przed chwilą? — czyż nie wyzyskała miłości jego dla siebie, i skłonności do wierzenia w dobro i piękno tam nawet gdzie ich nie było? — czyliż na wzór prostego oszusta nie przyjeła z jego rąk czystego złota, w zamian za liczman, o którym pozwalała mu wierzyć że był złotem? I onato, kobieta zaprzedana i oszukująca, miała zostać następczynią tej matrony o srebrnym włosie nad spokojnem a mądrem czołem, o oczach pogodnych jak kryształ a głębokich jak morze, i ustach na których zdawała się kwitnąć cała wspaniałość kochającego i silnego serca kobiety! Nie, byłto ciężar, który jej barki przygniatał nieznośnem brzemieniem wstydu i bojaźni! Biedna istota ta, mająca w sobie instynkta cnoty, ale nieposiadająca ani odrobiny siły do wprowadzenia ich w stałą zasadę życia, wstydziła się samej siebie i lękała się tej wzniosłej przyszłości, którą ukazywała jej ręka małżonka. Wstyd jednak przemógł nad bojaźnią, i surowy głos sumienia zagłuszył bunty serca. Ewa odwróciła się od portretu i obie ręce podała hrabiemu. Na twarzy jej, jak przed kilkoma tygodniami, malowało się jakieś wewnętrzne postanowienie, które ją uspakajało, i snać podnosiło niejako we własnych oczach.
— Sewerynie — rzekła, — dziękuję ci za miłość twą dla mnie, za wiarę jaką we mnie pokładasz; nie omylę jej, będę ci zawsze żoną wierną i uległą...
Hrabia utonął w niej oczami, w których tkwiło jakieś głębokie, jakby niecierpliwe pytanie.
— Ewo! — zawołał, — Ewo, czyliż nic więcej nie powiesz mi w tej chwili?
Wiedziała ona jakiego wyrazu oczekiwał on od niej, ale daremnie siliła się go wymówić... Malowane oczy niemłodej pani ogarniały ją nawskroś przenikającem wejrzeniem, a usta jej surowym nagle okrążone wyrazem, zdawały się wołać: „Nie oszukuj mego syna!“ — Ewa nie wyrzekła nic, ale wysiłkiem woli potrafiła uśmiechnąć się łagodnie i czule; a gdy tak się uśmiechała, twarz jej nabierała w istocie porywającego wyrazu dobroci i słodyczy, stawała się ponętną jak coś nieskończenie miękkiego i łaskawego. Z takim uśmiechem na ustach mogłaby ona wzorować do obrazu madonny, odpuszczającej w imię Syna swego grzechy całej ludzkości; albo jeszcze ewangelicznej Marji, idealnie rozkochanej w niedosięgłym dla niej bozkim oblubieńcu. Hrabia upoił się na chwilę tym uśmiechem Ewy, ogarnął ją ramionami i przycisnął do piersi z rozkoszą i wdzięcznością; niemniej jednak pogoda wyniosłego czoła jego była zmąconą, i z oczu nie zniknęło całkiem to pytanie, które zamgliło uprzednio pokrywającą je niezmąconą radość. Niedopowiedziane słowo Ewy, spostrzeżony przez niego ciemny rumieniec jej, na widok przeczystego oblicza jego matki, bladości jej nagłe i dziwny wyraz zalęknienia, odbijający się w całej jej postaci — zapadły mimowiednie w głąb umysłu hrabiego, tworząc tam niby drobną linję cienia, przerzynającą tło dotąd nieposzkalowanie jasne.
Parę dni minęło. Wszystkie przygotowania do podróży jaką nowi małżonkowie odbyć mieli w celu wspólnego zwiedzenia obcych krajów, dokonanemi były; powóz nawet obciążony mnogiemi pakunkami stał przed gankiem willi, a Ewa stojąca przed wielkiem lustrem swej gotowalni, jedwabnym sznurem opasywała w stanie swoją podróżną aksamitną suknię, która luźna i powłoczysta, wspaniałemi fałdami opływała smukłą jej kibić. W głębi pokoju siedział hrabia Seweryn, pośpiesznie przeglądając rozrzucone na stole dzienniki; ale gdy przebiegał oczami szpalty jednego z nich, nagle zawołał:
— Ewo! Ewo! są tu wiadomości o jednym z twoich znajomych, którego i ja także znam trochę!
— O kimżeto? — obojętnie zapytała Ewa.
— Posłuchaj — odparł mąż, i zaczął czytać w zagranicznym dzienniku kronikę, zapisującą najgodniejsze uwagi wydarzenia z ruchu społecznego i towarzyskiego, jednej z największych stolic Europy. Ustęp kroniki czytany przez hrabiego brzmiał jak następuje: „Zdając sprawę czytelnikom naszym z wszelkich nowych objawów zaszłych w czasie ubiegłego miesiąca w świecie literatury, polityki, spraw społecznych i towarzyskich, uważalibyśmy sobie za niedopuszczalny błąd, aby nie zaznaczyć pomiędzy innemi tak zajmującego faktu, jakim było ukazanie się w wysokich sferach tutejszych towarzystw młodego cudzoziemca, pełnego wszelkich zalet, torujących zazwyczaj ludziom drogę do wielkości i powodzeń. Pan Anatol Dembieliński przybył do stolicy naszej, kierowany zapewne tem szlachetnem pragnieniem odznaczenia się, tą męzką prawdziwie i wielkim duszom właściwą ambicją, która czując się zdolną do czynu, orlim wzrokiem rozgląda się po świecie, aby stosowne dla działań swych znaleźć pole. Szczęście zwykło uśmiechać się do tych, którzy są dość silni, aby je zdobywać. To też i młody cudzoziemiec o którym piszemy, nie uląkłszy się przestrzeni jaką przebyć musiał, aby dotrzeć do miejsca gdzie rozwinąć postanowił swoją działalność, znalazł tu odrazu dzielnego pomocnika i wielce możnego protektora w osobie krewnego swego, którego nazwisko wsławione w świecie naukowym i dyplomatycznym, nie jest obcem nikomu z naszych czytelników. Odbarzony tak szanowną egidą, pan Dembieliński ukazał się w najwybredniejszych kołach tutejszego towarzystwa, zdobywając jednych, wzbudzając zazdrość w sercach innych. Młody, piękny, wysoko wykształcony, władający z godną podziwienia wprawą i doskonałością kilkoma europejskiemi językami, oraz posiadający z natury dar wymowy porywającej, zwrócił na siebie uwagę najwyżej postawionych osób, a piękność i potęga uśmiechnęły się ku niemu z jednaką łaskawością. Zaręczyć możemy czytelnikom naszym, że głoszona od kilku dni wieść o mianowaniu pana Dembielińskiego na jednę z dość zaszczytnych posad w naszem ministerstwie spraw zagranicznych, jest prawdziwą. Co więcej, ośmielamy się przepowiadać, że będzieto dla młodego przybysza krótka tylko stacja, po przebyciu której, z szybkością właściwą wielkim talentom, posunie się on po tej drodze, na której pierwszego kroku tak prędko i z takiem powodzeniem dokonał. Powiadają, że świeżo wyszła na świat broszura nosząca tytuł: „Uczuciowość i racjonalizm w polityce“, tyle dotąd sprawiająca wrażenia w kołach literackich i dyplomatycznych, a podpisana skromnemi początkowemi głoskami A. D., wyszła z pod pióra młodego człowieka, o którym mówimy. Świetnyto zaprawdę początek, a samo to skromne zatajenie nazwiska, to niby próbowanie pulsów opinji publicznej, zdaje się poświadczać, że autor broszury nie osądził błędnie swego powołania, puszczając się na trudną dla mierności, lecz łatwą i świetną dla prawdziwego talentu drogę dyplomatyczną.“
Ewa słuchała czytania odwrócona od źwierciadła, z gorączkowym rumieńcem na twarzy, z błyszczącemi oczami i rękami skrzyżowanemi na falującej piersi. Od chwili w której rozstała się z drogim jej niegdyś, a może i dotąd niezapomnianym jeszcze człowiekiem, pierwszyto raz otrzymała wieść o nim.
I jakąż była ta wieść! On przeskoczył przeszkodę, jaką postawiła mu na drodze zmienna fortuna, otrząsnął się ze szmat ubóstwa, trosk, poniżenia, i szedł dalej przez świat z głową podniesioną, krokiem pewnym, ku chwale, tryumfom, powodzeniom. Nie byłże to dowód wielkiej energji, siły żywotnej, talentu, wytrwania? A ona tego wszystkiego nie umiała w nim dojrzeć! ona nie potrafiła zaufać jego mocy, porzuciła go na drodze, niby coś, co opuszczone od losu nie mogło już ofiarować potrzebnego jej punktu oparcia się i spokoju! — O! jakam ja bezmyślna, mała, nizka — mówiła do siebie Ewa. Stała nieporuszona jak posąg zmartwiały; oczy jej utkwione w ziemi, świeciły takim ponurym blaskiem, jakiego nie można się było spodziewać po takich niezapominajkowych, słodkich i przezroczystych oczach; śnieżne, drobne zęby do krwi przygryzały pobladłą, drżącą jak listek wargę.
Ale hrabia nie widział w tej chwili ani wyrazu twarzy swej żony, ani jej wzruszenia. Zaledwie bowiem skończył czytać ostatnie wyrazy kroniki, wzrok jego przesunąwszy się przypadkiem na inną szpaltę dziennika, spotkał tam ustępy jakiejś zawziętej naukowej polemiki. — A! zawołał — otóż znowu Lyell i Agassiz! geologja naprzeciw genezy! Teorja kataklizmów Cuviera i genetyczna morfologja Vallace’a. Szermierze ścierają się, a prawda prędzej lub później trysnąć musi z iskier ich oręża! Szukają prototypu ustrojów i znajdują go w monadzie spoczywającej na głębiach morskich. Od monady do człowieka przejście tak długie, jak miljony upłynionych wieków... Obaczmyż jakim sposobem nowi szermierze walczą o pradziadowstwo monady.
Zagłębił się w czytaniu, i siedział nieruchomy z twarzą przysłonioną szerokim arkuszem dziennika, tak długo jak Ewa stała nieruchoma ze wzrokiem wbitym w ziemię. Kobieta obudziła się pierwsza z gnębiącej swej zadumy.
— Jedźmy! — rzekła.
Nawpół obudzony głosem jej hrabia, podniósł z nad dziennika oczy w mgle utopnione. Umysł jego znajdował się jeszcze na dnie topieli, i nie mógł od razu wypłynąć na powierzchnię. Utkwił w twarzy żony oczy, których wzrok zwróconym był wewnątrz, i zapytał:
— Czy jesteś za monadą i genetyczną morfologją, czy za teorją kataklizmów i zbiorowego powstawania organizmów?
Ewa cofnęła się parę kroków, i uczyniła ramionami wzgardliwe poruszenie, jakiegoby nie można się spodziewać po tak eterycznej, kwiatowej, ponętnej postaci. Poruszenie to odbiło się w mglistych źrenicach hrabiego, i odrazu strząsnęło z nich mgłę zamyślenia. Powstał żywo i popatrzył na żonę tak jak ktoś, kto nie wierzy świadectwu własnego wzroku.
Ale Ewa w tejże chwili powtórzyła cichym swym, rozwiewnym głosem: — jedźmy! Jedźmy! — wymówił hrabia, i dziwnie jakoś wpatrując się w żonę, podał jej ramię. Postępowali obok siebie milcząc; myśli ich rozstrzeliwały się na dwa przeciwległe bieguny moralnego świata. On uczuwał nieokreśloną jakąś niemoc mówienia jej o tem co zajmowało jego umysł; ona umarłaby prędzej, niżby mu powierzyła wstrząsające nią uczucia. I oboje jednocześnie uczuli stojący pomiędzy sobą jakiś dziwny, niezwalczony przedział.

KONIEC TOMU I-go.




TOM II
ROZDZIAŁ I.
W Dolinieckim zamku.

Dom Doliniecki, służący za pomieszkanie kilku już pokoleniom hrabiów Horskich, nosił nazwę zameczku. Zbudowany na stoku wyniosłej góry, był on niegdyś w istocie obronnym zameczkiem, o czem świadczyły jeszcze opasujące go wąwozy, z dawnych fos powstałe, i wysokie wały, ongi niejednokrotnie pewno jeżące się orężem, lecz dziś ukoronowane dzikim gąszczem kolczastych krzewów, nieprzeniknionemi prawie splotami pnących się roślin, a tu i owdzie ciemnemi ścianami drzew o starych potężnych pniach i szeroko rozpostartych konarach. Budynek nie był zbyt wielki, ale odznaczał się pewnym charakterem powagi i wysokiego smaku, jaki nadawał mu styl architektoniczny śmiały, wyraźnie od innych odkreślony, przywodzący na pamięć dawne dzieje i czyny. Pewna szlachetna ciekawość budziła się w umyśle spoglądającego zdala na dwa rzędy zamkowych okien, długich, wązkich, ze strzelistemi kończynami; czyto wtedy gdy okna te gorzały łuną zachodzącego w dolinie słońca, czyto gdy obejmował je zmrok przejrzystej nocy, wieszając wkoło nich, na tle białych murów, kręgi fantastycznych cieni, padających od spiczastych gzemsów i wklęsłych zagłębień. Górskie powietrze przeczystem kryształowem tłem otaczało dwie okrągłe poważne baszty, wspierające gmach po obu stronach, i podnoszące się wysoko nie iglastemi wieżyczkami, ale ciężkiemi nieco, okrągłemi i płasko zakończonemi wieżami. Miejsce to i całe otoczenie jego złożone z rożnokształtnych gór, rozkosznych dolin, obszernych ogrodów i szyb wodnych, było piękne, silnie przemawiało do umysłu i wyobraźni. Można było patrzeć na nie długo z żywo bijącem sercem, a potem odkryć głowę i oddać pokłon, tak wielkiej naturze, która rodzi cuda, jak ludzkiej mądrości, która je pojmuje, zdobywa, wiąże w harmonję i obraz.
Srebrzysty zmrok zimowego wieczora ogarniał Doliniecki zameczek, kryształowe niebo wysokiem sklepieniem podnosiło się nad dwiema basztami, gruby kobierzec śniegu zaściełającego obszerne dziedzińce i ogrody iskrzył się pod światłem księżyca, jaśniejącego na przezroczystem tle firmamentu, jak wielka, bladoczerwonym blaskiem żarząca się tarcza.
W obszernej sześciokątnej komnacie położonej na wyższem piętrze baszty, przy dużym stole, na którym paliła się jasna, wielka lampa, siedziały dwie osoby — kobieta i mężczyzna.
Komnata była poważną i wyniosłą; wysokie ściany jej całkiem prawie okryte szerokiemi szlakami ciemnego drzewa, rżniętego u dołu w wypukłe smugi, wieńcami arabesek dotykały sufitu, na którym rozpościerały się stare ale mistrzowskie freski. Dwie olbrzymie dębowe szafy rzeźbione na podobieństwo ścian, i zdające się stanowić z niemi jedną całość, napełnione księgami, stały pomiędzy niewielką ilością sprzętów, surowo i starożytnie wyglądających, niemniej przeto cennych i pięknych. U czterech długich, strzelistych okien, wisiała ciężka draperja firanek, barwą i wzorami tkaniny wybornie zgadzająca się z ogólną charakterystyką komnaty, której służyła ozdobą bogatą lecz zarazem prostą.
Mężczyzna i kobieta siedzieli pod jedną z ciemnych rzeźbionych ścian, a postacie ich w pełni oświecone skupiającem się w koło nich obfitem światłem lampy, tworzyły same przez się piękny obraz. Możnaby ich wziąć za ojca i córkę, gdyż włos mężczyzny srebrzył się siwizną, i długa na wpół srebrna broda opadała mu na pierś, a kobieta zdawała się być właśnie w tej najpiękniejszej porze ludzkiego życia, w której młodzieńczość nosząca jeszcze w sobie mnogie ślady dzieciństwa, ustępuje przed młodością świeżą, jasną, silną, ale już poniekąd dojrzałą, lub szybko do dojrzałości zmierzającą.
Byłto hrabia Seweryn Horski i córka hrabiny Ewy, Krystyna Dembielińska.
Od dnia ślubu hrabiego z Ewą upłynęło lat dziesięć; mała naówczas Krysia urosła na piękną kobietę, hrabia postarzał. Nie postarzał on w zwyczajnem, potocznem znaczeniu tego słowa; fizyczna bowiem organizacja jego nie nadwerężona nigdy wpływami złych namiętności i niezdrowych przyzwyczajeń, lecz owszem zahartowana życiem surowem, pełnem fizycznych i umysłowych ćwiczeń, nie nosiła na sobie innych śladów lat upłynionych, jak lekkie posrebrzenie włosów, silniej może zaróżowiona obwódka w koło strudzonych powiek, i mocniejsze podanie się naprzód głowy i karku, cechujące zazwyczaj ludzi ustawicznie pracujących nad książką i piórem... I owszem, dla oka pobieżnie patrzącego, hrabia Seweryn mógłby się wydać młodszym nad swe lata, gdyż cera jego twarzy bladawa lecz czerstwa i jędrna, świadczyła o niezepsutem zdrowiu, a postać zawiędła nieco i sprężysta, zdradzała przyzwyczajenia energiczne i krzepkie, skłaniające miłośnika natury do przepędzania wczesnych poranków pod wiejącem świeżemi powiewy otwartem niebem, wiodące myśliciela w te oderwane światy badań i myśli, śród których dusza zdrowa i bystra, część zdrowia swego i bystrości zapożycza ciału.
A jednak wzrok umiejący patrzeć i dostrzegać, musiałby dostrzedz w fizjonomji hrabiego nieujęte, lecz widoczne ślady postarzenia nie ciała ale ducha... Na wielkiem czole jego, pośród charakteryzujących je nieregularnych wyrzeźbień i wypukłości, wiło się kilka głębokich zmarszczek; ale znać było że nie wyżłobiły je tam ani nagle doświadczane boleści, ani ciosy jednorazowe, ale że powstały one z szeregów ciężkich, smutnych myśli, odnawiających się często i trwających w umyśle długo. W oczach szarych, pięknych, nie formą, ale wyrazem, nie świeciła już dawna pogoda ducha, będącego w zgodzie z całym ustrojem świata; były one zmącone nieco, i również jak zarys, w jaki ułożyły się łagodne usta, odźwierciedlały chwilami walkę wewnętrzną, toczoną z jakąś złą, serce i umysł przygniatającą zmorą. W całej powierzchowności człowieka tego nie było najlżejszego śladu goryczy, ani gniewu, ani zwątpienia i szyderstwa; była ona jak dawniej otwartą nakształt karty wyraźnemi zgłoskami zapisanej, szlachetną i przeważnie dobrą; tylko znać było, że przyciskał ją oddawna ciężar jakiś ciągły, nie znikający nigdy, biorący początek w smutnem jakiemś zjawisku, nad którem rozmyślał on i bolał mimowiednie może, ale nieustannie.
Krystyna była śliczną młodą kobietą, przebywającą dwudziestą wiosnę życia, rozkwitłą w pełni wdziękami ciała, przez które przeglądała piękność wewnętrzna.
Teraz dwie te osoby siedziały naprzeciw siebie przy wielkim stole, dźwigającym mnóstwo najróżnorodniejszych przedmiotów, mogących na długi szereg dni dostarczyć obfitego zajęcia dwojgu ludziom oddalonym od gwaru i rozrywek świata, lecz żyjącym ze sobą wspólnie i nierozdzielnie. Były tam książki i rękopisma, narzędzia i zbiory naukowe, przyrządy do pisania, rysunków i robót kobiecych. Wszystkoto razem wyobrażało pomieszanie tych zajęć, jakim zazwyczaj oddają się mężczyźni, i tych które najpowszechniej tworzą gałęź zatrudnień kobiecych. Tylko że tu pomiędzy jednemi a drugiemi nie było żadnego wyraźnego przedziału; łączyły się one ze sobą węzłem związanych niejako dwóch umysłów ludzkich. Znać było, że to co zajmowało mężczyznę, stanowiło i dla kobiety główne tło życia; a wykwit myśli lub dzieło rąk kobiecych, nie wydawały się mężczyźnie godnemi wzgardy ni lekceważenia, lecz owszem tworzyły dlań źródło wielu uciech, i coraz odnawiających się przedmiotów zajęcia.
Cisza domu, którego inni mieszkańcy spali lub spoczywali w milczeniu, otaczała tych dwoje ludzi; pióro hrabiego szybko posuwało się po papierze, w ręku Krystyny błyskała żwawo poruszana igła. Mężczyzna był całkiem zatopiony w zajęciu, pochłaniającem siły jego umysłu i wyprężającem wszystkie jego władze moralne; mechaniczne zajęcia kobiety, pozwalały jej snuć w głowie różnobarwny wątek myśli.
Krystyna jednak zajęta robotą swą i myślami, które piękną jej twarz ożywiały ruchomą grą fizjonomji, nie zapomniała o drogiej jej snać rzeczywistości; bo kiedy w przyległej komnacie zegar wygłosił dość późną wieczorną godzinę, podniosła głowę i utkwiła oczy w twarzy siedzącego naprzeciw, pochłoniętego pracą mężczyzny. Byłyto oczy wielkie, ujęte w długą, wypukłą oprawę, z ciemnemi źrenicami, które patrzyły z pod gęstych czarnych rzęs jasno, otwarcie i pojętnie. Teraz, gdy obejmowały one spojrzeniem głowę mężczyzny, okrytą nawpół srebrnym włosem, zajaśniały pięknym wyrazem czci i miłości. Patrzyła tak chwilę, potem ozwała się głosem, którego dźwięki mimowoli przypominały muzykę:
— Mój ojcze! pracujesz dziś tak długo!...
W nagięciu głosu z jakiem wymówiła wyraz „ojcze“, zabrzmiał cały skarb uczuć troskliwych i gorących. Toteż brzmienie to odrazu utorowało sobie drogę do organu słuchu pracującego mężczyzny, wsłuchanego w Bóg wie jak liczne i doniosłe głosy, rozlegające się w tej chwili w oddanym nauce jego umyśle. Podniósł także głowę i zapytał:
— Czy mówiłaś co do mnie moje dziecko?
— Tak ojcze, przypomniałam ci, że pracujesz dziś bardzo długo, dłużej niż zwykle. Nie chciałabym przeszkadzać ci w pracy, ale pamiętam że zbytek jej zaszkodził parę razy twemu zdrowiu. Wszak dzieło twe ma się ku końcowi, możesz odpocząć trochę.
Mówiła to z takim uśmiechem, jakim uśmiechać się może kochająca tylko i uwielbiająca kobieta do przedmiotu czci swej i przywiązania. Toteż hrabia uśmiechnął się wzajemnie i odłożył na stronę pióro.
— Dobrze, dziecię — rzekł, — odpocznę.
Odetchnął szeroko, jak ktoś zmęczony w istocie, i dodał: — Gdybyś wiedziała co to za rozkosz przebywać tam, kędym ja był przez te kilka upłynionych godzin!
— Dzięki tobie ojcze, rozumiem rozkosz tę — odparła Krystyna układając w koszyku swą robotę.
— Tak — potwierdził hrabia, — rozumiesz ją w istocie, bo ile razy podzielałaś ją ze mną! Nic z tego co mię zajmuje, nie jest ci obcem.
— Czyliż nie byłam uczennicą twoją, ojcze — odparła Krystyna; — a teraz czyż nie jestem twoim kopistą, sekretarzem, a nawet twoją pomocnicą, bardzo pokorną co prawda, ale przyznaj sam ojcze, że i bardzo użyteczną.
Przy ostatnich wyrazach zaśmiała się swobodnie, a dźwięk jej śmiechu srebrną falą przerznął głuche milczenie starej komnaty, budząc w niej echa młodego życia i wesela. Śmiejąc się pochyliła głowę i przylgnęła ustami do wyciągniętej ku niej ręki hrabiego. Przestała śmiać się, i podniosła na niego oczy promienne i wymowne.
— Mój ojcze! — szepnęła, — mój mistrzu, mój dobroczyńco!...
Wesołość i dziwne uszczęśliwienie rozpromieniło twarz hrabiego. — No, panie sekretarzu — zawołał z żywem poruszeniem, które było u niego oznaką powstającej swobody umysłu, — pełń swą powinność! Oto gruby stos listów zaadresowanych do twego mistrza, oczekuje twoich młodych oczu. Moje zmęczone dziś więcej jak kiedy...
Krystyna białą dłonią przygarnęła ku sobie sporą ilość zapieczętowanych pism, na których widniały charaktery najróżniejszej natury, męzkie i kobiece, wprawne i nieumiejętne, wykwintne i grube jak spracowane ręce, które je kreśliły. Była to zwyczajna korespondencja hrabiego, złożona z odezw współmyślicieli, przyjaciół, ludzi którzy mu zawdzięczali wiele dobrodziejstw, i takich którzy o nie prosili. Krystyna czytała z kolei wszystkie te pisma, a na twarzy jej odbijały się wyraźnie wrażenia, jakie każde z nich wywierało na sercu jej lub umyśle. Mądre wyrazy przyjaciół hrabiego budziły w niej namysł, i szlachetny ogień pojętności lub zapału rozniecały w pięknych jej oczach; proste i serdeczne słowa wdzięczności, lub wymownie a z prawdą kreślone obrazy nieszczęść, układały usta jej w zarys rozrzewnienia i w brzmienie głosu wlewały miękkie, zniżone dźwięki. Ale pomiędzy te perły wielkich myśli i dobrych uczuć ludzkich, mieszały się tu i owdzie ostre krzemienie fałszu i obłudy, a widać było, że w niewymownie przykry sposób raziły zmysł moralny młodej dziewczyny.
Ile razy usta jej wymówiły wyraz tchnący pochlebstwem, udaniem, chciwością lub obłudną pychą, tyle razy brwi jej ściągnęły się jakby mimowoli, w sposób bolesny i zarazem gniewny, a ręka ruchem zniecierpliwienia odrzucała na stronę ćwiartkę papieru.
— Na lewo, ojcze, nieprawdaż? — pytała podnosząc na hrabiego oczy mieniące się żalem i gniewem.
— Na lewo, moje dziecko — potwierdzał hrabia i dodawał: — Tymczasem.
Jak zwykle, tak i teraz pomiędzy ludźmi przybiegającymi do hrabiego po wsparcie i pomoc, znalazło się więcej kozłów niż baranów; więcej takich którzy wyzyskać chcieli jego wspaniałomyślność, niż takich, którzyby w istocie zasługiwali na nią cnotą lub prawdziwem nieszczęściem. Przy czytaniu czwartego lub piątego z tych listów, zdradzających wyraźnie umysł płaski i czołgający się, serce obłudne i rękę chciwą, na białą twarz Krystyny wystąpiły lekkie rumieńce. — Mój ojcze, — zawołała odrzucając na stronę ostatnią przeczytaną kartkę, i zaplatając przed sobą ręce, — mój ojcze! ja nie mogę spokojnie czytać tych pochlebstw nizkich, tych słów nadętych i obłudnych, któremi ludzie otworzyć sobie pragną twą hojną, dobroczynną rękę. Wytryska z nich jakieś przykre światło i razi mi oczy! Nienawidzę fałszu i złości, których listy te są obrazem! Dla czego ojcze nie wzbronisz podobnym ludziom pisać do siebie?
Młoda dziewczyna mówiła to z uniesieniem; w głosie jej brzmiała prawda, policzki rumieniły się, na dnie łagodnych przed chwilą źrenic zapłonął żar cichy lecz namiętny. Hrabia słuchał ją z widoczną radością, z za której jednak przebijało się trochę smutku.
— Moje dziecko! jakże mogę wzbronić przystępu do siebie ludziom chciwym i obłudnym, nie zamykając zarazem drogi prawdziwie nieszczęśliwym i potrzebującym pomocy?
Krystyna spuściła głowę. — Tak, ojcze — rzekła, — kto jak ty oddał się w służbę ludzkości, musi częstokroć wstępować w nizkie, brudne jej zakąty, aby tam pośród śmiecia odszukiwać pereł. Toteż ile razy widzę jak troskliwie zbierasz te brzydkie pisma odrzucone na lewo, i wczytujesz się w nie z natężoną uwagą, jakbyś z nich pragnął przejrzeć do dnia istotę tych którzy je pisali, uwielbienie moje dla ciebie nie ma granic. Ale powiedz ojcze, czy nie myliłeś się nigdy ufając drobnemu światłu błyskającemu śród grubych ciemności, i czy nigdy nie spotkał cię zawód, gdyś podawał rękę pomocną tym o których myślałeś, że są zbłąkani, a którzy w istocie zgubionymi byli?
— Myliłem się często — ze smutną powagą odparł hrabia — i częste spotykały mię zawody. Nieraz rady i prośby moje natrafiały na serce przemienione w twardy głaz, a dobrodziejstwa świadczone przezemnie przyspieszały moralną zgubę tych, którzy z zawiązanemi oczami biegli po stoku przepaści. Ale bywało też i inaczej...
Oczy Krystyny zajaśniały.
— Bywało inaczej! — tak ojcze, wiem z teorji, że bywać może inaczej; mówi zresztą o tem serce moje, które z wielką trudnością wyobrazić sobie może zło bez naprawy, upadek bez powstania. Ale opowiedz mi choćby jeden wypadek podobny, niech widzę! niech się dotknę! Bo ty ojcze, mnie nawet, mnie córce i przyjaciołce twojej nie powiadasz nigdy o rzeczach dokonanych przez ciebie. Opowiedz mi ojcze historję jakiejkolwiek perły, którą odnalazłeś śród śmiecia, jakiejkolwiek zachwianej lub upadającej istoty ludzkiej, której walki i wahania się odgadłeś, aby wesprzeć ją i uchronić od zguby! Opowiedz mi to mój ojcze, opowiedz!
Złożyła ręce i patrzyła na hrabiego z wyrazem takiego błagania w oczach, z jakiem nigdy żadna rówiesna jej dziewica nie błagała swej matki o suknię balową, ani nieba o spuszczenie ku niej na promykach księżyca długowłosego, wyśnionego Romea. W błagających oczach Krystyny zbiegły się w tej chwili wszystkie władze jej duszy, wyhodowanej śród surowej atmosfery pracy i nauki, nieznającej płochych uciech i marzeń, namiętnie rozkochanej w prawdzie, i pięknie i fanatycznie uwielbiającej dobro. Znać było, że młoda dziewczyna ta oddawna patrzyła oko w oko wielkim zagadnieniom ludzkości i jej bytu, i że zagadnienia te pochłaniające jej umysł i serce, obudzały w pierwszym szlachetną ciekawość, drugie zapalały namiętnemi lecz wolnemi od samolubstwa pragnieniami. Czekała z ust przybranego ojca opowieści o jakiemś dobrem śród ludzkości zjawisku, tak jak inne w jej wieku dziewice chciwie oczekują rozwiązania pełnego płochych i sztucznych uczuć romansu. Ale hrabia poruszył się żywo w swem krześle, i z wyrazem zmieszania na twarzy, zawołał.
— Moja Krysiu! czego ty żądasz odemnie? — jakże ja ci mam opowiadać o sobie samym?
Krystyna spojrzała na niego z dziwną powagą.
— Mój ojcze! — rzekła, — nie o próżną ciekawość tu idzie, ani o to, aby wiadomość o jednym więcej dobrym twoim czynie wzmogła moje uwielbienie dla ciebie. Ty znasz pewno te chwile, w których serce i umysł człowieka zranione brzydkim jakim widokiem, pragną ujrzeć, dotknąć się niejako czegoś dobrego i pięknego.
Czoło hrabiego schmurzyło się nagle, a oczy jego z wyrazem wdzięczności nieledwie utkwiły w pochylonej ku niemu twarzy pięknej dziewczyny. Snać słowami jej wywołane, stanęło przed nim wspomnienie wielu chwil takich o jakich mówiła; lecz zarazem przypomniał sobie, że onato była tym dobrym i pięknym widokiem, który osładzał mu gorżkie te chwile.
— Znam takie chwile, Krystyno, — odrzekł zniżonym głosem — i dla tego rozumiem czego żądasz odemnie. Czy pamiętasz obrazy malarza P., przed któremi tyle razy staliśmy w galerjach kilku stolic, podziwiając wielkość pomysłów artysty, i bogactwo artystycznych środków jakiemi zawładnął?
— Pamiętam te obrazy, mój ojcze — rzekła Krystyna; — dnie które wspólnie z tobą spędziłam śród zbiorów sztuki, nie mogą nigdy wyjść mi z pamięci.
Hrabia uśmiechnął się.
— Owóż, mówił dalej, przed dziesięcioma około laty, pomiędzy wieloma innemi listami, otrzymałem jeden, którego treść i forma obudzić zrazu mogły co najwięcej uśmiech politowania. Pisał go zarozumiały i nieumiejętny młodzieniec, który mienił się być skończonym artystą; nazywał mię mecenasem sztuk pięknych i naturalnym opiekunem tych, którzy usługi swe poświęcili muzom; prawił o sławnych moich przodkach, wielkiej fortunie jaką po nich odziedziczyłem, i proponował mi nakoniec nabycie wymalowanego przezeń obrazu, o którym twierdził, że może iść w zawody z pierwszorzędnemi tego rodzaju dziełami dawnych i nowych czasów. List ten odrzuciłem naturalnie na lewo; ale nazajutrz przeczytałem go według zwyczaju mego poraz drugi, i znalazłem w nim kilka wyrażeń, które jeśli nie świadczyły bynajmniej o zdolnościach artystycznych młodego człowieka, to zdradzały pewne szlachetne wzruszenie, żywo odbijające na oschłem i napuszonem tle całego pisma. Piszący nie zaniedbał u dołu pisma swego umieścić adres swej, jak pompatycznie wyrażał się, pracowni. Tegoż dnia jeszcze udałem się do wskazanego miejsca; znalazłem izbę pustą i zimną, kilka sztalug z bardzo lichemi eksperymentami sztuki malarskiej, i dwudziestoletniego zaledwie młodzieńca, z jasnemi nizko na ramiona opadającemi włosami, postacią kształtną lecz wychudłą, i rozmarzonym wzrokiem błękitnych, jakby nawpół tylko przytomnych oczów. Przyszedłem do młodego malarza pod przybranem imieniem, nie wiedział kto jestem, nie czuł tedy potrzeby uniżać się i pochlebiać. Po godzinie rozmowy przekonałem się, że byłto człowiek, który wiele przeczuwał ale nic nie umiał; poryw do sztuki był w nim zupełnie szczery i wrodzony, ale zbłąkany zarozumiałością rodzącą się zwykle z braku wiedzy. Obraz, którego nabycie proponował mi, był utworem wielce lichym pod względem artystycznego wykonania; ale czuć w nim było prawdziwy zapał, myśl usiłującą wydobyć się z pieluch nieumiejętności, nakoniec pewną gorączkę tworzenia, która raz rozjaśniona i w karby ujęta, zamienić się mogła w żywe i wyższe natchnienie. Przy końcu odwiedzin mych powiedziałem młodemu człowiekowi, kim byłem. Zmieszał się bardzo i rozgniewał trochę; ale samo to rozgniewanie się dobrze o nim świadczyło. Pogodziliśmy się wkrótce, i zaprzyjaźnili ze sobą szczerze. Szedłem tam z myślą skłonienia go do obrania innego zawodu, niż ten do którego, jak wyobrażałem sobie, był niezdolnym; lecz ujrzawszy w nim surowy materjał na artystę, dopomogłem mu z całej siły do kształcenia się i doskonalenia, na drodze wskazanej mu wewnętrznie poczutem powołaniem. Usłuchał rad moich, środki jakie mu ofiarowałem, spożytkował dobrze i zacnie. W cztery lata potem ukończył szkołę sztuk pięknych; dwa lata później pierwszy utwor jego pendzla obudzał żywe zajęcie w całym artystycznym świecie znawców i miłośników sztuki. Dziś o malarzu P. wiedzą wszyscy, wie cała niemal Europa.
— Nikt tylko niewie o tem, że znakomity ten artysta jest niejako twojem dziełem — ze wzruszeniem dokończyła Krystyna; a gdy mówiła to, twarz jej jaśniała taką radością, jakby na nią samą spłynęło w tej chwili wielkie jakieś i długo marzone szczęście. — Dziękuję ci ojcze, za opowieść twoją, — rzekła po chwili; wstydzę się teraz mego uniesienia, którem powodowana, radziłam ci odrzucać wszystkie proźby zanoszone do ciebie w słowach zrazu odrażających. Trzeba być twoją uczennicą, aby tak namiętnie ukochać dobro jak jam je ukochała; ale trzeba też przejrzeć na wskróś twoje życie i czyny, aby wiedzieć, że dobro to oplątane pokusami i zgnębione przemocą złego, oczekuje nieraz miłosiernej tylko i mądrej ręki, aby oswobodzić się i zmartwychwstać... Ty ojcze....
— Krysiu! — zawołał hrabia, — przestań mówić o mnie....
Dziewczyna uśmiechnęła się z miłością.
— Przebacz ojcze! wiem że tego nie lubisz, ale mówiłam z serca, i nie mogłam powściągnąć się. Patrz, oto jeszcze jeden list nierozpieczętowany...
— Piękne jakieś pismo! zauważył hrabia pochylając się nad kopertą.
— Zdaje się żem je widziała już kiedyś, — rzekła Krystyna; ale zaledwie rzuciła okiem na podpis, z ust jej wyrwał się wykrzyk radośnego zdziwienia.
— Nie zgadłbyś ojcze, — zawołała, — nie zgadłbyś nigdy od kogo ten list! patrz! — Mówiąc to posunęła pod światło lampy ćwiartkę papieru na której hrabia wyczytał bujnym, śmiałym i kształtnym charakterem nakreślone imię i nazwisko Anatola Dembielińskiego.
— A! — zawołał z widoczną przyjemnością — coteżto pisać do nas może młody, sławny nasz dyplomata?
Krystyna zaczęła czytać:
„Panie hrabio! Jakkolwiek przez długi przeciąg czasu oddalony od stron moich rodzinnych, nie zapomniałem nigdy o tem, iż kiedyś miałem zaszczyt i wysoką przyjemność poznajomienia się z panem w domu krewnej mojej, podówczas Ewy Dembielińskiej, dziś pani hrabiny Horskiej. Interesa i okoliczności, a bardziej jeszcze chęć zobaczenia kawałka ziemi na którym się rodziłem, i starych, dawno niewidzianych znajomych, skłaniają mię do przydłuższego pobytu w okolicach kędy znajdują się głośne z piękności swej i gościnności Doliny. Od wczoraj jestem w N., i jeśli się dowiem, że panu nie wyda się nieprzyjemnem odnowienie krótkiej naszej, dawnej znajomości, z pośpiechem przebiegnę niewielką przestrzeń dzielącą N. od Dolin, aby przez dni parę mieć zaszczyt być pańskim gościem. Przypominając się pamięci pani hrabiny i ślicznej kuzynki mojej, którą zostawiłem malutką Krysią, a znajdę dorosłą panną Krystyną, mam honor pozostawać i t. d.”
Po odczytaniu tego listu, hrabia i Krystyna milczeli parę minut.
Hrabia wydawał się nieco zdziwionym, Krystyna zamyśliła się i oparła czoło na dłoni, jak osoba która sobie przypomina coś z odległej przeszłości. Przypomnienia te wszakże w miłej snać postaci zjawiły się przed wyobraźnią młodej dziewczyny, bo czoło jej gładkie było i jasne, a na różowe usta wykwitł zamyślony uśmiech. Po chwili podniosła głowę, i pierwsza przerwała milczenie.
— Mój ojcze, czy nie uważasz to za rzecz nieco dziwną, że kuzyn mój Anatol od lat wielu mieszkający w obcych krajach, oddany tam tylu zajęciom i używający tylu powodzeń i tryumfów, pomyślał o przybyciu w rodzinne swoje strony, dla tego jak pisze, aby zobaczyć kawałek ziemi na którym się urodził?
— Tak — po chwili namysłu odpowiedział hrabia; pisma człowieka tego nie zdradzają skłonności do uczuć tkliwych, i chęci przenoszenia się w przeszłość. A jednak kto wie...
Zatrzymał się i patrzył w przestrzeń, jakby siłą pamięci wywoływał przed siebie dawno niewidzianą postać człowieka, o którym mówił.
— Kiedy widziałem go — ciągnął dalej po chwili przestanku, — kiedy widziałem go przed dziesięciu laty w domu twej matki, zdawało się, że wrzał w nim wulkan uczuć jakichś zranionych i buntowniczych, namiętności tłumionych wolą, ale porywających. Pamiętam, że piękna ta i w każdym razie niepospolita osobistość uderzyła mię wtedy wyrazem intelligencji, rozlanej po całej jej twarzy, i namiętnej jakiejś energji widniejącej w słowach i ruchach. Ale przykro rażony byłem dziwną niewiarą, którą człowiek ten objawiał głośno i otwarcie; jakimś gorzkim sarkazmem tryskającym mu z ust, ilekroć je otwierał, i tchnieniem pewnej dumy, rzec można pychy, jakie odeń wiało. Wszystkie te cechy dostrzegłem później w świetnych tych pismach, które wychodząc z pod jego pióra rozbiegały się po całej Europie z blaskiem i szumem meteorów. Ale oprócz tego, czy oprócz sarkazmu, dowcipu, wiedzy i świetności, nie zauważałaś nic w pismach kuzyna twego Krystyno?
— Owszem, ojcze, spostrzegłam w nich jeszcze pewną boleść tłumioną i osłanianą śmiechem nieszczerym; jakiś żal niechcący się wydać, ale przebrzmiewający w najweselszym nawet żarcie; jakiś sceptycyzm, który niezadowolony z samego siebie, gwałtem niby wydzierał się ku prawdzie i wierze....
W miarę jak Krystyna to mówiła, hrabia przytwierdzająco skłaniał głową. — Tak, tak, — zawołał. Wszystko to o czem mówiłaś, i ja dostrzegłem także. Człowiek ten dosięgnął celu swej ambicji, zadowolił swą dumę, ale wątpię nieco czy stał się przeto zupełnie szczęśliwym. Kto wie jakie tęsknoty, jaki żal, jakie może zniechęcenie pociągają go teraz w te strony które opuścił, a w których pożegnał wspomnienia dni młodych, świeżych, nieodartych z wiary, niesplamionych niczem...
Krystyna niespokojnie podniosła głowę. — Czy sądzisz ojcze, — spytała z pośpiechem, — że Anatol w ciągu świetnej i rozmaitej choć krótkiej swej karjery, splamił się złym jakim postępkiem?
Hrabia poruszył się żywo. — Niechże Bóg broni, zawołał, abym go posądzał, nie mając żadnych zasad do sądzenia źle o nim. Ale, dziecko moje, niewiara złym jest stróżem życia i niebezpiecznym przewodnikiem sumienia. Człowiek ten żył w świecie, w którym błąd pięknie ustrojony wygląda nieraz świetniej jak sama cnota, a droga po której szedł, sama przez się wymaga już tej zręczności i giętkości, która zapewnia wprawdzie powodzenie postępującemu po niej człowiekowi, ale nie zawsze zgadza się ze ścisłą uczciwością. W każdym jednak razie, kuzyn twój jest człowiekiem niepospolitych talentów, wielkiej energji i żelaznej w istocie pracy, chociaż może praca ta jego rozwijała się w kierunku fałszywym i bezpłodnym.
Krystyna zamyśliła się znowu. — Mój ojcze — rzekła po chwili, — z przyjazdem Anatola spełni się jedno z żywych moich życzeń. Pragnęłam zawsze bardzo zobaczyć go, poznać. Przyznaję, że pisma jego posiadają dla mnie wielki urok. W głębokości myśli i szczerej podniosłości uczuć nie dorównują one twoim pismom, które zresztą całkiem inny mają cel i kierunek; ale jest w nich inteligencja bardzo żywa, wyobraźnia gorąca i bogata, wymowa porywająca; są także ślady wielkiej i wytrwałej pracy, która bądź co bądź obudza szacunek. Ile razy czytałam błyszczące i pełne znaczenia utwory jego pióra, zdawało mi się zawsze, że ten człowiek tłumi w sobie przemocą instynkta miłości i poezji, które jednak spoczywają w nim i buntują się nieraz; że zrywa się do lotu, ale z rozmysłem i smutnem jakieś szyderstwem nad sobą samym trzyma się ziemi; że nakoniec jest w nim jakiś żal za czemś nieokreślony, jakieś udręczenie wewnętrzne, które pokrywa ironją i zagłusza śmiechem. Wszystkoto budziło we mnie zawsze żywą ciekawość, i niewiem dla czego rodzaj współczucia także... A przytem tak dziwnie wyraźnie go pamiętam, że żadna twarz, żadna postać widywana za lat dziecinnych, nie wyryła się w mej pamięci tak głęboko i stale... Nieraz, gdy czytałam jego pisma, zdawało mi się, że słyszę dźwięk jego głosu....
Umilkła i zamyśliła się znowu. Piękne jej oczy jasne i myślące błądziły bez celu po ciemnych ścianach komnaty; w dalekiej głębi źrenic świecił żar łagodny i czysty, ale zdradzający naturę zdolną do uczuć namiętnych, bezgranicznych. A przecież młoda ta dziewczyna, nie zwykła snać była pogrążać się na długo we własnych myślach, jeśli czekało na nią zajęcie, które miała za swą powinność. Wstrząsnęła lekko głową i zrzuciła z niej ciężar zadumy jaki ją ogarnął, a wracając do rzeczywistości, która widocznie była dla niej miłą i szacowną, zwróciła się z uśmiechem do swego towarzysza.
— Ojcze — rzekła, — zagadaliśmy się, a jam nie spełniła jeszcze dzisiejszego mego zadania. Co chcesz abym odpowiedziała wszystkim tym osobom, których listy czytaliśmy przed chwilą?
Po kilku minutach narady z hrabią ujęła pióro, i milczenie zapanowało znowu w starej cichej komnacie. Hrabia roztworzył jednę z swych ksiąg ulubionych, i pogrążył się w czytaniu, Krystyna pisała za niego liczne listy. Musiała znać dobrze stosunki i sprawy przybranego swego ojca, bo zadanie swe pełniła szybko i z łatwością. Piękna i biała, chociaż nie zbyt drobna i wcale nie wypieszczona jej ręka, władała piórem tak wprawnie i umiejętnie, jak przedtem igłą. Skończyła i położyła przed hrabią kilka zapisanych arkuszy papieru.
— A więc ojczulku — rzekła z wesołym uśmiechem — utwory moje czekają tylko twego podpisu.
Hrabia brzmieniem jej głosu oderwany od czytania, podniósł na nią wzrok zrazu mglisty, lecz wnet rozjaśniony i pogodny.
— Teraz, Krystyno, — rzekł ujmując jej rękę, — teraz idź do twej matki.. Wraz z tym wyrazem, na rozpogodzone przed chwilą czoło hrabiego zsunęła się ciężka chmura; powieki jego w dół opadły, jakby trudno mu było i przykro spojrzeć w tej chwili na jasną twarz stojącej przed nim dziewczyny. Ale i jej oczy zaćmiły się nagle smutnem jakiemś uczuciem, powściągnęła je przecież szybko i przyciskając do ust rękę przybranego ojca, której on jej nie wzbraniał, rzekła. — Dobranoc ci, ojcze!
Słowa te były proste i zwyczajne, ale dźwięk głosu jakim je wymówiła zdawał się mówić: „nie smuć się! niech ciężkie myśli nie mącą pogody twego wielkiego umysłu, nie uciskają zbytnim ciężarem twego zacnego serca.” A spojrzenie Krystyny jakie towarzyszyło prostym jej słowom, mówiło jeszcze: „nie bądź smutnym! jest przy tobie serce, które cię kocha i czci bez granic — serce moje!”
Hrabia zrozumiał tę mowę głosu i oczu Krystyny; uścisnął jej ręce, długi pocałunek złożył na jej czole, i szybko wrócił do opuszczonej przed chwilą książki, jakby stosując się do próśb ukochanej córki chciał o czemś nie myśleć, usiłował o czemś zapomnieć.
Krystyna z zapaloną świecą w ręku, zstąpiła ze schodów prowadzących z górnego piętra baszty do wewnętrznych, niżej położonych apartamentów zameczku, i otoczona głęboką ciszą panującą w starej, uśpionej budowie, lekko i cicho przesuwała się przez komnaty zastawione po większej części bogatemi, lecz stare czasy pamiętającemi sprzętami. Komnat takich, pięknych surową i szlachetną pięknością, było kilka; ale dalej charakter mieszkania zmienił się nagle. Z obszernej sali, której ściany za całą ozdobę posiadały kilka obrazów mistrzowskiego pędzla i wielkich rozmiarów, a sprzęty wygodne i wytwornie rzeźbione nie błyszczały przecież żadnem przylepionem do nich świecidłem, Krystyna weszła do okrągłego saloniku, w którym pod ażurową zasłoną, na miękkiej podstawie utworzonej ze sztucznych mchów i kwiatów, paliła się blado różowa lampa. Tu dwa wielkie źwierciadła odbijały w sobie ściany obleczone miękką, jedwabną tkaniną; miękkie draperje firanek opuszczały się niedbale u drzwi i okien — nizkie, atłasem wybite sprzęty wyglądały więcej na cacka wytworne i wątłe, jak na przedmioty do praktycznego użytku służące. Delikatna woń heljotropu napełniła ten bladoróżowy salonik, puszysty kobierzec tłumił odgłos kroków, i pieścił oko harmonją barw nikłych i łagodnych.
W saloniku tym, na miękkiej, nizkiej kozetce leżała Ewa. Przy niej stał hebanowy stolik z lampą i roztwartą książką, głowę wspierała na jedwabiami haftowanej poduszce, a stopy na aksamitnym podnóżku. Miała na sobie falistą miękką suknię bladoliljowego koloru, który spajał się niejako i w jeden ton spływał z bladoróżową barwą saloniku. Była jeszcze piękną, ale inną niż wprzódy pięknością. Z wdzięków jej dawnych pozostała przezroczystość alabastrowej cery, smukłość kibici i bogactwo złotych włosów. Ale błękit oczów nie przypominał już niezapominajek, pobladł i zagasł, a różowe usta tak wdzięczne dawniej, straciły wykwintny zarys, który je odznaczał, a stały się zbyt wązkie, zbyt może zwarte pomiędzy drobniuchną siateczką zmarszczek, które przegradzały je od zapadłych nieco policzków. Kobieta ta zajęta była jakąś robotą; ale cobyto mogła być za robota, jaki cel miała i z czego się składała, niewtajemniczonemu w misterja zajęć podobnych trudnoby bardzo odgadnąć. Były tam jakieś różowe niteczki, cieniuchne jak pajęczyna i poplątane w jakieś gordyjskie misterne węzły; jakieś perełki podobne do kolorowego maku, jakaś igiełka złota bardziej podobna do świecącego żądełka, niż do narzędzia pracy. Ewa trzymała to wszystko w palcach białych zawsze, lecz teraz nieco już przychudych — ale nie zdawała się zbyt zajęta swą robotą. Twarz jej była martwą i dziwnie obojętną, postawa niedbała i jakby cierpiąca; powieki zakrywające nawpół źrenice zimne i blade, poruszały się od chwili do chwili przykremi nerwowemi drganiami.
Krystyna stanęła w progu saloniku, i zatrzymała się przez chwilę nieruchomo, jakby wahała się czy ma postąpić dalej. Skromna, wełniana suknia, i lekkie kroki młodej dziewczyny, żadnego prawie nie uczyniły szelestu; ale Ewa dotknięta snać chorobliwą draźliwością zmysłów, towarzyszącą zazwyczaj rozstrojowi nerwów, drgnęła całem ciałem i wydała słaby okrzyk. Różowa siatka wypadła z rąk jej, które zwisły na suknię bezwładne i nieco drżące. Na twarzy Krystyny odmalował się wyraz przykrego, niemal boleśnego wzruszenia.
— Mamo, — wymówiła szeptem prawie, — czy zrobiłam ci przykrość? weszłam tak cicho...
Ewa odetchnęła z głębi piersi jak osoba, która po gwałtownem wstrząśnieniu zaledwie przyjść do siebie może.
— Chère Christine — rzekła głosem cierpiącym ale bardzo łagodnym — weszłaś tak niespodzianie!...
— Pozwoliłaś mnie mamo przychodzić w tej porze do ciebie, pragnęłam więc skorzystać z twego pozwolenia, i przepędzić z tobą chwil kilka.
Krystyna mówiła to z uśmiechem, i pochylona nieco ku matce, oczami pełnemi przywiązania w twarz jej patrzała.
Zarazem wzięła białą chudą rękę zwisającą niedbale czy bezwładnie pomiędzy atłasowemi fałdami sukni, i chciała ją ponieść do ust. Ale Ewa drgnęła znowu i cofnęła rękę.
— Mon enfant — szepnęła ledwo dosłyszalnie — tak mocno ściskasz moję rękę... Czuję się dziś słabszą niż kiedy...
— Przepraszam cię mamo — z niewzruszoną słodyczą i starannie zniżonym głosem odpowiedziała córka — postaram się być ostrożniejszą...
Cichutko na palcach postąpiła parę kroków, i ująwszy leciuchne hebanowe krzesełko, chciała postawić je obok sofy, na której leżała Ewa. Ale krzesło otarło się o puszysty dywan, i sprawiło tem lekki szelest; Ewa obie ręce podniosła do skroni.
— Christine, Christine! — zawołała trochę niecierpliwie, choć zawsze łagodnie, — miej litość nad memi nerwami...
Krystyna bez najmniejszego już szelestu opuściwszy się na nizki taboret stojący u nóg Ewy, siedziała przez kilka sekund ze splecionemi na kolanach rękami, nie podnosząc oczu, jakby lękała się, aby najlżejszy ruch dłoni jej lub nawet powiek, nie wywołał znowu z piersi matki jęku lub skargi.
Ewa leżała chwilę z przymkniętemi oczami, niby odpoczywając po gwałtownych wstrząśnieniach. Twarz jej chuda i napiętnowana fizycznem cierpieniem, pozbawioną była wszelkiego wyrazu, któryby zdradzał myśl jakąś lub uczucie; i gdyby nie lekkie podnoszenie się piersi, od którego drżały zdobiące jej suknię pajęcze koronki, możnaby myśleć, że zemdlała. Po chwili, zaróżowione jakby od strudzenia i pociemniałe jej powieki, podniosły się z ciężkością; wzrok jej w którym malowała się wyraźnie omdlała, ruchu i życia pozbawiona dusza, upadł na świeżą, jasną, i pomimo chwilowej nieruchomości pełną młodego i zdrowego życia twarz Krystyny. Widok ten nie zdawał się sprawiać na niej żadnego, ani ujemnego, ani dodatniego wrażenia. Lekkie tylko zmieszanie zamigotało w bladych jej źrenicach, i poruszyło wargami. Uczuła snać, że powinna była przemówić do córki, a myśl ani serce nie poddawały jej ustom żadnego wyrazu. Poruszyła się na sofie, podjęła zwolna głowę obciążoną jak dawniej bogatemi splotami złocistych włosów, i opierając ją na dłoni, wymówiła zcicha:
— Jakie te wieczory zimowe długie... długie...
Krystyna podniosła spuszczone dotąd powieki. Oczy jej tak jasne, spokojne, i taką pełnią przytomnego umysłu i żywych uczuć świecące wtedy gdy znajdowała się sam na sam z przybranym ojcem, zmącone były teraz, i tak jak oczy Ewy zamigotały niespokojnem zmieszaniem. Widocznem było, że znajdując się sam na sam z matką, młoda dziewczyna nie wiedziała w jaki sposób przemówić może, aby dźwięk jej głosu nie sprawił przykrego wstrząśnienia temu zesłabłemu, ciepiącemu ciału; aby jej słowa nie ubodły i nie zraniły tej omdlałej, chorobliwie rozdraźnionej duszy. Umysł jej bystry i otwarty, charakter szczery i serce przyzwyczajone do ufności bez granic i wynurzań się niczem nie krępowanych, cierpiały srodze pod naciskiem przymusu jaki nad niemi zaciążył, i nie mogły od razu nagiąć się do rozmowy, w której głos jej, myśli i uczucia, musiały być jednostajnie tłumione i nastrajane do sztucznych, naturze jej niewłaściwych tonów.
— Jakie te wieczory zimowe długie... długie... długie — powtórzyła Ewa mówiąc tym razem więcej do siebie jak do córki, a w szepcie jej cierpiącym, choć zawsze łagodnym, zabrzmiał jęk istoty bezgranicznie, bezdennie, rozpacznie znudzonej.
— Tak, mamo — szepnęła Krystyna nastrajając głos swój do skali głosu matki, — wieczory zimowe są w istocie bardzo długie, szczególniej dla ciebie, która chcesz zawsze przepędzać je samotnie.
Ewa wzruszyła lekko ramionami. — Z kimże przepędzaćbym je miała?
Słowa te żywym rumieńcem okryły białe lica dziewczyny. Pochyliła się ku matce, i patrząc na nią wzrokiem pełnym miłości i błagania, szepnęła: — Gdybyś chciała mamo przepędzać je ze mną... z ojcem...
Ewa poruszyła się na pozór niedbale, lecz w istocie tak aby usunąć się od córki, która pochyliła ku niej głowę i wyciągnęła rękę z pieszczotą i prośbą.
— Mon enfant! — rzekła z przymuszonym uśmiechem, — sto razy powtarzałaś mi już tę prośbę, ale wiesz przecie że jestem tak osłabioną, iż nie mogę rozmawiać ani słuchać niczyich rozmów. Obecność moja przeszkadzałaby wam tylko w waszych zajęciach...
Gdy to mówiła, w głosie jej i wyrazie twarzy czuć było lodowatą obojętność, połączoną z tą niechęcią jakiej doświadcza człowiek, ile razy podają mu rzecz jakąś której on nie chce, która nie bawi go, nie zajmuje i w niczem nie umniejsza trapiącej go nudy. Krystyna rozumiejąc ruch matki, którym ona uchyliła się od jej pieszczoty, wyprostowała, miękko przed chwilą pochyloną swą kibić; oczy jej, które rozpromieniły się były wyrazem prośby i miłości, ochłodły znowu, i z niezwalczonym smutkiem schyliły się ku ziemi.
Ewa uczuła znowu potrzebę przemówienia do córki. — Cóżeście dziś robili z hrabią? — zapytała z lekkiem ziewnięciem.
— Przez część wieczoru ojciec pisał i czytał jak zwykle, jam szyła suknię dla jednej z małych dziewczynek świeżo przyjętych do naszej szkółki. Potem zajmowaliśmy się korespondencją ojca... rozmawialiśmy...
Ewa patrzyła na córkę, szerzej nieco niż wprzódy otwartemi oczami. Wydawała się zdziwioną.
— Jacyście wy szczęśliwi — ozwała się po chwili — że was to wszystko zajmuje, bawi. — Znowu wzruszyła lekko ramionami. — Ty naprzykład Krystyno, szyłaś sama suknię dla biednej jakiejś dziewczyny, tak zupełnie jakbyś nie mogła kazać ją uszyć której ze sług naszych... Nie rozumiem potrzeby ranienia sobie rąk grubą jakąś, szorstką materją, skoro kto inny wyręczyć nas w tem może za pieniądze.
— Myślałam mamo — łagodnie odpowiedziała Krystyna, — że w niczem nie przyczyniłabym się do dobrego uczynku, jeślibym biedne dziecko przyodziała za pieniądze, których mogę mieć zawsze tyle ile zechcę, od ciebie mamo i od ojca. Lubię szyć dla biednych, bo zdaje mi się że każde poruszenie mojej igły sprawia komuś cierpiącemu przyjemność i ulgę... Dzieci i starzy są najbiedniejszymi pośród biednych. Ojciec założył w Dolinach szkołę dla pierwszych, dom ochrony dla drugich, a ja przecie od dwóch już lat jestem główną dozorczynią obu tych zakładów.
Wesoły uśmiech okolił znowu usta Krystyny, oczy jej zaświeciły żywo i swobodnie. Widać było, że wspominając o zajęciach, które wypełniały dnie jej, pochłaniały myśli, i treścią swą stanowiły cel ukochany młodego jej życia, zapomniała o przymusie, który ciążył nad nią odkąd weszła do tej blado różowej, wonią heljotropu i atmosferą nudy przesiąkniętej komnaty. Z wesołym uśmiechem na ustach i rozpromienionym wzrokiem mówiła dalej.
— Dzieci nasze uczą się nieźle; są pomiędzy niemi nieposłuszne i leniwe, ale staramy się je poprawić. Ta zima pomyślniejszą jest jak przeszła; lud niechętny zrazu nabrał ufności, i gromady ludzi cisną się każdego tygodnia w dzień wyznaczony, prosząc o przyjęcie dzieci ich do szkółki. Onegdaj mamo, była u nas wielka uroczystość; dzieci bowiem zdawały egzamin, i ojciec wybierał z pomiędzy nich te, które zdolnościami i dobrem prowadzeniem się zasłużyły na wysłanie ich do szkół wyższych. Kiedy po skończonym akcie wracaliśmy do domu, byłam tak szczęśliwa, że choć już kilka dni upłynęło, mam jeszcze serce pełne tego szczęścia... Bo gdybyś wiedziała mamo...
Ewa podniosła rękę do skroni.
— Christine! — przerwała słabym głosem, — tak głośno mówisz!...
Młoda dziewczyna w zapale opowiadania podniosła w istocie głos nieco nad nizką, szepcącą skalę, do jakiej naginała go dotąd; ale z twarzy Ewy poznać można było, że nie tento dźwięk czysty i melodyjny, jaki wychodził z ust jej córki, zranił ją i sprawił jej przykrość. Ona pozazdrościła tej pełni życia i uczuć odźwierciedlającej się w słowach Krystyny, tego szlachetnego, bezsamolubnego szczęścia, czerpanego z pracy w imię uczciwych i pożytecznych celów podejmowanej. Krystyna umilkła i patrzyła na matkę wzrokiem, który mglił się daremnie tłumioną żałością. Ewa nie spuszczała z niej oczów i lekki rumieniec występował na blade, chude jej policzki.
— Czego tak patrzysz na mnie Krystyno — zapytała nagle i z trochą niecierpliwości w głosie; — wyglądasz tak, jakbyś miała wnet się rozpłakać. To mię denerwuje...
Młoda dziewczyna nie mogła pohamować się dłużej i drżącem ramieniem otaczając kolana matki, pochyliła na nie głowę.
— O moja kochana, droga matko! — zawołała, — gdybyś chciała tylko, gdybyś chciała... jakżebyśmy wszyscy byli szczęśliwi...
— Gdybym chciała — przeciągle i jakby ze zdziwieniem powtórzyła Ewa, — czegoż mogłabym chcieć? co mogę uczynić aby was uszczęśliwić i samej być szczęśliwą?
Wątła jej kibić wyprostowała się nieco, usiadła i mówiła dalej jednostajnym, cichym głosem:
— Was zajmuje i bawi wszystko: natura, nauka, ludzkość... Widziałam nieraz, jak ty i hrabia zachwycaliście się jakimś promykiem słońca zabłąkanym śród drzew zieleni, albo soplami lodu, o których mówiliście, że piękniejsze są nad djamenty; jak długiemi godzinami przypatrywaliście się przez lunetę albo i bez niej gwiaździstemu niebu; jak po całych prawie dniach zrywaliście na polach trawy i zioła, lub szukaliście w lasach owadów. Słyszałam wasze rozmowy... mawialiście o słońcach, jakby one zblizka was obchodziły, i o ludziach, jakby od ich dobrobytu, cnoty i szczęścia, zależał własny was dobrobyt, wasza cnota i wasze szczęście... Jesteście bardzo szczęśliwi. Na każdem miejscu nieba i ziemi wytryskają dla was coraz nowe źródła uciechy i zajęcia... znacie trawy i gwiazdy, niby dobrych przyjaciół, z którymi się żyje i rozmawia; zajmujecie się ludźmi, jak gdyby oni wszyscy stanowili jedną z nami rodzinę... Cóż więc chcesz abym dzieliła z wami? jakież szczęście dać wam, albo wziąć od was mogę? — jam nie zdolna do tego wszystkiego co stanowi osnowę waszego życia i szczęścia. Lubiłam niegdyś gwiazdy, bo niebo niemi posiane wydawało mi się pięknem; ale nie wiedziałam ani wiem o nich więcej, jak o tem co się dzieje na dnie morza lub w głębokościach ziemi; kwiaty bawiły mię barwą i wonią, ale oddawna stały mi się obojętne. A ludzie... miałam ich dosyć i więcej nie chcę... nie czuję dla nich nienawiści ani niechęci, ale też i żadnej miłości... Nudzą mię, nic więcej... wszystko mię nudzi... Jestem słabą, chorą kobietą... mam nerwy rozstrojone nadzwyczajnie i ciągły ból głowy... Młodość moja przeszła, życie uchodzi... Nie jestem jeszcze bardzo starą, ale wydaje mi się, jakobym dawno umarła i chodziła po świecie siłą niezależną odemnie powodowana. Ten pokój, to mój grób... lubię go, bo mi w nim wygodnie... zbyteczne światło nie razi tu moich oczu, gwar nie dochodzi uszu... Tylko ten heljotrop u okna zbyt silnie kwitnąć zaczął; każę go jutro wynieść, bo nie lubię kwiatów bujnie kwitnących i wydających woń zbyt silną... Zresztą, nie wiem wcale co się dzieje za tym pokojem, i wiedzieć nie chcę, bo niema na świecie nic coby mię obchodziło... Pustka... pustka... i pustka...
Ostatnie wyrazy Ewa wymówiła głosem bardzo już cichym i z głową opadłą na poduszkę. Przestawszy mówić zamknęła oczy, a przykry jakiś wyraz rozlał się po całej jej twarzy. Nie był to smutek, ani żal, ani boleść, ale niesmak jakiś głęboki, jakieś zniechęcenie do wszystkich i wszystkiego, apatja ogarniająca zarazem władze jej fizyczne, moralne i umysłowe. Niepodobna wyobrazić sobie smutniejszego i większe politowanie wzbudzającego obrazu jak ten, który przedstawiała kobieta ta leżąca bez ruchu i życia na miękkich atłasowych wezgłowiach; białe jej dłonie bezsilnie zwisły po obu stronach sukni; na czole pięknem jeszcze, kilka bruzd wystąpiło z pod osłony gęstych, kędzierzawych włosów; nieruchome, blade wargi zwarły się w ledwie dostrzegalną, ostro zakreśloną linję, a drobne zmarszczki wystąpiły wyraźniej, i smutnym wieńcem przedwczesnej starości okrążyły zapadłe oczy i chude policzki. Krystyna siedziała długo wpatrzona w twarz i postać matki. Oparła skroń na dłoń i milczała. Ciężkie myśli musiały ją ogarniać, bo brwi jej zbiegły się i jasne czoło utraciło zwykłą swą pogodę. Kilka razy chciała coś wyrzec, ale żal i obawa zamykały jej usta; chciała wyciągnąć ramiona dla tego zapewne, aby ogarnąć niemi tę biedną, wpół zamarłą istotę, która jednak była jej drogą; ale powstrzymała się, bo wiedziała z doświadczenia, że uściskiem swym rozdraźni tylko bardziej nerwy swej matki, a nie wykrzesze z jej serca ani jednej iskry uczucia. Siedziała więc i milczała, aż wielka łza wypłynęła z pod jej powieki, i blaskiem brylantu zajaśniała na ciemnej rzęsie...
W tej chwili Ewa otworzyła oczy. Ujrzawszy łzę córki i tę twarz tak świeżą zwykle, w tej chwili pobladłą od smutku, podniosła się żywo na siedzeniu.
— Otóżto — zawołała, — przebyłaś ze mną kilka chwil zaledwie, a już jesteś smutną i płaczesz... Takieto szczęście dać ja mogę tym, którzy go odemnie żądają... tak było zawsze...
O czem Ewa przypomniała sobie gdy tak mówiła, jakie wspomnienia i wyrzuty stanęły przed nią w postaci tak groźnej i przerażającej, że blade źrenice jej strzeliły posępnym ogniem i wpatrzyły się w przestrzeń z wyrazem głuchego, tłumionego gniewu? Krystyna nie wiedziała o tem, nie znała życia i przeszłości swej matki; nie wiedziała jaka choroba moralna podkopała pierwsze, jakie winy i błędy obarczały drugą. Toteż wyraz pewnego zmęczenia wybił się na twarz jej, nie wiedziała już co ma mówić i czynić, aby chociaż na chwilę wyrwać swą matkę z tego okropnego stanu, w jakim ona pogrążoną była.
— Mamo — ozwała się usiłując głosowi swemu nadać dźwięk swobodny i wesoły, — jutro zapewne będziemy mieli niespodziewanego gościa.
Ewa obudziła się z zamyślenia i wzruszyła ramionami.
— I cóż mię to obchodzi? Ja nie potrzebuję wcale gości, i wiesz dobrze iż nigdy nawet nie ukazuję się tym, którzy przybywają do hrabiego.
— Ale gość o którym mówię — ciągnęła Krystyna, — przybędzie raczej do ciebie mamo i do mnie, niż do ojca. Jestem pewna że będziesz mu rada, bo będzie nim...
— Christine — szeroko poziewając przerwała Ewa, — nie mogę dłużej z tobą rozmawiać. Je suis au bout de mes forces, i potrzebuję spoczynku. Dobranoc ci moje dziecko...
Krystyna wstała z nizkiego swego siedzenia, nie probując kończyć rozpoczętą rozmowę. Wiedziała dobrze, iż matka przepędzanie z nią paru godzin dziennie, uważała sobie za obowiązek, który pełniła przez jakieś poczucie przyzwoitości czy ustępstwa. Ale obowiązek ten ciężył jej widocznie, i zaledwie kilka słów zamieniwszy z córką, radaby ją była coprędzej pożegnać; nie miała jej nigdy nic do powiedzenia, nie lubiła jej słuchać, słowem czuła w niej istotę różną od siebie o całe niebo. Może zazdrościła córce, może wstydziła się jej jasnych, otwartych, promienistych oczu; może nakoniec obecność córki mordowała zesłabły jej umysł i rozdraźniała do reszty rozstrojone nerwy. Łagodna przecież i apatyczna, z trudnością zdobywała się na słowo pożegnania; czuła to może, iż ono raniło serce młodej dziewczyny. Ale gdy raz uczyniła wysilenie i wyrzekła to słowo, wszelkie usiłowania Krystyny w celu przedłużenia rozmowy, wprowadzały ją tylko w rozdrażnienie i nerwową niecierpliwość. Pożegnawszy raz córkę, zamykała zwykle oczy, krzyżowała ręce na piersi i skłaniała głowę na poduszkę, wyraźnie okazując, iż potrzebuje bezwarunkowego spokoju, i że każdy wyraz, każda najlżejsza choćby pieszczota, byłyby jej nietylko obojętne, ale nawet przykre. Krystyna wiedziała o tem wszystkiem; toteż zaledwie głowa jej matki opadła na miękkie wezgłowie, a powieki okryły zagasłe źrenice, powstała, i stąpając na palcach opuściła blado-różowy salonik. Znalazłszy się za progiem, odetchnęła głęboko, jak po wielkiem zmęczeniu, ale zarazem opuściła na pierś głowę ciężką smutkiem jaki ją ogarniał. Kiedy lekkim lecz powolnym krokiem przebywała szereg starych wyniosłych komnat, twarz jej była bladą i ciemne brwi ściągnięte, jakby pod wpływem dotkliwego bólu, a promyk świecy którą niosła w ręku, przeglądał się w oszklonych łzami jej źrenicach.
Po odejściu Krystyny Ewa leżała jeszcze chwil kilka z zamkniętemi oczami, potem otworzyła je i sięgnęła ręką po roztwartą, leżącą na stole książkę. Byłato książka treści ulotnej i bawiącej; ale Ewa nie znalazła w niej snać rozrywki ni przedmiotu zajęcia, bo przebiegłszy oczami parę kart zaledwie, powolnym, apatycznym ruchem odłożyła ją na stronę i westchnęła. Westchnienie jej zmieszało się z ziewnięciem i spłynęło w nie całkiem; kobieta poruszyła się niecierpliwie. — Mój Boże — wymówiła cicho, — mój Boże! mój Boże!
Trudno byłoby określić, jakie uczucie wyraziło się w tym jej cichym, trzy razy powtórzonym okrzyku. Bardzo wprawne tylko ucho mogłoby w nim dosłyszeć dźwięk głuchego zniecierpliwienia, przemocą wydobywającego się z krępujących wszelkie uczucie ciasnych oków apatji. Wyciągnęła rękę i zadzwoniła. Nie upłynęło parę sekund, gdy w progu zjawiła się panna służąca. Byłato ta sama co przed laty dziesięciu Aloiza, zestarzała nieco, niemniej jednak dość czerstwa jeszcze, świeża i ładna dziewczyna. Ewa zrobiła ręką parę milczących gestów. Aloiza zrozumiała je i zaczęła krzątać się po saloniku. Zapuściła rolety, przysunęła wygodny fotel przed gotowalnię, z ozdobnej szuflady wydobyła niemniej ozdobne narzędzia i przybory toaletowe. Pulchna i krzepko zbudowana ta panna służąca, wydawała się w tej chwili istotą napowietrzną. Suknia jej i stopy nie sprawiały najmniejszego szelestu, żadna z jej czynności nie spowodowała najmniejszego szmeru ni stuknięcia. Byłato doskonale wykształcona garderobiana pani zdenerwowanej, kapryśnej, skłonnej do spazmów i przestrachów. Ewa wodziła za nią omdlałemi oczami, w końcu podniosła się, chwiejnym krokiem przebyła salonik, i usiadła przed gotowalnią. Ona także gdy szła wydawała się jakąś nadprzyrodzoną, bezcielesną istotą, uplecioną z mgły i półświateł. Zaledwie dotykała ziemi tak była lekką, a wlokąca się, powłóczysta jej suknia, podobną była do blado-liljowych fal wodnych płynących zwolna i cicho. Aloiza zapaliła kilka świec stojących na gotowalni, i zaczęła rozplatać włosy swej pani. Ewa patrzyła na twarz garderobianej swojej odbitą w źwierciedle, a przypatrywanie się to zdawało się ją zajmować.
— Aloizo! — wymówiła po kilku minutach milczenia, — czy ty się różujesz.
Rumiane policzki dziewczyny zarumieniły się jeszcze bardziej.
— Ach! pani! — zawołała, — czyliżby to być mogło?
— Ciszej! tak głośno mówisz — jęknęła Ewa, i dotknąwszy się skroni ręką, mówiła po chwili dalej:
— Myślałam że różujesz się, bo masz zawsze takie rumieńce...
Spojrzała w lustro już nie na twarz dziewczyny, ale na swoją własną, i szepnęła:
— Blada jestem jak trup...
— Pani ciągle cierpiąca — nieśmiało wtrąciła Aloiza.
— A ty? — tonem krótkim choć zawsze łagodnym rzuciła Ewa.
— Ja pani, zdrową zawsze jestem.
— Dla czego? — jak pierwej zapytała pani.
Służąca zarumieniła się znowu mocniej. — Niewiem — odparła cicho, — snać już mię tak Bóg stworzył...
— Dobrze cię Bóg stworzył — zakończyła Ewa, i kilka minut pani i sługa milczały znowu.
— Powiedz mi Aloizo — ciągnęła po chwili Ewa, — o czem ty myślisz wtedy, gdy pokończysz swe zajęcia i nic nie robisz?
— Zdarza się to tak rzadko...
— No, ale gdy się to zdarza, o czem myślisz?
Aloiza myślała chwilę. — Czemużbym pani powiedzieć tego nie miała? — rzekła, — pani dla mnie byłaś i jesteś tak dobrą... Myślę o biednych rodzicach moich, którym dopomagam, o domu rodzinnym, który opuściłam tak dawno, o losach sióstr, braci moich, nakoniec o własnej swej przyszłości.
— Jakże ty wiele miewasz myśli! i ty kochasz rodziców twoich i braci i siostry?
— Kocham, pani — wymówiła Aloiza, a gdy to wymawiała, w głosie jej zabrzmiała szczera prawda, i twarz o prostych, choć dość kształtnych rysach, drgnęła wyrazem niezwykłego ożywienia.
Oczy Ewy zamigotały przykrem światłem; możnaby rzec iż spotkały się z widokiem, który je raził. Niecierpliwym trochę gestem wskazała na swe warkocze, które Aloiza rozplatała i splatała, i rzekła krótko: — Prędzej!
Służąca pochyliła głowę, i delikatną, zwinną ręką pełniła swą robotę. Ewa oparła twarz na dłoni, i nie spuszczając oczu z odbitego w lustrze obrazu garderobianej, ozwała się po chwili:
— A o przyszłości swej co myślisz?
— Pani wie o tem oddawna — szepnęła dziewczyna nie podnosząc spuszczonych powiek.
— Niewiem już teraz; dawno się nie pytałam o to.
— Zawsze to samo...
— Zawsze myślisz o Ignacym, czy tam Antonim...
— O Ignacym, pani. Tak, zawsze myślę o nim. Od lat pięciu jesteśmy zaręczeni, ale nie możemy się pobrać... on bardzo biedny...
— I dla tego że on biedny, nie chcesz zostać jego żoną? — przerwała Ewa podnosząc zwolna głowę. Na bladą twarz jej wystąpił słaby rumieniec. — Źle robisz — dodała silniejszym jak wprzódy głosem, — źle robisz, źle robisz!...
— O pani! — zawołała służąca, — ja lękam się biedy!
— A! — zawołała Ewa i urwała nagle. Rumieniec jej zwiększył się, zaledwie dostrzegalny, ironiczny uśmiech okolił usta.
— Pójdziesz więc zapewne za kogoś bogatego, kto się o ciebie stara lub starać będzie, — wymówiła po chwili.
Garderobiana podniosła głowę, oczy jej zaświeciły.
— Nie, pani — odparła z mocą, — lękam się biedy i dla tego jestem nieszczęśliwą. Zdaje mi się, że ludzie najczęściej bywają nieszczęśliwi dla tego, że się lękają. Ale jeżeli nie pójdę za tego kogo kocham, nie pójdę też za nikogo... Bo jakżebym całe życie oszukiwać kogoś mogła?
Na te wyrazy Ewa drgnęła, jakieś gorące ognie i blaski przepłynęły po czole jej i zapłonęły w źrenicach. Wkrótce jednak zgasły, a na twarzy kobiety został tylko wyraz niewymownego niesmaku, gorzkiego niezadowolenia, głuchego jakiegoś gniewu połączonego z bezwładnem zmęczeniem.
Ziewnęła szeroko i rzekła: — Zanadto filozofujesz, Aloizo. Myślałam, że rozerwę się rozmawiając z tobą... ale znudziłaś mię... daj mi penioar i idź sobie.
Aloiza milcząc spełniła rozkaz i miała odejść, kiedy Ewa zwróciła ku niej głowę.
— Przynieś mi konfitur! — rzekła. — Słabo mi... potrzebuję się posilić...
Po krótkiej chwili na hebanowej gotowalni śród kryształowych flakonów z perfumami, stała prześliczna tacka srebrna, istne arcydzieło jubilerskiej sztuki, a na niej kilka spodeczków z wytwornemi przysmakami. Ewa pochyliła się nad tacką; ale zaledwie parę razy przytknęła do ust złoconą łyżeczkę, odrzuciła ją z niesmakiem i niezadowoleniem. — Weź to i idź sobie! — rzekła.
Po chwili była samą. Siedziała zatopiona w głębokim fotelu, z grubemi uplotami złocistych włosów nad czołem ukrytem w dłoni. Do uszu jej z oddalonej komnaty doszedł odgłos uderzającego zegara. Nie było jeszcze zbyt późno, jeszcze parę kwadransów brakowało do północy.
— Spać mi się nie chce — szepnęła Ewa, — ciekawam bardzo dla czego spać mi się nie chce? Usypiam zwykle nad rankiem, wtedy gdy inni wstają doskonale wyspani... szczęśliwi!
Wzruszyła ramionami i ziewnęła. Poziewanie to połączone z brakiem chęci do snu, rozgniewało ją widać i zniecierpliwiło znowu. Splotła ręce i szepnęła jak pierwej: — Mój Boże! mój Boże! mój Boże!
Nagle jakby sobie o czemś przypomniała, podniosła się z fotelu, i żywszym już nieco krokiem przeszła do przyległego pokoju. Pokój do którego weszła był więcej kaplicą niż pokojem mieszkalnym; było tam wprawdzie nieco sprzętów do powszedniego użytku służących, ale w głębi znajdował się ołtarz urządzony całkiem po kościelnemu, z obrazem świętym i kilkoma stopniami, a po obu stronach jego stały bardzo piękne posągi wyobrażające apostołów czy męczenników. Przed obrazem paliła się na srebrnym zawieszona łańcuchu alabastrowa lampa; na stopniach leżała duża książka do nabożeństwa w aksamit oprawna, złotemi wyciskami i klamrami przyozdobiona. Kilka obrazów biblijnej treści wisiało na ścianach wyniosłych i poważną przyobleczonych barwą; bukiety i wieńce ze sztucznych kwiatów uplecione otaczały ołtarz, świetnością barw swych walcząc ze zmrokiem. Byłoto oratorjum, w którem od kilku może stuleci zwykły były modlić się panie Dolinieckiego zameczku. Ewa nie często tam wchodziła, ale wieczoru tego czuła ona więcej niż kiedy ciężar nieznośnego swego życia. Ogarniało ją zniecierpliwienie, zdawna niezwyczajne omdlałym jej uczuciom; paliła ją zazdrość poczuwana do wszystkiego i wszystkich; zdawało się jej nawet, że jakoby pragnienia jakieś i bunty głucho zawrzały w zesłabłej i niedołężnej jej piersi. Nieszczęśliwa ta istota pozbawiona jedynych stałych i bezzawodnych świateł życia, jakiemi są: miłość i praca, szukała w okół siebie czegokolwiek, coby wzmódz i utrwalić mogło tę niespodzianą błyskawicę, jaką uczuła w sobie, jaka na mgnienie oka ożywiła ciężką, pochłaniającą ją obumarłość. Próbowała czytania, rozmowy, źwierciadła, przysmaków; a gdy wszystko wzmagało tylko nudę jej i rozdraźnienie, udawała się do Boga z nieokreśloną nadzieją pociechy i uspokojenia.
Uklękła przy stopniach ołtarza, i otworzyła bogato oprawną księgę. Westchnęła i podniosła oczy na obraz; ale westchnienie jej słabe było i podobne zawsze do poziewania, z w źrenicach bladych i zgasłych najmniejsza nie roztlała iskierka. Zaczęła modlić się a raczej czytać z książki modlitwy. Daremnie przecież skupiała myśli i naprężała uczucia; pierwsze pozostały oporne i rozproszone, drugie chłodne i leniwe. Po kilkanaście razy zaczynała modlitwę, przerywała ją, i wracała do początku. Umysł jej nie wtórował słowom, które wymawiały usta, wyobraźnia milczała, serce pozostawało martwe. A jednak doświadczała ona niekiedy chwil gorącej ekstazy, odrywającej ją od ziemi i od niej samej, a mocą rozgorzałej fantazji, przedstawiającej oczom jej ducha światy jakieś nieznane, nadziemskie, upajające. Pamiętała ona o tem, i całą mocą na jaką zdobyć się mogła, przyzywała teraz ku sobie chwilę podobną. Pragnęła zatopić się w jakiemś ekstatycznem rozmyślaniu, oddać się pochłaniającej kontemplacji, doświadczyć jakiegoś odurzającego, gorączkowego zachwytu. Ale chwile takie nie przychodzą na zawołanie; źródło swe biorąc w imaginacji, kapryśne są i niestałe jak ona. Szczera miłość tylko i głęboka wiara zdolne rodzić co chwila nowe, nigdy nie wyczerpujące się uciechy ducha, a Ewa z natury swej i kierunku jaki wzięło jej życie moralne, nie mogła kochać i wierzyć.
W modlitwie jej, w podniesieniu jej oczów ku niebu lub obrazowi świętemu, sama tylko panowała wyobraźnia. Symbol ubrany w uploty barw i czarodziejstwa sztuki, owiany mgłą woni i tonami śpiewów, uderzał jej zmysły u przebijał się przez nie w tę dziedzinę umysłu, kędy samowładnie panuje imaginacja. Idea wielkiego, jedynego Boga, potężnego Stwórcy i ożywczego Ducha wszechrzeczy, nie mogła wniknąć w głębię jej istoty przez ciasne te otwory; miłość dla nauki naiwnej i prostej jak dziecię, ale mądrej jak filozofja wszystkich wieków i pokoleń, nie objęta rozumem, nie wniknęła w jej serce.
Ewa widziała symbol tylko, wierzyła w symbol, i zachwycała się symbolem. Tajemniczy urok symbolu wprawiał ją niekiedy w gorączkę i ekstazę, które jednak jak wszystko sztuczne i nie biorące źródła z samego dnia istoty ludzkiej, wyczerpały się w końcu.
Ewa klęcząca u stopni ołtarza z bogatą księgą w ręku, nie doświadczyła pożądanych uniesień. Symbole święte nie chciały tym razem służyć znudzonemu jej umysłowi, ani podsycać błędnego ogniska, który jak niewytłómaczony kaprys sfałszowanej ludzkiej natury, błysnął w ostygłem jej łonie aby wnet zgasnąć. Gruba księga z rąk jej wypadła, ona sama osunęła się na stopnie ołtarza blada i zimna jak marmur posągów, które wychylały z pośród zmroków mądre, pogodą wyniosłych duchów rozświecone oblicza.
Jęknęła i pochyliła na pierś głowę. — Nie mogę, — szepnęła, — nie mogę nawet modlić się! wszystko ostygło we mnie, omdlało, zamarło!
Załamała ręce i wpatrzyła się w rzeźbione twarze męczenników. Posępny wzrok jej, błądzący po szlachetnych rysach nad któremi unosiły się korony uwite z cierni, zdawał się pytać: „jakim sposobem wy, coście przenieśli najsroższe męczarnie, mogliście na świat patrzeć takiemi jasnemi, pogodnemi oczami? Z kąd wzięła się wyniosłość i gładkość czoła waszego? Kędy było źródło tego wytrwania, tej odwagi niezłomnej, tych uniesień ognistych, przez które ponieśliście śmierć chwalebną i zostaliście świętymi? I jam cierpiała, ale cierpienia moje zamiast płomieniem ożywczym, były dla mnie lodem, który ścina krew w żyłach; grobowym kamieniem przywalającym serce i tamującym jego bicia! I oto nie mogę teraz podnieść głosu do Boga, a w sobie, koło siebie, nad sobą nie czuję, nie słyszę, nie widzę nic... prócz pustki i próżni. Dla czegoście wy przez bole i męki stali się tak piękni, a ja tak brzydką? Z jakich uczuć utworzone w was było to cudowne naczynie, z którego wykwitła wasza mądrość, odwaga, świętość?” Pytała tak myślą, i gotowa była samym świętym niebieskim zazdrościć ich uczuć, ich życia, ich męczeństwa płodnego, wtedy gdy nędza w którą ona popadła była tak suchą jak grunt jałowy, tak niepłodną jak twarda, bezduszna opoka. Pytała i patrzyła w piękne, podniosłe oblicza posągów, ale nie zdolna była wyczytać z nich odpowiedzi, nie zdolna była usłyszeć niemej wymowy ich rysów, którą jej oni odpowiadali: „Miłość i wierność były źródłami mądrości naszej, odwagi, i świętości; pracowaliśmy w pocie czoła, kochaliśmy i pozostaliśmy wiernymi samym sobie. Dla tego oblicza nasze pośród męk nie utraciły pogody, a płomienie serc naszych nie zgasły w ciernistych objęciach bólów.
Ewa nie pojęła wyraźnie tej odpowiedzi, ale ją nieokreślenie uczuła. Zrozumiała że brakowało jej czucia, że nie umiejąc nigdy doskonale kochać i wiernie wytrwać, zmarniała śród cierpień, bo były one bezużyteczne, chorobliwe, fałszywe i leniwe jak całe jej życie.
Znękana sama sobą, zziębła, zrozpaczona tem że rozpaczać nawet nie mogła, zgięła się jak wiotka trzcina, aż czołem dotknęła stopni ołtarza. — Boże mój! zawołała, pozwól mi czuć, żyć, zmartwychwstać! — niech to będzie boleść najsroższa, żal bez granic, rozpacz bez miary, ale niech ja czuję, niech żyję!
Gdy Ewa w nawpół oświetlonem oratorjum przepędzała w ten sposób noc bezsenną i dręczącą, daleko z tamtąd, na górnem piętrze budowy był człowiek, który nie spał także.
Hr. Seweryn po odejściu Krystyny długo jeszcze oddawał się ulubionym swym pracom, a kiedy nakoniec powstał i zmęczonemi, zamglonemi oczami rozejrzał się wkoło, wzrok jego napotkał pogodne niebo zimowe, które zasiane gwiazdami i posrebrzone blaskiem księżyca, zaglądało do wielkich okien surowej i zatopionej w cieniu jego komnaty. Stanął u okna i patrzył chwilę na uśpioną ziemię, objętą milczeniem nocy i osłonioną białym, migocącym brylantowemi skrami kobiercem śniegu. Daremnie jednak tym razem natura, którą znał tak zbliska i tak bez granic kochał, stawiła mu przed oczy obraz pełen majestatycznej piękności i uroczystego spokoju; wzrok jego utkwiony w jednym punkcie mglił się uczuciem głębokiego smutku, zmarszczki przedwcześnie brużdżące wyniosłe jego czoło, zagłębiły się pod wpływem myśli, które zadumane stały nad grobem pogrzebanego jakiegoś uczucia, i zdziwione zapytywały serca i losów, dla czego podniosła się mogiła tam, kędy powinny były zakwitnąć życie, miłość, szczęście?
Okno przy którem stał hrabia, umieszczone w części muru tworzącej wypukłe zaokrąglenie baszty, pozwalało ogarnąć okiem tę część budowy, w której znajdowały się okna pokojów Ewy. Spojrzenie hrabiego wypadkiem upadło na blado-różowe światła, dwiema strugami wydzierające się na zewnątrz przez kryształowe szyby i przezroczyste osłony. Dojrzał je i nie mógł już oderwać od nich wzroku. Patrzył na te okna, a łagodne oświecające blaski wydały mu się żałobnemi ogniami, płonącemi nad grobem. Byłto grób w który położyła się jedyna miłość, jaką w życiu swem złożył u stóp kobiety, jedyne pragnienie osobistego szczęścia jakiemu się poddał. Czystych i surowych obyczajów, poważnych nawyknień umysłu, żyjący bardziej w świecie wiedzy i oderwanych pojęć, niż ziemskich, życiowych doświadczeń, nie znał on tych przelotnych uczuć i łatwych rozkoszy, które innym ludziom długo a niekiedy i przez życie całe, starczą za miłość wielką, doskonałą, ale jedyną. Miłość taka zrodziła się w nim dla Ewy; ale zabita tem niezbłaganem prawem, które roztrąca żywioły nie jednakiej natury, i niepodobieństwom zabrania łączyć się w trwały węzeł, miłość ta stopiła się w ogniach zawodów i rozczarowań, pozostawiając po sobie w sercu szlachetnego człowieka ból milczący, dumny, cichy lecz ciągły, ciężki, dojmujący. Hrabia, patrząc teraz na blado-różowe okna Ewy, przebiegał w myśli całe dzieje wspólnego z nią życia. Mogłoż zresztą życie to nazwać się wspólnem? skoro ani przez dzień jeden nie dzielili oni ze sobą tego, co stanowiło najgłębszą treść ich istot? On ufny z natury, oczarowany zewnętrznemi jej powabami, rozkochany nietylko może w niej, ale w idei wdzięku, słodyczy, tkliwości niewieściej, których ona wydawała się mu żyjącem wcieleniem, łudził się chwilę i nie dostrzegał, że w sercu kobiety żyło coś, co ona ukryć przed nim usiłowała; żyły jakieś żale, wyrzuty, wstydy, — cała słowem przeszłość stargana własną jej ręką, i teraźniejszość przez nią samą zamieniona w jedno kłamstwo. Uczony marzyciel nie dostrzegł zrazu tej twardej obok niego istniejącej rzeczywistości; jedno słowo Ewy, jeden jej uśmiech starczył mu za najuroczystszą przysięgę i najpewniejszą rękojmię wzajemnej jej miłości. Ale serce jego, pomimo właściwej mu naiwnej wiary, zbyt było nawykłem do odczuwania serc innych; umysł, pomimo częstych roztargnień i zapatrywań się w odległe światy, zbyt bystro umiał patrzeć, gdy raz zwrócił się ku otaczającym przedmiotom, aby złudzenie to długo trwać mogło. Dostrzegł wszystko, zrozumiał że oszukanym został.
On, oszukanym! On, dla którego prawda była klejnotem, poszukiwanym w labiryntach wiedzy i toniach własnych myśli, najwyższym ideałem życia, religją serca i rozumu!
Odtąd pomiędzy nim a Ewą wszystko było skończone. Nie mogąc szanować kobiety, człowiek ten nie mógł jej kochać, ale litował się nad nią, bolał nad upadkiem natury ludzkiej jaki w niej widział, i usiłował podnieść ją, wzmocnić, uszlachetnić. Nie mogąc już w niej widzieć kochanki i żony, pragnął uczynić ją towarzyszką swą i przyjaciołką, napełnić jej życie szlachetnemi pracami i myślami, oderwać ją od przeszłości, która ją brudziła, a utworzyć przyszłość jeśli już nie szczęśliwą, to przynajmniej spokojną, rozumną i pożyteczną dla niej i dla innych. Ale dzieło udoskonalenia, tak jak każde dobre dzieło ludzkie, możebnem bywa wtedy tylko, gdy powstaje z miłości, z niej czerpie siły i wytrwanie. Grunt serca ludzkiego wtedy tylko wydać może owoce dobre i piękne, gdy jest zapłodnionym miłością. Hrabia nie kochał już Ewy, ale kochał dobro i prawdę, które pragnął zaszczepić w niej, a może niejako wskrzesić tylko. Ale ona nie kochała ani jego ani tych idei, które on wskazywał jej za słońca przewodnie, wzmacniające i pocieszające. Słaba natura jej znalazła w sobie siłę odporu, aby znużyć wszelkie usiłowania, zniweczyć wszelkie nadzieje odmiany. Miękka i rozpieszczona, z niechęcią i obawą odwracała się od rzeczy surowych i poważnych; uciekała do błyskotliwych rozrywek, drobnostkowych zajęć, najwyszukańszego zbytku, a jednak wszystko to wystarczyć jej nie mogło. Zepsuta, sfałszowana ta istota nie posiadała jednej ujemnej namiętności, która częstokroć zapełnia całe życie, pociesza i zaspakaja podobne kobiety; nie posiadała namiętności dla oklasków i hołdów.
Próbowała bawić się strojami i balami, lecz po roku rzuciła je zmęczona, zniechęcona, chora. Jakkolwiek słabe były, i prowadzonem od dzieciństwa sztucznem życiem przygłuszone te dobre instynkta, jakie nosiła w sobie, nie milkły one w niej całkiem nigdy, dokładając udręczenia wstydu i wyrzutów do dręczącej ją nudy. Aż stopniowo popadła w tę apatję bezwładną, w tę obumarłość ducha tem sroższą, że połączoną z niezmierną chorobliwą draźliwością fizyczną. Byłoto owo smutne znihilizowanie duszy człowieczej, ta kara najokrutniejsza, prędzej lub później dotykająca tych, którym błędny kierunek życia wrzuci serca, głowy i ręce w bezzaradną, próżniaczą bezczynność. Upływały lata, a w Dolinieckim zamku dwoje ludzi żyło pod jednym dachem, nie widując się z sobą prawie, nie mając ani jednej wspólnej myśli, któraby ich wiązała.
Przed laty była chwila, w której hrabia uczuł gwałtowny, nieposkromiony ból, na widok nieszczęścia, które jego, namiętnego miłośnika dobra, wskazywało na wieczne, codzienne, cochwilne przypatrywanie się złemu; które wydzierało mu nie tylko domowe szczęście zgodne z naturą jego bo ciche i serdeczne, ale nawet nadzieję drogą każdemu pragnącemu rozszerzyć koło miłości swych i obowiązków — nadzieję ojcowstwa. Niechciał mieć dzieci, którychby Ewa była matką; byłyby to bowiem dzieci fałszu, zrodzone na świat z fatalnym zadatkiem obojętności ojca dla matki, win matki przeciwko ojcu — a on myślał, że tylko harmonja zrodzić może harmonję, prawda prawdę. Dziwnem przecież zrządzeniem losu w najcięższej tej chwili, gdy cała dusza jego łamała się z pochłaniającą ją boleścią, dziecię Ewy, dziecię jej właśnie przybiegło mu z pomocą. Lubił dzieci jak lubił wszystko co było czyste, niewinne, jasne, i chętnie rozciągał nad niemi swą opiekę, jak nad wszystkiem co potrzebowało jego pomocy. Dziecię to było blisko niego, żyło z nim w jednych ścianach, serce miało gorące i czułe, umysł bystry i pojętny, piękność zewnętrzną zachwycającą; ale bez niego, łatwoby mogło ukształtować się według kalekiego wzoru swej matki. Dziecię to żyło samo jedno, otoczone najemnemi oczami i rękami; on także był samotnikiem, za jedynych towarzyszy długich dni i bezsennych swych nocy mając księgi swe i myśli, słońca niebieskie których badał bieg i obroty, i malowane oblicze swej matki, ukochane lecz nieme. Ileż nici, pociągów, ileż punktów zetknięcia istnieć musiało pomiędzy dwojgiem tych istot ludzkich, z których jedno potrzebowało opieki i kierunku aby nie stać się kalekiem i nieszczęśliwem, drugie pragnęło kochać i dobrze czynić, aby znaleźć pociechę i zapomnienie!
Krystyna stała się uczennicą ojczyma swego, córką jego serca i myśli, potem przyjaciołką czułą i rozumną, towarzyszką miłą i czynną pomocnicą. W przejrzystem jak kryształ a ognistem sercu dziewczęcia, zrodziła się wielka miłość dla człowieka, który stał się ojcem jej i nauczycielem; zbudziły się w niem wszystkie piękne i szlachetne miłości, jakie napełniały pierś jego, i za główną osnowę służyły jego życiu. Zapał do prozelityzmu jaki stanowił jeden z najwybitniejszych rysów charakteru hrabiego, i którym powodowany, gotów był zawsze pogrążyć się choćby w kałuży, aby wydźwignąć zapadłego w nią brata, dotknąć się własną dłonią trędowatej choćby twarzy, aby obmyć plamy szpecące drogie dlań ciało bliźniego, — ten zapał ku sprowadzaniu coraz nowych hołdowników do stóp świętych dla niego ołtarzy, nie mógł znaleźć dla siebie płodniejszego pola. Optymista często i marzyciel w poglądach swych na ludzi tym razem trafił na grunt zawierający w swem łonie obfitą żyłę złota i pokład djamentów. Piękną duszę wprowadził na piękne drogi; potem wzbijała się już ona o własnych siłach w słoneczne wysokości, kędy płonęła cała w ukochaniu wszystkiego co było pięknością, wielkością, ideałem. Miłość ta tem ognistszą i wyłączniejszą była w młodej dziewczynie, że uczucia jej nie rozdrabiały się na maluczkie kaprysy i upodobania, że rozumiała dobrze to co kochała, że serce jej z natury namiętnem było i skłonnem do miłości bez granic, że nakoniec posiadała ona w osobie swej matki ciągle stojący przed jej oczami obraz moralnych wykrzywień, obraz upadku natury ludzkiej, o którego przyczynach i źródłach w zupełności niewiedziała, ale który tem większą nienawiść budził w niej ku złemu, że ofiara która mu ulegała była jej drogą.
Hrabia zamyślonemi oczami patrząc na oświecone śród nocy okna pokojów Ewy, myślał o tych dwóch kobietach, z których jedna stała mu się źródłem wysokich uciech, światłem i błogosławieństwem dni jego samotnych, a druga wniosła mu w życie żywioł zawodu, rozczarowania, i smutne może godziny tęsknoty, jaką poczuwać musi każde serce, gdy szlachetnym i prawym żądaniom jego nie stanie się zadość.
Nie był znękanym, ani zniechęconym, nie czuł zwątpień ani goryczy, ale spadła nań chwila ciężkiego smutku. Oderwał oczy od tych blasków tak sztucznych, słabych i nikłych, jak była natura kobiety której oświecały mieszkanie, i skierował je tam, kędy nad uśpioną ziemią podnosiło się niebo srebrne, przezroczyste, wysokie, rozpalone mirjadem świateł wiekuistych, potężnych jak Moc która je stworzyła. Myśl jego wraz ze wzrokiem popłynęła w górę. Okiem mędrca i poety zmierzył te świetne szeregi stróżujące w krainach nieskończoności, i odnalazł pomiędzy niemi nie jedno słońce, nie jednę gwiazdę, której znał imię, której dróg i natury uczył się w długich godzinach mozolnej pracy umysłu i wielkich zachwytów serca. Od trosk osobistych, od fałszu jaki rozbrzmiał we własnem jego życiu, oderwała go nieśmiertelna pogoda panująca w królestwie natury, niezachwiana harmonja, której akordy wyraźnie pochwytywało ucho jego, przywykłe do wsłuchiwania się w niepojętą dla innych mowę przedwiecznych praw rządzących wszechświatem. Im dłużej patrzył, im dłużej czytał z wielkiej karty gwiaździstego nieba, tem jaśniejszem stawało się czoło jego, tem piękniejszemi blaskami gorzały źrenice otrząśniete z cieniów troski i smutki, jakie zaćmiły je na chwilę.
Zwrócił się ku komnacie swojej, i potoczył po niej jasnym już wzrokiem. Tu były prace jego, myśli i czyny; tu przelane na papier wyniki długich badań i mozolnych dociekań się jego, oczekiwały pory w której wyjdą na świat, aby siać pomiędzy ludźmi wiedzę o rzeczach pięknych i prawdziwych; ztąd od lat wielu mnóstwo cierpiących i znękanych odchodziło z ukojeniem w duszy, nadzieją w sercu i światłem w umyśle; tu nakoniec rozlewało się dziewicze tchnienie tej pięknej, kochającej, rozumnej istoty, która żyjąc u boku jego, była rozkoszą jego oczu, pociechą jego serca, arcydziełem jego życia.
I pomimo ciężkiego zawodu jaki rozbił w perzynę szlachetne marzenia całej jego młodości, pomimo cichego smutku, który spoczywał na dnie jego piersi, i wraz z nią chyba położyć się mógł w mogiłę, pomimo głuchej ciszy jaka panowała w koło niego, nieprzerwana żadnem biciem kochającego, blizkiego serca, — uczciwy i pracowity człowiek ten uczuł się tak szczęśliwym, że w całej istocie jego zabrzmiał nanowo hymn nieskończonej wdzięczności za wszystkie skarby i dostojeństwa, jakie dostały mu się w udziale.





ROZDZIAŁ II.
„Powiedz twej matce, że kiedyś wrócę.“

Stary zegar wiszący nad starem, ulubionem biurem hrabiego Seweryna, południową uderzał godzinę, kiedy hrabia wysłał starego sługę swego Krzysztofa do apartamentów swej żony z zapytaniem, czy widzieć ją może w tej chwili. Po kilku minutach Krzysztof wrócił i oznajmił, że pani hrabina prosi pana hrabiego.
Jakkolwiek hrabia usłyszał słowa na jakie z niepokojem zdawał się oczekiwać, nie powstał zrazu, i patrzył przed siebie z takim wyrazem, jak człowiek spotykający się oko w oko z koniecznym, ale trudnym do spełnienia obowiązkiem. Po chwili wszakże przemógł tajemne ogarniające go wstręty, szybkim ruchem porwał się z siedzenia, i zwykłym sobie szparkim krokiem, z postacią jak zawsze podaną naprzód, przebiegł raczej niż przeszedł liczny szereg komnat, przedzielający surową jego pracownię od różowego saloniku pani domu. W saloniku tym, Ewa siedziała jak zwykle w pół leżącej postawie, otoczona delikatną wonią heljotropu i blado-różowem światłem, padającem od przyobleczonych tą barwą ścian i sprzętów. Daremnie jednak zabarwione te światła spływały na twarz jej schyloną nad maluchną w ręku książeczką; nie nadawały jej one kolorytu zdrowia i świeżości. Noc bezsenna i leniwo spędzony poranek, poorały jej lica nowemi śladami nudy i zmęczenia; rój drobnych zmarszczek otaczających usta i oczy, zwiększył się i stał się widoczniejszym; cała postać więcej jeszcze niż wczoraj miała pozór omdlały i bezsilny. Ujrzawszy hrabiego, Ewa podniosła się lekko; spojrzenie jej spłynęło zwolna na twarz męża z wyrazem wpół obojętnym, wpół cierpiącym.
— Bon jour — szepnęła ledwie dosłyszalnie, i wyciągnęła ku przychodzącemu chudą rękę, przez której przezroczystą i białą jak alabaster skórę, przeglądała sieć liljowych żyłek.
— Dzień dobry ci Ewo — odrzekł hrabia, dotykając z lekka podaną mu rękę, — widzę, że jesteś ciągle cierpiącą.
Na twarz jego, jak wczoraj na twarz Krystyny, wybił się wyraz przymusu. Kobieta westchnęła. — Bywają istoty — wymówiła cichym, rozwiewnym głosem, — których przeznaczeniem jest cierpieć wiecznie.
— Przeznaczenie Ewo nie jest tak okrutnem i niemiłosiernem — odpowiedział hrabia; — człowiek niedotknięty żadną z dwóch klęsk: ciemnoty i nędzy, sam stwarza przeznaczenie swoje, i sam jest za nie odpowiedzialnym.
Gdy hrabia wymawiał te słowa, głos jego łagodny zazwyczaj, nabrał surowego nieco brzmienia. Po bladych ustach kobiety przesunął się ledwie dostrzegalny uśmiech goryczy i urazy.
— Bądź co bądź — wymówiła słabym głosem, — jeżeli za stworzone niby przez siebie przeznaczenie, człowiek jest odpowiedzialnym, to chyba tylko przed sobą samym.
Hrabia poruszył się żywo. — Nie, nie — zawołał, — i przed innymi także, i przed innymi Ewo!
Ewa podniosła dłoń do skroni. — Cher comte — rzekła, — przykro mi to bardzo, ale zmuszoną jestem prosić cię abyś mówił ciszej.
Twarz jej przybrała wyraz takiego nerwowego naprężenia i rozdraźnienia, że hrabia spojrzał na nią łagodnie znowu i z litością.
— Przebacz Ewo — rzekł poważnie, — jeśli uniosłem się mimowoli. Byłoto tem bardziej niepotrzebne, że kiedyś często rozmawialiśmy o podobnych przedmiotach, nie mogąc nigdy zrozumieć się ani zgodzić. Nie utrudzałbym cię dziś nawet moją obecnością i rozmową, gdybym nie uważał za konieczne oznajmić ci o prędkiem zapewne przybyciu do Dolin gościa...
Ewa skinęła ręką. — Mój Boże! — rzekła, — słyszałam już wczoraj o tym jakimś gościu od Krystyny; ale doprawdy tak mię to mało obchodzi. Wiesz dobrze hrabio, że oddawna przestałam być światową kobietą... moje cierpienia...
— Nie przeszkodzą ci zapewne powitać z przyjemnością dawnego znajomego twego, a dziś jednego z najgłośniejszych w Europie pisarzy i dyplomatów — przerwał hrabia.
Ewa podniosła się, zagasłe oczy jej błysnęły i utkwiły w twarzy hrabiego z niecierpliwem pytaniem. Ale hrabia był zupełnie spokojny; nie wiedział on nigdy o stosunkach jakie niegdyś łączyły żonę jego z człowiekiem o którym myślał, i sądząc że ma tylko do spełnienia prosty obowiązek, ciągnął dalej:
— Znając Ewo oddawna przyjęty przez cię zwyczaj nieukazywania się ludziom przybywającym do Dolin, chciałem zwrócić twoją uwagę, że gdybyś i teraz uczynić tak miała, byłoby to niegrzecznością i nieprzyzwoitością tem większą, że jako blizki krewny Krystyny, pan Dembieliński ma prawo do życzliwości i gościnności naszej.
Kiedy hrabia kończył mówić, Ewa siedziała wyprostowana z rękami kurczowo splecionemi i przyciśniętemi do kolan. Oczy jej otworzyły się szeroko, krwisty rumieniec oblał policzki, czoło i szyję.
— A więc — zaczęła, — a więc ten gość... to on... Nie mogła powiedzieć nic więcej. Nagle powstała i stanęła przed mężem, jakby niewidzianą jakąś siłą dźwignięta i skrzepiona.
— Dobrze hrabio — rzekła, — dobrze...
Znowu głos jej urwał się w piersi, ale zrobiła wysilenie i dokończyła:
— Będę uprzejmą gospodynią dla... krewnego mojej córki.
Hrabia powstał, ukłonił się i odszedł. Wzruszenie Ewy nie zdziwiło go wcale; przypisać je musiał nerwowej drażliwości i wysileniu jakie uczynić musiała nad sobą, aby zgodzić się na przyjęcie roli gospodyni domu, od której usunęła się była oddawna.
Ewa stała wciąż nieruchoma z osłupiałym wzrokiem, który jednak szklił się łzami i gorzał nagle rozbudzonym posępnym ogniem. Po chwili z piersi jej wydarła się długa gamma okropnego śmiechu. Osunęła się na sofę i ujmując głowę w obie dłonie, zawołała. — On! on! przyjedzie! — będzie tu! dziś, zaraz może! O ironijo losu! o nędzne serce moje!
Serce to uderzało w istocie pod atłasową suknią z tak gwałtowną mocą, jakby miało rozsadzić wątłą, niedołężną pierś, której nie umiała być stróżem i kierownikiem. Wszystkie długoletnie żale i tęsknoty, cały czar wspomnień, cała gorycz gryzących trwałych jak wieczność wyrzutów, cała siła zdławionej przemocą lecz nigdy nie umarłej zupełnie jedynej miłości życia, zmieszały się teraz w kobiecie tej w chaos palący i zawrotny, wstrząsnęły do głębi jej istotą, rozpaliły jej głowę, pierś i dłonie. Chwiała się jak upojona, wodziła dokoła oczami, które nic nie wiedziały, i machinalnie niby ale ustawicznie powtarzała: — On! on tu! po tylu latach! po tylu... tylu...
Nagle porwała się, i jednym poskokiem stanęła przed zwierciadłem. Myśl o upłynionych latach przywiodła za sobą myśl inną. Patrzyła przez chwilę na obraz swój odbity w zwierciadle; patrzyła, patrzyła aż oczy jej nabrzmiały łzami, które obfite i gorące potoczyły się po policzkach. — On mię nie pozna! — zawołała załamując dłonie; — zbrzydłam, zestarzałam...
Niecierpliwym, gorączkowym ruchem targnęła taśmę dzwonka. — Aloizo! — zawołała, — suknię mi daj... błękitną... nie... liljową... białą... jaką chcesz... Uczesz mię tak jak dawniej, dawniej... wtedy, kiedy byłam...
Ukryła twarz w batystowej chustce, i zapominając o obecności sługi, zapominając już o wszystkiem, zawołała ze łkaniem: — Wtedy, kiedy byłam jego narzeczoną!
Gdy się to działo w saloniku Ewy, w jednym z pokojów położonych na wyższem piętrze, przy oknie wychodzącem na obszerne podwórze, siedziała Krystyna. Siedziała przy oknie, ale nie patrzyła ani na podwórze, ani na szeroką drogę, która zaczynając się u stóp murowanej, żelazem okratowanej bramy, biegła już dalej w świat, to zapadając w dolinę i niknąc, to ukazując się znowu na wysokiem wzgórzu, to krętemi zawrotami obiegając wąwozy i rozpadliny, utworzone gwałtownemi zwrotami i wylewami krzyżujących się we wsze strony rzek i strumieni. Z obu stron drogi, włoskie topole i rosochate wierzby zwieszały gałęzie okryte brylantowym szronem; jezioro połyskiwało w oddali wielką szybą lodową; ukryte w dolinach wioski, rzucały pod rozpogodzone niebo grube, kędzierzawe kity czarnego lub zlekka osrebrzonego dymu. Piękny i obszerny widok ten nie zwracał w tej chwili na siebie uwagi Krystyny; trzymała ona w ręku wielki arkusz dziennika, którego szpalty przebiegała oczami pełnemi zajęcia i niecierpliwej nawet ciekawości. Byłto dziennik krajowy, uwiadamiający publiczność o przybyciu do kraju Anatola Dembielińskiego. Sprawozdawca pisał w następny sposób:
„Żadnemu z czytelników, którzy od lat dziesiątka poznajamiają się z treścią szpalt naszego pisma, obcem nie jest nazwisko p. Dembielińskiego. Skoro jednak teraz powitać mamy u siebie młodego rodaka tak zaszczytnie znanego na polu zagranicznej dyplomacji i literatury, sądzimy iż nie będzie zbytecznem w ogólnym zarysie przedstawić obraz tej krótkiej lecz świetnej karjery, ze wszech miar zasługującej na baczną i życzliwą uwagę.
„Pan Dembieliński przed dziesięcioma laty opuścił kraj i stale osiedlił się w stolicy jednego z najpotężniejszych mocarstw Europy. Jakkolwiek bardzo jeszcze podówczas młody, ale wychowany w wielkiem mieście i przez dwa lata zajmujący dosyć wysokie w hierarchji urzędowej stanowisko ober-sekretarza Senatu, oznajmionym już był z misternemi sprężynami, które kierują życiem wielkiego świata, i działaniami osób postawionych u steru najważniejszych spraw państwowych. Naturalne bardzo pragnienie sławy, ambicja idąca najczęściej w parze z wielkiemi zdolnościami i przez nie w zupełności usprawiedliwiona, obecność nareszcie i wysokie w stolicy X. położenie jednego z członków rodziny Dembielińskich, były zapewne powodami, które młodego rodaka naszego pociągnęły w obce kraje, skłoniły go do szukania sobie coraz obszerniejszej widowni, coraz rozleglejszego pola rozwoju i działalności. Pierwsze ukazanie się p. Dembielińskiego w wybrednych salonach olbrzymiego grodu, zjednało mu ogólną sympatję, i to gorączkowe niemal zajęcie, jakie zazwyczaj obudza w towarzystwach każda indywidualność wybitna, niezwykłą energją i wyższą intelligencją nacechowana. Korzystne to dla młodego rodaka naszego wrażenie zwiększyło się znacznie, niebawem przezeń wydaną broszurą polityczną noszącą tytuł: „Racjonalizm i uczuciowość w polityce.“ Nie widzimy potrzeby rozpisywać się teraz o treści tego pisma, ani o wpływie jakie ono wywarło śród szerokich kół publiczności europejskiej — ponieważ we właściwym czasie i miejscu zdaliśmy o tem czytelnikom naszym obszerne sprawozdanie. Powtórzymy tu tylko cośmy mówili i uprzednio, że byłto jeden z tych śmiałych rzutów talentu, który głośno i odrazu daje znać o sobie światu; byłto także jeden z tych utworów pióra, które chociaż nie ustalają się na firmamencie literackim jako słońca stałe i wiekami niewzruszone, jednak podobne do meteorów świetnie przelatujących po przez szerokie przestrzenie, smugę blasku i sławy pozostawiają na czołach swych twórców. Myśli i poglądy zawarte w pomienionej broszurze, w dziwny sposób godziły się z zasadami i dążnościami rządu, któremu pan Dembieliński zamierzał ofiarować swe usługi; a najbliższym tego skutkiem było zajęcie przezeń dość zaszczytnego i wysokiego miejsca w ministerstwie spraw zagranicznych odnośnego państwa. Tu już wrota karjery i powodzeń otworzyły się na oścież przed młodym naszym rodakiem. Nie będąc bogatym, p. Dembieliński posiadał jednak dostateczne środki dla godnego utrzymania pozycji swej i niezależności wśród wykwintnego i błyszczącego świata, którego stał się mieszkańcem. Części tych posiadanych przez się środków użył on wkrótce na założenie politycznego dziennika, który przyjęty zrazu przez publiczność z ostrożnością i lekkiem niedowierzaniem, bardzo prędko zyskał sobie szerokie, z wielu tysięcy abonentów złożone koło zwolenników. Dziennik ten kierowany ręką zręczną, umiejętną i pracowitą, stał się niebawem dla właściciela swego dzielnym środkiem zdobywania fortuny, rozgłosu i wpływów. Te ostatnie zwiększały się w miarę, jak w polityce europejskiej wzrastała ilość kwestij dyplomatycznych trudnych, powikłanych i gwałtownie rozwiązania dopominających się. Niewiele lat upłynęło, a p. Dembieliński uchodził za jednego z najzdolniejszych i najbardziej wpływowych publicystów; zarazem zdobył on sobie sławę świetnego i zajmującego pisarza, tak licznemi utworami własnego pióra, pomieszczanemi w szpaltach dziennika i w feljetonach, jak też książką większych rozmiarów, którą wydał w pięć lat po wyjeździe swym z kraju, pod tytułem: „Złudzenia i marzycielstwo w życiu jednostek i narodów.“ Któż zresztą z czytelników naszych oświeconych i mniej lub więcej oznajomionych z literaturą obcą ostatniego lat dziesiątka, nie zna i nie pamięta utworu tego, tyle w swoim czasie budzącego rozgłosu, zajęcia, namiętnych literackich starć i polemik? Komuż z ludzi czytających nieznanemi być mogą te feljetony kreślone piórem zaostrzonem nakształt żądła, ale żądła do którego natura przykleiła bystre i silne skrzydła orle, aby niem szybowało po szerokich przestrzeniach, godząc choćby w same oblicza słoneczne, jeśli te zawadzały mu w drodze, lub wydawały mu się nie tem właściwie za co je inni mieli ludzie! Co do nas, wiele już razy objawiliśmy zdanie nasze o tych literackich i politycznych pracach, a raczej rzutach i polotach p. Dembielińskiego. Nie godząc się w zupełności na poglądy i wnioski, które wysnuwały się z pod jego pióra, odmówić im nie możemy prawdziwie samodzielnej śmiałości, bystrych choć nieraz na paradoksy natrafiających dociekań się rozumowych, a przedewszystkiem olśniewającej niemal świetności i zadziwiającej lekkości, które każdemu z utworów jego nadawały pozór długiego rzędu djamentów nanizanych na nić błyszczącą jak złoto, a delikatną jak misterny i przezroczysty wątek pajęczyny. Bądź co bądź, w kilka zaledwie miesięcy po wyjściu na świat owej książki z treścią mającą związek zarówno z losami jednostek, jak z różnemi drogami, któremi zazwyczaj postępują narody i rządy, p. Dembieliński mianowanym został pierwszym sekretarzem, co znaczy, przybocznym towarzyszem, a jak najczęściej bywa i doradzcą ministra. Odtąd fama publiczna nieustannie głosiła o wielkich i coraz większych wpływach, jakie wywierał w odnośnych sferach rządowych. Najwyżej położone osoby dawały radom i zdaniom jego chętny posłuch; dziennik jego nabył w wielkiem państwie ważności i znaczenia półurzędowego organu. Jak w gabinetach dyplomatów, tak w salonach będących punktem zebrania najświetniejszych towarzystw stolicy, powodzenie i poklask nie opuszczały go ani na chwilę. Jeżeli mamy wierzyć kronikom miejscowym, niepospolita powierzchowność młodego dyplomaty, wrzące dowcipem i świetne śmiałością pisma jego, z których dyplomatyczna powściągliwość nie wykluczała całkiem przebłysków energicznej i namiętnej natury, w połączeniu z prędko nabytą sławą i fortuną, która wysokiej już pono doścignęła cyfry, zyskały mu względy nie jednej z królowych, dzierżących w wielkim świecie stolicy berło piękności i bogactwa; sprowadziły niejednokrotnie przypuszczane do serca jego szturmy czarujących spojrzeń i uśmiechów. Ale jak często bywa u ludzi pochłoniętych jedną wyłącznie myślą i dążnością, serce to zostało dotąd nieczułem na wymierzone ku niemu pociski figlarnego a potężnego bożka. Pan Dembieliński, jak to wiemy z dobrych źródeł, przybywa dziś w odwiedziny do ojczystego kraju, wolny od matrymonjalnych więzów, w kwiecie wieku i najpełniejszym rozkwicie sił męzkich, bo liczy sobie podobno lat zaledwie trzydzieści kilka; zwieńczony wawrzynami trjumfów i okryty zaszczytami, które zwiększyły się teraz przez świeże zamianowanie go uwierzytelnionym ambassadorem państwa X. przy jednym z dworów. Można mieć nadzieję, że tę nowo przyjętą, trudną a ważną misję, p. Dembieliński spełni ze zwykłym mu talentem, i nieodstępującem go dotąd ani na krok powodzeniem, tembardziej iż przywiązane do niej trudy i obowiązki nie są dlań zupełną nowością; w kilku już bowiem razach wysyłany był przez rząd któremu służył, do rozmaitych stolic z poleceniami dyplomatycznemi, z których wywiązał się ku zadowoleniu mandantów swych i sławie własnej.“
W dzienniku cała jeszcze długa szpalta zapełnioną była tym samym przedmiotem; znajdował się tam nawet rozbiór nowo wydanej przez Dembielińskiego broszury, która jakoby ostatecznie spowodować miała zamianowanie go na godność ambassadora. Ale Krystyna nie czytała już dalej; ręce trzymające dziennik opuściła na kolana, i zamyślone oczy utkwiła w jednym punkcie przestrzeni. Rzecz dziwna jednak! — po przeczytaniu tylu świetnych o krewnym swym wieści, młoda dziewczyna wydawała się trochę smutną. Patrząc na nią w tej chwili możnaby rzec, że zastanawiała się głęboko nad jakiemś zjawiskiem, które jednolite i samemi blaskami okryte dla innych, jej przedstawiało się w postaci złożonej i nawpół ocienionej błędnemi jakiemiś lecz nieodłącznemi odeń cieniami. Długoletniem przyzwyczajeniem wprawiona do bacznego zaglądania w głębię każdej rzeczy, a przytem z natury już obdarzona umysłem bystrym i przenikliwym, zapytywała ona samą siebie, ażali jaskrawe i uderzające w oczy świetności te i blaski o których czytała, nie kryły pomiędzy sobą jakich tajemnych mgieł i cieniów; a ten szlak promienistego życia podobny do przelatującego górą szumnego meteoru, ażali nie zbłąkał się w gwałtownym swym zawrotnym biegu i nie natrafił na czarne łono groźnej jakiejś chmury, któraby legła na nim, i wraz z nim leciała w przestrzeń niewidzialna lecz ciężka?
Krystyna musiała niezawodnie zadawać sobie podobne pytania, bo zamyślała się coraz więcej. Może pomimo poważnej i surowej niemal atmosfery pracy i nauki śród której wzrosła, wyobraźnia jej była ognistą i skłonną do dzierzgania na tle fantazji ponętnych widzeń i obrazów? Może na wewnętrznej istocie jej, obok wszelkich innych cech charakteru i umysłu hrabiego, odbił się też znamionujący go lekki odcień marzycielstwa? Może dziewczyna ta o sercu młodem, świeżem, rozkwitłem, zajmowała się człowiekiem, który miał przybyć w progi jej domu nie jak zwyczajnym oczekiwanym gościem, ale jak ponętną dla wyobraźni, ciekawą dla umysłu zagadką, której rozwiązania szukała nieraz w kartach jego ręką zapisanych, we wspomnieniach przylatujących do niej od dni dziecinnych? Wspomnienia te wyraźnie uprzytomniać się musiały w jej pamięci, bo przypomniała sobie ostatnie słowa Dembielińskiego, któremi pożegnał ją wtedy, gdy jako małe dziecko czepiała się jego ramion i prosiła aby pozostał. — „Powiedz twej matce że kiedyś wrócę“ — szepnęła Krystyna. — Pamiętam, byłyto ostatnie jego słowa. Blady był i miał łzę w oku... tak, miał łzę w oku... mógłżeby być tylko... tylko dyplomatą! Nie; on musi być koniecznie człowiekiem także, z tajoną może lecz żyjącą poezją w sercu i wyobraźni, z ideałem przed sobą, którego jeżeli nie sprawdził, to do niego tęskni choć śmieje się i szydzi...
Tak w Dolinieckim zameczku dwie kobiety oczekiwały gościa oznajmionego, z dalekich przybywającego krain. Oczekiwały go one każda po swojemu, wedle natury swej i kierunku jakim uległy życia ich i przyzwyczajenia. Ewa siedziała przed źwierciadłem, i drżącemi, rozpalonemi rękami owijała w koło zwiędłego czoła grube zwoje złocistych włosów; ze łzami w pobladłych źrenicach rachowała swe wdzięki i te które pogasły, i te które pozostały jeszcze; a od czasu do czasu przyciskając dłoń do falującej piersi, usiłowała stłumić i do milczenia skłonić nagle rozbudzone, lecz tem gwałtowniej szamocące nią żale i wyrzuty. Krystyna spokojna i przeczysta jak zbliżający się ku południowi poranek dnia pogodnego, jasny wzrok zapuszczała w toni własnych myśli. Nie było tam jeszcze żadnego żalu, żadnego przypomnienia popełnionej winy, żadnego cienia samej sobie czynionego wyrzutu; tylko jak w falach wody roziskrzonych gorącą łuną południowego słońca, tak w myślach młodej dziewczyny drżały i przemykały szybko smugi ogniste, przeczucia może i przepowiednie blizkiego wytrysku uczuć, teraz jeszcze spoczywających na dnie pod osłoną gładkich, liljowych przezroczy.
Żadna z dwóch tych kobiet nie spostrzegła drobnego, czarnego punkciku, który ukazał się w oddali na białej drodze osadzonej wierzbami i topolami, krył się kilka razy po za wypukłościami gruntu, zdawał się przelatywać owinięte śnieżystym płaszczem góry i doliny, rósł, zwiększał się, przybierał coraz określeńsze, wyraźniejsze formy. Byłyto wytworne sanie z bogatym zaprzęgiem, które przebywszy nakoniec bramę podwórza, z bystrością niemal błyskawiczną przeleciały znaczną przestrzeń, i zatrzymały się pod sklepionym zamkowym podjazdem. Zaledwie minęło kilka sekund jak umilkł brzęk uprzęży wstrząsanej gwałtownym biegiem dzielnych koni, gdy do widnej obszernej sieni zamkowej, ozdobionej, jak całe zresztą wnętrze zamku, ze starożytną i niby dumnie kryjącą się wspaniałością, wszedł mężczyzna otulony bogatem futrem, z lekką czapeczką narzuconą na gęste, jak las kruczo-czarne włosy. Rzucił futro na ręce lokaja, który spotkał go u drzwi, niedbałym ruchem zdjął z głowy lekkie jej przykrycie, i powolnem spojrzeniem rozejrzał się wokoło.
W pięknej starożytnej sieni znajdowało się w jednę ze ścian wprawione szerokie lustro. Mężczyzna przystąpił ku niemu, i kilkoma wprawnemi ruchami ręki poprawił mały nieład, jaki w ciągu podróży mógł zajść w układzie włosów jego i ubrania. Potem jakby nieprzywykły i nie lubiący długo patrzeć w źwierciadło, zwrócił się w inną stronę, i począł wkładać jasną rękawiczkę na rękę białą i gładką jak u kobiety, ale o kształtach silnych, giętkich i męzkich. Wszystko to czynił powoli, z pewną niedbałością ruchów, na pierwszy rzut oka mogącą wydawać się zarówno dumą i powściągliwością, jak zamyśleniem lub znużeniem. Twarz jego o pięknych, wydatnych rysach, powleczona była jednostajną matową bladością, odbijającą niemal jaskrawo od głębokiej czerni zarostu otaczającego ją wązkiem owalnem półkolem. Z pod bladego i silnie pomiędzy brwiami zbrużdżonego czoła, patrzyły oczy czarne jak aksamit, bez żadnego prawie połysku, z obojętnym i niedbałym, ale rozumnym i zamyślonym wyrazem. Usta przybyłego miały młodzieńczą, purpurową barwę, ale z zarysu w jaki ułożyło je długoletnie zapewne przyzwyczajenie, znać było iż milczały często i chętnie, a jeśli się otwierały, to przemawiały dumnie, z namysłem, a często może i szyderstwem. W ogólności cała powierzchowność przybyłego uderzała tak niepospolitemi cechami, że nie mogła niezwrócić bacznej uwagi i nie obudzić ciekawości w każdym, ktoby na nią raz spojrzał. Człowiek ten stał w obszernej sieni zamkowej, profilem zwrócony do okna, które na całą postać jego obfite rzucało światło; machinalnie i powoli dopełniał czynności wkładania rękawiczki, i spojrzeniem, przez obojętność którego przeglądała zrośnięta snać z naturą jego badawczość, rozglądał się po wysokich ścianach ozdobionych pięknemi freskami i płaskorzeźbami, wykonanemi w zżółkłym od starości marmurze. Nagle oczy jego podniosły się w górę i utkwiły w jednym punkcie. U szczytu wązkich, ślimakowato ku górnym piętrom wijących się wschodów, ozwał się szelest lekkich kobiecych kroków, a po kilku sekundach z po za muru kryjącego pierwszy skręt wschodów, wybiegła Krystyna. Wybiegła, spojrzała w dół, stanęła, i wyciągając rękę jakby zdala już powitać chciała gościa, zawołała. — Anatol!
Przybyły podniósdł w górę obojętne i badawcze swe oczy, i już ich więcej nie spuścił ku ziemi. Przystąpił parę kroków, zatrzymał się i znowu patrzył. A było w istocie na co patrzeć. Młoda dziewczyna przedstawiała w tej chwili widok prześliczny. Radość jaką poczuła a może i głębsze jakieś wzruszenie, oblało całą jej twarz promienistym uśmiechem i rumieńcem. Po wydaniu mimowolnego zapewne wykrzyku, w którym zabrzmiało imię przybyłego, stała przez chwilę nieruchoma, jakby nieśmiała lub wahająca się, a szeroki pas błękitnego światła wnikający przez okna od rozpogodzonego nieba, obejmował ramiona jej i głowę mgłą przezroczą i świetlistą, na białe czoło i czarne jak heban warkocze rzucając kilka złotych, migocących smug słonecznych. Wielkie, ciemne jej oczy, świeciły z pod nawpół spuszczonych powiek blaskiem łagodnym lecz silnym; różowe wargi wpół roztwarte uśmiechem, drżały zlekka, i wspólnie z rumieńcem, który podniósł się aż na czoło a opłynął szyję, nadawały tej dziewiczej, jasnej twarzy, wyraz namiętny i wzruszony. Trwało to wszakże zaledwie kilka sekund.
Krystyna jakby zawstydzona własnem zawstydzeniem, poczęła szybko zbiegać ze wschodów, wraz z nią spływał także ku dołowi pas błękitnego światła, krętą, przezroczystą wstęgą owijając się i rozwijając w koło smukłej i delikatnej, lecz zdrowiem i siłą nacechowanej jej kibici. Wtedy i przybyły mężczyzna postąpił naprzód, usta jego straciły w tej chwili zwykły im surowy i lekko szyderski zarys, a uśmiechały się uprzejmie niemal z radością. Zaledwie Krystyna znalazła się na ostatnim stopniu wschodów, wyciągnął rękę i ujął jej dłoń, którą ona podała mu ruchem serdecznym i już śmiałym. — Poznałam cię, kuzynie Anatolu, poznałam od razu — wyrzekła głosem zdradzającym pierś kobiecą, miękką lecz zarazem silną i pełną uczuć.
Gość nie spuszczał z twarzy jej oczu uważnych i badawczych, po których aksamitnem tle przemknął szybko jakiś błysk gorętszy. — Byłażbyś pani doprawdy tą małą Krysią, którą pożegnałem przed dziesięciu laty... Rysy te same, ale...
— Ale z dziecka urosłam na kobietę — odparła Krystyna — rzeczto prosta kuzynie; dziesięć lat upłynęło, a jam miała wtedy dziewięć i pół, czyni to razem cyfrę lat dziewiętnastu i pół, dostateczną, aby dziecko nie było już dzieckiem...
Mówiąc to uśmiechnęła się swobodnie, i ze szczerą prostotą ściskała dłoń krewnego. Ale jego usta ułożyły się znowu w lekki zarys ironii. Skłonił się trochę żartobliwie, i rzekł.
— Jesteś kuzynko pierwszą kobietą jaką spotkałem tak zuchwale i otwarcie mówiącą o swoich latach. Na wielkim świecie młode panny nie kończą nigdy drugiego lat dziesiątka...
Krystyna zaśmiała się wesoło. — Ubliżasz kuzynie paniom wielkiego świata. Słowa te wymówiła już w pierwszej od wchodu komnacie, i weszła do niej wraz z gościem.
— Rodzice moi — rzekła — nie wiedzą o twem przybyciu drogi kuzynie; pójdę oznajmię matce. Zrobiła parę kroków, ale Dembieliński ujął i przytrzymał ją w swej dłoni.
W przytrzymaniu tem czuć było siłę człowieka, który przywykł aby życzenia jego spełnianemi były; siłę despotyczną nieco, ale złagodzoną więcej niż grzecznym, bo uprzejmym wyrazem twarzy.
— Pozwól kuzynko abym jeszcze chwilę popatrzył na ciebie — rzekł głosem, w którym ozwało się parę brzmień miększych jak dotąd. Chociaż tak hardo liczysz swoje lata, niewiesz jeszcze zapewne o tem, że wspomnienia z oddalonej przeszłości wywierają wpływ nie pozbawiony uroku dla takiego nawet jak ja prozaika i realisty. A ty kuzynko, przynosisz mi jedno z takich wspomnień, przytem jesteś dla mnie prawdziwą niespodzianką...
Różowy obłok rumieńca przemknął znowu po twarzy dziewczyny. Nie spuściła jednak oczu z twarzy mężczyzny; patrzyła w nią z pogodą i otwartością duszy śmiałej, bo czystej.
— Niespodzianką? — powtórzyła tonem lekkiego zdziwienia — dla czego niespodzianką, kuzynie?
Dembieliński powiódł zwolna spojrzeniem po sukni jej, która ciemna barwą i prosta krojem, nie odznaczała się niczem prócz dobrego smaku; podniósł wzrok ku włosom splecionym w kilka grubych, prostych warkoczy, i strojącym jej głowę na wzór wiejskich dziewcząt lub greckich posągów; popatrzył jeszcze chwilę na rysy jej ruchome jak młodość i wrażliwość, a zarazem jasne i spokojne jak powaga i czystość. Spuścił na chwilę oczy ku ziemi, jakby olśniony lub namyślający się, i rzekł.
— Myślałem że jesteś podobną do wszystkich kobiet twego stanu i położenia, a przytem nie spodziewałem się abyś była tak piękną...
Tym razem przykre wzruszenie zmąciło pogodę źrenic Krystyny — Dembieliński to spostrzegł.
— Przebacz kuzynko — rzekł pospiesznie — jeśli obraziłem cię zbyteczną może śmiałością. Ale serdeczne powitanie twoje, a także związki pokrewieństwa, dały mi pewne prawa do szczerości. Zresztą, sama najlepiej wiedzieć o tem musisz, że jesteś piękną.
Dziewczyna spoważniała nagle. — Wiem o tem, — odpowiedziała głosem pewnym i zupełnie spokojnym.
Na twarz Dembielińskiego wybił się wyraz zdziwienia; zarazem po ustach jego przewinął się znowu zaledwie dostrzegalny, ironiczny uśmiech.
— Jeśli tak dobrze wiesz o swej piękności — rzekł — musisz nią być bardzo dumną, kuzynko?
Krystyna wzruszyła lekko ramionami i uśmiechnęła się. Wyciągnęła rękę ku oknu, i patrząc na błękite niebo, rzekła zwolna.
— To niebo kuzynie, i to słońce, które na niem świeci są piękne, miljon razy piękniejsze, niż może być jakakolwiek twarz ludzka. Wszelka piękność jest wypływem niezależnej od nas rozlanej w naturze harmonji; niedorzeczni tylko mogą się nią pysznić.
Dembieliński słuchał z uwagą, a obojętny wyraz jego twarzy, tajał przed widocznie ogarniającem go zdziwieniem. Ale z ust jego nie całkiem zniknął cechujący je zarys ironji.
— Rozumujesz kuzynko, jak naturalista lub filozof; a jednak na cóżby wam kobietom przydała się piękność, jeśli nie na dogodzenie dumie waszej, do poczuwania zresztą której, posiadacie wszelkie prawo, jako królowe świata i najpiękniejsze z istot stworzonych?
Wypowiedział to na pozór wytwornie i grzecznie, a istotnie z lekceważeniem z jakiem do kobiet i o kobietach mówią mężczyzni, nawykli do uważania je za ponętne, przyjemne, konieczne fraszki. Ale Krystyna przy pierwszych słowach jego zaczęła się uśmiechać, a przy ostatnich, długa srebrna gamma śmiechu z ust jej trysnęła. Śmiała się jak dziecko, któremu powiedziano coś niezmiernie zabawnego, bez cienia gniewu, urazy, ni przymusu. Śród tego śmiechu ciemne źrenice jej zajaśniały jak brylanty, a biała dłoń opadła na rękę gościa, i objęłą ją szczerym uściskiem.
— O kuzynie — zawołała — powiedziałeś rzecz bardzo, bardzo zabawną, przebacz, że się śmieję.... Nie, kochany kuzynie; kobiety wszystkie w ogóle, nie są jak mówisz paniami świata. Królami jego są tylko duchy ludzkie, mężne i pracujące bez względu na to, czy są duchami męzkiemi lub kobiecemi. Wiem na pewno, że sam myślisz tak w głębi, ale...
Zatrzymała się, a po chwili dopiero dokończyła. — Ale znajduję cię takim zupełnie, jakim cię sobie wyobrażałam.
— To jest... pytał Dembieliński.
— To jest — zaczęła Krystyna, uśmiechnęła się, i po chwili dodała — powiem ci o tem później...
Dembieliński nie zaraz odpowiedział. Wyraźniejsze jeszcze jak wprzódy zdziwienie malowało się na jego twarzy. — A takiego jakim znalazłaś mię, jakże mię witasz Krystyno? — wymówił zwolna, z pewną wzruszoną nieco powagą w głosie.
Zwróciła na niego wzrok jasny i łagodny, i rzekła. — Witam cię Anatolu słowem serdecznego pozdrowienia. Bodajbyś śród naszej ciszy wiejskiej i pod dachem rodziców moich znalazł uspokojenie, jeśli go potrzebujesz; odszukał i posiadł wszystko to, czego doścignąć może nie mogłeś na szerokim świecie.
Dembieliński raz jeszcze utonął oczami w licu dziewczyny, jaśniejącem teraz głęboką, nawskróś przenikającą dobrocią, i jakąś dziwną podniosłością bystrej i wysoko mieszkającej myśli; potem pochylił się nieco, i ustami dotknął lekko jej ręki. Przyjęła ten hołd skromnie i po prostu, nie spuściła powiek, nie zarumieniła się nawet tym razem, tylko uśmiechnęła się wesoło i rzekła.
— Jak na pierwsze spotkanie po tak długiem niewidzeniu się, prowadziliśmy kuzynie rozmowę dość oryginalną. Dawno już przecie pora abym cię poprosiła w głąb domu. Matka radaby zapewne powitać cię jak najprędzej.
Przy ostatnich wyrazach głos Krystyny stał się mniej pewnym, snać nie wiedziała dobrze czy twierdzenie jej jest prawdziwe, skierowała się jednak ku drzwiom, uprzejmym gestem wskazując drogę gościowi. Ale Dembieliński ostygł nagle; jeżeli powitanie i rozmowa z młodą dziewczyną zajęły go, a może trochę i wzruszyły, to ostatnie jej słowa starły z twarzy jego wzruszenie to aż do najmniejszego śladu. Obojętny i niedbały jak wprzódy, postąpił parę kroków za piękną swą przewodniczką, gdy nagle przez drzwi od przedpokoju, z ożywioną nadzwyczajnie twarzą, z postacią jak zawsze podaną naprzód, wbiegł hrabia Seweryn.
— Witajże w progach moich, szanowny gościu — zawołał zaraz od progu, z ręką wyciągniętą ku przybyłemu i gotową do serdecznego uścisku. — Zobaczyłem zdaleka sanie twoje odjeżdżające od ganku, i biegłem coprędzej aby cię powitać. Przebacz że spóźniłem się trochę.
Na widok hrabiego, w dumnych i chłodnych oczach gościa zamigotała iskra niespokojna. Byłoto jakby przypomnienie jakieś przykre, jakby wahanie się dziwne w człowieku tak pewnym siebie, może nawet jakieś nagle poczute i gwałtownie cofnięte wewnątrz uczucie wstydu, — gdyż na czole, pośród zamyślonych bruzd leżących pomiędzy brwiami, ukazało się i szybko zniknęło parę smug bladego rumieńca. Trwało to przecież zaledwie sekundę, po której Dembieliński przyjął ofiarowaną mu dłoń gospodarza, i na uprzejme słowo jego odpowiedział również uprzejmie, choć z większym nieco chłodem i powściągliwością.
Dwaj mężczyzni weszli w głąb domu i przechodzili zwolna długi rzęd komnat, kierując się ku pokojom Ewy. Pomimo zwykłych sobie obojętnych ruchów, i chłodnego, powściągliwością nacechowanego wyrazu twarzy, gość wydawał się wyraźnie zajęty, jakby trochę zaciekawiony a nawet zdziwiony postacią człowieka, w którego progi wstępował. Hrabia miał na sobie wcale nie wykwintne ubranie z szarego sukna, zapięte pod samą szyję, podobne do tego, jakiego używają zwykle ludzie oddający się mechanicznej jakiejś pracy pod otwartem, zimowem niebem. Z obu kieszeni jego surduta wystawały jakieś narzędzia, ślusarskie czy ciesielskie; można było pomiędzy niemi rozpoznać niewielki świder, podobnąż piłkę, młotek, wszystko to lekkie ale mocne i wyrobione z żelaza.
Przestępując próg przedpokoju, hrabia wyjął z kieszeni, pomiędzy narzędziami zabłąkane rękawiczki, i począł je nakładać na ręce. Snać wychodząc z domu zabrał je, aby ochronić ręce swe od zimna, ale zajęty pracą czy myślami, przypomniał sobie o nich wtedy dopiero, gdy były już niepotrzebne; rozmawiając przecież z gościem, zajęty i roztargniony, spełniał on teraz czynność, która machinalnie nasunąć się musiała jego myśli. Nie mogło to przecież ujść uwagi gościa, że każda z rękawiczek innej była barwy, i że małe i chude ręce hrabiego, silnie zaczerwienione od mrozu, nosiły na sobie ślady widoczne często wykonywanych prac fizycznych. Cała zresztą postać ta drobną była, chudą i podaną naprzód, a jednak jędrną, zdrową, dziwnie szlachetną a nawet wyniośle wyglądającą. Pomimo szaraczkowego surduta, u którego niedostawało paru pętlic i guzików, pomimo narzędzi wystających z kieszeni, pomimo rąk zziębłych i małego wzrostu, człowiek ten nosił na sobie pewne cechy niepospolitości, które zdołałyby wyróżnić go śród największego tłumu; a kiedy przebywał obszerną salę napełnioną licznemi portretami swych przodków, rysy twarzy i cała powierzchowność jego nie sprzeczały się bynajmniej, ale owszem wybornie harmonizowały ze szlachetnemi i dumnemi obliczami mężów, których krew płynęła w jego żyłach, a pomiędzy którymi znajdował się nie jeden wielki niegdyś istotną mądrością i cnotą.
— Co prawda — mówił hrabia — nie spodziewałem się powitać pana tak prędko; nie myślałem abyś do wiejskiej naszej ustroni tak uprzejmie pośpieszyć raczył.
— Panie hrabio — z wykwintną grzecznością odpowiedział Dembieliński — łaskawą odpowiedź pana na list mój wczorajszy otrzymałem dziś rano, i nie straciłem ani chwili czasu. Przestrzeń zresztą pomiędzy N. a Dolinami jest tak nieznaczną, żem przebył ją w niespełna godzinę.
— Z daleka przybywasz pan do ojczystego kraju — zaczął znowu gospodarz.
— Tak — mówił gość — i daleką również mam przed sobą drogę.
— Wiem, wiem — zawołał hrabia — udajesz się pan na Wschód, odziany godnością poselską; ogłosiły nam to dzienniki. Pozwól, abym ci na wstępie do domu mego powinszował....
— O panie hrabio — z uśmiechem i lekkim ukłonem przerwał Dembieliński — nie masz mi pan czego winszować; sąto wszystko znikomości... Prochem jesteśmy wszyscy i w proch się rozsypiem...
Hrabia, jakby uderzony temi słowami, z rodzajem skupionej uwagi spojrzał na swego gościa. Dembieliński miał na ustach jeden z tych uśmiechów lekkich i obojętnych, z jakiemi ludzie światowi wymawiają słowa do których nie przywiązują żadnego szczególnego znaczenia; ale w tej samej chwili spuścił oczy, a powieki jego opadające wdół, powoli i jakby ciężko, rzuciły mu na całą twarz nieokreślony wyraz zmęczenia.
Tymczasem Krystyna inną stroną domu udała się do pokojów matki. Weszła tam jak można było najciszej, stąpając jak zwykle na palcach, i strzegąc pilnie każdego swego kroku, aby nie sprawił najlżejszego choćby, ale niespodziewanego szelestu. Niedaleko wszakże od progu zatrzymała się zdziwiona — ujrzała bowiem swą matkę w postaci od dawna niewidzianej.
Ewa nie leżała na sofie, jak to było jej zwyczajem o każdej porze dnia lub wieczoru, ale stała na środku swego różowego saloniku, w błękitnej fałdzistej sukni, której głęboki wykrój odkrywał białą i kształtną jeszcze jej szyję, a kunsztownie związana szarfa uwydatniała szczupłość i giętkość kibici. Złociste włosy jej podniesione wysoko, splecione w warkocze i skędzierzawione w drobne loki, odkrywały całkiem czoło, nie pochylone cierpiąco jak bywało oddawna, ale owszem podniesione i zróżowione, czy lekkim rumieńcem, który oblewał także jej policzki, czy też żywym odblaskiem różowych, przezroczystych firanek, nawpół zasłaniających okna, przez które wnikały blade ale obfite promienie zimowego słońca. Atmosfera pokoju tego była przejęta zwyczajną tu wonią heljotropu; tylko dziś, do delikatnej tej woni łączył się żywszy i energiczniejszy zapach perfum, ulotniony zapewne z otwieranych przed chwilą, napełniających gotowalnię flakonów. Ale ani różowa ze wszech stron ogarniającą ją łuna, ani ożywiony ruch szybkiej po pokoju przechadzki, którą przerwało wejście Krystyny, nie zdołały przywrócić tej zwiędłej kobiecie dawno utraconej świeżości; nie starły z jej twarzy śladów długich dni przebytych w targaniach się wewnętrznych zrazu, a potem w omdlałem, apatycznem lenistwie. Młodości przystający krój jej sukni, wykwintny i zalotny układ włosów, rumieńce nawet opływające wychudłe, zapadłe policzki, i iskry żarzące się w spłowiałych, zmęczoną powieką osłonionych źrenicach, przyoblekły ją we wdzięk jakiś smutny bo sztuczny, w każdym szczególe zdradzający przykre jakieś rozdrażnienie, i nienaturalne, zapóźne pragnienia.
— Krystyno — ozwała się Ewa zwracając głowę ku wchodzącej córce — proszę cię bardzo, abyś nigdy więcej nie wchodziła do mego pokoju tym cichym, jakby skradającym się krokiem. To do niczego niepodobne, i wygląda tak, jakbyś chciała pokazać przed światem, że jestem wiecznie chorą albo kapryśną.
Mówiła to zwykłym sobie łagodnym, rozwiewnym głosem, w którym jednak drgała pewna tłumiona niecierpliwość.
— Moja matko... zaczęła Krystyna.
— Moja Krysiu — przerwała Ewa szarpiąc nieznacznie cienkiemi palcami batystową chusteczkę, którą trzymała w ręku, — wybij sobie z głowy to śmieszne wyobrażenie — że jestem chorą i kapryśną. Chciałabym bardzo, abyś odtąd obchodziła się zemną, aby wszyscy obchodzili się ze mną jak z zupełnie zdrową i najszczęśliwszą w świecie kobietą.
Krystyna ukryła zdziwienie, które ogarnęło ją zaraz u wejścia, i rzekła. — Moja matko, bardzo się cieszę szczęśliwą zmianą, która zaszła w twojem zdrowiu; co zaś do mego obejścia się z tobą, pragnę aby ci ono było zawsze przyjemnem.
Ewa nie odpowiedziała, i zaczęła znowu szybkim krokiem przechadzać się po pokoju. Łagodny głos córki, w którym drżał jednak starannie tajony smutek, rozbroił może ten gniew tłumiony, nieokreślony, jaki na jej widok uczuła w sobie; spojrzenie jej bowiem upadło parę razy na twarz Krystyny, łagodniejsze już jak wprzódy, i jakby zawstydzone.
— Moja matko — po krótkiej chwili milczenia ozwała się znowu młoda dziewczyna — przyszłam tu, aby ci oznajmić przybycie gościa.
Ewa stanęła nagle jak przykuta do miejsca.
— Jakiego gościa? — zawołała drżącym głosem, a przezroczyste ręce jej zadrżały pod koronką chusteczki.
— Krewny nasz, Anatol Dembieliński, przyjechał przed kilku minutami, i wkrótce zapewne zapyta o pozwolenie widzenia się z tobą.
W tej chwili w przyległej sali ozwały się rozmawiające głosy męzkie. Ewa drgnęła. Jakże dawno, jak dobrze znanym jej był jeden z tych głosów! jaki tłum przypomnień dzwięk jego przywołał do jej głowy! jaką falę wzruszenia wlał w pierś jej od tak dawna ostygłą! Młodość, piękność, gorące marzenia, namiętne nadzieje szczęścia, wszystko co utraciła, wszystko czego wyrzekła się, co pozostało daleko za nią i mąciło jej dni czarem wspomnień i goryczą wyrzutów, stanęło teraz przed tą kobietą, niby tłum mar powstałych z mogiły na wezwanie tego głosu, który energiczny choć stłumiony, drżący trochę pomimo przedziwnej swobody i czystości brzmienia, ozwał się teraz w przyległej komnacie. Ewa wyprostowała się, oczy jej pałały, pierś przyciśnięta trzęsącą się dłonią, oddychała z trudnością. Otworzyła usta i przez chwilę nie mogła nic wymówić. A głos, ów głos tak czarowny i straszny zarazem dla niej, zbliżał się coraz, dźwięczał już tuż, tuż za jej progiem.
— Panie hrabio — mówił Dembieliński stojąc o parę kroków za drzwiami salonu Ewy — lubo miałem kiedyś przyjemność znać zblizka żonę pańską, nie ośmielam się przekroczyć jej progu bez pozwolenia. Lata niewidzenia się dzielą nas, a piękne panie rzadko chowają pamięć o dawnych znajomych.
— Krystyno — wymówiła Ewa, zbliżając się ku drzwiom krokiem, który nagle stał się pewny i silny — proś tu... pana Dembielińskiego!
Dziewczyna otworzyła drzwi na oścież, i z uprzejmym uśmiechem rzekła do przychodzących: — Matka moja prosi panów abyście wejść chcieli.
Dembieliński stanął na progu, w całej piękności swej wyniosłej, kształtnej, prawdziwie męzkiej postaci. Różowe światła szerokiemi pasami błądzące w atmosferze pokoju okoliły mu głowę, podnosząc do gorącego tonu i tak już namiętną bladość jego twarzy. Daremnie oczy jego obojętne i ledwie na dalekiej głębi źrenic połyskujące wewnątrz cofanemi blaskami, chłodnem i ściśle tylko grzecznem wejrzeniem spotkały się z oczami Ewy; daremnie krok jego powolny był i niedbały, a surowo zarysowane usta wymawiały wyrazy powszedniej, nic nieznaczącej grzeczności; widać w nim było jakąś myśl palącą, falami uderzającą do czoła; jakieś wzruszenie wpół szyderskie, wpół dumne, wpół radośne, z jakiem witał stojące przed nim w postaci kobiety, marzenie jego młodości, chwilę srogiego, nigdy niezapomnianego rozczarowania, może cel zawziętej w urazie, mściwej, pysznej a lata trwającej myśli.
Ręka Ewy dotknęła na mgnienie oka dłoni gościa, ale wnet jakby spiorunowana, opadła bezwładnie pomiędzy fałdy sukni.
— Panie! — wyszeptała, — bardzo się cieszę... bardzo się cieszę żeś pan chciał przypomnieć sobie o nas.
— Pani — odrzekł Dembieliński głosem zupełnie pewnym i wykwintnie grzecznym, — jam nigdy nie zapomniał...
Dla obojętnych słuchaczów były te słowa prostą tylko grzecznością. Ale Ewa zrozumiała widać znaczenie ich głębsze, a dla niej srogie, bo z lekko różowej jaką była, stała się bardzo bladą; powiewna, delikatna postać jej zachwiała się i osunęła na najbliższą sofę. Hrabia wskazał gościowi sąsiedni fotel. Z ledwie mogącym się ukryć niepokojem spoglądał on na żonę, obawiając się może jednego z często przytrafiających się u niej wybuchów niczem nie spowodowanych spazmów, albo też upartego milczenia, które teraz byłoby najwyższą nieprzyzwoitością. W obawie tej nic nie było dziwnego, gdyż ludzie tacy jak hrabia, nie lubią wystawiać na widok publiczny swych nieszczęść domowych. Ale tym razem obawa okazała się próżną; Ewa bardzo prędko podniosła głowę i spojrzała na gościa okiem suchem, błyszczącem, i nie zapowiadającem wcale spazmów ani kapryśnego milczenia.
— Dawno nie widzieliśmy się z panem — zaczęła mówić prędko i silniejszym jak zawsze głosem; — nawet, rzeczto dziwna trochę, żeśmy się z panem nie spotkali w żadnym punkcie Europy. Wprawdzie nie byłam nigdy w mieście, które pan zamieszkiwałeś, ale przecież musiałeś pan od czasu do czasu odbywać podróże. Ja podróżowałam długo... zaraz po ślubie naszym; Seweryn był tak względnym i uprzejmym mężem, że powiózł mię do Włoch, do kraju, qui a toutes mes préférences... Byłam w Wenecji... pływałam gondolą... czyś pan pływał kiedy gondolą po weneckich kanałach? Je vous assure, że przejażdżki te mają powab zupełnie odrębny... Płynąc u stóp starego pałacu dożów patrzyłam na balkon, z którego dożowie rzucali złote obrączki w błękitne fale morza, i myślałam... o znikomości i nietrwałości wszelkich chwał ziemskich...
— Pani hrabina miałaś wielką słuszność myśleć w ten sposób o chwałach ziemskich — z lekkim ukłonem przerwał Dembieliński; — szczęśliwi — dodał z uśmiechem, — którzy pragnienia serc swych zamknąć mogą w szrankach ciepłego pokoju...
— O tak, tak — przytwierdziła Ewa, i z tą samą co wprzódy żywością mówiła dalej. Z Włoch udaliśmy się do Szwajcarji... Alpy widziałam tylko zdaleka, bo niemam dość sił do wstępowania na znaczne wysokości... Z wielką zato radością przybyłam do Paryża, gdzie bawiłam się wybornie kilka miesięcy przeszło... Od kilku lat nie podróżuję już wcale. Seweryn parę razy wyjeżdżał za granicę z Krystyną, ale ja zostawałam... Pokochałam wieś... Doliny są w prześlicznem położeniu... Od rana do wieczora patrzeć mogę przez okna moich pokoi na najpiękniejsze krajobrazy... góry... jeziora...; w lecie rzeki i strumienie wzbierają i zataczają fale swe do samego prawie parku... Pan lubisz piękne krajobrazy? jeżeli mię pamięć nie myli, to przypominam sobie żeś pan lubił kiedyś śpiew słowików... W Dolinach słowików mnóstwo śpiewa w maju... prawdziwy chór...
W ten sposób Ewa mówiła przez parę jeszcze minut; byłto prawdziwy grad słów, które wypadały z jej ust przerywane, ale pośpieszne. Przytem uśmiechała się ciągle. Suche jej oczy błyszczały, blade chude ręce czyniły w powietrzu gesta, które utraciły zwykłą swą miękkość i powolność, a stały się dziwnie ożywione, ostre i niemal gorączkowe. Chciała widocznie pokazać się nietylko uprzejmą i swobodną, ale wesołą, zdrową i szczęśliwą. Naraz jednak zabrakło jej oddechu; pragnąć utaić słabość, która ją ogarniała, zaśmiała się prawie głośno, ale wnet potem oparła ramię o poduszkę sofy, głowa jej zwisła na piersi, uśmiechnięte przez chwilę usta zwarły się, a zebrane w koło nich drobne zmarszczki uwyraźnione i nieruchome, rzuciły znowu na twarz jej, znikłe z niej na chwilę piętno cierpienia i zwiędnięcia.
Wtedy i na twarz Dembielińskiego spadł na jedno mgnienie oka wyraz dziwnie przykry. Byłto wyraz niby zawodu połączonego ze zniechęceniem, a nawet zawstydzeniem. Być może iż widok kobiety tej tak boleśnie i dumnie silącej się na okazanie się mu wesołą i szczęśliwą, a w gruncie tak bezsilnej, znękanej i zwiędłej, — poruszył w sercu jego strunę litości, i zawstydził w nim tę myśl zawziętą i mściwą, która przez długie lata żyjąc w pysznej jego głowie, przywiodła go teraz przed tę kobietę, w pełni męzkiej jego mocy i chwały. Może pomyślał, że cel dla jakiego wstępował w te progi był bardzo małym; albo poczuł, że trjumf który obiecywał sobie odnieść nad tą istotą podupadłą na ciele i duszy, zamiast radości i dumy, przyniósł mu wrażenie smutku i wstydu przed samym sobą. Na ustach jego purpurowych, młodzieńczych prawie, wisiał ten uśmiech uprzejmy lecz powszedni, z jakim światowi mężczyzni zwykli słuchać miłego im na pozór, a w gruncie lekceważonego szczebiotania światowych kobiet; ale powieki jego opadły znowu w dół powoli, ciężko, i rzuciły mu znowu na twarz wyraz nieokreślonego, tajemnego zmęczenia.
— Pani hrabina pokochała wieś — zaczął mówić powoli i jakby z namysłem, — nie dziwię się temu wcale, a nawet ośmielam się wyrazić, że zwrot ten jej gustu cieszy mię wielce jako dawnego i zawsze życzliwego jej przyjaciela...
Zatrzymał się; Ewa podniosła nagle wzrok migocący dolegliwą obawą. Lękała się widocznie szyderstwa tego człowieka; wszystko co znosiła i na co się zdobywała od kilku minut, wyczerpało już do dna wątłe jej siły. Ale obawiała się daremnie; w Dembielińskim nic nie zapowiadało w tej chwili chęci szydzenia. Oczy jego przysłonione były powiekami, z ust nawet zniknął niedawny uśmiech; zimnym był, obojętnym ale poważnym.
— Pani hrabina pokochała wieś — powtórzył po krótkiej chwili milczenia. — Wszystkie kobiety wieś kochać powinny; słabe ich piersi potrzebują powietrza świeżego, niezmąconego temi upajającemi jadami, które składają atmosferę wielkiego miasta. Jady te słodkie są wprawdzie i uspasabiają ludzi do wiecznego, szalonego ruchu; ale mają zarazem własność trującą, której obronić się nie mogą natury słabe. My mężczyzni walcujem tam zawzięcie, ze wszech stron ogarnięci płomieniami tryskającemi z wulkanicznego gruntu. Nie jednego z nas płomienie rzucą pod obłoki w szacie ze złota i purpury, na widok całemu światu; nie jeden też całym ciężarem ciała swego i duszy runie w ziejącą ogniem paszczę, spłonie i spopieleje... Taki już nasz los... taka zresztą własna nasza wola.. Ale kobiety zasłabe są, aby w szalonym, długim walcu nie upaść; a zapiękne, aby można było bez żalu patrzeć jak spadają w gorące odchłanie i popieleją... Kobiety powinny kochać wieś i żyć na wsi. Człowiek przywykły patrzeć na nie jako na szalone tancerki, prędzej lub później mające uschnąć, spopieleć w płomieniach, albo jak lotne mgły rozwiać się bez śladu w podmuchach balowych zefirów, — na wsi tylko i z wielkiem swem zdziwieniem spotkać może kobietę zdrową, spokojną, rozkwitłą na wzór tej biblijnej lilji, w obec piękności której, bladły i znikały bogactwa Salomonowe...
Wymawiając ostatnie wyrazy Dembieliński podniósł zwolna powieki, a spojrzenie jego przeciągłe i poważne, spoczęło na twarzy siedzącej naprzeciw Krystyny. Ona take patrzyła na niego i nie spuściła powiek przed jego spojrzeniem; przeciwnie, zamyślone jej oczy utkwiły w oczach patrzącego na nią mężczyzny, z tą cichą mocą, która stanowiła główny czar jej wzroku.
Jeżeli Dembieliński ostatniemi wyrazami swemi tak widocznie do niej zwróconemi, spodziewał się wywołać rumieniec lub wyraz zmieszania na białe, spokojne lice pięknej dziewczyny, przypuszczenie to jego zostało omylonem. Krystyna podniosła czoło, które schylało się dotąd pod wpływem zamyślenia, i pierwszy raz w ciągu rozmowy głos zabierając, rzekła:
— Nie zgadzam się, kuzynie Anatolu, na sąd twój o wpływie atmosfery miast wielkich na ludzi w ogóle, a na kobiety w szczególności. Mężczyzni i kobiety wtedy tylko upadają w ogniste otchłanie i popieleją, jeśli w sobie samych nie posiadają stróżów wiernych i zawsze czynnych.
— I jacyżto mogą być ci błogosławieni stróże? — zapytał Dembieliński, badawczy wzrok zapuszczając na samo dno źrenic mówiącej.
— Stróżami tymi — łagodnie odparła Krystyna, — mogą być tylko: dla serca, miłość ideału — dla umysłu, wytrwałe ku niemu dążenie.
Dumne, purpurowe wargi gościa zadrżały cichym śmiechem. — Miłość! ideał! — wyrzekł zwolna i z naciskiem, — jakże zachwycające brzmienie posiadają wyrazy te, gdy wychodzą z ust pięknej kobiety! Paniom też przypadło z woli losu i natury mówić i marzyć o ideałach, nam pozostała twarda rzeczywistość...
— Ideał kuzynie — przerwała Krystyna, — jest najpiękniejszą rzeczywistością.
Uśmiech z ust jego przeszedł do oczów, które strzeliły nagle stalowemi połyskami.
— Ideał żyjący w rzeczywistości, widzialny, dotykalny... o! taki jest w istocie dziedzictwem płci obojga. Dla jednych posiada on włosy z połyskiem złota i oczy błękitne jak niezabudki; drugim przedstawia się w postaci źrenic gorejących jak czarne brylanty i lica śniadego jak...
— Kuzynie — przerwała Krystyna, — ja nie o takim ideale mówiłam...
Tym razem karminowy rumieniec oblał czoło jej i policzki. Byłto może wstyd czystego, prostego umysłu, nie przywykłego do wykwintnej zwierzchu, lecz zbyt swobodnej w gruncie szermierki słów światowych, albo gniew myśli, która uczuła się niepojętą.
— Ja nie o takim ideale mówiłam — powtórzyła, — ja mówiłam o ideale powszechnym, przedwiecznym, o ideale prawdy, cnoty i piękności...
Dembieliński nie spuszczał z niej oczów, których przedchwilne ostre połyski, gasły ustępując przed piękniejszym, łagodniejszym blaskiem.
— I pani wierzysz w ten przedwieczny, powszechny ideał? — zapytał głosem, w którym powaga walczyła z oddźwiękami uciekającej niby ironji.
Krystyna uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— Wierzę.
Gdy wymawiała ten jeden wyraz, twarz jej nie miała już rumieńca; białą była, spokojną i jasną, jak gwiazda żadną mgłą nie przysłoniona. Tylko ten cichy żar, który zwolna i niby w oddali palił się w głębi jej źrenic, zagorzał silniej i strzelił snopem świetlistych promieni. Z tą niepokalaną białością lica i z tym gorącym żarem w pogodnych oczach, wyglądała w istocie jak jedna z tych wspaniałych dość skromnych lilii, w obec których gasły przepychy i wspaniałości bogactw Salomonowych.
Być może, iż dumny, szyderski gość, który życie swe spędził na przypatrywaniu się przepychom i wspaniałościom nowożytnych Salomonów, i na gorączkowej za nimi gonitwie, uczuł pewną tajemną rozkosz na widok tej kobiety, którą sam porównał przed chwilą do lilji zdolnej zaćmić wszystkie ich świetności, bo patrzył na nią długo i uważnie, — tak długo i uważnie, iż zaledwie po kilku sekundach zmienił kierunek wzroku, aby zwrócić go na hrabiego, który zadawał mu jakieś pytanie. Rozmowa stała się ogólniejszą; prowadził ją głównie hrabia, który rzadko już teraz pogrążał się w porywające go dawniej co chwila nurty własnych myśli, i nie tak często jak przed laty, popadał w zadum i roztargnienia. Snać wpływy lat upłynionych zespoliły umysł jego z rzeczywistością, od której odrywał się niegdyś uciekając niby w ulubione oderwane światy; jedno straszne, piorunujące roztargnienie jakiego się dopuścił, w części przynajmniej broniło go od innych. Krystyna i Dembieliński odzywali się rzadko. Ona zdawała się być pochłoniętą jakiemś dziwnem rozważaniem, odbywającem się w tajemnicy jej myśli; on zwykł snać częściej milczeć jak mówić, a mówić zawsze z namysłem, z pewną wagą i miarą, i teraz ważył i rozmierzał swe słowa. Ewa odpoczywała. Opuszczona na poduszki sofy, wodziła po twarzach obecnych suchym, błyszczącym wzrokiem; kilka razy prostowała kibić i otwierała usta, aby przemówić, ale brakowało jej zawsze myśli, głosu lub siły. Ale kiedy otworzyły się drzwi od sąsiedniej sali i lokaj oznajmił podany obiad, powstała jakby na nowo wzmocniona chwilowym spoczynkiem, i szybko postępując ku hrabiemu z nieledwie wesołym uśmiechem rzekła:
— Cher comte, proszę cię podaj mi ramię. Pan Dembieliński zechce ofiarować swoje Krystynie. Jesteście państwo blizcy krewni i trzeba abyście się wzajemnie poznali.
Hrabia zdziwiony był tym wesołym tonem Ewy i okazaną mu jej uprzejmością. Nie było jednak w naturze człowieka tego odtrącać od siebie oznaki czyjejkolwiek życzliwości; a może jeszcze czuł się wdzięcznym Ewie za wysilenia, jakie czyniła ku pokryciu przed obcymi rodzinnych smutków ich i rozdziałów.
Dwie pary przebywając kila obszernych komnat, oddaliły się nieco od siebie. W połowie drogi Dembieliński zwrócił się ku swej towarzyszce, i tonem swobodnego żartu przemówił:
— Kuzynko! mam do ciebie prośbę. Pokaż mi proszę ten ideał, o którym mówiłaś przed chwilą z takim ślicznym zapałem.
— Nie potrzebuję pokazywać ci go kuzynie Anatolu — z uśmiechem odrzekła Krystyna, — żyje on w tobie samym.
Dembieliński zaśmiał się, ale z przymusem.
— Mylisz się kuzynko, niema we mnie żadnego ideału. Jeśli był kiedy, to umarł dawno.
Młoda dziewczyna przecząco wstrząsnęła głową.
— Nie — odpowiedziała, — spojrz tylko dobrze w siebie samego.
— Patrzyłem — wyrzekł Dembieliński.
— I widziałeś — dokończyła Krystyna.
— Co widziałem? — zagadnął gość.
— Światło ideału, które pociągało cię ku sobie, chociaż postanowiłeś nie iść ku niemu.
Tym razem dziwny ogień błysnął w czarnych i milczących jak otchłań oczach mężczyzny.
— Krystyno? — zawołał głośniej nieco niż zwykł był mówić, — zkąd ty wiesz o tem?
— Z pism twoich kuzynie i ze wspomnień jakie zachowałam o tobie — odparła Krystyna.
Dembieliński nie odpowiedział już nic, i szedł dalej w milczeniu z brwią nieco ściągniętą, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Na jedno mgnienie oka twarz ta dumna, obojętna, niedbała, pokryła się wyrazem bolesnym, niemal ponurym.
Przy stole gość i gospodarze zdawali się ściślej z sobą poznajamiać i wzajemnie zbliżać ku sobie. Serdeczna gościnność hrabiego, otwarte i swobodne obejście się Krystyny, wpłynęły może na zamknięte w sobie, skłonniejsze do milczenia niż do wywnętrzania się usposobienie gościa. Rozmowa toczyła się o przedmiotach dalekich ale zajmujących, i coraz stawała się żywszą. Dembieliński mówił tak jak pisał, świetnie, dowcipnie, porywająco; o rzeczach znanych umiał opowiadać w sposób ukazujący je w postaci całkiem nowej. W rozmowie jego jaśniała żywo piękna intelligencja, której nie było obcem ani niezrozumiałem nic z tego, co działo się i istniało w dziedzinie ludzkiej umysłowości. Dumny i szyderski przybysz począł widoczną znajdować przyjemność w wysoko ukształconem, i tak poprostu lecz szczerze uprzejmem towarzystwie, w jakiem się znalazł. Oczy jego z badawczym i poważnym wyrazem zapuszczały się z kolei w twarz hrabiego i Krystyny. Snać wielki pan ten w szaraczkowem odzieniu, z czołem surowego myśliciela a ustami łagodnemi jak u kobiety, i ta piękna jak słońce jaśniejąca dziewczyna, córka sławnej niegdyś z wykwintu i rozpieszczenia kobiety, przybrane i ukochane dziecię miljonera, ubrana w prostą, wełnianą suknię, z włosami zaczesanemi bez śladu pretensji i zalotności, pogodna, śmiała, mówiąca o rzeczach poważnych i trudnych z uśmiechem niemal dziecięcej swobody i wesołości, — snać obie osoby te, tak niepospolicie ze swą wzniosłą prostotą wyglądające pośród otaczających je ram bogactwa i starożytnej wspaniałości, budziły w umyśle jego żywą ciekawość i przyjazne jakieś, choć może zrazu nieufne trochę zajęcie. A niewiele trzeba było posiadać warunków, daleko mniej niż posiadał ich Dembieliński, aby w gospodarzu domu tego obudzić życzliwe uczucie i wywołać oznaki szczerej przychylności. Człowiek ten niezrażony niczem, lgnął zawsze do ludzi, pociągany tajemnym niby magnesem, jakim przejęte było własne jego serce; zbliżał się do nich z tem z góry powziętem wyobrażeniem, że jeśli nie są doskonałymi, to z pewnością stać się takimi mogą. Szanował on oddawna piękną intelligencję, energiczną i wytrwałą pracę Dembielińskiego; a jeśli i miał cokolwiek do zarzucenia drodze jaką on obrał, albo zasadom które wygłaszał, to zarzuty te ukryły się teraz w najdalszej głębi pobłażliwego i chętnego zawsze do myślenia dobrze o innych jego umysłu. Ewa nawet nie naruszała w niczem tej harmonji, jaka zapanowywała stopniowo w małem gronie tych ludzi, niepodobnych wprawdzie do siebie z wielu względów, ale połączonych jednostajnością wysokiej oświaty, i wzajemną ku sobie życzliwością. Cicha i spokojna jak dziecię spoczywające po długim płaczu, Ewa siedziała nieruchomo prawie na swem miejscu gospodyni domu, zrzadka tylko i zcicha wrzucając do rozmowy słowo lub uśmiech. Słowa te nie były już gorączkowe, ani uśmiechy przymuszone; jakaś niewypowiedziana słodycz granicząca prawie z uczuciem szczęścia rozlała się po bladej, zwiędłej jej twarzy; oczy jej przygasłe i okrążone drobnemi zmarszczkami, ale barwą i wyrazem przypominające w tej chwili niezapominajkowe, łagodne oczy dawnej, pięknej Ewy, nieustannie prawie tkwiły w twarzy gościa. Zdawało się że przypominała coś sobie, i że cała jej dusza nagłem wstrząśnieniem oswobodzona z okowów apatji, tajała w smętnej słodyczy wspomnień. Dembieliński zwracał się ku niej często z rozmową, i oddawał jej te drobne przysługi, do jakich sąsiedztwo przy stole często podaje sposobność. Słowa jego zwrócone do niej, uważne były i nieledwie serdeczne; a ruchy i spojrzenia pełne uprzedzającej grzeczności, graniczącej z uszanowaniem. Czy pragnął wynagrodzić zadaną jej dziś srogą boleść, i wymazać z własnej pamięci ten trjumf nad słabą kobietą, który zdala zdawał mu się pożądanym, a osiągnięty upokorzył go przed samym sobą? Czy ona odgadła ten zwrot zaszły w jego uczuciach, i ucieszyła się nim jak czemś, co uwalniało ją od srogich męczarni? Patrzała na niego i kilka razy z niezmiernem wysileniem cofnęła łzę gwałtem dobywającą się z pod powieki. Byłato łza gruba, paląca; ale ustąpiła wnet przed uśmiechem sprowadzonym na usta jakąś tajemną, niemal radosną myślą. Powstawszy od stołu, Ewa zbliżyła się znowu do męża.
— Kochany Sewerynie — rzekła głosem łagodnym i zupełnie pozbawionym cierpiących brzmień, jakie cechowały go wczoraj jeszcze, — naszego gościa zostawiam tobie i Krystynie, a sama pójdę do moich pokojów na krótką godzinkę. Ale wieczór spędzimy razem, i jeśli zgodzisz się na to, w twojej pracowni na górze. W moim pokoju niema kominka, a wiem, że ty i Krystyna lubicie spędzać wieczory zimowe przy kominkowym ogniu. Jestem pewna także, że i gościowi naszemu nie będzie nieprzyjemnem przypomnieć sobie ten wiejski zwyczaj mieszkańców północy, do których on sam z urodzenia należy.
Rzekłszy to pożegnała wszystkich skłonieniem głowy i uśmiechem, i odeszła krokiem jakkolwiek powiewnym i powolnym, nie chwiejnym jednak ani słabym.
W godzinę potem zmrok zapadł zupełny, ale w pracowni hrabiego, w starej poważnej komnacie umieszczonej na górnem piętrze baszty, jasno było od żywego ogniska, szeroko i wesoło płonącego na wielkim, dawne snać czasy i obyczaje pamiętającym kominie. Różowe i złote światła migotliwemi szlakami opływały ciemne lamperje ścian, uwydatniając delikatne, zdobiące je rzeźby, wywołując z cieniów powikłane wieńce kwiatów i liści, i figlarne pyzate główki podtrzymujących je genjuszków. Z tej fali chwiejących się, świetnych świateł, wyłaniało się także parę wielkich płócien namalowanych mistrzowskim pendzlem, przedstawiających poważne historyczne sceny. Na wielkim stole zarzuconym książkami, rękopismami, listami, rysunkami i robotami kobiecemi, paliła się jak zwykle lampa, bladem swem światłem tworząc malowniczy uplot z gorącemi, jaskrawemi blaskami ogniska. W pokoju tym cztery osoby zgromadzone tu tak niespodzianie, przepędzały długi, zimowy wieczór. Ewa cicha, słodka i nieruchoma jak przed godziną, siedziała w pobliżu kominka, tak jednak, że twarz jej kryła się w cieniu. Hrabia prowadził rozmowę z ożywieniem, które kazało domyślać się przyjemności, jakiej doświadczał znajdując w gościu swym człowieka z równym mu, choć może innemu kierunkowi podległym umysłem. Krystyna w przyległym pokoju urządzała herbatę.
— Jak widzę kuzynko — rzekł Dembieliński przyjmując podawaną mu przez nią filiżankę, — nauka i sztuka, którym oddajesz się z takim zapałem, czego dowody widzę w twoich rozmowach i tych pięknych rysunkach, pozostawiają ci dość czasu do trudnienia się gospodarstwem?
Krystyna chciała odpowiedzieć, ale Ewa ozwała się z pośpiechem:
— Krysia odkąd dorosła, wyręcza mię w zajęciach domowych, których jak pan pamiętasz może, nie lubiłam nigdy.
Dembieliński zwrócił się znowu ku Krystynie. — A ty kuzynko czy lubisz te zajęcia?
Piękna dziewczyna stała naprzeciw ogniska cała oblana gorącem światłem. — Lubię — odrzekła po chwili namysłu, — lubię wszystko co jest na świecie.
Dembieliński uśmiechnął się. — Na świecie są różne rzeczy — rzekł, — dobre i piękne, złe i brzydkie. Czy lubisz także te ostatnie kuzynko?
— Na szczęście kuzynie, mało ich dotąd spotykałam.
— A gdybyś je spotkała? — zapytał mężczyzna z dziwnem na nią wejrzeniem.
— Pragnęłabym na ich miejscu postawić dobre i piękne.
Dembieliński odwrócił od niej wzrok zamyślony i wpatrzył się w ogień. — Zło jest upartem — mówił zwolna.
— Ale dobro jest zaraźliwem, kochany panie — wesoło dorzucił hrabia, który przerwał przechadzkę po pokoju, i stanął pomiędzy dwojgiem rozmawiających.
Dembieliński zwrócił się ku mówiącemu. W twarzy jego tak zimnej i niedbałej z rana, dostrzedz można było pewną ledwo dostrzegalną zmianę. Chłód jej zdawał się zwolna tajać, z zarysu ust zniknęło szyderstwo.
— To pewna, panie hrabio — wyrzekł po chwili milczenia, — że cisza panująca w tym pięknym domu pańskim jest także zaraźliwą. Od kilku godzin zatapiam się w niej wzrokiem i słuchem jak w żywiole całkiem dla mnie nieznanym, wydaje mi się nawet, jakby żywioł ten wpływał we mnie samego. Muszę przyznać, że jakkolwiek nie znałem go dotąd całkiem, a może właśnie dla tego, że go nie znałem, znajduję w nim pewien niewytłomaczony i wcale oryginalny powab.
Hrabia z widoczną przyjemnością słuchał słów młodego dyplomaty. — A jednak — rzekł, — kto tak wytrwale pracował jak pan, musiał przepędzać często długie dni i noce śród ciszy i skupienia.
— Tak — odparł gość — ale byłato cisza wcale inna. Za oknami huczała nigdy nieustająca wrzawa wielkiego miasta, w uszach dźwięczały chaotyczne i ostre głosy słyszane wczoraj, dziś, w każdej chwili przez miesiące i lata długie; w głowie krzyżowały się myśli niespokojne lecące w takt z tym miljonopiórym smokiem, który zwie się światem. Tu nic nie przerywa milczenia, z łona świeżej i dzikiej natury płynącego w te ściany; zaklęte niem burze milkną, niepokoje ustają; nic nie przeszkadza patrzeć w samego siebie, w życie a nawet w świat, który wyraźniejszym i zrozumialszym jest zdaleka niż zblizka.
Skoro gość przestał mówić, Ewa poruszyła się lekko, i wychyliła pod światło ogniska bladą, łagodną twarz swą, dotąd ukrytą w cieniu.
— Panie Dembieliński — rzekła drżącym trochę lecz dość silnym głosem — jeżeli cisza wiejskiego naszego ustronia posiada dla pana powab o którym mówisz, pozostań pomiędzy nami póty, póki cię ów smok olbrzymi nie porwie znowu na swe miljonopióre skrzydła.
Umilkła jakby zmęczona temi kilkoma wyrazami, odetchnęła głęboko, i powtórzyła: — Pozostań pan...
Powtórzyła to z prośbą w głosie. Dembieliński z lekkiem zdziwieniem spojrzał na mówiącą, ale twarz jej znowu ukryła się w cieniu.
— Pani — zaczął z pełnym uszanowania i wdzięczności ukłonem.
Ale hrabia nie pozwolił mu dojść do słowa. — Kochany gościu — rzekł podając mu dłoń roztwartą, ciepłą i szczerą — powiedz otwarcie, jak długo zamierzasz przebywać w ojczystych stronach, i czy bardzo ci śpieszno zająć oczekujące na cię miejsce poselskie?
— Spieszno mi nie jest — odpowiedział Dembieliński; — książę P. którego będę miał zaszczyt zastąpić, dla widoków tak swoich osobistych jak rządu któremu służy, pozostanie na miejscu swem jeszcze kilka miesięcy. W połowie lata dopiero obowiązany jestem do zajęcia jego stanowiska, a cały ten czas postanowiłem poświęcić odpoczynkowi ciała i umysłu, na co też i otrzymałem pozwolenie Monarchy.
— A więc, kochany panie — zawołał hrabia — należysz do nas; połowę przynajmniej czasu przeznaczonego na odpoczynek, który słusznie ci się należy, oddać nam musisz. Krewnych blizkich o ile wiem nie masz; zresztą wszyscy ludzie którzy lubią się i rozumieją, są sobie krewni. A nigdzie pewnie nie znajdziesz głębszej ciszy jak ta, która miły wpływ wywarła tu na ciebie; od znudzenia zaś strzedz cię będą moje bibljoteki, zbiory, obrazy, które spólnie z sobą samym ofiaruję na twe usługi.
Dembieliński dziękował hrabiemu milczącym uściskiem dłoni, który jednak cieplejszym był i serdeczniejszym, niż można było spodziewać się po zimnej, niedbałej jego postawie. Wydawał się zamyślonym, patrzył chwilę w ogień i nie odpowiadał.
— Pozostań pan z nami — raz jeszcze powtórzyła Ewa, i znowu na światło ognia wysunęła twarz, zróżowioną tym razem rumieńcem niepokoju i obawy. Obawiała się widocznie odmowy gościa, i ręce jej splotły się mimowili pomiędzy fałdami sukni z prośbą, która jeśli nie gwałtowną, wymowną była jednak. Oczy Dembielińskiego przesunęły się zwolna po jej twarzy, niby pragnąc wyczytać z niej, czy słowa które mówiła były szczere; potem podniosły się tam, kędy nieruchoma i milcząca w różowej łunie ogniska stała Krystyna. Któż wytłomaczy dla czego wzrok pięknej dziewczyny, przezroczysty i głęboki jak tonie spokojnego morza, a jasny jak tęczowe łono brylantu, zmienił nagle blady koloryt twarzy gościa? Byłożto migotliwe odbicie błądzących w przestrzeni jaskrawych świateł, albo nagłe podniesienie się w piersi młodego mężczyzny fali wzruszenia nieznanej, śpiącej dotąd? Po wyniosłem, zbrużdżonem w zamyślone fałdy czole Dembielińskiego, przemknął błyskawiczny rumieniec, i przez chwilę człowiek ten zimny, dumy, wyrachowany, wydawał się człowiekiem niespodzianie wzruszonym.
— Panie hrabio — rzekł — pani hrabino, czuję się nietylko zaszczyconym ale i uszczęśliwionym łaską i względami jakie mię tu spotkały z ich strony. Jestem pewny że nie potrafię lepiej użyć krótkiej chwili spoczynku, jak pozostając pośród państwa.
Ewa nie odpowiedziała nic, głowa jej opadła na tylną poręcz fotelu; odetchnęła głęboko jak ktoś, z czyjej piersi spadł wielki ciężar. Ale Krystyna zwróciła się do ojca.
— Ojcze! rzekła, kuzyn Anatol mówił mi że pozostawił w N. sekretarza.
— Poślemy po niego i umieścimy go tu — odrzekł hrabia.
— Nie panie hrabio — odpowiedział Dembieliński ściskając znowu dłoń gospodarza — sekretarz mój pozostanie w N.; komunikować się z nim będę za pośrednictwem służącego, który tu ze mną przybył. Teraz zresztą nie będzie mi on często potrzebnym.
Po tej rozmowie Dembieliński milczał długą chwilę, i zamyślonym wzrokiem patrzył w ogień. Bruzdy między brwiami jego stały się głębsze i wydatniejsze; nawpół spuszczone powieki nadawały znowu twarzy jego dziwny wyraz zmęczenia, okrywający ją chwilami. Czy żałował że tak niespodzianie związał się danem przyrzeczeniem? — czy wsłuchiwał się w tę ciszę, która otoczyła go tak znagła, i śród której głośniej może przemawiały jakieś myśli i uczucia, zagłuszone i uśpione wrzawą świata i namiętnem ku upatrzonym celom dążeniem?
Około północy Ewa weszła do różowego saloniku swego, i milczącem skinieniem ręki odprawiła oczekującą na nią przy gotowalni Aloizę. W dniu tym zużyła ona więcej siły moralnej niż kiedykolwiek w swem życiu; ta słaba istota przebyła wszystkie liczne odcienia duchowego procesu: piorunującej burzy wspomnień, krwawej obrazy, i powstałej z letargu dawnej, jedynej życia miłości. W tej chwili jednak uczucia jej nie miały w sobie nic gwałtownego, i rzecz dziwna, nic nawet boleśnego.
Siły fizyczne tylko, rozpieszczone miękkością i próżniactwem, opuściły ją gdy znalazła się samą. Osunęła się, raczej upadła na najbliższą sofę; głowa jej nieruchoma legła na poduszkach śród złotej fali rozplecionych włosów, i ręce zwisły ku ziemi. A jednak, pomimo tej bezwładnej postawy, pomimo nawet łez, które powolnym lecz obfitym strumieniem płynęły z pod przymkniętych powiek, na twarzy jej nie było wyrazu cierpienia. Podobną była w tej chwili do dziecka, które uśmiecha się płacząc przez sen. Cała moralna istota jej uśpiona tak długo w okowach duchowego lenistwa i pognębiającej apatji, budziła się do życia. Wracające to ku niej życie spotykała Ewa uśmiechem, a łzy płynęły z pod powiek jej ciągle, i powoli.
Noc miała się ku końcowi, kiedy ta tak dziwnie płacząca i zarazem uśmiechająca się kobieta wyprostowała się na owem miękkiem siedzeniu. Usiadła, ogarnęła włosy ze zroszonej twarzy, powolnym ruchem splotła ręce, i podniosła je w górę.
— Jak prędko, jak prędko wysłuchałeś mię, Boże — szepnęła zwracając oczy ku wpół otwartym drzwiom kaplicy, przez które wymykało się światło blado gorejącej u ołtarza lampy; wczoraj jeszcze prosiłam cię o boleść, o rozpacz, ale i o uczucie i o życie! Teraz czuję że żyję...
Położyła dłoń na sercu, uśmiechnęła się znowu, i dodała: — Tyś wskrzesił mię, Anatolu!
Pozostała tak chwilę nieruchoma, z imieniem kochanka młodości swej na ustach; ale po chwili twarz jej zmieniona nagle opadła na splecione dłonie.
— O jakże ja kocham go! jakże ja kocham go jeszcze! — zawołała z głębi piersi, która podniosła się kilku gwałtownemi łkaniami. — Jutro zobaczę go — wymówiła po chwili — jutro, pojutrze i przez wiele dni, codzień...
I znowu uśmiechnęła się.






ROZDZIAŁ III.
Dzień przygód.

Pokój w Dolinieckim zameczku przeznaczony na mieszkanie dla świeżo przybyłego gościa, znajdował się na górnem piętrze baszty przeciwległej do tej, która zawierała pracownię hrabiego. Nazajutrz po przybyciu Dembielińskiego do Dolin, żaluzja osłaniająca z wewnątrz jedno z okien tego pokoju podniosła się bardzo wcześnie, tak wcześnie, że na świecie panował jeszcze zmrok zaledwie zaczynający rozpraszać się przed nadchodzącem świtaniem. W pokoju szerokie łoże widniejące z pod nawpół uchylonej kotary zaledwie było dotknięte, na stole dogorywała lampa, chwiejne światło rzucając na rozrzucone arkusze zapisanego papieru, i rozłożoną śród nich mappę Wschodu. Wszystko to dowodziło że człowiek, który tu noc przepędził, zażył snu mało albo i nic wcale. Snać odpoczynek któremu poświęcić zamierzał kilka miesięcy, był dla niego względny; zmniejszył miarę pracy, ale jej całkiem nie wykluczył, bo na papierze nie oschły jeszcze ślady pióra, które nakreśliło na nim mnogie szeregi wyrazów, a mappa poznaczona była na marginesach kreskami i uwagami, oznaczającemi że właściciel jej studjował pilnie miejsce przyszłego swego pobytu. Może to życie rozdzielone między roztargnienia wielkiego świata a ważne czynności i sprawy, nazwyczaiło go do pracy nocnej, czyniąc mu ją, jak często bywa w pewnych warunkach, niemal niezbędną; może też nawykłemu do wrzawy olbrzymich grodów, cisza panująca tu dokoła sen odbierała, jak innym odbiera go gwar i wrzawa? Teraz stanął u okna i przypatrywał się powolnemu świtaniu dnia zimowego, z zajęciem, jakie natura zwykła widokami swemi obudzać w ludziach mało ją znających, albo zespolonych z nią wielką dla niej miłością.
Koniec nocy był burzliwy; przez parę godzin poprzedzających poranek, wichry szalejące na świecie uderzały o ściany zamku z hukiem i jękliwym poświstem, z oddalonych borów dochodził trzask łamiących się dębów i sosen, a w parku i ogrodach gałęzie drzew odrywane od konarów ze stukiem i chrzęstem spadały na ziemię, zdającą się wzdychać pod ciężkim uciskiem gwałtownie wzburzonego, napowietrznego morza. Ale w chwili gdy Dembieliński podniósł żaluzję, grube ciemności poczynały się rozstępować, wichry milkły i z przycichającym coraz szelestem rozlatując się w różne strony, zabierały ze sobą porozdzierane szmaty chmur czarnych, na których miejsce przybywały zdaleka powoli żeglujące szerokie opony białych i szarych obłoków. W górze, na samym środku firmamentu błysnęło parę gwiazd omglonych, ale wnet znikły, bo na wschodzie nie śmiałe zrazu światło jutrzenki wychyliło się z za borów, rzuciło w przestrzeń kilka smug purpury i złota, które zamigotały w powietrzu, i w krótce też znikły przysłonione nawałnicą wielkich płat śniegowych, sypiących się z nadzwyczajną szybkością z białych obłoków, ale bez najmniejszego szelestu zaściełających ziemię. Upłynęło zaledwie pół godziny, gdy cała przestrzeń jak okiem sięgnąć pokryta była grubą warstą miękkiego, śnieżnego puchu; takiż puch osiadł na dachach domostw, oblepił się w około gałęzi drzew, i rozłożyste krzaki krzewów zasypał tak, że wyglądały jak z alabastru rzniętego w filigran. Po chwili płaty śniegowe spadać zaczęły coraz mniejsze i rzadsze; blada, złota tarcza słoneczna wychyliła się całkiem z za borów i rzuciła w świat snop promieni, rozsypujących się w powietrzu i po ziemi w tysiączne roje iskier. Wtedy i popielate obłoki poczęły rozdzierać się w szmaty i rozpływać w różne kierunki; mroźne tchnienie zcięło biały puch na drzewach i krzakach w szron twardy i brylantowy, sople lodowe zwiesiły się z gałęzi drzew, djamentowemi wieńcami koronując szczyty domostw. W powietrzu nastała wielka cisza, a w górze na oczyszczonym z chmur bladym błękicie, świeciło czyste, jasne, smętne słońce zimowego poranka.
W tej samej chwili na dole dało się słyszeć lekkie stuknięcie drzwi wchodowych, i z pod sklepionego zamkowego podjazdu wybiegły raczej niż wyszły na usłany śniegiem dziedziniec dwie kobiety. Kiedy skręcały na drogę wiodącą ku bramie, Dembieliński spostrzegł zróżowiony od świeżości poranka łagodny profil Krystyny; towarzyszką jej była młoda też i ładna dziewczyna, o smukłych delikatnych kształtach, z płowemi, lnianego prawie koloru włosami, wymykającemi się ze wszech stron z pod małego kapturka. Obie mały na sobie krótkie, do zimowej przechadzki zastosowane ubranie; futrzane obuwie okrywało drobne ich stopy, lekkie obcisłe futra wdzięcznie odznaczały młode i kształtne ich kibicie. Spojrzenie Dembielińskiego pomknęło za różowym profilem Krystyny, objętym złotawą ramą zdobiących kapturek soboli. — Dokądże tak rano? — rzekł zcicha do siebie, a twarz jego zadumana przed chwilą, rozpromieniła się miłem widocznie wrażeniem. Po ustach jego pobladłych trochę może od myśli, które oblegały go śród nocy, przemknął uśmiech.
Drzwi wchodowe stuknęły po raz drugi; hrabia Seweryn wyszedł na dziedziniec we wczorajszem swem szaraczkowem ubraniu, i przysłaniając dłonią oczy olśnione blaskiem iskrzącego się śniegu, zawołał. — Krysiu!
Dwie kobiety znajdujące się już w połowie dziedzińca odwróciły twarze; jedna z nich pozostała na miejscu, druga krokiem tak lekkim, jak gdyby zamiast po twardym, chropowatym śniegu, stąpała po gładkiej miękkiej murawie, poskoczyła na spotkanie wołającego ją mężczyzny.
Ojciec i córka powitali się uściskiem ręki, i kilka chwil rozmawiali ze sobą z ożywieniem, poczem pierwszy zwrócił się ku zabudowanium gospodarskim, druga połączyła się ze swą towarzyszką, i wraz z nią przebywszy bramę podwórza, pomknęła drogą kręto biegnącą śród wzgórz i dolin; ku widniejącemu zdala szerokiemu pasowi lasów.
W niespełna godzinę potem, daleko bo o parę wiorst od Dolinieckiego dworu, wązką, całkiem prawie zawianą śniegiem drożyną, dwie młode kobiety szły ku zblizka już ukazującemu się lasowi, a o parę staj za niemi w tym samym kierunku postępował Dembieliński, ubrany stosownie do pory i miejsca. Choć postępował w tym samym kierunku i nie spuszczał ich z oka, jednak nie widać było aby je gonił. Niepośpieszny krok jego, ale zato równy, szeroki i pewny w porównaniu z drobnym lubo dość szybkim krokiem kobiet, pozwoliłby mu zrównać się z niemi a nawet je prześcignąć, gdyby był chciał tego. Ale nie chciał, a szedł rozglądając się do koła, jak człowiek którego otoczyły nieznane lub dawno zapomniane widoki. Twarz jego była poważna i zamyślona; chwilami tylko, gdy zwracał spojrzenie na idące przodem kobiety, malowała się na niej lekka ciekawość.
Kobiety szły nie oglądając się, i wkrótce znalazły się u wejścia do lasu. Wtedy dążący w ich ślady mężczyzna przyśpieszył kroku, jakby obawiał się stracić je z oczu. Po chwili wszyscy troje znajdowali się na dość szerokiej drodze, przerzynającej las gęsty i wyniosły, a w kilka jeszcze minut, oczom Dembielińskiego, który pozostał zawsze w pewnej od kobiet odległości, przedstawił się bardzo wdzięczny zimowy krajobraz. Jakkolwiek wdzięczny a nawet dość niepospolity, krajobraz ten przywołał na twarz mężczyzny wcale inny wyraz, niż ten z jakim przypatrywał się czarodziejskim zmianom poranka, a potem witał miłe zjawisko pojawiające się na dziedzińcu w postaci Krystyny. Uśmiechnął się wprawdzie znowu, ale tym razem z pewną ironją. — Chatka w lesie! — wymówił z cicha; piękna moja kuzynka lubuje się snać w samotnych ustroniach!
Po sposobie w jaki słowa te wyrzekł, znać było iż nie wierzył w chatki w lesie, a lubowanie się w samotnych ustroniach poczytywał za wypływ chorej wyobraźni, i śmiesznego sentymentalizmu. Im dalej jednak postępował, tem ciekawszem okiem ogarniał krajobraz, coraz wyraźniej ukazujący się na promienistem tle dnia zimowego. Być może, iż szydził z chatek w lesie dla tego, że ich nie znał; być może także, iż poznawanie wszystkiego co jest na świecie, było mimowolnem pragnieniem i ambicją jego umysłu; bo pomimo niedowierzającego uśmiechu, przypatrywał się temu co widział z zajęciem, a na twarzy jego ożywionej i rozgrzanej chłodną świeżością poranka, żywa ciekawość mieszała się z niedbałą ironją.
Byłato w istocie chatka w lesie, a raczej schludny i niezbyt mały domek, stojący śród obszernej, półokrągłej polany, i tak zupełnie dokoła otoczony gęstwiną lasu, że widzieć go można było z jednej tylko strony, to jest z drogi, którą postępował Dembieliński. Las był wyniosły, złożony z odwiecznych rozłożystych dębów, klonów i jesionów; podszyty nieprzeniknionym prawie gąszczem młodych drzewek i krzewów. W lecie musiało tu być prawdziwe królestwo zieleni, ptaków, motyli i dzikiego kwiecia; teraz miejsce to wyglądało jak zaczarowany pałac ze ścianami z alabastru wyrzeźbionemi, z blado błękitnym stropem wspierającym się na filarach kryształowych, brylantowemi soplami obwieszonych. Ściany te i filary składały się z dębów, klonów i jesionów, okrytych grubą warstwą olśniewającego szronu. Pomiędzy niemi przeglądała gdzieniegdzie ciemna zieleń jodeł, zwieszających kolczaste gałęzie pod ciężarem oblepiającego je śniegowego puchu. Polana otoczoną była dokoła ogrodzeniem prostem, lecz mocnem i zgrabnie wykonanem, i zasłana gładkim, grubym kobiercem śniegu, po którym niby sieć krzyżowały się wązkie ścieżyny, wiodące od niewielkiego domku do gospodarskich zabudowań, albo okrążające owocowe drzewa i gruppy krzewów, ochronione przed chłodem zimowym słomianem spowiciem. Domek posiadał w górze facjatkę z szerokiem weneckiem oknem, a w dole po dwa spore przezroczyste okna z każdej strony ganku, o parę stóp nad ziemię wyniesionego. Okna te połyskiwały od słonecznych promieni ukośnie przedzierających się przez białe sploty drzew ośnieżonych; z dwóch kominów sterczących nad białym dachem, wiły się w kłębach grube zwoje srebrnego dymu.
Dwie kobiety zmierzały widocznie do owej chatki w lesie, ale szły już nie jednostajnym krokiem. Jedna z nich wyprzedziła nieco drugą, jakby zmęczoną. Idąca przodem stanęła, i obejrzała się za swą towarzyszką, i spostrzegła swego krewnego, idącego ku niej zwykłym sobie, niedbałym krokiem.
— Dzień dobry, śliczna kuzynko — rzekł podając jej rękę — zobaczyłem cię wychodzącą z zamku i udałem się za tobą. Czy się na mnie za to nie gniewasz?
Jeżeli słowami swemi wywołać chciał na twarz Krystyny rumieniec zmieszania, tak częsty na licach dziewiczych, omylił się. Krystyna nie była ani zmieszaną jego widokiem, ani rozgniewaną tem że ją ścigał.
— To rzecz tak prosta, kochany kuzynie — odrzekła; poranek na wsi jest tak piękny, że zapewne chciałeś mu się przypatrzeć.
— Widziałem go przez okno mego pokoju, — z uśmiechem odparł Dembieliński.
— I jakież uczynił na tobie wrażenie?
Mężczyzna wzruszył ramionami. — Jestem profanem pod tym względem, nie umiem wielbić uroków natury.
Krystyna popatrzyła na niego uważnie. — To nie prawda, kuzynie — rzekła — postanowiłeś sobie tylko nic nie uwielbiać...
— Czy wiadomość tę zasięgnęłaś także z pism moich, Krystyno?
— Po części z pism, a po części ze wspomnień.
— Z jakichżeto wspomnień, śliczna kuzynko?
— Ze wspomnień dzieciństwa. Kiedyś, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką, pomagałeś mi kopać grządki na kwiaty, i mówiłeś że pragnąłbyś wszystkie drzewa naszego ogrodu, kwiaty i słowiki zabrać ze sobą do tej granitowej stolicy, w której mieszkałeś.
Mówiła to na wpół z powagą, na wpół z wesołym, prawie figlarnym uśmiechem, ale z ust mężczyzny zniknął uśmiech, brwi jego ściągnęły się lekko.
— Co było to nie jest, kuzynko — wymówił z nagłym chłodem. — Ale do jakiegoż zaczarowanego ustronia przywiodły mię twe ślady? Jestże to siedlisko pobożnego jakiego pustelnika, albo miejsce pobytu dwojga uciekających od świata kochanków?
— Jestto po prostu mieszkanie głównego zarządcy Dolinieckich lasów.
— Czy trudnisz się także leśnem gospodarstwem, kuzynko?
— Nie, kuzynie; mieszkaniec tego domu tak doskonale zna sztukę leśnictwa, że moja interwencja nie jest mu wcale potrzebną.
— A więc jakiś dobry uczynek sprowadził cię tu zapewne. Wstałaś równo ze świtem, aby do samotnej pustelni nieść pomoc komuś cierpiącemu. Będzieżto jałmużna z chleba lub kruszcu, a może pociecha duchowa podana w kształcie modlitwy lub pobożnego napomnienia?
— Ani jedno ani drugie kuzynie; przyszłam tu po prostu dla tego, aby skłonić pewną nieszczęśliwą kobietę do przyjęcia pracy lżejszej niż ta, którą spełnia teraz.
Urwała nagle, bo o kilkadziesiąt kroków ukazała się postać kobieca, na pierwszy rzut oka dziwnie się przedstawiająca. Wychyliła się ona z za ścieżyny wązkiej, zaledwie dostrzegalnym szlaczkiem wijącej się śród zarośli leśnych, i zdala wyglądała na istotę jakąś bezkształtną, zgiętą prawie we dwoje, z garbem na plecach, sunącą się raczej niż idącą. Przy zbliżeniu dopiero można było w niej poznać kobietę odzianą grubym baranim kożuchem. Stopy miała okryte skórzanem obuwiem, ciężkiem i zrudziałem; głowę jej obwiązywała wielka perkalowa chustka spłowiała i bez koloru, jakby stara wynoszona szmata; na plecach dźwigała wielki kosz, upleciony z grubej łozy, opatrzony nakrywą, a wyglądający zdala jak przyrośnięty do pleców, bezkształtny garb. Kosz ten jakkolwiek wielki, nie musiał być ciężkim, bo nic w nim nie było; a jednak niosąca go kobieta zginała się jakby pod wielkim ciężarem. Była już o parę kroków od spoglądającej na nią Krystyny, a jeszcze nie wyprostowała postaci; podniosła tylko twarz, spojrzała i przystanęła. Jeżeli postać kobiety z koszem mogła wydać się dziwną i bezkształtną komuś z daleka na nią patrzącemu, to twarz jej ujrzana z blizka, uderzała czemś tak niezwykłem, nienaturalnem, czemś tak bolesnem a nawet okropnem, że widok jej musiał koniecznie nasuwać domysł jakiejś strasznej historji, jakiegś druzgocącego, piorunującego losu. W twarzy jej dostrzedz można było tu i owdzie zabłąkane linje i kształty, świadczące o dawnej, niepospolitej jej piękności. Ale byłyto raczej urywki linij i odłamy kształtów, wyłaniające się nakształt mar z innego świata, z tła oblicza wychudłego, zbrużdżonego, porytego nawskróś, niby burzą jakąś niszczącą, niemiłosierną a trwającą długie szeregi dni, miesięcy, lat może. Daremnieby kto z rysów tych wyczytać chciał lata tej kobiety. Czoło jej było zmarszczone, zżółkłe, zestarzałe i zwiędłe, jakby miała lat sześćdziesiąt; ale oczy zapadłe, chorobliwą sinością i snopami zmarszczek okrążone, posiadały jeszcze u brzegu zmęczonej powieki rzęsę długą, ciemną, gęstą, z pod której wymykał się ostry połysk źrenic zabarwionych bladym teraz, snać dawniej gorącym szafirem. Pośród policzków wystających u góry a obwisłych w dole, rysowały się usta tak blade, jakby w nich ani jedna kropla krwi nie pozostała, ale tak idealnie nakreślone przez naturę, że nawet zmarszczki gromadzące się w koło nich, nie mogły im odebrać pierwotnej, doskonałej piękności linij; nadawały one im tylko wyraz głuchego uporu, jakby zaciętości jakiejś w milczeniu i cierpieniu. Kształtów kibici kobiety tej nie podobna było odgadnąć pod grubym kożuchem; ale stopy jej drobne z wyraźnym trudem dźwigały ciężkie wiejskie obuwie, a ręce małe były i kształtne pomimo zgrubiałej skóry i nabrzękłości, które ją osiadły niby świadectwa mozolnych prac dokonywanych na skwarach i mrozach.
Zaledwie zdołała podnieść twarz, towarzyszka Krystyny, owa smukła delikatna dziewczyna o włosach lnianego koloru, przystąpiła ku niej z dziwnym pośpiechem, zdjęła z pleców jej kosz, postawiła go na ziemi, poczem niewymawiając słowa ujęła głowę zgiętej kobiety w obie dłonie, i milcząc ciągle, pocałowała jej pomarszczone stare czoło. Kobieta przyjęła uścisk ten w milczeniu, i za całą odpowiedź zaledwie lekko skinęła głową; żaden z rysów jej nie poruszył się najmniejszem wzruszeniem, nic nie drgnęło w tej zbolałej, zoranej twarzy. Ale dziewczyna o lnianych włosach była zato wzruszoną widocznie. Ściągłe, bladawe jej policzki napłynęły ciepłym rumieńcem, wielkie oczy błękitne, odznaczające się dziwną nieruchomością źrenic, napełniły się wyrazem przenikającego smutku. Krystyna wyciągnęła rękę, i ujęła grubą, pokaleczoną dłoń kobiety.
— Znowu tak rano przychodzisz, — rzekła smutnym głosem — i w tak silny chłód, tak daleko....
— Niebardzo daleko, — odparła kobieta, nachylając się po kosz swój, który jednak z pod ręki jej pochwyciła towarzyszka Krystyny. — Po co pani to bierzesz, panno Klaro? — zwróciła się do ostatniej, — to ciężkie.... Co innego ja! przywykłam już do noszenia ciężarów. Niebardzo daleko, — kończyła przerwaną mowę, — trzy wiorsty....
— Musiałaś chyba wstać przed świtem, — z wyraźną litością w głosie wymówiła Krystyna.
— Ja zawsze wstaję przed świtem. Muszę przynieść ztąd mleko, jaja i ptastwo, dopóki nie przebudzą się moi państwo. Idę już....
Zmierzała ku gankowi leśnego domu, gdy na ganku tym ukazała się inna znowu kobieta, którą można było porównać do pięknego dnia letniego, tak była świeża, hoża, promieniejąca uśmiechem rozlanym po całej jej twarzy. Ubiór jej składał się z jasnego perkalowego szlafroczka i dużej chustki zarzuconej na plecy. Na głowie nie miała nic, prócz wielkiej obfitości płowych włosów, nieuczesanych dziś jeszcze, a więc na wpół rozplecionych i roztarganych.
— Panno Krystyno! — zawołała z ganku, — od pięciu minut widzę już panią stojącą na śniegu, ale niemogłam dotąd wyjść, bo mię mój malec nie puszczał. I pani, panno Klaro, przyszłaś także! A i ty tu jesteś, Monilko! zawsze z ciebie ranny ptaszek! Proszę do domu! Kawa ostygnie!
Zobaczywszy nagle opodal nieco stojącego mężczyznę, umilkła i okryła się ściślej chustką. Chodźcie! chodźcie! — zawołała raz jeszcze, i zniknęła w głębi domu.
Krystyna zwróciła się do Dembielińskiego.
— Pójdź z nami kuzynie, — rzekła, — przedstawię cię tej ślicznej gosposi.
Dembieliński zdawał się namyślać. Patrzył na całą scenę z niejakiem zdziwieniem i ciekawością; przez chwilę oczy jego z rodzajem głębszego nawet zajęcia, utonęły w dziwnej twarzy kobiety z koszem, potem widok gospodyni leśnego domku i naiwne jej słowa przywołały mu na usta uśmiech.
— Wszystko co tu widziałem, śliczna kuzynko, — odpowiedział po chwili milczenia, — jest tak oryginalnem i nowem dla mnie, że z chęcią towarzyszyłbym ci dalej w twoich ekskursjach. Towarzyszka twoja, ta panna Klara, jak ją nazywają, przypomina bladą najadę, która połowę życia swego spędziła pod wodą, aż włosy jej spłowiały i oczy stały się szklane; gosposia tego domku ma minę nimfy leśnej, zbyt trochę otyłej; a ta kobieta w kożuchu wygląda zupełnie na skazaną do ciężkich prac księżniczkę...
Mówił to półgłosem, ale ostatni wyraz dojść musiał uszu przybyłej kobiety, jakkolwiek oddaliła się już od rozmawiających, bo stanęła nagle i obejrzała się na mówiącego.
— Kto mię nazywa księżniczką? — zawołała prostując się.
Coś dziwnie ponurego było w jej twarzy, gdy to mówiła; oczy zapadłe błyszczały gniewem z pod długiej rzęsy i nabrzękłej powieki.
— Trzeba niemieć chyba serca, by mię teraz nazywać księżniczką, — zawołała raz jeszcze; — dawniej, to co innego.... Ale teraz....
To „teraz” powtarzało się w jej ustach, jak boleśne syczenie osoby dotkniętej śmiertelnem ukąszeniem żmii. Parę sekund wpatrywała się w Dembielińskiego rozpłomienionym wzrokiem, potem wzruszyła ramionami, wróciła do swej uprzedniej zgiętej postaci, i odchodząc dodała ciszej. — Ludzie! ludzie!
Dembieliński wydawał się nietylko już zaciekawionym, ale nawet wzruszonym.
— Kuzynko, — rzekł zwracając się do Krystyny — przykro mi, że mimowoli obraziłem tę kobietę. Domyślam się, że musi być w tem jakaś historja, którą powszechnie nazywają dramatem. Księżniczka zrobiła zapewne mezaljans, wyszła za swego lokaja lub furmana, familja jej się wyparła, rodzice wydziedziczyli, a niewdzięcznik słodzi gorzałką żal po spodziewanym a nieotrzymanym posagu, i piękność uwiedzioną przez się, odziewa w kożuch barani, śle ją na zarobek z wielkim koszem na plecach. Szkoda, że nie jestem dramaturgiem. Zbierałbym tu tematy....
— Kuzynie, — przerwała Krystyna, — nie ukrywaj przedemną wzruszenia swego pod osłoną żartu. Życie tej kobiety zawiera w istocie dramat, ale nie taki jak przypuszczasz. Chodź ze mną, i przypatrz się jej lepiej.
— Nie kuzynko, — z żartobliwym zawsze uśmiechem odparł Dembieliński — nimfa leśna, która przed chwilą ukazała się tu na ganku, nie miała jeszcze czasu dokończyć swej toalety... byłbym zatem gościem natrętnym. Zresztą dość już miałem dziś wrażeń: widok zimowego poranku, pogoń za tobą, chatka w lesie i blada najada w uroczystem milczeniu całująca w czoło księżniczkę w kożuchu, dostatecznato kąpiel odżywiająca dla takiego zastygłego w prozie jak mój umysłu. Idę sam jeden na dalszą przechadzkę, uciekam od wrażeń...
— Nie uciekniesz od nich kuzynie — odparła Krystyna; są one zawsze, tam gdzie jest serce człowieka i piękność natury.
Zresztą — dodała z uśmiechem — gdy już będziesz ambasadorem i wrócisz do dyplomacji, zasłonisz się nią znowu przed wszelkiemi wrażeniami; ale teraz, tu, patrz na odkryte niebo, na białe rozłogi, na te stada ptaków przeciągające w górze niby ludy wędrowne szukające sobie ojczyzny... Zostanie ci po tem wszystkiem dobre wspomnienie.
Rzekłszy to, zrobiła ręką i głową przyjazny znak pożegnania, i szybkim krokiem wbiegła na ganek domu. Dembieliński poszedł dalej tą drogą szeroką, to kręto sunącą pomiędzy ubrylantowanemi ścianami lasu, to ciągnącą się w prostej linji na wzór alei o rzeźbionych z alabastru sklepieniach, a tak długą, że zdawała się nieskończoną, chociaż w odległej perspektywie niby świetliste wrota widniało niebo błękitne, z przeciągającemi po niem szmatami białych i szarych obłoków. Przez kilka minut Dembieliński zachował na ustach żartobliwy uśmiech z jakim pożegnał Krystynę; ale powoli twarz jego zmieniała się, z żartobliwej stawała się zamyśloną, z niedbałej surową. Brwi panujące nad chłodnemi oczami ściągnęły się w energiczne łuki, oczy wpatrzone w ziemię błysnęły ostrym, ponurym prawie połyskiem. Człowiek ten wcale inaczej wyglądał w samotności niż między ludźmi. Znać w nim było myśl pracującą nad zwaleniem z siebie ciężaru do zwalenia niepodobnego; znać było w nim gorzkie jakieś niezadowolenie, szyderstwem nawet nie dające się odegnać. Szedł zwolna w zamyśleniu, krokiem mniej dumnym i niedbałym jak zwykle, a nawpół spuszczone powieki, nieujęty wyraz zmęczenia rzucały na twarz jego młodą, i nie noszącą na sobie najmniejszego śladu tego niszczącego użycia, tych niezdrowych nałogów, które podkupują zdrowie i siły fizyczne. Fizycznie był on zdrów zupełnie; młodość jego, której snać nie terał w ladajakich uciechach, nie tarzał w pyle rozkładających szałów, doszła właśnie do najpiękniejszej pełni mocy i piękności męzkiej; ale we wnętrzu jego znajdowała się widocznie jakaś głęboka rana moralna, nurtowała go wskróś jakaś choroba niezadowolonego umysłu, buntującego się serca, a kto wie? może i od czasu do czasu budzącego się sumienia.
Szedł długo i zaszedł daleko, opuścił szeroką drogę, i wstąpił na wązką ścieżynę przedzierającą się przez powikłane uploty leśnej gęstwiny. Las dębowy i klonowy zmienił się na bór, w którym grube i niebotyczne prawie jodły i sosny stały przybrane w bieli, niby olbrzymy stróżujące w krainie ciszy i samotności. Spodem rosły tam w innej porze gęste paprocie, a puszyste mchy słały się u podnóża rozłożystych jodeł; ale teraz wszystko to zasypane śniegiem, przedstawiało powierzchnię ułożoną we wzgórza i doliny, ozdobioną takim bogactwem kształtów, że snycerz stanąłby tu w podziwie i radości, wielbiąc mistrzynię naturę, i z arcydzieł jej wyczytując dla siebie czarodziejskie zgłoski piękności. Panowało tu milczenie głębokie, uroczyste; od czasu do czasu tylko szeleścił w oddali powiew mroźnego wiatru, szara chmura przemknęła górą, albo w dole szerokie skrzydła rozpiął z głuchym szelestem wielki ptak czarny.
Dembieliński podniósł głowę, i za pomocą rąk torował sobie drogę pomiędzy gałęziami krzyżującemi się co chwila nad wązką ścieżką, okrytemi lodowym szronem, z którego biała mgła osypywała mu twarz i ramiona. Idąc rozglądał się dokoła, zapuszczał spojrzenia w najdalszą głębię boru, kędy zmrok walczył ze światłem, to niknąc przed niem, to zwyciężając je z kolei. Uchem zdawał się podchwytywać szelesty wiatrów muskających podnóża jodeł, i ptaków rozpinających skrzydła swe na ich konarach. Szelesty te były rzadkie, ale nagle pośród głuchego milczenia rozległ się w oddali szmer wcale inny. Było to jakby powolne i ostrożne sunięcie się po ziemi ciężkiego jakiegoś ciała; gałęzie jodeł i zmarzłe paprocie łamały się z chrzęstem, wyraźnie pod ludzką czy zwierzęcą stopą. Dembieliński stanął i nasłuchiwał. Szmer zbliżał się. Nasłuchujący nie uczynił ani jednego kroku dalej, tylko skrzyżował ręce na piersi, i z uśmiechem wymówił do siebie. — Czy ulubieniec i ambasador najjaśniejszego pana mego i monarchy, zginąć tu ma w gardzieli jakiego wilka lub niedźwiedzia? O! — szepnął znowu po chwili — nie jestto ani wilk ani niedźwiedź, ale zwierzę niebezpieczniejsze jeszcze, bo człowiek! Czyżby las hrabiego miał być siedliskiem Rinaldich, zastawiających sidła na miłośników natury?
W istocie między białą splątaną gęstwiną zaszarzały formy człowieka; po chwili można było rozpoznać grube, wielkie, podarte obuwie, sunące raczej niż stąpające, i zatrzymujące pełzający swój pochód za każdym silniejszym chrzęstem łamiącej się pod ich naciskiem suchej gałęzi, albo uginającej się warstwy zmarzłego śniegu. Mężczyznato był wysoki, barczysty, odziany sukienną siermięgą; torował sobie drogę za pomocą rąk wielkich, czerwonych i nabrzmiałych, których palce giętkie jednak i zwinne pomimo nabrzmiałości, dziwnie zręcznie i pocichu rozgarniały kolczate gałęzie, a łokcie tuliły się do żeber, jak zwykle bywa u ludzi będących pod wpływem obawy. Dembieliński rozpoznawał wyraźnie wszystkie kształty tego człowieka, ale nie widział jeszcze jego głowy; była ona zapewne wtuloną w ramiona, i prostopadle podaną naprzód, co czyniło ją niewidzialną. Nagle, postać ta ukryła się za grubym pniem jodły, a wychyliła się głowa i twarz idącego. Głowa okryta była starą, dziurawą czapką, a twarz całkiem prawie zarosła gęstemi, ognistego koloru włosami, śród których paliła się para oczu czarnych i błyszczących jak żuzle. Oczy te szybkiem, czujnem wejrzeniem obiegały całą widzialną przestrzeń, aż nagle zamigotały niewymownym przestrachem; tam bowiem kędy spodziewały się ujrzeć pustkę i dziką samotność, zobaczyły w spokojnej postawie stojącego człowieka.
Dembieliński stał nieruchomy, plecami oparty o pień starego drzewa, z małą w ręku gałązką jodłową, podniesioną z ziemi; postawa jego była spokojna i niedbała. Oczy wytwornego mężczyzny i leśnego włóczęgi spotkały się, i badały się przez chwilę. Pierwsze baczne były, ale zarazem dumne i nieco drwiące; w drugich zamigotał strach, a potem zagorzała głucha wściekłość. Przez kilka sekund mogło się zdawać że barczysty włóczęga, trzymający wielki kij okuty żelazem, rzuci się jak rozwścieczone strachem i głosem zwierzę na bezbronnego człowieka. Dembieliński widział to, ale nie uczynił najmniejszego poruszenia, nie pochylił się nawet, aby ku obronie swej podnieść z ziemi którąkolwiek z tych grubych, mocnych gałęzi, które tam leżały w wielkiej obfitości, ze szczytów drzew strącone wiatrem; zdawało się, że byłoby mu w tej chwili niepodobnem pochylić głowę. Podniósł ją owszem nieco wyżej, wargi jego nabiegłe żywą purpurą roztworzyły się lekkim, drwiącym uśmiechem; bawił się wciąż gałązką jodłową strząsając z niej drobne pyłki szronu, a tylko po rozdęciu się jego nozdrzy i blasku spojrzenia zatapiającego się w ponurych oczach włóczęgi, znać było, że czuł niebezpieczeństwo w jakiem zostawał, i że zamiast bojaźni, wzbudzało w nim ono pewną rozkosz dumną, drwiącą i pogardliwą. Brzydka twarz włóczęgi zadrżała w nowym przystępie strachu, usta jego zaledwie widzialne śród ognistego zarostu, poruszyły się cicho wyrzeczonem zaklęciem; cała postać gwałtownie rzuciła się wtył, a po chwili słychać było w oddali łamiące się pod ciężkiemi stopami mchy i paprocie, i stłumiony chrzęst szybko rozsuwanych gałęzi. Dembieliński zaśmiał się zcicha.
— Koniec końców, — rzekł do siebie odchodząc zwolna, — dobrze się stało, że głowa moja nie spotkała się z kijem tego potężnego chłopa! Gdybym tak znagła legł trupem, byłaby to niespodzianka nie lada dla tego zacnego hrabiego i dla ślicznej mojej kuzynki! Ciekawym bardzo, jakiebyto wrażenie uczyniło na Krystynie, gdybym został zabity w lesie jej rodziców? — Zaśmiał się znowu półgłosem, ale nagle zamyślił się. — Co mię obchodzić mogą wrażenia tej dziewczyny?
Szedł zwolna, niedbale, zapuszczając się coraz bardziej w głębię lasu. Po kilku minutach jednak stanął, spojrzał na zegarek, i rzekł: — Trzebaby się wszakże ztąd wydostać. Śliczna kuzynka moja ukończyć już musiała ranną swą ekskursję i wrócić w progi swego domu. Chciałbym coprędzej opowiedzieć jej przygodę moją z rozbójnikiem.
Rozejrzał się w około, i zobaczył wdali rzedniejące drzewa, pośród których kręto biegła droga, szersza nieco od ścieżki którą postępował dotąd. Kilkoma szerokiemi krokami przebył dzielącą go od owego miejsca gęstwinę, i stanął na drodze, na której znalazł ślady sań wiejskich wiodących zapewne w czyste pole. Lasy Dolinieckie były wszakże rozległe; a lubo droga którą postępować zaczął Dembieliński uczęszczaną była widocznie, i ku krańcowi gęstego boru zmierzała, to jednak zaledwie po całogodzinnym wytrwałym pochodzie zdołał wyjść na szeroką, otwartą przestrzeń. Przestrzeń ta przecież była nawpół tylko otwarta, bo przysłaniały ją szeregi wzgórz wzniosłych, których najwyższe zwać się już nawet mogły górami. Ludzkich mieszkań nie widać tam było wcale, kryły się one może w dolinach albo na przeciwległych stokach gór; miejsca zaś które Dembieliński po wyjściu z lasu ogarnął spojrzeniem, wyglądało dziko, samotnie, prawie pustynnie a bardzo wspaniale. Orjentować się tu człowiekowi nieznającemu miejsca trudno było, niemal niepodobna. Brzegiem biegły gęsto bory i lasy, to podnosząc się, to uginając wraz z falistym gruntem; z drugiej strony w półkole rozrzucone i w najrozliczniejsze kształty i wysokości wyrosłe pagórki, stały pookrywane białemi oponami, na których tle ciemniały zrzadka karłowate świerki. Szmaty uprawnych pól sterczały wystającemi z nad śniegu kolcami zeschłych ostów i badyli; na najdalszym planie, pod samym skrajem chmurzącego się nieba, widniała szeroka szyba zamarzłego jeziora, jak szkło gładka i połyskująca. Dembieliński stał i patrzył; po ustach jego wił się uśmiech w pół żartobliwy, wpół zachwycony. — Zbłądziłem! — rzekł do siebie, — pani natura życzy dziś sobie widocznie mnie jak najdłużej za towarzysza.
W tej chwili silny wiatr zerwał się z nad jeziora, z przeraźliwym świstem obił się o wzgórza, i całą siłą pędu uderzył w ścianę lasu, na skraju którego stał Dembieliński. Mężczyzna staranniej otulił się futrem. — Całuj mię zimna pani! — wymówił podnosząc głowę, — całuj mię piękna pani! rzadko się widujemy.
Zimna pani wywierała na niego czarodziejskie swe uroki; blada twarz jego zarumieniła się pod mrożącym podmuchem jej pocałunków, w chłodnych źrenicach igrały blaski, niby odbicia olśniewających świateł, rozsianych w przestworzu.
— Lasy i góry, — szepnął po chwili Dembieliński — istna pustynia!
Puścił wzrok po wysokich szczytach, i dodał nagle. — A gdybyto wstąpić na tę najwyższą!.. mógłbym potem powiedzieć sobie, żem raz w życiu głową dotknął obłoków.
Wstępować na najwyższe szczyty było snać jego namiętnością, bo przez kilka minut uparcie patrzył na szczyt najwyższej góry, na którym wzrastało kilka ciemnych, samotnych świerków. — No! — rzekł, — dziś dzień poświęcony awanturom. Puszczajmy się pod obłoki!
W kwadrans potem ktoś stojący pod lasem mógłby go widzieć wstępującego na najwyższą z gór, zębiastym szlakiem podpierających kraniec firmamentu. Nie było to ladajakie zadanie. Góra miała stok stromy, łożyskami strumieni poryty gdzie niegdzie, łamiący się w ostrokanciaste garby i głębokie rozpadliny. Garby oblepione były grubą warstwą usuwającego się z pod stóp śniegu; w rozpadlinach nagromadzona woda zcięta mrozem, przedstawiała powierzchnię szklistą, ślizką. Dla mieszkańca miasta nieprzywykłego do podobnych trudów, pochód ten był mozolny i niebezpieczny; ale Dembieliński miał dosyć sił do przeniesienia trudu, a niebezpieczeństwo miało dlań wyraźnie pewien tajemniczy i nieokreślony powab. Pierś jego oddychała ciężko, ale nogi stąpały mocno; kilka razy zatrzymywał się na chwilę dla nabrania powietrza, i szedł znowu dalej, z głuchym uporem i zaciętością w wyrazie twarzy, z nieokreśloną jakąś namiętnością w połysku oczów. Widząc go tak idącego, możnaby rzec, że wstępował na tę górę tak samo jak szedł w życie: zawzięcie, uparcie, namiętnie i pysznie. Nie chciał znać przeszkód, niedbał o niebezpieczeństwa; zapragnął stanąć pod obłokami, i z podniesionem bladem czołem, pewne swej siły zdobywcze stopy puszczał na śliskie, szkliste przestrzenie, stawiał je nad ciemnemi otworami przepaści. Nakoniec stanął u szczytu góry. Stanął, zdjął z głowy czapkę i ukłonił się nią dokoła. — Pozdrawiam cię pani naturo! — rzekł, — niewierny twój wielbiciel przybył do ciebie w odwiedziny. Kiedyś kochałem cię... kiedyś... dawno...
Ostatnieto były żartobliwe słowa, jakie wyrzekł w tej chwili; zwiała mu je z ust fala gorącego, niezwyciężonego wzruszenia. Pierwszyto raz od lat bardzo wielu znalazł się on sam na sam z dziką, samotną, szeroką naturą. Gdyby natura ta była w porze kwitnięcia, w porze barw, śpiewów i woni pieszczących zmysły, w porze najchętniej opiewanej przez poetów, widok jej sprowadziłby mu może na usta uśmiech niedowierzania, a do umysłu tę siłę odporną, z jaką człowiek zapierający się poezji i szydzący z sielanki, odpycha wszystko co stanowi na świecie wyraz ich najpospolitszy. Ale tu nic nie kwitło, nie śpiewało i nie pieściło. Od śnieżnych przestrzeni wiała pewna groza, niemal posępna; martwość ich była tylko pozorną, bo przy bacznem wpatrzeniu się i wsłuchaniu, oko dostrzegało miljony odcieni, ucho pochwytywało tysiące odgłosów. Nie było tu nigdzie pieszczoty ni wdzięku, ale panowały wszędzie piękność i majestat.
Pora śniegów i chłodów, szronów i wichrów znajdowała zawsze między ludźmi najmniej pierwców i miłośników. Serca miękkie i rzewne lgną do wabnego uroku wiosny, umysły melancholijne skłaniają się ku smętnej lecz łagodnej jesieni; zima posiada surową postać, która przestrasza wesołych, razi rozpieszczonych, martwo i nieponętnie wygląda dla tych, którzy lubują się wdziękiem, a sami nie są dość wysocy, aby pojąć wspaniałość. Ale ludzie ze sfałszowaną, zduszoną, gwałtem do milczenia skłonioną wyobraźnią, z uczuciem poezji zapartem w najdalszy zakąt serca, z umysłem drwiącym, sceptycznym, brzydzącym się oklepanką i pospolitością, mogą deptać pogardliwie po łąkach kwiecistych, omijać bez spojrzenia linje i róże polne, z lekceważącym uśmiechem słuchać trelów słowiczych. Dzikie rozłogi pokryte śnieżną oponą, surowe, milczące niebo z przemykającemi pod niem stadami ciemnych chmur i czarnych ptaków, alabastrowa rzeźba drzew i szkliste szyby zamarzłych jezior, — uspakajają nieufność, usypiają szyderstwo, spędzają straże czuwające nad wyobraźnią. Szyderca i sceptyk nie spodziewa się tu uwielbienia, i dla tego właśnie, pomimo wiedzy swej, zrazu uwielbiać zaczyna. Nikt mu nie zaręcza że znajdzie tu piękność, i dla tego właśnie on ją znajduje. Dla istot czułych i naiwnych, wiosna jest pierwszą literą w abecadle natury; nieufni i nadwerężeni życiem, powinni uczyć się jej naprzód z oblicza zimy.
Dembieliński stał na szczycie góry oparty ramieniem o świerk, i wodził wzrokiem po świetnej panoramie rozłożonej pod jego stopami. Lasy, wzgórza, kręte szlaki wąwozów, szkliste powierzchnie wód zamarzłych, kilka wiosek w głębiach dolin i podnoszące się z nad nich dymy, Doliniecki dwór czołami baszt panujący nad lasami — byłyto szczegóły widoku, pełne bogatej rozmaitości, ale zharmonizowane przedziwnie w rozległy, majestatyczny obraz. Po mroźnym poranku południe nadeszło łagodne; odwilż zawisła w powietrzu. Wiatry lecące z zachodu gnały przed sobą gromady białych i szarych obłoków, które zakryły błękit nieba i słońce, a ziemię orzuciły tym niepewnym odcieniem światłości, która nie jest ani dniem ani zmrokiem, ale posiada widnią dnia i tajemniczość zmroku. Na ziemi i drzewach pogasły brylantowe iskry, górą sunęły coraz gęstsze gromady chmur to chyżych i poszarpanych w drobne szmaty, to ciężkich i nabrzmiałych; z dolin zrywały się ogromne stada ptaków, zawisały nad szklaną szybą jeziora, i z gwarliwem krakaniem, któremu wtórowały chóry szumiących w przestworzu wiatrów, osiadały na stokach gór, aby zerwać się znowu i wznosić się ku ich szczytom. Dembielińskiemu wydało się raz, jakoby jedna z chmur przeleciała tuż nad jego głową, a kruk musnął mu czoło czarnem skrzydłem. Podmuchy wichrów szumiały mu w uszach głosami zagłady, a jednak potężne tchnienia ich wlewały mu w piersi strugi nieznanego dotąd gorącego życia.
W nim jak w naturze, walczyły światłość z ciemnością, zagłada z życiem. To co miał za zduszone i umarłe, czar wspomnień, zmysł wielbienia, poczucie i miłość natury, powstawało z serca jego niby z grobu; natomiast to, o czem myślał iż stanowi i na zawsze stanowić będzie moralną jego istotę: żądza wielkości, nurzanie się w tryumfach, świetne jak wyostrzona stal, i jak ona mordercze szyderstwo, usuwało się w coraz dalszy zakąt jego umysłu, mdlało i milkło. Patrzał i myślał. Może rachował się z przeszłością swą, i widział w niej to, czegoby widzieć nie chciał, o czemby zapomnieć pragnął — bo westchnął ciężko i pochylił głowę, jakby zdjęty nagłą przygniatającą pokorą. Może zapytywał przyszłości, ku jakim zaniesie go portom, bo podniósł czoło i powiódł dokoła siebie oczami nabrzmiałemi dziwnym smutkiem, jakąś tęsknotą dolegliwą lubo nieokreśloną.
Raz jeszcze spróbował uśmiechnąć się tak, jak uśmiechał się zapewne w gorejących światłami salonach, w których zwracał na siebie oczy wszystkich i stąpał po wawrzynach. — Na honor — rzekł — rozbójnik dobrze zrobił, że mię nie zabił! nie skończyłem jeszcze rachunku z życiem... Zaczął te słowa z uśmiechem, ale usta jego nie chciały się ułożyć do żartu i szyderstwa; zadrżały one boleścią jakąś głęboką, jakiemś namiętnem pragnieniem, i powtórzyły ciszej. — Nie skończyłem jeszcze rachunku swego z życiem!
Sporo upłynęło czasu nim obudził się z zamyślenia; zstąpił po stoku góry przeciwnym temu, którym wdarł się był na nią, i pierwszego spotkanego człowieka zapytał o drogę do Dolinieckiego dworu. Mieszkańcy zamku oczekiwali go w jadalnej sali. Wchodzącego pierwsza powitała Ewa; szybko powstawszy, podeszła ku niemu kilka kroków, i ze słodkim uśmiechem podała mu rękę. Powieki jej otoczone były różową obwódką, twarz wydawała się bledszą jeszcze i więcej zwiędłą jak wczoraj. Pragnęła snać bardzo wydać się piękną, więc ubrała się nieco zamłodo dla lat swych, i zajaskrawo dla znękanej swej powierzchowności. Wytworny smak z którego słynęła niegdyś, opuścił ją tym razem, zgłuszony zapewne żądzą namiętną a więc ślepą. W poważnej szacie, jako kobieta lat średnich, Ewa byłaby jeszcze piękną ostatkami dawnej piękności; ale różowa barwa, w jaką się przystroiła, zdawała się szydzić ze zwiędłej jej twarzy, a zalotne uczesanie włosów uwydatniało tylko wklęsłość wychudłych policzków, i otaczające jej skroń i powiekę wieńce drobnych zmarszczek. A jednak z pod tej znużonej, zwiędłej powieki, oczy Ewy świeciły dnia tego dziwną promienistością i słodyczą wejrzenia; patrzyła przez nie ubiegła jej młodość, jakby wydrzeć się z nich pragnęła na świat, zmartwychwstać i zajaśnieć nowem życiem. Dłoń, którą podała gościowi na powitanie, nie była już sztywną i drżącą jak wczoraj, ale objęła jego dłoń uściskiem ciepłym i serdecznym. Zaraz potem jednak Ewa zwróciła się w głąb pokoju, i usiadła obok męża, który z kolei witał przybyłego.
— Byliśmy niespokojni o ciebie, kochany nasz gościu — rzekł serdecznym swym głosem. — Krystyna mówiła nam, że zapuściłeś się w głąb lasu, a wędrówki po stronach nieznanych nie zawsze bywają bezpieczne.
— Panie hrabio — z uśmiechem odpowiedział Dembieliński — z własnego doświadczenia przekonałem się dziś o tej prawdzie, smutnej dla miłośników puszcz i pustyń.
Zwrócił się do Krystyny, i dodał.
— Przepowiednia twoja droga kuzynko, ziściła się. Dolinieckie lasy są widocznie krainą wrażeń i awantur; nie mogłem uciec od nich jakkolwiek chciałem. Po chatce w lesie i księżniczce, nadybałem rozbójnika.
Ewa wydała lekki okrzyk przerażenia, i osunęła się na poduszki sofy; ale Dembieliński nie usłyszał jej okrzyku, i nie spostrzegł nagłego zesłabnięcia, bo oczy jego zdziwione nieco ale zarazem jaśniejące, niedającą się ukryć radością patrzyły na twarz Krystyny, po której tle świeżem i zarumienionem przemknęła błyskawiczna bladość. Byłoto jedno okamgnienie. Piękna dziewczyna z troskliwem zajęciem popatrzyła na gościa.
— Kuzynie! — rzekła — mówisz tonem żartu o rzeczy, która jednak może być zupełnie prawdziwą. Lasy Dolinieckie są bardzo obszerne, i jedną stroną swą łączą się z puszczą na wiele mil rozległą. Z tego zapewne powodu złoczyńcy szukają w nich nieraz schronienia, i pomimo czujnej straży nie zawsze odkrytymi być mogą...
— Czy wiesz, kochany panie — przerwał hrabia żywo poruszając się na swem krześle, że posiadanie tych lasów wkłada na mnie obowiązek tak dla mnie ciężki, iż go, pomimo że jest obowiązkiem, prawie nienawidzę. Wystaw sobie, że każdego prawie roku strażnicy moi chwytają jakiegoś nieszczęsnego, którego ja znowu jako właściciel gruntu oddawać muszę w ręce sprawiedliwości. Tak być musi i powinno, wiem o tem; a jednak tak mi się sprzykrzyło być niejako narzędziem kary, że gdyby nie ekonomiczne względy obowiązujące każdego dobrego obywatela, kazałbym wyciąć lasy moje do ostatniego drzewka. Niechby już ci nieszczęśliwi ukrywali się gdzieindziej, i niechby tam kto inny trudnił się oddawaniem ich na ofiarę sprawiedliwości i bezpieczeństwu publicznemu. Jam do tego nie zdatny. Po każdym podobnym wypadku długo muszę łamać się z sobą, aby zapomnieć, że tam ktoś poszedł na dno topieli z kamieniem u szyi. Wiem, że to nierozsądnie; wiem że zbrodnia niepowinna być tolerowaną; kto staje się szkodliwym, ten zrywa kontrakt wiążący go ze społeczeństwem, a ono ma prawo postąpić z nim tak, jak zapisano w artykułach kontraktu. Wiem o tem wszystkiem, któż zresztą o tem nie wie? każde dziecko o tem wie, i ja wiem; ale cóż chcecie... jam do tego nie zdatny!
Hrabia mówił te słowa nawpół żartobliwie, nawpół z prawdziwem zmartwieniem a nawet pewnym gniewem. Dembieliński słuchał go z wyrazem twarzy żartobliwym a nawet ironicznym nieco zrazu, bardzo poważnym przy końcu.
— Panie hrabio — rzekł — uczucia pana byłyby wielce klopotliwe dla administratora kraju a choćby i najmniejszej prowincji. Porządek przedewszystkiem! tak uczy ekonomja i polityka, przed któremi zwykłem uchylać czoła. Racz mi pan jednak powiedzieć, mnie, który nie przywykłem do towarzystwa filantropów, i samą filantropją znam zaledwie z nazwania, co właściwie sprawia panu to srogie strapienie, które poczuwasz na widok pojmanego przestępcy lub zbrodniarza?
— Ależ panie — żywo zawołał hrabia — jestto naturalnie myśl, że ten przestępca, ten zbrodniarz jest człowiekiem takim jak ja, lubo upadłym; że przyczyną upadku jego były może jakieś straszne, pognębiające okoliczności, którym oprzeć się nie zdołał; że nakoniec jest w nim zapewne choć słaby przebłysk szlachetnej natury ludzkiej, który rozniecony umiejętnie mógłby sprowadzić poprawę; że... że nakoniec jest to ciało skazane na straszne męczarnie, a dusza zgubiona dla wszystkiego co jest na świecie dobrem i uczciwem...
— A więc — z niezwykłem ożywieniem przerwał Dembieliński — a więc pan wierzysz w to, że człowiek może popełnić występek, a jednak nie utracić całkowicie zmysłu szlachetności; że nosząc się przez życie z pamięcią o swym występku, może tęsknić jak potępieniec za niedosięgłą już dlań czystością życia; że korzystając nawet bezpiecznie i na pozór spokojnie z owoców swej zbrodni, w każdym momencie nocy samotnej, bezsennej, przeklinać może tę zbrodnię, okoliczności śród których ją popełnił, i chwilę zesłabnięcia przez którą uległ pokusie? Wierzyszże pan w to wszystko?
Hrabia milczał chwilę, potem odpowiedział z powagą w głosie.
— Wierzę w to wszystko. Wierzę iż niema tak czarnej przepaści, do którejby od czasu do czasu nie zabłądził promień dnia jasnego. Wierzę iż w piersi człowieczej, jako skarb najcenniejszy i najwyższe obdarowanie, istnieje potężna siła dźwigania się. Siłą tą czyści zarabiają sobie na wielkość, zmazani na oczyszczenie. Jest ona rozkoszą tych, którzy pną się coraz wyżej na szczeblach doskonałości, nie upadając nigdy, a męczarnią tych, którzy upadają lub upadli. Trzeba ostatecznego upośledzenia moralnego albo długiego szeregu strasznych występków, aby siłę tę unicestwić w sobie. Bywa to wszakże na nieszczęście ludzkości, ale rzadko. Natury ludzkie nieupośledzone z urodzenia i nie zbrukane ostatecznie życiem, jakkolwiek występne i zbłąkane, duszą się na nizinach błotnych, wzdychają do szczytów słonecznych; zdolne są wydostać się z pierwszych, wstąpić na drugie. Wierzę w to, jak instynktowo wierzy ludzkość cała, zmieniając coraz częściej dawne okrutne sposoby dośmiertnej kary, na zakłady poprawy i umoralnienia; jak wierzył założyciel chrześcjaństwa, gdy opowiadał przypowieść swą o owcy, która zbłąkana powrócić jednak może....
Dembieliński słuchał gorących słów hrabiego ze spuszczonemi oczami; po chwili podniósł je, i ogarnął twarz mówiącego dziwnem wejrzeniem. Była w wejrzeniu tem radość jakaś tajemna, coś nawet podobnego do wdzięczności. Pochylił się nieco jakby chciał otwartą dłoń podać hrabiemu; ale hrabia nie spostrzegając wrażenia sprawionego jego słowami, zatopiony całkiem w myślach, ze wzrokiem zamglonym i utkwionym w przestrzeń, wymówił ciszej i smutnie.
— A jednak zło jest złem, występek występkiem. Jednostka ma prawo litować się nad upadłym człowiekiem, i mimo wszystko miłować go jak brata. Ale społeczność musi strzedz pilnie praw swoich, jeśli ma być porządkiem a nie bezładem. Ile razy miałem w ręku występnego człowieka, płakałem wewnętrznie, alem nigdy nie zwrócił mu wolności. Jestto elementarne prawo porządku zrodzonego wraz z uspołecznieniem się ludzkości, a wyższem nad nie jest to, które rodzi się wraz z człowiekiem, i karę za zło wymierza we własnem jego wnętrzu...
Przy ostatnich słowach hrabiego, Dembieliński zmienił się nagle. Z człowieka roztrząsającego z niezwykłem ożywieniem jednę z najważniejszych kwestyj moralnych, a nawet wzruszonego wyraźnie rozwiązaniem jakie dawał jej hrabia, stał się znowu zimnym, zamkniętym w sobie dyplomatą, z którego twarzy wyczytać niepodobna ani potwierdzenia, ani zaprzeczenia, ani jakiegokolwiek ujemnego czy dodatniego uczucia. Podobnym był w owej chwili do istoty, która nosząc na sobie kamienną skorupę, wychyliła się przez mgnienie oka na zewnątrz, ale ugodzona czemś sobie niemiłem lub nieprzyjaznem, ukryła się w niej nanowo z pośpiechem. Ruchem, który całej postawie jego nadawał pozór obojętnej niedbałości, oparł się o poręcze krzesła, i rzekł z nic nieznaczącym uśmiechem.
— Zapuściliśmy się w poważną dyssertację a zapomnieliśmy o rozbójniku...
Ewa, która nie zdawała się wcale słuchać toczonej przed chwilą rozmowy, ale wodziła po pokoju zamglonemi oczami, które co chwila, nieprzezwyciężonym jakby pociągiem owładane, zatrzymywały się na twarzy gościa, — drgnęła na odgłos ostatniego wyrazu, i wydała powtórny okrzyk przerażenia.
— Rozbójnik — zawołała, — mój Boże! rozbójnik!...
Ewom salonów nie znającym nic na świecie prócz raju, w którym zrodziły się i wychowały, często na mniejszą chwałę Boga i szkodę bliźniego, rozbójnik przedstawia się nie inaczej jak w legendowej postaci. Watowane ściany i puchowe wezgłowia nie powiadają im o tem, że skinienie jednego z ich paluszków białych i drobnych, może zadawać ciosy nie ustępujące w mocy i skuteczności ciosom maczugi rozbójnika. Ewa choć doszła czwartego lat dziesiątka, zawsze jednakowo lękała się ciemnego pokoju, umarłych, cieniów na ścianie, dziadów brodatych, czarnych cyganów i rozbójników. Gdy więc gość jej powtórzył raz jeszcze straszny dla niej wyraz, przysłoniła dłonią oczy i zawołała. — Rozbójnik! mój Boże! rozbójnik!
— Racz się pani uspokoić — z uśmiechem pełnym grzeczności zwrócił się gość do gospodyni domu, — człowiek o którym mówię, nie popełnił w obec mnie żadnego morderstwa, ani mnie nie zabił, skoro mam zaszczyt i przyjemność rozmawiać w tej chwili z panią. Mógł to jednak uczynić, bo rozdzielała nas przestrzeń kilku zaledwie kroków, a podczas gdy on trzymał w ręku olbrzymi kij okuty żelazem, jam zaopatrzony był w prześliczną gałązkę, niewiem już z jakiego krzewu zerwaną, ustrojoną w szron prawdziwie zachwycający...
— Na Boga, — zawołał hrabia zrywając się z siedzenia, — żartujesz pan z wypadku, który mógł mieć straszne następstwa! Gdzie spotkałeś pan tego człowieka, jak on wyglądał?
— Spotkałem go w miejscu samotnem jak leśna głusza, czarownem jak zimowy krajobraz, na który się złożyły odwieczne świerki na wpół przykryte bielą śniegu i zarośle jałowcu rzeźbione w esy i floresy, które podziwiałem, ale których opisaćbym nie potrafił. Człowiek ten stąpał po szeleszczącym i iskrzącym się kobiercu zmarzłych mchów i wrzosów, na sposób niedźwiedzia, który wychodzi ze swego legowiska, baczny dając posłuch leśnym echom, ażali nie przyniosą mu odgłosu kroków myśliwego. Wyglądał zaś jak człowiek który niedawno porównywał moc swego sękatego kija z mocą czaszki bliźniego, a obecnie pragnie powtórzyć to doświadczenie, pożyteczne zapewne raczej niż przyjemne.
— Dziwny zbieg okoliczności — ozwała się Krystyna, z zajęciem i lekkim uśmiechem słuchająca opowiadania gościa; — dziś z rana właśnie przyniesion do Dolin urzędowe zawiadomienie wzywające mieszkańców tutejszej okolicy do udzielania wiadomości o pewnym złoczyńcy. Ma to być dziwnie zuchwały jakiś kontrabandzista, który zabił jednego ze strażników wystrzałem z pistoletu, drugiego ranił, i sam zemknął w głąb kraju.
Hrabia stał zamyślony, jakby wsłuchany w słowa Krystyny i we własną myśl zarazem. Nagle pochwycił rękę mówiącej z żywością, cechującą zwykle jego ruchy gdy był wzruszony, i zawołał.
— Krysiu! może to on! jak myślisz Krysiu, może to on kryje się w naszych lasach?
— Któżto ten on? zapytał Dembieliński zdziwiony nagłem wzruszeniem hrabiego.
— Ojciec mój ma na myśli pewnego człowieka, który prawdopodobnie popełnił już raz...
— Krysiu! Krysiu! — przerwał hrabia, który nie słyszał ani zapytania gościa ani odpowiedzi swej córki, — mówiłem ci dziś, że przypuszczam iż tym poszukiwanym kontrabandzistą jest Rycz...
— Wszakże do ogłoszeń podobnych przyłączany bywa zwykle rysopis — zauważył Dembieliński, coraz więcej snać zajęty niezwykłem zajęciem hrabiego.
— Jest rysopis, jest — mówił hrabia bardziej do siebie niż do innych, — i tento właśnie rysopis nasunął mi przypuszczenie, że kontrabandzistą tym jest Rycz. Czegóżbym nie dał za to, żeby ten człowiek się znalazł! Wszystko musiałoby odkryć się wtedy, i ci biedni, dręczeni, niewinni...
Nie mógł mówić dalej, bo dotknięty boleśnem snać wspomnieniem, zapadł w nagłą zadumę, która twarz jego okryła głębokim smutkiem. Ale Krystyna wzięła z poblizkiego stołu leżący tam zadrukowany papier, i zwracając się do Dembielińskiego rzekła.
— Oto jest rysopis poszukiwanego kontrabandzisty. Powiesz nam kochany kuzynie, czy znajdziesz go podobnym do twego dzisiejszego rozbójnika. „Wzrost bardzo wysoki, ramiona szerokie; cera blada, oczy czarne, włosy i zarost gęste i bardzo czarne“...
— Nie trudź się dłużej, śliczna kuzynko — przerwał Dembieliński, — rysopis nie koniecznie stosuje się do mego rozbójnika. Wzrost i szerokość ramion takie jak w rysopisie, i oczy czarne jak węgle, nieufne, czujne, zuchwałe i zarazem trwożliwe; ale cera nie blada, owszem mocno czerwona, co zresztą może być skutkiem mrozu; włosy jednak i zarost nie czarne lecz rude aż do ognistości.
— Włosy i zarost rude! — zawołał hrabia głosem człowieka zawiedzionego; — a więc to nie Rycz! On je miał czarne jak smoła.
— Ale któżto jest nakoniec ten Rycz? — zapytał Dembieliński z widoczną ciekawością.
— Co pan mówisz? — zapytał wzajemnie hrabia, który nawpół tylko słyszał pytanie gościa, jak bywało zwykle, gdy czyjś głos zwrócony ku niemu, znalazł go zatopionego w nurtach własnych myśli. Krystyna w zastępstwie ojca chciała odpowiedzieć, ale nie odpowiedziała, bo w tej samej chwili weszła do pokoju towarzyszka rannej jej przechadzki, smukła, ładna dziewczyna o włosach koloru lnianego. Szepnęła więc tylko bardzo cicho do Dembielińskiego.
— Kochany kuzynie, proszę cię abyś w obecności Klary nie wznawiał rozmowy o Ryczu; to córka jego.
— Najada, córka zbrodniarza! — również cicho odszepnął Dembieliński; doprawdy kuzynko, zaczynam myśleć, że Doliny są krajem cudowności i tragiczności!
Dziewczyna o lnianych włosach miała w istocie powierzchowność istoty, która długo przebywała w głębokich toniach jakiegoś żywiołu ciężkiego i tłoczącego, a wyszedłszy zeń na ziemię, na zawsze już napiętnowaną została śladami niezwyczajnego życia. Cera jej nie miała chorobliwych oznak, ale tak była bladą, że zaledwie się różniła od lnianej barwy włosów; rysy jej ściągłe, kształtne, uderzały dziwną nieruchomością, tak jak i wielkie błękitne źrenice przybierające chwilami połysk szklany, poruszające się rzadko i bardzo powoli, najczęściej zaś utkwione nieruchomo w jeden punkt, jakby w zapatrzeniu się jakiemś lub zamyśleniu trudnem do przerwania.
Martwota rysów i oczu nie czyniła bynajmniej twarzy dziewczyny bezmyślną, ani sztywną; przeciwnie, malowała się na niej pociągająca łagodność, a każde poruszenie jej źrenic nadawało jej wyraz pojętny, nawet rozumny. Usta tylko delikatnie wykrojone i blade, miały w zarysie i układzie coś dziwnie smutnego. Nie byłto widocznie smutek doraźny, w danej chwili poczuwany; ale ciągły, snać oddawna powzięty i noszony, zrosły jakby z naturą tej dziewczyny i najgłębsze jej tło stanowiący. Chód jej, gdy przebywała obszerną salę, spokojny był i lekki, ale powolny. Powitała Ewę i hrabiego milczącem pocałowaniem ręki, i usiadła obok Krystyny, która przemówiła do niej kilka słów głosem poufałym i przyjaznym. Dembieliński patrzył na dwie młode dziewczyny siedzące obok siebie i jednostajnie ubrane. Nie uśmiechał się; i owszem, wydawał się poważnym i zamyślonym. Myślał zapewne o tem, jaki dziwny zbieg okoliczności umieścić mógł w ten sposób dziecię zbrodniarza obok córki świetnej, wybrednej Ewy, i pasierbicy miljonowego pana Dolin.
Ewa powstała z sofy.
— Moi państwo, — rzekła, — przez całą godzinę mówiliście o rzeczach tak strasznych i tragicznych, że gdybym była nerwową.... ça m’aurait donné des frissons! Na szczęście... nie jestem nerwową!
Głos jej dnia tego więcej niż kiedy zefirowy, i lekkie dreszcze od których szeleściły różowe fałdy jej sukni, zaprzeczały słowom, jakie wymawiała. Wyglądała ona na osobę najbardziej jak być może nerwową, ale widać postanowiła nie okazywać się taką; prostowała swą heljotropową postać, i usiłowała nadać sobie pozór zdrowia i rzeźwości. Postanowiła snać także okazywać się szczęśliwą i zadowoloną ze swego losu, bo uśmiechała się, i z uśmiechem zbliżywszy się do hrabiego położyła rękę swą na jego ramieniu, co widząc możnaby rzec, iż na ramię hrabiego spadło łabędzie piórko.
— Cher comte! prowadź mię do stołu. J’ai faim comme une petite pensionnaire.
Mówiła że była głodną, a jednak przy obiedzie nie jadła prawie nic; zato mówiła wiele, śmiała się i uśmiechała, nieledwie tak, jak gdyby w istocie była młodem dziewczęciem, radującem się z wakacij. Najczęściej zwracała się do hrabiego, mówiła mu po imieniu, czego oddawna już nie czyniła; zadawała mu częste pytania, prosiła o różne drobne przysługi. On odpowiadał jej obejściem się uprzejmem, nawet życzliwem, ale bez radości ani serdecznego wylania, do którego jednak z natury swej był tak skłonny. Przeciwnie, im mówniejszą i bardziej dlań wylaną stawała się Ewa, tem głębsze bruzdy gromadziły się na jego wielkiem, otwartem czole; tem wybitniejszym stawał się ten ciężar tajemny, których chwilami choć rzadko wyraźnem piętnem wybijał się na twarz jego, pochylał w dół głowę, podniesioną zwykle spokojnie i pogodnie. W śmiechu i pośpiesznie rzuconych słowach Ewy, w całej postaci jaką przybrała na siebie, w ubiorze nawet i giestach, czuł on dysharmonję, fałsz, sztukę, które raziły zmysł harmonji, prawdy i prostoty, wysoko w nim rozwinięty. Całą osobę Ewy można było porównać w owej chwili z dysonansem złożonym z tonów najsprzeczniejszych. Ubranie jej świetne, niemal jaskrawe, sprzeczało się z twarzą zwiędłą; śmiech wesoły z wyrazem oczu smutnych, chwilami niemal bolesnym; pozory zdrowia i rzeźwości jakie usiłowała sobie nadać, z postacią noszącą ślady fizycznych cierpień i wszechstronnego próżniactwa, niszczącego siły więcej niż najcięższa praca. Zkąd pochodziły wszystkie te fałsze? dlaczego ta kobieta zrobiła z siebie taki krzykliwy dyssonans? — hrabia nie wiedział i nie myślał o tem. Nie wiedziała o tem także Krystyana, od czasu do czasu spoglądająca na matkę okiem zdziwionem; nie wiedział zapewne i Dembieliński, bo przez cały obiad zachował postać obojętną, niedbałą, wytwornie grzeczną względem gospodyni domu, powściągliwie przyjazną względem hrabiego i Krystyny. Jakkolwiek jednak obchodził się on z kuzynką swą z tą powściągliwą przyjaźnią, która najlepiej tłomaczoną być mogła stosunkiem pokrewieństwa, oczy jego częstem i długiem spojrzeniem zatrzymywały się na jej licu. Zdawało się, że patrzenie na nią sprawiało mu przyjemność, której odmawiać sobie nie widział potrzeby. Patrzył więc często na Krystynę, i przestawał mówić; możnaby rzec, że ogarniały go wtedy jakieś myśli obce prowadzonej przy stole rozmowie.
W jednej z chwil takich, ogniste rumieńce okryły blade policzki Ewy.
— Panie Dembieliński, — rzekła zwracając się do gościa, — czy Krystyna podobna do mnie?
— Nie, pani hrabino, — z wytwornym ukłonem ale poważnie odpowiedział gość; — kuzynka moja posiada rysy familji Dembielińskich. Przypominają mi one siostrę, jedyną jaką miałem, zmarłą wcześnie, a cudownie piękną.
Z twarzy Ewy znikły rumieńce. Przestała nagle mówić i uśmiechać się, kibić jej opadła na poręcz krzesła, jakby zesłabła i nawpół omdlała. Zadając pytanie gościowi łudziła się może przypuszczeniem, że wzrok jego tak często tkwiący w twarzy jej córki, szuka tych linij i kształtów, jakie w młodości odznaczały twarz matki; że widocznie zajmując się córką, zajmuje się on jeszcze wspomnieniami chwil dawnych spędzonych niegdyś z matką. Odpowiedź Dembielińskiego nie pozostawiała cienia tych złudzeń. Patrzył on na Krystynę z upodobaniem, bo przypominała mu utraconą, jedyną siostrę, i tak jak tamta była cudownie piękna. Przy końcu obiadu, zefirowy głos Ewy podniesiony ożywieniem, i śmiech jej podobny do srebrzystej wiolinowej gammy, nie rozlegały się już za stołem. Siedziała nieruchoma, z dwiema głębokiemi, przykremi zmarszczkami na czole, ze zwartemi ustami, których końce zwisły w dół z wyrazem goryczy, z powiekami spuszczonemi i jakby nabrzmiałemi od łez gwałtem pod niemi tajonych. Powstawszy od stołu, tak jak wczoraj pożegnała obecnych skinieniem głowy i uśmiechem, i odeszła do swych pokojów; ale uśmiech jej nie był już wczorajszym słodkim uśmiechem, a krok chwiejnym stał się znowu i omdlałym. Wczoraj było w niej zbudzenie się z apatji do życia; rozkosz na widok człowieka, którego obraz, nie myśląc może o tem, nosiła w sercu i pamięci przez długie lata, nieustannie. Dziś już to odnowione w niej życie sprawiało jej męczarnie; widok któremu oddawała się wczoraj z cichem poczuciem szczęścia i niejako spoczynku, budził w piersi jej burzę uczuć gorzkich, zazdrośnych, i żądz tem namiętniejszych, że późnych i nadaremnych.
Po odejściu Ewy hrabia przeszedł do sąsiedniego pokoju, i twarz oparłszy na dłoni, zamyślił się dziwnie ciężko, głęboko. Znać było, że serce jego miało na sobie jakąś ranę, która od czasu do czasu rozkrwawiała się nowym bolem; że na myśli ciążyło mu brzemię o jakiem zapominał chwilami, ale którego na zawsze z niej zdjąć nie mógł. Krystyna przywykła do odgadywania tych ciężkich momentów, wesoło, przyjaźnie skinęła na Dembielińskiego, i rzekła:
— Matka moja odeszła, ojciec zadumał się, i jestem pewna, że aby przerwać sobie to zamyślenie, weźmie zaraz pierwszą lepszą książkę i zacznie ją czytać, albo uda się do jakiejkolwiek innej pracy. Nie możemy więc korzystać z towarzystwa mamy, niepowinniśmy przeszkadzać ojcu w myślach jego i zajęciach. Za nich oboje ja teraz jestem gospodynią, i zaczynam pełnić mą rolę. Chodź ze mną kochany kuzynie, pokażę ci Dolinieckie skarby, których nie widziałeś jeszcze.
— Patrząc na ciebie, droga kuzynko, patrzę z pewnością na najcenniejszy skarb Dolinieckiego zamku, — odpowiedział Dembieliński postępując za nią. Krystyna popatrzyła na niego uważnie.
— Czy to co powiedziałeś kuzynie, jest komplementem zwyczajnym w stosunku pomiędzy kobietami a mężczyznami, czy też myślałeś jak mówiłeś?
Pytanie to było tak otwarte, że prawie naiwne; a jednak młoda dziewczyna patrzyła w piękną twarz swego krewnego z taką powagą, że widać było, iż nie podyktowała go żadna myśl płocha, że rozumiała dobrze znaczenie swych wyrazów, i pragnęła wywołać odpowiedź również otwartą jak one.
Dembieliński patrzył chwilę w te oczy podniesione ku niemu z czarującem połączeniem niewinności i powagi, szczerości i namysłu.
— Nie powiedziałem ci komplementu, — rzekł, — myślałem tak jak mówiłem. Może się mylę, ale wydajesz mi się kobietą niepospolitą.
— Zdaje mi się, że się nie mylisz, — z uśmiechem odparła Krystyna, — sama usposobienia własne uważam za niepospolite; nie w tem koniecznie znaczeniu, aby były lepsze od usposobień rówiennic moich, ale że są inne. Wypływ to okoliczności śród których wzrosłam i wychowałam się.
Tak rozmawiając przebyli kilka obszernych komnat, i weszli do wspaniałej zamkowej bibljoteki. Prawdziwe skarby nagromadzone tu były nietylko przez hrabiego Seweryna, ale jeszcze przez jego przodków. Sala miała długi szereg okien wpuszczonych w głębokie framugi; pomimo schyłku dnia wpływało do sali dość jeszcze światła, aby można było rozpocząć oględziny. Pośrodku umieszczony był stół wielkich rozmiarów, obciążony ciężkiemi foljałami wspaniałych wydań; nad nim zwieszała się od sufitu ogromna kilkoramienna lampa. Dembieliński rozejrzał się dokoła z widocznem zajęciem, i usiadł na jednym z otaczających stół fotelów o wysokich poręczach, okrytych ciemnego koloru adamaszkiem i oplecionych starożytnemi rzeźbami.
— Kuzynko Krystyno, — rzekł, — zanim zapuścimy się w krainę mądrości, pragnąłbym przedewszystkiem zdać ci sprawę z wrażeń jakich doznałem dziś według przepowiedni twej, trafnej w istocie.....
— I jakież to były wrażenia? — zapytała Krystyna, siadając w pobliżu gościa; — sądziłam kochany kuzynie, że spotkała cię dziś jedna tylko przygoda: spotkanie z rozbójnikiem.
— Byłato przygoda zewnętrzna i dość powszednia. Wszak wnętrze człowieka, kraina uczuć jego i myśli jest także puszczą niezbadaną, w której zachodzić mogą przygody różne, zupełnie dla człowieka niespodziane, a wcale niepospolite.
— Masz słuszność kuzynie Anatolu, — rzekła zamyślona nagle Krystyna. — W krainie uczuć naszych zdarzają się nieraz wcale niespodziewane przygody. Ale, — dokończyła otrząsając się prędko z zamyślenia, jakież były te, których dziś doświadczyłeś?
— Po raz pierwszy od dawna, — zaczął Dembieliński, — spotkałem się oko w oko z panią naturą.
Zatrzymał się na chwilę, jakby wahał się czy ma mówić dalej. Był w nim instynkt skrytości i przyzwyczajenie do powściągania się ustawicznego, które tamowały mu mowę. Krystyna nie spuszczała z jego twarzy swoich dobrych, rozumnych oczu.
— I cóż ci powiedziała kuzynie ta wielka pani?
— Powiedziała mi, że jestem zuchwalcem, który nadaremnie usiłował wyśmiać jej powaby i kusił się o starganie więzów, jakie ona nakłada na każdego, kto z toni i odmętów życia wyniósł z piersi choć jedną niezgasłą iskrę młodości.
— A co jej na to odpowiedziałeś? kuzynie Anatolu.
— Wystawiłem jej w sercu mem ołtarz, i zapaliłem przed nią lampę, która palić się będzie póty, póki zostanę w Dolinach.
— A potem? kuzynie.
— A potem śliczna Krystyno, pęd życia lampę zgasi, ołtarz runie, zuchwalec dziś pokorny stanie się znowu zuchwalcem.
Żartobliwość tonu nie pokryła w zupełności tajemnej goryczy, jaka mieściła się w słowach. Krystyna milczała. Żar cichy, spoczywający na dnie jej źrenic, rozpalał się w płomień łagodny lecz gorący. Dembieliński nie patrzył na nią; przy ostatnich słowach spuścił powieki, których powolne i ciężkie opadanie orzucało zwykle rysy jego wyrazem zmęczenia, dziwnie odbijającem od czerstwości twarzy i męzkiej, dumnej postawy. Milczeli chwilę; Dembieliński podniósł wzrok pierwszy, i zaczął znowu:
— Ogarnęła mię zachcianka głową dotknąć obłoków, wdarłem się na szczyt wysokiej góry; zdawało mi się, że w istocie szary obłok przeleciał mi tuż nad czołem, a kruk musnął mi twarz czarnem, twardem skrzydłem. Nie spodziewałem się wcale, aby podobne zbliżenie się do chmur i kruków, posiadać mogło jakikolwiek powab.
Zatrzymał się znowu. Żartobliwy uśmiech sprzeczał się w twarzy jego z zadumą okrywającą czoło, i silnym blaskiem oczu.
Po chwili milczenia mówił dalej:
— Stojąc na wierzchołku góry, widziałem coś więcej jeszcze niż chmury i kruki. Na krańcu horyzontu spostrzegłem szary punkt, wystający na białem tle nieba i lasów. Poznałem w nim Demblin, starożytne gniazdo rodziny Dembielińskich. Patrzałem na nie przez całe dziesięć minut, poczem przestałem patrzeć, bo.... oczy mię zabolały od zbytniego natężenia nerwu optycznego, i sześciu muskułów rządzących ruchami oka....
Krystyna milczała ciągle; Dembieliński patrzył chwilę na twarz jej, jaśniejącą wśród zmroku niepokalaną bielą czoła, i dwoma gorejącemi brylantami oczu.
— Patrząc na Demblin, — mówił dalej, — myślałem o książce mojej, noszącej tytuł: „Złudzenia“, i postanowiłem zrobić drugie jej wydanie, poprawne, z którego wykreślę rozdział o wspomnieniach, pojętych jako złudzenie wyobraźni...
Uśmiechnął się, lecz uśmiech jego znikł znowu przed opływającem twarz zamyśleniem.
— Patrząc na Demblin, — mówił dalej, — uczyniłem postanowienie, że pojadę tam jutro... pojutrze... Bociany wierne są gniazdom swoim, i wracają do nich z długich podróży.... Ta cnota bociania ma nawet pewien powab, skłaniający do naśladownictwa....
Zapanowało na kilka chwil milczenie.
— Widziałem jeszcze — mówił dalej Anatol, — dużo śniegu. Patrząc na białe obszary myślałem, że dobrze być musi człowiekowi, który się czuje białym jak śnieg....
Nagle zamilkł, brwi jego ściągnęły się jakby pod wpływem silnie poczutego niezadowolenia.
— Dosyć już tej spowiedzi, — rzekł z gestem zdradzającym wolę nazwyczajoną do panowania nad uczuciami. — Jesteś kuzynko spowiedniczką cierpliwą i budzącą zaufanie; ale ja jestem penitentem, na którego nie spłynął jeszcze dar łaski i skruchy. Mówmy o czem innem!
Powiedział „mówmy o czem innem!“ — ale nie mówił nic. Obległy go snać myśli jakieś niezwyczajne, pochłaniające. Zdawał się wsłuchiwać w głęboką ciszę, panującą w wielkiej starożytnej sali, i wpatrywać w drżące cienie zapadającego mroku. Wśród mroku tego zobaczył wyciągającą się ku niemu białą rękę.
— Kuzynie Anatolu, — rzekła Krystyna, — dziękuję ci, żeś opowiedział mi historję dzisiejszych swych wrażeń. Poznałam cię z niej lepiej jeszcze niż znałam dotąd.
Dembieliński przez kilka sekund zatrzymał w dłoni swej podaną mu rękę, ale nie odpowiedział. Może w chwili gdy uczuł rękę swą objętą ciepłym, przyjaznym uściskiem kobiecej ręki, lody jakieś stajały mu w piersi, topiąc głos w fali niepokonanego wzruszenia? — może nie odpowiadał dla tego, że pragnął dłużej wsłuchiwać się w dźwięk tego dziewiczego głosu, w którym nie było ani jednej nuty fałszywej, ale brzmiał przyciszony nieco odgłos serca, przejętego na wskroś jakąś dziwną, głęboką radością? Ale Krystyna prócz tych kilku krótkich słów, nie powiedziała nic więcej. Z przedziwnym taktem uczuła ona, że kiedy ten człowiek skryty i dumny powierzał jej swe wrażenia, których siłę sam przed sobą nawet zmniejszać usiłował, to nie należało przerywać mu żadnem niebacznem słowem; że kiedy potem umilkł, nie trzeba było przedłużać rozmowy. Krystyna otworzyła jedno z wytwornych wydań, które stół obciążały.
— A teraz kuzynie, — rzekła, — z krainy wrażeń, przechodzimy do krainy mądrości.
— Nie, śliczna kuzynko, — swobodnym już głosem odpowiedział Dembieliński, — musimy jeszcze zapuścić się z tobą w krainę tajemnic. Ciekawość moja obudzoną jest do najwyższego stopnia; chcę cię prosić, abyś raczyła powiedzieć mi cokolwiek o owym Ryczu, którym tak żywo zajmować się zdaje szanowny twój ojciec; o córce Rycza, bladej najadzie; o nimfie leśnej preparującej wyborną kawę ze śmietanką; nakoniec o księżniczce w kożuchu.... Przebacz mi, nigdy już tej ostatniej dawać nie będę tego żartobliwego nazwania. Przedziwne linje jej twarzy i delikatność członków w połączeniu ze zmarszczkami młodego widocznie czoła, i okrywającym ją kożuchem, czynią z jej osoby wcielone pathos. Lubię śmiać się, ale z prawdziwego nieszczęścia nie żartowałem nigdy.
— Czyniłeś dobrze kuzynie, — z uśmiechem odpowiedziała Krystyna; — nieszczęście, jakąkolwiek byłaby jego przyczyna, w sercach dobrych budzić musi zawsze szacunek. Osoby o które mię pytasz, połączone są ze sobą węzłem, któryby można nazwać dramatycznym. Niepamiętam już przed ilu laty, bo byłam jeszcze małem dzieckiem, spełniono w N. fałszerstwo na wielką skalę....
— A! — zawołał Dembieliński, — węzeł prawdziwie dramatyczny.... zawiązuje go czarna ręka zbrodni....
Dla czego głos, który wymówił te wyrazy, nagięty do żartobliwego tonu, zadrżał na podobieństwo szarpniętej struny?
— Byłato w istocie zbrodnia, — mówiła dalej Krystyna, — bo fałszerze nietylko zgwałcili prawa uczciwości, ale jak bywa najczęściej w podobnych wypadkach, wtrącili w przepaść hańby i mniejszych lub większych nieszczęść kilku ludzi niewinnych.
— Czy ów Rycz należał do rzędu morderców lub ofiar, — zapytał Dembieliński.
— Są poszlaki — odpowiedziała Krystyna — że Rycz był nietylko wspólnikiem, ale nawet głównym działaczem w popełnionym występku. Wnet wszakże po wybuchnięciu katastrofy zniknął bez śladu, a najpilniejsze poszukiwania nie zdołały go odkryć. Jaką była pierwotna historja tego człowieka, niewiem; słyszałam tylko, że był synem złych i niegodziwych rodziców; że następnie otrzymawszy z łaski jakiegoś krewnego dość staranne wychowanie, nie otrząsnął się nigdy z nizkich nałogów powziętych w dzieciństwie; że nałogi te zaprowadziły go nakoniec na najwyższe szczeble zepsucia i znikczemnienia. Klara była dziecięciem jego bardzo nieszczęśliwem, bo Rycz obchodził się z rodziną swą w sposób najokropniejszy, pozostawiając ją w najsroższej nędzy, często nawet dopuszczając się grubijańskich uniesień, które matka Klary przypłaciła życiem. Kilkoletnie to dziecię piastowało drobne rodzeństwo umierające od chłodu i głodu; codziennie patrzyło na głowę matki swej ugiętą pod srogiemi ciosami ojca, które zresztą i na nią spadały zbyt często. Wrażenia dzieciństwa pozostawiły na umyśle, charakterze, a nawet powierzchowności Klary ślady niestarte. Dziś jeszcze nie może ona bez drżenia wspomnieć o ojcu swym, którego imię samo budzi w niej najstraszniejsze wspomnienia i najposępniejsze uczucia. Wspomnienie o matce wzmaga w niej jeszcze boleść i przerażenie, które ją ogarniają zawsze, ile razy obraz ojca stanie przed jej oczami. Od chwili zniknięcia Rycza, Klara pozostała w Dolinach. Oświata i wykształcenie jakie otrzymała, wzmogły w niej jeszcze ponurość wspomnień dzieciństwa. Jest pracowitą i bardzo użyteczną. Przed trzema laty została główną nauczycielką w szkole dla wiejskich dziewcząt, istniejącej w jednym z Dolinieckich folwarków, i pełni tam swe czynności gorliwie i umiejętnie. Ale ani praca której się oddaje, ani życzliwość jaką jest otoczona, nie mogą stłumić w niej boleści wspomnień i przerażającej myśli o tem, że jest córką zbrodniarza. Pomimo wszelkich ostrożności i zapobiegań, Klara dowiedziała się o podejrzeniu jakie ciąży na jej ojcu co do uczestnictwa jego w fałszerstwie o którem mówiłam; i dla tegoto kuzynie widziałeś ją tak troskliwą i czułą dla biednej Monilki, która jest jedną z najboleśniejszych ofiar tego złego czynu.
— Kochana kuzynko — ozwał się Dembieliński, gdy Krystyna mówić przestała, — proszę cię, abyś opowiedziała mi historję tej nieszczęśliwej kobiety! Tajemnice Dolinieckiego zamku zajmują mię coraz żywiej.
— Historjato krótka — odpowiedziała Krystyna. W czasie gdy popełniono fałszerstwo, Monilka miała lat siedmnaście. Była córką słabego na umyśle, lecz poczciwego i pracowitego urzędnika, i narzeczoną wychowańca mego ojca, młodego człowieka pełnego najpiękniejszych zalet serca i charakteru. Owoż ojciec jej i narzeczony zaplątani zostali w tę nieszczęśliwą sprawę i uwięzieni. Monilka pieszczotliwie wychowana przez ubóstwiającego ją ojca, pozostała sama jedna na świecie ze zranionem sercem i zachwianem zdrowiem. Nie posiadając żadnej z wyższych umiejętności, któreby mogły dać jej sposób do życia, oddała się pracom grubym i ciężkim. Nie chciała nigdy wyjść za mąż, nie chce dotąd przyjąć od nikogo żadnej pomocy. Słowem, ona także jak Klara zapomnieć o przeszłości nie może. Zgorzkniała, nieufna, ustawicznie walcząca z upadającem zdrowiem i niknięciem sił fizycznych, nie przygotowanych do przenoszenia trudów prostej sługi, dla jednej tylko na świecie osoby zachowała pewną życzliwość. Jestto przyjaciołka z lat jej młodych i szczęśliwych, kobieta którą widziałeś dziś kuzynie wychodzącą na ganek leśnego domu.
— Czy i ta także jest ofiarą? — zapytał Dembieliński.
— Nie; ale mąż jej był nią po części. Zajmował on miejsce w tem samem biurze, w którem pracowali ojciec i narzeczony Monilki, i również wplątany w sprawę, utracił swą posadę. Podejrzenie wszakże jakie ciążyło na nim było tak lekkie i pozbawione pozornych nawet podstaw, że nie pociągnęło za sobą innych następst. Wytrącony z kolei którą postępował, wszedł na inną; ożenił się z kobietą, która czekała na niego lat kilka, i dziś jest rządcą lasów Dolinieckich, doskonałym w swym zawodzie.
Krystyna przestała mówić. Dembieliński podniósł twarz, którą dotąd pochylał nizko nad roztwartą książką, i zapytał.
— A cóż się stało z uwięzionymi?
Dla czego, gdy wymawiał proste to pytanie, głos jego brzmiał tak poważnie i przejmująco, jakby z piersi z której wychodził, śmiech i żart uciekły w niedościgłe oddalenie?
— Dotąd jeszcze zostają w więzieniu — odpowiedziała Krystyna z głębokim smutkiem.
Dembieliński powstał z siedzenia.
— Jak dawno... zaczął tym samym co pierwej przytłumionym, poważnym głosem. — Jak dawno... powtórzył i znowu nie dokończył pytania. Twarz jego świeciła śród zmroku bladością marmuru, ręka z nieruchomą mocą oparła się o hebanową płytę stołu. Nagle odszedł i stanął u okna w głębokiej framudze napełnionej półświatłem. Na mrocznem tle szyb profil jego rysował się piękny jak mistrzowska rzeźba, i jak ona nieruchomy. W linjach profilu tego prawidłowych jak symetrja, zgodnych jak harmonja, nie widać było najmniejszego ruchu ni drżenia. Nic w nich nie zdradzało myśli gromadzących się w głowie, ani uczuć powstałych w piersi. Po chwili dopiero ramiona człowieka tego skrzyżowane na piersi, rozprzęgły się; podniósł rękę, i powolnym ruchem powiódł nią po wyniosłem czole. Zarazem zwrócił się twarzą do pokoju.
— Kochana kuzynko — rzekł — twoja nimfa leśna chodzi zapewne spać razem z kurami, które hoduje?
Był to zwrot rozmowy niespodziewany; ale Krystyna obudzona z zamyślenia, odparła ze zwykłą sobie swobodą.
— Moja nimfa leśna, kuzynie, jest bardzo miłą i wykształconą osóbką, która pracuje w dzień, a wieczory przepędza ze swym mężem na czytaniu lub rozmowie.
— Wybornie! — zawołał Dembieliński — więc jeszcze mogę zabrać z nią dziś bliższą znajomość. Do zobaczenia, kuzynko.
Mówiąc to podawał Krystynie rękę z gestem pożegnania.
— Zmrok zapada, wkrótce zupełnie się ściemni — rzekła młoda dziewczyna zdziwiona nieco tą nagłą zachcianką krewnego.
— Nic to nie szkodzi — odpowiedział Dembieliński; o zmroku awantury bywają najczęstsze, a przeznaczenie samo chciało, aby dzień dzisiejszy był dla mnie dniem awantur. Do zobaczenia, droga Krystyno; idę do nimfy leśnej.





ROZDZIAŁ IV.
Chatka w lesie.

Wnętrze domu znajdującego się wśród Dolinieckich lasów i jakby śród nich zagubionego, było tak samo jak zewnętrzna jego strona skromne, nieobszerne, ale schludne i w oko przyjemnie wpadające. Z niewielkiej, dobrze ogrzanej sieni, wchodziło się tam do kwadratowego pokoju o dwóch sporych oknach, na drogę przerzynającą las wychodzących, o ścianach biało tynkowanych, pułapie z grubych i mocnych belek utworzonym. Podłoga była niewykwintna, ale czysta i na piękny pąsowy kolor pomalowana; pąsowe pokrowce z taniej wełnianej materji, okrywały kanapkę stojącą pomiędzy oknami, kilka krzeseł i foteli; na ścianie wisiało parę drobnych sztychów wyobrażających sceny sielskie lub historyczne; w rogu pokoju znajdował się komin bez marmurowych ani żelaznych ozdób, ale duży, wygodnie urządzony, i nawpół osłoniony ekranem, na którym wielki paw wyszyty włóczkami rozpościerał szeroko swój tęczowy ogon. Nad kominkiem zamiast zwierciadła lub porcelanowych wazonów, stało parę prostych glinianych doniczek z bluszczem, który w liczne uploty obejmował białą ścianę; przy oknach zieleniły się mirty i pelargonje, a na stole przed kanapką leżało kilka książek.
Skromne to lecz dowodzące smaku otoczenie, wybornie zgadzało się z powierzchownością młodej kobiety, która przy zapadającym zmroku siedziała naprzeciw komina buchającego wesołym, obfitym ogniem. Wyglądała ona na lat dwadzieścia kilka; miała na sobie perkalowy szlafroczek jasnego koloru, bardzo czysty, starannie przewiązany w pasie, z białym, płóciennym kołnierzem u szyi. Światłe jej włosy splecione z tyłu głowy w liczne grube warkocze, a nad czołem w tył odrzucone, nawpół ukrywały się pod okrągłym muślinowym czepeczkiem, którego białe zawiązki niby puszystemi ramami obejmowały twarz drobną, krągłą, pulchną, z czołem gładkiem, nosem małym, figlarnie trochę zadartym, ustami pąsowemi jak malina, podbródkiem kształtnym i dość wydatnym. Nie byłyto rysy doskonale prawidłowe ani piękne, ale malowały się w nich zdrowie, dobroć i wesołość. Policzki młodej kobiety rumiane były i pełne, ciemno szare oczy błyszczały jasno i żywo, pąsowe wargi uśmiechały się. Kibić odpowiadała twarzy; nie była powiewną, eteryczną ani idealną, ale dobrze zbudowaną i rozwiniętą. W całej zresztą postaci tej widniała pełnia zdrowia i siły, w połączeniu z pewnem zahartowaniem, jakie nadać może pracowite tylko i proste życie; a także z ożywieniem i zadowoleniem, mogącem brać źródło w zaspokojonych potrzebach serca i umysłu. W kobiecie tej siedzącej u komina, napróżnoby kto chciał szukać idealnej, w niebo spoglądającej Marji; była to Marta obu stopami mocno opierająca się na ziemi, z niej czerpiąca warunki życia, zabiegła pewno gosposia, ale wyszlachetniona dobrocią malującą się w uśmiechu świeżych ust, i pojętnością strzelającą z wesołych, zadowolonych oczu. Kobieta nie była samą; bo na kolanach jej podskakiwało i śmiało się rozgłośnie kilkunastomiesięczne dziecię, nie mające na sobie nic prócz białej koszulki odkrywającej okrągłe ramiona i pulchne nóżki. Objęte w pasie obu dłoniami matki, stało na jej kolanach, i to podskakiwało w górę z głośnemi okrzykami, to nachylało się, aby ze śmiechem radości pochwycić w drobne rączki jeden z ciemnych kędziorów, które gęstym lasem okrywały główkę większej nieco, bo trzyletniej prawie dziewczynki, siedzącej na nizkim stołeczku u kolan matki, klaszczącej w dłonie przed małym braciszkiem i śmiejącej się z nim na wyścigi. O parę kroków dalej siedział na sporym drewnianym koniu czteroletni chłopak z różową pyzatą buzią, ale nie śmiał się jak dwoje innych dzieci, tylko z bardzo zamyśloną i ze spuszczoną złotą główką, plątał i związywał kolorowe taśmy uzdy i wędzidła wierzchowca. Na ziemi leżał roztwarty elementarz, z ogromnemi literami zdobnemi w jaskrawe esy i girlandy.
Z drugiej strony komina, ocieniony nieco ekranem, stał stół owalny, białą serwetą okryty, wszelkiemi przyrządami do wieczerzy zastawiony. Stały na nim szklanki ze szkła prostego, ale czyste jak z kryształu, parę filiżanek do kawy, ser, spora pszenna bułka, świeżutkie masło przykryte szklaną osłoną, kilka nakoniec garnuszeczków śmietanki, której grube żółtawe kożuchy przynieść mogły zaszczyt najlepszej nawet gospodyni, i wzbudzić apetyt w najmniej głodnym gościu. Wszystkie te osoby i wszystkie te przedmioty ujęte w ramy białych ścian pokoju, i obficie oświetlone czerwonawo-złotym odblaskiem płomienia, przedstawiały obraz pełen życia i kolorytu, podobny nieco do tych scen flamandzkich, które przeniesione na płótno pociągają oczy widza tryskującem z nich bogactwem zdrowia, wesołości i dobrobytu.
Kobieta siedząca przed kominem bawiła się wybornie, śmiech jej swobodny splatał się z chórem dziecinnych śmiechów; przerywały go tylko od chwili do chwili głośne pocałunki składane przez nią na rumianych policzkach skaczącego na jej kolanach malca. Za każdym z tych pocałunków siedząca poniżej dziewczynka zrywała się ze stołeczka na którym siedziała, i wspinając się na palce wołała. — I mnie mamo! i mnie także! Wtedy i poważny jeździec podnosił głowę i wołał. — A mnie?
— Przyjedź do mnie, to cię pocałuję! — odpowiadała matka. Jeździec pokręcał korbą, wołał: wio!, i jechał ku matce; podróż trwała zwykle krótko, a jeździec otrzymawszy żądany pocałunek, puszczał się galopem wkoło pokoju, ku wielkiej radości dwojga innych dzieci, które zapominały śmiechu i swawoli, a zachwyconemi oczami patrzyły na te cuda zręczności i waleczności braciszka. — Dokąd jedziesz? Kaziu! — wołała dziewczynka. — Do Paryża! — odpowiedział chłopiec.
— A teraz? — pytała matka w czasie, gdy syn puszczał się na powtórną ekskursję. — Teraz... sam nie wiem! Wiadomości jego jeograficzne były widocznie bardzo ograniczone. — Może pojedziesz do dziadunia? podpowiadała matka.
— Dobrze! dobrze! do dziadunia! — wołał chłopiec. — Do dziadunia! — powtarzało dwoje innych dzieci klaszcząc w dłonie, i podskakując jakby i one jechały także. Jeździec puszczał się na swym wierzchowcu z nadzwyczajną szybkością, i stawał przy kominie; poczem bezzwłocznie zajmował się naprawą wędzidła, które nie wiadomo dla czego psuło się zawsze.
Zabawy te, którym młoda matka oddawała się z niemniejszą jak dzieci wesołością, przerwane zostały stuknięciem drzwi od podwórza i odgłosem męzkich kroków w sieni. — Ojciec! — zawołało dwoje starszych dzieci — ojciec powraca! Młoda kobieta z dzieckiem na ręku powstała szybko, i parę pośpiesznych kroków uczyniła ku drzwiom; nagle jednak stanęła, bo zamiast oczekiwanego męża, ujrzała nieznanego sobie człowieka. Przybyły stał w progu na wpół tylko drzwi uchyliwszy; ale żywe światło napełniające pokój, pozwalało widzieć wyniosłą jego postać w wytwornem czarnem ubraniu, którego całą błyszczącą ozdobą był złoty łańcuszek od zegarka, kunsztownie wyrabiany i bardzo cenny.
— Łaskawa pani — ozwał się głosem bardzo grzecznym lubo zupełnie swobodnym — czy pozwolisz podróżnemu i zbłąkanemu wstąpić w te ściany, tak mile ogrzane i oświetlone?
— Pan Dembieliński! — zawołała młoda kobieta z wielkiem jak się zdawało uradowaniem; widziałam dziś pana z panną Krystyną, a teraz natychmiast poznałam... Chciejże pan wejść... pragnęłam bardzo poznać pana!
Naiwna ta odpowiedź wymówiona była tak serdecznym głosem, oczy młodej kobiety tak wesoło zajaśniały, malinowe usta uśmiechnęły się tak szczerze, że chłodna twarz gościa stała się mniej trochę chłodną. Gosposia żwawo poskoczyła ku kominkowi, odsunęła ekran, a umieściła na jego miejscu najwygodniejszy fotel jaki znajdował się w pokoju.
— Gość w dom Bóg w dom — mówiła krzątając się — a w naszej ustroni leśnej goście bywają rzadkiem zjawiskiem. Usiądź pan proszę, przy ogniu; mąż mój zaraz powróci. Jakże jestem rada, że poznaję krewnego panny Krystyny. Kaziu — zwróciła się do najstarszego syna — pobiegnij zaraz i powiedz Anulce aby pośpieszyła z samowarem.
Chłopak, który siedział dotąd jak przykuty do swego drewnianego wierzchowca, i szeroko roztwartemi oczami wpatrywał się w nieznanego gościa, usłyszawszy rozkaz matki zeskoczył na ziemię, i pędem puścił się w głąb domu. Młodsza dziewczynka pozostała na swym stołeczku, tylko siedziała już teraz cicha i nieruchoma; najmłodsze nawet dziecię umilkło, i różową twarzyczkę przytuliwszy do piersi matki, bardzo uważnie i poważnie spoglądało na pięknego pana, który zasiadł niedaleko ogniska.
— Jak widzę — zaczął Dembieliński — pomimo nieczęstych gości przebywasz pani w licznem towarzystwie.
— O tak — zaśmiała się młoda kobieta — mam troje dzieci, i mogę zapewnić pana, że się z niemi wcale nie nudzę. Zresztą i Sylwester wieczory najczęściej przepędza w domu; dziś się tylko trochę spóźnił. Zato po całych dniach zajęty. Mąż mój jest nadzorcą Dolinieckich lasów, a urząd to nie tak łatwy jak bywa gdzieindziej, bo gospodarstwo leśne prowadzi się w Dolinach systematycznie. Sylwester też mocno jest rozmiłowany w tem gospodarstwie, i doprawdy posądzam go, iż przebywa czasem w głębi lasów bez koniecznej potrzeby, ale tylko przez miłość dla natury, jak sam powiada.
Młoda kobieta mówiła jak ruszała się, żwawo; głos jej dźwięczny był i mile wpadał w ucho; gdy poruszała ustami, na różowych jej policzkach tworzyły się figlarne dołki. Byłato uosobniona żywość, wesołość i prostota.
— Dawnoż już państwo tu mieszkacie? — zapytał znowu Dembieliński rozglądając się po pokoju.
— Przybyliśmy tu z Sylwestrem nazajutrz po ślubie naszym; na wiosnę sześć lat się skończy jakeśmy się pobrali.
— A więc — ozwał się Dembieliński — sześć lat przeszło minęło już od pory, w której mąż pani przestał być urzędnikiem?
— Tak, ale zkąd pan wie o tem, że był nim kiedyś?
— Mówiła mi to krewna moja, Krystyna.
— Ach ta kochana, droga panna Krystyna! — zawołała kobieta, i chciała mówić coś więcej, ale do pokoju wpadł mały Kazio, i z wielkim impetem rzucając się ku niej, porwał ją za szyję i zamknął usta głośnym pocałunkiem.
— Kaziu, Kaziu! — rzekła młoda matka, śmiejąc się z radości tonem lekkiego wyrzutu — czyż nie widzisz że mamy gościa? — Dzieci — mówiła zwracając się do Dembielińskiego — potrzebują śmiechu i pieszczot jak kwiaty słońca i rosy. Ile razy zdarza mi się widzieć drobne istoty skrępowane i zlodowaciałe zimnem obejściem się z niemi rodziców, tak mi ich żal, że ledwie nie płaczę; bo pewną jestem, że niekochane, nie będą mogły potem same kochać.
Dembieliński z coraz większą przyjemnością patrzał na młodą matkę. — Widząc panią w jej otoczeniu — rzekł — można nabrać pewności, że będąc dzieckiem miałaś pani podostatkiem tego słońca i tej rosy, o których mówisz.
Słowa te wywołały nagłą zmianę w twarzy młodej kobiety; malinowe jej usta przestały uśmiechać się, figlarne dołki zniknęły z policzków. Spuściła głowę i dotknęła skronią złotej główki usypiającego przy jej piersi dziecięcia. Możnaby rzec, że chciała ukryć przed gościem wzruszenie jakieś, sprawione jego słowami.
— Pani masz liczną rodzinę? — zapytał gość, którego uwagi nie uniknęła zapewne zmiana zaszła w twarzy i postaci młodej kobiety.
— O tak, dość liczną — odpowiedziała podnosząc głowę; — ojciec mój — mówiła dalej z cechującą ją żywością i szczerością — był kiedyś urzędnikiem w N. a potem prawnikiem, ale nie wiodło mu się dobrze. Posadę utracił, klijenteli nie miał... na szczęście otrzymał sukcesję po jakimś krewnym, którego ja nie znam, bo mieszkał daleko — i to mu nadal byt ułatwiło. Siostr mam dwie; jedna z nich wyszła za mąż za obywatela wiejskiego, ale im także niedobrze się powodzi, bo szwagier mój ma wiele długów; druga siostra nie zamężna w domu... Moja matka...
Tu urwała nagle i znowu pochyliła się ku dziecięciu, które zamykało już do snu błękitne oczy; ale jakby czując potrzebę przeciągnięcia rozmowy, mówiła dalej. — Mam także dwóch braci.
I znowu urwała. Na pochylonej jej twarzy nie było już uprzedniej wesołości; zdawało się, że przyoblekła ją mgła smutnych jakichś przypomnień. Mgła ta wszakże zniknęła prędko, a figlarne dołki ukazały się na policzkach młodej kobiety, dwa razy jeszcze weselsze i figlarniejsze jak były przedtem, bo do pokoju wszedł mężczyzna wysoki, przystojny, czerstwy, z ciemnym zawiesistym wąsem, z ciemnem okiem patrzącem łagodnie i poczciwie, w ubraniu szaraczkowem zakrawającem na strój myśliwski, w wysokich butach zdradzających częste wędrówki śród śniegów i trzęsawisk, ze strzelbą przewieszoną przez ramię na skórzanym pasie.
— Ojciec! — zawołały starsze dzieci, i rzuciły się na powitanie wchodzącego.
Młoda kobieta powstała także; jedną ręką podtrzymując śpiące dziecię, drugą wyciągnęła ku mężowi. On uścisnął ją mocno w swej szorstkiej dłoni, i orzucił jej śmiejącą się twarz szybkiem spojrzeniem, w którem zajaśniała głęboka jakaś radość.
— Mamy gościa Sylwestrze — wymówiła kobieta.
— Wiedziałem, że pan jest u nas — rzekł gospodarz domu, serdecznie ściskając dłoń obcego człowieka; pomocnicy moi widzieli pana wchodzącego tu, i powiedzieli mi o tem. Pośpieszyłem więc z powrotem do domu, aby powitać pana i podziękować za dobrą myśl odwiedzenia naszego ustronia.
Mówił to po prostu i serdecznie, ale bez najlżejszego odcienia tego zmieszania, jakiegoby mógł doświadczyć wieśniak, pędzący życie wśród głuszy leśnej, na widok wykwintnego światowca i sławnego z wysokich talentów swych człowieka. W sposobie mówienia i poruszania się Sylwestra, znać było szlachetną godność, towarzyszącą zawsze pracowitemu i uczciwemu życiu.
— Saluniu, — rzekł zwracając się do żony, — daj nam prędzej herbaty!
Młoda gosposia zakrzątnęła się około stołu. Służąca uniosła najmłodsze, uśpione dziecię w głąb domu; najstarszy chłopczyna dosiadł znowu swwego wierzchowca, i rozpoczął na nim nowe podróże, z mniejszym już tylko jak wprzódy hałasem; dziewczynka czepiała się sukni i rąk matki, dopominając się o przypuszczenie jej do czynności gospodarskich.
Dwaj mężczyźni siedzieli obok siebie niedaleko okna, i popijając wybornie sporządzony przez gosposię napój, prowadzili ze sobą żywą rozmowę, — a raczej gospodarzto domu mówił ciągle prawie, gdyż gość daleko więcej patrzał i słuchał niż mówił. Byłoto znać jego zwyczajem; a może też skromny lecz pełen życia, ładu i wesołości widok, jaki miał przed sobą, był mu nieco nowym, nieznanym, i wzbudzał w jego umyśle zajmujące jakieś uwagi i spostrzeżenia. Sylwester z ożywieniem opowiadał o swych zajęciach i obowiązkach, w których widocznie wielkie miał upodobanie.
— Lubiłem zawsze naturę, — mówił; — żyć na wsi było mojem marzeniem. W młodości jeszcze miałem chęć kształcić się na gospodarza wiejskiego; ale ponieważ miałem serdecznego przyjaciela, który wybrał sobie zawód urzędnika, nie chciałem rozłączać się z nim i poszedłem tą samą drogą. Potem jednak Kazimierz Chmurski zgubiony został pewnym okropnym wypadkiem, pewną, można rzec, straszną omyłką, i ja o mało nie uległem podobnemu co on losowi. Wszakże nieszczęścia moje skończyły się na utraceniu posady. Nie mając już o co rąk zaczepić i nie wiedząc co robić, napisałem do hrabiego Horskiego, który bawił wtedy za granicą, z prośbą o radę. Owóż hrabia napisał mi te słowa: „Uczyć się nigdy nie jest zapóźno, tembardziej dla ciebie, który jesteś jeszcze młodym. Skoro jeden zawód zamknął się przed tobą, przysposób się do innego, a o wyborze jaki uczynisz, zawiadom mię natychmiast. Prześlę ci wskazówki postępowania i dostarczę środków“. Odpisałem hrabiemu, że chciałbym uczyć się gospodarstwa, i otrzymałem taką odpowiedź: „Wyucz się gospodarstwa leśnego. W Dolinach są ogromne lasy, których nieporządnem urządzeniem trapię się oddawna, bo to szkoda dla kraju i marnowanie dobrodziejstw natury“. Miałem podówczas lat dwadzieścia pięć, a następnych cztery spędziłem w stosownym naukowym zakładzie. Potem ożeniłem się z Salunią, która przez te cztery lata czekała na mnie wiernie i stale, i odtąd zamieszkaliśmy w tym domu, w którym jeślibym przeżył wiek matuzalowy, jeszczeby mi się żyć nie naprzykrzyło.... bylebym żył w tych samych co teraz warunkach.... zupełnie w tych samych....
— A więc, — ozwał się Dembieliński, — należysz pan do tej małej liczby ludzi, którzy powiedzieć o sobie mogą, że są zupełnie szczęśliwi.
— Tak, — odparł Sylwester, — jestem w istocie zupełnie zadowolony z mego losu, a to zadowolenie zawdzięczam dwom osobom: naprzód hrabiemu Horskiemu, następnie tej oto kobiecie, którą pan widzisz przed sobą. Pierwszy dał mi oświatę, druga — poczciwą i wierną miłość.
Młoda gosposia zajęta była w tej chwili rozdawaniem dzieciom szklanek napełnionych mlekiem, i sporych porcij bułki z masłem. Pomimo jednak zajęcia, które spełniała, ożywienie twarzy jej zdradzało, że żadne słowo z rozmowy dwóch mężczyzn nieuszło jej uwagi.
— Sylwestrze! Sylwestrze! jesteś niewdzięcznikiem! — zawołała, dając każdemu z dzieci po krajance serca; — jesteś czarnym niewdzięcznikiem Sylwestrze, bo mówiąc o przyczynach twego szczęścia, nie powiedziałeś nic o poezji.
— Jakto o poezji? — zapytał gość, — czyliżby pan Sylwester był nietylko gospodarzem leśnym ale i poetą?
Gosposia przysunęła krzesło i usiadła przy mężu.
— Mój mąż, — rzekła, — nie jest takim poetą, który sam pisze wiersze, ale kocha poezje więcej może od tych, którzy je piszą....
— Saluniu, — przerwał mąż z uśmiechem, — czy sądzisz, że znajomość gustów moich i usposobień, może być dla naszego gościa również zajmującą jak dla ciebie?
— Jeśli ty mogłeś opowiadać o przyczynach swego szczęścia, dla czegóż ja niemam mówić o tem zkąd wzięło się moje? Bo trzeba panu wiedzieć, — ciągnęła zwracając się do Dembielińskiego, — że gdyby nie poezja, nie byłabym nigdy żoną Sylwestra, nie mieszkałabym tu, nie kochałabym moich dzieci tak jak je kocham; ale wyszłabym była za pewnego obywatela z dwoma garbami na nosie, którego znieść nie mogłam, i tak jak starsza siostra moja, która wyszła za obywatela, mieszkałabym w wielkim zrujnowanym domu z dziurawym dachem, chodziłabym w brudnej sukni i przydeptanych pantoflach, i narzekałabym od rana do nocy, że jestem obarczona rodziną. Cóż? czy nie prawda Sylwestrze? Wszak Rozumna, która poszła za obywatela dla tego tylko, że on był obywatelem, nie jest wcale zadowoloną ze swego losu; a ja z mego jestem zupełnie zadowoloną.
— Dzięki poezji, — zauważył Dembieliński.
— Tak, dzięki poezji, — z wyrazem głębokiego przekonania potwierdziła młoda kobieta; — żeby pana o tem przekonać, opowiem panu, jakim się to stało sposobem.
Obejrzała się na dzieci, które przy bocznym stoliku zajadały swą wieczerzę, wesoło gwarząc; napominała chłopca, aby nie mówił zbyt głośno, dziewczynkę, aby nie oblała swej różowej, perkalikowej sukienki; poczem zwracając się do gościa i chrupiąc kruchy sucharek w swych zdrowych, drobnych i białych ząbkach, mówiła dalej.
— Trzeba panu wiedzieć naprzód, że w domu naszym poezja nie kwitła nigdy; mama nie lubiła jej, ojciec lubił ją kiedyś podobno, ale gdyśmy dorastały, był tak zawsze skłopotany i.... No, słowem poezją nikt u nas nie zajmował się, nikt nigdy nie wspominał o niej; a ja, kiedy miałam lat szesnaście, nie wiedziałam nawet co to takiego poezja; byłam doprawdy blizką mniemania, że to jakiś wielki grzech, słysząc w jaki sposób mówiła o niej moja matka, która.... która wcale a wcale nie lubiła poezji. Znać jednak, że miałam wrodzony pociąg do rzeczy pięknych i miłych sercu, bo pamiętam, że ile razy ojciec mój zagrał wśród nocy na swoim ulubionym flecie, budziłam się, i doświadczałam takich dziwnych uczuć, żem sama siebie nie rozumiała.
— A więc ojciec pani, chociaż przestał lubić poezję, zajmował się muzyką? — zauważył Dembieliński, słuchający mowy młodej kobiety z widocznem zajęciem, nie bez pewnego jednak uśmiechu, który przewijał się po jego ustach, zdradzając myśl niedowierzającą i ironiczną.
— Tak, ojciec mój lubił muzykę, i jak mi się wtedy zdawało a nawet i teraz jeszcze zdaje, grywał bardzo pięknie.... Pewnej wszakże nocy usłyszałam muzykę jego po raz ostatni.
— Czy umarł? — zapytał gość.
— Nie, — odpowiedziała młoda kobieta, której wesoła twarz przestała być wesołą. — Ojciec mój żyje jeszcze dotąd, dzięki Bogu; mówię „dzięki Bogu“, bo go kocham szczerze. Ale tej nocy, o której mówię, strzaskał on swój flet, i więcej nigdy już nie grał.
— Zakrawa to na jakiś domowy dramat, — więcej do siebie niż do innych, wymówił Dembieliński, a głośno dodał: — Tak więc pani nie miałaś już sposobności słuchania muzyki?
— Nie było już jej w naszym domu od owej nocy; bo chociaż starsza siostra moja, ta która potem wyszła za mąż za obywatela, grywała na fortepianie, — ale gra jej nietylko że nie czyniła na mnie takiego wrażenia jak gra ojca, ale nawet jej nie lubiłam. Niezbyt wszakże tęskniłam do muzyki, bo znałam już wtedy poezję, ten pierwszy podarunek, jaki otrzymałam od mego Sylwestra.
— Zaprawdę, — zawołał Dembieliński zwracając się do gospodarza domu, — nie jeden władca świata mógłby pozazdrościć panu mocy rozporządzenia tak drogocennemi, a szczególniej osobliwemi podarunkami....,
— Moja żona ma zapewne na myśli żywsze poczucie piękna i dobra, które rozbudziło się w niej razem z rodzącą się naszą wzajemną miłością, — odpowiedział Sylwester grzecznie ale i poważnie. Młoda kobieta zdawała się być całkiem zatopioną w swych wspomnieniach.
— Muszę panu wytłumaczyć panu to co powiedziałam, — ciągnęła dalej, podczas gdy błyszczące jej oczy z pogodnem zamyśleniem wpatrywały się w wesoły płomień ogniska. — Mówiłam już, żem nie miała żadnego wyobrażenia o poezji, i kiedym poznała Sylwestra, zapytał mię, byłoto pamiętam na pewnym tańcującym wieczorku, czy czytuję kiedy poezje? Powiedziałam że nie. Nazajutrz przyniósł mi przepisany wyjątek z jakiegoś poematu, i potem przynosił mi już ciągle coraz piękniejsze i obszerniejsze utwory poetyczne. Nie potrafiłabym panu opowiedzieć, jakie wrażenie sprawiło na mnie zrazu czytanie tych utworów. Bywałam niekiedy tak upojona niemi, że po całych dniach nie słyszałam i nie widziałam nic co się wkoło mnie działo. Słowa poezji dźwięczały mi wciąż w uszach, występowały z nich rozmaite obrazy, i stały mi przed oczami ciągle we dnie i nawet w nocy, kiedy budziłam się lub spać nie mogłam. Zaczęłam powoli rozróżniać brzydkie od pięknego, a to nietylko w przedmiotach zewnętrznych, ale w uczuciach i usposobieniach ludzkich. To co bawiło mię wprzódy, przestało mię bawić; zatęskniłam do tego, czego nie posiadałam. Dobroć, czułość, wdzięczność, opiewane w poezji, zachwycały mię; zaczęłam zastanawiać się nad tem, czy byłam sama dobrą, czułą i wdzięczną, i nie raz płakałam z żalu i gniewu, poznając że nie byłam taką. Dzieje miłości wielkich, stałych, wiernych, wzbudzały we mnie uwielbienie połączone z rozrzewnieniem; przestałam myśleć o tańcujących wieczorkach, o sukienkach, których dostarczanie nam przychodziło ojcu naszemu z wielką trudnością; o chwilowem przypodobaniu się znajomym młodym ludziom, — a myślałam zato ciągle o pięknych obrazach i wzniosłych uczuciach, o jakich czytałam w tych wierszach, które Sylwester przepisywał dla mnie na różnokolorowych ćwiartkach papieru, a które ja kryłam troskliwie przed wszystkimi, niby zakazane, lecz dla mnie najdroższe skarby. Na każdej z ćwiartek tych, u samego dołu, Sylwester miał zwyczaj podpisywać imię swe drobniutkiemi literami; otóż kiedym bywało przeczytała kilkanaście lub kilkadziesiąt wierszy, i zamyśliła się nad ich treścią, machinalnie zrazu, ale ciągle wzrok mój spoczywał na tem imieniu, nakreślonem u dołu papieru. Łączyło się ono z najmilszemi mojemi marzeniami, zapadało w głąb pamięci i umysłu wtedy właśnie, gdy pamięć siliła się na przechowanie w głowie harmonijnego rytmu poezji, a w umyśle powstawały coraz nowsze i liczniejsze myśli. Po pewnym czasie imię to wraz z rysami człowieka do którego należało, wplotło się w moje życie tak nieodłącznie, żem je zawsze i wszędzie nosiła z sobą. Imię Sylwestra dźwięczało mi w uszach wtedy, gdym czytała i myślała o ludziach noszących w sercu wielkie miłości i dokonywających pięknych czynów; twarz jego towarzyszyła mi zawsze ile razy roiłam o obrazach nieznanych mi w rzeczywistości, lecz czarodziejskich, składających się z pogodnego nieba, zieleni drzew, woni kwiatów, ciszy, zgody, zaufania i miłości. Nakoniec przywiązałam się do tego imienia i do tej twarzy tak, że zdawało mi się, iż gdyby one zniknęły z pamięci mojej, zapadłabym w jakąś okropną, ciemną, pustą przepaść. Słowem, pokochałam mego nauczyciela poezji, i nigdy potem ani na jedno mgnienie oka nie przestałam go kochać, chociaż połączenie się nasze spotykało wiele przeszkód i nastąpiło nieprędko.
Młoda kobieta mówiła to wszystko ze ślicznem połączeniem wesołości i rzewności, prostoty i wzniosłości. Po twarzy jej ładnej i hożej przebiegały uśmiechy, rozpromieniając ją i ożywiając; szare, błyszczące oczy zajaśniały parę razy łzą, wywołaną urokiem wspomnień, które jednak z pewnej strony miały w sobie coś boleśnego. W głosie jej czystym i rzeźwym nie zadźwięczała w czasie opowiadania ani jedna fałszywa nuta, mogąca podać ją w podejrzenie o nieszczerość lub przesadę. Widocznie mówiła prawdę z tą szczerotą trochę naiwną, która stanowi piękną właściwość serc prostych, kochających, ufnych, nie nadwerężonych ujemnemi uczuciami, i nie zwiędłych wśród sztucznego życia. To też dwaj obecni mężczyzni słuchali jej opowiadania z wielce różnym wyrazem na twarzach. Czerstwe, ogorzałe rysy gospodarza domu, oblekły się tą milczącą radością, z jaką człowiek kochający po prostu lecz silnie, wpatruje się zazwyczaj w przedmiot miłości swej i ufności; spojrzenie gościa chłodne i niedbałe jak zwykle, ogarniało twarz mówiącej kobiety zrazu nieufnie i badawczo, potem z coraz większem zajęciem i jakby upodobaniem. Gdy przestała mówić, uśmiechnął się i rzekł:
— Doprawdy, nie myślałem nigdy, aby poezja zajmować mogła w czyjemkolwiek życiu tak obszerne miejsce, i odgrywać w niem tak ważną rolę.
Salunia nie odpowiedziała nic na tę uwagę, bo pomiędzy dwojgiem zajadających i gwarzących dzieci, zaszedł drobny wypadek, który czynił nieuchronną obecność jej przy małym bocznym stoliczku.
Sylwester zaś odpowiedział na uczynioną przez gościa uwagę:
— Nic dziwnego, że pan, który wzrosłeś i żyłeś ciągle po wielkich miastach, wśród dostatku a nawet zbytku, otoczony dziełami sztuki i zbiorowiskami wszelkiego światła, nie rozumiesz dobrze jaką rolę odgrywać może poezja lub jakikolwiek podobny jej czynnik w życiu ludzi, którym w udziale dostały się mierność, praca zmudna, kawałek codziennego chleba na celu mająca, powszednie zwyczaje i prozaiczne widoki niewielkiego miasta. Każdy człowiek nie zupełnie upośledzony od natury, jakkolwiekby nizko stał na szczeblach społecznych, nosi w sobie pewne instynktowe pociągi ku rzeczom pięknym; trawiony bywa pewnemi wyższemi nad powszedniość pragnieniami, z których może nie zdawać sobie dokładnej sprawy, ale które nie są przecie niczem innem, jak przyrodzoną człowiekowi żądzą rzeczy wysokich, ciepłych, światłych i pięknych. Zawód biurowy któremu oddawałem się w pierwszej młodości mojej, jest jednym z najuciążliwszych może i najprozaiczniejszych zawodów, mianowicie dla ludzi, którzy rozpoczynają go dopiero, i pełniąc prace najcięższe, najżmudniejsze, usunięci są jeszcze od zajęć bardziej żywotnych i przemawiających do umysłu, pełnionych na wyższych już stopniach urzędowej hierarchji. Spędzanie całych dni śród sal nagich i zimnych, z piórem w ręku kreślącem szeregi wyrazów jednostajnych jak pacierz codzienny, suchych jak cyfry arytmetyczne, wprawia umysł w pewien stan ociężałości, nieledwie nudy; przytłacza i wysusza wyobraźnię, ale zarazem obudza w człowieku reakcję ducha, przez którą pragnie on żywo czegoś, coby go orzeźwiło, coby w życie jego wlało pewną summę wrażeń, i choć odrobinę uciechy dało sercu jego i wyobraźni.
Gdybyś pan zblizka wejrzał w ten świat ludzi skromnych, cichych, żyjących prawie ubogo, a mających ciągle do czynienia z kurzawą pokrywającą stosy papierów, i ze śniedzią atramentową codziennie zasychającą na ich palcach, piórach i kałamarzach — nie znalazłbyś może pomiędzy nimi ani jednego, któryby nie miał wyłącznego jakiegoś upodobania, często nawet namiętnego zamiłowania do którejkolwiek ze sztuk pięknych. Jedni z nich grywają na skrzypcach, fletach, i tym podobnych mniejszych rozmiarów instrumentach — fortepjanów bowiem nie mają prawie nigdy, dla prostej przyczyny, że są droższe i potrzebują obszerniejszych nieco mieszkań. Niektórzy nie mogący już w żaden sposób grać ani na skrzypcach ani na flecie, kupują sobie choćby pozytywkę, i wróciwszy z bióra kręcą korbę po całych godzinach, wywołując z tego arcy prostego instrumentu piskliwe i jednostajne tony, któremi jednak lubują się w braku czegoś lepszego. Inni nabywają od bukinistów stare tanie książki, i po całych nocach czytają wiersze, uczą się ich nawet na pamięć, i deklamują głośno chodząc po pokoju, i zachwycając się brzmieniem własnego głosu powtarzającego melodyjny rytm poezji. Są nawet tacy, którzy bawią się w układanie wierszy, kryjąc je po napisaniu w najgłębszej tajemnicy, lub powierzając je poufalszym tylko przyjaciołom niby grzech śmiertelny, albo świętość serca. Inni jeszcze probują rysować, i stosownie do indywidualnego usposobienia, wesołego lub melancholijnego, rysują karykatury z kolegów i zwierzchników, albo krajobrazy na których nieodbicie powtarza się łąka, rzeczka, domek nad brzegiem rzeczki, i para gołębi całujących się na dachu. Pomiędzy tymi samoukami i dylletantami nie należy naturalnie szukać ani artystów, ani nawet znośnych wykonawców; są to poprostu ludzie bezwiednie prawie pociągani ku pięknu, szukający w sztuce tych gorętszych wrażeń i wyższych uciech, których dać im nie mogą ani zajęcia jakim się oddają, ani widoki na jakie patrzą co dnia. Prawo to jest tak powszechnem, że pomiędzy ludźmi tego stanu, grubsze natury lub leniwsze umysły rozmiłowują się, jeśli już nie w muzyce i poezji, to w myśliwstwie. I gdybyś pan mieszkał w niewielkiem mieście, mógłbyś w każdym dniu wolnym od prac biurowych, widzieć młodych a nawet i podstarzałych nieraz kancelistów, bocznemi ulicami wybiegających z miasta ze strzelbą na plecach, poprzedzonych psem myśliwskim. Ludzie ci nie gonią właściwie za zdobyczą, jakiej dostarczyć im może polowanie; wabią ich pola zielone w lecie, białe od śniegu zimą; wabi ich niebo odkryte, powietrze świeże i wonne, rozmaitość widoków, swoboda ruchu, słowem wrażenia płynące z gorącego życia natury. Jestto nakoniec prawo tak powszechne i tak loicznie wypływające z potrzeb ludzkiego serca i umysłu, że ci, którzy nie mają podobnych zamiłowań, albo je w skutek jakichkolwiek okoliczności tracą, udają się po wrażenia do źródeł mniej czystych, jak trunek lub gra kartowa; albo też wpadają w apatję, usychają, więdną, stają się egoistami, skąpcami, automatami machinalnie pełniącymi swe czynności, żyjącymi z dnia na dzień bez zapału ani porywu do niczego. Takiemto jest życie tych ludzi, pomiędzy którymi żyłem kiedyś, i taką rolę odgrywa w ich życiu owo rzępolenie na skrzypcach czy dmuchanie w otwór fletu, czy też czytanie wierszy lub składanie wielce nędznych rymów. Stosunki rodzinne i sposób w jaki ułożą się one, mają też tutaj ogromne znaczenie — ale o tem zadługoby już mówić.
Przez całą mowę Sylwestra, Dembieliński z niezmierną uwagą wpatrywał się w ożywioną grę poczciwej i pojętnej jego twarzy, i słuchał go z zaciekawieniem zrazu, potem z powagą i jakby namysłem. Znać było, że słowa gospodarza domu wprowadzały go w tajniki natury ludzkiej, wśród których przebywać on lubił, i ukazywały mu zjawiska, których odzwierciedlenie dostrzegał w samym sobie.
— Łaskawa pani — rzekł zwracając się do gospodyni domu; — czyś pani nie zachowała żadnej cząstki tego poetycznego archiwum, które tak pomyślnie wpłynęło na losy was obojga?
— Owszem, mam je przechowane w całości — wesoło odpowiedziała kobieta zbliżając się do kominka.
— Jakżebym chciał je zobaczyć! — nawpół żartem nawpół serjo rzekł gość.
— Pokaż nam Saluniu te twoje skarby — zaśmiał się Sylwester biorąc rękę żony. Dla pana Dembielińskiego będzie to osobliwy w swoim rodzaju widok, a i ja przypomnę sobie z przyjemnością dawne moje życie kancelisty.
Salunia zarumieniła się trochę i zawahała chwilę; wnet jednak zaśmiała się, poskoczyła w głąb domu, a po chwili wróciła przynosząc małą hebanową szkatułkę, napełnioną szpargalikami, których kolory pobladły trochę pod wpływem czasu. Nawpół z powagą, nawpół z uśmiechem wydobyła najprzód ze szkatułki blado-zieloną kartkę, złożoną w kształt tylko co rozkwitłego tulipana. Dembieliński wziął ją w rękę z niemniejszem zajęciem, jak gdyby zabierał się do oglądania jakiejś rzeźby nowo odkrytej w wykopaliskach Pompei lub Herkulanum, i rozwinąwszy delikatne listki tulipana, zaczął czytać: „Czy Marja ciebie kocha, mój drogi, mój miły!“ — Wielki Boże! — zawołał — umiałem te same wiersze na pamięć kiedym był jeszcze w szkołach, to jest zanim odjechałem do stolicy.
Przebiegał wzrokiem dalsze wiersze i uśmiechał się, ale oczy jego miały wyraz poważny i mniej obojętny jak wprzódy. Może jakieś dalekie wspomnienie zapukało nieśmiało do jego umysłu, i obudziło w nim echa dawno uśpione. Salunia podała mu inną ćwiartkę, na której licznych składach dojrzeć można było nawpół już zatarty rysunek, przedstawiający dziewczynę z rozwianym włosem i dzbankiem w ręku.
— To wyjątek z Balladyny — rzekła; pamiętam, gdy go otrzymałam, przez całe lato nie mogłam jeść malin; a kiedy zostałam sama w ciemnym pokoju, strach mię zdejmował, bo zdawało mi się że widzę bladą Balladynę zbryzganą krwią siostry z dzbankiem jagód na głowie. — Tu — mówiła dalej — jest znowu wiersz pod tytułem: „miłość kobiety!“ Nie pamiętam go już teraz dobrze; wiem tylko, że ilem razy go czytała, zawsze rozmyślałam nad tem, w jakito sposób najlepiej można po nad błota i przepaście nieść w poświęconej dłoni serce Sylwestra...
Rozśmiała się głośno, zaśmiał i Sylwester, zaśmiał się nawet i Dembieliński, ale tym razem śmiech jego był szczery, i najzupełniej pozbawiony odcienia ironji cechującej go zazwyczaj.
— Jak widzę panie Sylwestrze — rzekł oglądając białą kartkę złożoną w kształt łódki, i przyozdobioną wyrysowaną nad wierszami parą gołębi — rysunek także nie obcym był panu. Hołdowałeś pan dwom naraz muzom.
— Nie — odpowiedział Sylwester — nigdy w życiu nie trzymałem w ręku ołówka dla innych celów ja wielce praktycznych i prozaicznych. Ale w owych czasach miałem przyjaciela, który wcale pięknie rysował. Ja tedy przepisywałem wiersze, a on przyozdabiał je symbolami i winjetami. Ileżto długich wieczorów jesiennych spędziliśmy w ten sposób! Biedny Kazio!
Smutek pokrył twarz Sylwestra, i wierne odbicie znalazł na świeżem licu Salusi, które zasępiło się także. Opuściła ręce na szkatułkę umieszczoną na jej kolanach, i z zamyśleniem wpatrując się w ogień powtórzyła: Biedny Kazimierz!
Ale i twarz Dembielińskiego ożywiona przed chwilą, zastygła znowu nagle. Możnaby rzec, że uderzyło go w tej chwili przykre jakieś przypomnienie, i wtrąciło napowrót w tę kamienną powłokę, z jakiej był się wychylił pociągnięty otaczającą go szczerotą i wesołością.
— O kimto pan mówisz? czy nie o tym młodym człowieku, który został wplątanym w historję jakiegoś fałszerstwa, a potem uwięzionym? O czemś podobnem mówiła mi dziś kuzynka Krystyna.
Zadał to pytanie tonem chłodnym i niedbałym; zarazem cofnął się nieco w tył wraz z krzesłem, tak iż twarz jego znalazła się zanurzoną w cieniu, który spływał od wystającego gzemsu komina.
— Tak — odpowiedział Sylwester — wspomniałem w tej chwili o Kazimierzu Chmurskim, tym poczciwym, szlachetnym chłopcu, zgubionym przez podłą intrygę garści łotrów, którzy sami wybornie ukryć się potrafili!
— I cóż się dzieje teraz z tą niewinną ofiarą? — zapytał głos z cienia.
— Masz pan zupełną słuszność, nazywając Kazimierza niewinną ofiarą; wszyscy oni są ofiarami, ci biedni ludzie, na których spadło niesłuszne podejrzenie. Winowajców nie odkryto dotąd, chociaż z razu brano się do tego bardzo żwawo i gorliwie. Komisje przybywały po komisjach, śledztwa następowały po śledztwach, przyczem ilu ludzi ucierpiało trudno obliczyć; gdyż jak pan wie, w kraju naszym nie istnieje prawo „habeas corpus.“ Zczasem rzecz poszła w odwłokę, niemal w zapomnienie; sprawato nie zakończona niby jeszcze, poszukiwana nakazane są przez władze, ale nikt już ich nie czyni. Papieru zapisano moc wielką, łez ludzkich wyciśnięto również wiele, a nici najmniejszej, któraby naprowadziła na ślad prawdy, nie odkryto. Za jedyną nić taką władze uważają najprzód dwóch uwięzionych ludzi, z których jednym jest Kazimierz. To też nie chcą wypuścić ich z ręki. Dotąd jeszcze pozostają oni w więzieniu zapomnieni prawie...
Sylwester wyrzekł ostatnie słowa nieco ciszej, niż mówić zaczął. Oczy jego zwilgotniały, twarz zarumieniła się poczuciem żalu i oburzenia. Salunia powstała i westchnęła także, poczem wzięła za ręce nawpół już śpiące dzieci, i poprowadziła je w głąb domu. Pomiędzy dwoma mężczyznami pozostałymi przy kominie, panowało chwilowe milczenie.
— Jak dawno... zaczął głos wychodzący z cienia, który spływał od gzemsa komina. Głos ten nie dokończywszy pytania, umilkł nagle. Dla czego wymówienie tego pytania było mu tak trudnem? Wszak przed godziną chciał już je zadać Krystynie, i nie mógł dokończyć swej myśli; teraz także nie od razu ją dokończył.
— Jak dawno — zaczął znowu po chwili — popełnionem zostało owo fałszerstwo?
— Przed dziesięcioma laty — odpowiedział Sylwester.
— Przed dziesięcioma laty — powtórzył głos wychodzący z cienia; ludzie więc o których pan mówisz, dziesięć lat już przebywają w więzieniu?
— Tak, panie, dziesięć lat, bardzo im zapewne długich i ciężkich.
— Dziesięć lat!
Byłto znowu głos Dembielińskiego, który wymówił dwa ostatnie wyrazy, tylko cichszy nieco i mniej dźwięczny niż ten, jakim zwykł był przemawiać piękny, świetny, laurami okryty dyplomata. Głos ten zadał jeszcze po chwili następujące pytanie.
Czy możesz mi pan powiedzieć jakieto było fałszerstwo, i co miało ono na celu?
— Miało ono na celu — odpowiedział Sylwester — wzięcie z banku sumy 500,000 złotych, w kształcie pożyczki udzielonej hrabiemu Horskiemu na ewikcję dóbr Dolinieckich.
— A! z banku... na ewikcję dóbr Dolinieckich...
Głos, który wymówił te wyrazy, nie był głosem Dembielińskiego. Nigdy, przenigdy takie dźwięki zgnębione, okropnem jakiemś i z całej mocy tłumionem przerażeniem przejęte, wyjść nie mogły z piersi tego dumnego człowieka, przyobleczonego w rozliczne godności i świetności; tego szczęśliwca stąpającego po wawrzynach, z palmą zwycięztwa w ręku!
Ale w tejże samej chwili siedzący w cieniu mężczyzna pochylił się nieco naprzód, i niedbałym ruchem wspierając rękę o poręcz krzesła, wychylił głowę pod światło ognia. Na czerwonawem tle płomienia zarysował się profil jego blady, ale najmniejszem nie poruszony drżeniem, i tak jak przed godziną w wielkiej sali zamkowej, podobny do pięknej ale nieruchomej rzeźby. Linje tego profilu, z którego nikt nic wyczytaćby nie potrafił, mogłyż należeć do tego samego człowieka, którego głos zdradzał przed chwilą jakieś wzruszenia posępne jak noc, straszne jak widma powstające z mogiły? Czy człowiek ten lepiej władać umiał twarzą swą niż głosem, i umyślnie wychylił pierwszą pod jaskrawe światło ognia, aby nieruchomość jej i nieczytelność zadała kłam drżeniu i tajemnej wymowie głosu? Ale on także i nad głosem swym panować umiał, bo dźwięki jego chłodne były i suche, gdy wpatrując się w ruchomy płomień, po chwili milczenia wymówił.
— Smutnato jakaś musiała być historja, ale cóż robić kochany panie. Na świecie zwykle tak bywa. Nie tylko pomiędzy ludźmi, ale w całem państwie natury toczy się nieustanna walka o byt. Jedni zwyciężają, drudzy giną; silniejsi przeważają na swoją stronę szalę, której na swoją przechylić nie potrafili słabsi. Pomyślność podnosi się na gruzach niedoli, ze śmierci powstaje życie. Taki już porządek świata, i my go nie odmienimy.
— Tak — mówił dalej po niejakiej chwili; — serce może buntować się na ten pogląd, ale rozum nakazuje posłuszeństwo dla nieuniknionych konieczności, a wspólny, wielce mizerny koniec wszystkiego cokolwiek jest na świecie, powinien pocieszać zwyciężonych a umniejszać skrupuły zwycięzców. Sądziszże pan, że ludzi tych którzy zwyciężyli w tej sprawie o której mówimy, to jest dokonali potrzebnego im czynu i zdobyli sobie bezkarność, inny jaki czeka koniec jak tych, którzy stali się ofiarami ich postępku? Jedni i drudzy zamieniają się w garść prochu, a po niewielu dziesiątkach lat nie będzie pamięci ani o tych, którym się powiodło, ani o tych, którzy cierpieli.
— Tak panie! — zawołał Sylwester — mówisz pan o końcu, o śmierci. Ależ życie, życie!..
Dembieliński podniósł nieco głowę, i nieruchome, nic nie mówiące spojrzenie swe utkwił w twarzy mówiącego.
— Życie — powtórzył zwolna — czy pan wiesz czem jest życie jednych i drugich? Gdzie jest tak wierna szala, na którejby zważyć można cierpienia jawne i cierpienia ukryte?
Gdy to mówił, w linjach profilu jego nowa zaszła zmiana; brwi podniosły się z lekka, przez co dwie grube, poprzeczne zmarszczki legły na szerokiem czole, krzyżując się z podłużnemi bruzdami, które tworzyć się tam miały oddawna i stopniowo.
— Gdzie jest taka szala? — powtórzył nie spuszczając oczu z Sylwestra; — kto zważy siłę uczucia, jaka mieści się w piersi prawdziwego winowajcy i niesłusznie oskarżonego? — kto pozna brzemię, jakie obarcza jednego i drugiego? — kto istotę obydwóch przejrzy do głębi, aż do samego dna sumienia?
— Panie, — odpowiedział Sylwester, — gdyby mi dano do wyboru, chciałbym być na miejscu niewinnego.
— Tak, — odpowiedział Dembieliński prostując się i wyjaśniejąc czoło, — uczyniłbyś taki wybór, ponieważ jesteś takim jakim jesteś; ale gdybyś był innym, byłaby może chwila w której powiedziałbyś sobie: moje życie, moje szczęście znaczy więcej niż życie i szczęście ludzi innych, miernych, powszednich; moje cele są wyższe od ich celów, moja indywidualność bogatszą, energiczniejszą od ich indywidualności; zatem podnoszę dłoń i obalam, aby po gruzach wspiąć się wysoko....
Sylwester smutnemi oczyma patrzył w ogień.
— Gruzy takie, panie, — rzekł, — palić muszą w stopy.
— Jak smoła piekielna, kochany panie, — zawołał Dembieliński z głośnym śmiechem; — upewniam cię, że są one utworzone z podobnego materjału jak ten, z którego anioł mściciel, na rozkaz karzącego Boga, ułożył parkiety w pałacu Lucypera....
Mówiąc to śmiał się swobodnie, a nawet wesoło; ale czy śmiech ten zgadzał się z wyrazem jego twarzy, tego nie można już było dostrzedz, ponieważ kryła się ona znowu w cieniu padającym od gzemsu komina.
W tej chwili młoda gosposia wróciła do pokoju. Przybliżyła się do kominka, i stanęła obok męża z dłonią opartą na jego ramieniu.
— Dzieci poszły spać, — rzekła, — tak się nabiegają i naswawolą przez dzień cały, że zaledwie zmrok zapadnie, już mrużą do snu oczy....
Chciała coś jeszcze mówić, ale umilkła i stanęła w postaci osoby, która wsłuchuje się w niewyraźny jakiś odgłos.
— Sylwestrze! — zawołała, — ojciec mój idzie do nas! Zdaleka już poznałam chód jego po śniegu!
Za oknami rozlegały się w istocie po skrzypiącym śniegu powolne, męzkie kroki.
— Jestem pewna, — ciszej jak wprzódy rzekła Salunia, — że ojciec ma jakieś zmartwienie czy jakiś kłopot! Czy słyszysz Sylwestrze, jak kroki jego powolne są i ciężkie.
Kroki rozlegające się za oknami były w istocie powolne i ciężkie; zdawało się, że idący z trudnością odrywał stopy swe od ziemi. Wkrótce jednak odgłos tych kroków dał się słyszeć już w sieni, Salunia poskoczyła ku drzwiom, i otworzyła je na oścież. Do pokoju wszedł mężczyzna chudy, wysoki, z mocno szpakowatemi, krótko podstrzyżonemi włosami; z twarzą długą, chudą, objętą wązkim szlakiem również jak włosy posiwiałego zarostu. Ubrany był w obcisły paltot, z ciepłego lecz grubego materjału sporządzony; na plecach niósł niewielką strzelbę, a na szyi zawieszoną na tasiemce, małą kościaną gwizdawkę, jakiej myśliwi używają dla zwabienia niektórych gatunków dzikiego ptastwa.
Dembieliński, który w chwili otworzenia się drzwi wstał zmiejsca, na widok wchodzącego cofnął się o parę kroków, i stanął w cieniu. Oczy jego z dziwnym wyrazem wpatrzyły się w twarz przybyłego, aż po chwili czoło opadło na rękę opartą o gzems komina, a wargi zadrżały lekko. — Suszyc! — szepnął cicho, ale tak gwałtownie, jakby żadna siła woli powstrzymać w nim nie mogła tego ledwie dosłyszalnego szeptu: — A więc ta pani jest jego córką! Dziwny traf!...
Nikt nie usłyszał tego szeptu, ani dostrzegł ciemnego rumieńca, który szybką falą przepłynął po czole Dembielińskiego tak dumnie zwykle podniesionem, a w tej chwili tak nagle i z jakąś nieodpartą siłą w dół skłonionem. Oboje małżonkowie całkiem byli zajęci przybyłym; Salunia pomagała mu zdejmować paltot, Sylwester trzymał zdjętą z ramion jego strzelbę.
— Jakże tu u was? — zaraz od progu zaczął przybyły; — zawsze ciepło, światło, wygodnie i wesoło? Ile razy wchodzę do waszego domu i patrzę na was, zdaje mi się zawsze że jesteście kontrabandzistami, którzy niewiem już zkąd przywieźli sobie towar szczęścia, i ani myślą o zapłaceniu cła należnego panu losowi!
Głos tego człowieka był dziwny, brzmienie jego zdawało się rozbijać i konać w piersi, nim doszło atmosfery, przez co wydawało się głuchem i stłumionem. Wziął strzelbę z rąk zięcia i zamierzał snać umieścić ją w kącie pokoju; ale postąpiwszy parę kroków w kierunku komina, stanął i wyprostował się nagle, jak człowiek uderzony niespodziewanym widokiem... Sylwester zbliżył się szybko.
— Ojciec mojej żony, Erazm Suszyc, — rzekł, — pan Anatol Dembieliński.
Dwaj przedstawieni w ten sposób sobie ludzie patrzyli na siebie przez parę sekund, i milczeli. Dembieliński pierwszy postąpił naprzód parę kroków, i wyciągając rękę ku przybyłemu rzekł.
— O! ja mam przyjemność znać od dawna pana Suszyca.
Gdy postępował naprzód, krok jego był równym i niedbałym nieco jak zwykle, głos miał brzmienie czyste i pewne, na ustach spoczywał uśmiech obojętnej grzeczności. Suszyc końcem palców dotknął podanej mu ręki.
— Tak, tak — wymówił, — miałem zaszczyt służyć ojcu pańskiemu jako prawnik, wtedy jeszcze gdyś pan był dorastającym zaledwie młodzieńcem. A gdyby i nie to nawet, — dodał z lekkim uśmiechem, — któż teraz pana nie zna choćby zdaleka? Wszyscy o panu wiedzą i słyszą....
Mówiąc tak, umieszczał przyniesioną strzelbę pomiędzy ścianą a kominem, ale przez kilka sekund nie mógł jakoś ustawić jej w należytej pozycji. Gdyby Salunia zbliżyła się teraz do ojca, mogłaby dojrzeć że ręce jego drżały trochę, a twarz zwrócona ku ścianie oblekła się nieujętym jakimś lecz przykrym wyrazem. Ale młoda gosposia zajęta była krzątaniem się około przyrządzenia dla przybyłego najwygodniejszego miejsca i najsmaczniejszego posiłku. Przysunęła do ognia wygodne krzesło z poręczami, i postawiła przy nim mały stoliczek, na którym zjawiła się wnet spora filiżanka napełniona gorącą, miły zapach wydającą kawą, parę garnuszeczków wybornej śmietanki ozdobionej grubym żółtawym kożuchem, i koszyk z bułkami i sucharkami. Zanim skończyła te wszystkie przygotowania, Suszyc zdołał już nakoniec umieścić strzelbę swą w kącie pokoju, i zwrócił się twarzą do obecnych. Salunia wzięła jego rękę i podniosła ją do ust. — Usiądź mój ojcze, — rzekła, — i wypij filiżankę gorącej kawy. Musiałeś porządnie zziębnąć i zmęczyć się. Uszedłeś blizko milę w tak chłodny i wilgotny wieczór.
Suszyc nachylił się, i blade usta przytknął do czoła córki. Pocałunek był krótki; znać było, że usta, które go dawały, nie były przyzwyczajone go pocałunków, albo też oddawna od nich odwykły.
— Jesteś najlepszą córką pod słońcem — rzekł zasiadając na podanem sobie krześle; kiedyś była jeszcze w domu, powinienem był zamiast Piękną, przezwać cię Dobrą.
— O mój ojcze! — zawołała Salunia rumieniąc się do szkarłatu — nie wspominaj o tej nazwie, która czyniła mi kiedyś tyle przykrości.
— Co do mnie — śmiejąc się zawołał Sylwester — myślałem zawsze i myślę, że Saluni należą się obie te nazwy.
Młoda kobieta śmiała się także; jedną ręką objęła szyję męża, drugą zamknęła mu usta. Suszyc powiódł wzrokiem po ich twarzach, potem zwrócił się do Dembielińskiego.
— Czyś pan widział kiedy podobnie zabawne małżeństwo? Kochają się, naprawdę się kochają!
— Widokto prawdziwie wzbudzający zazdrość — rzekł z uśmiechem Dembieliński.
Suszyc zatopił w twarzy mówiącego swoje zimne, blade, zapadłe oczy. — Ton jakim pan wyrzekłeś te słowa, przypomniał mi mocno jedną z chwil mego życia. Było to, niepamiętam już przed ilu laty, znajdowałem się w towarzystwie pewnego młodzieńca, którego natura obdarzyła najhojniejszemi darami piękności, siły, energji, talentów i t. d. Co do mnie, miałem już wtedy siwiejące włosy, a za sobą, przed sobą, w głowie, w sercu i w kieszeni nie widziałem nic, prócz wielkiego wprawdzie ale samotnego zera. Owoż młodzieniec o którym mówię, wywnętrzał się przedemną z żądań swych i nadziei, opowiadał o mocy żywotnej którą czuł w sobie, o słusznych według niego pretensjach, które rościł do życia. Ja, którym już wtedy nie miał żadnych pretensyj, oprócz do takiego chyba spokoju, jakiego używa ślimak w swej skorupie, a jakiego człowiek nigdy zresztą używać nie może; słuchałem tych ambitnych marzeń młodzieńca, spoglądałem na ten namiętny pęd z jakim pyszny umysł jego leciał ku najwyższym szczytom chwały i powodzeń, i nie wiedząc sam dla czego wydeklamowałem głośno: „O młodości! śnie mój złoty, śnie na kwiatach.“ Czym pomyślał wtedy o własnej mojej młodości, i o jakichś tam własnych maluczkich pretensjach, jakie sam kiedyś rościłem do życia, nie wiem; pamiętam tylko, żem zadeklamował wyżej wspomniony wiersz, takim samym zupełnie tonem, jakim pan patrząc w tej chwili na tę oto czułą i wesołą parę, wymówiłeś: „jestto widok godny zazdrości.“
Przez cały ciąg mowy Suszyca, powieki Dembielińskiego były spuszczone; po ustach jego przewijał się uśmiech niedbały i obojętny, ale sprzeczający się nieco z wyrazem zmęczenia, które cechowało twarz jego zawsze, ile razy czarne, dumne oczy kryły się pod zasłoną spuszczonych powiek. Podniósł oczy, i nieodpowiadając bezpośrednio na słowa Suszyca, wymówił zwolna.
— A od owego czasu jakże się panu powodziło na świecie?
— Wybornie, szanowny panie! — zawołał Suszyc — zupełnie tak jak powodzi się wiorstowemu słupowi przy pocztowej drodze. Obok niego przelatują powozy, trąbki pocztyljonów grają wesołe pobudki, ciągną wozy ładowne bogatemi płodami matki naszej ziemi, tętnią kopyta wierzchowców z wiatrem w zawody unoszących niecierpliwych jeźdźców — a stary słup przydrożny stoi sobie i stoi, i próchnieje zwolna, choć trzyma się prosto. Niema on ani nóg do biegania, ani skrzydeł do latania, ani piersi do śpiewania wesołych pobudek; ale ma za to twarz swoją kiedyś białą a potem pyłem omroczoną i błotem obryzganą, która spogląda zdala na biegnących, lecących i śpiewających, i śmieje się z nich do woli. Czyście państwo zwrócili kiedy uwagę na twarze starych, przydrożnych słupów? Bo mnie, ilem razy na nie patrzał, zdawało się zawsze, że z za warstwy pyłu i plam błotnistych dostrzegałem u nich zęby wyszczerzone w serdecznym uśmiechu.
Chociaż Suszyc mówił to wszystko z tym uśmiechem, który teraz zdawał się być przyklejonym do warg jego, tak samo jak przed dziesięcioma laty, jednak ze słów jego ulotniało się jakieś tchnienie smutku, i przejmowało otaczającą atmosferę. Sylwester milczał, Salunia zasmuconą nagle twarz odwróciła do ognia, Dembieliński siedział nieruchomy, obojętny jak zwykle, badawczo wzrok zatopiwszy w twarzy mówiącego. Suszyc po chwili przestanku zwrócił się ku gościowi swej córki i mówił dalej.
— Pan to co innego! Pana to już nie można porównać do przydrożnego słupa, ale raczej do sokoła z silnemi skrzydłami, który wzbił się w powietrze, poleciał i znalazł się tam, kędy znaleźć się chciał. Któż o panu teraz nie wie? Kto o panu nie słyszał? Jak bożek owinięty chmurą tajemnicy, zasiadasz pan w tym gabinecie, o jakim kiedyś marzyłeś, a z którego wylatują na świat gromy wojen, lub błogosławieństwa pokoju! Winszuję panu! winszuję!
Ostatnich słów Dembieliński słuchał z uśmiechem. — Jesteśmy wszyscy sprawcami naszych powodzeń lub niepowodzeń, i kierownikami własnych losów — wymówił krótko; i jakby chciał zmienić przedmiot rozmowy, niedbałym gestem wskazał na strzelbę Suszyca i rzekł. — Jak widzę, jesteś pan amatorem myśliwstwa. Przyniosłeś z sobą ten oręż, zapewne w celu użycia jutro ulubionej przyjemności.
— Dziś jeszcze — odpowiedział Suszyc przykładając do ust filiżankę z kawą, której dotąd nieporuszył.
— Dziś! — zawołała Salunia — dziś ojcze? ależ to późny już wieczór!
— Nic to nie szkodzi. Księżyc przyświeca pięknie; lubię przy blasku księżyca przechadzać się po polach i lasach.
— Ależto na żaden sposób być nie może mój ojcze, abyś dzisiejszej nocy miał zapuszczać się w głębię lasu — z powagą wymówił Sylwester. Dolinieckie lasy bywają często niebezpieczne, a dziś właśnie hrabia opowiadał mi o dziwnem spotkaniu pana Dembielińskiego z nieznanym jakimś i wielce podejrzanej powierzchowności człowiekiem.
Suszyc postawił na stole filiżankę, którą trzymał w ręku; jego oczy żywo zamigotały.
— Jakże wyglądał ten człowiek? — zapytał nie patrząc na nikogo, bo spuścił wnet oczy, jakby poczuł niespokojne iskry, które w nich błysnęły, i pragnął je ukryć.
— Mniejsza o to mój ojcze, jak on wyglądał — rzekł Sylwester; to pewne, że nie należy on do tutajszej ludności, i że musi być szkodliwym, skoro śród zimy szuka schronienia w lasach.
Suszyc zaśmiał się, ale dziwnie jakoś głucho i przykro.
— Jakto Sylwestrze — rzekł — i ty to bierzesz tak na serjo! nie spodziewałem się abyś miał tak żywą wyobraźnię, i w biednym jakimś człowieku, który może zbłądził w lesie albo po prostu idąc lasem skracał sobie drogę, podejrzywał zaraz wielce niebezpiecznego złoczyńcę.
Mówił to z dziwną i niezwykłą sobie żywością; uśmiech zniknął całkiem z ust jego, które natomiast zadrżały jakby daremnie tłumioną trwogą. Ale Sylwester nie dostrzegł zmiany zaszłej w fizjonomji teścia.
— Biorę to tak na serjo ojcze, — odpowiedział wesoło, — że jutro lub pojutrze ze strażnikami Dolinieckich lasów urządzam obławę na tego ptaszka.
— Nie zrobisz tego, Sylwestrze! — zawołał Suszyc.
Tym razem zagadniony ze zdziwieniem spojrzał na mówiącego. — Dla czego, ojcze? — zapytał.
Suszyc spuścił oczy i milczał chwilę; nie łatwo mu snać było o odpowiedź.
— Dla tego — wymówił nakoniec, — że złoczyńca ten, to widmo... urojenie... Któż rozsądny urządzać może obławy na widma?
— Drogi ojcze — ozwała się Salunia, — pan Dembieliński spotkał dziś i widział tego człowieka.
— Pan Dembieliński — z żywością odparł Suszyc — jest mieszkańcem wielkiego świata, zna tylko czarne fraki i wyperfumowane batystowe koszule. Gruba odzież i ogorzała twarz mogły mu wydać się strasznemi przez porównanie z wykwintem do którego przywykł.
Dembieliński, który w milczeniu słuchał dotąd rozmowy, odezwał się. — Przebacz mi łaskawy panie, że ci zaprzeczę. Inaczej wcale wygląda człowiek ubogi ale spokojny, a inaczej złoczyńca. Nie trzeba odbywać długich studjów nad zbrodnią, aby módz wyczytać jej ślady w obliczu ludzkiem.
Suszyc wpatrzył się w mówiącego dziwnem spojrzeniem; był w niem gniew głuchy i żal jakiś głęboki, i paląca jakaś niespokojność. Spojrzenie to zdawało się mówić: „Szalony! sam nie wiesz co czynisz“, i zdawało się mówić także: „gdybyś wiedział o znaczeniu słów twych, nie wyrzekłbyś ich nigdy.“ I zdawało się mówić jeszcze: „Biada mi!“ A jednak spojrzenie to nie zawierało w sobie żadnej groźby, nie mowiło wcale: „biada tobie, który to mówisz!“ Owszem, im dłużej Suszyc patrzył na tę twarz męzką, piękną, dumną, jakby chwała i tryumf założyły na niej swe siedlisko; nawpół zanurzoną w cieniu a nawpół rozgrzaną jaskrawym blaskiem ognia, — tem więcej blade źrenice jego stawały się głębokie i zamyślone, miękły jakby i łagodniały. Po chwili opuścił oczy, i siedział chwilę nieruchomy, jakby ważąc coś i obliczając w głowie. Nagle zwrócił się do córki.
— Gdzie są dzieci? — zapytał.
— Śpią, ojcze.
— To szkoda, chciałbym widzieć je teraz. Od pewnego czasu przepadam za niewiniątkami...
Mówił to uśmiechając się już jak zwykle. Wstał i postąpiwszy parę kroków, zabierał z kąta pokoju swoją strzelbę.
— Jakto ojcze — z żalem zawołała Salunia — idziesz więc naprawdę.
— Idę moje dziecko, naprawdę — odpowiedział, i zaczął nakładać paltot.
Sylwester zbliżył się i ujął go za rękę.
— Ojcze — rzekł łagodnie ale z powagą — nie rób nam tego zmartwienia, nie idź!
Suszyc zaczął śmiać się długo, przeciągle, śmiechem głuchym, brzmiącym jak gamma wygrywana na pękających strunach.
— Czy widzisz pan — zawołał wskazując Dembielińskiemu młodą parę — czy widzisz pan te samolubne, zazdrośne dzieci!; one myślą że tylko im, młodym i zakochanym wypada przechadzać się przy blasku księżyca, i rachować gwiazdy, a my starzy, to już powinniśmy siedzieć przy piecu i Pana Boga chwalić! Nic z tego moja pani córko! Napoiłaś mię co prawda wyborną kawą, ale człowiek nie samym tylko chlebem żyje. Zachciało mi się poezji, i idę po nią do lasu. Bądźcie zdrowi, dobranoc! dobranoc!
Mówiąc to miał się ku wyjściu. Ale i Dembieliński żegnał gospodarzy; żegnał ich z wytworną grzecznością, z której jednak przebijała i szczera życzliwość. Salunia podała rękę gościowi uprzejmie, ale z trochą roztargnienia.
— Mój ojcze — zawołała stając w progu, — będę dziś czekała na powrót twój choćby do rana!
— Jak chcesz — odparł Suszyc, wychodząc wraz z Dembielińskim na ganek.
Dwaj mężczyźni w milczeniu idąc obok siebie, przebywali niewielki dziedziniec leśnego domu. Księżyc, który w owej porze wschodził zaledwie około północy, nie wstąpił jeszcze na niebo przysłonione ruchomemi szlakami chmur, i nie rozpędzał zmroku gęstego, nie tak przecież gęstego aby ludzie znajdujący się blizko siebie, nie mogli rozpoznawać swych rysów. Dembieliński pierwszy przerwał milczenie.
— Jak widzę, zamiłowanie w myśliwstwie posunięte jest w panu do wysokiego stopnia, skoro w nocy nawet nie wahasz się pan oddawać tej zabawie.
Suszyc zwrócił twarz do mówiącego tak nagle, jakby chciał zapytać: „czy masz mię za szalonego?“ Nie wyrzekł tego jednak, ale po chwili wymówił:
— Od ostatniego widzenia się mego z panem, ogarniały mię różne pasje. Najprzód doświadczyłem namiętności opłacania długów, którą też zadowoliłem zupełnie; potem lubowałem się hodowaniem kwiatów, ale usychały mi jakoś pod ręką; następnie napadła mię chęć do czytania, i zwertowałem kilkaset tomów i znudziłem się; teraz nakoniec jestem zapalonym myśliwym. Cóż robić! człowiek probuje wszelkich dróg mogących prowadzić go do krainy szczęśliwości lub zapomnienia, dopóki się nie przekona, że wszystkie drogi wiodą do — niczego.
Umilkł, i milczeli znowu oba. Na drodze, której jedno ramię wiodło przez pole ku Dolinieckiemu dworowi, drugie w głąb lasu, stanęli. Suszyc nagłym ruchem zwrócił twarz ku Dembielińskiemu.
— Po coś pan tu przyjechał? — zapytał cicho i prędko.
Zapytany zaśmiał się półgłosem, i odpowiedział wzajemnem pytaniem. — Czy sądzisz pan, że mam się czego lękać? Nie — dodał po chwili podnosząc głowę — nie lękam się niczego. — Głos jego lubo zniżony miał brzmienie zimne i dumne.
— Po coś pan tu przyjechał? — ciszej jeszcze, po raz drugi zapytał Suszyc — czy myślisz, że ciosy sięgać nie mogą głów tak wysoko podniesionych jak twoja?
— Czy myślisz pan — wzajemnem znowu pytaniem odpowiedział Dembieliński — że głowie mojej zagraża cios jaki?
— Nie myślę tak, ponieważ możność rzucenia ciosu na głowę pańską w mojem jest ręku, w mojem tylko, a w niczyjem innem. Ale myślałem o trafie... któż za traf ręczyć może?... Pradziadowie nasi układali niekiedy wielce mądre przysłowia, a jedno z tych powtórzę teraz panu: „strzeżonego Pan Bóg strzeże“...
Gdy Suszyc to mówił, na twarz Dembielińskiego wybił dziwnie ironiczny wyraz. Coś pogardliwego błysnęło w śmiałych jego oczach, dumna warga odgięła się urągliwie.
— Panie Suszyc — wymówił zwolna i zimnym jak lód głosem — jeżeli mogę być panu w czem użyteczny...
Słowa te jak grom uderzyły w człowieka do którego były zwrócone. Suszyc cofnął się w tył o parę kroków, i podniósł głowę, potem pochylił ją nagle nizko, i po chwili milczenia wymówił bardzo cicho.
— W istocie, mam do pana prośbę...
Usłyszawszy te wyrazy Dembieliński podniósł rękę, i zapuścił ją za klapę paltota, tam gdzie mężczyzni zwykli nosić pugilares z pieniędzmi. Ale w tejże chwili ciężka jak ołów ręka opadła mu na ramię.
— Panie Dembieliński — wymówił Suszyc tym samym co wprzódy cichym, ciężkim głosem — zanoszę do pana prośbę o to, abyś był najmocniej przekonanym, iż nigdy o nic prosić cię nie będę.
Wymówiwszy to uchylił czapki, i odwróciwszy się, szybkim krokiem pomknął drogą w głąb lasu.
Kiedy Dembieliński wchodził na dziedziniec zamkowy, gruby zmrok zalegał jeszcze ziemię, chociaż na skraju widnokręgu paliła się już wązka półobręcz wychodzącego z za lasów księżyca.
Dembieliński spojrzał na to wypływające z cieniów jaskrawe światło. Wspaniałe było, ale posępne, bo barwą swą przypominało krew, a blaskiem czerwoną łunę pożarów. Nie mniej posępną także była twarz człowieka, który na nie patrzał. Żar namiętnej boleści palił się w jego oczach, ciemny rumieniec wstydu okrywał czoło. Wargi tak dumne i pąsowe zwykle, zaciśnięte teraz i blade, zdradzały niewymowną męczarnię ducha.
Strasznie musiał cierpieć Dembieliński w tej chwili. Zgryzota tajemna, lecz jak wąż jadowita, wiła się w jego piersi, wstrząsając ją ciężkim, nierównym oddechem. Stał przez chwilę w bramie dziedzińca zapatrzony na wschodzący księżyc, w głębie rozpraszającego się zwolna zmroku, a najbardziej może w siebie samego; potem zwrócił się twarzą ku pięknej budowie stojącej w głębi dziedzińca, i podniósł wzrok ku wyższemu jej piętru. Pomiędzy długim rzędem ciemnych okien, trzy okna należące do pracowni hrabiego, jaśniały żywem światłem, uplecionem z czerwonawych połysków kominkowego ognia i białego światła lampy. Przy jednem z okien tych stała Krystyna. Profil jej twarzy i łagodne linje kibici rysowały się wyraźnie na tem tle promienistem. Czoło jej w wieńcu czarnych warkoczy pochylone było nieco; usta otwarte napół uśmiechem z jakim przemawiała snać do obecnych w pokoju osób, nadawały twarzy jej wyraz nieskończonej słodyczy i czystości. Dembieliński patrzał na oświetlone okno i rysującą się w niem śliczną postać kobiecą, a ponurość przed chwilą okrywająca jego rysy, spływała z nich powoli, jakby spędzona uczuciem nowem lecz miłem.
Dziwna rzecz, — rzekł do siebie, — dziewczyna ta ukazuje mi się zawsze na górze, i coś mię ku niej pociąga!
W kilka minut potem Dembieliński wchodził do pracowni hrabiego, i witał znajdujące się tam osoby. Zbliżywszy się do Krystyny, uścisnął jej rękę i rzekł półgłosem.
— Przed chwilą stałem tam w dole, w ciemnościach mniej posępnych jak krwawa łuna, która rozpraszać je zaczynała; a ty kuzynko Krystyno, znajdowałaś się wysoko, pod samem prawie niebem, w powodzi czystych i łagodnych blasków. Patrzałem na ciebie długo.... i wiesz co mi się wydało? Oto, że jestem Dantem a ty Beatryczą!
Mówiąc to chciał uśmiechać się żartobliwie, i głos swój dostroić do lekkiego tonu — ale nie mógł. Uczuł, że ciepła, miękka ręka kobieca, którą ściskał w swej dłoni, zadrżała przy jego wyrazach; zapuścił wzrok w głębię wpatrzonych w niego źrenic Krystyny, i dojrzał tam olśniewające światło słonecznego uczucia.
— Panie hrabio — zawołał zwracając się do gospodarza domu — życie człowieka jest prawdziwą skarbnicą niespodzianek. Idziesz sobie najspokojniej obraną przez się drogą, aż nagle uderza w ciebie grom, i całą twą moralną istotą przewraca do góry nogami. To co spoczywało kędyś na dnie w ukryciu, podnosi się i woła wielkim głosem że już nie śpi; to coś sądził że umarło na zawsze, powstaje z letargu, i zaczyna w najpiękniejsze gospodarstwo w twej piersi i głowie. Co wtedy człowiekowi czynić należy?
— Wtedy — z uśmiechem ale i z namysłem odpowiedział hrabia — należy człowiekowi spojrzeć za siebie i w siebie, i z pokorą ducha powiedzieć sobie: „Omyliłem się, i błąd poprawię.“
Dembieliński stał oparty o gzems kominka.
— Bywają błędy okropne — wymówił zwolna.
— Kuzynie Anatolu — rzekła Krystyna — niema takiego błędu, któregoby naprawić nie można.
On spojrzał znowu w jej oczy promienne niezłomną wiarą we wszystko co wielkie i piękne, palące się w głębi ogniem gorącym jak namiętność, lecz czystym jak niepokalanie.
— A jeżeli pod wpływem błędnych wyobrażeń serce uwiędło, umysł zgorzkniał? — zapytał krótko.
Tym razem hrabia powstał i położył dłoń na ramieniu pytającego. — Kochany panie — rzekł z łagodną powagą — niejedno już na świecie serce, które miało się za uwiędłe, rozkwitło pod wpływem miłości, a umysł szyderczy i zgorzkniały odnalazł wiarę i słodycz, odnajdując utracony zmysł uwielbienia.
Dembieliński nie odpowiedział, ale uścisnął rękę hrabiego. Wzrok jego zamyślony i smutny trochę lubo zawsze dumny i nieczytelny, zwracał się często w stronę, w której obok milczącej i bladej swej matki usiadła Krystyna.






ROZDZIAŁ V.
Dawni znajomi.

Po wyjściu z domu córki, Suszyc uszedł spory kawał drogi dość szerokiej, mnogiemi śladami stóp ludzkich i kopyt końskich poznaczonej; poczem skręcił na lewo, i zapuścił się w głąb lasu tą samą wązką ścieżyną, jaką z rana postępował Dembieliński. Wkrótce jednak nocny wędrownik opuścił i tę drobną ścieżynkę, którą mógł się jako tako kierować śród dzikich i jednostajnie białych uplotów leśnej gęstwiny; obiema rękami rozgarniając przed sobą kolczaste gałęzie, szedł coraz dalej, zatrzymując się od czasu do czasu na krótko. Zdawało się, że w niezmordowanym swym pochodzie krótkie te przestanki czynił dla tego, aby pochylić naprzód głowę, i przez kilka sekund wsłuchiwać się w otaczające go zewnątrz głuche szmery i poświsty nocnych wiatrów. Być może, iż śród tych dzikich odgłosów natury spodziewał się usłyszeć i wyróżnić jakiś odgłos, którego oczekiwał z natężoną uwagą. Odgłos ten jednak nie dawał się słyszeć. Suszyc szedł i stawał, i znowu szedł i znowu stawał, a o uszy jego obijały się jednostajne ciągle, głuche szumy wiatru, niekiedy tylko przerywane głośniejszym chrzęstem łamiącej się gałęzi, albo trzepotem skrzydeł nocnego ptaka. Czerwony księżyc zwolna i majestatycznie wzbijał się w górę, szmaty krwawego światła posyłając w najciemniejsze głębie lasu. W oświetleniu tem, białe szczyty drzew zdawały się być rozpalonemi nagle świecami, a warstwa śniegu okrywająca ziemię błysnęła naraz miljonem jaskrawych skier i ogników. Grube obłoki mknące pod firmamentem, przyćmiewały chwilami gorące światło księżyca; a wtedy pomiędzy dziką gęstwoną powstawał zawrotny bój cieniów z blaskami; dołem stały się grube, nieprzeniknione prawie ciemności; w górze szczyty drzew jaśniały ciągle jak chwiejne płomienie rozpalonych pochodni. Gdzieindziej, szerokie przestrzenie zarosłe gęstwiną nizkich wrzosów, jałowców i karłowatych sosen, bielały i błyszczały pod oblewającą je powodzią światła; a z rzadka stojące niebotyczne drzewa, rzucały na tę olśniewającą powierzchnię cienie długie, potężne, ruchome, podobne do obalonych na ziemię i szamocych się ze śmiercią olbrzymów. Był to widok wspaniały, niemniej piękny i wspaniały jak ten, który przedstawiał się tu z rana przy obfitych światłach mroźnego nieba i jasnego słońca. A jednak człowiek idący lasem nie zdawał się wcale spostrzegać tych czarodziejstw nocnej, zimowej natury, które go otaczały. On szedł ciągle i wsłuchiwał się w tajemniczą rozmowę wichrów z drzewami; nie tak przecie, jakby wsłuchiwał się w nią poeta lub marzyciel, ale tak jak człowiek śmiertelnie niespokojny wsłuchuje się w chaotyczny gwar głosów, pomiędzy któremi pragnie rozrożnić głos jeden, posiadający dlań nieskończoną wagę, wagę taką może, jaką posiada śmierć lub życie.
Zdawało się, że cała zimna krew Suszyca, nieodłączna odeń gdy obcował z ludźmi, odstąpiła go w tej chwili; kiedy wychodził na światłe przestrzenie, twarz jego oblana jaskrawem światłem czerwonego księżyca wydawała się bardzo bladą, a na ustach zwartych silnie i ledwie dostrzegalną rysujących linję, niebyło ani śladu cechującego je zazwyczaj uśmiechu. Parę razy ciężkie westchnienie wstrząsnęło jego piersią, blade źrenice zapaliły się, podniosły w górę, i cisnęły ku niebu posępnemi błyskami. Człowiek ten posyłał widocznie w tej chwili pod roziskrzone i w cudne wzory namalowane sklepienie, okropną jakąś skargę, albo palące jak żużel, rozpaczne błaganie.
Nakoniec stanął; zniecierpliwił się snać i zmęczył. Postanowił dalej nie iść, bo wstarty plecami o gruby pień drzewa, powiódł wzrokiem dokoła, pochwycił kościany rożek wiszący mu u szyi, i przytknął go do ust. Świst stłumiony, niemniej jednak ostry i przeraźliwy, uniósł się w powietrzu po nad szum wiatru, i niesiony echami, poleciał w ciemne, przepaściste gęstwiny boru. Suszyc wypuścił z rąk kościany rożek, i skrzyżował ramiona na piersi. Dawał widocznie znać o sobie komuś, teraz już do tego kogoś należało usłyszeć i ukazać się. Przez kilka minut, stojącemu pod drzewami człowiekowi mogło się zdawać, że daremnie, niby ostrym sztyletem przeszył powietrze przeraźliwym świstem swego różka; po chwili jednak z szumem wiatru i szelestu kołysanych gałęzi, poczęły łączyć się inne odgłosy. Byłto chrzęst łamiących się suchych wrzosów i paproci; skrzyp śniegu, przyciskanego stopą ostrożną i nierówne stawiającą kroki, nakoniec skradający się, pełzający raczej niż postępujący chód człowieka. Suszyc wodził dokoła wzrokiem, ale nie widział wielkiego cienia, który za plecami jego powoli wynurzać się zaczął z gęstwiny, wzrastał, rozkładał się na białej powierzchni ziemi, aż urosł do wielkości człowieka, przybrał głowę, ramiona, tułów, i nagle zniknął. Zniknął, bo człowiek idący dotąd chyłkiem wyprostował się, i wparty na wielkim kiju okutym żelazem, stanął o parę kroków.
— Jak się masz, panie Erazmie, — zabrzmiało w powietrzu powitanie wymówione szeptem cichym, brzmiącym jednak jakąś grubą, obelżywą niemal poufałością.
Suszyc drgnął lekko; ramiona jego jednak skrzyżowane na piersi nie rozprzęgły się, postać ani twarz nie okazały najlżejszego wzruszenia bojaźni czy wstrętu. Owszem, oczy błyskające dotąd od czasu do czasu, zagasły znowu, a uśmiech wrócił na usta. Uczynił lekkie poruszenie, i twarzą w twarz stanął naprzeciw człowieka, który go witał.
— Dobrą masz pamięć jak widzę, — rzekł powoli i zimno; — przez dziesięć lat nie zapomniałeś jak mi na imię!
— A ty chciałeś może, abym zapomniał o tem nawet, że żyjesz? — zapytał człowiek w grubej, podartej sukmanie, z czerwoną twarzą, całkiem prawie okrytą zarostem ognistego koloru.
— Nie taję, — odparł Suszyc, — że byłoby to najgorętszem mojem życzeniem.
— Jak na dawnego znajomego, witasz mię zbyt obojętnie, kochany kolego, — z cichym lecz zjadliwym śmiechem zauważył przybyły, i oparł się silniej na swym potężnym kiju. — Ale mniejsza oto, — ciągnął dalej, — o affekt twój nie chodzi mi wcale. Dla czego tak późno przybywasz?
— Bo tak mi się podobało, — z niezmąconą zimną krwią odparł Suszyc, i dodał: — zresztą dałeś mi znać o sobie zaledwie wczoraj, a wyznam ci, że nie najlepiej wybrałeś sobie posła....
— Ba! czy ci się niepodobał! nie miałem pod ręką innego. To stary chwat, który mi nie raz towarzyszył w rozmaitych opałach. Szczęśliwszy tylko odemnie, bo go nie gonią teraz po całym świecie, jak zająca chartami.
— Jeśli cię gonią jak zająca chartami, sam sobie winien jesteś, — zaczął Suszyc; — po co było biedz na myśliwych? dla czego raczej nie obrałeś przeciwnego kierunku?
Człowiek z ognistym zarostem zaklął przez zaciśnięte zęby.
— Czy myślisz, — rzekł, — że miałem choć grosz w kieszeni, kiedy te djabły przytrzymały mnie z wozem napełnionym zabronionemi towarami? Co się miało, to się straciło; zarabiało się czasem i sporo, ale traciło się pełną garścią. Żyłem sobie jak pan, i chcę nadal tak żyć. Dla tego obrałem ten kierunek jaki obrałem. Tu moja Kalifornja.....
— Gdzie? — zapytał Suszyc niedbale bawiąc się kościanym rożkiem.
— W twojej kieszeni, — odrzucił człowiek z zarostem; — od ciebie zależy dłuższy lub krótszy mój pobyt w tych stronach. Daj mi dużo pieniędzy, a przemknę się pomiędzy chartami, lepiej i zgrabniej od zająca. Trzeba tylko abym miał kieszenie pełne, bo wtedy najprędzej biegam. Naprzód przecie potrzebuję coś zjeść i wypić; w tym lesie drzewa nie rodzą mięsa ani nawet chleba, a śnieg roztopiony powinien być napojem djabłów ale nie ludzi. Przyniosłeś mi co? dawaj, prędzej!
Czarne, nieufne oczy paliły się wśród ognistego zarostu zwierzęcą niemal chciwością, w chwili gdy Suszyc otwierał swoją myśliwską torbę, i wydobywał z niej trochę zawartego w niej jadła. Właściciel oczów tych przysiadł na ziemi, i nie wypuszczając z ręki potężnego swego kija, grubemi i zwinnemi palcami rozszarpywał czerwone wędzone mięso, którego wielkie kawały wpadały jak w otchłań, w szerokie, zgłodniałe jego usta. Przez chwilę nie słychać było nic prócz głośnego przeżuwania i połykania; Suszyc stał nieruchomy, plecami oparty o pień drzewa, z ramionami skrzyżowanemi znowu na piersi. We wzroku jego spuszczonym na głowę pożerającego człowieka, nie malowało się nic prócz lekkiej pogardy; ale pierś pod przyciskającemi ją ramionami oddychała ciężko i nierówno. Było coś odrażającego, kannibalowego niemal w tej uczcie, jaką wyprawiał sobie zgłodniały włóczęga, przysiadły do ziemi u stóp wysokiej sosny, oświetlonej łagodniejszym już teraz blaskiem księżyca, takim, jaki naśladować daremnie probują sztuczne, bengalskie ognie. Coś jakby głuche mruczenie nawpół nasyconego zwierzęcia ozwało się w piersi jedzącego.
— Pić! daj mi pić! — rzucił głosem ochrypłym i niecierpliwym.
— Niemam nic do picia, — spokojnie odpowiedział niemy dotąd świadek uczty.
Włóczęga zaklął prawie głośno.
— Do djabła, — zawołał, — czy chcesz umorzyć mnie pragnieniem? Dwie doby siedzę już w tej przeklętej puszczy, i nie miałem nic w gębie prócz kromki czarnego chleba.
Dźwignął się z ziemi, otarł ręką usta, stęknął i rzekł:
— Ciężkie życie!
— Czy tylko twoje? — wymówił Suszyc z jednostajnym zawsze spokojem; — każdemu życie ciężkie! Ale, — dodał prędko, — powiem ci smutną wiadomość. Nawet ta przeklęta puszcza jak ją nazywasz, nie może ci dłużej służyć za schronienie. Wiedzą już o tobie, i wkrótce będziesz miał na piętach taką sforę chartów, że jeśli w czas nie umkniesz..... No, słowem, jutro niepowinno już być w Dolinieckich lasach ani śladu po tobie.
Włóczęga syknął zrazu, i kijem o śnieg zmarznięty stuknął. Potem jednak wzruszył ramionami i odpowiedział:
— To już do ciebie więcej należy niż do mnie. Jeśli ci własna skóra miła, schowasz mię przed chartami. Wiesz dobrze, że nie jestem cierpliwy. Czuję, że przyciśnięty do muru, mógłbym zaśpiewać....
Suszyc milczał chwilę.
— Po co ci było ukazywać się w biały dzień nieznajomemu człowiekowi? — zapytał głosem mniej spokojnym jak wprzódy.
— A! — rzekł włóczęga, — więc to ten piękny pan, którego dziś spotkałem, wypuścić ma na mnie charty! A licho mogło wiedzieć o tem, że piękni panowie włóczą się po lasach niewiedzieć po co. Gdybym nie myślał, że ma przy sobie pistolet, byłbym go doskonale oporządził; ale stał i patrzył mi w oczy, jak tęgi myśliwy niedźwiedziowi...
— Masz szczęście, żeś go nieoporządził; gdyby mu włos spadł z głowy, jużbyś nigdzie umknąć nie zdołał. To nie biedny strażnik graniczny....
Ręce włóczęgi oparte na kiju drgnęły lekko.
— Po co mi przypominasz o tem? — mruknął ze złością, — w dzień to co innego.... ale w nocy....
Palące się nieufne oczy obiegły dokoła całą widzialną przestrzeń, i z wyraźną trwogą odwróciły się od cienia, który drgał i chwiał się na białej powierzchni ziemi. Byłto tylko cień sośniny nierównemi gałęziami nastrzępionej, ale zdala mógł przypominać leżącego na ziemi i kurczowo szamocącego się człowieka. Włóczęga odwracał oczy od cienia, ale wracały one ku niemu, nieprzepartą jakąś mocą kierowane. Zęby jego zaskrzypiały, tak je mocno zacisnął.
— Słuchaj! — rzekł zwracając się do towarzysza, — jeżeli mi jak najprędzej nie dasz pieniędzy, pójdę sam do turmy, a potem..... to już za nic nie ręczę.
— Ile ci trzeba?
— Jak najwięcej.
Oczy włóczęgi zdjęte przed chwilą jakąś instynktową, nieprzezwyciężoną trwogą, rozgorzały znowy przykrym lecz silnym blaskiem chciwości i skierowały się na ręce Suszyca, w których ukazał się spory skórzany pugilares.
— Mało! — zawołał chwytając podane mu pieniądze i jednym rzutem oka obejmując je i przerachowując pod światłem księżyca, — mało! daj więcej!
— Nie mam, — odpowiedział Suszyc.
Włóczęga wsparł się znowu obu dłońmi na kiju, i odparł krótko:
— Zaczekam.
Po tej odpowiedzi nastąpiło również krótkie pytanie:
— Gdzie?
— Gdziekolwiek, ale zawsze w sąsiedztwie twojem i twego kochanego synalka.
— Spodziewam się przecież, że nie przyjdziesz do miasta?
— Jeżeli zmusicie mię do tego, przyjdę.
— Sam sobie zaszkodzisz najwięcej.... Ten strażnik.....
— Cicho! ten strażnik do ciebie nie należy, zdam z niego rachunek panu Bogu.....
— I władzom także!
— Może i władzom, ale w takim razie uczynię pewne odkrycie, które pozyska dla mnie trochę pobłażliwości władz....
Cierpliwość i zimna krew Suszyca, zaczynała wyczerpywać się widocznie.
— Czegóż chcesz nakoniec? — zapytał tonem krótkim i gniewnym.
— Chcę wiele pieniędzy; przysiągłem sobie, że oddalę się ztąd bardzo bogatym, albo nie oddalę się wcale....
— Czyś zapomniał, że idzie tu o życie twoje....
— Nieprawda! Kary śmierci niema w naszym kodeksie, znam go przecież.
Milczenie zapanowało znów na parę minut.
— Cóż? kiedyż przyniesiesz mi więcej pieniędzy? — ozwał się włóczęga.
Suszyc odetchnął głęboko, jakby chciał zrzucić z piersi ogromny jakiś ciężar, który ją uciskał.
— Nie mam, — rzekł krótko.
— Jakto? wcale niemasz?
— To weź u syna.
— Weź sam.
— Trzebaby pójść do miasta.
— Uczyń jak uważasz najlepiej.
Włóczęga zamyślił się.
— Pójść do miasta, — rzekł, — łatwiej to powiedzieć jak uczynić! To już ostateczność. Trzeba pomyśleć o innym sposobie.
— Myśl sam, — rzekł Suszyc spoglądając na wierzchołek drzewa, kołyszący się jak płomień świecy zapalonej światłem niebieskiem.
— Wszakże masz dojną krowę, dla czego jej nie doisz? — z głuchym, przykrym śmiechem rzucił włóczęga.
Dziwny uśmiech zadrżał na całej twarzy Suszyca. Nie odpowiedział nic, i podniósł wzrok jeszcze wyżej, ku białej chmurze, lecącej jak motyl w światło księżyca.
— Powiedz temu człowiekowi, aby dał mi pieniędzy, — ponowił włóczęga.
— Jakiemu człowiekowi? — zapytał Suszyc, niezmieniając kierunku wejrzenia.
— A temu, co tak dobrze wyglądał na hrabiego.
— Ba! — wymówił Suszyc z uśmiechem, — gdybym go miał teraz pod ręką....
— A gdzież on?
— Daleko! daleko! tak prawie daleko od nas jak ta chmura!
— Ba, ba! czy umarł?
— Nie, żyje.
— A gdzież?
— W Australji, — wymówił Suszyc, i zwolna spuścił spojrzenie ze srebrnej chmury na twarz stojącego przed nim człowieka, brzydką, odrażającą wyrazem chciwości, z jaką pochwytywał każdy wyraz z ust jego wychodzący.
— Ty kłamiesz! — zawołał włóczęga.
— Jedź do Australji i przekonaj się o prawdzie słów moich, — odpowiedział Suszyc, i uczynił takie poruszenie, jakby zabierał się do odejścia. Na twarzy jego zimnej i nic niewyrażającej przez cały ciąg rozmowy, zapanował teraz wyraz nieprzezwyciężonego wstrętu. Usta jego zwarły się mocno i wykrzywiły trochę, na czoło i policzki wystąpiło mnóstwo krzyżujących się, drgających zmarszczek. Czy widok srebrnej chmury, chyżo płynącej pod promienistym firmamentem, i szczytu drzewa kołyszącego się nakształt wysmukłej, niebieskiej pochodni, wzmogły w nim i do niezwalczonej mocy podniosły tę odrazę, nad którą dotąd panować umiał?
— Dobranoc, — rzekł krótko, — radzę ci zmienić miejsce pobytu.... Inaczej, jutro lub pojutrze ten biedny strażnik schwyci cię za gardło tak, jak gdyby był jeszcze z ciała i kości....
Mówiąc to odchodził. Ale włóczęga, którego twarz wykrzywiła się przykro pod ognistym zarostem, zaklął głucho i parę kroków postąpił za nim.
— Jakto? — krzyknął, — odchodzisz już?
— Odchodzę, — wymówił Suszyc, nieodwracając głowy.
— Nie dałeś mi żadnej stanowczej odpowiedzi!
Suszyc raz jeszcze zwrócił się twarzą do posępnego swego towarzysza.
— Jakąż ci mogę dać odpowiedź? Pieniędzy nie mam więcej. Przed dziesięcioma laty spłaciłem długi, dałem wyprawę córce, reszta poszła jakoś w świat. Jakim sposobem poszła, nie wiem, dość że poszła i do mnie nie wróciła. Oddałem ci wszystko com posiadał jeszcze w gotowiźnie... więcej nie mam, a zatem i nie dam.
— Weź od syna.... on słyszę bogaty teraz, — szepnął włóczęga.
— Weź sam, — odparł Suszyc, i odwrócił się znowu.
— A więc przyjdę do miasta!
— Jak chcesz.
Rzuciwszy ostatnie słowa, Suszyc zdwoił kroku, i po chwili zniknął w gęstwinie, która zwarła się za nim, skoro tylko przestał rozgarniać ją rękami. Zdawało się, że siła jakaś niezwalczona odegnała go od miejsca, na którem rozmawiał przed chwilą; że opanowało go tak potężne uczucie odrazy, tak śmiertelne zmęczenie moralne, iż nie zatrzymałby się tam ani sekundy dłużej, choćby wiedział, że wśród zarośli tych, pomiędzy które się zagłębił, czeka nań najstraszniejsze nieszczęście, potwór krwiożerczy albo śmierć lodowata.
Włóczęga pozostał sam, i długo stał nieruchomy, obiema rękami wsparty na wbitym w śnieg swym kiju. Oczy jego pałały głuchą złością, gdy patrzał w stronę, w której znikł Suszyc; ale zamigotały trwogą i przerażeniem, gdy nieufne, ostrożne spojrzenie ich upadło na cień wysokiej sosny, rozciągnięty na ziemi, chwiejący się nakształt wielkiego jakiegoś ciała obalonego i zdjętego konwulsjami konania. Chciał cofnąć się i ujść w tę samą głębię, która zwarła się za Suszycem, ale nieprzezwyciężona jakaś moc przykuwała go do miejsca, i rozkazywała mu patrzeć na przedmiot, będący dla niego przedmiotem instynktowego przerażenia. Stęknął głośno i zaklął.
— Ciężkie życie! — wymówił ściskając w obu wielkich, nabrzmiałych od zimna rękach, żelazną rękojeść kija. — Ciężkie życie! — powtórzył po chwili, i z widocznem wysileniem odwrócił się plecami do wielkiego cienia, szamocącego się po ziemi. Stał jeszcze chwilę ze spuszczoną głową, potem runął na ziemię całym ciężarem swego potężnego ciała, i rozciągnął się u stóp drzewa, pod którem niedawno stał Suszyc. Teraz głowa jego opartą była o drobny krzak jałowcu, osypanego stwardniałym śniegiem, a twarz patrzała prosto w niebo. W takiem zostając położeniu nie widział już cienia, którego wierzchołek dotykał stóp jego, to oddalając się od nich, to pokrywając je znowu grubą masą ciemności. Możnaby rzec, iż człowiek rozciągnięty na ziemi uczuł na stopach swych to ślizganie się niepochwytnego cienia, bo skurczył nogi, i twarzą zwrócił się do pnia drzewa, pod którem leżał. Sapał ciężko i stękał od czasu do czasu; każdemu stęknięciu towarzyszyło przekleństwo. Nagle porwał się z ziemi, i wyprostował ciało swe w całej jego potężnej wielkości.
— Do djabła! — krzyknął, — robię się tchórzem! Po co on mi prawił o tym strażniku...? co zgniło w ziemi, nie powstanie już więcej.... Hola! tak być nie może dłużej, bo przyszłoby człowiekowi umrzeć z samego strachu w tym przeklętym lesie!
Mówiąc tak, uczynił parę kroków ku wielkiemu cieniowi, który teraz nieruchomy leżał na białej ziemi; gałęzie sosny nieporuszone wiatrem tworzyły po obu stronach wysmukłego tułowia dwie smugi czarne, naśladujące rozpostarte w śmiertelnej niemocy ramiona człowieka. Włóczęga szedł ku cieniowi, jakby chciał na jego wierzchołku postawić swą stopę szeroką. Ale zaledwie uczynił dwa kroki, podmuch wiatru przeleciał górą i zakołysał wysmukłą sosną. Cień leżący na ziemi zachwiał się także, a wierzchołek jego znajdujący się tuż prawie pod stopą włóczęgi, pomknął po białem tle śniegu, i niby uciekając szamotał się w obie strony razem ramionami, które rozwierały się szeroko i wstrząsały mnogiemi palcami, jakby usiłowały pochwycić coś w objęcia. Człowiek z podniesioną stopą cofnął się nagle, i plecami przyparł się do drzewa pod którem przed chwilą leżał. Ale wzrok jego tkwił nieustannie w ruszającym się cieniu, ścigając go gdy się oddalał, paląc się na podobieństwo żuzla gdy się przybliżał. Trwało to przez kilka sekund, poczem cisza zapanowała znowu w powietrzu, i cień legł nieruchomy na białej ziemi. Tym razem człowiek który nań patrzał, oderwał się od drzewa do którego był przylgnał, i postąpił szybko, jakby raz chciał zakończyć z trapiącą go zmorą. Postąpił, i obie wielkie stopy swe postawił na wierzchołku cienia. Stał chwilę, potem uczynił jeszcze krok jeden i stanął w miejscu, któreby można nazwać piersią cienia, bo znajdowało się pośrodku dwóch ramion, nieruchomo teraz rozciągniętych. Stanął, i wielki swój kij wbił w ziemię, jakby nim przeszyć chciał nawylot leżącego pod stopami jego nieprzyjaciela. Ale nieprzyjaciel ten drgnął pod jego stopami; sosna zakołysała się w powietrzu, i wraz z nią zakołysał się cień jej na białym śniegu; włóczęga jednym skokiem znalazł się znowu pod drzewem, przyparty doń plecami, z szyją wyciągniętą, piersią szybko oddychającą. Usta jego były otwarte i drżały; z pod brwi strzępiastych, w górę podniesionych, czarne oczy paliły się głuchą wściekłością i migotały śmiertelnym strachem. A cień kołysał się ciągle na tle białem, to zwolna i niby w takt do głębokiej jakiejś medytacji, to szybko i gwałtownie, jakby pod wpływem srogich męczarni lub wściekłego gniewu. Im silniejszy wiatr zadął, im więcej śniegu podmuchy jego strząsały z gałęzi sosny, tem więcej czarne ramiona cienia podobnemi stawały się do nagich ramion skieletu, opatrzonych w niezliczone palce, któremi wstrząsały. Było coś niewymownie przerażającego w tej walce człowieka z cieniem, toczonej śród dzikiej samotności lasu, pomiędzy krzyżującemi się do koła smugami ponurej ciemności i niepewnych blasków. Byłto właściwie cień, który walczył z człowiekiem i zwyciężał go zawsze, ilekroć się poruszył. W nieruchomości wydał się mniej strasznym, zdawał się czaić i pełzać dla tego tylko, aby wnet zadrgać znowu, i pociskiem strachu odrzucić człowieka aż pod przysłonę drzewa, do którego zawsze przypadał szerokiemi swemi plecami. Trwało tak długo, aż nakoniec cień zwyciężył człowieka, i pognał go w głąb zarośli.
— Przekleństwo! — mruknął włóczęga zatrzymując się o kilka stai od miejsca, na którem przed chwilą toczył bój z okropnem wspomnieniem, żyjącem w jego piersi i głowie, a upostaciowanem tylko w odbitej na białym śniegu postaci drzewa. — Przekleństwo! co tu robić? gdzie iść? Tu nie można, i tam nie można! Dziki las nie lepszy od mściwych ludzi! on także mści się jak może i umie! Nigdzie schronienia, nigdzie przytułku! Strach jak wilk rozjuszony wypędza mię z puszczy, odpędza od ludzi. Och! ciężkie życie!
Gdy tak się działo w głębi lasu, wnętrze leśnego domu ciche już było i uśpione. W jednym tylko pokoju, w tym samym w którym na początku wieczoru brzmiały wesołe śmiechy dzieci i ożywione rozmowy kilku osób, przy palącym się na kominie ogniu, siedziała młoda gospodyni domu z głową pochyloną nieco naprzód, i opuszczoną na rękę, z oczami zamyślonemi i wpatrzonemi w ruchy płomienia. Twarz jej świeża zawsze i ładna, nie była już tak wesołą jak wprzódy; na białem czole osiadła chmurka drobna, lecz zwykłą pogodę jego mącąca. Wszyscy w domu już spali, Sylwester nawet zmęczony trudami dziennemi udał się na spoczynek; ale młoda żona jego czuwała przy ognisku oczekując powrotu ojca. Dnia tego mówiła wiele, więcej niż kiedy o swej przeszłości; wysnuło to w jej umyśle nitkę wspomnień, śpiących najczęściej w miękkiem objęciu teraźniejszego jej szczęścia. Myślała o zaraniu życia swego, odartem z tych wszystkich uroków, jakiemi dla innych dziewic jaśnieją ściany rodzinnego domu, twarze rodziców, siostr i braci. Potem przypomniała sobie owe cztery lata nieskończenie długie, przez które oczekiwała połączenia się z ukochanym. Czas ów był prawdziwym czyścem, w którym moralna jej istota pozbywała się do reszty złych przyzwyczajeń nabranych od dzieciństwa, wzrastała mocą cierpień i tęsknoty. Ale jakże zarazem czas ten był gorzkim dla niej i ciężkim do przebycia! Była ładną i ujmującą; starano się o jej rękę, ale ona odrzucała majętnych pretendentów, na których rachowała i którymi pyszniła się jej matka. Przyszło do tego, że dwie te kobiety stanęły naprzeciw siebie w postawie niemal nieprzyjacielskiej; córka broniła praw serca swego i obstawała przy nich, matka odpłacała jej za to chłodem zawziętym, nie dającym się rozgrzać proźbami ni łzami. Nadszedł rok ostatni z czterech, w których matka i córka mieszkając pod jednym dachem, zasiadając do jednego stołu, nie zamieniły pomiędzy sobą ani jednego słowa.
Młoda dziewczyna kochająca namiętnie, rozmarzona może trochę, drętwiała pod mroźnemi spojrzeniami swej matki a żadne z siostr ni braci nie stanęło przy niej z pomocą. Siostry zazdrościły jej może tajemnie dźwignięcia się moralnego i pięknego uczucia jakie powzięła, ale w obejściu pomiatały nią jak istotą nierozumną i im nieużyteczną. Z braci jeden został pijakiem, drugi lichwiarzem. Wtedy samotna i upadająca na siłach narzeczona Sylwestra często przybiegała do ojca, wkradała się do pokoju w którym zwykł był zamykać się szczelnie, zarzucała mu ręce na szyję, i głowę opierała na jego piersiach. On jej nie dawał pieszczotliwych słów ni pocałunków, ale widziała że gdy patrzał na nią, gorące iskry zapalały się w pobladłych jego źrenicach, i zmarszczki znikały ze zwiędłego jego czoła. Czuła że kochał ją, choć jej o tem nie mówił nigdy; czuła także, iż przynosiła mu pociechę podobną do kropli rosy, upadającej na zeschłą śród skwaru trawę. Całem sercem swem naiwnem a jednak głębokiem kochała ojca, tego steranego, szyderskiego człowieka, który gdy był z nią, przestawał być steranym i szyderskim. Kilka razy mówiła mu o swej miłości, o zwątpieniach które ją trapiły, o niezmiernem oddaleniu w jakiem widziała spełnienie się swych prawych pragnień. Ojciec jej słuchał milcząc; ale gdy skończyła, patrzał jej w twarz głęboko, i mówił: „czekaj!“ Ona za to jedno słowo była mu tak wdzięczną, że chciałaby całować mu stopy i kolana. Ale jeżeli serce jej wybuchało potokiem gorących słów i pieszczot, ojciec usuwał ją zlekka od siebie, i mówił proszącym niemal głosem: „kochaj mię zdaleka.“ Człowiek ten pojmował snać piękne uczucia serca i wysoko je sobie ważył; ale oznaki tych uczuć raziły go przykro, jak błyskawica razi oczy kogoś, kto długo pozostawał w grubych ciemnościach. Nakoniec przybył Sylwester i pojął ją za żonę. Do ślubnego ołtarza towarzyszył jej tylko ojciec; matka nie przypięła jej do włosów mirtowego wieńca, ani obdarzyła jej krzyżem na nową drogę. Nie wzbraniała jej niczego, nieopierała się niczemu, ale milczała jak kamień i widzieć jej niechciała. Przeminęło sześć lat, a kobieta ta z twardem sercem nie chciała jeszcze widzieć ani córki ani jej męża. Sześć lat! Przez ten czas kropla wody wydrążyłaby otwór w łonie kamienia, a łono matki nie zmiękło. Żona Sylwestra myślała o tem wszystkiem, i dwie łzy płynęły zwolna po jej policzkach gładkich, świeżych jak róża w maju. Nie bolała nad sobą; była żoną, była matką, serce miała pełne miłości, czuła się szczęśliwą. Ale łzy jej płynęły przy wspomnieniach o ojcu; płynęły one nie nad teraźniejszością jego, ale nad przeszłością. Teraz on stary już, zrósł się ze swym losem. Sądząc z uśmiechu, który od kilkunastu lat nie schodził nigdy z ust jego zwiędłych, możnaby myśleć, że zdrętwiał na wszystko, na dolę i niedolę, na miłość i nienawiść. Ale jakąż musiała być przeszłość jego, jego młodość, ta południowa pora życia, które jak lato na ziemi, potrzebuje światłości i ciepła, aby rozkwitnąć kłosami i kwiatami? Zkąd wzięły się te wszelkie niepowodzenia, które ścigały go jak złe zmory, aż doprowadziły do niedostatku graniczącego z nędzą? Dla czego rozum jego oślepł a wola zesłabła tak, że nie zdołał ująć w swe ręce kierunku nad umysłami i sercami swych dzieci, aby uczynić z nich coś innego, lepszego niż to czem się stali? Dla czego córek swych nie wychował na pracowite i zacne kobiety, synów na ludzi szlachetnych i użytecznych? Byłaż w tem jego wina? Córka Suszyca położyła dłoń na sercu, które zapoznawało się już zblizka z rodzicielskiemi uczuciami i powinnościami, i cicho, w najdalszej głębi umysłu, uznała ojca swego winnym. Powinien był mężniej walczyć, goręcej kochać, lepszą pieczę rozciągnąć nad istotami, których przyszłość miał niejako w swym ręku. Tak, był winnym, ciężko może winnym; ale jeśli oskarżała go w swem sumieniu, to jednak potępić go nie mogła. Była w człowieku tym zdrętwiałym na pozór, jakaś zgryzota ciągła a tajemna; poza uśmiechem jakim się okrywał, widniała ta bezdnia żalów połykanych w milczeniu, walk z sumieniem staczanych śród nocnych ciemności; poza nim był taki długi jakiś szereg bolów, upokorzeń, udręczeń, i nadaremnych a wyczerpujących szamotań się z losem, że w sercu córki zamiast oburzenia i potępienia, powstała bezbrzeżna litość. Opuściła głowę na obie dłonie, i tak jak wtedy, gdy była jeszcze siedmnastoletniem dziewczęciem przeczuwającem wiele, ale nie rozumiejącem nic dokładnie, wymówiła z głębokim żalem. — Biedny ojciec!
W tej chwili usłyszała za oknami powolne kroki skrzypiące po zamarzłym śniegu. Skoczyła ku drzwiom i chciała je otworzyć, ale nadstawiła ucha i pobiegła ku oknu. Posłyszała, że kroki nie zbliżały się, ale przeciwnie oddalały się od jej domu. Spojrzała przez szyby, i zobaczyła przy świetle księżyca ojca swego mijającego bramę jej zagrody. Powoli, z spuszczoną głową, z twarzą przysłonioną cieniem padającym od czapki nizko nasuniętej na czoło, minął oczekujące go gościnne, ciepłe i oświetlone ściany, i poszedł dalej drogą wiodącą ku miastu. Nie wstąpił w progi córki, choć wiedział że go oczekiwała. Czy pogrążony w myślach zapomniał o całym świecie, i szedł machinalnie w kierunku w jakim chodzić nawykł? Czy może ciężko mu było w tej chwili spotkać się z jasną twarzą córki, i spojrzeć w przezroczyste oczy jedynej istoty, która go kochała, nie znając ciemnych tajemnic jego sumienia?






ROZDZIAŁ VI.
Przełom.

Sporo już czasu upłynęło od przybycia do Dolin Dembielińskiego, a świetny gość nietylko o odjeździe nie zdawał się myśleć, ale owszem coraz ściślej zaznajamiał się, spajał niejako z nowem życiem które go otoczyło. Co myślał, co czuł, jaki proces moralny odbywał się w wewnętrznej jego istocie, trudno było odgadnąć, bo bywał zwyczajnie zamknięty w sobie, i do wywnętrzań się nie skłonny. Sądząc jednak z urywkowych słów i zdań, które niekiedy wypowiadał, z odmienionego wyrazu twarzy jego i mniej niż przedtem obojętnej, mniej niedbałej i chłodnej postawy — można było rzec na pewno, że doświadczał uczuć, które nie były mu zwyczajnemi; że nachodziły go myśli z jakich usiłował zdać sprawę samemu sobie, niby ze zjawisk nowych a dla niego ważnych; że nakoniec odbywał się w nim proces moralny taki, jaki zachodzi zawsze, ilekroć los, czy loika wiążąca życiowe wypadki, czy nagły acz loiką tą sprowadzony przełom w uczuciach i pojęciach, rozkazują człowiekowi innem niż dotąd okiem spojrzeć na życie, zadania jego, chluby, uciechy, na to wszystko słowem, co stanowi zasadę bytu człowieka na ziemi. Przełomy takie rozłamujące najstalej utworzone charaktery, i wytrącające z kolei najpyszniejsze z samych siebie pojęcia, nie zdarzają się nigdy ludziom ograniczonym, lekkomyślnym, z natury upośledzonym moralnie i umysłowo, albo fatalnemi wpływami i nałogami do gruntu, ostatecznie zepsutym, znikczemnionym; lecz często, częściej niż zdawać się może, nachodzą one zbłąkanych a nawet występnych, jeśli zbłąkani ci i występni posiadają pod czaszką umysł zdolny do szerokich i dalekich polotów, a w klatce piersiowej fibry czucia nie całkiem jeszcze zdrętwiałe — kto wie? drgające może potajemną, lecz nigdy nieugaszoną tęsknotą za wszystkiem co jest pięknością, czystością, wspaniałością i prawdą. Jeżeli rozum człowieka błąka się częstokroć po manowcach zgubnych zwątpień, rozpacznych przeczeń i podstępnych sofizmatów, ale palić się nie przestaje życiodawczem płomieniem bystrego pojmowania i gorącej wyobraźni; jeżeli w piersi napełnionej złemi, pokuśnemi a nawet hańbiącemi namiętnościami, mieszka jeszcze niestracony lubo tajemny wstyd, a pragnienie rzeczy świętych i żal za postradaną białością sumienia, daje znać o sobie bólem od czasu do czasu, — wtedy przełom życiowy może spaść we wnętrze człowieka nagły jak piorun, wywołany czarodziejską mocą jednego szlachetnego słowa, jednej godziny ciszy i skupienia, jednego oblicza ludzkiego, jaśniejącego nieposzlakowaną cnotą, jednym potężnym widokiem natury, jednem nakoniec uczuciem pięknem i zacnem, choć mimo woli może i wiedzy powziętem. Na pozór, przemiany te i przełomy wydają się nagłemi; w rzeczy samej jednak są one tylko faktem widomym, przygotowanym przez mnóstwo następujących po sobie przejść niewidomych, bo we wnętrzu człowieka zachodzących. Nie sąto błyskawice ani katastrofy, ale raczej są to płomienie wybuchające z pod pokrywy, która podminowana przez nie oddawna, pęka teraz i rozpada się; albo kulminacyjne punkty istnień ludzkich, ku jakim dążyło nieprzerwanie wszystko, co w nich kiedy działo się i było.
Być może, iż świetny gość Dolinieckiego dworu uczuwał w sobie zbliżający się wybuch, tajemnie go dotąd nurtującego płomienia; być może, iż punkt kulminacyjny moralnego jego istnienia, znajdował się tuż pod jego stopami — bo długie nocne godziny przesiadywał w swej pięknej, starożytnej komnacie, z czołem na dłoni, z oczami wpatrzonemi w jeden punkt przestrzeni. Przed nim leżały nawpół zapisane arkusze papieru i mappy, z drobiazgową dokładnością ukazujące dalekie lądy i wody; ale on po kilku zaledwie chwilach pracy wypuszczał pióro z roztargnionej ręki, i wzrok pociągany ku krainom własnego wnętrza, odwracał od kart napełnionych nazwami odległych krajów świata. Praca zewnętrzna, której przez lat tyle oddawał się z zapałem, z gorączką obudzaną i podtrzymywają żądzą sławy i wielkości, przemieniła się w nim teraz w cichą pracę wewnętrzną, której wynikiem bywa częstokroć głębokie ukorzenie się człowieka przed tem, co dotąd lekceważył i wyśmiewał; szczere w obec siebie samego przyznanie się do swej małości, która pomimo wszelkich otrzymanych chlub i odniesionych tryumfów, w obliczu prawd jedynie wysokich i wszechludzkich nie przestała być małością. Godziny nocne upływały jedna za drugą, a człowiek ten siedział nieruchomy, pogrążony w bezdennych zda się dumaniach, wsłuchany w głosy rozmawiające, — kto wie? bojujące może w jego wnętrzu — i w tę głęboką, uroczystą ciszę, która otaczała go zewsząd, przerywana tylko szumami wichrów, śpiewających w przestrzeni pieśń poważną, posępną, nieraz i smutną, lecz zawsze potężną. Któż odgadnie jaką mową przemawiała doń ta cisza, dotąd mu nieznana; jakim myślom i jakim uczuciom jego wtórowały te spiewy wichrów nocnych, będące odgłosami natury opuszczonej przez niego od tak dawna, zapomnianej, wyśmianej nieraz sceptycznemi usty światowca, gardzącego wszystkiem, co najlżej choćby napomnieć mogło sielankę, idyllę? Jak nurek szukający perły, pogrąża się w łonie oceanu, tak on pogrążał się w odmęt i rozgwar świata, szukając tego, co uważał dla siebie za przedmiot pożądania i talizman szczęścia. Szczęśliwszy od wielu nurków, którzy z topieli wychodzą nie niosąc z sobą nic, znalazł on to, za czem pogonił; wypłynął na powierzchnię światowego odmętu z wieńcem wawrzynowym na młodem jeszcze czole. Posiadł to, ku czemu rwały się młodzieńcze jego żądze, — gwiazdę sławy i magiczną rószczkę potężnych na świat wpływów. Ale wtedy właśnie, gdy panująca w nim przeważnie namiętność zadowoloną została w swych pożądaniach, gdy miał już co pragnął mieć, stał się tem, czem pragnął być, użył tego, co wydawało się mu najwyższą rozkoszą użycia, — być może, iż uczuł, że istnieniu jego niedostaje ważnego jakiegoś czynnika, i począł szukać go w sobie i koło siebie z tajemniczą rozpaczą, myśląc, że szukać począł zapóźno. Być może, iż ogień namiętności podsycany prądem gorączkowej pogoni, przygasał, im bliżej mety swej znajdował się goniący; być może, iż raz uczuwszy na czole swem promieniejącą gwiazdę sławy, uczuł, że promienie jej nie rozgrzewają mu piersi niczem więcej nie rozgrzewanej, a raz ujrzawszy się wielkim i potężnym, pojął, że pomimo to, nie przestał być zarazem małym i kalekim. A godzić się z własnem kalectwem, nie leżało w naturze jego; raz przekonany o niem, musiał on wytężać wszystkie władze ducha swego, aby wyprostować to, co było skrzywionem. Albowiem skrzywienie wszelkie jest pochyleniem się; a być pochylonym we własnych choćby oczach, było mu rzeczą wstrętną. W jakimkolwiek kierunku dążyły władze myślenia jego i działania, towarzyszyła im zawsze duma i żądza wdarcia się na wysokości. Nie mógł nic czynić po połowie ani w części; niepodobna mu było zatrzymać się na stoku góry. Czegokolwiek zapragnął, najwyższy szczyt musiał być celem jego pragnień. Porwany prądem samolubnej namiętności, zdolen był popełnić występek, aby obalić zaporę tamującą mu kroki; ale raz ogarnięty żądzą cnoty, dosięgnąłby ją w obłokach, albo poszedłby za nią w bezdnię otchłani. Tożto żądza cnoty spędzała sen z jego powiek, przez całe długie, zimowe noce, umysł jego i oczy odrywając od prac do których nawykł, lecz które nie posiadały w sobie pierwiastków, mogących teraz zaspokoić go i nasycić? Bywały ranki, w których lampa gasła na jego stole, a szary świt wnikając przez okna, oblewał mu czoło blade, zbrużdżone niespokojnemi myślami. Wstawał i patrzał na urodziny dnia, myśląc może o urodzinach nowego człowieka, które odbywały się w jego wnętrzu. We wzroku jego wpatrzonym w różowe światło jutrzenki, odbiła się nieraz śmiertelna walka pysznego, napół rozdartego umysłu. Nieraz usta jego tak dumne i szyderskie niedawno, zwarły się od bolu albo zadrżały dolegliwem poczuciem tajemnej jakiejś trwogi czy palącego wstydu. Ale jakiemikolwiek były te uczucia, których doświadczał w godzinach samotnych, te myśli i zagadnienia z jakiemi bojował jak szermierz torujący sobie drogę ku prawdzie, to jednak pod ich wpływem twarz jego oblekała się żywszym kolorytem i łągodniejszym wyrazem niż ten, jaki cechował ją wprzódy; w oczy wstępowały jeden po drugim coraz żywsze blaski; uśmiech szczery, swobodny, coraz częściej wstępował na usta, spędzając z nich chłód i szyderstwo.
Umysł jego pyszny, i od najwcześniejszej młodości pogrążony w niezdrowej, bo sztucznej atmosferze, zaczynał może wierzyć w to, o czem wątpił dotąd, czemu nawet przeczył nieraz stanowczo, tak myślą jak ostrem i błyszczącem słowem, wypowiadanem w zebraniach wielkiego świata, lub wypisywanem na kartach, które wpadały pośród tłumów jak błyskawice, wzniecając pożary niszczące lecz świetne. Zaczynał może wierzyć w czarodziejską piękność natury, w uroki poezji, w możebność nieskalanej czystości, we wzniosłość cnoty, w wysokie szczęście ducha wiecznie pracowitego choć cichego, w powinności stojące na straży żądz samolubnych, w potrzebę nakoniec niezbędną ideału, któryby jaśniał przed oczami człowieka jak gwiaździsty drogoskaz nie pozwalający błądzić, jak źródło mocy, zachęty i pociechy nigdy niewyczerpane. Zaczynał on wierzyć w to wszystko, dla tego zapewne, że nigdy wierzyć całkiem nie przestał; że wiara była potrzebą najgłębszej jego natury, sfałszowanej lecz nie przeinaczonej w zupełności, wychowaniem, okolicznościami, własną wolą nakoniec rzuconej w topiele zwątpień, lecz potajemnie buntującej się przeciw dławiącej ich goryczy. Ale wiara ilekroć wstępuje we wnętrze człowieka, nie bywa nigdy długo samotną; wraz za nią, z niej samej wyłoniona przybywa miłość. Dwa te genjusze zbawcze postępują zawsze razem, jak bracia archanioły.
Piękny i świetny gość Dolinieckiego dworu, z coraz żywszem i widoczniejszem zadowoleniem przebywał w towarzystwie Krystyny. Byłożto wspomnieniem utraconej dawno siostry, którą piękna dziewczyna przypominała mu rysami i postacią, czy głęboka potrzeba serca, upatrującego oddawna pomiędzy obliczami niewiast oblicza, mogącego obok pociągu obudzić szacunek i bezwarunkową wiarę? Czy zachwycała go rzadka w istocie piękność Krystyny? — czy dobroć jej i otwartość w połączeniu z bogactwem wiedzy i dojrzałością umysłu, czyniły mu towarzystwo jej miłem i prawie niezbędnem? — czy zaciekawił go nakoniec żar, który palił się na dnie ciemnych źrenic i nadawał jej blask namiętny, tem potężniejszy, że przysłoniony kryształowem przezroczem niewinności? — czy może wszystkie te przyczyny razem składały się na ten nieprzeparty urok, którym pociągany do córki Ewy, zdawał się przez długie chwile zapominać o wszystkiem, co nią nie było? Bądź co bądź, wkrótce nikomu z patrzących tajnem być nie mogło, iż pomiędzy dwojgiem młodych ludzi istniało coś więcej jak przyjaźń pokrewieństwa.
Krystyna pracowite wiodła życie, rozdzielone pomiędzy różne zajęcia ręczne i umysłowe, z których każde miało na celu zdobycz jakąś moralną, lub czyn pożyteczny. Inaczej być nie mogło, gdyż była wychowanką i uczennicą hrabiego Seweryna, który sam ustawiczną pracą służył dwom przedmiotom swego ukochania: nauce i ludzkości. Toteż oboje ci ludzie wspomagając się wzajem, utworzyli dokoła Dolinieckiego zamku prawdziwy warsztat, wyrabiający na rozlicznych maszynach oświatę i dobrobyt. Wszystko cokolwiek bogactwo w połączeniu z gorącą chęcią czynienia dobrze i umiejętnością chęć tę podpierającą, zdziałać może, zdziałanem tam było. Topograficzne i ekonomiczne warunki okolicy, wyzyskane tam zostały jak najstaranniej dla dobroczynnych i użytecznych celów. W ludnych wsiach i licznych fabrykach szkoły obsadzone nauczycielami troskliwie wybieranymi, otwierały się co rana, rozlewając obficie na okoliczną ludność światło prawd moralnych i umysłowych. Nędzarzy nie widać tam było na kilka mil dokoła; chroniły ich w mniejszej części dobroczynne zakłady, w większej części zapobiegały nędzy liczne i na każdym kroku podawane sposobności i zachęty do pracy. Wszystko to w połączeniu z zarządem dóbr rozległych i zagospodarowywanych nietylko z widokami jak największych zysków, ale obywatelskim względem na dobroczynne skutki spływające dla całego kraju z mnożących się bogactw jego i zasobów, wymagało wielkiej sumy starań, trudów, wytrwałości i zapobiegliwości. Hrabia posiadał w ustroju swym moralnym i umysłowym nie jedną przeszkodę, niepozwalającą mu stać się kierownikiem wszystkich tych dzieł tak pilnym, jak był zacnym ich twórcą. Przeszkodami temi były: namiętne rozmiłowanie w pracach naukowych, z natury swej potrzebujących ciszy gabinetu lub samotnej natury; optymizm z jakim spoglądał na ludzi i ich sprawy; nakoniec skłonność do roztargnień, umniejszona nieco wpływem czasu, niemniej jednak nie zatracona całkowicie, gdyż wypływająca z samej natury umysłu zapatrzonego niejako w rzeczy oderwane, niezmożoną siłą pociąganego w nurty własnych myśli i rozwag, a tem samem odrywanego zbyt często od rzeczywistości dotykalnej, zewnętrznej. Przywykły do ogarniania wzrokiem i myślą wielkich całości gdy chodziło o system słoneczny, o filozoficzną teorję, lub ekonomiczną doniosłej wagi prawdę, — mało był zdolym do spostrzegania szczegółów i kierowania niemi tak, aby doprowadzić je do pożądanej dokładności i doskonałości. Tu zaczynała się już rola Krystyny jako pomocnicy, wyręczycielki a często i doradczyni przybranego ojca. Każdy wschód słońca widywał ją wstającą z miejsca spoczynku z licem świeżem jak róża, z sercem ochotnem do dziennego zadania. Ciągła działalność w jakiej hrabia utrzymywał od dzieciństwa umysł jej i ciało, uczyniły ją silną i zdrową fizycznie, moralnie hartowną, niezmordowaną, świadomą wielu rzeczy, które dla dziewic jej wieku i stanu, bywają zazwyczaj tajemnicą niezbadaną i niebadaną. Często i zblizka spotykała się z obliczem nędzy i ciemnoty, patrzyła na tę niezbłaganą pracę życia, która stanowi główne tło istnienia ludzi biednych i nieoświeconych, a której nieodłącznie towarzyszą jęki, choroby, wszelkie słowem niedostatki i cierpienia fizyczne i moralne. Ta ciemna strona życia nie obudziła w niej odrazy ku ludziom, którzy ją przedstawiali; lecz owszem czyniła z nich przedmiot gorącej działalności rozumu jej, rąk i serca. Praca mogąca wyjść na pożytek innym, była dla niej zasadą i rozkoszą, jej też oddawała większą połowę swego czasu. Ale potem przychodziła pora spoczynku, godziny, które pozostawały na wyłączną jej własność. Dawniej zapełniała je nauką, sztuką, a często także tem niemem wpatrywaniem się w świat i w samą siebie, które na pozór tylko jest próżnowaniem, w gruncie będąc pracą wyrabiającej się i do stałych podstaw dążącej myśli. Ale teraz chwile te spoczynku lub rozmyślań Krystyna oddała całkiem gościowi swych rodziców, a z gorącego blasku który twarz jej czynił coraz piękniejszą, i z wyrazu oczu coraz głębszych, możnaby sądzić, że odkąd on był przy niej, wszystkie promienie jej uczuć i umysłu rozproszone wprzódy w krainach nauki, sztuki i oderwanych badań, skupiły się w jedno słońce, które zawisło nad jego głową. Wszystko to widocznem być musiało dla każdego, kto tylko patrzył zblizka na tę parę piękną, pociąganą wzajem ku sobie sympatją przemożną, i do ukrywania się nie mającą przyczyn. Widocznem też to było dla Ewy.
Ewa siedziała wieczorem w pracowni hrabiego, niedaleko ognia kominkowego, od którego jak zwykle odgrodziła się ekranem. Jakkolwiek jednak głowa jej pogrążona była w cieniu, oczy świeciły śród zmroku tym blaskiem jaskrawym, niespokojnym, który rodzić się może tylko z gorączki uczuć, jak błyskawica z burzy. Z drugiej strony komina siedział hrabia Seweryn zaczytany w dzienniku. Od pewnego czasu Ewa siadywała zwykle w pobliżu męża, a obejście się jej z nim stało się poufałem, nieledwie wylanem. Możnaby myśleć, że przez to zbliżenie się do człowieka którego imię nosiła, pragnęła okazać że jest szczęśliwą i zadowoloną, stanąć w obronie swej dumy niewieściej, lękającej się czyjegoś politowania jak obrazy. Ale również nie wydawało się niepodobnem, iż postępując tak, szukała instynktowo puklerza i osłony przeciw jakiemuś prądowi porywającemu ją w kierunku, który pobudzał do oporu słabą jej wolę, i resztę pamięci o godności własnej i komuś innemu danych przyrzeczeniach. Hrabia czytał, Ewa milczała; milczała i oczy błyszczące jak dwie jaskrawe iskry wlepiała w przedmiot znajdujący się na przeciwległym końcu obszernej komnaty. Przedmiotem tym była twarz Dembielińskiego pochylona nad stołem, przy którym pod światłem lampy rysowała Krystyna. Rysunekto snać był lekki i łatwy, dokonywany od ręki i studjów nie wymagający, niemniej jednak obudzał widoczne zajęcie w siedzącym obok mężczyźnie.
Krystyna podnosiła od czasu do czasu czoło, i przypatrywała się swej robocie. — Kuzynie Anatolu — mówiła, — czy nie znajdujesz, że cienie te zbyt rażąco odbijają przy tych światłych miejscach?
— Każdy cień najłatwiej spostrzegać się daje i najwięcej razi oko, gdy znajduje się obok światłości, — odpowiedział mężczyzna.
— A więc — odparła piękna robotnica — należy światłości nadać energiczniejszy koloryt a cienie umniejszyć.
Zabrała się znowu do swej roboty, a Dembieliński ze skronią opartą na dłoni ścigał wzrokiem szybkie lubo rozważne poruszenia jej wprawnej i kształtnej ręki. Siedzieli blizko siebie; głowy ich zlekka pochylone ku sobie, przedstawiały dwa typy doskonałej piękności męzkiej i kobiecej. Twarz dziewczyny była promienną, mężczyzny zamyśloną. Pomimo jednak zamyślenia, czoło jego tak gładkie było jak dotąd nigdy, a czarne oczy jaśniały niezwykłym im blaskiem. Po chwili oczy te oderwały się od ręki pięknej sąsiadki, a utkwiły w jej licu, na które spływało obfite światło lampy. Ogarnęła go zaduma głęboka, lecz snać rozkoszna, bo wargi jego zdobne w młodzieńczą jeszcze purpurę otworzyły się uśmiechem, jaki przebywa na twarzach ludzi pomimo wiedzy swej zapadających w marzenia. Było trochę smutku w tym uśmiechu, ale zarazem wiele wzruszenia. Krystyna nie podnosiła oczu; spuszczone rzęsy jej migotliwe cienie rzucały na białe policzki, po których od czasu do czasu przepływała struga różowego rumieńca, niby widomy objaw zdwojonej mocy z jaką uderzało serce. W tej chwili było w niej cudowne połączenie przeczystej niewinności i gorącego życia. Niepokalaność i pogoda splatały się na jej twarzy z dojrzałością myśli i energją uczuć. Toteż od twarzy tej nie odrywało się spojrzenie siedzącego obok mężczyzny, lecz przeciwnie, tonęło w niej coraz głębiej, to badawcze i jakby resztą niedowierzania przyćmione, to gorące znowu i oszklone zadumą.
Nagle śród ciszy panującej w pokoju rozległ się ostry chrzęst jedwabiu. Ewa poruszyła się żywo na swem siedzeniu, a fałdy jej sukni zawsze tak miękko falujące w koło niej, złamały się w ostre zgięcia. Z kibicią podaną nieco naprzód i twarzą bladą, wychyloną pod światło ognia, zwróciła się ku siedzącej opodal parze, i przemówiła.
— Panie Dembieliński! jak widzę, zaczynasz pan rozmiłowywać się w sztuce. Rysunek Krystyny pochłonął całą pana uwagę.
W głosie jej mniej było niż zawsze dźwięków rozwiewnych, miękkich, zefirowych; zastąpiły je brzmienia, których ostrość i porywczość w części zaledwie przytłumioną być mogła pozorną swobodą i uprzejmością.
— Pani hrabino — rzekł gość powstając na głos gospodyni domu i zbliżając się do kominka — nie zaprzeczałem nigdy całkowicie urokom sztuki, czego dowodem może być to, żem w podróżach moich zwiedzał zawsze znakomitsze zbiory rzeźb i obrazów, a muzyka bywała mi najmilszą, rzec mogę jedyną jakiej używałem, rozrywką. Nie taję jednak żem oddawna, nigdy może nie czuł w takiej rozciągłości jak teraz, piękna nietylko sztuki ale i natury.
— Natury nawet! — rzuciła Ewa, i zaśmiała się lekko. — Przypominam sobie jednak — mówiła dalej — pewien ustęp z książki pana, w której pan zachwycanie się naturą i miłość dla niej zaliczasz do rzędu złudzeń.
— Pani — odpowiedział Dembieliński — mówiłem już raz kuzynce mojej Krystynie, że zamierzam wydać na świat poprawną edycję książki, o której pani wspomnieć raczyłaś.
Ewa patrzyła na niego nieruchomemi oczami, których jednak przedchwilny ogień krył się coraz bardziej za szklistą osłonę, występującą z pod ciemnej powieki. Kobieta ta doświadczać w tej chwili musiała gwałtu uczuć, nad któremi zapanować nie mogła; bo ręce jej chude, białe i przezroczyste, zaciskały się w koło jedwabnych fałdów sukni, pierś oddychała coraz prędzej. Zdawało się, że oczy jej rozszerzone wychudnięciem policzków, nieruchome i palące się z za okrywającej je szklistej osłony coraz grubszej i wypuklejszej, nie mogłyby za żadne skarby świata oderwać się od tej męzkiej pięknej twarzy, którą oświecał w pełni czerwonawy blask ognia. Ale on na nią nie patrzał, i nie widział jej wzruszenia. Słowami swemi Ewa obudzić w nim musiała wspomnienie jakieś, które był na chwilę odegnał od siebie; bo twarz jego łagodna i niemal marząca gdy siedział obok Krystyny, stała się znowu surową, niemal chmurną. Stał o parę kroków zaledwie od wpatrzonej w niego kobiety, ale myśli jego odbiegły snać daleko w przestrzeń lub czas. Szklista powłoka przykrywająca rozgorzałe oczy Ewy, zaczęła tajać i skupiać się w wielką łzę.
— Ja myślę — wymówiła cichym, rozwiewnym jak zefir głosem, — że nie jeden człowiek pragnąłby dokonać poprawne wydanie nietylko dzieł swoich, ale i swego życia.
Dembieliński podniósł nagle oczy, uderzony snać temi słowami; ale w tej samej chwili Ewa pochyliła głowę, bo szklista zasłona zsunęła się całkiem z jej źrenic, i w kształcie dwóch łez popłynęła po zwiędłych policzkach. Pochyliła głowę nizko, i długo jej nie podnosiła. Zarazem zaśmiała się lekko, i wymówiła swobodnym głosem. — Mój Boże! gdzież się podział mój podnóżek!
Dembieliński nachylił się także, i z wytworną grzecznością połączoną z poważnem uszanowaniem, przysunął ku niej stojący w pobliżu aksamitny podnóżek.
Ewa nagle podniosła głowę, i włosami dotknęła prawie pochylonej twarzy gościa. Byłoto jedno mgnienie oka, zrządzenie drobnego wypadku; ale z oczu kobiety strzeliły płomienie, czoło jej, twarz i szyja oblały się purpurą. Rzuciła się w tył, i ukryła znowu głowę w cieniu ekrana. Dembieliński nie widział gwałtownego wzruszenia Ewy, tak samo jak przedtem nie odgadł przyczyny dla której pochyliła twarz swą ku ziemi.
Teraz ścigał on wzrokiem Krystynę, która powstawszy od stołu przy którym siedzała, lekkim, swobodnym krokiem przechodziła na drugi koniec komnaty. Surowy wyraz jaki pokrywał twarz jego, złagodniał znowu.
— Kuzynko Krystyno — zawołał prawie wesoło — gdym przed chwilą patrzył na ciebie, niewiem dla czego przyszła mi na pamięć Julja Szekspira.
— Drogi kuzynie — odpowiedziała Krystyna zwracając ku niemu twarz promieniejącą uśmiechem — niedawno przypominałam ci Beatryczę, a teraz przypominam Julję. Jak widzę, masz we mnie całą galerję kobiet królujących w państwie poezji.
Dembieliński skłonił się lekko. — Jestto tak dalece prawdą, iż pewny prawie jestem, że gdybyś pokochała kogo, byłabyś podobną do Andromaki, a w dalszych kolejach życia posiadłabyś cnoty Penelopy, tego rzadkiego wielce typu stałości niewieściej.
Mówił to żartobliwym tonem, Krystyna uśmiechnęła się także, ale oczy ich spotkały się i tonęły przez chwilę w sobie. W cieniu ekrana rozległ się znowu chrzęst jedwabiu, Ewa powstała z siedzenia. Była tak bladą, że nawet oświetlająca ją czerwona łuna ogniska, bladości tej zwalczyć ni pokryć nie mogła; ale uśmiechała się łagodnie i spuszczała wzrok na mały zegarek, wyjęty z pod opaski sukni i drżący trochę w dłoni, której jednak drżenie kobieta hamowała z zadziwiającą mocą.
— Jakżeto już późno! — wymówiła tak cicho, że o kilka kroków jużby jej dosłyszeć niepodobna było. Zwróciła się do córki. — Christine! pora już nam udać się do snu.
Dotąd odchodziła zazwyczaj sama; pokoje matki i córki oddalone były od siebie, czuwały i używały wczasu osobno. Tym razem jednak Ewa pociągała za sobą Krystynę. Kiedy podniosła oczy z nad zegarka i przeniosła je na twarz córki, miały one taki wyraz, z jakim matki patrzą rzadko, a nigdy patrzeć nie powinny na dzieci swoje.
— Allons Christine! Bonjour, monsieur. — Ostatnie wyrazy zwrócone były do Dembielińskiego. Skłoniła głowę, uśmiechała się nawet, ale nie podała mu ręki jak dotąd czyniła codzień. Postąpiła parę kroków — i dziwna rzecz, fałdy jej sukni tak miękkie zazwyczaj i falisto ją opływające, łamały się teraz z ostrym chrzęstem. Hrabia Seweryn podniósł głowę z nad dziennika; Ewa stała tuż przy nim, pochyliła się i przytknęła usta do jego czoła.
— Dobranoc ci Sewerynie — rzekła, — a słowa te uniosły się nad głową hrabiego jakby je wyszeptał zefir wieczorny. Z rąk hrabiego wypadł dziennik, na czole jego spokojnem przed chwilą, ukazała się głęboka bruzda. Zdawać się mogło, iż urodziła się ona pod ustami kobiety, a nie zniknęła wtedy nawet, gdy rękę jego objęła ciepła, serdeczna dłoń żegnającej go na dobranoc ukochanej córki. Krystyna swobodnym krokiem postąpiła za matką, niedaleko progu podniosła oczy, i spojrzała na zawieszony w górze portret matki hrabiego.
— Mój Ojcze — rzekła zatrzymując się i zwracając twarz w stronę, w której pozostali dwaj mężczyźni, — nie wiem dla czego, ale ile razy spojrzę na portret twej matki, muszę zawsze uśmiechnąć się do niego, jak do czegoś, co mi jest bardzo miłem.
— Niech cię Bóg błogosławi, moje dziecko! jesteś do niej podobną — zawołał za nią hrabia, a twarz jego rozpromieniła się znowu.
Dembieliński patrzył za odchodzącemi kobietami, ale wzrok jego jednę z tych tylko ścigał, jednę widział, i nie zmienił kierunku, dopóki postać Krystyny nie zniknęła za progiem pokoju.
— Panie hrabio — rzekł wtedy z powagą w głosie — śliczna ta istota która odeszła ztąd w tej chwili, jest arcydziełem twego życia!
— Arcydziełem natury, kochany panie! — zawołał hrabia — arcydziełem natury! Jam tylko dopomógł jej i nie pozwolił aby uległa szkodliwym wpływom świata i życia...
Zatrzymał się; głęboka radość która przed chwilą zaświeciła w jego wzroku, ustąpiła przed wyrazem smutku. — Wierzaj mi pan — rzekł po chwili milczenia — że daremnie obwiniamy naturę o niejedno złe zjawisko, które spostrzegamy pomiędzy ludźmi; że w niejednym człowieku, dobre dary natury ulegają pod złemi wpływami sztucznych warunków źle zrozumianego życia...
— Ulegają często, a często także żyją i walczą — dokończył Dembieliński.
Hrabia zamyślił się, i miał znowu pozór człowieka, na którego głowie i sercu leży wielki jakiś i dolegliwy ciężar. Słowa jakie wymówił, przypomniały mu znów kobietę, która zadawała mu serdeczną ranę, jedyną może poniesioną w życiu, ale nie gojącą się, bo ciągle odnawianą.
Ale i siedzący naprzeciw gospodarza domu gość zamyślił się także; i jemu te kilka zamienionych słów przypomniało może wiele co w nim samym żyło i walczyło. Dwaj mężczyźni długą chwilę przesiedzieli w milczeniu zatopieni w myślach. Dembieliński pierwszy podniósł głowę.
— Panie hrabio — rzekł — racz przebaczyć zbytnią poufałość pytania mego. Czy jesteś szczęśliwym?
Dziwnem było w tej chwili brzmienie głosu młodego, świetnego dyplomaty. Dźwięczała w nim pewna niecierpliwa porywczość, gorączkowa ciekawość obok ironji, i jakby powstałego z niej bólu. Hrabia zwrócił na twarz pytającego wzrok zapatrzony dotąd w daleki punkt przestrzeni. Przez kilka sekund nie odpowiadał; zbrużdżone przed chwilą czoło jego wygładzało się zwolna, w omglone oczy wstępowała żywa choć łagodna światłość. — Tak — wymówił po chwili głosem spokojnym lecz pewnym, jestem szczęśliwym!
— A więc — zawołał Dembieliński — a więc powiedz mi pan, co to jest szczęście? Czem są te subtelne atomy, z jakich składa się ten cień niepochwytny? Głupcy i rozumni, święci i zbrodniarze, gonią za niem z jednaką chciwością. W niebie, na tronie, w wykwincie, w prostocie, w szale i w spokoju, w miłości i w zemście, w słowie i w sielance, w gwarach walk i w objęciu kobiety — jest ono wszędzie a nigdzie go niema. Wymawiają je wszystkie usta od niemowląt do mędrców; lecz ten kto je zdobył, kto go używa, powinien zwołać dokoła siebie całą ludzkość, i wskazując palcem przedmiot tej odwiecznej bajki, zrodzonej zapewne w ludzkości w raz z bajką o postradanym raju, zawołać: on tu jest! przestał być bajką, jest prawdą!....
Mówiąc to powstał, i oparł się ramieniem o gzems komina. Oczy jego paliły się jak stal na słońcu; na wpółotwartych wargach drżał uśmiech wyzywający, szyderski; ale pierś podniosła się wysoko i opadła szybko, jakby słowa które wymówił, urodziły się z ciężkiego westchnienia. — Panie hrabio — dodał po chwili lekko skłaniając głowę i nawpół już żartobliwym tonem — pan, który jesteś gorliwym apostołem miłosierdzia, powinieneś ulitować się nad bliźnimi swymi, i odkryć im tajemnicę szczęścia.
— A pan, czyś jej nie odkrył? — zapytał hrabia, nie spuszczając wzroku z mówiącego człowieka.
Dembieliński zaśmiał się zcicha. — Wyznaję, że Sezam nie otworzył się przedemną. Nie posiadałem snać czarodziejskiego słowa....
— Owszem — zawołał hrabia — posiadałeś je pan niezawodnie, tylkoś zatracił je kędyś... Człowiek obdarzony rozumem posiadać je musi...
— A więc, jakiemże jest to słowo? wyświadczysz mi pan prawdziwe dobrodziejstwo, jeśli odnajdziesz je we mnie.
— Słowem tem — odparł hrabia — jest zrozumienie życia.
— A cóżto jest życie? — zagadnął znowu Dembieliński.
— Czyś go pan nie zrozumiał? — zapytał hrabia.
Oparty człowiek o gzems kominka stał długo nieruchomy, i nie odpowiadał. Przez chwilę mogło się zdawać, że w odpowiedzi rzuci znowu żart jakiś albo dumne słowo człowieka, który niechce przyznać się do swej niewiadomości.
— Czyś pan nie zrozumiał życia? — powtórzył pytanie hrabia; czy nie wiesz czem ono jest w najgłębszej i prawdziwej swej istocie?
Dumna głowa zapytanego pochyliła się nieco, powieki opadły w dół, i rzuciły na twarz wyraz zmęczenia. — Nie wiem — odpowiedział krótko i zniżonym nieco głosem.
Było coś niewymownie bolesnego i głęboko upokarzającego w tem wyznaniu człowieka, który po długich trudach i walkach z losem, po wielu latach ambitnych dążeń i sceptycznych przeczeń, po wdarciu się na wyżyny społeczne i umysłowe — nie wiedział dla czego żył. W krótkiej odpowiedzi jego zadźwięczały połączone: gniew, boleść i upokorzenie. Ale hrabia nie widział wyrazu twarzy towarzysza swego, ani dosłyszał posępnych brzmień jego głosu. Rzucone mu przed oczy problemata, które zresztą dla niego problematami już nie były, pogrążyły go w te nurty wewnętrzne, w jakie zapadał zawsze, ilekroć myśl jego odrywała się od otaczającej, dotykalnej rzeczywistości. Ze wzrokiem cofnionym wewnątrz, szklisto utkwionym w daleki punkt przestrzeni, mówić zaczął.
— Największą sztuką życia jest zrozumieć życie, opanować żądze i namiętności własne, aby szły zawsze w kierunku szlachetnym, ku celom dobrym; używać pełną piersią rozkoszy godziwych, a strzedz się wszystkiego co posiada w sobie pierwiastki zła, aby nie wywołać nieubłaganej zemsty tej żelaznej loiki życia, która długo uchodziła za fatum tajemnicze lub karę Bożą, a była w istocie i jest zawsze nierozerwalnem tylko powiązaniem przyczyn i następstw.
Dembieliński stał pochylony nieco w stronę mówiącego, i słuchał słów jego z pewną niecierpliwością i ciekawością. Po chwili jednak uśmiech niedowierzający wrócił mu na usta.
— Wszystko to piękne jest co pan mówisz — wyrzekł zwolna, — tak samo mówili od początku świata wszyscy wielcy moraliści i złotouści kaznodzieje. Szkoda tylko, że abstrakcja złym bywa apostołem; ludzie podziwiać ją mogą, ale nie wierzą w to, co niema ciała i kości. Któraż z władz człowieka pewno i niezachwianie wskazać mu może różnicę pomiędzy złem i dobrem, żądzą szlachetną a nizką, rozkoszą godziwą a nikczemną? Czy rozum? nie — jest on kornym poddanym namiętności, i ma na jej usługi całe armje sofizmatów; czy serce? któż o niem mówić tu nawet może? posiadają je turkawki zarówno jak ludzie, a jednak dziobki ich tak skłonne do pocałunków, na nicby się nie przydały subtelnej analizie; czy ślepa wiara w ustawy religij kościelnych lub społecznych? — ależ ślepo wierzący nie rozróżnia, i z siebie samego nie dobywa prawd i pewników; korzy się on i całego siebie oddaje w niewolę, zbudowaną czy to na gorze Synai czy Kwirynalu, czy w Izbie prawodawczej lub zbiorowej głowie tłuszczy wyrabiającej tak zwaną opinję. Byłożby nią sumienie? — ależto tylko suma otrzymanych wrażeń, i przyjętych z zewnątrz wyobrażeń. — Innem jest ono u Hottentota i Lapończyka, innem u mieszkańca oświeconej Europy; głos jego, to echo powtarzające to, co brzmiało nad naszą kolebką; dzwon kołysany grubszemi lub drażliwszemi nerwami, pomiędzy mniejszym lub większym rojem względnych przyzwyczajeń i pojęć niedorzecznych, często przesądów. Rozum więc, serce, wiara, sumienie, grają w człowieku rolę automatów, któremi porusza jak chce wielki maszynista — namiętność. Niewiem jaką jest ta władza moralna lub umysłowa, która w wielkiej komedji życia piastuje godność reżyssera, kierującego działaniem samego nawet maszynisty.
— Władzą tą — odparł hrabia — jest poczucie i pojęcie ideału.
Uśmiech na ustach Dembielińskiego stał się wyraźniejszym. — Wpadamy znowu w abstrakcje — odrzucił z niedbałością, z za której jednak snać było umartwienie umysłu, pragnącego z całej siły dojść coprędzej do jasnego i ostatecznego rozwiązania stojących przed nim pytań. — Coto jest ideał? — zapytał po krótkiej chwili milczenia.
— Ideał — odpowiedział hrabia — jest tem, co obudza w człowieku głęboką wiarę i gorącą miłość.
— Są ludzie — zarzucił Dembieliński — którzy w nic głęboko nie wierzą, i nic gorąco nie kochają.
— I tacyto ludzie właśnie — dokończył hrabia — nie rozumieją życia i nie znają drogi do szczęścia.
— Panie hrabio! — zawołał Dembieliński — nazwij mi ideał po imieniu!
Po porywczości z jaką wymówił te słowa, snać w nim było walkę sceptycyzmu zrosłego nieledwie z naturą, z gwałtownem pragnieniem wydarcia się z jego objęć.
Hrabia stanął przed nim z oczami jaśniejącemi tą spokojną rozkoszą, jaką sprawia myśl świadoma siebie, silnie oparta na swych podstawach.
— Ideał, panie — zaczął mówić — posiada tyle imion, ile jest w głowach ludzkich wysokich pojęć, a w piersiach szlachetnych uczuć. Inaczej nazywa go uczony, inaczej poeta, inaczej rozkochany w ojczyźnie swej obywatel, inaczej filantrop sercem obejmujący całą ludzkość, inaczej kochanek wpatrzony w czarowne lica oblubienicy — a wszyscy oni jednak hołdują jednemu panu, który nim rządzi, a jest ideałem. W ustach i sercu Gracha — ideał nazywał się wolnością; Galileusz ujrzał go w prawidłach ruchu olbrzymich globów zawieszonych w przestrzeni; Rafaelowi objawił się on w harmonji kolorów; Kanowa dążył za nim kreśląc na marmurze symetrję linij; Petrarka śpiewał o nim śpiewając o Laurze. Deiści czczą oddając cześć Bogu, pozytywiści szukają go w prawdzie stwierdzonych doświadczeniem faktów, materjaliści nawet dobrej wiary, dążą ku niemu, pracując nad zbadaniem i uszlachetnieniem materji. Poczucie i pojęcie ideału istnieje w ludzkości na wszystkich stopniach położenia i oświaty, i inaczej być nie może; bo gdyby inaczej było, zniknęłaby jedyna granica oddzielająca ludzkość od reszty ożywionych tworów natury, i jedyna siła przez którą dzieje się wszystko, co dzieje się dobrze. Na różnych tylko stopniach rozwoju moralnego i umysłowego, różne bywają stopnie poczucia, pojęcia i upragnienia ideału. Rozumie go bohater, z rozkoszą w sercu idący na męki za przedmiot wiary swej i miłości; rozumie wieszcz wyrzucający z piersi war gorących swych myśli; rozumie ojciec rodziny, z niedołężnych niemowląt wytwarzający ludzi; przeczuwa go biedny rolnik, z nad pługa podnoszący zachwycone oczy ku lotom skowronka; młoda dziewczyna z rumieńcem na twarzy marząca o przyszłem swem gnieździe rodzinnem; dziecię nawet, bełkocącemi usty rzucające dokoła pytania, któremi domaga się wiedzy. I oto jest właśnie sumienie ludzkie, w najwyższem i jedynie prawdziwem znaczeniu swojem. Bywają ludzie, choć rzadko, którzy rodzą się tak upośledzeni na ciele i duchu, że pojęcie ideału jest dla nich niemożebnem; tacy nie mają też własnego sumienia, lecz otrzymują je z zewnątrz, z ręki otaczających je okoliczności; sumienie wstawione w nich jak szyba w okno, i jak szkło kruche. Ale biada tym, którzy posiadali lub posiąść mogli ten drogoskaz, tę dźwignię i to szczęście życia, a nadwerężyli je w szale namiętności, wyrzekli się go w chwili osłabienia woli. Zatracić go całkiem, temu kto go raz posiadł, niepodobna. Zbluźniony i zgnębiony ideał mieszkać w nim będzie zawsze, milcząc chwilami, lecz często wołając głośno — tylko że z siły podtrzymującej i skupiającej, zmieni się w siłę obalającą i rozkładającą; odzywać się będzie niesmakiem, tęsknotą, gorzkiem lecz nie szczerem szyderstwem. Złowrogie moce przemieszkujące na dnie sumienia występnego, gryząc piersi takiego człowieka, niczem nie stłumioną zgryzotą, nie są czem innem jak żalem po utraconym ideale życia, niezmierną trwogą jaką człowiek uczuwa śród ciemności, które go napełniają wraz z zagaśnięciem owej gwiazdy jedynej. A to szczęście najwyższe, niezmącone, jakiego używa człowiek czysty i spokojny w swem sumieniu, choćby zkąd inąd dotykały go bole i męki, nie jest także czem innem, jak głęboką i nieustającą radością, czerpaną ze świadomości, że przedmiot wiary jego i ukochania, ideał, pozostał przed nim niezachwiany, niezbluźniony i nieopuszczony, lecz przeciwnie rozrósł się w nim, ogarnął go, mocą miłości jego, wiary i trudów wstąpił mu w głowę, w serce i w dłonie, i rozlał się z nich po świecie myślą, uczuciem, czynem.
Jeżeli hrabia mówił to z zapałem i głębokiem przekonaniem, to Dembieliński słuchał go z wyraźnem skupieniem a nawet naprężeniem władz umysłowych. Na ustach jego nie było już ani śladu uśmiechu; po rozumnem czole schylonem nieco w tej chwili, przebiegały fale zmarszczek, niby widoczne znaki bojujących w głowie myśli. Ale człowiek ten nie mógł pozostawać długo z pochyloną głową; przed pyszny umysł jego tłumem cisnęły się zagadki życiowe, za rozwiązanie których oddałby w tej chwili samego siebie, choćby duchom piekła.
— Panie — rzekł podnosząc czoło oblane bladością namiętnego pragnienia, — jakim sposobem człowiek od młodu dążyć ma do przedmiotu wiary swej i miłości, aby mu się on nie przemienił w przyczynę męczarni?
— Pracą niezmordowaną — odparł hrabia, — innej drogi niema.
Zapanowała chwila milczenia. Dembieliński usiadł na dawnem miejscu, pochylił się przed ogniem, patrząc weń nieruchomemi oczami, i milczał. Po chwili na ustach jego zarysował się uśmiech, który byłby wyzywający i szyderski, gdyby zuchwalstwa i szyderstwa nie umniejszał nieprzezwyciężoną siłą wyrywający się na zewnątrz smutek.
— I jam pracował — wymówił zwolna, — całe życie moje było jednym ciągiem pracy zapalczywej. Nigdy, na wzór mężczyzn mojego wieku i położenia, nie topiłem czasu w bachanaljach stolicy; żadna Dalila nie mogła w swych objęciach ukołysać trawiącej mnie gorączki działania...
Odwrócił twarz od ognia i zwrócił ją ku hrabiemu. Brwi jego podniosły się lekko w górę, oczy nabrały znowu ostrych, stalowych połysków, usta uśmiechały się niedbale, lecz drżały widocznie, gdy znowu mówić zaczął. — Nie byłem nigdy Turkiem. Nie siadywałem na dywanach z podkurczonemi nogami, i nie zwoływałem dokoła siebie odalisek, aby bawiły mię tańcami. Zmysłowe rozkosze pociągały mię, bo mam w żyłach krew nie wodę; alem unikał ich, bom chciał pozostać długo młodym, zdrowym i silnym. Kobietę uważałem jako trunek, który upaja, a chciałem być trzeźwym; więc brzegi warg zaledwie maczałem w czarze użycia. Stanowisko jakie posiadłem nie jest pieczonym gołębiem, spadłym z nieba w otwarte usta próżniaka. Jedynym odpoczynkiem którego sobie pozwalałem, były minuty przepędzane przed filiżanką czarnej kawy po obiedzie. Woń wschodniego napoju zamykała mi czasem powieki, ale i wtedy jeszcze wpół w śnie, wpół na jawie, słyszałem warczenie drutów telegraficznych i widziałem zecerów układających w widome znaki myśl moją, nad skreśleniem której przesiedziałem noc i ranek, często długie szeregi nocy i ranków. Zrywałem się i biegłem, aby rozgmatwywać splątane pismo telegraficznych depesz, albo poprawiać błędy zecerów. Oto co przez życie całe czyniłem. Pracowałem... a jednak przed chwilą pytałem pana, co jest życie? gdzie jest szczęście? i jak nazywa się ideał?
Hrabia słuchał z głęboką uwagą, a jasne oczy jego stawały się smutnemi. Widział w tej chwili przed sobą jednego z tych ludzi, którzy pomimo bogatych zdolności umysłu i wielkiej energji charakteru, nie doszli do rozwiązania najważniejszych zagadek bytu. Na ten widok zapomniał całkiem o jakichkolwiek względach zwyczajów lub etykiety, któreby skrępować mogły mowę jego. Zbliżył się położył dłoń na ramieniu towarzysza i patrząc na niego swemi jasnemi, dobremi oczami, wymówił ze smutkiem.
— Praca twoja posiadała pierwiastek zły, i postępowała w kierunku fałszywym. Miłość i wiara nie przewodniczyły ci w pracy, ale pycha; na miejscu ideału postawiłeś samego siebie, serce i głowę oddałeś we władanie namiętności, która była w tobie ambicją. Ale poczucia i pojęcia rzeczy wielkich i pięknych, zaparte w głębię twej istoty, pozostały w tobie żywe, i utworzyły sumienie, które cię dręczyło tęsknotą, żalem i wątpliwościami. Dla tego pomimo powodzeń i sławy, nie zostałeś szczęśliwym; dla tego ubiegłszy połowę życia, zacząłeś oglądać się za tem w cobyś mógł wierzyć, cobyś mógł ukochać. Spełniła na tobie wyroki swe nieubłagana Nemezis życia, która omija niekiedy słabych i głupich, ale prędzej lub później spada jak grom na rozumnych i silnych....
— Panie hrabio, — przerwał Dembieliński powstając, — poprobujemy kto z nas silniejszy: Nemezis ta, czy ja?
Gdy to mówił, czoło jego schylone nieco dotąd podniosło się w nowym przystępie dumy.
— Tak, — mówił dalej wyciągając ramię, którego kształt doskonały i ruch gibki sprawiłby rozkosz oczom snycerza, — tak, poprobuję się z tą panią krwawą, i pokażę, że ona jest widmem. Niema na świecie pomsty koniecznej, bo człowiek dzierży w dłoni arkan, którym ją zahaczyć może, i pod stopy swoje pociągnąć. Arkanem tym — wola jego. Zbłądził! cóż ztąd? Błąd z następstwami swemi niech ginie tam, kędy przepada niepowrotna przeszłość; przyszłość pozostała mu, i z nią powinien uczynić wszystko co zechce. Nie znalazł szczęścia? i cóż nad to pospolitszego? wolno mu pójść inną drogą, na której je znajdzie. Omyliłeś się panie hrabio; słabi to właśnie i głupi stają się ofiarami Eumenid. Co do mnie, zdaleka tylko zasyłam tym dziewicom piekielnym uniżone ukłony; zblizka nie zobaczą one mię nigdy....
Powiódł dłonią po czole, i przez chwilę pozostał tak nieruchomy i milczący. Nagle zwrócił się do hrabiego twarzą w twarz. — Panie hrabio, — rzekł zniżonym nieco głosem, — mam honor prosić cię o rękę wychowanicy twej i przybranej córki, Krystyny Dembielińskiej.
Na te słowa hrabia podniósł nagle głowę, i badawczy, choć bynajmniej nie zdziwiony wzrok zatopił w twarzy mówiącego. Ale twarz pięknego mężczyzny była w tej chwili poważną i wzruszoną, czarne źrenice nabrały dziwnej głębi i zajaśniały świetnemi blaskami; wyniosłe czoło oblało się zdwojoną bladością, ale świeże, młodzieńcze usta gorzały purpurą, i drżały poruszane przyśpieszonym oddechem szerokiej piersi. Hrabia spuścił wzrok i milczał chwilę. Potem wymówił cicho i z widocznem wzruszeniem.
— Nie potrzebuję mówić panu, ile Krystyna jest mi drogą. Domyślałem się, że usłyszę kiedyś od pana słowo, które i usłyszałem... a jednak znalazłeś mię pan nieprzygotowanym.
— Wcale się temu nie dziwię — z powagą odparł gość. — Myślisz pan, że położenie kobiety poślubiającej człowieka, z którego jak z karty źle napisanej, wiele rzeczy wykreślić trzeba, zastępując je innemi, wymaga pewnej niepospolitej wzniosłości moralnej. I ja myślę tak samo, ale zarazem wiem, że Krystyna stoi na wysokości położenia takiego.
Milczał chwilę, potem mówił dalej.
— Wzajemnie, mężczyzna który jak ja żył wiele i błądził może ciężko — poślubiając kobietę taką jaką jest Krystyna, staje w położeniu nie zupełnie pospolitem, jeśli chce przyszłem swem życiem uczynić zadość słusznym żądaniom szlachetnego jej serca, i wzniosłego umysłu. Rozumiem to, ale wiem także, że i ja stanąć mogę na wysokości takiego położenia.
Dwaj mężczyzni długo patrzyli na siebie w milczeniu.
W badawczych oczach hrabiego, zrazu zjawiał się wyraz tej zwyczajnej mu dobroci, która niczego więcej nie pragnęła, jak rozgrzeszać i uszczęśliwiać. Przez chwilę jednak człowiek ten nie mógł oprzeć się uczuciu samolubnej boleści.
— Krystyna tylko, sercem i wolą swą ostatecznie rozstrzygnąć może tę sprawę. Może jestem w błędzie, ale zdaje mi się, że rozstrzygnie ją na korzyść pana. I daleko, daleko mi ją uwieziesz!...
Dembieliński ujął jego rękę i uścisnął ją mocno. Nie, panie hrabio! — odpowiedział — nie uwiozę jej daleko, ale przeciwnie, sam tu pozostanę. Przed kilku dniami poczyniłem pierwsze kroki dla nabycia Demblina, w którym osiąść zamierzam. Za miesiąc najdalej poseł jego królewskiej mości, złoży mandat swój w dostojne ręce, które go nim obdarzyły. Po połowie nic czynić nie mogę. Na drodze którą szedłem dotąd, zaszedłem daleko, ale... zmęczyłem się. Obieram sobie inną....
Twarz hrabiego promieniała radością. — Panie! — zawołał — jesteś jednym z tych ludzi, u których sumienie głośno przemawia.
Dembieliński spuścił nagle głowę, ciężka chmura przeleciała po czole jego rozjaśnionem przed chwilą.
— Tak — odparł głosem cichszym niż wprzódy — przemawia ono teraz głośniej niż kiedy, a nigdy przemawiać nie przestawało. Chcę zniszczyć fałszywe tony jakie zaplątały się do głosu jego, a wlać weń harmonję. Zobaczyłem ziemię moją rodzinną, spojrzałem w oblicze prawdziwej cnoty, doświadczyłem żywego bicia serca na widok czystej i dobrej kobiety, pogrążyłem się w świeżym oddechu natury, i przekonałem się, że wielu rzeczom przeczyłem nadaremnie, i że to czemu przeczyłem, nie przestawało żyć we mnie samym.
Umilkł na chwilę i znowu podniósł głowę.
— Jeżeli nadzieje moje spełnione zostaną, osiądę w Demblinie i odbuduję to, co runęło mniej przez winę biednego mego ojca, jak przez nieszczęścia które go ścigały. Spodziewam się, że tu także działalność moja znajdzie pole dla siebie; że tu jak tam, kędy przebywałem dotąd, pomiędzy ludźmi dążącymi do wysokich celów, nie będę ostatnim!
Kiedy to mówił, w wyrazie twarzy jego panowała znowu duma; jakiekolwiek byłyby rojenia tego człowieka, ujemne czy dodatnie, najgłębsza ta właściwość moralnej jego istoty odstąpić go nie mogła. — Tymczasem — rzekł ujmując znowu rękę hrabiego — dobranoc, i do jutra!
Rzekłszy to oddalił się spiesznym krokiem, jak człowiek który powiedział już tyle, że więcej ani jednego słowa powiedziećby już nie zdołał.






ROZDZIAŁ VII.
W różowym saloniku.

Podczas tych późnych nocnych godzin, w których dwaj mężczyźni rozmawiali ze sobą o najważniejszych zagadnieniach bytu człowieka na ziemi, cóż działo się w blado-różowym saloniku Ewy, ostawionym dokoła miękkiemi wezgłowiami, oświetlonym łagodnym blaskiem przyćmionej lampy, i napełnionym delikatną wonią heljotropu?
Gdyby ściany tego saloniku posiadały władze czucia i myślenia, byłyby zdumione a także i wielce zmartwione na widok scen, których od kilku tygodni były niememi i jedynemi świadkami. Każdego bowiem wieczora przechadzała się śród nich kobieta wiotka i delikatna jak kwiat, którego woń ją otaczała, ale tak niezmordowana w gorączkowym swym ruchu, jak gdyby ożywiała ją jakaś niewyczerpana i spokoju jej nie dająca siła. Twarz jej bywała niekiedy bladą, jak koronki zdobiące jej suknie, niekiedy zrumienioną do purpury albo gniewem głuchym i gryzącą goryczą, albo zalaną rzęsistemi łzami. Kobieta ta chodziła, chodziła, chodziła, chwiała się, słabła, upadała na miękkie poduszki sofy, powstawała a raczej zrywała się, i znowu chodziła; dłońmi białemi i chudemi przyciskała pierś falującą, i ze zwiędłych policzków łzy ocierała rozwianemi włosami, które młodsze od twarzy, bujne były, miękkie jak jedwab i złociste. Tak przepędzała noce całe, a o świcie przeglądała się w zwieciedle, załamywała dłonie i wołała z rozpaczą: „jakam ja stara! brzydka!“ Ale około południa wstawała z uśmiechem nadziei na ustach. „Zobaczę go!“ szeptała, i siadała przed gotowalnią. Czesała swoje długie, prześliczne włosy z taką pieczą i troskliwością, z jaką nigdy królowe mody nie czeszą się przed balem; odświeżającemi płynami zmywała z twarzy ślady łez i bezsenności; jeżeli zmyć się nie dawały, przykrywała je cieniuchną warstewką różu, a potem, długo wybierała pomiędzy sukniami, koronkami, ozdobami. Ręce jej drżały, usta na przemian zaciskały się i uśmiechały, spłowiałe źrenice tonęły w stosach barwistych wstęg i sukien. Pragnęła być piękną. Ukończywszy strój subtelny i pracowity, opuszczała się na krzesło zmęczona, i ukrywała czoło w dłoniach. Czasem promień zimowego słońca, blady ale ciepły, wnikał przez różowe zasłony okien, i ślizgał się po zwiędłych jej ustach. Wtedy uśmiechała się z zamkniętemi oczami i marzyła. Byłyto raczej wspomnienia niż marzenia. Wspomnienia te jednak tak ją pochłaniały, że zapominała o teraźniejszości. Zdawało się jej, że jest młodą, piękną Ewą, panią swej ręki, którą w gorącej, silnej dłoni, trzyma młody mężczyzna z czarnemi, palącemi oczami. Siedzą w altanie ogrodu, róża i bzy kwitną nad ich głowami; promienie księżyca srebrzystą tęczą przepasują wyniosłe czoło jej narzeczonego, który wsłuchany w daleki śpiew słowika, coraz mocniej ściska jej rękę; przy niej kocha naturę, rozumie piękność, pełną piersią uczuwa rozkosz tej skromnej pieszczoty, jaką obdarza go nieśmiały uścisk jej ręki, i słodkie spojrzenie oczu jej błękitnych jak niezapominajki. Za tem wspomnieniem idzie obraz inny, znów inny i jeszcze inny. Ewa pamięta każde gorące słowo jego, każdy uśmiech miłosny — a było ich wiele, bo on kochał i ona kochała... A teraz? nie! Ewa myśleć o tem nie chce. Teraz dzień jasny; zimowe niebo świeci nieskażonym błękitem. W powietrzu wiać już muszą oddechy wiosenne, bo oto pod oknami zaśpiewał jakiś ptaszek. Ona pragnie życia, pragnie rozkoszy... Wstaje raz jeszcze, przegląda się w zwierciedle, i idzie tam, kędy zobaczyć go może — a żal okropny, zgryzotę nadaremną, rozpacz palącą pozostawia za sobą w różowym saloniku, do którego wróci wieczorem, aby znaleźć się znowu w ich towarzystwie nieodstępnem, jak własne jej serce i sumienie, nieubłaganem jak kara życiowa. Wraca, i wszystko co pozostawiła zrana w różowym saloniku, znajduje wieczorem. Tylko że posępni towarzysze jej stają się coraz posępniejszymi, siła ich przemienia się w gwałt, udręczenia jakie zadają, w męczarnię.
Takie były noce i ranki tej kobiety; ale nikt o nich nie wiedział, nikt nawet domyśleć się ich nie mógł. Bo w dnie i wieczory, to jest w porach gdy przestawała z ludźmi, udawała szczęśliwą, a czasem i naprawdę czuła w sobie to rozpaczne szczęście, jakiego doświadcza człowiek, gdy na przedmiot żądz swych patrzy, a wie, że posiąść go nie może, a czuje, że dotknąć go nie wolno mu nawet. Ale patrzy i poi się myślami o rozkoszach, których nie zazna nigdy... nigdy!
W życiu Ewy zaszedł także przełom nagły. Z niedołężnej i apatycznej, stała się gwałtowną i burzliwą; a jednak ta siła ujemna, która Ewom salonów ćwiczonym w szkole sztucznych pojęć, uczuć i zwyczajów, pozwala zdobywać się na najsroższe kłamstwa, na najbezczelniejsze udawania, — była w niej tak zakorzenioną, tak w naturę i obyczaj jej wrosłą, że pośród ludzi była ona zawsze dawną Ewą, słodką, wdzięczną, przezroczystą, z zefirowym głosem i heljotropowym ciałem. Ale gdy pozostała samą, wówczas w tem ciele heljotropowem i w tej piersi nawykłej do wydawania zefirowych szmerów, wrzały burze tej namiętności, która była jedyną namiętnością jej życia, pierwszą niegdyś i zgwałconą, ostatnią dziś, i ach! nadaremną, zapóźną, pozbawioną najmniejszej iskry nadziei, a palącą się takiemi ogniami bólów i żądz, jakiemi tylko płonąć może istota z nerwami rozstrojonemi próżniactwem, z duszą nie uzbrojoną żadnym z tych pomocniczych orężów, jakiemi są: rozum, wola, męztwo. Ewa nie miała żadnego z tych orężów; nie było dla niej hamulca w obowiązku, ani zapomnienia w pracy, ani pociechy w spokoju sumienia. Toteż gdy dłoń namiętności obudziła ją z apatji, w której przez lata całe pogrążoną zostawała, oddała się na wolę tej dłoni gwałtownej, która szamotała nią, jak wicher szamoce drobnym listkiem wśród pustej przestrzeni. Eumenidy zwarły się wkoło niej ciasnem kołem, i za nędzne zmarnowanie życia, za sfałszowanie serca, za kłamstwo, za próżniactwo rąk i głowy, chłostały jej ciało ognistemi biczami żądz, paliły ducha w niszczącym płomieniu nadaremnych żalów. Ona kochała człowieka tego, którego niegdyś zamieniła za możność noszenia atłasów, za ciepły salon, za tytuł świetny i pewność o zbytek jutra; a jak go kochała, czuła to w całej okropnej potędze tego wieczoru, w którym dostrzegła, że on kochał inną kobietę, — kobietę, która.... okropność! była jej córką! I jakże zresztą inaczej być mogło, i czyliż mogło być inaczej? Dla czegoż nie miał on kochać, on tak młody jeszcze, tak doskonale piękny, tak pełen życia, zdrowia, energji ciała i umysłu; dla czegoż kochać nie miał młodej dziewczyny, pięknej jak marzenie, i bogatej także w młode, nienaruszone, doskonale rozwinięte siły ciała i ducha? Ona, Ewa, czemże była teraz dla niego? Echem dalekiej przeszłości, które milkło już może w jego uchu, a jeżeli i odzywało się kiedy, to dźwiękiem przykrym, odrażającym, cieniem jakiegoś wspomnienia, które zresztą przestało już może być wspomnieniem. Równa mu latami, była zwiędłą, spłowiałą, blizką starości, wtedy gdy on przebywał tę najpiękniejszą epokę w życiu mężczyzny, w której młodość łączy się z dojrzałością. Była dla niego przedmiotem takiego szacunku, jakim ludzie silni otaczają istoty słabe, z jakim gość grzeczny zwraca się do gospodyni domu, z jakim mężczyzna światowy obchodzi się z każdą kobietą.
Tego wieczoru Ewa wbiegła raczej niż weszła do różowego saloniku. Przy gotowalni, jak zwykle w tej porze, stała Aloiza, oczekująca na rozkazy swej pani. Ale Ewa zaraz od progu zawołała do niej:
— Idź sobie! idź ztąd, idź!
Nie mogła w tej chwili znieść widoku żadnej twarzy ludzkiej, która nie była jego twarzą.
Aloiza odeszła.
Ewa rozpuściła warkocze, które jej ciążyły, zrzuciła jedwabną suknię, której chrzęst sprawiał jej dreszcze; orzuciła się miękkiem, białem ubraniem, i jak co dnia od kilku tygodni, rozpoczęła gorączkowe swe przechadzki. Dziś nie pytała już siebie czem była dla niego, ale myślała o tem, czem on był dla niej. Był on dla niej słońcem zapalonem wśród czarnej nocy, bo nic nie widziała dokoła siebie prócz niego. Był on jej dniem, bo gdy znikał, roztaczała się wkoło niej ciemność straszna. Czarne oczy jego były pochodniami, które rzucały żarzewia w pierś jej i głowę. Czuła dłoń jego przyłożoną do jej serca, choć go przy niej nie było; zdawało się jej, że włosy jej wiły się jak węże ogniste, odkąd na mgnienie oka dotknęły jego twarzy.
Dziś ona nietylko kochała tego człowieka, ale szalała za nim.
Całe życie jej sztuczne i niezdrowe, wszystkie dobre i złe wspomnienia, dziesięć lat tęsknoty za nim gwałtownej zrazu, potem przyczajonej ale wiecznie żywej, codzienne patrzenie na niego, piękność jego, świetność, sława, energja jakiej dał dowody, i to spojrzenie głębokie, w cichej rozkoszy zanurzone, jakiem dziś obejmował twarz dziewczyny, którą pokochał — złożyły się na ten szał bezpamiętny. Ach! żeby on choć raz, raz jeden, przez minutę, przez sekundę, popatrzał tak na nią! — zamknęłaby oczy i błagała Boga, aby pozwolił jej umrzeć w promieniach tego wzroku! Za jeden uścisk jego oddałaby całą resztę swego nieszczęsnego życia! Jakżeby całowała jego blade, dumne czoło! — jakżeby zatapiała dłonie w tych kruczych włosach! Jak mocno z całej siły przylgnęłaby do tej piersi i opasała się jego ramionami, i mocą miłości swej wywołała na usta jego wyraz: „kocham!“, i spłonęłaby w tym wyrazie jak motyl w płomieniu...
Nagle stanęła; wszelka myśl zamarła w jej głowie, serce przestało bić w piersi.... usłyszała jego kroki. Tak, on codzień wieczorem dążąc do pokoju swego, przechodził sąsiednią salę, obok zamkniętych drzwi różowego saloniku. Ewa przypadła do tych drzwi, i uchem przylgnęła do nich. Szedł zwolna, krokiem równym i pewnym, jakim chodził zawsze; przeszedł salę i drugą jeszcze komnatę, wstępował po wschodach... i wszystko umilkło. Kobieta klęcząca przy progu pozostała długo nieruchomą, z twarzą nawpół okrytą rozpuszczonemi włosami.... Nagle porwała się i stanęła cała w ogniu. Opanowała ją myśl straszna. Prócz tej myśli jednej nie było w niej nic. On teraz był tam, na górze, tuż nad nią, sam jeden.... Ona pójdzie, zobaczy go, raz przecie zobaczy go sam na sam, rozmówi się z nim... O czem będzie mu mówiła? Zaszło pomiędzy nimi nieporozumienie, które trzeba rozjaśnić. On nie wie o tem że ona go kocha, że kochała go ciągle, że nigdy ani na sekundę kochać go nie przestawała. Trzeba mu to powiedzieć!
Dla czegóż pierwsza kochanka jego młodości, pozostać ma w jego pamięci jako chciwa, pozbawiona serca kobieta i obok drugiej, tej niezmazanej, szlachetnej dziewczyny, stać jak brzydka zmora nocna obok pięknego światła dziennego? Trzeba mu powiedzieć, że nie wszystko co było, było jej winą! że przecież ona miała kogoś kto ją wychował, rozpieścił zbytkiem, w objęcia starca rzucił, pracować, walczyć nie nauczył; że przecież był świat w którym ona żyła, a który ją zrobił taką, a nie inną! Trzeba mu powiedzieć że ona żałuje gorzko, strasznie żałuje... że więcej poniosła szkody niż on, bo on cierpiał chwilę, a ona straciła życie... Trzeba nakoniec zobaczyć go... tak, zobaczyć go! Pierś Ewy od krańca do krańca przeszył nóż tęsknoty strasznej, oddech tamującej, żyć nie pozwalającej. Otworzyła drzwi, i wsunęła się do wielkiej, ciemnej sali. Jak cień biały i szybki mknęła chwilę pośród grubej ciemności, tu i ówdzie przerzniętych smugą szarego zmroku wnikającego przez strzeliste okna; ale zaledwie kilkanaście kroków oddzieliło ją od drzwi różowego saloniku, nogi zaczęły drżeć pod nią, ramiona przycisnęły się do boków, jak zwykle bywa u dzieci które się czegoś mocno boją. Ewa lękała się ciemności; nigdy w życiu nie przebyła jednej sekundy w pokoju pozbawionym czy to dziennego, czy sztucznego światła. W bezpamiętnem uniesieniu namiętności, w przystępie rozdzierającej tęsknoty zapomniała o tem, że tam kędy miała iść, było ciemno. Teraz znalazłszy się już w wielkiej sali której szczyt i głębia tonęły w grubych nieprzeniknionych cieniach, uczuła się ogarnięta bojaźnią niewymowną. Szare smugi okien wydawały się jej wysmukłemi postaciami, złożonemi z mgły i zmroku, w kamiennej nieruchomości oczekującemi jej zbliżenia się, aby ją pochwycić. Najbliżej okien stojące sprzęty, oświetlone niepewnem, ciemno-szarem światłem, rosły w jej oczach i przybierały jakieś olbrzymie, potworne kształty. Ale dalej, tam kędy najmniejsze już światełko nie dochodziło z zewnątrz, straszniej było jeszcze; ciemność gruba rozpościerała się tam od góry do dołu, jak czarna ściana kryjąca za sobą nieodgadnione, ponure tajemnice. Przez chwilę jeszcze pragnienie ujrzenia człowieka do którego szła, walczyło w Ewie ze strachem, który coraz dalej wnikał w najmniejsze fibry jej nerwów, przedzierał się aż do szpiku kości, ogarniał mózg bezprzytomnością.
Przez chwilę mknęła jeszcze śród mrocznej przestrzeni, ścielącej się w pobliżu okien; a szła coraz prędzej, bo zdawało się jej, że za nią goni ręka jakaś niewidzialna, chwyta ją za skraj sukni, pleców i szyi dotyka, warkoczami jej rozpuszczonemi targa. Mknęła więc coraz prędzej, choć nogi drętwiały i kolana uginały się pod nią; ale gdy znalazła się tuż obok czarnej, grubej ściany, stanęła. Niepodobna jej było piersią i stopami przebić tej ściany. Za nią znajdowały się drzwi do sąsiedniej komnaty; Ewa wiedziała o tem, bo wybornie znała drogę którą szła. Ale te drzwi, trzeba je będzie otworzyć, a więc rękę wyciągnąć... O, za nic! za nic w świecie nie wyciągnie ona ręki w ciemnościach — była pewną, najzupełniej pewną, że gdyby ją wyciągnęła, spotkałaby się z jakąś zimną, ślizką ręką, która niewidzialna, czaiła się tam u drzwi! Więc cóż czynić? wrócić! A więc nie zobaczyć go już dziś, nie zobaczyć go już nigdy sam na sam! Chwilę jeszcze strach walczył z pragnieniem. Ewa stała w popielatym szlaku spływającym z okna zakończającego długi rząd okien. Podała postać naprzód, aby usunąć się od tej ręki która chwytała ją z tyłu; sztywniejącemi palcami zgarnęła fałdy sukni, i przycisnęła je do zgiętych nawpół kolan; wyciągnęła szyję, ku oknu zwróciła twarz wylękłą i śmiertelnie bladą, i nastawiła ucha w stronę najgrubszych ciemności. Ale w uszach jej szumiało i dzwoniło, krew przyspieszonem tętnem uderzała do skroni i miotała sercem, które to zamierało bojaźnią, to gwałtownem biciem pierś rozrywało i tamowało oddech. Bujne krople zimnego potu spływały jej po czole. Nagle w najdalszym, w najciemniejszym kącie ciemności, coś zaszeleściło lekko. Byłto może pająk zsuwający się od sufitu po ścianie okrytej sztywnem obiciem, albo skrzydełka muchy uderzające o jedwabne fałdy firanki; ale dla Ewy szelest ten był wyrokiem rozstrzygającym. Strach przezwyciężył pragnienie, kobieta zwróciła się nagle w stronę z której przybyła, i kilku skokami dopadła drzwi różowego saloniku. Przeskoczyła próg i zatrzasnęła drzwi za sobą. Twarz jej zmieniona była do niepoznania, wykrzywiona strachem, bezprzytomna; włosy rozwiane okrywały nawpół ciało drżące jak w febrze. Upadła na sofę, i przez kilka minut leżała drżąc, oddychając ciężko, z oczami szeroko otwartemi, utkwionemi w łagodne lecz obfite światło lampy, jakby źrenice jej przerażone ciemnością chciały napełnić się niem i nasycić. Po chwili zaczęła uspakajać się; linje jej twarzy wracały do zwyczajnych swych zarysów, oczy nabierały przytomnego wyrazu. Z wracającą przytomnością przybywało do Ewy uczucie inne niż te uczucia, których doświadczała przed chwilą. Byłto wstyd niewymowny, upokorzenie straszne, wynikłe z poczucia strasznej niedołężności. A więc bojaźń, wiecznie ta bojaźń nikczemna albo głupia, stawała pomiędzy nim a nią! Kiedyś była w niej nikczemna obawa ubóstwa i walki; dziś głupi strach przed ciemnością i urojonemi marami! Ewa nie była ograniczoną; wiedziała dobrze, iż mary których zlękła się, istnieć nie mogły wcale; że ciemność od której uciekła, była takiem samem naturalnem zjawiskiem jak światłość. A jednak nie było w jej mocy przezwyciężyć tego głupiego, nikczemnego strachu, tego wytworu nerwów rozstrojonych próżniactwem, miękkością, bezpłodną ognistością wyobraźni nie zahartowanej zdrowem, poważnem myśleniem. Załamała ręce i porwała się z sofy. — O! jakam ja niedołężna! nikczemna! głupia! — zawołała — nie umiałam zdobyć sobie kiedyś szczęścia i cnoty, a teraz nie potrafiłam nawet popełnić błędu! W tej chwili czuła już ona, że to co przed godziną zamierzała uczynić, byłoby błędem, i to błędem, do którego czuła zawsze wstręt najwyższy, którego pokusie oparła się wtedy, gdy była młodą żoną zgrzybiałego starca, kochaną przez młodzieńca którego kochała także. Tak, ale wtedy była ona jeszcze młodą; i jeżeli nieformułowała w myśli żadnej nadziei, to jednak nosiła ją nieokreśloną w sercu, które siłę spodziewania się czerpało z samej młodości. A teraz... o, teraz byłoto już dla niej ostatnie uczucie, byłato ostatnia iskra goszcząca w zwiędłej, przedwcześnie zestarzałej jej piersi... Teraz ona popełniłaby już błąd; ślepa na to wszystko, głucha, niepamiętna na nic, rzuciłaby się w ramiona człowieka, którego obraz wpił się w jej głowę, serce, zmysły, w przeszłość i teraźniejszość, w ostatek steranego jej życia... Teraz poszłaby ona do niego, aby z bezwstydem szału powiedzieć mu: kocham cię, kocham, kocham!.. Ale pomiędzy nim a nią był ciemny pokój, a ona lękała się ciemności....
Godziny nocne biegły zwykłą koleją; Ewa leżała na sofie z twarzą rozpaloną i zroszoną łzami, z dłońmi zarzuconemi na głowę, i zatopionemi w jedwabistych falach rozwianych włosów. Atłasowe wezgłowia, bez których zdawało się jej zawsze, że żyćby nie mogła, przemieniły się teraz dla niej w Madejowe łoże, zasłane płomienistą dłonią namiętności.
Całkiem inną scenę widziały nazajutrz wysokie, ciemne ściany bibljoteki zamkowej. Piękna ta starożytna komnata, stała się od pewnego czasu ulubionem miejscem Krystyny. Przy obszernym, okrągłym stole, umieszczonym pośrodku sali, siadywała ona zawsze ilekroć zdobyła sobie parę godzin wolnego czasu; tu także przebywał najczęściej Anatol, a nawet gdy Krystyny nie było, lubił rozglądać się po ogromnych rzeźbionych szafach, napełnionych skarbami, które mogłyby zadowolić pożądania najzapalczywszego bibljofila; albo przez kryształowe szyby wysokich okien, spoglądać na ruch nieustanny panujący wkoło zamku, i na obszerne śniegiem usłane dziedzińce, nurzające się wieczorem w przezroczystym zmroku zapadającej zimowej nocy. Być może, iż zamiłowanie dwojga młodych ludzi w tem miejscu poważnem i wspaniałem, datowało od tego wieczora, w którym skryty i zimny dyplomata spowiadał się przed młodą dziewczyną z doświadczonych niespodzianie wrażeń, a ona podała mu za to dłoń taką ciepłą, że ciepło jej niewidzialnym strumieniem wniknęło w niego i przeszło mu do serca.
Ranek był późny, popołudniowa godzina blizką. Do wielkiej sali wnikały przez liczne okna promienie słoneczne, w których blasku i obfitości czuć już było zbliżającą się wiosnę. Jeden z tych promieni, złotym szlakiem opuszczał się na okrągły stół stojący pośrodku komnaty, i na czarne, bujne warkocze siedzącej przy stole dziewczyny. Przed Krystyną leżało kilkanaście rozpieczętowanych listów, z adresem hrabiego na kopertach. Przeczytała je snać wprzódy, a teraz zajęta była kreśleniem odpowiedzi. Robota szła jej łatwo i prędko, a na białej twarzy rozlewał się wyraz takiego spokoju, jakim napełnia człowieka praca podejmowana z ochotą i spełniana umiejętnie. Od czasu do czasu tylko Krystyna podnosiła głowę, odrywała spojrzenie od papieru, a przenosiła je ku drzwiom wiodącym w głąb zamku. Nie byłyto spojrzenia trwożne ani niespokojne; owszem, z jasności ich i przezroczystości przeglądało oczekiwanie miłe, bo pewne, że nie doświadczy zawodu. W jednej z chwil takich, oczy Krystyny zajaśniały zdwojonym blaskiem, uśmiechnęła się, i skinęła ku drzwiom głową. Do sali wszedł Dembieliński. W witającym go uśmiechu dziewczyny malowała się szczera radość, z blasku ciemnych jej oczów odgadnąć, wyczytać można było wiele, bo nie ukrywały one nic; gorące były jak młode serce, a przezroczyste jak niewinność. Ale i twarz wchodzącego mężczyzny uległa od wczoraj znacznej przemianie; zdawało się że bladość będąca naturalną jej cechą, gorętszy przybrała koloryt, czoło było gładsze i świeższe, oczy szczersze i jaśniejszem światłem rozpromienione. W uśmiechu tylko, z jakim zbliżył się do pięknej kuzynki, tkwiły ostatki jakichś dumań, a dłoń którą podał jej na powitanie, po raz pierwszy odkąd go znała, była gorącą.
— Pracujesz kuzynko — rzekł siadając tak, że mógł prosto w twarz jej patrzeć; najczęściej zresztą znajduję cię przy pracy.
— Będę cię nawet prosiła kuzynie, abyś nie gniewał się, że ją przy tobie dokończę.
— Czyń tak jakby mię tu nie było — odparł mężczyzna, i roztworzył jeden z licznych albumów, któremi stół był napełniony. Daremnie jednak palce jego przewracały kartkę po kartce, odkrywając pyszne staloryty i towarzyszące im teksty; myśl jego nie mogła snać w tej chwili przylgnąć do martwego papieru, bo wzrok podnosił się nieustannie na twarz siedzącej naprzeciw dziewczyny, obejmował jej piękną pochyloną głowę, a jeśli i opuszczał się na chwilę, to wnet znowu ku niej powracał. Krystyna ukończyła pisanie jednego z listów, i zamykała go w kopertę.
— Sprawy i usposobienia hrabiego — ozwał się Anatol — muszą ci być wybornie znajome, kuzynko, jeśli z taką łatwością zastępujesz go w załatwianiu korespondencij.
Krystyna podniosła oczy. — Jakżeby mogło być inaczej — odrzekła — skoro od lat tylu jestem nierozłączną prawie towarzyszką mego ojca, dzieląc z nim nie tylko myśli i uczucia, ale i zajęcia.
Rzekłszy to, oddała się znowu swej robocie, a siedzący naprzeciw niej mężczyzna patrzał na nią znowu. Im dłużej patrzał, tem jaśniejszą stawała się twarz jego; czoło wygładzało się coraz więcej, jakby odświeżające, dobroczynne jakieś tchnienie spędzało zeń ostatnie ślady burz i trudów życia. Na stole pomiędzy mnóstwem illustracij i albumów, leżał dość gruby tom z tytułem na okładce: „O złudzeniach.“ Dembieliński sięgnął po niego ręką, i roztworzył go na pierwszej lepszej karcie, z uśmiechem, w którym przemknęło coś z dawnego szyderstwa i trochę smutku. Wstał i zbliżył się do komina na którym palił się wesoły, obfity ogień. Popatrzył chwilę na książkę, którą trzymał w ręku, zaśmiał się półgłosem i rzucił ją w ogień. Patrzał jak żółte języki płomienia obejmowały kartkę po kartce, w popiół zamieniając owoc jego pracy, gorzki twór zwątpiałego umysłu i niespokojnego sumienia, który jednak przyniósł mu kiedyś tyle sławy i wielorakich korzyści. W chwili kiedy z książką w ręku zbliżał się do komina, Krystyna skończyła swe zajęcie, i podniosłszy głowę, ścigała wzrokiem każdy ruch jego. Nie przeszkadzała mu jednak w niczem, i wydawała się wzruszoną raczej niż zdziwioną.
— Dla czego uczyniłeś to, kuzynie? — zapytała zniżonym nieco głosem, w chwili gdy płomień spożył już połowę książki.
Dembieliński zwrócił się ku niej. Na czole jego leżała znowu smutna bruzda, ale w uśmiechu czuć było jakąś nieokreśloną, cichą rozkosz.
— Dokonałem poprawnego wydania mego dzieła, to jest zniszczyłem je — odpowiedział zbliżając się do stołu.
Krystyna spuściła powieki; na twarz jej jaśniejącą przed chwilą, spadł także wyraz smutnego zamyślenia.
— Rozumiem cię kuzynie — rzekła zcicha; — a jednak... a jednak myślę, że bolesnem być musi niszczenie tego, co stanowiło osnowę połowy naszego życia.
— Boleści takiej, kuzynko — odpowiedział Dembieliński siadając znowu przy niej, — poddać się mogą tylko starcy, którym niedostaje czasu na przerobienie tego co źle zrobili, albo niedołęgi z karkiem giętkim i mózgiem słabym. Ja mam rozum i wolę, i dużo jeszcze czasu przed sobą.
Chwila milczenia panowała pomiędzy dwojgiem rozmawiających. Dembieliński pierwszy podniósł głowę. — Droga kuzynko — rzekł, — chcę zadać ci pytanie bardzo śmiałe, ale zarazem bardzo ważne. Czy kochałaś już kiedy?
Błyskawiczny rumieniec przemknął po czole dziewczyny, ale nie spuściła ona wzroku. — Nie wiem jakie znaczenie przywiązujesz do tego wyrazu, kuzynie — odpowiedziała. — Życia bez miłości nie pojmuję; kocham wiele na świecie rzeczy dobrych i pięknych, tak że za nie oddałabym życie.
Mówiła prawdę; co więcej, dumną była i szczęśliwą tą miłością o której mówiła. Czuć to było w gorących brzmieniach jej głosu, i w blasku który opłynął twarz jej podniesioną, śmiałą i szczerą. Mężczyzna patrzał na nią przez chwilę, jakby w milczeniu lubował się jej widokiem.
— Nie o takiej miłości myślałem — zaczął po chwili, — chciałem wiedzieć, czyś nigdy nie kochała nikogo uczuciem kochanki, narzeczonej...
Krystyna wstrząsnęła zwolna głową i odpowiedziała: — Nigdy!
I teraz także nie spuściła wzroku; powieki jej podniesione były i odkrywały źrenice błyszczące i głębokie, w których jednak blasku i głębi, nic skrytego nie było.
Dembieliński zatopił spojrzenie w tem błyszczącem przezroczu dziewiczych źrenic. — Patrząc w twe oczy, Krystyno — wymówił zcicha i powoli, — nie można wątpić... trzeba wierzyć.
Różowe usta dziewczyny zadrżały lekko. — Wierz Anatolu — odparła również cicho, — wiara miłą jest sercu.
— Spokojnato pani — wymówił mężczyzna, — nie znałem jej długo... lecz poznać pragnąłem zawsze...
Pochylił się trochę, i ręka jego, gorąca w tej chwili, powolnym lecz długim uściskiem objęła dłoń dziewczyny. I tak jak wczoraj, wyraz cichego zamyślenia spłynął mu na twarz. Głęboka rozkosz napełniła oczy. Krystyna nie odbierała mu swej ręki, ale tym razem gorący rumieniec wstępował na jej policzki i obejmował czoło barwą karminu. Nie było to wszakże zawstydzenie podlotka, ani dziecinna skromność kobiety wstydzącej się własnych uczuć; rumieniec Krystyny zdradzał raczej wzruszenie, które z piersi jej podniosło się ku głowie i zatętniło w skroniach przyśpieszonem biciem. W postawie jej i wyrazie oczu widać było powagę, z jaką serce rozumiejące siebie spotykało zbliżającą się uroczystą chwilę życia. Długą chwilę patrzyli na siebie milcząc.
— Krystyno — wymówił pierwszy Dembieliński, ale urwał nagle. — Krystyno! — zaczął poraz drugi, ale znowu nie skończył.
Ciężka chmura spadła mu na czoło przed chwilą tak rozjaśnione i gładkie, w oczach zaigrał smutek podobny do boleści. Wypuścił z ręki dłoń Krystyny.
— A! — rzekł powstając, — do ust które milczały długo, słowo z serca przybywa zwolna... przebić ono musi gruby mur przeszłości i zagłuszyć głosy tej upartej pani...
Odszedł i oparty o gzems komina stał nieruchomy. Przez kilka sekund czuć było ciężkie westchnienie nurtujące pierś jego szeroką; ale prędko bardzo człowiek ten hardy zapanował nad przykrem uczuciem, które wyłonione z mętów przeszłości, zatruło mi piękną chwilę życia i zatrzymało na ustach słowo goszczące w sercu. Powiódł ręką po czole, jakby odwrócić chciał dotykający go palec tej upartej pani, która zajrzała mu w oczy wtedy, gdy on topił wzrok w przeczystych źrenicach młodej dziewczyny. Odwrócił twarz od ognia, i poszukał spojrzeniem pięknej swej towarzyszki; ona powstała i szła ku niemu krokiem lekkim i szybkim. Spotkali się w połowie drogi, i jednocześnie wyciągnęli ku sobie dłonie.
— Krystyno — zaczął Dembieliński zniżonym trochę lecz spokojnym już głosem, — jestem podobny do człowieka, któremu ciężka jakaś choroba odebrała władzę mówienia. Nie jestem lękliwy, a jednak przed chwilą ogarnęła mię śmieszna, przesądna prawie bojaźń. Wydało mi się, że widmo jakieś stanęło nagle za mną, i położyło mi dłoń na ustach. Czy ty Krystyno nie widzisz zamną tego widma?
Gdy to mówił, źrenice jego wpatrzone w twarz dziewczyny, migotały w istocie trwogą dziwną, sprzeczającą się ze zwykłą ich śmiałością. Ale ona podnosiła ku niemu wzrok jasny, rozumny i nieskończenie dobry. Wyciągnęła rękę ku oknu i wymówiła:
— Pójdźmy tam Anatolu, pod błękitne niebo, pomiędzy świeże oddechy natury, unoszące się nad górami. Tam przestaniesz czuć za sobą to widmo, które cię mrozi... Ja go nie widzę...
— Nie widzisz! — echowym głosem powtórzył Dembieliński i zamyślił się na chwilę; prędko jednak podniósł twarz, na której jaśniała radość w połączeniu ze zwyczajną mu śmiałością. — Nie widzisz! — zawołał, — tak być powinno! Któż rozsądny zajmuje się marami? Przeszłość jest marą; nie pochwycisz jej i nie przerobisz. Przyszłość zato należy do nas... jesteśmy jej panami, ile razy być nimi chcemy i umiemy!
Uścisnął silnie obie ręce dziewczyny, i dodał wesoło:
— Masz słuszność Krystyno, pójdźmy w świat... Sala ta jest piękną, ale chwilami bywa duszną... Winnaś mi długą przechadzkę... obiecałaś mi ją od dawna...
W chwili właśnie gdy powyższa rozmowa zawiązywała się pomiędzy dwojgiem młodych ludzi, Ewa po kilku godzinach snu otwierała oczy; powieki jej ciężkie i nabrzmiałe podniosły się zwolna, i odkryły źrenice blade, zmęczone. Powiodła wzrokiem dokoła swej sypialni, napełnionej wszystkiem co tylko służyć może ku wykwintnemu zbytkowi i miękkiej pieszczotliwości życia, i westchnęła głęboko. Nic z tego co ją otaczało, nie posiadało mocy wywołania na usta jej choćby jednego uśmiechu zadowolenia; w głowie i piersi jej ciemno było, zimno, ponuro. Przypomniała sobie noc ubiegłą, i krwiste rumieńce wstydu oblały znowu zwiędłą twarz jej, na której noc ta wyorała kilka nowych zmarszczek. Teraz przy świetle dziennem nie zdobyłaby się nigdy na myśl podobną tej, jaka wiodła ją śród nocy do samotnej komnaty gościa; wstydziła się tej myśli, błogosławiła przyczynę, która nie pozwoliła jej zamienić się w czyn, a jednak wstydziła się dobroczynnej tej przyczyny również prawie srogo, jak występnej myśli. Myśl była niedołężnością moralną, przeszkoda niedołężnością fizyczną. Ewa leżała na puchowem swem łożu, pod okryciem z atłasów i batystów, głęboko upokorzona przed samą sobą, ale zarazem wrząca cała głuchym gniewem na świat, ludzi, życie, samą siebie. Obraz mężczyzny, który wpił się w rozognioną jej wyobraźnię, nie odstąpił od niej przez tę noc walki, łez i ponurych rozmyślań. Twarz Anatola unosiła się nad nią, promieniejąca śród mrocznego pokoju czarem nieopisanej piękności; widziała oczy jego patrzące na nią z tym wyrazem rozkosznej zadumy, z jakim wczoraj patrzyły na Krystynę. Członki jej były zbolałe i zesłabłe, ale w piersi kipiał nanowo ten sam co wczoraj war namiętności, a w głowie bolącej, tłumem roiły się wspomnienia rozkoszne ale zarazem i rozpaczne, bo pozbawione nadziei. Powoli jednak jaśniejsza jakaś myśl spływała na blade jej, zmarszczkami pokryte czoło. — Jak codzień, od dni wielu — szepnęła zcicha — zobaczę go! i z tym wyrazem na ustach dźwignęła się z pościeli. Tak, dźwignęła się — bo wątłe ciało tej powiewnej istoty, lekkiem było tylko napozór; w istocie zaś ciężyło na niem brzemię złożone z choroby, żalów, zgryzoty, a nie spotykające odporu w żadnej z tych sił wewnętrznych, które pomagają ludziom do dźwigania wszelkich ciężarów, albo zrzucają je z nich całkowicie. Ewa nie zdobyła ich sobie. Kwadrans upłynął zanim kobieta ta ze zbolałemi członkami, wrzącą piersią i głową ciężką jakby po użyciu zbytecznej ilości trunku, zdołała z pomocą swej służącej owinąć się w miękki kaszmir, i ze spalonej gorączką twarzy odgarnąć włosy splątane śród niespokojnego czuwania i snów burzliwych. W saloniku jej, na stole o marmurowej płycie błyszczała srebrnemi połyskami przygotowana już śniadanna zastawa. Z porcelanowego imbryka ulatniała się woń wybornej herbaty, na kryształowych spodeczkach leżały najwytworniejsze gatunki konfitur, srebrne koszyki piętrzyły się stosami delikatnych ciastek. Ale Ewa ani jednego spojrzenia nie rzuciła na wszystkie te wytworności i przysmaki; zgłodniała moralnie, nie czuła fizycznego głodu; pragnienie jakie ją paliło, nie było z tych, które zaspokoić się może najwyborniejszym napojem. Chwiejnym krokiem przebyła salonik i zatrzymała się u okna. Zgnębiona sztucznem życiem, czując więcej niż kiedy dolegliwość cierpień fizycznych i moralnych, mimowoli, bezwiednie zbliżała się ku naturze świeżej i zdrowej, pragnąć ujrzeć ją przez szyby przynajmniej.
Na świecie śnieg tajał, wiosenne powiewy krzyżowały się w powietrzu, łagodnie kołysząc szczyty brzóz i topoli; na bezchmurnem sklepieniu płynęło zwolna słońce jasne i złote. Zdawało się, że nad widniejącemi w oddali zagonami czarnej niwy, zadzwoni wnet skowronek, a z pod cienkiej warstewki topniejącego śniegu, błysną liljowe barwy pierwiosnków. Na wszystkoto Ewa patrzała przez okno. Powieki jej nabrzmiałe od łez i czuwania, mrużyły się nie mogąc przenieść żywego światła dnia i słońca. Ciemność i światłość zarówno raziły tę kobietę, tak samo jak raziła ją pełnia tchu lub ciszy, jaskrawa lub posępna barwa. Dla niej trzeba było półświateł, półtonów, półbarw; bo ona sama była zaledwie połową i to słabszą, nieudolniejszą połową człowieka. Nigdy w życiu nie postawiła ona stopy swej na wilgotnej lub śniegiem pokrytej ziemi, nigdy podmuch jesiennego lub zimowego powietrza nie objął jej głowy ostrem lub zdrowem tchnieniem. Od czasu do czasu tylko z ciepłego salonu przechodziła do oszklonej i wywatowanej karety, a i wtedy jeszcze całe ciało jej tonęło w stosach futer, a twarz kryła się pod nieprzeniknione gęste zasłony. A jednak, choć powieki jej mrużyły się kurczowo, rażone blaskiem słońca i bieli śniegowej, patrzała na widok rozciągający się za oknami z pewną zazdrością, gorzką pożądliwością.
Na dworze roiło się mnóstwo ludzi; byli to słudzy i domownicy Dolinieccy, z których każdy spełniał jakieś zadanie, albo dążył do miejsca, na którem spełniać mu je przychodziło. Za bramą zato panowała cisza, na polach nie było jeszcze rolników, pomiędzy górami nie brzmiały trąbki pastusze; zima podjęła zaledwie z ziemi kraniec swojej białej szaty, lecz nie odebrała jej jeszcze głębokiej ciszy spoczynku i uroczystości, wiejących od przestrzeni, na których same jedne gospodarowały dotąd napowietrzne podmuchy wiatrów, i gromadne stada ptaków.
Ewa patrzała na ten rój krzątających się ludzi, i na spokojne pola ścielące się do stóp wyniosłych pagórków. Ludziom zazdrościła rzeźwości i zdrowia, naturze ciszy jej i blasków. Nagle twarz jej blada i zwiędła pokryła się szkarłatnym rumieńcem, zaciśnięte z goryczą usta rozwarły się i zadrżały, spłowiałe źrenice strzeliły płomieniem. Z pomiędzy filarów podtrzymujących podjazd zamkowy wyszło dwoje ludzi: Ewa poznała Anatola i Krystynę... Powolnym choć rzeźwym i pewnym krokiem przebyli obszerne podwórze, w bramie przystanęli nieco, jakby naradzając się którą z dróg rozchodzących się w różne strony udać się im wypadało. Ewa zobaczyła dwa ich profile, zwrócone wzajem ku sobie, jakby wyrzeźbione na złotem tle słonecznego szlaku, który je łączył. Zakryła twarz obu dłońmi. Czemużto nie ona stała tam z ukochanym w potokach światłości, pod niebem błękitnem, śród ożywczych powiewów wiosny! Dla czego żadna nić złota, podobna do tej, która łączyła twarz Krystyny z twarzą jego, nie biegła od jej serca do jego serca? Przed niemi leżał otwarty świat piękny, szeroki, pełen słońca, blasków, świeżości... może szczęścia i zachwytów, jakie daje miłość podzielona; a ona okiem ścigać ich tylko mogła z pomiędzy ciasnych ścian swojego salonu, przez zimne szyby okien, z sercem nurzającem się w bezbrzeżnej goryczy uczuć pozbawionych nadziei. Odkryła twarz i chciwe spojrzenie puściła w kierunku w jakim udało się dwoje tych ludzi. Szli ciągle obok siebie. Ewa pochwyciła z gotowalni szkła przybliżające. Tamci szli ciągle jednostajnym krokiem; Ewa widziała jeden już tylko profil, ale byłto profil Anatola. Wydało się jej, jakoby na te rysy tak dobrze jej znane, tak namiętnie przez się ukochane, spływała teraz zwolna dziwna jakaś jasność. Byłżeto blask słoneczny, obejmujący mu głowę? Nie; bo oto promień złoty zsunął się niżej, a twarz jego jaśniała przecież coraz bardziej niewymowną jakąś radością, jakąś głęboką rozkoszą... Zdawałoby się, że w tej chwili zsunęła się do szczętu kamienna, zimna powłoka okrywająca zwykle twarz pięknego mężczyzny, a rysy jego wróciły do tego typu, jaki przedstawiać powinny były wedle natury, która wyrzeźbiła je z tak troskliwą zda się miłością. Zwrócili się w inną stronę, a za nimi zwróciła się lornetka kierowana drżącą ręką Ewy. Choć spostrzega wyraźnie smukłą i kształtną postać swej córki, Ewa nie widzi jednak jej profilu, tak jak przed chwilą widziała profil Anatola; bo Krystyna zwraca twarz swą ku twarzy towarzysza, zdaje się zadawać mu pytania i słuchać odpowiedzi jego. — O czem oni mówią ze sobą? — pyta sama siebie kobieta stojąca z lornetką u okna; ach, cóżbym dała za to, żebym usłyszeć mogłą co oni z sobą mówią!
Pierś jej podnosi się szybkim, nierównym oddechem; dwie grube łzy spływają z gorejących oczu i przyćmiewają szkło lornetki. Ewa nietylko nie słyszy tego co dwoje owych ludzi mówi do siebie z tak żywem zajęciem, ale przestaje nawet ich widzieć. Stoi nieruchoma z dwiema strugami łez płynącemi po zmiętych policzkach. W sercu jej jedno tylko panuje uczucie — piekąca zazdrość; głowę jedna tylko napełnia myśl — o czem oni ze sobą rozmawiać mogą? Ewa wie, o czem dwoje ludzi młodych, pięknych i pociąganych ku sobie nicią wzajemnej skłonności, mówić mogą do siebie, gdy znajdą się sam na sam, w przezroczystem powietrzu, dającem piersiom ich szeroki oddech; pod czystem niebem, które rozgrzewa ich głowy ciepłem, i otacza je blaskiem. Ewa wie o tem, a wiedza ta sprawia jej piekielne udręczenia. Dałaby życie, żeby przez sekundę być na miejscu Krystyny, i słyszeć to, co on mówi do niej w tej chwili. A jednak ta wiedza Ewy lubo dręcząca ją, nie jest jeszcze zupełną. Gdyby była zupełną, gdyby Ewa słyszała te kilka słów, które dwoje ludzi zamieniali ze sobą wtedy, gdy ona pytała siebie o możebną treść ich rozmowy, przypomniałaby pewno sobie że jest matką i upadłaby na ziemię przytłoczona słowami, które wyszły z ust jej córki. Krystyna pytała towarzysza swego:
— A ty Anatolu, czy kochałeś kiedy?
— Kochałem...
— I cóż się stało z tą miłością twoją.
— Opuściła mię wraz z kobietą którą kochałem.
— Dla czegoż... dla czegoż ta kobieta cię opuściła?
— Dla tego, że z mniemanego dziedzica wielkiego majątku, stałem się ubogim.
— O jakaż to musiała być słaba, nizka istota!
Chwila w której Krystyna wydała ten okrzyk, była właśnie chwilą, w której Ewa opuściła w dół lornetkę zaćmioną łzami.
W kwadrans potem łzy oschły na jej policzkach, ręka z lornetką podniosła się znowu ku oczom. Ale pięknej pary nie było już widać nigdzie. Ewa jednak stała przy oknie; nogi drżały pod nią, czuła się słabą, a jednak stała i patrzała. Bo zdawało się jej, że póki tak stoi i patrzy, nie traci z oczu tych dwojga ludzi, których sam na sam piekielnym bólem szarpało jej serce. Nagle ujrzała ich znowu. Wyszli teraz z za skalistego załamania jednego ze wzgórz najwyższych, i zstępowali zwolna po łagodnej pochyłości stoku. Wyraźnie teraz widziała obie ich twarze, bo zwrócone były ku oknom zamkowym; głowy ich i postacie rysujące się na tle świetlistem promieni słonecznych, miały wyraz i linje idealnej piękności. W starożytności wziętoby parę tę za półbogów zstępujących z Olimpu. Stanęli i podali sobie ręce. Mężczyzna coś mówił; czoło jego podnosiło się zrazu dumnie, a potem ugięło się nizko. Ona stała nieruchoma, po chwili tylko ręka jej podniosła się w górę, jakby wskazywała na coś wysoko panującego nad ziemią; potem przylgnęła do serca i opadła znów na dłoń mężczyzny, z którą połączyła się długim uściskiem. Ewa odwróciła się nagle od okna, lornetka upadła z głuchym stukiem na dywan zaściełający posadzkę, kobieta osunęła się na miękkie poduszki sofy. I znowu wezgłowia te były Madejowem łożem, blado-różowe fałdy atłasu wydawały się jej płomieniami. Odgadła że pomiędzy dwojgiem tych ludzi na których patrzała przed chwilą, zawarte zostało jedno z tych sercowych przymierzy, których nie łamie nikt silny i prawy. A jednak zbudziła się w niej szalona chęć walki. Walki o co? O niego! Z kim? Choćby z własnem dziecięciem!... Ona w tej chwili widziała w Krystynie tylko kobietę, której pełnia życia i zdrowia, której miłość i szczęście zdawały się urągać jej niedołężności i chorobie, jej upokorzeniu i męczarniom. Pamięć o tem, że jest matką tej kobiety, przypominała jej tylko władzę rodzicielską; o rodzicielskich uczuciach i powinnościach myślała ona zawsze mało — teraz nie myślała wcale.
Zerwała się z sofy i targnęła taśmę dzwonka. Lokaj i panna służąca ukazali się jednocześnie we drzwiach salonu. — Czy moja córka wróciła z przechadzki?
Słudzy widzieli Krystynę wracającą do domu przed paru minutami.
— Niech do mnie przyjdzie natychmiast.
Ewa znalazłszy się znów samą, szybkiemi krokami przebiegła parę razy salonik, i zatrzymała się przed zwierciadłem. Skropiła orzeźwiającym płynem rozpalone policzki, poprawiła nieład włosów, wzięła do ręki książkę, i usiadła na kozetce rozgarniając dokoła siebie fałdy kaszmiru, aby leżały gładko i falowały miękko. Nie chciała, aby cokolwiek w postawie jej lub ubraniu zdradziło burze jej i cierpienia przed tą szczęśliwą kobietą, która wnet wejść tu miała.
Po chwili Krystyna nie weszła ale wbiegła do saloniku. Suknia jej jasna, mniej przecież była jasną od twarzy promieniejącej blaskiem uczuć niewymownych. Ciemne oczy dziewczyny paliły się pełnią szczęścia; czoło jej gładkie było i zróżowione lekko, usta nawpół otwarte uśmiechem, miały wyraz niezmiernej radości połączonej z głębokiem rozrzewnieniem. Wbiegła, i od progu zaraz zawołała:
— O moja matko! moja droga matko!
W wykrzyku tym można było posłyszeć mnóstwo innych wykrzyków. Dźwięk głosu dziewczyny pełny, gorący, wzruszony i czuły, zdawał się wołać: „matko! jakżem ja szczęśliwa!“ — i „matko! on mię kocha!“ — i jeszcze: „matko ja cię kocham!“
Ewa drgnęła lekko na dźwięk tego głosu, w twarzy jej zaszła chwilowa zmiana i na mgnienie oka złagodziła ostry jej wyraz. Ale byłoto tylko jedno mgnienie oka, po którem nowe rumieńce wstąpiły na zmięte policzki, a ze spłowiałych źrenic strzelił blask gniewny, przeszywający. Wyciągnęła rękę, i gestem tym zatrzymała o kilka kroków od siebie biegnącą ku niej córkę. Krystyna zrozumiała gest matki i stanęła jak przykuta do miejsca. Ramiona jej otwarte przed chwilą opadły w dół, ale z twarzy nie zniknął promienny blask, który ją okrywał; usta tylko straciły radośny uśmiech, i z czoła zsunął się rumieniec szczęścia. Ewa utkwiła oczy w książce.
— Krystyno — zaczęła cichym zrazu, lecz potem coraz ostrzejszym głosem, — widziałam cię przed chwilą przechadzającą się po polach i wzgórzach z panem Dembielińskim.
Na dźwięk tego nazwiska różowe usta dziewczyny roztworzyły się znowu rozkosznym, niepowstrzymanym, zresztą niepowstrzymywanym przez nią uśmiechem.
— Tak, moja matko — odpowiedziała, — przechadzałam się dziś z Anatolem...
Ewa podniosła oczy i spotkała się z wejrzeniem i uśmiechem córki. Ten uśmiech, w którym malowało się serce ufne i nie kryjące się wcale ze swem szczęściem, ubódł ją jak sztylet.
— Z Anatolem! — zawołała prostując się, — jak śmiesz obcego sobie mężczyzną nazywać po imieniu? jak nie wstydzisz się sama jedna chodzić z nim na oddalone przechadzki? Jesteś do najwyższego stopnia zuchwałą! popełniasz nieprzyzwoitości, których panna twego stanu i wychowania popełniać niepowinna!
Wyrazy te niepowstrzymanym potokiem wylały się z bladych i drżących ust Ewy. Krystyna wpatrzyła się w matkę oczami rozszerzonemi trochę zdziwieniem.
— Moja droga matko! — zaczęła po chwili łagodnym głosem, — nie popełniłam nic coby mogło przynieść mi ujmę. Anatol jest moim krewnym, a od dziś...
Ewie zaszumiało w uszach od ostatniego wyrazu córki.
— Od dziś? — krzyknęła zrywając się z sofy, — cóż od dziś? Od dziś nic nie będzie! nic nie może być innego dziś, jak było wczoraj i zawsze! Od dziś ja zabraniam ci chodzić z nim na przechadzki i nazywać go po imieniu!
Krystyna stała nieruchoma, jakby w posąg zmieniona. Smutek zaćmił jej oczy tak promienne przed chwilą, ale nie zdołał zmącić pogody czoła, które podniosło się lekko, gdy zcicha lecz pewnym głosem wymówiła.
— Moja matko! ja kocham człowieka tego, o którym mówisz, i on kocha mię także.
Ewa zachwiała się, i ręką wsparła się o najbliżej stojące krzesło. Oczy jej przykrym, jaskrawym ogniem zaświeciły śród bladej bardzo twarzy.
— Ty kochasz go... i on cię.. kocha — zaczęła słabym, przerywanym głosem, — wiedziałam o tem... ale...
Uczyniła niezmierne wysilenie aby zebrać siły, które ją odstępowały; wyprostowała się, drżącą ręką powiodła po twarzy, i dodała silniejszym już głosem: — Ale ja jestem twoją matką i zabraniam ci kochać go!
Teraz Krystyna zbladła z kolei, ale ani zachwiała się, ani spuściła oczy, które smutne i zdziwione, jasne były jednak, szczere i łagodne.
— Moja matko — ozwała się po chwili milczenia, — któż komu wzbronić może miłości? Ja wyznaję ci moją szczerze i głośno, bo nie pojmuję dla czego taićbym miała to, co jest skarbem i szczęściem serca mego... Kocham Anatola, kochałam go może wprzód nim tu przybył, wtedy jeszcze gdym wczytywała się w karty, na których ognista myśl jego pomiędzy wybuchami nieszczerego uśmiechu, kreśliła nieugaszone, palące tęsknoty serca niezaspokojonego w szlachetnych swych pragnieniach. Jam go z tych kart odgadła... jam mu oddalonemu jeszcze posyłała nieraz myśli moje... Ileż razy w samotnych chwilach kreśliłam ołówkiem rysy jego zapamiętane z dzieciństwa... ileż razy gorące tworzyłam życzenia, aby w wielki ten umysł wstąpiły cisza i wiara, aby żelazna ta wola podjęła ciężar jakiejś wzniosłej, zacnej roboty... Teraz...
Umilkła na chwilę; powieki jej nawpół spuszczone dotąd podniosły się, i ukazały źrenice których żar zwykły przemienił się w płomienie; na czoło wstąpił rumieniec zapału, usta okrążyły się wyrazem szczęścia. — Teraz — mówiła dalej, — stało się to czego pragnęłam... On uwierzył... pokochał!... teraz matko, ja należę już do niego cała, nazawsze... Gdyby był nędzarzem, poszłabym za nim na głód i nędzę... gdyby był nawet... zbrodniarzem, podzieliłabym z nim wstyd i pokutę...
Przy ostatnich słowach głos młodej dziewczyny zniżył się nieco, i nabrał tych brzmień pełnych, mocnych, jakiemi przemawiać może głębokie tylko uczucie i niewzruszone przekonanie. Ale na Ewę słowa te wywarły wrażenie gromu. Wywołana niemi, stanęła przed jej oczami niezapomniana nigdy chwila jej życia, w której nie już nędza, nie już zbrodnia, ale proste wyrzeczenie się wyrafinowanych miękkości zbytku, prosta możebność walki z miernością, nastraszyły jej serce tak, że zdrętwiałe, bezsilne, uciekło przed niemi pod bezpieczne schronienie cudzego bogactwa, przywłaszczonego mocą oszukaństwa i najwystępniejszego ze wszystkich fałszerstw, sercowego fałszerstwa. Ewa stała przez chwilę nieruchoma, oniemiała, z oczami rozszerzonemi nieco, wlepionemi w twarz córki, to iskrzącemi się ostrem światłem, to gasnącemi nagle, niby cofającemi się wzrokiem wewnątrz. Usta jej zsiniałe, pomarszczone, trzęsły się jak zwiędłe liście poruszane wichrem, otwierały się jakby dla wydania jakiegoś okrzyku, który je palił; lecz zwierały się znowu, bo piersi szamotanej burzą uczuć, zabrakło głosu. Nagle jednak uczyniła nowe wysilenie i zawołała:
— Ja zabraniam ci kochać go! czy rozumiesz mię?
Krystyna zadrżała. W dźwięku głosu, w zmienionej strasznie twarzy matki, odgadła ona coś, co wielkiem nieszczęściem groziło im obydwóm, a nie było już kaprysem codziennym, ale namiętnością gwałtowną i bólem srogim. Poniosła obie dłonie do pobladłego czoła, i drżącemi usty odrzekła. — Nie rozumiem cię matko moja, nie, nie rozumiem! Dla czego zabraniasz mi kochać? dla czego? dla czego?
— Dla czego? — powtórzył za Krystyną głos męzki i silny.
Hrabia Seweryn, który od kilku sekund stał niedostrzeżony w progu, zbliżył się do dwóch kobiet, i stanął pomiędzy niemi. Twarz jego smutna była, ale zarazem surowa; poważnym wzrokiem objął rozognione lica kobiety, która nosiła miano jego żony, i powtórzył:
— Dla czego w sposób ten gniewny i groźny przemawiasz do córki twojej, Ewo? Czy uczucie, które ci wyznała przed chwilą, szczęście jej przyniesie? — pytania tego nie rozwiążemy, ani ty, ani ja. Ale uczucie to uczciwe jest i szczere. Pan Dembieliński prosił mię wczoraj o rękę Krystyny, i przyszedłem tu w tej chwili dla tego właśnie, aby cię Ewo uwiadomić o tem. Dla czego więc, jakiem prawem tak boleśnie targasz serce dziecka twego?
Głos hrabiego poważny był i smutny, ale nie gniewny; a jednak Ewa wsparta dłonią o poręcz krzesła, drżeć zaczęła na całem ciele. Zjawienie się człowieka przeciw któremu czuła się zawsze winną, którego widok codziennie od lat wielu poruszał dno jej sumienia, budząc w niem burze wyrzutów i żalów — zjawienie się tego człowieka przywiodło do ostatniego kresu jej wzruszenie, obudziło w niej gniew głuchy, i szaloną jakąś żądzę podzielenia się z kimś tą męką, której doświadczała sama. Nerwy jej wstrząśnięte do głębi, odmówiły do reszty posłuszeństwa woli, stargały ją jak wiotką trzcinę, a rozstrojone ich struny zabrzmiały dzikim akordem wszelkich tych uczuć złych, nieloicznych i niesprawiedliwych, jakie tylko mieścić się mogą w istocie ludzkiej chorej na ciele i duchu, skrzywionej, zepsutej, pozbawionej hamulca woli i rozumu. Ewa więc drżąca cała, z czołem bladem śmiertelnie, ale z policzkami oblanemi szkarłatnym rumieńcem i iskrzącemi się oczami, zwróciła się do hrabiego.
— Dla czego? jakiem prawem? — zaczęła zaledwie dosłyszalnym zrazu szeptem; — a jakiemże prawem pan stajesz tu pomiędzy mną a moją córką? Jesteś pan dla niej obcym, zupełnie obcym — mówiła coraz głośniej — bo cóż znaczą prawa ojczyma w porównaniu z prawami, jakie posiada matka nad swem dzieckiem?
— Ewo! Ewo! — przerwał hrabia głosem, w którym nie smutek już ale boleść brzmiała — mówisz o prawach matki, ale nie mówisz nic o jej obowiązkach!
— Mówię o prawach — zawołała Ewa — i praw tych nikt odebrać mi nie może. W imieniu tych praw zabraniam Krystynie myśleć nawet o połączeniu się z człowiekiem, którego ja — kocham.
Głuchy jęk wyrwał się z piersi Krystyny, pobladła jej twarz opadła na dłonie. Hrabia pochwycił rękę Ewy.
— Ewo! — wymówił głosem zniżonym lecz stanowczym — ani słowa więcej! Czystym oczom twej córki nie ukazuj tych brudnych przepaści....
Ale rozszalała namiętnością kobieta nie miała już ani wzroku, ani słuchu, ani jednej przytomnej myśli w głowie, ani iskry woli w targanej złością i rozpaczą piersi.
— A! — krzyknęła wyrywając rękę z dłoni hrabiego, i cofając się o parę kroków — czystym oczom mojej córki niemam pokazywać brudnej przepaści, w której nurzam się sama! Ja więc tylko jedna mam być występną i nieszczęśliwą, a wszyscy wkoło mnie powinni używać szczęścia i jaśnieć cnotą! Nie! zadługo milczałam! nie mogę... nie mogę już dalej... Wiedzcie wszyscy, że człowiek ten był pierwszym i jedynym kochankiem mojej młodości, rozkoszą mego serca, ideałem moim, wtedy gdy mogłam jeszcze myślą i uczuciem sięgać ideału! Nie on mię opuścił, jam go porzuciła... Byłam nikczemną... zlękłam się ubóstwa...
W tej chwili drżący i ostry głos Ewy zagłuszony został przenikliwym, boleśnym krzykiem, który wydarł się z piersi Krystyny. Stała przed matką blada jak marmur, z załamanemi i wyciągniętemi przed siebie rękami.
— A więc to ty matko moja, to ty byłaś tą kobietą....
Nie mogła wymówić ani słowa więcej. Oczy jej zgasły nagle, a ciemne źrenice pozbawione blasku który rozpromieniał je zawsze, nabrały przepaścistej, czarnej głębi. Boleść i groza walczyły chwilę na jej twarzy, aż nizko pochyliły czoło, z taką pogodą podnoszące się zwykle. Chciała postąpić ku matce, chciała coś wymówić; jakieś słowa przerażenia, czy proźby, czy miłości wisiały na ustach jej drżących i zbladłych; ale nie mogła wymówić nic, nie mogła postąpić o własnej sile kilka kroków. Opierając się o sprzęty, chwiejąc się nakształt istoty w której wnętrze zapadł cios niespodziewany a straszny, wyszła z pokoju.
Hrabia wiódł za nią wzrokiem póki nie zniknęła, potem zwrócił się ku Ewie. Oczy jego tak łagodne zwykle, teraz paliły się gorącemi iskrami żalu i gniewu.
— Wstyd ci Ewo! — zawołał surowym głosem — wstyd! wstyd! Byłaś niewierną kochanką, obłudną żoną, złą matką! Żyłaś na to tylko, aby zadawać męczarnie tym co cię kochali, i zawodzić tych co składali w tobie ufność! O nieszczęśliwa kobieto! wejdź w siebie i ukorz się głęboko, bo jesteś bardzo, bardzo małą!
Rzekłszy to wyszedł, Ewa pozostała sama. Po krótkiej lecz gwałtownej rozmowie nastała wkoło niej cisza, i obudziła ją jakby ze snu. Powiodła dłonią po gorejącem czole, i szepnęła zcicha. — Com ja uczyniła? — Obraz Krystyny, tej tak cudownie pięknej, zdrowej, pogodnej zwykle istoty, stał przed oczami jej jak zaklęty, ze śmiertelnie pobladłą od słów jej twarzą, ze zgasłemi oczami, z czołem pochylonem od przerażenia i boleści. Jakieś uczucie zapomniane oddawna, zaczęło wnikać w serce Ewy, szamotane burzą całkiem innych uczuć. Byłoto uczucie macierzyństwa. Jakaś jasna, drobna twarzyczka, śmiejąca się i błyskająca wesołemi oczami, zamigotała przed jej wzrokiem; byłoto wspomnienie dziecinnych lat Krystyny. Zdaleka, zdaleka płynąć poczęły do ucha stojącej bezwładnie kobiety, echa pieśni jakiejś przeciągłej i łagodnej; byłato pieśń, którą śpiewano nad kolebką jej dziecka wtedy, gdy sama stała nad tą kolebką przypatrując się ze słodyczą ślicznym rysom dziewczynki, na których natura wypisała wyraźnie obietnicę wielkiej piękności... A potem znowu stanęła przed nią blada twarz córki, z oczami które wyglądały jak przepaści, w których zniknęły blaski młodości jej, pogody i szczęścia. Posłyszała ten wykrzyk stłumiony: „O matko moja! tyżeśto była tą kobietą!“, i nagle załamała ręce, i zawołała znowu.
— Cóżem ja uczyniła!.. a słowa hrabiego: „Wstyd ci Ewo! wstyd! wstyd!!“ — brzmiały w jej uszach. Opuściła nizko głowę, i stała ze zwisłemi rękami, z oczami szklanemi, utkwionemi w ziemię. Nogi chwiały się pod nią; białemi zębami, które były u niej jeszcze jednym z rzadkich śladów zgasłej młodości, do krwi przygryzała zmarszczone, blade, pełne wyrazu goryczy wargi. Osunęła się na ziemię, i łokciami wsparta o nizką sofę, czoło ukryła w dłoniach. Tak siedziała długo bez najmniejszego ruchu, i tylko po zmianach jakie zachodziły w wyrazie jej źrenic, po zaciśnięciu chudych palców wkoło zapadłych i silnie tętniących skroni, po śpieszniejszym lub nawpół zamierającym oddechu piersi, poznać można było, że całe szeregi sprzecznych uczuć obejmowały z kolei jej serce, a tłumy myśli tłoczyły się do głowy.
Byłato może pierwsza chwila w życiu Ewy, w której ujrzała przed sobą moralną istotę swoją, całą i nagą, i zdała sobie jasną sprawę z treści lat, które przeżyła już na ziemi. Byłato treść wątła jak pajęcze koronki, nieloiczna jak kaprys, pusta jak dnie spędzone na próżniactwie. Ręce jej i głowa próżnowały zarówno, ciało lubowało się w usypiającej i denerwującej je miękkości, uczucie i rozum wiodły ze sobą bój nieustanny, lecz bezowocny, bo pozbawiony kierownictwa woli i podstawy przekonań. Wszystkie postępki jej kłóciły się ze sobą, jak źle dobrane tony w fałszywym akordzie; nie wiedziała nigdy napewno czego chciała, bo władana z kolei trwogą lub namiętnością, apatją lub próżnością, nie umiała czynić wyboru między wykwintem i miłością, ciszą i gwarem. Bolała zawsze nad wszystkiem co uczyniła, i czego nie uczyniła. Samotna uskarżała się na samotność; tłum i gwar nużył ją także i nudził, bo śród nich dolegliwiej jeszcze czuła pustkę wewnętrzną. Zdawało się jej, że bez miłości żyć potrafi, byleby tylko posiadała wykwint; otoczona wykwintem, wpadała w martwotę albo w rozpacz z żalu po utraconej miłości. Podobną była do dziecka, które w gronie towarzyszów biega z zawiązanemi oczami wokół pokoju, roztwiera ręce z obawy aby nie potknąć się o coś twardego, a mimo to potyka się ciągle, kaleczy się, i wyrządza szkodę innym. Ona także grę życia prowadziła na oślep; bojaźliwie unikała wszystkiego coby mogło ją zranić, a jednak co chwilę boleśnie uderzała się o prawa życiowe, jak ćma nocna o ściany ciemnego pokoju. Tak dosięgła końca połowy życia, tej właśnie pierwszej połowy, w której młodość zapracowuje sumę szczęścia, czynów, zasługi, mającą utworzyć spokój, zadowolenie i zacność starości. Ona szczęścia nie zaznała. Gdzież były zasługi jej i czyny?
Kiedy ostatnie to pytanie nasunęło się myśli Ewy, głowa jej pochyliła się jeszcze niżej, dłonie szczelniej jeszcze zakryły utkwione w ziemi oczy. W uszach jej zabrzmiały słowa hrabiego: „Byłaś niewierną kochanką, obłudną żoną, złą matką!“ Tak; tem wszystkiem ona była — to jest niepotrafiła nigdy być czem innem jak niczem. A jednak nie była z natury złą zni upośledzoną, czuła to; nosiła nawet w sobie pewne instynkta cnoty, pewne nieokreślone pragnienia uczuć silnych i prawych. Natura obdarzyła ją charakterem słodkim, łagodnym, i sercem łatwo wzruszyć się dającem. Do czegoż posłużyły jej dobre dary natury? Nie ćwiczone wolą, nie doskonalone wysileniami rozumu, nie zahartowane w pracy ducha i ciała, nie oparte na stałych podstawach przekonań, rozmiękły w powodzi próżniaczych i pieszczotliwych przyzwyczajeń, jak listek róży samopas puszczony na falę letniej wody. Ewa widziała wciąż przed sobą surową i pełną poważnego żalu twarz hrabiego, i przypomniała sobie ów wieczór daleki, i również daleki dzień poślubny, w którym człowiekowi temu, składającemu w jej ręce całe ufne i kochające swe serce, przyrzekła być żoną wierną, i szanującą niezmazaną cześć jego imienia. Mówiła to wtedy z zupełną dobrą wiarą, a jednak nie była zdolną wypełnić nawet tej skąpej, smutnej obietnicy. Porwana namiętnością, przeniewierzyła się myślą tej obietnicy; a gdyby tylko posiadała jednę szczyptę więcej odwagi fizycznej, przeniewierzyłaby się słowem i uczynkiem. Miała córkę, kochała ją nawet.
Ileż razy, kiedy Krystyna była jeszcze małem dziecięciem, z czułością tuliła ją w swych ramionach, pocałunkami osypywała śliczną główkę dzieweczki? Ileż razy potem, gdy dzieweczka ta dorastała, ścigała ją wzrokiem rozrzewnionym, rachowała każdy z przybywających jej wdzięków, i czuła jak w piersi jej owładniętej wpół martwym snem apatji, zwolna wprawdzie ale często, uderzało serce matki! A jednak nie potrafiła być matką temu dobremu i pięknemu dziecku. Obce starania hodowały jej ciało, obcy umysł wykształcił jej ducha; hodowanie i kształcenie dziecka było pracą, a ona pracować nie chciała. Mijały niekiedy dnie i tygodnie, a ona zamykała drzwi swych pokojów przed krokami swej córki; bo jakkolwiek kroki te były lekkie, jakkolwiek głos Krystyny brzmiał łagodnie i kochająco, ona żadnego szmeru dokoła siebie znieść nie mogła — pragnęła być samą, zupełnie samą, aby nie dostać migreny lub spazmów na widok cudzego zdrowia i szczęścia, choćby to było zdrowie i szczęście jej dziecka. Pustka! okropna pustka! nic nie uczyniła, nic nawet nigdy silnie i wytrwale nie czuła. Do czegóż więc zdolną była? Była niczem, i niezdolną była do niczego. A jednak przyszedł czas, w którym pokochała szalenie, namiętnie, a raczej uczuła dawną zdradzoną miłość powstającą w sobie, z mocą tysiąckrotnie zwiększoną! Ale ta miłość niewczesna, występna, i te jej srogie pożądania i udręczenia, nie były czem innem jak karą, którą nieubłagana loika życia wymierzała na nią za sfałszowanie serca, za nędzne marnowanie dni i lat w próżniactwie rąk i głowy, za skrępowanie ciała atłasowemi pieluchami, i asfiksję ducha w heljotropowych woniach.
A dziś jeszcze, cóż uczyniła? Jakie okrutne, bezwstydne słowa rzuciła temu człowiekowi, któremu winną była zrazu tyle miłości, potem tyle cierpliwości i pobłażania, i tej młodej, czystej dziewczynie, która nigdy nie zraniła jej niczem, której każde słowo wyrzeczone do niej było miłością, każdy postępek troskliwością najczulszą — której serce, umysł, piękność nakoniec, mogłyby stać się dla niej źródłem najczystszego szczęścia i najszlachetniejszej dumy, gdyby była kobietą i matką, a nie Ewą salonów.
Czyliż naprawdę żyła dla tego tylko aby zadawać męczarnie tym, którzy ją kochali, zawodzić tych, którzy złożyli w niej ufność i wiarę? O smutne, upokarzające przeznaczenie!
Ewa czołem dotknęła ziemi, i zaniosła się głośnym płaczem.
W płaczu tym odzywały się łkania i śmiechy nerwowe, Ewa czuła już, już ogarniające ją spazmy; ale ostatkiem woli i myśli przytomnej powstrzymywała wybuch buntujących się nerwów. Zdawało się jej, że gdyby dostała spazmów, umarłaby wnet ze wstydu. Czuła bowiem w tej chwili, i z przerażającą dokładnością rozumiała cały wstyd swego niedołęztwa, całą głębię fizycznego i moralnego upadku w jaką popadła. Po kwandransie, głośny płacz ustał; kobieta ze zgiętą postacią, z czołem opartem o dywan zaściełający posadzkę, płakała cicho. Ubiegłszy połowę życia, wzbudziwszy dla siebie tyle szczerych, gorących uczuć, nie miała teraz ani jednej dłoni na której wesprzećby się mogła, ani jednego serca, któreby szanowało ją i kochało. Roztrwoniła dobrowolnie wszystkie te skarby, które jednak spływały na nią kiedyś tak obficie; chwiejne jej serce i słaba wola zdradzały i zawodziły wszystkich. Teraz wszystko zdradziło ją i zwiodło. Czuła się samą, okropnie samą, i pogrążona w tej przerażającej samotności, rozpływała się w łzach rzęsistych, gorących, gorzkich.
Nagle śród głębokiej ciszy, zalegającej różowy salonik, dały się słyszeć lekkie lecz spieszne stąpania. Ewa uczuła miękkie jakieś ramię otaczające jej zgiętą kibić i podnoszące ją z nad ziemi; jakaś dłoń ciepła i łagodna odgarnęła splątane włosy ze zwilżonych łzami jej policzków, jakieś usta gorące jak miłość, lecz świeże jak rosa poranna, przylgnęły pocałunkiem do pałającego jej czoła. Otworzyła oczy i ujrzała się w objęciu córki. Twarz Krystyny pochylała się nad jej głową, jaśniejąc śród zapadającego zmroku; ciemne oczy jej wpatrzone w nią, głębokie były i smutne, ale łagodne i kochające. Ewa przymknęła znowu powieki. Ogarnęły ją dwa dziwnie zmieszane z sobą uczucia: wstydu i szczęścia. Ukryła twarz w dłoniach i znowu nizko pochyliła głowę. Ale Krystyna otoczyła ją teraz obu ramionami, które silne choć miękkie, podniosły ją z ziemi i jak dziecię złożyły na poduszkach sofy. Potem uklękła przed leżącą bezwładnie kobietą, i obie ręce jej ujęła w swoje dłonie.
— Matko moja! — szepnęła, — przebacz mi że przychodzę tak późno!
Tym razem Ewa otworzyła oczy pełne zdumienia. — Jakto! ją więc błagano o przebaczenie, ją, która poniżyła się tak głęboko, tak srogo zraniła serca innych!
— Przebacz mi, matko moja, że przychodzę tak późno! — powtórzyła Krystyna, i znowu przytknęła gorące usta swoje do rąk jej i czoła. — Powinnam była wcale nie odejść ztąd, i odrazu powiedzieć ci, że pomimo wszystkiego co zaszło, kocham cię i niczego więcej nie pragnę, jak ocierać łzy twoje, jak moją siłą zastąpić twoją siłę... Alem doświadczyła sama boleści wielkiej, która na chwilę uczyniła mię słabą... przebacz mi matko moja, żeś straszną godzinę tę przepędziła sama, że nie byłam przy tobie, aby podnieść głowę twą ciężką od wstydu, ukoić serce miotane burzą...
Ewa słuchała jak upojona. Głos Krystyny cichy, głęboki, pełen niewysłowionego smutku i nieznającej granicy miłości, wydawał się jej w tej chwili niebieską pieśnią anioła. Chciała podnieść się, ale zabrakło jej siły; chciała wyciągnąć ramiona, ale ogarnęła ją dziwna nieśmiałość. Poruszyła się tylko niespokojnie i westchnęła z głębi piersi. Krystyna położyła znowu na czole jej dłoń miękką, jakby ochłodzić je i uspokoić pragnęła; niżej jeszcze pochyliła się nad jej twarzą, i mówiła dalej:
— Uspokój się matko moja, i ufaj sercu twojej córki. Cokolwiekby się stać miało, nie zawiedzie cię ono, nie zdradzi... Przypomnij sobie te chwile, w których małą dziecinę brałaś w twe słodkie ramiona, i całowałaś jej usta i oczy, wkładałaś w jej małe rączęta swoje długie, złote włosy, aby bawiąc się niemi, śmiała się na twem łonie... Przypomnij sobie jak sadzałaś obok siebie dorastającą dzieweczkę, i ręce jej trzymając w swych dłoniach, patrzałaś na nią wzrokiem zanurzonym w tkliwości... Czy pamiętasz te chwile matko moja? bo ja je pamiętam. Pomimo wszystkiego co było kiedy, co stało się dziś, wiem że kochałaś mię... że kochasz mię jeszcze... Pocałunki jakiemi kiedyś okrywałaś głowę moją, słowa pieszczoty jakiemi budziłaś mię, gdy otwierałam ze snu dziecinne oczy, spłynęły we mnie i pozostały, jako przypomnienie niezachwianej miłości mej dla ciebie i świętego obowiązku...
Umilkła na chwilę pokonana wzruszeniem; wkrótce jednak podniosła głowę, i pewnym lubo zawsze łagodnym głosem powtórzyła:
— Uspokój się matko moja, i ufaj mi zupełnie. Córka twoja nie pójdzie do szczęścia swego po sercu twojem... bo jakkolwiek uczucie któreś wyznała jest występne...
— Występne! — jęknęła Ewa, i znowu zakryła sobie oczy.
Krystyna pochylona ciągle nad nią, milczała chwilę; na twarz jej wybił się wyraz walki.
— Tak — wyrzekła nakoniec, — przebacz mi matko moja, ale ani miłość moja dla ciebie, ani uszanowanie należne matce od dziecka, nie mogą skłonić mię do kłamstwa. A zresztą matko moja, złato i niezdrowa miłość, która osobie ukochanej zamyka oczy na prawdę, zamiast je otwierać. Jam do takiej niezdolna. Dla spokoju twego mogę wyrzec się najdroższych pragnień moich, mogę cierpieć i czekać, i spalić się choćby w tęsknotach oczekiwania; ale nazwać białem to co w oczach moich ma barwę czarną, nie jest w mojej mocy. Uczucie, które wyznałaś dziś przedemną, jest występnem...
Urwała nagle, i trwożny wzrok zapuściła w twarz matki.
Ewa płonęła szkarłatnym rumieńcem; podniosła się i usiadła, drżącem ramieniem wspierając się o poduszki sofy. Krystyna trzymała ciągle rękę jej w swych dłoniach.
— Czy obraziłam cię matko moja? — zapytała głosem, w którym brzmiała bolesna walka, jaką staczała ze sobą ta szczera i kochająca natura, rozdarta pomiędzy miłością dla matki i dla prawdy.
— Mów dalej! mów drogie moje dziecko! — szepnęła Ewa zamykając znowu powieki.
Krystyna pochyliła się i przez kilka chwil w milczeniu całowała rękę jej i kolana. Potem podniosła twarz zalaną łzami, i cichym lecz pewnym głosem zaczęła znowu mówić:
— Tak, matko moja, uczucie twoje jest występne. Są przyrzeczenia, które raz wypowiedziane zobowiązują człowieka na wieki, złamanie ich musi być występkiem. Jedno z takich przyrzeczeń, ty matko, dałaś człowiekowi, którego imię przyjęłaś za swoje — nie dzieckiem już będąc, nie młodziuchną dzieweczką, nierozumiejącą siebie, ale kobietą dojrzałą w pełni woli i rozumu. On kochał cię, położył w tobie całą ufność swego serca, nie upoważnił cię niczem do złamania obietnic. Czy masz mu co do wyrzucenia? nie, matko moja. Zapytaj twego własnego, dobrego serca, a ono ci odpowie, że człowiek ten wart większego szczęścia, szczerszych, gorętszych uczuć niż te, któremi go darzyłaś... A jednak kochając innego, zdradzałaś go w myśli... A wszelka zdrada... matko moja... przebacz mi, przebacz, ale powiedzieć muszę... skłamać nie mogę... wszelka zdrada jest występkiem...
Umilkła i pochyliła głowę; zabrakło jej głosu, nie mogła dłużej patrzeć w twarz matki. Ewa zakryła oczy dłonią.
— Krystyno! — szepnęła, — Krystyno! czy ty wiesz coto namiętność straszna, która ogarnia, porywa, głuszy sumienie, głowę i piersi ogarnia szałem...
— Matko moja! — zawołała Krystyna, obejmując znowu jej ręce, — nie mów dalej, nie mów! ja wiem, rozumiem, ja kocham także...
Pierś jej podniosła się wysoko, oczy zajaśniały jakiemś gorącem, z dna piersi podnoszącem się natchnieniem.
— Ja wiem, matko moja, coto jest kochać bardzo, głęboko, namiętnie; kochać każdem uderzeniem serca, każdą myślą, całą mocą ciała, wszystkiemi siłami ducha... Znam taką miłość, wiem jak jest ona ważną... ale wiem także, iż po nad nią jeszcze świeci słoneczne oblicze prawdy; a kto na nie patrzy, nie pójdzie tam, kędy go woła głos krwi i serca, ale tam, kędy ona mu iść nakazuje... Prawda ta jest obowiązkiem... prawda ta jest cnotą... Dziś zrana widziałam tylko miłość moją, teraz przysłoniła mi ją surowa lecz święta dłoń obowiązku... Po sercu twojem matko, nie pójdę do szczęścia mego... człowiek, którego kochamy obie, odjedzie ztąd na mą proźbę... żadna z nas nie powinna dłużej go tu widzieć...
Ewa nagle twarz odsłoniła. — Jakto! — zawołała, — miałażbyś przestać go kochać? miałażbyś zabić w sobie to uczucie, którego moc poznaję z brzmienia twego głosu, z bladości twej twarzy!
Mówiła to z rodzajem przerażenia, jakiego doświadcza człowiek na widok popełnionej przez się zbrodni. Krystyna wstrząsnęła zwolna głową. Twarz jej była w istocie bardzo bladą, a brzmienia głosu dziwnie głębokie, gdy zaczęła znowu mówić:
— Nie, moja matko! nie przestanę go kochać. Uczucie moje prawe i wolne od wszelkiego występku. Zabijając je w sobie wysileniem woli, popełniłabym morderstwo nad własnem sercem, sfałszowałabym je, a tego uczynić nikomu nie wolno. Ale uczucie to stałoby się występnem, jeślibym czerpała zeń szczęście, nie zważając na twoje cierpienia. Więc zamknę je w sobie, i chować będę jak djament, który nie rdzewieje choć spoczywa w ukryciu.... i będę czekała matko... będę czekała, aż kiedyś z sercem wyswobodzonem z oków grzesznej namiętności, powiesz mi sama: idź i weź swoje szczęście...
Umilkła i osunęła się niżej na ziemię, jakby przez chwilę sił jej zabrakło. Ramionami objęła kolana matki, i składając na nich głowę mówiła ciszej:
— Będziemy cierpiały i czekały obie... Dobrze się stało, matko moja, że chwila bezpamiętnego uniesienia otworzyła ci usta... Zrzuciłaś z siebie ciężar obłudy, nie potrzebujesz więcej ukrywać się i udawać... Teraz nic nie będziemy miały przed sobą skrytego... będziemy wspierały się wzajemnie. Ja wierzę... wierzę... że nieprędko może, ale przyjdzie chwila, w której zakosztujesz świętej rozkoszy, jaką daje cnota; cichy spokój obejmie głowę twoją, i ukołysze serce... Wtedy będziemy obie szczęśliwe... Tymczasem matko, ufaj mi... ja po twem sercu do mego szczęścia nie pójdę... Będę czekała...
Ostatnie słowa jej rozpłynęły się w szepcie zaledwie dosłyszalnym; znać było, że jeśli to co mieniła być swym obowiązkiem, zwyciężyło własne pragnienie jej i uczucie, zwycięztwo to nie przyszło jej bez tego krwawego trudu, jakiemu podołać mogą mężne tylko i gruntownie cnotliwe istoty. Pomiędzy dwiema kobietami panowało kilka minut głębokie milczenie. Twarz Ewy, na którą padał cień od wiszącej u okna firanki, kryła się w mroku; Krystyna ukryła swoją w fałdach sukni matczynej. Nie chciała ona może pokazać matce żaru rozdzierającej boleści, płonącego w jej oczach, albo wielkich gorących kropel łez, które od chwili do chwili spływały z oczu tych na blade bardzo policzki. Nagle Ewa pochyliła się, i oba ramiona zarzuciła na szyję córki. Podniosła głowę jej i zaczęła okrywać ją namiętnemi pocałunkami. Przez chwilę nie mogła wymówić ani jednego słowa, i tylko usta jej lgnęły do czoła, oczów i ust pięknej, klęczącej przed nią dziewczyny, z takiem namiętnem uniesieniem, jakby wszystka burza tak długo miotająca jej sercem, wylewała się na zewnątrz przez te pocałunki, zdrojami gorącej miłości.
— O moje dziecko! — szepnęła po chwili, — o moje śliczne, dobre, wspaniałomyślne dziecko! tyś przebaczyła mi! tyś nie wzgardziła twą występną, niedołężną matką! O bądź błogosławioną! Krystyno! wróciłaś mi życie!
Zaledwie wymówiła to, porwała się z miejsca i stanęła wyprostowana.
— Nie! — zawołała, — tak nie będzie jak powiedziałaś, Krystyno! ty nie będziesz przezemnie cierpiała! Niechże choć raz uczynię cokolwiek dobrego na świecie! niechże choć raz będę człowiekiem!
Z siłą jakiej niepodobnaby się spodziewać po istocie tak schorowanej fizycznie i moralnie, podniosła córkę z ziemi. — Wstań — rzekła, — i chodź ze mną!
Odgarnęła włosy z czoła i twarzy, poprawiła nieład sukni i pociągnęła taśmę od dzwonka.
— Idź do pana Dembielińskiego — rzekła służącemu, — i powiedz mu, że życzę sobie widzieć się z nim natychmiast w pracowni hrabiego!
— Moja matko! — zaczęła Krystyna zbliżając się ku niej i biorąc ją za rękę, — co chcesz uczynić?
Ewa raz jeszcze objęła jej szyję i pocałowała ją w czoło.
— Co ci do tego? — rzekła nieledwie z uśmiechem, — pozwól matce twojej zrzucić z sumienia wielki ciężar, i z głowy wielki wstyd! Nie przeszkadzaj mi w niczem, chodź ze mną!
W pracowni hrabiego paliła się już na stole lampa i ogień płonął w obszernym kominie; nikogo jednak w pokoju nie było w chwili, gdy Ewa i Krystyna próg przekroczyły, a w drzwiach przeciwległych ukazał się Dembieliński. Na jego widok nieposkromione drżenie przebiegło Ewę od stóp do głowy; wyraz głuchej walki wybił się znowu na twarz jej bladą, zmiętą i zoraną. Szybkoto jednak minęło, bo wzrok Ewy niby ku źródłu siły zwrócił się ku Krystynie, i ztamtąd już spojrzenie jej błyszczące jeszcze źle oschłemi łzami, ale spokojniejsze i jaśniejsze niż kiedy, spłynęło na twarz zbliżającego się mężczyzny.
— Pani hrabino — pierwszy ozwał się gość, — pośpieszyłem tu na jej rozkaz... — Dokończył myśl swą pełnym uszanowania ukłonem; ale oczy jego niespokojnem prawie wejrzeniem szukały oczów Krystyny, która podając krzesło matce, na nią tylko patrzała.
Ewa nie usiadła, tylko oparła rękę na poręczy krzesła.
— Panie Dembieliński — zaczęła pewnym głosem i z podniesioną głową, — mąż mój zawiadomił mię o oświadczeniu, jakie mu wczoraj uczyniłeś pan względem Krystyny. Pan kochasz moją córkę i pragniesz otrzymać jej rękę?
Przy ostatnich słowach brzmiących tonem zapytania, Dembieliński podniósł głowę. Poważnym był w tej chwili i widocznie wzruszonym.
— Tak pani — odpowiedział, — pokochałem Krystynę szczerze i głęboko. Ona podzieliła uczucie moje. Tę samą prośbę jaką wczoraj zaniosłem do przybranego jej ojca, dziś zanoszę do jej matki.
Wyrzekł to z prostotą, jaka zawsze i nieodłącznie towarzyszy prawdziwemu uczuciu... Głos jego łagodniejszy był i cieplejszy niż zwykle; nie było w nim pokory, ale nie było też i zwyczajnej mu dumy.
Dłoń Ewy silniej zacisnęła się wkoło poręczy krzesła, usta jej otworzyły się, ale wnet zadrżały i nic nie wymówiły. W słabej tej piersi, namiętność i dobre natchnienie toczyły jeszcze walkę. Po chwili odwróciła twarz, i szybkim ruchem otarła palącą łzę, która niepowstrzymana żadnem wysileniem, wypłynęła z pod jej powieki. Byłoto wszakże jedno mgnienie oka, po którem zwróciła się ku obecnym blada ale spokojna. Wyciągnęła rękę, i ujęła nią dłoń Krystyny. W tej samej chwili w drzwiach pokoju ukazał się hrabia. Ujrzawszy trzy osoby zgromadzone razem pod światłem ogniska, zatrzymał się, i niespokojnym wzrokiem patrzał na Ewę. Ona dojrzała go także, i niepuszczając ręki córki, postąpiła ku niemu kilka kroków.
— Sewerynie — rzekła głosem, w którym czuć było pokorę, proźbę, i pewną niezwykłą jej siłę — Sewerynie, powtórzyła — pan Dembieliński oświadczył mi się o rękę Krystyny, i ja mu ją oddaję!
Hrabia wydał się zrazu zdumionym, ale trwało to zaledwie parę sekund. Odgadł, zrozumiał wszystko; oczy jego nabrały wyrazu tej głębokiej radości, z jakim poglądał zawsze na każde dobre, szlachetne zjawisko. Bruzdy poznikały z wyniosłego jego czoła. Zbliżył się prędko, wziął rękę Ewy, i przez chwilę patrzał na nią w milczeniu. Oczy kobiety połyskujące łzami błagały o przebaczenie; spojrzenie mężczyzny wyrażało głęboką litość i dobroć bez granic. W tej samej chwili Krystyna i Anatol jakby popchnęci niezwyciężoną siłą, zbliżyli się ku sobie, i połączyli dłonie. Patrzyli na siebie milcząc. W oczach mężczyzny płonął dramat serca, które długo zgłuszone i zgorzkniałe z rozkoszą nurzało się w odnalezionym zdroju miłości i wiary. W podniesionem ku niemu spojrzeniu pięknej dziewczyny, tkwił cały poczet uczuć czystych jak kryształ, stałych jak opoka, gorących jak młodość ogarnięta pierwszym płomieniem życia....
Nagle, do pokoju w którym panowało uroczyste prawie milczenie, jakie towarzyszy zazwyczaj niemej rozmowie serc silnemi przejętych uczuciami, wniknął płynący od dołu przenikliwy krzyk kobiecy. Wniknął on od dołu, wyraźnie z komnaty położonej prostopadle pod pracownią hrabiego. Był to krzyk przerażający; brzmiał w nim przestrach gwałtowny, ból jakiś nagły, jakby wołanie o pomoc i ratunek. Ewa przestraszona upadła na krzesło, i Dembieliński nastawił ucha; Krystyna pierwsza rzuciła się ku drzwiom.
— To głos Klary! zawołała.
— Co się mogło stać tej dziewczynie! — z kolei zawołał hrabia i wraz z Dembielińskim spiesznie wybiegł z pokoju.






ROZDZIAŁ VIII.
W pustej kamienicy.

Pusta kamienica w N. była zawsze pustą kamienicą; z murów zaniedbanych i chylących się ku upadkowi, tynk opadał wielkiemi kawałami, tu i owdzie odkrywając nagie, nawpół spróchniałe cegły, przez co zewnętrzna strona budowy coraz bardziej stawała się podobną do oblicza starego, chropowatego, brzydkim, czerwonym trądem oszpeconego. Nad dziurawym, opleśniałym dachem, kominy sterczały zczerniałe i nawpół rozwalone; okna bez szyb, wyglądały jak dziury pozostałe po wyłupionych oczach; na dole, spróchniałe deski wychylały się z otworów, które dawniej zamykały szczelnie, co chwilę, szczególniej w czasie słot i wichrów, grożąc głowom przechodniów kroplistą kąpielą lub zgruchotaniem. Budowa ta przed dziesięcioma laty, była smutną ruderą; dziś, pod wpływem czasu nielitościwego dla wszelkich zaniedbanych starości, przybrała pozór wymurowanej nad ziemią ponurej jamy. O jamę tę zarząd miejscowy troszczyć się przestał. Bo jeśli przed laty, okna szczelnie pozabijane deskami, do zagadkowych dumań pobudzały, i do nocnych wkoło budowy przechadzek skłaniały ludzi ustrojonych w kołnierze z białemi naszyciami; jeśli także liczni a części goście, którzy niegdyś o wieczornej porze wchodzili do sklepiku, i na długo znikali we wnętrzu rudery, obudzać mogli Bóg wie jakie przypuszczenia w głowach ludzi stróżujących nad bezpieczeństwem publicznem, a o ile to być może, i nad obyczajnością publiczną — to teraz, dawna rudera przemieniona w jamę, stała otworem, a spojrzenia ciekawych wnikając wraz z podmuchami wiatru w bezszybne okienne dziury, wraz też z podmuchami wiatru gospodarować mogły dowoli po pustych, gruzami nawpół zawalonych pokojach, nie dostrzegając w nich nic, coby mogło nazywać się czemś. Gruzy bowiem, zielonawe plamy pleśni, belki zwisające od sufitów, i wiecznem skrzypieniem przypominające grzesznikom czyściec z jęczącemi w nim duszami, pustka nakoniec, cisza, kurzawa w lecie a błoto w jesieni, były przedmiotami i żywiołami, które żadnych zajmujących obrazów przedstawić nie mogły ludziom z białemi naszyciami na kołnierzach. Albowiem niepodobna było przypuszczać, aby w takiej pustce popełnioną być mogła kradzież jaka, dokonanem morderstwo lub na szwank narażoną obyczajność publiczna. A jednak, pomimo tych uspakajających pozorów, we wnętrzu starej rudery nie jedna popełniła się kradzież, nie jedno dokonanem zostało morderstwo — tylko, że ofiary jednego i drugiego dobrowolnie tu przychodziły, aby dać się okraść lub zamordować, nie skarżyły się nikomu, i przed nikim nie wyjawiały imienia tego, kto okradał je i mordował. Mordowanie zresztą należy tu rozumieć w znaczeniu przenośnem, określającem zabójstwo nie ciał ludzkich, ale kieszeni, a co zatem idzie często, i dusz, nędzą doprowadzonych ku najstraszniejszym upadkom. Miejscem, w którem dokonywały się te kradzieże i morderstwa tajemne, bo milczącem zezwoleniem, a nawet niejako współdziałaniem ofiar zatwierdzone i ukrywane, były dwie izby znajdujące się w tej części rudery, która trędowatem swem obliczem patrzała na wielki kawał pustego gruntu, i położony na nim miejski cmentarz. Byłyto te same dwie izby, w których niegdyś mieszkała nieszczęśliwa rodzina Sebastjana Rycza. Teraz zamieszkiwał je król lichwiarzów miasta N., a był nim Rodryg Suszyc. Mały ten człowieczek, z żółtawą, pomarszczoną twarzą, z wązkiem czołem zarzuconem rudawemi włosami, z wiecznie spuszczonym ku ziemi wzrokiem i rękami zanurzonemi w kieszeniach paltota, rzadko ukazywał się na ulicy; ale ile razy ukazał się, wyglądał tak przyzwoicie, był tak cichym, nieznacznym, grzecznym dla wszystkich, choćby najmniej znanych; tak porządne i surowe nosił odzienie, tak idąc przytulał się do murów, aby nie stanąć na zawadzie komukolwiek z przechodzących, że nikomu i na myśl przyjść nie mogło, aby mógł być człowiekiem szkodliwym. Być może, iż ludzie stróżujący nad bezpieczeństwem i obyczajnością publiczną, ludzie z obowiązku wiedzący więcej niż inni, domniemywali się czegoś o rzemiośle, jakiem trudnił się Suszyc; ale ten mały, szczupły człowieczek wciskał się pomiędzy urzędowych nieprzyjaciół swoich ze zwinnością stawowca, a raz wcisnąwszy się, wyjmował ręce z kieszeni paltota. To wyjmowanie rąk wywierało na ludzi, dla których dokonywanem było, wpływ magnetyczny; zamykali oczy i nie widzieli nic: ani pustej kamienicy, ani jej mieszkańców, ani sklepiku który istniał zawsze na dole, ukazując oczom przechodniów brudne okna ustrojone w czerstwe bułki i stare sery, i wązkie drzwiczki ogarnirowane frendzlą z żółtych łojówek. Do sklepiku wchodzili jak dawniej różni i liczni goście, ale bawili tam daleko krócej niż bywało dawniej, a przytem powierzchownością swą i ubiorami przedstawiali nierównie większą rozmaitość. Zresztą w okolicy miasta, śród której znajdowała się stara rudera, nic się od dziesięciu lat nie zmieniło; czarny Styks rozlewał jak niegdyś swe nigdy nie wysychające wody, a melancholijnie pochylony nad nim „dom nad kałużą“, pochylił się jeszcze melancholijniej, pozbawiony jedynych odznaczających go przed laty ozdób: firanek wpół białych wpół czerwonych, i papierowego siana z wyrastającemi zeń włóczkowemi grzybkami i ptaszkami. W ciągu ubiegłych lat dziesięciu, dom ten zmieniał po razy kilka mieszkańców, którzy wszyscy, jakkolwiek biedni tak w zasoby pieniężne jak w chęci weselenia się, długo jednak przebywać w smutnem tem siedlisku nie mogli.
Przez ostatnie dwa lata dom nad kałużą stał pustkami, nikt w nim już mieszkać nie chciał; aż pewnego dnia najniespodzianiej w świecie nieliczni mieszkańcy błotnistej ulicy, ujrzeli dążącą ku niemu gruppę ludzi ze znajomemi im twarzami, złożoną z dwojga niemłodych państwa, jednej podstarzałej panny, która wyglądała na złośnicę i jednego podstarzałego kawalera, który wyglądał na hulakę i pijaka. Byłato rodzina Suszyców, która po dziesięcioletniem przemieszkiwaniu na jednej z głównych ulic miasta, w jednej z najporządniejszych kamienic, sprowadzała się z powrotem do domu nad kałużą. Za wozami pełnemi sprzętów i przeróżnych gospodarskich rupieci, szła naprzód matka rodziny, mała, szczupła kobietka w dostatniem futrze, z żółtą drobną twarzyczką, wyrażającą wielkie strapienie, a większe jeszcze rozgniewanie. Obok niej zamaszystym nieco krokiem, z wysoką fryzurą na głowie postępowała podstarzała nieco panna i strzygła dokoła oczami jak nożyczkami. Dwom kobietom towarzyszył trzydziestokilkoletni kawaler; gwizdał przez zęby hulacką jakąś piosnkę, laseczką o bruk uderzał, a za każdym mknącym ulicą kapelusikiem kobiecym oglądał się, uśmiechem parafjalnego Lowelasa zdobiąc twarz, która kiedyś musiała być przystojną, ale teraz wyrazem swym i zaognioną cerą przykre sprawiała wrażenie. Ojciec rodziny przyszedł najpóźniej, bo wieczorem dopiero, wtedy gdy w smutnych izbach domu poustawiano już i o ile można było uporządkowano przywiezione sprzęty i rupiecie. Przyszedł, i wszedłszy do najsmutniejszej z tych izb, tej samej którą na wyłączną własność zajmował przed dziesięcią laty, zamknął się w niej na klucz. Nie mógł jednak nie słyszeć donośnych głosów dwóch kobiet, kłócących się z sobą do północy. Potem umilkło wszystko, aż nadedniem dopiero dały się słyszeć silne stukania do drzwi i głos ochrypły od użycia trunku, gburowato wołający: „otwórzcie!“ Byłoto stukanie i byłto głos młodszego syna Suszyca, wracającego z codziennej, a raczej conocnej zabawy.
Przenosiny te miały miejsce w niewiele dni po owem spotkaniu się Suszyca z podejrzanym włóczęgą w głębi Dolinieckich lasów. Nazajutrz okna bawialnej izby zaczęły już okrywać się różnokolorowemi strzępkami papieru, a za szybami sypialnej ukazała się zzieleniała od starości oliwa w nadtłuczonej butelce, kawał brudnego masła owiniętego w bibułę, słoiczek z pomadą i kilka okruch spleśniałego sera. Ludzie idący ulicą mogli poczuwać z rana ulatniającą się przez nieszczelne okna woń przypiekanych panieńskich włosów, a w południe i wieczory słyszeć ostre, kłócące się głosy. Do domu nad kałużą wraz z rodziną Suszyców wniosły się widocznie domowe jej bogi: skąpstwo z pretensją, nieład z próżniactwem, chłód z kłótnią. Byłyto bogi posępne; ale posępniejsze jeszcze przypomnienia spotkały Suszyca u progu tej izby, w której mieszkał przed laty pomiędzy nagiemi ścianami, pleśnią wilgotną i chłodem cuchnącym pustką, a do której wracał teraz witając znowu ściany nagie, wilgotne plamy pleśni, chłód i pustkę. Tylko że dawniej w nędznym pokoju tym stał i spoglądał nań czasem miły towarzysz młodości jego, flet; teraz już go nie było, tak jak żadnej już pieśni, żadnego echa jakiejkolwiek pieśni nie było w piersi człowieka, który niegdyś, w zaraniu życia grywać na nim lubił. Pierś jego była pustą, zato sumienie... ciężkie. Dla czego Suszyc resztę pozostałego mu mienia oddawszy włóczędze spotkanemu w Dolinieckich lasach, przeniósł się do domu nad kałużą, do tego domu, w którym przeszły najcięższe chwile i mieszkały najgorsze wspomnienia jego życia? Może dla tego, że w całem mieście nie było tańszego nad to mieszkania, a może jeszcze i dla tego, że ścigany złemi wspomnieniami, pragnął bardziej jeszcze zbliżyć się ku nim, wejść w ciągłe z niemi obcowanie, oswoić się z niemi wprzódy nim przyjdzie spodziewana przez niego zapewne pora, w której ze wspomnień ukrytych przemienią się one w wieści głośne, oplączą mu stopy kajdanami, i na jaw wywołają to piętno hańby, które dotąd tajemnie paliło mu czoło.
Od dnia przeniesienia się do nowego a zarazem dawnego mieszkania, Suszyc codziennie zrana, ze strzelbą na plecach i trochą żywności w myśliwskiej torbie, wychodził z miasta, udając się w odległe jego okolice. Nikt z obcych ani z rodziny na codzienne te jego wycieczki szczególnej nie zwracał uwagi; nikt też nie spostrzegł, że każdego wieczora wracał z twarzą bladą i posępniejszą, z czołem głębiej zoranem, krokiem chwiejniejszym i powolniejszym. Kilka razy wracając z zamiejskich swych wycieczek, Suszyc skierował się zamiast ku swemu mieszkaniu, ku bramie pustej kamienicy. Od bramy tej jednak odpychało go snać uczucie nieprzezwyciężonego wstrętu, bo zbliżywszy się ku niej, odwracał się prędko i odchodził. Raz jednak przestąpił już próg wązkiej furtki, uczynił kilka kroków ku trzem oknom, błyskającym mętnemi światełkami śród czarnych, pustych otworów innych okien; ale stanął nagle, pochylił głowę, myślał, zdawał się walczyć z sobą, a potem odwrócił się i odszedł.
Pewnego dnia jednak, Suszyc po południu dopiero wyszedł z domu, i zamiast jak zwykle skierować się ku polom i lasom otaczającym miasto, przebył w szerz ulicę, i szybko, nie dając sobie czasu do namysłu, wszedł w bramę pustej kamienicy.
Byłoto w tym samym dniu i w tej samej porze dnia, w której Krystyna i Dembieliński przechadzali się po wzgórzach otaczających dwór Doliniecki, a Ewa ścigała ich gorączkowem okiem przez okna różowego saloniku.
Trzy okna wychodzące na kawał pustego gruntu, zasłonięte były sztorami; Suszyc minął je i zastukał do drzwi, do tych samych drzwi, w których niegdyś stanęła przed nim mała córka Rycza, mówiąc mu o swej umierającej matce, i o niebie ku któremu podnosiła zwolna swoje cierpiące oczy. Tym razem za drzwiami ozwał się stary, ochrypły głos kobiecy; po długich zapytaniach i zwłokach stuknęły żelazne rygle i zasuwy, a przybyły mógł wejść do ciemnej sionki. Z niej dopiero wązkie, w murze zagłębione drzwiczki prowadziły do dwóch izb, zajmowanych przez jedynego mieszkańca starej rudery. Myliłby się, kto sądząc z brudnej, obdartej, wstrętnej zewnętrzności budowy, spodziewałby się tu znaleźć równie brudne, obdarte, wstrętne mieszkanie. Dwie izby zamieszkiwane niegdyś przez rodzinę Rycza, nie były już izbami, ale pokojami; gdyby nie zbyt mały ich rozmiar, możnaby je nawet śmiało nazwać salonami. Było tu bowiem wszystko co zazwyczaj bywa w salonach. Kobierce na posadzkach, źwierciadła i wyborne sztychy na ścianach; sprzęty nizkie, miękkie, kształtem i barwą pokrycia pieszczące oko; wielkie zegary z wyzłoconemi kupidynami; nakoniec kominek zgrabnie w murze wykrojony, żelazną delikatną kratą ozdobiony, a dźwigający na obu gzemsach metalowe urny, w których sinawym płomykiem paliły się wykwintne jakieś wonności, napełniające całe niewielkie to mieszkanie aromatem silnym i nieledwie upajającym. Okna osłonione sztorami, niewiele przepuszczały światła dziennego, tak że cały wykwintny przystrój pokoi nurzał się w tajemniczym mroku, co bardziej jeszcze nadawało mu pozór wyrafinowanego, rzec można zmysłowego sybarytyzmu. Z uplotu półcieni i półświateł wychylały się wymalowane na suficie dwie piękne kobiety obnażone, w rozwiewnych szatach, trzymające wieńce z kwiatów, żywością barw przypominające świeże róże i tulipany. Niebieskawe płomyki wymykające się z metalowych urn napełnionych wonnościami, oświecały rozwieszone z obu stron komina sztychy, na których widok przysłoniłaby sobie oczy każda uczciwa kobieta, od których odwróciłby się nawet z pośpiechem mężczyzna, posiadający w sobie choć odrobinę jeszcze moralnego zmysłu. A jednak sztychy te jakkolwiek nieprzystojne, bezwzględnie rzecz biorąc, nie szpeciły pokoju, bo wykonanie ich było wyborne, a przedmiot któryby był ohydnym gdzieindziej, tu zgadzał się z wyuzdanym sybarytyzmem, stanowiącym ogólną cechę mieszkania.
Gdy Suszyc stanął w progu pierwszego pokoju, na eleganckim kominku żarzyły się rozpalone węgle, czerwonym blaskiem oświecając parę nóg niewielkich, odzianych w miękkie barwisto haftowane pantofle i opartych na żelaznej kracie kominka, wygrzewających się przy umiarkowanem cieple. Nogi te należały do małego, szczupłego człowieczka, owiniętego w obszerny szlafrok z miękkiej materji, i nawpół leżącego w głębokim fotelu, z rękami skrzyżowanemi na kolanach, a w ustach z cygarem, z którego rozchodził się dokoła głowy jego przyjemnie woniejący dymek. W pobliżu fotelu widać było niewielki stolik z resztkami jadła na talerzach i parą nawpół wypróżnionych butelek. Na widok wchodzącego, mały człowieczek podniósł się trochę, przez co zmienił leżącą postawę na siedzącą; coś podobnego do uśmiechu wygięło wązką linję warg jego, blade źrenice błysnęły skośnem, przykrem światełkiem, z pod nawpół tylko podniesionych powiek.
— Cóż sprowadza mi tę niespodziankę? — wymówił cichym, bezdźwięcznym głosem.
Suszyc powolnym ale równym krokiem zbliżył się do komina, i sam sobie przysunąwszy krzesło, usiadł naprzeciw gospodarza domu. Niedbale włożony i wytarty nieco tużurek przybyłego, rażącą sprzecznością odbił się na wykwintnem tle otoczenia, śród jakiego się znalazł; błękitny dymek palących się wonności owiał posiwiałą jego głowę i czoło, przez ostatnie kilka tygodni więcej jeszcze zbrużdżone i spłowiałe niż było przedtem.
— Co mię tu sprowadza? — wymówił zimno i powoli, — powinieneś wiedzieć o tem szanowny Don Rodrygo, że nie chęć zobaczenia ciebie. Przed kilku tygodniami komunikowałem ci miłą nowinę, o której nie zapomniałeś pewno; owoż teraz sprzykrzyły mi się już codzienne przechadzki, i przyszedłem prosić cię abyś mię zastąpił.
Małe oczki małego człowieczka zaświeciły mocniej i wnet ukryły się pod powiekami. — W ogólności nie lubię przechadzek — odpowiedział.
— Wierzę — ciągnął Suszyc, — zanadto piękne i wygodne posiadasz mieszkanie, abyś mógł opuszczać je z przyjemnością i przechadzać się z upodobaniem po śniegu, błocie i leśnych gęstwinach. Ja, który nie posiadam takiego mieszkania, przechadzałem się dotąd, ale zabrakło mi już — cierpliwości.
Przy ostatnich wyrazach uśmiech z jakim mówił zniknął mu z ust, a natomiast wybił się na nie wyraz zgnębienia, połączonego z gniewem. Chude, pomarszczone palce starego człowieka zacisnęły się silnie w koło poręczy fotelu, na którym siedział.
— Dość już tego! — wymówił głośniej i dobitniej; — to nie są żarty Rodrygu, wiesz o tem! To przeszłość nasza, która w postaci tego człowieka zagląda w oczy mnie i tobie.
Umilkł i wpatrzył się bacznie w małego człowieczka, który przy słowach jego owinął się szczelniej obszernym szlafrokiem, rzucił się w głąb fotelu, i siedział nieporuszony ze spuszczonemi oczami.
— To nie są żarty! — powtórzył Suszyc po chwili milczenia; — znasz tego człowieka, wiesz zatem czy ufać mu można... Jeśli raz dostanie się w ręce sprawiedliwości, sprzeda nas za parę lat skróconej kary, za misę choćby obfitszej strawy, za kieliszek gorzałki... Wtenczas zdejmą ci z nóg te aksamitne pantofle i zastąpią je strojem całkiem innym, a zamiast tego ciepłego szlafroka, okryją cię szarą siermięgą z czarnym krzyżem na plecach. Kajdany ciężkie są, a siermięga bardzo szorstką, możesz być o tem zupełnie przekonanym. Co do mnie, który nie jestem sybarytą, kajdan i szorstkiej siermięgi nie lękam się... ale zhańbiony oddawna we własnem sumieniu, tej hańby odkrytej, która pozwoli ludziom pluć mi w oczy, która obok imienia mego postawi przydomki łotra, złodzieja, fałszerza, tej hańby ja nie chcę... nie chcę...
Mówił to głosem stłumionym, głuchym, ale pośpiesznie, gwałtownie prawie. Przy ostatnich wyrazach wstał i drżącą dłoń wyciągnął przed siebie, jakby chciał odepchnąć tę krwawą marę, która zaglądała mu w oczy. Rodryg siedział ciągle nieporuszony, zagłębiony w fotelu. Nie podniósł oczu, żadna zmiana nie zaszła w zmiętej i skrytej jego twarzy.
— I cóż ja na to poradzę? — ozwał się po chwili.
— Co? — zapytał Suszyc, — spytaj się twojej szkatuły nabitej złotem i assygnatami, a ona da ci zbawienną radę. On chce dużo pieniędzy.
Rodryg drgnął i wyprostował się.
— Ja nie mam żadnej szkatuły! — zawołał, — zkąd u mnie szkatuła! jestem ubogim, zupełnie ubogim!
Suszyc patrzył na niego przez chwilę. W spojrzeniu tem malowała się pogarda i dolegliwa boleść. Po krótkiej chwili jednak rozmarszczył czoło, i z zimnym znowu wyrazem twarzy zaczął mówić.
— Od kilku już tygodni wałęsa się „on“ po okolicach N., policja go ściga, i ludność także, która otrzymała rozkaz pojmania go jeśliby się gdziekolwiek pojawił. Jak dziki zwierz kryje się on po lasach, a ja codziennie noszę mu pożywienie. Pieniądze oddałem wszystkie jakie miałem, nie mam już nic do dania, a on chce więcej. Wie o tem, że jesteś teraz bogatym i dopomina się o widzenie się z tobą. Dotąd uspakajałem go i powstrzymywałem, ale brak mu już cierpliwości... Nie poszedłem dziś, i nigdy już nie pójdę. Jeżeli chcesz dłużej siedzieć tu w pantoflach i szlafroku, przypatrywać się tym malowanym na ścianach pięknościom i wąchać dymki kadzideł, idź do niego i zanieś okup. Inaczej on tu sam przyjdzie...
Tym razem mały człowieczek pochylił się naprzód, obie ręce mocno przycisnął do piersi, i nie mógł już utaić drżenia wstrząsającego całem jego szczupłem, jakby śliskiem i bezkostnem ciałem.
— Przyjdzie! — zajęczał piskliwym prawie głosem, — jak on tu może przyjść? nie ośmieli się przyjść do miasta, bo wie, że tu najprędzej schwytanym być może... Strachy na lachy... ja się nie boję, nie... nie... To pewne, że pieniędzy nie mam i po błocie czołgać się nie myślę do jakichś tam lasów! Brrrrr!
Zatrząsł się cały na wspomnienie przykrej w istocie o tej porze roku przechadzki, i przysunął nogi bliżej do ognia.
— Jak chcesz — wymówił zwolna Suszyc po chwili milczenia, — jak chcesz! Nie idź, nie dawaj pieniędzy i czekaj miłego gościa, bo ja ci powiadam, że lada chwilę on tu przyjdzie. Jeśli cię znajdzie samego, to może cię i udusi nawet; kto wie zresztą, czy przezto nie uczyniłby dobrodziejstwa tobie i światu... Co do mnie, już mi to wszystko dojadło... Od tej chwili nie mieszam się do niczego, i niech sobie dzieje się co chce; wolę wszystko, niż dłużej patrzeć na ciebie. Bądź zdrów.
Rzekłszy to zmierzał ku drzwiom. Nagle stanął i wlepił oczy w sztorę przysłaniającą okno, po której przemknął się cień wysokiego, barczystego mężczyzny. Niewysłowiona zgroza odmalowała się na twarzy jego i w oczach, które wnet spuściwszy utkwił w ziemię. I Rodryg idąc za kierunkiem wejrzenia swego ojca, widział także na białej sztorze cień idącego pod ścianą człowieka. Nie wstręt go ogarnął, ale bojaźń. Rzucił się w głąb fotelu, i do połowy prawie ukrył małą swą twarz w aksamitnym kołnierzu szlafroka.
— Coto jest? — wyjąkał trzęsącą się ręką wskazując okno, — coto jest ojcze, kto to?
Suszyc zwrócił ku wylękłemu synowi twarz bardzo bladą, ale spokojną już i poważną.
— Jestto przeszłość nasza, Rodrygu — wymówił zwolna, — jestto kara za winę moją i twoją, jestto Sebastjan Rycz.
Rodryg wstrząsnął się od stóp do głowy, i zaszamotał się na swym fotelu. W tej samej chwili drzwi z zewnątrz zaryglowane zatrzęsły się pod kilku silnemi uderzeniami. Odgłosowi temu odpowiedział cichy, bezdźwięczny wybuch śmiechu Rodryga.
— Rygle, rygle! — wołał zacierając małe, kościste ręce, — rygle, zamki, haki, zasuwy! Łeb sobie pierwej o mur rozbije nim tu wejdzie.
Suszyc zbliżył się do komina i wzruszył ramionami: — Nie radzę ci doprowadzać go do ostateczności; jeżeli ośmielił się w biały dzień przyjść do miasta, snać postanowił ryzykować wszystko. Od kilku tygodni ukrywa się po lasach, cierpi chłód i głód, cień człowieka którego zamordował ściga go od zachodu do wschodu słońca, a od wschodu do zachodu wstrząsa nim trwoga przed ścigajacą go sprawiedliwością. Przy takiem życiu, rozdrażniony jest jak tygrys... Prędzej odda się w ręce pierwszego lepszego policjanta, jak odejdzie ztąd bez wielkich pieniędzy... Rozważ to sobie...
Stukanie w drzwi powtarzało się coraz silniejsze.
— Otwórz mu! — wymówił Suszyc z mocą, — otwórz jeśli dziś jeszcze nie chcesz być uwięzionym...
Żółta mała twarz Rodryga była śmiertelnie bladą. Zęby jego uderzały jedne o drugie od febrycznego drżenia szczęk.
— Otwórz mu! — powtórzył Suszyc.
— Otwórz sam! — przerywanym głosem syknął Rodryg.
Suszyc wzruszył ramionami, rzucił na syna to samo co pierwej wejrzenie, malujące wzgardę połączoną z dolegliwym bólem, i powolnym, obojętnym krokiem wyszedł do sieni. Po chwili wrócił, i do wytwornego pokoju lichwiarza sybaryty wprowadził człowieka ogromnego wzrostu, w podartej, plamami okrytej sukmanie, z twarzą brudną, nawpół okrytą ognistego koloru zarostem, z nogami poranionemi i niedostatecznie owiniętemi w obrzydliwe, obłocone szmaty. Człowiek ten, nagle owiany atmosferą pokoju ciepłą i przesiąkniętą odurzającemi woniami, zachwiał się jak pijany. Prędko jednak odzyskał równowagę, i zwracając się do Suszyca, sarknął z zaklęciem:
— Do kogoż mię to wprowadziłeś? czy tu mieszka baba, czy zaklęty królewicz?
— To ja tu mieszkam, kochany Sebastjanie — ozwał się tuż obok cichy, bezdźwięczny głosik małego człowieczka. — Mile ci się przypominają te biedne izby, kochany koleżko? wszak były one kiedyś twojem mieszkaniem, prawda?
Suszyc ze zdumieniem spojrzał na syna. Przez ten krótki czas w którym otwierał drzwi przybyszowi, Rodryg odmienił się jakby za dotknięciem czarodziejskiej różczki. Nie znać w nim już było bojaźni ani złości; uśmiechnął się owszem, i stojąc w szlafroku swym, który widocznie nie dla niego robiony, zadługi był i zaszeroki, wyciągnął rękę do przybyłego. Ale ten orzucił go tylko od stóp do głowy milczącem spojrzeniem, postąpił kilka kroków, stęknął parę razy, wyciągnął się tak, że aż stawy zatrzeszczały, i legł na sofie jak długi, walając okrywającem go błotem kosztowną materję obicia. W całej olbrzymiej postawie złoczyńcy widać było zniemożenie i opadnięcie na siłach; gruba warstwa brudu powlekała wychudłą twarz jego, nadając jej barwę błotnistej ziemi; kości policzkowe sterczały z pośród splątanych i źle jakoś do ciała przystających włosów, i tylko czarne oczy świeciły z głębokich zapadlin, ponurym ogniem gorączki trawiącej ciało i ducha.
— Kochany Sebastjanie! — zaczął Rodryg siadając na dawnem miejscu, — jak mogłeś tak narażać się, w biały dzień przychodząc do miasta?
Złoczyńca wzruszył ramionami. — Alboż myślałeś — zaczął ochrypłym głosem, — że całą zimę przeleżę w lesie jak niedźwiedź w legowisku?... Zima kończy się na wiosnę, ludzie zaczną chodzić po lasach. Trzeba abym się wprzód oddalił...
— Jużto najlepiejby było, kochany Sebastjanie, gdybyś dziś jeszcze w nocy wziął nogi za pas, i dobrał się do granicy.
Złoczyńca zwrócił głowę ku mówiącemu. — Daj pieniędzy! — rzekł krótko.
Rodryg drgnął zrazu, potem uśmiechnął się słodko i złożył ręce jak do modlitwy. — Nie mam, kochany Sebastjanie — zawołał piskliwym głosikiem, — nie mam pieniędzy!
Człowiek leżący na sofie wzruszył znowu ramionami. — Masz i dasz — odpowiedział, — dasz nawet wiele... tyle ile ja przeniosłem męczarni!
— Nie przezemnie, Sebastjanie, nie przezemnie ponosiłeś męczarnie!
— Ciężkie życie! — zaczął znowu złoczyńca nie zważając na przerwę, i patrząc na sufit, — ciężkie życie! bodajto być takim poczciwcem jak ten, którego spotkałem przy wejściu do miasta...
Suszyc oparty o poręcz fotelu, stał dotąd nieruchomy, i w milczeniu przypatrywał się synowi, który naprzemian drżał lub uśmiechał się. Teraz zwrócił oczy na złoczyńcę.
— Któżto był ten poczciwiec? — zapytał, — może policjant?
— Nie, nie policjant...
— Więc któż?
— A djabeł go wie! jakiś jegomość łysy, krępy i w okularach. Szedł z dwoma młodemi dziewczętami, zapewne z córkami swemi, i śmieli się wszyscy troje aż się po polu rozlegało.
Umilkł i przez chwilę rozglądał się dokoła pokoju. — Niech mię djabli wezmą — zawołał, — jeżelibym poznał, że to ta sama dziura w której żyłem kiedyś z moją kobietą i trzema narodzonemi z niej bębnami! Kiedy najmowałem to mieszkanie, niczego jeszcze sobie była kobiecina; potem zmarnowało się to... Na trumnie napisałem kredą „28 lat“, bo tyle miała... Najstarszej córce było lat dziewięć... zostawiłem ją u mego hrabiego...
Umilkł. Nie zmieniał pozycji, ale wodził ciągle oczami dokoła pokoju. Wyciągnął palec w stronę komina i zaczął znowu. — Ot tam, jak walnąłem ją po głowie polanem, tak rymnęła na ziemię, a w dziesięć dni umarła... Dziecko ani pisnęło, tylko uciekało odemnie jak od djabła...
Powiódł ręką po twarzy i mruknął: — Głupie przypomnienia!... To ten łysy jegomość z córkami, naprowadził mi ich do łba; a potem ta dziura... graty tu inne, ale miejsce to samo...
Po tych słowach milczenie zapanowało w pokoju. Rodryg siedział nieruchomo ze spuszczonemi oczami, z rękami wsuniętemi w rękawy szlafroka i przyciśniętemi do piersi; Suszyc wpatrywał się w rozciągniętego na sofie złoczyńcę, który wlepił oczy w sufit i co moment odwilżał językiem wargi spieczone gorączką. Niespokojne, nerwowe ruchy poruszały jego członkami, w piersi odzywało się od czasu do czasu głuche, gniewne stękanie.
— Oj, oj! — zaczął po chwili, — gdybyto człowiek wiedział co go spotka, obrałby sobie może inne rzemiosło...
Nagłym ruchem zwrócił się do Rodryga. — Dawaj pieniędzy, a dużo! — zawołał, — pojadę daleko, popłynę za morza... Dawaj pieniędzy!...
Mówiąc to porwał się z sofy, i stanął w całej swej wysokości; ale znów jak przy wejściu, zachwiał się i oparł ręką o ścianę. Głód, chłód, pragnienie, widma nocne i postrachy dzienne, tak długo walczyły z tym człowiekiem, że zgnębiły i osłabiły olbrzymie jego ciało, podkopane już i wprzódy chorobami i zabójczemi nałogami. Gorączka ogarniała go coraz bardziej, poczucie własnego zesłabnięcia wprawiało we wściekłość. — Pić! — zawołał ochrypłym głosem.
Suszyc wziął ze stołu wypróżnioną do połowy butelkę i podał mu ją obojętnie. Rodryg trząsł się pod swym szlafrokiem; złoczyńca wychylił do dna resztę znajdującego się w butelce napoju. Trunek oddawna nie używany uderzył mu do twarzy krwistym rumieńcem. Nogi zadrżały pod nim, chwiał się znowu.
— Słuchaj ty! — krzyknął, pałające oczy wpijając w Rodryga i wyciągając palec w stronę komina, — wyrzuć za okno te perfumy! Przeklęty ten smród idzie do głowy jak gorzałka! Tu ciemno! Po co te łachmany na oknach! Dość już miałem nocy... chcę dnia!...
Mówiąc to wyciągnął rękę, i tak silnie targnął sztorę, że upadła na ziemię wraz z podtrzymującym ją prętem. Na odgłos upadającej sztory Rodryg zerwał się z fotelu równemi nogami. Złość i trwoga walczyły w szarych jego oczkach, które teraz otwarte szeroko, niespokojnemi ruchami śledziły każde poruszenie posępnego gościa. Po chwili trwoga zwyciężyła wszystkie inne uczucia. — Sebastjanie — zawołał, — kochany Sebastjanie! ileż chcesz! powiedz, ile chcesz!
Wezwany stał twarzą zwrócony do okna, w postawie nieruchomej, jak skamieniałej.
— Jestem ubogi — ciągnął mały człowieczek, ostrożnie zbliżając się ku temu do kogo przemawiał, — jestem bardzo ubogi! ale podzielę się z tobą wszystkiem co mam! powiedz ile żądasz!
Rycz nie odpowiadał.
— Sebastjanie — ozwał się Suszyc, — młodzieniec w którego ścianach przebywasz, wydaje się być jak najlepszych względem ciebie intencij! Dla czego nie chcesz wejść z nim w układy! każda minuta stracona darmo, oddala nas od pożądanego nam wszystkim porozumienia.
Rycz jeszcze nie odpowiadał. Nagle odwrócił od okna twarz, której bladość tak była wielką, że przebiła się nawet przez grubą warstwę okrywającego ją brudu. Nagłe jakieś osłupienie znieruchomiło mu źrenice, usta wykrzywiły się śmiechem zdławionym, spazmatycznym.
— Widzieliście ją kiedy? — zawołał po chwili takiego śmiechu, — i palce ku oknu wyciągnął. Widzieliście ją! wygląda jak królewna, a nie wie, że ojciec jej zdycha blizko niej z nędzy i strachu! Więc mój hrabia naprawdę wyhodował ją jak paniątko! Oho! panienka musi mieć pieniądze! Niech podzieli się z ojcem!
Mówiąc to rzucił się ku drzwiom, i zanim dwaj obecni mieli czas uczynić jakiekolwiek poruszenie, wybiegł z pokoju.
W kilka minut po wejściu Rycza do mieszkania Rodryga, przed bramą pustej kamienicy zatrzymał się mały powozik, i wysiadła z niego młoda, wysmukła panna w czarnej sukni i czarnym kapeluszu, z pod którego na szyję jej i plecy spływały grube uploty włosów lnianego koloru. Byłato córka Rycza, która w rocznicę śmierci swej matki przybywała nawiedzić jej mogiłę. Powóz stał przed bramą, a ona zwykłym sobie, powolnym, jakby zamyślonym krokiem, przeszedłszy kawał pustego gruntu, zniknęła za murem otaczającym cmentarz. W pół godziny potem ukazała się znowu, i wracała tą samą drogą jaką przyszła, dążąc do oczekującego na nią powozu. Szła powolniej jeszcze jak wprzódy, i z pochyloną nieco głową. Z za przezroczystej czarnej zasłony, widać było dwie wilgotne smugi świeżych łez, staczające się po bladych jej policzkach. Stanęła w pobliżu trzech niewielkich okien, które z pomiędzy wszystkich innych same jedne opatrzone były szybami, i podniosła na nie oczy. W tej samej chwili spadła sztora okrywająca z wewnątrz jedno z tych okien, Rycz zobaczył zblizka wysmukłą postać, i piękną, smutną twarz swej córki.
Młoda dziewczyna okrążała załom starego muru, o kilkanaście kroków oddalony od bramy; tuż za nią postępował wysoki, barczysty mężczyzna, z odrażającą twarzą i w odrażającem odzieniu. Ona go nie widziała, nie odwracała głowy; szła zwolna, cała zatopiona we wspomnieniach, które nie opuszczały jej nigdy, a teraz wzmogły się i odświeżyły na widok posępnych miejsc, śród których upłynęło jej dzieciństwo. Przestąpiła spróchniały próg na wpół rozwalonej bramy, i zbliżała się ku powozowi, gdy posłyszała za sobą przytłumiony, ochrypły głos.
— Panienko! panienko! daj jałmużnę!
Odwróciła głowę, a wzrok jej padł na brzydką twarz stojącego za nią człowieka. Pod wpływem jej wzroku olbrzymia postać człowieka tego drgnęła od stóp do głowy. Wielka, koścista, brudna i nabrzmiała dłoń wyciągnięta po jałmużnę, trzęsła się jak w febrze; czarne, głęboko zapadłe oczy tonęły w bladej twarzy dziewczyny z wyrazem dzikiej, gniewnej żałości. Ale oczy Klary przelotnem tylko spojrzeniem spłynęły po tej odrażającej twarzy i postaci, sięgnęła do kieszeni, i parę sztuk miedzianej monety położyła na wyciągniętej, trzęsącej się dłoni. Po chwili była już w powozie, a gdy ten się oddalił, pieniądze zsunęły się z dłoni Rycza na ziemię, a on odwrócił się plecami do błotnistej uliczki, i przycisnął czoło do jednej ze spróchniałych desek parkanu. W tej samej prawie chwili Suszyc wyszedł z bramy, i spostrzegłszy nieruchomo stojącego człowieka, pociągnął go za połę sukmany.
— Sebastjanie — wymówił półgłosem, — przypominam ci, że Don Roderygo z upragnieniem oczekuje twojego powrotu, aby ukończyć załatwienie wiadomego ci interesu.
— Niech czeka — rzekł Rycz, — pierwej pójdę do „niej“!
Suszyc pobladł trochę. — A więc do Dolin? — zapytał.
— Muszę ją zabrać z sobą — szepnął do siebie Rycz.
— Człowieku! — zniżonym głosem zawołał Suszyc — wszakże wyniosłeś się już raz ztamtąd unikając pojmania... Poznają cię!
— Niech poznają — mruknął Rycz zaciskając pięście, — jestem przecież ojcem i mam prawo do mego dziecka... Hrabia litościwy... zobaczę się z nim... powiem, że zbrzydło mi już takie życie... Kto wie! może będę jeszcze jak ten krępy jegomość chodził z córką na spacer... Hrabia nigdy muchy nawet nie zabił...
Mówił ze wzrokiem wbitym w ziemię, krwiste pręgi wystąpiły mu na czoło, usta spalone gorączką drżały pośród splątanych, ognistych włosów zarostu. Odwrócił się nagle, i szerokiemi, nierównemi krokami poszedł w stronę, kędy ulica stykała się z polem. Suszyc stał nieruchomy, z opadłą na piersi głową. Nie znać w nim było trwogi, ale w pół gorzki, w pół szyderski uśmiech przewijał się po zwiędłych jego wargach. Przez chwilę zdawał się namyślać nad tem co czynić mu wypadało; potem zwrócił się w stronę przeciwną tej w jaką udał się Rycz, i bardzo pośpiesznym krokiem podążył ku placowi, kędy zazwyczaj zgromadzały się i oczekiwały na zapotrzebowanie przechodzących jednokonne dorożki, jedyne publiczne powozy miasta N.
Zmrok zapadał. Byłato ta sama pora dnia, ta sama godzina i chwila prawie, w której w Dolinieckim zamku Krystyna Dembielińska wchodziła do pokoju rozpłakanej, zgnębionej swej matki, i pochylała się nad nią ze słowem pociechy, i niczem niezrażonej miłości na ustach.
Z miasta N. do Dolin dążyli dwaj ludzie; jeden z nich jechał jedno-konną dorożką, drugi szedł. Nie spostrzegli się wzajemnie, bo Suszyc jechał drogą którą jeździli wszyscy, Rycz szedł a raczej biegł miejscami, któremi nie chodził nikt. Miejsca te znał on wybornie, i kierowany tak znajomością tą, jak przyzwyczajeniami człowieka oddawna i często błądzącego po manowcach, skracał sobie drogę o połowę. Silny i wprawny w bieganie, szedł daleko prędzej niż koń słaby, do dróg błotnistych i nierównych nieprzyzwyczajony. Rycz szedł a raczej biegł przez puste, zmrokiem przysłonione pola; brodził w szerokich kałużach, powstałych z nawpół roztopionego śniegu, okrążał wzgórza które stawały mu na przeszkodzie, przeskakiwał rowy, przedzierał się przez nizkie zarośla, porastające tu i owdzie błotniste łąki. Niekiedy machał rękami jakby sam ze sobą prowadził ożywioną rozmowę, lub zatrzymywał się, i przez parę sekund nabierał powietrza w pierś zdyszaną. Jeżeli ruchomy jaki punkt zaczerniał w oddali, przypadał do ziemi, i krył się na chwilę za wypukłością gruntu, lub wzgórzem z czerniałego ale nie roztopionego jeszcze śniegu.
Jakie uczucie, czy jaki zbiór różnych uczuć gnał tak człowieka tego ku miejscu, na którem oczekiwało go tysiące niebezpieczeństw? Czy długie tygodnie spędzone pod nagiem i surowem niebem zimowem, wśród głuchej samotności lasów, popychały go ku ludziom z mocą niezwyciężoną? — czy widma które go ścigały, głód, pragnienie, bezsenność, trwoga — stargały grube jego nerwy, czyniąc je wrażliwszemi, a mniej sposobnemi do posłuszeństwa rozwadze i wyrachowaniu? Może widok córki rozniecił w twardej i nawskróś zepsutej duszy złoczyńcy jakąś iskrę ludzkiego, ojcowskiego uczucia, wzbudzając w nim nieprzeparte pragnienie ujrzenia zblizka dziecięcia, które przypominało mu mniej występną, mniej czarną porę jego życia? Może jeszcze zostawał pod wpływem tego lekceważenia życia, jakie często zdarza się spostrzegać u zbrodniarzy zmordowanych długiemi wewnętrznemi burzami, wyniszczonych i zgorączkowanych uciekaniem od groźb i niebezpieczeństw? Wszystkoto razem musiało opanować umysł i uczucia Rycza, wtedy gdy dążył ku Dolinom. W połowie drogi zwolnił nawet kroku, i szedł dalej jak człowiek, który bądź co bądź, postanowił dojść tam, kędy zamierzał.
Tymczasem Klara wróciła do Dolin. Byłto dzień świąteczny; młoda dziewczyna wolna od zwykłych swych zajęć szkolnych, udała się do swego ustronnego pokoju, i z książką w ręku usiadła przy płonącej lampie. Twarz jej jak zawsze powleczona wyrazem milczącego smutku, spokojną jednak była jak zawsze. Znajdowała się w pokoju położonym na dole, w blizkości drzwi wchodowych. Po kwadransie czytania usłyszała Klara gwar kilku głosów; ktoś wyraźnie chciał wejść do wnętrza zamku, a inni mu wstępu doń wzbraniali. Na gwar ten mało zwracała uwagi, ale po chwili otworzyły się drzwi jej pokoju, i wszedł przez nie stary kamerdyner hrabiego.
— Panno Klaro — rzekł — przyszedł tu jakiś człowiek, który żąda koniecznie widzieć się z panią. Słudzy go nie puszczali, bo obdarte ma odzienie i brzydko jakoś wygląda; ale jam nadszedł i pomyślał, że pani nie będziesz może rada, jeżeli odprawią z niczem tego biedaka.
— Każ go tu wpuścić, Krysztofie — rzekła Klara powstając, — jestto zapewne ktoś chcący mię prosić o wstawienie się do hrabiego, albo o przyjęcie jakiego dziecka do szkoły. Puśćcie go tu; nie trzeba aby człowiek odchodził ztąd zelżony i odepchnięty, dla tego tylko że jego odzienie podarte.
Mówiła zwolna, łagodnie! Znać w niej było wychowanicę tego domu, w którym miłosierdzie stało na czele wszystkich cnót i postępków.
Stary sługa odszedł. W przedpokoju słychać jeszcze było przez parę minut stłumioną rozmowę kilku osób, nakoniec Klara usłyszała zbliżające się do jej drzwi ciężkie, nierówne stąpanie; do pokoju jej wszedł Rycz. Wszedłszy, zamknął za sobą drzwi na klucz, i oparł się o nie plecami. Stało się to tak prędko, że młoda dziewczyna nie miała czasu wymówić słowa, ani najmniejszego uczynić poruszenia. Dziwny postępek przybyłego nie wzbudził w niej przecież trwogi, była widocznie odważną. Zdziwiona tylko, z wielką przytomnością umysłu wyciągnęła rękę ku taśmie dzwonka; ale przybyły, który dotąd nie wyrzekł nic, a tylko ścigał oczami każde jej poruszenie, przemówił stłumionym, ochrypłym gosem.
— Nie dzwoń! nie wołaj! Czy nie poznajesz mię?
Na dźwięk ostatnich wyrazów, Klara zadrżała od stóp do głowy, i teraz dopiero zdjęta niewymowną jakąś trwogą, cofnęła się o parę kroków.
— Klarko! czy nie poznajesz mię? — powtórzył przybyły, i zarazem postąpił ku niej. Czarne oczy jego paliły się gorączką, cała twarz drgała i mieniła się dziwną grą uczuć srogich, namiętnych i boleśnych. — Jestem twoim ojcem! — zawołał, porywając obie jej ręce; i schylając się nad nią mówił dalej przerywanym, zdyszanym głosem. — Powiedziano ci, że jestem zbrodniarzem... mniejsza o to...; biłem cię jak byłaś małą... mniejsza o to...; jestem przecież twoim ojcem... jestem bardzo... bardzo biednym człowiekiem... Powinnaś mieć litość nademną... Nie rzuciłem cię przecież na bruku... myślałem aby ci było dobrze... kochałem cię jak mogłem i umiałem... Pocałuj mię... Jesteś prawdziwem paniątkiem... biała jak alabaster... dałaś mi dziś jałmużnę... rzuciłem ją w błoto... Nie chcę od ciebie jałmużny... nie chcę od ciebie nic, tylko pocałuj mię... obejmij mię za szyję. Jakażeś podobna do matki... Och! moje dziecko!
Ostatni wykrzyk wybuchnął z jego piersi wraz z ogromnem westchnieniem. Całe piekło fizyczne i moralne w jakiem człowiek ten nurzał się oddawna, zajęczało w tem westchnieniu. Ostatki uczuć jego człowieczych wzdęły się olbrzymią falą, przy zbliżeniu się do opuszczonego i odnalezionego dziecka, rozparły mu pierś strasznym bolem, i poplątały myśli w chaos obłąkane. Opasał ramionami smukłą kibić dziewczyny, i podniósł ją z nad ziemi jak lekkie piórko. Zarazem usta jego spieczone gorączką przylgnęły do czoła jej, oczów, ust i warkoczy. Wtedyto Klara obezwładniona dotąd przerażeniem, stojąca bez ruchu, wydała ten okrzyk głośny, przeciągły, brzmiący bezdenną boleścią i okropną trwogą, który przebił się przez mury, i wniknął do pracowni hrabiego w tej samej właśnie chwili, w której Krystyna i Dembieliński stali przy sobie, zapatrzeni wzajem w siebie, z połączonemi dłoniami, i miljonem cudownych nadziei i obietnic w rozkochanych spojrzeniach.






ROZDZIAŁ IX.
Litość i sprawiedliwość.

U drzwi pokoju Klary zgromadziło się już kilku strwożonych i wahających się służących; jeden z nich przesadzał schody spiesząc zapewne po rozkazy hrabiego, gdy ze schodów z wielkim pośpiechem zbiegła Krystyna, a za nią ukazali się wnet hrabia i Dembieliński.
— Panie hrabio! — zawołał stary kamerdyner drżącą rękę trzymając na klamce — stało się jakieś nieszczęście! drzwi z wewnątrz zamknięte na klucz!
— Jakiś obdartus tam wszedł! — wołali inni słudzy; — nie chcieliśmy go wpuścić, ale panna Klara..
— Wybić drzwi! — zawołał hrabia, zbiegając z ostatnich stopni schodów.
Słudzy rzucili się ku drzwiom dla wykonania tego rozkazu, ale uprzedził ich Dembieliński. Ręka jego silna była choć biała i wytworna; pochwycił klamkę i zatrząsł nią z taką mocą, że zapora żelazna pękła i drzwi otworzyły się na oścież. Wtedy oczom obecnych przedstawił się dziwny widok. Na środku pokoju stał człowiek w podartem i obłoconem odzieniu, i trzymał w objęciu zesztywniałą ze strachu i bólu dziewczynę. Twarz człowieka tego nawpół okryta ognistym splątanym zarostem, świecąca parą czarnych, rozpalonych oczów, pochylała się nad piękną głową dziewczyny ze stłumionym, zdyszanym szeptem; ale ona niby ostatkiem przytomnej myśli odwracała się od niego, i słabe czyniła wysilenia aby wydobyć się z obejmujących ją grubych ramion. Hrabia spojrzał na tę gruppę, postąpił szybko kilka kroków naprzód, i zawołał.
— Rycz! Rycz!
Na odgłos nazwiska swego, Rycz wzdrygnął się jak zbudzony ze snu; wypuścił z objęć córkę, i nawpół obłąkaną twarz zwrócił ku ludziom stojącym przy drzwiach. Wzrok jego spotkał się najprzód z twarzą hrabiego, zarazem łokcie jego przylgnęły do boków, szyja wkurczyła się pomiędzy ramiona.
— Panie hrabio — zaczął przerywanym głosem — jesteś pan litościwym... bardzo litościwym...
Hrabia odwrócił się ku obecnym.
— Wyjdźcie ztąd i niech nikt tu nie wchodzi dopóki nie zawołam.
Słudzy usunęli się, ale Krystyna i Dembieliński zostali w pokoju. Pierwsza podtrzymywała i trzeźwiła Klarę, która nie odzyskała jeszcze całkiem przytomności; drugi stanął nieco opodal, tak jednak aby w każdej chwili módz zasłonić sobą od jakiejkolwiek napaści złoczyńcy nieszczęśliwą, mdlejącą jego córkę. Ale z postawy Rycza nie można było wnosić o żadnych napastniczych ze strony jego intencjach. Stał wciąż na środku pokoju z łokciami przylgniętemi do boków, z głową wkurczoną pomiędzy ramiona, i tak jak dawniej przypominał sobą gada, który usiłuje zmaleć, zwęzić się, zwinąć się niejako w samym sobie, aby uciec od przykrego dlań zetknięcia z zewnętrznością. Twarz jego wyglądała w tej chwili dziwnie; nawpół zuchwała, nawpół strwożona, okryta ciemną warstwą brudu, i przerznięta krwistemi pręgami powstałemi z wewnętrznej burzy uczuć, wysuwała się coraz więcej z za splątanej gęstwiny ognistego zarostu, który targnięty przed chwilą, odstał od niej i osunął się do połowy, jak coś przyklejonego. Przez chwilę czarne oczy Rycza z widocznem wysileniem patrzały w twarz hrabiego; prędko jednak powieki jego zaczęły drżeć i mrużyć się, aż pokryły całkiem źrenice utkwione w ziemię; tylko usta zbielałe i drżące, poruszały się jeszcze szeptem chrapliwym, z którego rozróżnić można było kilka zaledwie wyrazów. — „Jesteś litościwym... bardzo litościwym... to moje dziecko... ciężkie życie!..“
Hrabia milczał chwilę jakby zgnębiony widokiem tego bezdennego upadku człowieka. Potem jednak podniósł głowę, i wymówił głosem zniżonym lecz pewnym.
— Jestem litościwym Ryczu... ale widzę stojącą sprawiedliwość naprzeciw litości...
Rycz zwęził się i zwinął w sobie jeszcze więcej, ale spojrzenie jego podniosło się na hrabiego nawpół zuchwałe jeszcze, ale nawpół też błagające.
— Ja niechcę sprawiedliwości... ja proszę o litość... Chcę odmienić rzemiosło i zostać uczciwym... ale nie mogę sam, bo jestem biednym, bardzo biednym człowiekiem... Proszę o pomoc...
Czoło hrabiego okryło się zamyśleniem badacza, przeglądającego do gruntu splątaną zagadkę upadłej duszy człowieczej; łagodne oczy jego zaszły boleścią nad tym upadkiem, ale usta zakreśliły linję surową, z której domyśleć się można było, że sprawiedliwość nie ustępowała w nim przed litością.
— Zostać uczciwym — wymówił po chwili, głosem głęboko smutnym, ale zarazem i poważnym. — O Ryczu, Ryczu! czemużeś nie został takim wtedy, kiedym ci obie podawał ręce... kiedy na sumieniu twem nie miałeś jeszcze krwi i zguby ludzkiej...!
Rycz podniósł znowu oczy, a były one w tej chwili przebiegłe i podstępne.
— Lepiej późno jak nigdy! — mruknął ochrypłym głosem. — Ileż razy słyszałem niegdyś od pana, że lepiej zostać uczciwym późno, jak nigdy...
— Tak, Ryczu, tak! — zawołał hrabia, — lepiej późno jak nigdy... Ale bywa czasem zapóźno... Dla ciebie zapóźno już Ryczu; ty nie możesz uniknąć wyroku sprawiedliwości... byłeś bratobjcą... wylałeś krew bliźniego twego...
Na te słowa drżenie wstrząsnęło ciałem Rycza. Instynkt zachowawczy zgłuszony w nim wprzódy innemi uczuciami, a przedewszystkiem wielkiem zmęczeniem fizycznem i moralnem, ozwał się teraz z całą siłą.
— To nieprawda! — zawołał usuwając się o kilka kroków, — pan mię krzywdzisz, pan niesłusznie mię posądzasz! Byłem pijakiem, karciarzem, łotrem, ale nie zabiłem nikogo! nikogo!
Powiedział to z taką mocą i śmiałością, że na twarzy hrabiego odmalował się niepokój wielki. Nie skłonny do podejrzeń, z duszą odwracającą się trwożnie od wszelkich występków bliźniego, przeląkł się on prawdopodobieństwa omyłki. Po chwili jednak głęboki namysł pokrył mu znowu czoło, oczy stały się badawcze i przenikliwe.
— Mówisz nieprawdę, Ryczu — zawołał, — byłeś kontrabandzistą i zabiłeś biednego strażnika, który ci stanął w drodze...
Na słowa te, rzecz dziwna! oczy Rycza podniosły się z niewymownem przerażeniem, i z palącym bólem zaczęły w okół pokoju szukać twarzy Klary. Ona stała w ocienionej stronie pokoju, tuż przy Krystynie, która trzymała jej rękę. Była już otrzeźwioną całkiem, ale bladą śmiertelnie. Usłyszawszy słowa hrabiego, zachwiała się znowu, jęknęła i obiema dłoniami twarz zakryła. Rycz stał nieruchomy i patrzał na nią; oczy jego przesuwające się zwolna od lnianych warkoczy dziewczyny aż do skraju sukni jej dotykającego posadzki, nabrały po chwili tego wyrazu niemej lecz nawskroś przenikającej boleści, jaki cechuje szeroko roztwarte i stopniowo gasnące źrenice śmiertelnie zranionego zwierzęcia. Nagle okropne westchnienie wydarło się z jego piersi, gwałtownym ruchem zwrócił się do hrabiego i upadł przed nim na kolana.
— Panie! — zawołał rozdzierającym głosem, — nie gub mię... nie oddawaj w ręce sprawiedliwości w obec mego dziecka... Pójdę sam... powiem wszystko... życie mi dojadło... Nie chcę nic... tylko puść mię ztąd... Powiesz jedno słowo a wszyscy cię usłuchają... Jam nędzny robak... ty wielki pan... trzymasz mię w swojem ręku... zlituj się! zlituj się! zlituj!
Ze słów tych i głosu jakim je wymawiał, znać było że zapanowały w nim dwa uczucia: wstyd przed córką, która była świadkiem jego hańby, i instynkt zachowawczy wzbudzający w nim trwogę przed straszną karą, która go czekała. Przypełzł na klęczkach, i trzęsącemi się ramionami objął nogi hrabiego. Z piersi jego wydobywały się wściekłe jakieś jęki, podobne do przekleństw i złorzeczeń; ale twarz dotknęła prawie ziemi, i widać było jak z nawpół zamkniętych oczu jego spadły bujne łzy.
Na twarzy hrabiego wybiła się także walka sprzecznych uczuć. Nie mógł on bez najwyższej boleści widzieć klęczącego przed sobą człowieka, a zarazem myśleć, że podnieść go nie może, niepowinien. Tysiąc myśli w jednej minucie przesunęło się przez głowę filantropa. Człowiek rozciągnięty teraz przed nim w łzach i prochu, był winowajcą wielkim, to prawda; ale z drugiej strony uderzył weń snać piorun boży i sumienie zapalił mu trawiącą lecz zbawczą pożogą zgryzoty. Byłato może chwila stanowcza, w której dusza ta zbrodnicza lecz zmordowana, przedrzeć się mogła w krainę światłości. Miałże jednem słowem zapierać mu jej wrota? Miałże on, bogaty we wszelkie wielkości ziemskie, udostojniony wszelkiemi godnościami duchowemi, pchnąć w bezdnię kary i sromoty człowieka, który łzami oblewał jego stopy wołając o sobie: „jam nędzny robak!“ Tak czuł i myślał filantrop, człowiek bezbrzeżnie kochający ludzi, wszystkich bez wyjątku ludzi upadłych, nawet i występnych; tak myślał także człowiek przedziwnie dobry, któremu każda łza bliźniego ukropem spadała na serce, któryby ciało i duszę swą spalił na stosie ofiarnym, zato aby z niczyjego już więcej oka żadna łza nie upadła.
Ale z drugiej strony powstał w nim myśliciel, znający do gruntu prawa rządzące bytem społeczeństw, i zobaczył przed sobą kartę przedwiecznego tego kontraktu, którym wszystkie żyjące na ziemi istoty ludzkie, związały się nierozerwalnym węzłem solidarności. Wina nie ukarana przypuszcza koniecznie niewinność zgnębioną; zbrodniarz nieubezwładniony, każe domyślać się ofiar nie obronionych. Oto jedna z przyczyn istnienia więzień i kar. Podstawą ich nie zemsta, ale sprawiedliwość. Hrabia ujrzał przed sobą niewinność zgnębioną w przeszłości winą Rycza, i ofiary, które nieobronione, paśćby mogły w przyszłości, gdyby on ubezwładnionym nie został. Sprawiedliwość zwyciężyła w nim litość. Podjął głowę i rzekł stanowczym głosem:
— Nie, Ryczu! wolność zwróconą ci być nie może... Nie jestem mocen zniszczyć przeszłości twojej, ani ręczyć przed społeczeństwem za twą przyszłość...
Głos jego zadrżał, milczał chwilę potem dokończył. — Przebacz mi bracie! ale nie jestem w tej chwili pojedyńczym człowiekiem; jestem narzędziem społeczności pokrzywdzonej przez ciebie... Dopomina się ona abym cię jej oddał... muszę... powinienem...
Wyrzekłszy to postąpił ku drzwiom aby je otworzyć, gdy Rycz porwał się z ziemi, i obrócony do córki zawołał:
— Cóż ty? paniątko! królewno! hrabianko! nie masz litości nad ojcem? Widzsz że tarza się po ziemi jak robak, a nie otworzysz buzi aby prosić za nim! Toż ja tu do ciebie przyszedłem, i o niczem nie pamiętałem tylko o tem, że ty jesteś krew z mojej krwi, kość z moich kości!
Klara stała nieruchoma, jakby czucia pozbawiona, z oczami szeroko otwartemi i utkwionemi w ohydną twarz człowieka, który do niej przemawiał.
— Cóż tak wytrzeszczasz oczy? — krzyknął Rycz, — otwórz lepiej gębę i proś... bo ot zaraz skrępują mię postronkami, a potem piętnować będą na publicznym placu... i ciebie napiętnują także boś ty moja córka... Nikt nie zrobi tego abyś nie była moją córką... Prośże za mną! proś! proś!
Rzucił się ku niej. I znowu na twarzy jego zapanował wściekły gniew złoczyńcy zatwardziałego, ogarniętego przemożnym zachowawczym instynktem. Dembieliński poruszył się z miejsca, na którem stał dotąd, i zagrodził mu drogę, ale Klara cofnęła się sama aż pod ścianę. Blada twarz jej nieruchoma była jak zawsze, ale błękitne, łagodne i smutne zwykle oczy błyszczały światłem.
— Tak! — krzyknęła wyciągając przed siebie załamane ręce, jakby chciała z nich utworzyć sobie puklerz i odporę — jesteś moim ojcem, ale zabiłeś moją matkę!....
W tej chwili kilku już ludzi znajdowało się w pokoju. Rycz stał jak wryty do miejsca i patrzał na córkę. Nagle targnął ogniste włosy okrywające głowę jego, twarz i rzucił je na ziemię.
— Panie hrabio! — rzekł stłumionym ale przenikającym szeptem, — rozkaż aby zaprowadzono mię do turmy. Ukradłem twoje papiery i oddałem je fałszerzom, którzy ukradli pieniądze w banku, przewoziłem kontrabandy i zabiłem strażnika. Basta! niech już to wszystko raz się skończy!
Hrabia zwrócił się ku oczekującej na rozkazy jego służbie. — Weźcie człowieka tego i zapowadźcie go gdzie należy — wymówił, i odwróciwszy się, zakrył dłonią oczy. Rycz nie bronił się, i spokojnie postępował śród ludzi, którzy go otoczyli. Hrabia po kilku sekundach odkrył twarz silnie wzruszoną, i szukał wzrokiem Klary, która klęczała z głową nizko pochyloną i ukrytą w dłoniach. Przez palce jej przeciekały rzęsiste łzy i widniał ciemny rumieniec okrywający czoło. Daremnie Krystyna pochylała się nad nią, obejmując ramieniem szyję towarzyszki, i szepcąc jej do ucha pocieszające zapewne i podnoszące wyrazy; Klara zdawała się nic nie czuć i nie słyszeć. Płakała cicho, bez łkań i jęków, ale znać było, że upadała pod brzemieniem wstydu, boleści, i strasznych odnowionych wspomnień.
Hrabia zbliżył się i położył dłoń na tej upokorzonej głowie. — Klaro — wyrzekł głosem łagodnym lecz poważnym — podnieś głowę, powstań. Jesteś nieszczęśliwą, ale nie zhańbioną, bo ani grzech, ani hańba rodziców nie spływa na dzieci w obec Boga sprawiedliwego i ludzi rozumnych. Nieszczęśliwy twój ojciec odpokutuje swe winy, bo słusznem jest aby każdy niósł na swych barkach następstwa swych czynów; ty zaś żyj jak dotąd żyłaś, smutna, bo inaczej być nie może, ale niewinna, pracowita i spokojna. W domu moim nie zabraknie ci nigdy miejsca, opieki i miłości, a na świecie znajdziesz zawsze ludzi, których wspieranie i oświecanie, ciebie samą wspierać i wzmacniać będzie....
Kiedy hrabia to mówił, nieszczęśliwa dziewczyna powoli odkrywała i podnosiła twarz zalaną łzami, i powleczoną szkarłatem wstydu. Po chwili wyciągnęła obie ręce, pochwyciła dłoń hrabiego i okryła ją pocałunkami. — O panie! — szepnęła — dobroczyńco mój, nauczycielu... o mój ojcze!
— Tak — zawołał hrabia, — byłem dotąd opiekunem twoim Klaro, ale dziś podwójnie mi stałaś się drogą, boś podwójnie nieszczęśliwa. Odtąd będę ci ojcem!
— A oto — dodał biorąc rękę Krystyny i łącząc ją z ręką Klary — a oto twoja siostra!...
Klara z trudnością powstała z klęczek, i wzrok zaćmiony łzami, pełen palącego niepokoju zwróciła na Krystynę, która w tejże samej chwili objęła ją ramionami, i skłoniła na swą pierś zbolałą jej głowę. Dembieliński patrzył na całą scenę nieruchomy i zamyślony; po wielkiej bladości jego twarzy i kilku głębokich zmarszczkach brużdzących mu czoło, poznać można było, że i on także wraz z otaczającemi go osobami przebył jednę z tych ciężkich chwil życia, których grozy i boleści stłumić nie może najsilniejsza nawet wola, najoporniejszy nawet wszelkim wzruszeniom umysł. Ale w chwili kiedy Krystyna otworzyła ramiona przed zgnębioną cierpieniem i wstydem nieszczęśliwą dziewczyną, i gdy usta jej świeże, niepokalane, cichy lecz gorący pocałunek składały na bladem czole córki zbrodniarza, Dembieliński objął ją wzrokiem tak głębokim, promiennym i gorącym, jakby miłość jego dla tej ślicznej dziewicy teraz dopiero zapłonęła w nim z największą potęgą, a szacunek dla niej dosięgnął najwyższego szczytu uwielbienia.
— Krystyno! — wymówił stłumionym głosem — Krystyno moja! — I wraz z tym szeptem gorącym, błagalnym, wyciągnął ramiona, jakby chciał porwać w uścisk namiętny tę cudnie piękną i wysoce szlachetną postać niewieścią, która stała teraz przed nim niby wcielenie czystości bez zmazy i miłosierdzia bez granic. Nagle blada twarz dumnego człowieka pochyliła się w dół, jakby rażona strasznem światłem uderzającem w nią z jakiegoś nagle pojawionego obrazu, z jakiegoś przypomnienia, spadłego jak grom w myśl i serce przejęte nawskroś uczuciem miłości. Dłonie jego splotły się i zakryły pochylone czoło, którego bladość przedchwilna nikła przed ognistym rumieńcem, wstępującym coraz wyżej, niby łuna pożaru coraz szerzej rozpalającego się w jego wnętrzu. Tak stał chwilę, ale krótką tylko chwilę. Siła woli i przytomność rozumu nie mogły odstąpić go na długo. Energicznie podniósł głowę, spojrzał raz jeszcze na Krystynę, i wyszedł z pokoju.
W tej samej chwili u zamkowego podjazdu dał się słyszeć turkot lekkich kół. Dembieliński wszedł do obszernej, oświetlonej sieni, i oko w oko spotkał się z Suszycem, który w drzwiach od podwórza stał w wytartym swym, przemokłym od wilgoci paltocie, ze zwykłym sobie uśmiechem na wązkich, zwiędłych wargach. Przez chwilę dwaj ci ludzie patrzyli na siebie w milczeniu. Oprócz nich znajdowało się jeszcze w sieni dwóch służących. Suszyc pierwszy postąpił naprzód.
— Dobry wieczór, panu — rzekł składając ukłon Dembielińskiemu; spodziewam się, że nie weźmiesz pan za złe staremu pełnomocnikowi twego ojca, że umyślił sobie przyjechać tu i odnowić z panem dawną znajomość. Ale — dodał swobodnym zupełnie głosem — trafiłem tu na jakąś tragedję. Wjeżdżając, na dziedzińcu spotkałem gromadę ludzi, wiodących, o ile mi się zdaje, pojmanego jakiegoś złoczyńcę.
— Tak, — odparł Dembieliński — nie tylko po lasach i jaskiniach szukać należy złoczyńców; błądzą oni po wszelkich miejscach świata i w biały dzień nawiedzają nieraz progi najwyższych i najzacniejszych domów.
Głos jego posiadał zwykłe sobie brzmienie czyste i niedbałe, ale w oczach, które mierzyły się niejako z oczami Suszyca, paliła się boleść głęboka jak otchłań i stalowemi błyskami świeciło gorżkie jak piołun szyderstwo.
W tej chwili hrabia wyszedł z pokoju Klary. Dembieliński zwrócił się ku niemu.
— Panie hrabio — rzekł, — nie weźmiesz mi za złe, za zuchwałość, jeśli w domu twym przyjmę przybyłego do mnie gościa.
— Ależ ja znam pana Suszyca; uprzejmie wymówił hrabia — spotykałem pana parę razy w domu naszej kochanej, zacnej pani Sylwestrowej. Pozwolę sobie uczynić panu wymówkę, że ani razu dotąd nie wstąpiłeś w me progi.
Mówiąc to wyciągnął ku przybyłemu dłoń, tę dłoń serdeczną, która nie znała różnicy klas i położeń, a ciepła i szczera, otwierała się jak dla brata dla każdego człowieka. Ale na ten gest hrabiego zaszła w twarzy Suszyca nagła zmiana. Spłowiałe czoło jego powlekło się purpurą, strudzone powieki opadły w dół, zwiędłe wargi drgnęły. Ręka jego podniosła się z widoczną trudnością, i zaledwie końcem drżących widocznie palców dotknęła dłoni hrabiego; zarazem człowiek ten opylony i poplamiony winami życia, nizko pochylił zawstydzone swe czoło przed tym, którego dnie miały jasność słońca a sumienie przejrzystość kryształu.
Po chwili hrabia wydawał zebranym w sieni ludziom rozporządzenia, odnoszące się do świeżo pojmanego złoczyńcy, a Dembieliński z Suszycem zwolna wstępowali po szerokich wschodach, poprzedzani służącym, który szedł rozniecić światło w pokoju zamkowego gościa.






ROZDZIAŁ X.
Wspomnienia.

Usiedli na przeciw siebie, przy okrągłym stole umieszczonym w środku obszernej komnaty, i oba oparli czoło na dłoniach. Nie patrzyli na siebie, i przez kilka minut mogło się zdawać, że zapomnieli wzajem o sobie. Dembieliński pierwszy podniósł głowę i skrzyżował na piersi ramiona.
— Więc człowiek ten ohydny był pańskim wspólnikiem — wymówił wlepiając w bladą twarz Suszyca oczy płonące posępnym ogniem. Głos jego stłumiony był i głuchy. Suszyc zwolna podniósł powieki.
— I pańskim także — odpowiedział krótko.
— Jam o nim nie wiedział!
— Tak jak on niewie o panu.
— I któż mi o tem zaręczy? — rzucił Dembieliński z błyskiem ironji w oczach.
Suszyc uśmiechnął się z goryczą. — Ja — odpowiedział — ja, którym pana pociągnął w tę przepaść bez dna....
Przez chwilę milczeli znowu.
— Spóźniłem się — zaczął Suszyc; wiedziałem, że on udał się tu, i sądziłem że go dognam w drodze i od zamiaru szalonego odwiodę. Myślałem że gdybym nawet jednocześnie z nim tu przybył, potrafiłbym zapobiedz katastrofie. Ale, wszakże stało się tylko to co stać się było powinno.
— Powinno? — tonem pytania powtórzył Dembieliński.
Suszyc milczał znowu chwilę, — Z dwóch męczarni — rzekł — mniejszą jest ta która mię czeka, niż ta jaką przeniosłem dotąd. Tak — ciągnął podnosząc na Dembielińskiego blade swe oczy, które teraz mieniły się połyskami bólu i szyderstwa — nie wszyscy zarówno dobrą mają pamięć.. nie wszystkim jednako okoliczności i warunki życia pamiętać pozwalają... Przed panem paliły się w złotych urnach światowe kadzidła... na głowę twą fortuna sypała z rogu obfitości sławę, powodzenia, bogactwo... nic dziwnego że śród dymów i kwiatów zagubiłeś pewne wspomnienia... Ja byłem podobny do stłuczonego garnka, nie mogącego ruszyć się ze śmietniska na jakie go wyrzucono... W przyszłość patrzeć nie miałem najmniejszej potrzeby, bo jej dla mnie nie było... lepiej więc od pana pamiętałem szczegóły przeszłości... lepiej je zresztą znałem...
Umilkł na chwilę i nie patrzył już na towarzysza rozmowy. Spojrzenie jego szkliste utkwiło w pustej przestrzeni. Po chwili, zniżonym bardzo głosem zaczął mówić, jakby do siebie.
— Było ich troje: niedołężny lecz uczciwy starzec, młoda niewinna dziewczyna i piękny, dzielny, zacny młodzieniec. Zginęli. Kto winien zgubie ich...? ja.
— I ja — głosem echowym, zdławionym, wymówił Dembieliński, siedzący naprzeciw gościa swego z twarzą ukrytą w obu dłoniach.
Suszyc skierował nań swe szklisto połyskujące spojrzenie. — Tak, i pan także. Ale jesteś młodym, pełnym sił i nadziei; pojedziesz znowu w świat, kędy fortuna oczekuje na cię z otwartym rogiem obfitości... Zapomnisz... A jeśli wspomnienia dokuczać ci będą, uciekniesz od nich w objęcia kobiety, w odmęt interesów, we wrzawę oklasków... Być może, iż na starość, kiedy mniej będziesz myślał o sobie samym, potrafisz na innem miejscu wynagrodzić to, co na tamtem wyrządziłeś złego....
Wstał i wziął ze stołu czapkę jakby gotując się do odejścia. — Dla mnie — kończył — niema już objęć kobiecych, ani odmętu interesów, ani blasku sławy...; jam stary, zmordowany, ka- rjera moja skończona. Dla czegóż więc resztą życia mego nie miałbym okupić reszty ich życia...? Co się stało, stać się było powinno. Przeszkody jakie stawiłem ostatecznemu rozwiązaniu, usiłowania jakich dokonywałem w celu niedopuszczenia go lub przynajmniej oddalenia, uważam za ostatnie tchórzostwo i ostatni występek człowieka, którego życie całe było szeregiem słabości i błędów. Dla tego też, lubo wiem z pewnością, że człowiek dziś tu pojmany odkryje całą prawdę, nie rozpaczam bynajmniej; owszem, czuję się spokojniejszym niż byłem oddawna...
Dembieliński stał ze spuszczonemi oczami, i trudno było odgadnąć czy słyszał nawet ostatnie zwrócone do niego wyrazy. Nie podniósł oczu na gościa gdy ten skinął mu głową na znak pożegnania, i zdawało się, że nie widział go gdy powolnym, równym krokiem opuszczał pokój. Po kilku dopiero minutach zupełnej, kamiennej jakby nieruchomości, opuścił się zwolna na najbliższe krzesło, i łokciami wspierając się o stół, czoło powleczone ciemnym rumieńcem ukrył w obu dłoniach. — Było ich troje — wymówił zcicha, i po chwili dodał jeszcze — niedołężny starzec, niewinna dziewczyna, i dzielny młodzieniec!
To co czuł w tej chwili, musiało być dolegliwem, głębokiem cierpieniem, bo palce jego zatapiały się w las kruczych włosów, szarpiąc je chwilami niby pod wpływem głuchego bólu; musiało też być wstydem a może i trwogą, gdyż ciemne rumieńce i wielkie bladości przesuwały się z kolei po nawpół przysłonionem jego czole, a wargi drżące i pobladłe utraciły cechujący je zwykle wyraz dumy i barwę purpury.
— Było ich troje! — wymówił raz jeszcze prawie głośno, i powstał nagle. Stanął wyprostowany w całej swej wysokości; ale głowa jego tak bardzo podnosząca się zawsze, pochylała się teraz jakby pod niewidomym, cisnącym ją ciężarem. — Okropność! — zawołał nagle — okropność! ten ochydny człowiek, ten karczemny złoczyńca był moim wspólnikiem!
Gorzki, szyderczy, spazmatyczny śmiech zatrząsł mu piersią; podniósł ręce i obiema dłońmi przycisnął skronie pałające ognistą purpurą wstydu. — Nikt o tem nie wie! — wymówił jeszcze, szklistemi oczami wpatrując się w przestrzeń, i zaraz dodał. — Ale ja wiem o tem! ja sam...
I jakby chciał ukryć twarz swą przed martwemi nawet przedmiotami, które napełniały pokój, odwrócił się gwałtownym ruchem i stanął przed oknem. Stał tak długo, wpatrując się w przepaścistą głębię ciemnej nocy. Obrazy jakie ujrzał rozpostarte na tem tle czarnem, musiały być straszne; myśli, które oblegały mu głowę, kipiały snać jak war i rozdzierały wnętrze jego na podobieństwo ognistych błyskawic, rzucających ponure światło w łona chmur ciemnych. Bo na twarzy jego malowała się burza uczuć, wyraźnem piętnem wybiły się niewymowne męczarnie ducha. Wola, ta dzielna pomocnica tak wiernie i skutecznie wspierająca go zawsze, w tej chwili opuściła go całkiem; sofizmat i szyderstwo, te sztuczne wykwity umysłu skąpanego w niezdrowej atmsferze, umilkły i odbiegły. Zato okrążyły go dokoła, pierś i mózg mu napełniły te moce tajemne, które ciche lecz niespożyte, żyły i spoczywały na dnie jego sumienia...
Kwadranse upłynęły, zanim człowiek ten energiczny, lecz bezdennie w samym sobie upokorzony i boleśnie w sumieniu swem szarpany, zdołał pozornie przynajmniej odzyskać równowagę swych władz moralnych. Profil jego oświetlony padającem nań ukośnie promieniem lampy, długo wstrząsany wrzącą w nim burzą, wracał stopniowo do tej doskonałej prawidłowości linij, z jaką wyrzeźbiła go natura; zastygał jakby w tę kamienną, nieprzeniknioną powłokę, jaką dlań urobiły wysiłki żelaznej woli i długoletnie przyzwyczajenia. Ale gdy nakoniec odwrócił twarz od czarnej, widniejącej za oknem nocy, i podniósł ją tak jak zwykł był podnosić, na czole jego leżały bruzdy głębokie, niby stygmat, który już nigdy zniknąć zeń niemiał, a czarne źre- nice paliły się tak posępnemi a zarazem tak silnemi blaskami, jakby ten ogień wewnętrzny, trawiący, z którego brały źródło, nigdy już i niczem zgaszonym być nie mógł. A jednak znać było, że pomimo nieumilkłej zgryzoty i szarpiącej boleści, wracała człowiekowi temu zrosła z nim niejako i na chwilę tylko odbiegła odeń siła oporu. Zbliżył się do wielkiego stołu, i zgarnął przed siebie znaczną ilość leżących na nim papierów. Przesuwał je niecierpliwemi rękami, zatapiał wzrok w nakreślone na nich wiersze, przeciągał dłoń po czole spędzając zeń niby te chmury, które wylęgłe pod czaszką, zasnuwały mu mgłą źrenice. I widać było, jak całą siłą swej moralnej istoty, pasował się z mocami które go obległy; jak skupiał buntujące się myśli, aby je przykuć do tych kart, na które patrzył, i sprowadzić na drogę na jaką wiodła je wola jego.
Było w nim w tej chwili dwóch ludzi. Jeden pamiętał i cierpiał; długi złorzeczył pamięci i cierpieniu, usiłował śmiać się z nich i zmusić je do milczenia. Walka ta trwała krótko, ale tak była ciężką, że kilka kropel zimnego potu wycisnęła na blade, zbrużdżone czoło. Dyplomata i publicysta był teraz człowiekiem tylko, który pamiętał, wstydził się, cierpiał. Czytał to co niedawno jeszcze nakreślił własną ręką, i nie rozumiał samego siebie; nie mógł rozwikłać wątku myśli, które z własnej głowy jego przelały się na papier. Ale on chciał wrócić do samego siebie, a czego chciał tego dokonać musiał. Raz jeszcze przeciągnął dłoń po czole, chwilę jeszcze wpatrywał się w nakreślone przez niego samego pisma, nie odrywając oczu od papieru wyciągnął rękę i ujął pióro. Odkąd opuścił miejsce dziesięcioletniego swego pobytu, widownię na której rozwijała się jego działalność i wzrastały powodzenia, zwykł był w pewnych regularnych odstępach czasu przesyłać kilka kart przez siebie napisanych dziennikowi, którego był założycielem, a który lubo zmienił właściciela, potrzebował dla zapewnienia sobie dalszej egzystencji, czynnej jego pomocy przez czas jakiś przynajmniej. Publika znała jego imię i szukała go między wierszami szpalt ulubionego dziennika; a gdyby go nie spotykała, mogłaby zobojętnieć, i z właściwą sobie niestałością przelać chlebo i sławodajne swe łaski gdzie indziej. Dembieliński uproszony przez następcę swego, który zarazem był kolegą jego i znajomym, przesyłał mu od czasu do czasu artykuły, które nosząc na sobie cechy zwykłe świetnemu i wyostrzonemu jego pióru, tem ponętniejsze stały się i więcej upragnione, że pochodziły od człowieka przyodzianego wysokiem dostojeństwem poselskiem. Na arkuszu do którego w tej chwili Demnieliński przykuwał swe oczy, i w który usiłował skupić zbuntowane swe myśli, wypisanym był początek jednego z takich artykułów. Początku tego zrozumieć on nie mógł; odczytywał go, silił się nad pochwyceniem myśli owitej szeregami wyrazów, ale nie mógł tego dokazać. Wydawało mu się wciąż, że nie on to pisał, ale ktoś inny; w jego głowie nie było takich wyrazów ani takich myśli. Chciał jednak zmusić samego siebie do posłuszeństwa i pracy.
Po niejakim czasie było w nim znów dwóch ludzi, z których jeden pamiętał i cierpiał, drugi walczył z pamięcią i cierpieniem. Stopniowo walka przycichała; na twarz wracał wyraz oporu, woli, dumy. Wziął znów w rękę rzucone przed chwilą pióro, i pisał.
„Wszystkie piękne i bogate dary, któremi mię obdarzałaś szanowna publiczności: sławę i różne światowe powodzenia, owinąłem liściem papyrusowem, i ze wszelką czcią przynależną pamiątkom tak świetnej przeszłości, wyrzuciłem je za okno. Uczyniłem to nie dla tego, bym nie umiał szanować łask twoich, ale dla tego, że nie myślę już korzystać z nich nadal. Proszę cię o dymisję, pani moja; opuszczam służbę u ciebie, a oddaję się na ofiarę innym zupełnie bogom.“
„Jakież są te bogi nowe? pytasz zdumiona. Odpowiem ci w krótkich słowach. Ideał prawości i cnoty, który odnalazłem w sobie samym; piękna, dobra kobieta, w której oczach równie rozumnych jak niewinnych i kochających, ujrzałem niebo.“
„Zapragnąłem być nieposzlakowanie prawym i dla tego opuszczam dotychczasowe stanowisko moje, na którem zostając musiałbym jak dotąd schlebiać jednym, bawić drugich, oszukiwać innych.“
„Sprzykrzyło mi się już patrzeć na świat dwiema twarzami i łamać sobie głowę nad wynajdywaniem najlepszych sposobów wyławiania ryb z cudzych stawów. Nie chcę już więcej zwodzić łatwowiernych, usypiać ufnych, matnią intrygi owijać słabych i ciemnych.“
„Nie myślcie przeto, abym miał zamiar osiąść w ustronnej pustelni z trupią czaszką przed oczami, albo rozciągnąć się próżniaczo na wezgłowiu nabytego już bogactwa, założyć ręce i przymrużyć oczy do wiekuistego farniente.“
„Nie. Ascetą nie zostanę ani próżniakiem, wyławiającym otwartemi usty pieczone gołębie spadające z obłoków.“
„Pozostaję w ojczystym moim kraju. Para silnych rąk i trzeźwo myśląca głowa nie będą mi zbyteczne; nie będzie mi w nim tak ciasno, bym do działania nie znalazł obszernego pola. Stanę w rzędzie rozumnych i cnotliwych mych współbraci, i nie będę pomiędzy nimi ostatni.“
„Ona będzie ze mną, zawsze i wszędzie ze mną. Kiedy będę smutny lub zmęczony, ramiona jej oto- czą moją szyję, głowa moja spocznie na jej piersi; kiedy obrazy przeszłości ścigać mię będą, położę dłoń jej na moich oczach, i przestanę widzieć te czarne pasma, które owijają życie moje pod błyszczącą jego pozłotą. Co wieczór usnę z sercem jej bijącem przy mojem sercu, co rana budzić się będę ogarnięty promieniami wpatrzonych we mnie jej oczów. Kochać i ufać, czuć się kochanym i prawym w czynach swych i myślach, uwielbiać wszystko co piękne i dobre, i posiadać obok siebie serce szlachetne, umysł wzniosły, który każdemu uczuciu, każdej myśli mojej wiernym wtórem odpowie... co za życie! jakie gorące, prawe, czyste szczęście!“
„Takie życie i takie szczęście musi być moim udziałem! Dla czegożbym posiąść go nie miał? Bogaty jestem w zdrowie, siłę, wolę... ona mię kocha...“
„Gdybyżto jeszcze można było zapomnieć, umrzeć i urodzić się nanowo, i w jednej sekundzie rozdzielającej śmierć z urodzinami, postradać pamięć o wszystkiem co było... pogrążyć się w jakichś wodach Letejskich i wyjść z nich bez rdzy przeszłości, świeżym jak jutrzenka dnia powstającego, jasnym jak świtanie dnia pogody i urodzajności!“
„Zapomnienia! zapomnienia! Iluż na świecie ludzi pożąda go, a nie otrzymuje! Byłżebyto jeden z tych krzyków, na które nie mają odpowiedzi ża- dne echa ziemi? byłżebyto krzyk człowieka, który czuje że tonie w brudnych falach, w jakie pogrążył się dobrowolnie, i z rozpaczą wyciąga ręce ku zdrojom wód czystych i niedosięgłym kryształom błękitnego nieba?“
„Jakaś żmija jadowita owinęła me serce, i daremne czynię wysilenia, aby ją z piersi mej wyrzucić. Jakiś tuman niezwykły napełnia mą głowę i zaćmiewa światłość źrenic... Byłżebyto kir żałobny, sprawiedliwą ręką rozciągany na pragnienia serca mego, na nadzieje przyszłości?... Wydaje mi się, jakobym nie był tu sam jeden... ktoś stoi za mną, jęczy i szlocha... pod stopami memi czuję rozciągnięte ludzkie jakieś, w męczarniach drgające ciało... O męki, męki... Alboż ja sam im nie ulegam... alboż są mi one nieznane... Kainie! cożeś uczynił...
„Precz! przecz odemnie ty groźna, krwawa maro pomsty! Obiema memi silnemi dłoniami odpycham cię od siebie, o ty bajeczna Nemezys, która jednak jesteś jedną z prawd najtajniejszych lecz najnieubłagańszych!
„Nie chcę cię znać, nie ulegnę ci! Idź, szukaj po świecie głupich, słabych, zabobonnych, i bierz ich sobie na ofiarę! Ze mną walczyć musisz... pokażę ci żem silniejszy!...“
Przestał pisać znowu, i zaczął szerokiemi lecz powolnemi krokami przebiegać pokój. Na twarzy jego wstępował powoli blask jasny i gorący.
Byłoto jakby przypomnienie o czemś bardzo dobrem, miłem i drogiem, przypomnienie kojące ból, łagodzące zgryzotę; usuwało z przed oczu ciemne obrazy i oświecało widnokrąg słońcem nadziei.
Dembieliński myślał o Krystynie. Do myśli tej mieszała się zrazu pewna trwoga, a nawet gorycz i zgryzota. Nie czuł się on może godnym ujęcia w ramiona swe tej pięknej, nieskalanej istoty, i połączenia swego opylonego życia z tem czystem, świeżo rozkwitłem życiem? Byłato wszakże krótka chwila; on nie mógł wątpić o sobie i długo się wahać. Pomimo wszystkiego co kryło się w jego przeszłości, co ciążyło mu na sumieniu, czuł się on jeszcze dość mocnym, dość rozumnym i młodym, aby rozpocząć nowe życie i na nowych podstawach budować dla siebie nowe szczęście. Jedną z tych podstaw była miłość dla niej, miłość połączona z głębokim szacunkiem; miłość druga w jego życiu, ale stokroć silniejsza niż była pierwsza, bo sprawdzająca długie tajone tęsknoty jego serca, zadawalająca w zupełności wymagania wybrednego jego umysłu, świecąca jako słońce przewodnie na początku tej nowej drogi, którą miał nadal iść. On tej miłości wyrzec się nie mógł; przestał pojmować szczęście bez tych ciemnych, głębokich oczu dziewiczych, które patrzały nań z cichą mocą duszy kochającej i czystej; bez tej twarzy białej, na której dobroć niewieścia splatała się z rozwagą męzko ukształconego umysłu; bez tego srebrnego śmiechu, którego dźwięki świadczyły o świeżości piersi, wolnych od cienia zgryzot i wyrzutów; bez tych słów wychodzących z ust różowych a mówiących zawsze prawdę otwarcie i poprostu. Byłato jego Beatrice. Wyrzec się jej nie mógł, a gdyby mógł toby nie chciał.
Co stało się raz, to odstać się nie może. Przeszłości nikt nie wróci i nie poprawi. Ale przyszłość w naszem jest ręku. Niedołężni tylko ronią łzy nad grobami chwil ubiegłych; człowiek rozumny nie płacze ale działa. Działać, jestto prostować drogi swe jeśli są krzywe, wywabiać plamy osiadłe na duszy, błędy przeszłe okrywać cnotą teraźniejszą przed oczami Boga, ludzi, i własnemi. Na świecie musi być zawsze pewna ilość łez ludzkich wylanych. Jeśli ręka która wycisnęła ich tysiące, miljony ich oszczędzi, będzie miała prawo nazywać się ręką oczyszczoną. A któż jest bez zmazy? Są ludzie nie z jedną plamą ale z tysiącami plam, a jednak nie przestają żyć i postępować takiemi drogami jakiemi zda im się najlepiej. I cóżbyto było nakoniec, gdyby każdy kto raz zgrzeszył, zakładał ręce w rozpaczy i nic już dalej nie czynił, tylko wzdychał i lamentował nad swym upadkiem? Śmieszna myśl! nie lepiejże powstać i iść dalej, nigdy już więcej nie padać, ale przeciwnie wspinać się coraz wyżej, i całemi, doświadczonemi już siłami wytwa- rzać jak największą sumę cnoty i szczęścia dla siebie i na około siebie?
Tak myślał Dembieliński, gdy opuściwszy samotny swój pokój, przechodził długi rząd komnat dążąc do pracowni hrabiego. Spodziewał się tam znaleźć Krystynę i znalazł.
Siedziała sama jedna, niedaleko ognia palącego się na kominku. Ujrzawszy go powstała i zbliżyła się szybko.
— Czekałam na ciebie, Anatolu — rzekła podając mu rękę — byłam pewna, że przyjdziesz dziś jeszcze, choć na chwilę. Po dniu pełnym wzruszeń potrzebowałam widzieć cię.
Usiedli obok siebie na małej kanapce umieszczonej w pobliżu ognia, ale ocienionej ekranem. Krystyna mówiła dalej.
— Ojciec od godziny rozmawia z mamą w jej pokoju; gdy wróci ja tam pójdę. Cały wieczór byłam u Klary i noc z nią przepędzę... Jakiś ty blady, Anatolu...
Ostatnie słowa wymówiła ciszej. W głosie jej zabrzmiało wzruszenie głęboko kochającej kobiety, która ujrzała zmianę w twarzy ukochanego. Dembieliński trzymał rękę jej w swej dłoni, i zatapiał w jej twarzy spojrzenie, w którem rozkosz mieszała się z męczarnią.
— Krystyno — powiedz że mię kochasz — rzekł schylony ku niej, głosem w którym drżała tajona trwoga i gwałtowne pragnienie. Ona podniosła twarz na którą zwolna wstępowała pąsowa łuna rumieńca, spotkała wzrok jego błagalny i rozkochany okiem otwartem, czystem, i zarazem gorejącem.
— Czemuż nie miałabym powtórzyć w tej chwili tego co raz ci już powiedziałam, co leży w głębi mego serca, co jest jednem z największych bogactw moich? Kocham cię Anatolu!
Patrzyli na siebie zblizka, ręce ich były splecione, czoło Krystyny podnosiło się ku twarzy ukochanego, promienne wyznawanem otwarcie uczuciem, oblane rumieńcem wzruszenia. Nagle, po jego twarzy przebiegło przykre drżenie... zobaczył ciemną jakąś dłoń przesuwającą się pomiędzy zbliżonemi ku sobie ich ustami, wzbraniającą mu pocałunku ust dziewiczych. Powiódł dłonią po czole, które zaszło nagle ciężką chmurą, westchnął z głębi piersi, powstał i odszedł ku kominkowi. Tam stał chwilę wpatrzony w ogień. Kiedy podniósł oczy, Krystyna stała przed nim i patrzała na niego z miłością lecz zarazem i z niepokojem. Wziął obie jej ręce i przycisnął je do ust.
— Przebacz mi Krystyno — rzekł; — zanim pokochałaś mię, wiedziałaś pewno żem żył już długo i wiele...
Wiedziałam o tem, — odpowiedziała ściskając jego rękę. — Ale ty Anatolu wiesz o tem także, iż jestem najlepszą twoją przyjaciołką. Jakichkolwiek kiedy doświadczysz uczuć, zrozumiem je i uszanuję. Jam krótko żyła, mogę więc należeć całkiem do ciebie, do wspólnej naszej przyszłości; ty musisz widzieć niekiedy to co pozostało za tobą...
— Tak — rzekł Dembieliński, i ujął znowu jej rękę, — ale pomimo wszystkiego, ty mię kochasz Krystyno?
— Kocham — odpowiedziała młoda dziewczyna, a w głosie jej zabrzmiało serce, oddające się na zawsze z wiedzą tego co czyni, bez granic i warunków.
Dembieliński patrzył na nią, a na twarz jego wstępował wyraz tej cichej głębokiej rozkoszy, przed którą uciekają wszelkie złe zmory cierpień i wspomnień.
W tej chwili do pokoju wszedł hrabia. Pomimo przykrych wzruszeń doświadczonych dnia tego, znać było na nim jakieś głębokie rozradowanie, jakąś świeżo powziętą nadzieję. Wracał od Ewy z którą miał długą rozmowę.
— Matka twoja, Krysiu, zdrowszą dziś jest niż była oddawna — rzekł zbliżając się do dwojga młodych ludzi. Za całą odpowiedź Krystyna wzięła jego rękę i okryła ją cichemi pocałunkami. On zrozumiał, że byłoto podziękowanie za tę wspania- łomyślną pobłażliwość, jaką okazał biednej jej matce. Będziemy wszyscy szczęśliwi, rzekł całując jej czoło.
W kilka minut potem Krystyna wchodziła na palcach do pokoju swej matki. Ewa leżała w pościeli, z zamkniętemi oczami. Łagodne światło nocnej lampy padało na jej twarz, która wydała się mniej bladą i zmiętą, spokojniejszą niż zwykle. Nie spała jednak, bo gdy Krystyna po chwili patrzenia na nią odchodziła na palcach, ona otworzyła oczy, i ścigała ją wzrokiem aż do drzwi. We wzroku tym pomimo zmęczenia i smutku jaśniała macierzyńska miłość.
Resztę nocnych godzin Krystyna spędziła w pokoju Klary, czuwając i wzmacniając na siłach nieszczęśliwą towarzyszkę swego dzieciństwa, która ścigana okropnemi wspomnieniami i ogarnięta dotkliwym żalem, nieprędko wrócić mogła do względnego przynajmniej spokoju.
— Kiedy mnie tu nie będzie już — mówiła — ty Klaro zastąpisz mię. Będziesz pociechą i przyjaciołką mojej matki, towarzyszką i pomocnicą ojca.
Potem łagodnemi słowami przedstawiała młodej dziewczynie wszystkie te zadania, jakie spełnić mogła w swem życiu, i te pociechy wzniosłe bo w siebie samej i z pracy czerpane, po które sięgnąć, któremi rozgrzać i ozdobić życie swoje miała możność i prawo.
Hrabia i Dembieliński siedzieli przez całą noc przed ogniem kominka, który nie zagasł ani na chwilę. Żaden z nich nie miał chęci do snu, i nie czuł się zmęczonym. Mówili o świecie, o ludziach, o różnych ich losach, zawodach, cierpieniach i pracach; wznosili się myślą w te strefy wysokie, kędy rozum ludzki ze czcią uroczystą spogląda w oblicze najwyższych prawd i piękności; stawili przed sobą zagadnienia kryjące w sobie przeróżne tajemnice ludzkiego bytu na ziemi, i zapuszczali w nie wzrok bystry z natury i doświadczony życiem. Hrabia był spokojny i trochę smutny, Dembieliński poważny i często wzruszony. Kiedy nakoniec przy zbliżających się brzaskach dziennych powstali i podali sobie ręce, dwaj ci ludzie tak niepospolici choć tak różni od siebie, uczuli się związani niejedną myślą wspólną, nie jedną wspólnie uznaną prawdą, nie jednem wspólnem, szlachetnem pragnieniem.





ROZDZIAŁ XI.
Pożegnanie z rodziną.

W mieście N. przez kilka dni o niczem więcej nie mówiono, jak o pojmaniu i uwięzieniu śmiałego kontrabandzisty, który przez wiele lat brojąc bezkarnie, tak gorliwie potem poszukiwany przez władze, tak długo ze zręcznością wprawnego i prawdziwie wytrawnego złoczyńcy ukrywać się umiał, tuż prawie pod bokiem tych władz, które go ścigały, bo w okolicach gubernjalnego miasta. Ciekawość ogólna wzmogła się jeszcze, gdy się dowiedziano że uwięzionym kontrabandzistą był dawny mieszkaniec N., nazwiskiem Rycz, mocno już i dawniej podejrzany o utrzymywanie w walących się murach „pustej kamienicy“ domu gry kartowej i wszelakiej nieobyczajności.
Okoliczności pojmania Rycza do najwyższego już stopnia rozciekawiły publiczność i pobudziły ją do gorliwego dowiadywania się o szczegółach. Słudzy i domownicy dolinieccy oblegani bywali pytaniami, ile razy ukazali się w N.; odpowiedzi zaś ich przechodząc z ust do ust, obudziły z uśpienia dawną, zapomnianą od lat kilku, lecz niegdyś wielce zajmującą umysły wszystkich mieszkańców N. historję. Przeddziesięcioletnia ta historja powstała znowu przed oczami publiczności, niby z grobu wywołana, i przypomniała jej wszystkie nieszczęścia i kłopoty, sprawione niegdyś kradzieżą pieniędzy bankowych, dokonaną za pomocą śmiało obmyślanego i zręcznie wykonanego fałszerstwa. Rycz w obec hrabiego, córki swojej i kilku innych świadków, przyznał się, że był jednym z głównych działaczy w tem przestępstwie; powiedział nawet że miał wspólników. Kto byli ci wspólnicy? czy należeli do liczby mieszkańców N? Czy żyli jeszcze? Czy uwięziony odkryje ich imiona? O tem ostatniem nikt nie wątpił; co więcej, pragnęli tego wszyscy, bo wraz ze szczegółami dawnej historji, z grobu niepamięci powstali ludzie, którzy stali się jej ofiarami, w których winę mało osób szczerze wierzyło, którzy marnieli po więzieniach zapomnieni zda się przez Boga i ludzi. Przypomniano sobie teraz nieszczęsnego kuzyna Habsburgów, tego niedołężnego ale cichego, pracowitego i niko- mu nie zawadzającego człowieka, który obudzając litość a często i śmiech wesoły, posiadał przecież życzliwość wszystkich którzy go niegdyś znali. Przypomniano też sobie córkę pana Walerego, młodziuchną, ładną, wesołą i uprzejmą Monilkę, o której nic a nic nie wiedziano, kędy była i co się z nią działo; ale szczególniej i przedewszystkimi przed pamięcią dawnych znajomych i przyjaciół swych stanął Kazimierz Chmurski, i ze wszystkich ust wywołał gorące życzenie: „O gdyby ta ciemna historja raz już wyjaśnić się mogła!“
Szczegółów tej historji wyglądano, jak rozciekawiony czytelnik wygląda rozwiązania zawikłanego romansu. Nic też dziwnego że przy podobnem rozciekawieniu, pewna ilość mieszkańców zdołała wywiedzieć się o dniu i niemal godzinie, w których człowiek uwięziony i w mocy swej dzierżący tajemnicę, przywiedzionym być miał do głównego miejscowego sądu, aby uledz zwykłym w podobnych wypadkach indagacjom.
Byłto ten sam sąd, w którym pracowali przed laty Walery i Kazimierz, a mieścił się dotąd w tej samej kamienicy, trzema rzędami zapłakanych okien wychodzącej na plac brudny i obszerny. W urzędowych atrybutach tego siedliska sprawiedliwości zaszły niejakie zmiany; bo gdy dawniej rozstrzygały się w niem same tylko sprawy cywilne, teraz w skutek nowych rozporządzeń rządowych, tak zwana Izba Cywilna połączoną została z odrębnie wprzódy istniejącą Izbą Kryminalną i rządzić poczęła dwiema parami szal, z których na jednej ważyły się interesa pieniężne, na drugiej wszelkiego rodzaju zbrodnie, objętę tą księgą o tragicznej treści, która nosi tytuł Kodeksu Kryminalnego.
Pewnego tedy dnia, brudny, obszerny plac, na który wychodziły okna siedliska sprawiedliwości, ujrzał się udostojnionym znaczną ilością osób obojga płci, które przybyły tam niby z interesami do okrążających go kramików i straganów, przechadzały się niby od niechcenia, spotykały się, mijały, zbliżały i tworzyły mniejsze i większe gruppy, — rozmawiały przecież, a prawdopodobnie myślały o jednym wciąż przedmiocie, i co chwilę spoglądały to na bramę, to na okna wysokiej kamienicy, przedstawiającą dnia tego ostatnią kartę, mającą ciekawym czytelnikom udzielić rozwiązania ciemnej i zawikłanej historji.
Naprzeciw tej bramy i tych okien, ale w znacznem od nich oddaleniu, znajdowała się dość wysoka, drewniana, nawpół spróchniała przegroda, za którą w dnie targowe mieszczono bydło na sprzedaż przyprowadzane; teraz jednak, ponieważ dzień nie był targowy, miejsce to było najustronniejsze i najsamotniejsze z całego placu. U jednego z końców tej przegrody, ramieniem o nią oparty stał w niedbałej postawie niemłody mężczyzna w wy- tartym paltocie, z twarzą długą, chudą, wązkim, mocno posiwiałym zarostem otoczoną; z blademi oczami głęboko zapadłemi, i bardzo obojętnie rozglądającemi się dokoła. Jedną rękę człowiek ten zanurzał w kieszeni paltota, drugą podnosił do ust tanie groszowe cygaro. Czas jakiś stał on tam samotny i przez nikogo niezauważany; patrząc na niego możnaby rzec napewno, że nawzajem nie zwracał on na nic i na nikogo najmniejszej uwagi — z taką obojętnością blade oczy jego przesuwały się po otaczających twarzach i przedmiotach, albo podnosiły się w górę i ścigały unoszące się w powietrzu błękinte kółka cygarowego dymu. Po chwili jednak ten i ów zaczął zbliżać się do stojącego na uboczu mężczyzny. Jakiś przysadzisty, z jowialną fizjonomją jegomość ujrzawszy go, postąpił żywo kilka kroków i pulchną ręką uderzając go z lekka w ramię, zawołał:
— Jak się masz panie Suszyc. Czy słyszałeś nowinę?
Zagadniony zwrócił powoli obojętny swój wzrok na twarz pytającego, skinął niedbale głową na znak przywitania, i wzajemnie zapytał: — Jaką nowinę?
— A no — mówił jowjalny jegomość, — toż przecie całe miasto o tem mówi! To fałszerstwo, pamiętasz, którego przed dziesięciu laty dopuściła się jakaś banda łotrów, ma być teraz odkrytem ze wszelkiemi szczegółami. Jednego z bandy złapano już podobno.
Suszyc obojętnie wzruszył ramionami. — Nic w tem dziwnego — rzekł — takie rzeczy odkrywają się zawsze prędzej czy później!
Przysadzisty jegomość zacierał pulchne ręce. — Rad jestem, bardzo rad jestem, że raz przynajmniej niegodziwi ci ludzie znalezieni i ukarani zostaną. Łotryto byli panie, w całem znaczeniu tego wyrazu! Nieprawdaż szanowny ekskolego?
— Niezawodnie — odpowiedział Suszyc ścigając wzrokiem błękitne kółka dymu.
W tej chwili obok drewnianej przegrody przechodziła niemłoda kobieta, w kapeluszu z żółtemi wstążkami i z koszykiem przeznaczonym na sprawunki, zawieszonym na ramieniu. Spostrzegłszy dwóch rozmawiających, zbliżyła się szybko.
— Moje uszanowanie panu kontrolerowi! jak się ma pan Suszyc! Słyszeliście panowie? istne dziwy dzieją się na tym świecie! Przyszłam tu za sprawunkami o niczem nie wiedząc, aż tu kędy się tylko obrócę, wszyscy mówią o tych sfałszowanych dokumentach, pamiętacie? coto za nie ten biedny Walery uwięzionym został! Powiadają że on teraz zmartwychwstanie i Kazimierz Chmurski także! No, chwała Bogu! ja nigdy nie wierzyłam aby oni mogli fałszować dokumenty i biedną córkę Walerego garnęłam do siebie póki mogłam. Niewiem co te- raz dzieje się z dziewczyną. Zachorowała u mnie z wielkiego smutku pewno, i kilka razy leczyła się w szpitalu... Potem słyszałam że poszła w służbę na wieś. Ot losy. losy! a takieto było wypieszczone przez ojca, i ten Kazimierz poczciwy tak ją kochał. Potem się to zmarnowało! No, ale ci co tego piwa nawarzyli, ciężko teraz przed prawem odpowiedzą!
— A przed Bogiem jeszcze ciężej — dokończył nadchodzący w tej chwili mężczyzna z siwemi włosami i chudą, żółtą twarzą, zbrzękniętą z jednej strony i obwiązaną starą, podartą szmatą płócienną.
— I ty tu panie Leonie? — zwrócili się ku niemu przysadzisty jegomość i kobieta w żółtym kapeluszu. Cóż? zawsze cierpisz na fluksję?
— Więcej jak kiedy — cienkim dyszkantem odparł zagadniony. — Żebyto tylko fluksja! ale różne choróbska czepiają się człowieka z biedy i smutku! Ledwie nogi włóczę i pewno nie byłbym dziś wyszedł z domu, gdybym nie był ciekawy posłyszeć cokolwiek o tej historji, która mnie i biedne moje dziewczęta chleba pozbawiła.
— A prawda! — uderzając dłoń o dłoń zawołała kobieta z koszykiem; — tożeś pan także przez te fałszywe dokumenta miejsce utracił.
— A tak! — kiwając głową i trzymając się za twarz obrzękłą przytwierdził eksurzędnik; — pra- cowałem uczciwie, Bóg i ludzie zaświadczyć o tem mogą. Bogactwa nie było nigdy, ale nie marliśmy przecie z głodu, ja i cztery moje dziewczyny. A ot spadło nieszczęście na niewinnego człowieka! włóczyli po śledztwach i sądach, pytali się o to, o czem człowiek jak żyw nie wiedział i nie słyszał; niczego niedopytali się, niczego nie dowiedli, a jednak wygnali ze służby i pozostawili na bruku, z czterema dziewczętami, które Bogiem a prawdą rzekłszy, nic porządnie robić nie umiały. Marnuje się też to w biedzie od lat dziesięciu, tak że i śladu już młodości ich nie zostało. Jedna panie daje lekcje po dwadzieścia groszy za godzinę, druga bierze bieliznę do prania, trzecia w suchotach i do grobu już jej blizko, czwarta najmłodsza... No, wiecie dobrze, co stało się z czwartą...
Machnął ręką, wpatrzył się w ziemię, łza potoczyła się po nabrzękłym policzku i zniknęła za podartą starą szmatą. — Prawo! — zawołał, — prawo! co to pani mówiłaś tu o prawie! prawo chłosta na różne strony, czasem dosięga niewinnych, a winnych omija! Ale jest Pan Bóg w niebie, i jest piekło!... Bodajby ci nikczemnicy, łotry, ci zbójcy ukryci, którzy panie z za płota niewinnych ludzi na ciele i duszy zabijają, nigdy z piekła nie wyleźli! Tam dopiero będzie im kara!...
Po tych słowach nastąpiła chwila milczenia. Jowjalny jegomość sapał ciężko, jakby pathos brzmiące w głosie pokrzywdzonego człowieka, dusiło go za gardło; kobieta w żółtym kapeluszu kiwała głową i wzdychała. Suszyc podniósł zwolna oczy od kilku chwil utkwione w ziemi, uśmiechnął się, i obojętnym, żartobliwym nieco tonem, wymówił:
— Jesteś niemiłosiernym panie Leonie; nie ograniczasz się na karze jaką winowajcom wymierzy sprawiedliwość ludzka, ale żądasz jeszcze wiecznego potępienia ich duszy. To nie pięknie z twej strony...
Obżałowany chciał coś odpowiedzieć, ale trącił go w tej chwili szparko idący młody jakiś człowiek, który wywijając zgrabnie laseczką i wesołemi oczami strzelając w różne strony placu, mówił do postępującego obok towarzysza.
— Jakże myślisz? co czeka tych ludzi?
— Ani wątpić, że pójdą do ciężkich robót — odpowiedział zagadniony.
I poszli dalej rozmawiając żywo, wywijając laseczkami i śmiejąc się od czasu do czasu. Suszyc powiódł wzrokiem za wesołymi, młodymi ludźmi; w bladych jego źrenicach parę iskier zapłonęło, lecz wnet zgasło.
— O mój Boże! — zadźwięczał tuż za przegrodą cienki głosik niewieści, — jakżebym pragnęła zobaczyć tych fałszerzy! Wyobrażam sobie że muszą wyglądać okropnie; pewno mają twarze zarośnięte włosami i ponure, straszne oczy...
Suszyc zwrócił powoli głowę w stronę, w której brzmiał niewieści głosik, i ujrzał młodą kobietę przyzwoicie ubraną, idącą szybko obok niemłodego mężczyzny.
— Myli się pani dobrodziejka — odpowiedział ten ostatni, — rozbójnicy tylko miewają zarośnięte włosami twarze i oczy ponure. Ja fałszerzy wyobrażam sobie rudych i zezowatych.
— Ależ mój panie! — zabrzmiał z oddalenia już cienki głosik, — pomiędzy rozbójnikami i fałszerzami niema żadnej różnicy!
Suszyc zwrócił oczy w inną stronę. Nie było już przy nim przysadzistego jegomości, ani kobiety w żółtym kapeluszu, ani eksurzędnika z fluksją. W pobliżu zato zebrała się spora gromadka małych chłopców, powiększej części uczniów miejscowej szkoły, i z całej siły łokciami i pięściami popychała naprzód jednego z pomiędzy siebie. Ten zdawał się opierać, błagać, szlochać; aż gdy nakoniec wyrwał się z pomiędzy ściskającej go napozór gromadki i jak strzała pomknął przed siebie, pozostałe zuchy pogoniły za nim przez całą długość placu, krzycząc ile sił stawało: „fałszerz! fałszerz! łapajcie fałszerza!!!
Suszyc wiódł wzrokiem za swawolnemi dziećmi, które nasłuchawszy się zapewne od starszych o wypadku zajmującym wszystkie umysły, bawiły się teraz w sędziów i fałszerzy; wiódł za niemi wzrokiem zrazu obojętnym, potem rozpalonym, aż nagle podniósł rękę i przysłonił nią sobie oczy.
W tej samej chwili, z za muru tworzącego załom przeciwległej ulicy, wysunęli się czterej żołnierze prowadzący pomiędzy sobą obwinionego. Dwaj z nich poprzedzali go, a dwaj postępowali za nim. Rycz szedł pośród straży swej krokiem szerokim i dość pewnym; ale łokcie z całej siły przyciskał do boków, szyję wtłaczał między ramiona, a oczy trzymał utkwione w ziemię. Twarz jego była ponura, zuchwałość walczyła na niej z trwogą. Wchodząc w bramę wysokiej kamienicy obejrzał się, i plac napełniony ludnością orzucił wzrokiem, w którym malowała się złość i nienawiść.
Suszyc ujrzawszy żołnierzy wychodzących z przeciwległej ulicy, powolnym lecz szerokim krokiem zbliżył się do miejsca, które obwiniony przebywać musiał, i wlepiał przez chwilę w twarz jego oczy baczne i przenikliwe. Snać wyczytał z tej twarzy wszystko o czem wiedzieć pragnął; bo gdy publiczność do najwyższego już stopnia rozciekawiona widokiem winowajcy, pozostała na placu oczekując zapewne jakichkolwiek wieści i szczegółów o mającem odbyć się sądowem badaniu, on opuścił miejsce tłumnego zebrania, i jednostajnym zawsze, powolnym, obojętnym krokiem, z ręką zanurzoną w kieszeń paltota, z cygarem przy ustach, zapuścił się w głąb miasta. Po chwili znalazł się na bło- tnistej ulicy, przed bramą domu „nad kałużą.“ Stanął i spojrzał w górę. Dzień był pogodny, lubo dosyć jeszcze zimny; z błękitnych wiosennych obłoków promień słońca spłynął na wązką uliczkę, zamigotał w brudnych falach rozlewającej się po środku kałuży, i przemknął po bardzo bladej, w górę podniesionej twarzy człowieka stojącego u bramy starego domostwa. Na wązkich, zwiędłych ustach Suszyca leżał nawpół gorzki, nawpół drwiący uśmiech i sprzeczał się z wyrazem oczu, które patrząc w niebo zapłonęły ogniem niezmiernej żałości, niemego jakby, lecz namiętnego błagania. Nagle zmienił kierunek wejrzenia i spojrzał za siebie. Obudziły go z zamyślenia pospieszne lecz niepewne kroki, postępujące w takt nierówno uderzającej po bruku laseczki.
Z bramy starego domostwa wyszedł mężczyzna, mogący mieć lat trzydzieści dwa lub trzy, ubrany z pewną młodzieńczością, która przykro sprzeczała się z ładną widać niegdyś, lecz przedwcześnie postarzałą jego twarzą, i z widoczną pretensją do elegancji, z pod której jednak przeglądało to zaniedbanie i ten nieład, jakie nieodstępnie towarzyszą życiu nieporządnie prowadzonemu, w złych i nieuczciwych nałogach pogrążonemu. Złe te nałogi wyraźnem piętnem odznaczyły także powierzchowność tego młodego i starego, przystojnego i brzydkiego zarazem mężczyzny. Można w nim było poznać odrazu namiętnego hulakę i nałogowego pijaka. Regularne niegdyś rysy, wykrzywione były i zeszpecone zrosłym z niemi, jakby cynicznym uśmiechem; cera chropowata i zaczerwieniona, odbijała rażąco przy światło złotych włosach; oczy błękitne i pełne sztucznie rozbudzonego ognia, patrzyły przed siebie nawpół zuchwale i drwiąco, nawpół bezmyślnie. Wyszedł z bramy i przelotne wejrzenie rzuciwszy dokoła miał iść dalej, gdy Suszyc położył mu rękę na ramieniu.
— Ferdynandzie — rzekł, — wróć do domu.
Zagadniony spojrzał na ojca zrazu bezmyślnie, potem z pewnem niezadowoleniem.
— A poco mam wracać? — zapytał, — czy ojciec masz zamiar dać mi pieniędzy?
— Wróć do domu, Ferdynandzie — powtórzył Suszyc głosem spokojnym lecz nakazującym, — mam zamiar powiedzieć wam wszystkim coś bardzo ważnego; chcę abyś i ty to usłyszał.
Syn zżymał się i namyślał chwilę. Sięgnął do kieszeni kamizelki, ale nie znalazł tam zegarka. Mruknął gniewnie, a potem zaśmiał się.
— Zapomniałem — rzekł, — że od kilku dni nie mam już zegarka. Powinienbyś ojcze dać mi pieniędzy na kupno innego. Która godzina?
Suszyc spojrzał na srebrny, bardzo stary i tani zegarek, który nosił pod wytartym paltotem na czarnej, jedwabnej tasiemce.
— Jeszcze wcześnie — rzekł, — druga niespełna. Wróć do domu, Ferdynandzie; rozmowa moja z wami nie potrwa długo... Zresztą będzie już ona ostatnią...
— A więc wrócę — wzruszając ramionami odparł Ferdynand, który tak mało zwracał uwagi na mowę ojca, że ostatnich słów jego nie usłyszał. — Nie rozumiem tylko co tam takiego ojciec nam będziesz prawił... Jeżeli kazanie, to zawczasu zapowiadam, że na nic się nie przyda... Wszystko mi to zresztą jedno...
Mówiąc to wszedł do sieni, z której jedne drzwi prowadziły do pokoju ojca rodziny, drugie wiodły przez kuchnię w głąb domu. Ojciec i syn nie spojrzawszy więcej na siebie, rozeszli się w przeciwne strony, a po chwili Ferdynand wchodził do bawialnej izby, której trzy okna ustrojone w firanki nawpół pąsowe jak krew, a nawpół białe jak krochmal, przeglądały się w posępnych nurtach nie wysychającego nigdy, czarnego Styksu. Pokój ten więcej długi jak szeroki, ostawiony dokoła opowiadającemi o tylko co opuszczonem porządnem mieszkaniu sprzętami, pełen był znajdujących się w nim osób i osóbek. Pierwszych było tam trzy, drugich cztery. Na kanapie siedziała nizka, chuda kobietka, w czarnym atłasowym kaftanie, spiętym na stalowe guziki. Twarz jej była sucha i koścista, nos długi i mocno zaczerwieniony; usta zaledwie widzialne, bezbarwne i ścięte; oczki małe, wklęsłe, bystre, widomą w tej chwili alterację zdradzające. Tuż przy niej, w najgłębszym i najwygodniejszym fotelu rozpierała się kobieta średniego wzrostu, lecz więcej niż średniej tuszy, z włosami zaczesanemi bardzo wysoko i misternie, przedstawiającemi najdoskonalsze arcydzieło architektoniczne, jakie tylko może istnieć na fundamencie ludzkiej głowy przyozdobionej czepeczkiem — który chociaż był białym, niekoniecznie miał prawo nazywać się czystym. Czepeczek wszakże nietylko czystym, ale przedziwnie śnieżnym wydawał się w obec sukni, która nie zdradzając najmniejszego śladu egzystencji krynoliny, zwisała w koło kolan kobiety pod wpływem ciążenia, wywieranego na nią przez szeroki szlak utworzony u dołu z zaschłego błota. Z pod tego szlaku widniały stopy złożone na krzyż, i zaopatrzone w obuwie skórzane, przydeptane w piętach, podarte w okolicach palców, zrudziałe po bokach, a trzymające się miejsca swego przeznaczenia za pomocą porwanych w wielu miejscach i węzłami gęsto natykanych sznurków. Czarna mantyla z atłasu, ale wytarta i poplamiona, i kołnierz płócienny tego samego odcienia czystości co i czepeczek, uzupełniały ubranie tej, jak się zdawało, najwyżej trzydziestoletniej damy, która rozparta w fotelu, z powagą opierała głowę na tylnej jego poręczy i z pod gęstych, dość pięknie zarysowanych, lecz uroczyście zsuniętych brwi, spoglądała prosto przed siebie z wyrazem wszystkowiedzącej, nieomylnej mądrości. O kilka kroków ztamtąd, przy samym prawie oknie siedziała inna jeszcze kobieta, wysoka, chuda, koścista, niezmiernie cienka w pasie, z twarzą bladą, zwiędłą i przypominającą profil ptasi. Ubiór jej składał się z czarnej gładkiej sukni, wązkiego, nieposzlakowanej czystości kołnierzyka, i zgrabnych, kokardami przystrojonych bucików, które jakby mimowoli i w skutek długoletniego przyzwyczajenia, wysuwały się z pod sukni, ukazując zamkniętą w nich bardzo w istocie ładną nóżkę. Pomimo tych bucików zdradzających resztki pretensji i zalotności, czarna suknia i wązki gładki kołnierzyk, nadawały postaci tej podstarzałej panny pozór suchy i sztywny. Przed nią stał mały stoliczek, na którym w kilkunastu załamaniach leżał wielki arkusz cieniutkiego papieru. Panna trzymała scyzoryk w suchych kościstych palcach, i wyrzynała nim w papierze różne jakieś esy i arabeski, według wzorów, które wyraźnie czerpała z własnej imaginacji. Zdawała się być całkowicie pogrążoną w swej robocie; chwilami tylko podnosiła powieki i rzucała na dwie w pobliżu siedzące kobiety przelotne, ostre wejrzenia; usta jej dość ładnie zarysowane lecz zwiędłe i bezbarwne, zaginały się w ostre kąty, zdradzające złośli- wość połączona z pewną, ustawicznie jakby poczuwaną goryczą.
Oprócz tych trzech osób, znajdowały się w pokoju cztery osóbki, to jest dwóch małych chłopców, ośmio i siedmioletni, i dwie mniejsze jeszcze dziewczynki. Dzieci te ubrane były pretensjonalnie i nawet kosztownie, ale brudno i nieporządnie. Bluzki chłopców z dość drogiej sporządzone materji, miały dziury na łokciach i plamy wszędzie; obuwie starszej dziewczynki przydeptane było na piętach, a na twarzy najmłodszej tyle było brudnych kres, plam i gzygzaków, że przy odrobinie wyobraźni, możnaby z niej jak z mappy jeograficznej uczyć się konfiguracji rozlicznych wód i lądów. Dzieci te były widocznie potomstwem kobiety siedzącej na fotelu, dwoje bowiem siedziało przy niej na ziemi, oburącz trzymając się sukni jej przyozdobionej błotnistym szlakiem; do dwojga zaś innych z wielkim hałasem wywracających koziołki na środku pokoju, zwracała się ona dość często wołając po francuzku: „Rodolphe! prends garde! Adrienne! viens ici!
Żadna z tych osób i osóbek najmniejszej nie zwróciła uwagi na wejście Ferdynanda, który rzucił się na najbliżej progu stojącą sofę, rozciągnął się na niej wygodnie, ziewnął, zapalił papieros, i znudzonym, bezmyślnym wzrokiem zaczął wodzić dokoła. Dość żywa, jak się zdawało, rozmowa — toczyła się pomiędzy małą kobietką wyprostowaną na kanapie, i damą w brudnej sukni rozpartą w fotelu.
— Moja córko — mówiła pierwsza, — jestem najzupełniej pewna, że prędzej spodziewałaś się śmierci, niż znaleźć rodziców twych zainstallowanych nanowo w tej okropnej jamie. Co do mnie...
Dama w brudnej sukni z większą jeszcze uroczystością zmarszczyła brwi, i wyżej podnosząc głowę, przerwała.
— W okropnej tej jamie przepędziłam przecież wspólnie z rodzicami memi kilka lat życia, kilka lat, które słusznie nazwaćbym mogła wiosenną porą mojej młodości. Wspomnienia które wyniosłam z tej wiosennej pory, nie są wcale tak przyjemne i urocze, abym czuła potrzebę rozwodzić się nad niemi długo; a jednak nie uskarżam się bynajmniej i nie żądam od nikogo aby wymazał mi je z pamięci.
— Co do mnie — ciągnęła matka rodziny puszczając mimo uszu słowa córki, — przywykłam do miłych niespodzianek, jakie ojciec wasz sprawiał mi zawsze, i do tych poniżeń i niewygod, jakie przenosiłam przez ciąg długoletniego mego z nim pożycia. Nie idzie za tem abym była zupełnie zdecydowaną na znoszenie ich aż do śmierci, i posiadając dzieci dorosłe, sądzę, spodziewam się, że mam prawo...
— Moja matko, — przerwała znowu córka, — ja także nawykłam do rozmaitych i doprawdy dosyć licznych nieprzyjemności jakie spotykałam i dotąd spotykam ciągle w mem życiu, a jednak, chociaż posiadam rodziców, nie udaję się do nich o nic...
— Posiadając dzieci dorosłe — kończyła matka, — a z pomiędzy nich jednę córkę, która zostawszy żoną obywatela, posiadła własną wieś, własny dom i wszelkie w nim wygody, sądzę, spodziewam się, że mam prawo odezwać się do serca tej córki i żądać od niej aby starych rodziców swych wyciągnęła z okropnej jamy, w którą wtrąceni zostali częścią nieszczęśliwemi okolicznościami, częścią niezaradnością i lekkomyślnością tego, który powinien był być wsparciem i opieką swej rodziny, a w istocie był dla niej źródłem samych poniżeń i przykrości.
Dama w brudnej sukni chmurzyła czoło w sposób prawdziwie imponujący. — Moja matko — ozwała się po chwili tonem suchym i poważnym, — pragnęłabym bardzo wiedzieć o co tu właściwie chodzi...
— O to, kochana córko — odparła matka rodziny zwijając w suchych palcach leżącą na stole serwetę, i nie patrząc na córkę, — o to mi chodzi, abyś rodziców twoich wyciągnęła z nędzy, w którą oni nanowo popadli, przyjęła ich pod dach swego zamożnego domu, i przytuliła do swego serca...
W tej chwili rozległ się pod oknem lekki, niewieści śmieszek. Nie byłto śmiech, ale śmieszek, którego każdy spadek wydawał się tak ostrym i śpiczastym, jak zaostrzony koniec scyzoryka. Wydała go siedząca u okna i wyrzynająca w papierze fantastyczne zygzaki, podstarzała panna. Nikt jednak nie zwrócił teraz na nią uwagi. Dwie rozmawiające kobiety milczały chwilę, i zdawały się namyślać. Dama w brudnej sukni pierwsza głos zabrała.
— Moja matko, mówiąc przed chwilą do mnie, użyłaś niewłaściwie dwóch wyrażeń. A najprzód: dom mój nie jest wcale zamożnym; powtóre, nigdy nie będąc sama przytuloną do serca moich rodziców, niewyobrażam sobie w jaki sposób potrafiłabym ich przytulić do mego.
— Powiedz raczej najmilsza siostro, że nie wyobrażasz sobie, w jaki sposób mogłabyś kogoś przytulić do czegoś, czego wcale w tobie niema — ozwała się od okna panna wyrzynająca arabeski.
Dama z fotelu bardzo powolnym ruchem zwróciła głowę w stronę siostry, i podnosząc ją o tyle wysoko, o ile pozwalała na to długość jej szyi, wymówiła:
— Sądziłam, kochana siostro, że przez czas naszego niewidzenia się, który o ile pamiętam, trwał blizko dwa lata, przestałaś być dowcipną czyli złośliwą...
— Wcale nie — zaśmiała się panna siedząca u okna; — nie przestałam być dowcipną czyli złośliwą, tak jak ty nie przestałaś być rozumną czyli zarozumiałą i śmiertelnie nudną.
Lekkie rumieńce wstąpiły na zbyt nieco pulchne i wydęte policzki damy; pełnym powagi ruchem złożyła ręce, i patrząc w sufit, rzekła:
— Otoż to są te przyjemności, które oczekują mię zwykle w progach rodzicielskiego domu... Siostra moja powinnaby przecie pamiętać, że jestem obywatelką i matką dzieci...
— Moje córki — ozwała się mała kobietka, sztywniej jeszcze niż dotąd prostując się na kanapie, — pora w której rodzice wasi popadli nanowo w biedę i wtrąceni zostali w tę okropną jamę, nie jest bynajmniej stosowną do rozpoczynania kłótni.
— W naszym domu i w naszej rodzinie każda pora była zawsze stosowną do kłótni, a człowiek machinalnie już czyni to co czynił przez całe życie, — rzuciła Dowcipna, ostrze scyzoryka zatapiając w łonie papieru.
— Wróćmy do poprzedniej naszej rozmowy — ciągnęła matka rodziny, zwracając się do starszej córki. — Mówiłaś tedy moja córko, że dom twój nie jest zamożnym; ale ja cię proszę o wytłumaczenie mi tej sprzeczności. Ja i ojciec twój kosztem wielu zachodów i ofiar wydaliśmy cię przecie za „obywatela...“
— Zrujnowanego! — przerwała Rozumna, — i po uszy zadłużonego. Jeżeli myślisz moja matko, że dom obywatela zrujnowanego i zadłużonego jest domem zamożnym, mylisz się bardzo; jeżeli sądzisz że taki obywatel i jego rodzina zamiast chleba jadają marcepany i jak ryby w wodzie nurzają się we wszelkich wygodach, mylisz się jeszcze mocniej. Żona zrujnowanego obywatela posiada wpawdzie dom własny, ale taki, przez dach którego woda kapie jej na nos wtedy właśnie, kiedy ona najbardziej chce spać; posiada ona także konie i krowy, które zdychają z głodu, kury i gęsi, których sama doglądać musi. Obiad jada codziennie, ale składa się on z krupniku albo barszczu, bynajmniej zaś nie z pasztetów i delikatesów. Przyodziać się może od biedy płócienkiem i perkalem, ale na łokieć wstążeczki albo parę rękawiczek często jej nie staje. Taki jest los żony zrujnowanego obywatela; a jeśli ona ma jeszcze dzieci, to już nie może, na żaden sposób nie może przygarniać pod dach swój i tulić do swego serca nikogo, ale to co się nazywa nikogo. Daleko łatwiej uczynić to może żona człowieka, który zarządza ogromnemi lasami bogatego pana, cieszy się wielką łaską i przyjaźnią tego pana, i pobierać musi od niego znaczną pensję. Do niejto moja matko radzę ci zwrócić się z żąda- niem, którego ja spełnić nie mogę. Wyszłam za pierwszego lepszego człowieka, który oświadczył się o moją rękę, dla tego że dom rodzicielski nie był mi wcale rajem. Czy byłam i czy jestem szczęśliwą? czy spełniły się dla mnie te marzenia młodości, które roiłam siedząc u tego okna i patrząc na tę oto obrzydliwą kałużę? — należy to już do mnie tylko, i bynajmniej nie myślę ani uskarżać się na nie, ani spowiadać się przed nikim z tego co myślę i czuję. Ponieważ jednak matka moja sama poruszyła ten drażliwy przedmiot, widzę się więc zmuszoną do powiedzenia: że na wydanie mię za obywatela nie czuję się bynajmniej wdzięczną moim rodzicom, a raczej mojej matce, która bez współdziałania ojca dokonać potrafiła tego dzieła, bo czyniąc to, nie miała bynajmniej na względzie szczęścia mego, ale własne swe wyrachowanie; że jeżeli moja matka sądziła żem zapomniała o niezbyt wesołych latach dzieciństwa i młodości, spędzonych przezemnie w rodzicielskim domu, w którym wszyscy kłócili się, szydzili z siebie wzajemnie, stroili się wychodząc za dom, a w domu często nie mieli co jeść; przezywali się najróżniejszemi przezwiskami, o chrzestnych imionach swych zapominając, przedrwiwali się na wyścigi i nigdy do siebie dobrego słowa nie powiedzieli; jeśli więc matka moja sądziła, żem ja zapomniała o tych wcale nie miłych latach dzieciństwa i młodości mojej, myliła się w takim razie bardzo mocno. Ja te lata pamiętam dobrze, i wiem trochę o tem, jakiemi powinny one były być i jakiemi byłyby niezawodnie, gdybym miała szczęście posiadać innych rodziców, a przedewszystkiem inną matkę. Pamiętam wszystko i rozumiem, i koniec końców oświadczam, że nie czuję się bynajmniej nikomu za nic wdzięczną; nie myślę wcale nikogo tulić do mego serca, o którem dawniej nikt nigdy nie myślał czy potrzebowało czegoś więcej niż miało, albo nie; że mam kilkoro dzieci, męża niezdarę, który w najmniejszej rzeczy nie sprawdza marzeń mojej młodości, i za którego pracować i myśleć muszę; że nakoniec czuję się obarczona rodziną i nikogo więcej przyjąć nie mogę pod dach dziurawy, który dostał mi się w udziale na całe życie, jako żonie obywatela zrujnowanego i po uszy zadłużonego.
Umilkła, owinęła się poplamioną mantylą, wydęła policzki, zmarszczyła brwi i wzrok utkwiła w suficie. Jednocześnie rozległy się w pokoju dwa głośne i długie wybuchy śmiechu; pochodziły one od podstarzałej panny, która wywijała w powietrzu scyzorykiem, i od podstarzałego mężczyzny, który rozciągnięty na sofie z twarzą zwróconą ku sufitowi, śmiał się z całego gardła.
— Ależ palnęłaś orację! rozumna moja siostro, co się nazywa orację! — wołała Dowcipna.
— Powiedziała prawdę, parole d’honeur, Rozumna powiedziała prawdę — krzyczał Ferdynand, na znak niby gorącej approbaty i niezmiernego rozweselenia nogi i ręce rzucając w powietrze. Dzieci bawiące się na środku pokoju śmiały się też przeraźliwie, zachwycone śmiechem starszych osób, którego nie rozumiały powodów; ale te które siedziały u kolan matki, przelękły się wrzawy, i szarpiąc ją za suknię krzyczały z całych sił.
— Cicho, Adrjanno! nie płaczże Matyldo! dostaniesz rózgą, Rudolfie! — wołała matka wrzaskliwego potomstwa, szarpiąc za bluzkę jedno z dzieci, uderzając po ręku inne, tupiąc nogą na trzecie i grożąc mu ręką.
— Adrjanna, Rudolf, Matylda! — zanosząc się od śmiechu wołała Dowcipna; — ponazywałaś, najukochańsza siostro, wszystkie dzieci swoje imionami tych bohaterów romansów, o których roiłaś kiedyś siedząc u tego oto okna, i patrząc na tę oto kałużę! Dla czegożeś którego z synów nie nazwała Rodinem ale Szurynerem, a jednej z córek...
— Gdybym której z moich córek chciała dać najbrzydsze, najobrzydliwsze imię jakie znam na całym świecie — krzyknęła Rozumna, — nazwałabym ją imieniem mojej siostry...
— Słuchaj Rozumna! — wołał Ferdynand, śmiejąc się do rozpuku — jak ci się urodzi jeden jeszcze syn, daj mu moje imię...
— Zapewne! — podniesionym głosem i zapominając całkiem o swojej powadze, odkrzyknęła dama w brudnej sukni, — mam dać mu twoje imię, aby był takim samym pijakiem i nic dobrego, jak ty Don Fernando!...
— Mamo! utrzyj mi nos! — wołał imiennik bohaterskiego księcia de Gerolstein. — Mamo! Matylda uszczypnęła mię! — zapiszczała imienniczka czarownej Cardoville.
Śród całej tej wrzawy, jedna tylko osoba pozostawała milczącą i nieruchomą. Byłato matka rodziny, która przez cały ciąg długiej przemowy swej córki nie spuściła z niej oczów, rozpalających się coraz jaskrawszym, żółtszym połyskiem, i nie przestawała skręcać serwety w palcach coraz mocniej drżących. Potem powieki jej opadły, ręce osunęły się na kolana. Naokoło niej panowały śmiech, kłótnia i wrzawa; ale ona siedziała nieporuszona i nie podnosząc oczu. Na twarz jej zimną, suchą, ostrą, wstępowały krwiste rumieńce; usta wązkie i ścięte zaczęły drżeć. Po chwili wyraźny przestrach wstrząsnął sztywnemi zawsze jej rysami; coś podobnego do przerażenia zamigotało w źrenicach w chwili gdy podniosła powieki i niespokojnym wzrokiem potoczyła dokoła. W tej chwili uciszyło się nieco w pokoju. Dzieci w kąt zapędzone i wyłajane przez matkę, umilkły; Dowcipna śmiała się jeszcze, ale ciszej; Ferdynand poziewał, Rozumna targała wstążki kapelusza zabierając się do odejścia. Wtedy matka rodziny otworzyła usta aby mówić; ale przez parę sekund nie wymówiła nic, tylko rzucała po wszystkich twarzach niespokojne wejrzenia. Po chwili dopiero mniej suchym i nakazującym niż zwykle głosem, mówić zaczęła:
— Jestem stara... niedołężna... ojciec wasz także stary jest i niedołężny... Czy myślicie, że potrafi on jak dawniej utrzymywać siebie, mnie i dwoje dzieci, króre pozostały przy nas, przepisywaniem cudzych rękopismów i załatwianiem interesów żydom łapserdakom i szlachcicom zagrodowym... Nie, on teraz nie potrafi już tego. On już nic nie zarobi... Będę marła z głodu w tej obrzydliwej jamie, a żadne z moich dzieci mnie nie poratuje...
Zatrzymała się na chwilę i znowu bystre spojrzenie małych swych brzydkich oczów rzucała po twarzach obecnych. Nie było w tych oczach boleści zranionego macierzyńskiego serca; wyrażały one gniew i obawę. Czekała snać odpowiedzi na słowa swe, ale jej nie otrzymała. Rozumna targała wstążki swego kapelusza, przygryzała usta, wydymała policzki, marszczyła brwi, ale nie odpowiadała; Dowcipna odwróciła się ku oknu, może dla tego aby ukryć westchnienie, i przykre nerwowe drganie zwiędłej jej twarzy; Ferdynand poziewał. Matka rodziny patrzała z kolei na każde z tych dzieci, nie umiejących lub nie chcących odpowiedzieć na jej skargę żadnem słowem pociechy lub miłości, i nagle wyciągnęła przed siebie suche swe ramiona, okute w ciasne rękawy atłasowego pancerza.
— Niemam więc pociechy z żadnego z moich dzieci! — zawołała głosem ostrym i przenikającym. Rozumna podniosła głowę.
— Powiedz raczej moja matko... że nie masz z nas żadnej korzyści — rzekła.
— Spekulacje nie udały się! — nieodwracając twarzy półgłosem wymówiła Dowcipna.
— Powiedziały prawdę! parole d’honneur! Rozumna i Dowcipna powiedziały prawdę! — z nowym wybuchem bezmyślnego śmiechu zawołał Ferdynand.
Tym razem nieszczęśliwa i występna matka tych nieszczęśliwych i występnych dzieci powstała z siedzenia, jak sprężyną podniesiona. Ręce jej i usta trzęsły się, sucha, zimna twarz pałała krwistym rumieńcem.
— Klementyno! Joanno! Ferdynandzie! — zawołała takim głosem, jakim nigdy do dzieci swych nie wołała, jakim gdyby wołała do nich dawniej, byłyby może one innemi, lepszemi dziećmi. W głosie tym zabrzmiało nakoniec coś więcej jak gniew i przestrach samolubnego, zimnego serca; zabrzmiała w nim boleść serca macierzyńskiego, spiorunowanego strasznym widokiem otaczających je zimnych, złych, zgorzkniałych i zepsutych dzieci. W tej samej chwili we drzwiach sąsiedniego pokoju ukazał się ojciec rodziny. Parę sekund zatrzymał się na progu, i jednem przeciągłem spojrzeniem ogarnął całe obecne grono. Potem postąpił kilka kroków, stanął oparty plecami o ścianę przeciwległą oknom, i powolnym ruchem krzyżując ręce na piersi, wyrzekł:
— Klementyno, wyprowadź ztąd twoje dzieci!
Dama w brudnej sukni, która z wysoko podniesioną głową i uroczyście zsuniętemi brwiami postąpiła była naprzód, w celu jak się zdawało powitania ojca, stanęła jak przykuta do miejsca, uderzona może niezwykłym wyrazem jego twarzy i dźwiękiem głosu, jakiemu podobnego nie słyszała nigdy. Natychmiastowe przecież spełnienie czyjegoś rozkazu, sprzeciwiałoby się jej powadze.
— Mój ojcze — zaczęła, — zdaje mi się, że jeżeli przywiodłam tu ze sobą dzieci moje, nie powinny być one oddalone...
— Klementyno — powtórzył Suszyc, — wyprowadź ztąd twoje dzieci...
Na bladej bardzo, mnóstwem zmarszczek zoranej w tej chwili twarzy jego, rozlewał się smutek bezdenny; zwiędłe usta utraciły ten sztuczny, przykry uśmiech, z jakim dotąd przemawiały zawsze do ludzi; a zwisłe w dół obu kątami, przybrały wyraz, w którym znikająca gorycz mieszała się z coraz silniejszą boleścią. Zapadłe, blade źrenice żarzyły się iskrą gorącą lecz smutną; spłowiałe, zorane, białemi włosami otoczone czoło, chyliło się w dół pod niewidzialnym lecz niezmożonym ciężarem myśli napełniających głowę. Dźwięk głosu jego zniżony był, głęboki, pełen tych samych tonów smutnych a gorących, które odbrzmiewały jakby w linjach jego twarzy połamanych zmarszczkami, powleczonych bladością. Cała powierzchowność człowieka tego objawiała w tej chwili straszny, tajemniczy dramat steranego życia, zbrukanego sumienia, zmiażdżonego serca. Znać było że duch jego nie uśpiony zupełnie nigdy, lecz teraz przebudzony całkiem, stanął u tego kresu, u którego kończy się wszystko, i w niemej rozpaczy, z bezdenną żałością spoglądał na wielką mogiłę zdeptanych uczuć swych, zmarnowanych zdatności, upadłej cnoty i postradanego szczęścia. Niezmierny jakiś wstyd zdawał się kłonić ku ziemi tę głowę siwą, ogień zgryzoty rozpalał zmęczone źrenice, zapadła pierś drżała burzą westchnień wzniecanych wspomnieniami straconego życia, męczarnią teraźniejszej chwili; kto wie? tajemnemi może wstrętami i trwogami poczuwanemi na widok groźnej, ohydnej przyszłości. Moc cierpień jego była tak wielką, że uderzyła niejako i przeniknęła sobą pospolite, trywjalne osoby, pośród których się znalazł. Kobiety siedziały milcząc i wlepiały w niego wzrok zdziwiony; Fer- dynand nawet leżącą swą postawę zmienił na siedzącą, pochylił się naprzód i szerzej nieco roztworzył omglone pijaństwem, bezmyślne swe oczy. Dzieci nie było już w pokoju.
— Przyszedłem was pożegnać — wśród powszechnego milczenia wymówił Suszyc. — Prawdopodobnie ostatni dzień przepędzamy pod jednym dachem; a nie byłoby przecie rzeczą przyzwoitą, aby ojciec i mąż odszedł rodzinę swą nazawsze bez pożegnania.
Przy ostatnich wyrazach, coś z dawnego szyderstwa zabrzmiało w jego głosie, cień dawnego uśmiechu przesunął się po ustach. Byłoto tylko mgnienie oka, które nie wymknęło się jednak uwadze małej kobietki, siedzącej na kanapie z zaciśniętemi ustami i błyskającemi oczami.
— Najdroższy mężu — rzekła, — rodzina twoja nie jest obdarzona taką przenikliwością, aby zrozumieć mogła twe zagadkowe słowa. Miałżebyś opuścić żonę twoją i dzieci wtedy właśnie, gdy własną nieopatrznością twą i niezaradnością wtrąciłeś je w tę obrzydliwą jamę, w której nie wiem doprawdy czy będą miały choćby najskromniejsze wygody?
— Moja matko! — ozwała się Rozumna, podnosząc wysoko głowę, — ojciec nasz ma zamiar może udać się w podróż po nową jaką sukcesję.
— Parole d’honneur! — zawołał Ferdynand, — wyśmienity byłbyto pomysł!
Dowcipna milczała. Zwrócona nawpół ku oknu, od czasu do czasu przelotnem lecz przenikliwem wejrzeniem ogarniała twarz ojca.
Suszyc wysłuchał w milczeniu słów żony i dzieci; wzrok jego machinalnie jakby przebiegł wszystkie kąty pokoju, i zatrzymał się przy drzwiach.
— Czy Salomea nie była tu dziś? — zapytał.
Pytanie to przyjętem zostało z powszechnem zdziwieniem.
— Salomea nie była tu oddawna, i spodziewam się że nie będzie nigdy — wyrzekła matka rodziny.
— I owszem — odparł Suszyc, — pisałem do niej aby przyjechała dziś „do mnie“, i mam nietylko nadzieję, lecz pewność że to uczyni.
Mała kobietka wyprostowała na kanapie kibić swą tak sztywnie, jakby była struną mającą wnet pęknąć. Z szarych jej oczek posypał się grad śniegu i szronu.
— Najukochańszy mężu — wymówiła, — spodziewam się że jako matka moich dzieci, mam prawo żądać, aby jedno z nich nie postało nigdy w domu moim.
— Dom twój Honorato — odpowiedział Suszyc, — dotąd jeszcze jest domem moim także! Za kilka godzin, za godzinę, może za chwilę, będę miał dom inny...
Powiedział to tak, że pani Honorata zamknęła usta, a szerzej otworzyła swe małe, brzydkie oczki; po zwiędłej, ostro zarysowanej twarzy Dowcipnej, przesunęła się lekką bladość. Po chwili milczenia Suszyc zaczął znowu.
— Przyszedłem was pożegnać. Dokąd się udam i co się ze mną stanie, ani chcę ani mogę mówić; dowiecie się o tem sami aż nadto rychło. Wiem dobrze iż odejście moje nie pozostawi w sercach waszych pustki ani rany, toteż odszedłbym milcząc, zniknąłbym z przed oczu waszych, tak samo jak oddawna zniknąłem z myśli i z pamięci. Ale człowiek który nie spełniał nigdy obowiązków swych jak należało, w chwili stanowczej, w tej chwili ostatniej, która podobna do śmierci lecz stokroć od niej straszniejsza, oderwać go ma od żyjącego społeczeństwa, może przecież usłyszeć głos obowiązku przemawiający doń z mocą niezwalczoną; człowiek który oddawna niczego już nie pragnął prócz martwego spokoju i bezbrzeżnej samotności, w chwili burzy i boleści, może przecież uczuć gwałtowne pragnienie i uczynić mu zadość... Tak, uczynić zadość pragnieniu swemu może on i ma prawo. Gdyż odtąd, kto wie czy na spieczone męczarnią usta jego spadnie kiedykolwiek kropla jaka, ugaszająca pragnienie jego piersi...
Mówił to ze spuszczonemi oczami i zniżonym lecz pewnym głosem. Nagle umilkł, podniósł wzrok i skierował go ku drzwiom. Jakieś kroki dające się słyszeć na bruku dziedzińca i stuk otwieranych drzwi od sieni, zwróciły jego uwagę. Przez chwilę zdawał się słuchać i oczekiwać czegoś z natężeniem. Boleśne drgnienie przemknęło po jego twarzy. Gdy jednak we wnętrzu domu żaden więcej szmer nie dawał się słyszeć, Suszyc wrócił do uprzedniej swej postawy, i mówił dalej.
— Uczułem obowiązek przemówienia raz przecie do dzieci moich głosem ojcowskim; zapragnąłem stanąć przed niemi jako pełen pokory winowajca, i błagać je o przebaczenie. Wiem dobrze, iż słowa moje nie znajdą w sercach waszych przyjaznego echa, a jednak mówić muszę.
Zatrzymał się znowu. Tym razem przerwał mu mowę turkot kół, który umilkł w pobliżu. Jaśniejszy jakiś promień przemknął po twarzy jego; utkwił wzrok w szybach przeciwległego okna, i rzekł zcicha.
— Może to Salomea przyjechała?
Dowcipna, która siedziała wciąż nawpół zwrócona ku oknu, nie odwracając twarzy odpowiedziała:
— Nie, ojcze!
Suszyc powolnym ruchem zwrócił się ku żonie, i mówił dalej: — Tobie Honorato, niewiele mam do powiedzenia. Związek nasz nie należał do liczby tych, które przynoszą szczęście dwojgu ludziom, i zlewają błogosławieństwo na głowy ich potomstwa. Połączeni nieszczęsnym jakimś trafem, zamiast udoskonalać, psuliśmy się wzajemnie. Natury nasze sprzeczne ze sobą, nigdy pogodzić się nie mogły; zamiast miłości, powstała między nami walka zrazu, obojętność potem, nakoniec niechęć granicząca blizko z nienawiścią. Nie chcę ci przecież nic wyrzucać, jak też i o przebaczenie prosić cię nie będę. Całą winą twoją było to, żeś nie miała w sercu swem ani jednej iskry ciepła dla rozgrzania zimnego życia; a w głowie ani jednego promienia poezji, dla rozjaśnienia mrocznej doli ubogiego mężczyzny, który śród zmudnej pracy i powszedniego otoczenia, aby nie zmarnieć i nie upaść, potrzebował mieć około siebie coś coby rozgrzewało go, uszczęśliwiało, a zatem wspierało i podnosiło. Ty byłaś kobietą zimną, skrytą, chciwą i samolubną; ja — byłem człowiekiem słabym. Nie umiałem zwyciężać ciebie i siebie; zbyt prędko zmęczyłem się walką, która pomiędzy nami powstała. Pozwoliłem goryczy zapanować nad mem sercem, opuściłem niedbale ręce... przestałem być panem mego domu i przewodnikiem moich dzieci...
Umilkł na chwilę. Na blade policzki jego wstępowały zwolna słabe rumieńce, oczy rozpalone gorącym blaskiem bólu, nabrały miększego, łagodniejszego wyrazu. Odwrócił wzrok od małej, sztywnej kobietki, która pod wpływem słów jego spuszczała mrugając powieki, przygryzała usta i w kościstych palcach skręcała połę kaftana, a powiódł nim po twarzach innych obecnych osób.
— Was też dzieci moje prosić mam o przebaczenie; względem was zawiniłem srodze. A jeżeli nie byłyście dla mnie dobremi dziećmi, z boleścią, wstydem i pokorą wyznaję, iż stało się tak dla tego, żem ja był złym ojcem... Możeście myślały żem was nie kochał, że w piersi mej nie było już żadnej iskry poczciwego uczucia, że z obojętnością patrzyłem na wzrost wasz krzywy, na kierunek serc i umysłów waszych fatalny... O! jeślibyście tak myślały, przysięgam wam że byłyście w błędzie. W piersi mej było serce ojcowskie i sumienie człowiecze, ale jedno i drugie zdradziłem brakiem woli, niedostatkiem siły i chęci do walki i oporu... Była pora w której walczyłem, borykałem się z niezgodą ogarniającą życie moje domowe, z twardemi okolicznościami losu. Wy pory tej nie pamiętacie. Kiedyście dorastać zaczęły, wszystko już skończonem było...; w domu naszym, w obyczajach i uczuciach rodzinnych zapanowały same złe żywioły; jam był już człowiekiem znękanym, biernie poddającym karku żelaznej konieczności, ślepym niby i głuchym, i wiecznie wesołym; ale pod uśmiechem, który przykleiłem do ust mych, kryła się otchłań goryczy, żalów i wyrzutów czynionych samemu sobie. Wyrzucałem sobie zawsze zwichnięte charaktery wasze, zepsute serca, skrzywiony kierunek waszego życia... Wiedziałem dobrze, iż gdybym był człowiekiem prawdziwie cnotliwym i mężnym, niedałbym się pokonać fatalnym wpływom; w silną dłoń ująłbym wodze nad domem moim i rodziną moją, sam kreśliłbym dla dzieci moich drogi, i sambym je po nich prowadził. Ale nie posiadałem ani takiej cnoty, ani takiego męztwa. Być może, iż nie wszystko było we mnie złem i głupiem... być może, iż w głowie mej i piersi były pierwiastki, z których wytworzyćby się mogło lepsze, jaśniejsze życie niż było moje; a przecież nie potrafiłem ustrzedz tych dobrych darów natury, stałem się złym ojcem i występnym człowiekiem... Do jakiego stopnia występnym, dowiecie się wkrótce, za godzinę, za chwilę może...
Umilkł znowu i odetchnął szeroko, jak po ciężkiem zmęczeniu. Słabe zrazu rumieńce, które oblekły blade jego policzki, stawały się coraz ognistsze. Pożar trawiący wnętrze tego człowieka występował mu na twarz i czoło, płomieniem napełniał źrenicę. Ręka jego, którą powiódł po czole i oczach, drżała; głos ustawał w piersi. A jednak po krótkiej chwili milczenia, zaczął mówić znowu:
— Często wydarza się na świecie, że zbłąkane, występne dziecko korzy się przed siwą głową ojca; ale żeby siwa głowa ojcowska ukorzyła się przed dziećmi, jestto wypadek rzadki, i wierzcie mi, o wierzcie, pełen strasznej boleści... A jednak przy- szedłem tu dziś, aby głowę moją okrytą szronem starości i czoło zorane latami, troskami i cierpieniami, nizko, bardzo nizko pochylić przed wami, dzieci moje... Przebaczcie mi... Jeżeli w sercach waszych pozostało choć trochę uczuć dobrych, jeśli zdolne jesteście zdobyć się na jednę przynajmniej chwilę wspaniałomyślności, przebaczcie mi i nigdy nie wspominajcie źle o mnie. W tej chwili stanowczej, gdy nazawsze porzucić mam i was, i wszystko co na świecie żyje wolne i szanowane; gdy wnet, wnet zanurzyć mi się przyjdzie w otchłań hańby, i nad grobem już rozpocząć ciężkie życie kary i pokuty — w tej chwili stanowczej i uroczystej, jak powietrza do oddechu, jak światła dla widzenia, potrzebuję wiedzieć, że złorzeczyć mi nie będziecie... Spowiadam się przed wami... wyznaję słabość mą, niedołężność.... Pozwoliłem woli mojej upaść, sercu zwiędnąć i zgorzknieć, rozumowi zbłąkać się na bezdrożach.... Nie byłem członkiem społeczeństwa uczciwym, nie byłem ojcem czujnym i dobrym... Źle spełniłem obowiązki moje, nie spełniłem ich wcale... Zmarnowałem życie własne, skrzywiłem, zepsułem wasze... Ale cierpiałem.... Mamże opowiadać wam w jaki sposób z człowieka znającego swe dążności i uczciwe ambicje, stałem się maszyną zarabiającą byle jak i byle czem na kawałek chleba dla was, na chwilę martwego spokoju dla siebie? Mamże rachować przed wami wszyst- kie noce bez snu i dnie bez pociechy, jakie spędziłem? — czyliż mam rozerznąć na poły pierś moją, wyjąć z niej serce moje, i pokazać wam je całe okryte rdzą i plamami, powstałemi ze zgryzot tajonych, z łez palących jak ukrop, w milczeniu połykanych... Nie mogę uczynić tego, nie mogę. Uwierzcie mi, bo mówię do was tak jak w przedchwilę skonu... grzeszyłem ale i cierpiałem... Czy Bóg mi przebaczy? niewiem; ludzie ukarzą mię srodze, wy... dzieci moje... przebaczcie... Przez chwilę, przez jednę chwilę niech uczuję serca wasze przy mojem sercu, ramiona wasze wkoło mej szyi, pocałunki wasze na głowie siwej i steranej, która za godzinę, może za chwilę ugnie się pod brzemieniem hańby i pośmiewiska...
Tym razem nie mógł już mówić więcej. Oparty plecami o ścianę, pochylił głowę i twarz gorejącą ukrył w drżących dłoniach. Wkoło niego panowało milczenie, nikt nie poruszył się, nikt nie wymówił słowa odpowiedzi. Zdumienie, czy lodowata obojętność, przykuwały do miejsca obecnych i zamykały im usta. Suszyc stał chwilę nieruchomy. Możnaby rzec, że z zakrytemi oczami, z przytłumionym oddechem, z nachyloną głową czekał tych ramion, które wzywał aby otoczyły jego szyję, tych serc, aby przez jednę sekundę uderzyły przy jego piersi. Ale nikt się nie poruszył, nikt głosu jego nie usłuchał. Drzące dłonie nieszczęśliwego w dół opadły, i ukazały dwie grube łzy spływające zwolna po rozpalonych jego policzkach. W oczach jego malowała się głęboka ale cicha rozpacz. Zwrócił je znowu ku drzwiom, i bardzo zniżonym głosem zapytał. — Czy Salomea nie przyjechała?
I na to pytanie odpowiedzi nie było. Matka rodziny siedziała jak przykuta do miejsca, ze spuszczonemi oczami i przygryzioną wargą; inni milczeli także i patrzyli w ziemię.
Jedna tylko, siedząca pod oknem podstarzała panna w czarnej sukni, z ostrym profilem twarzy i błyszczącym scyzorykiem w palcach, nie miała oczu spuszczonych. Rzucała ona ciągle na ojca wzrok przelotny lecz przenikliwy, potem zwracała się nawpół ku szybom, i przeciągłe, ostro połyskujące wejrzenia nurzała w melancholijnych nurtach płynącego pod oknami ciemnego Styksu. Nagle poruszyła się i obróciła twarz ku obecnym. Ostrym ruchem wyciągnęła ramię, i krótkim urywkowym tonem wymówiła.
— Czemuż państwo nie odpowiadacie ojcu? Mamo! dla czego nic nie mówisz? Klementyno, Ferdynandzie, czyście nagle oniemieli?
Matka rodziny podniosła oczy, w tej chwili nie mniej zimowe jak zwykle. — Moja córko — wymówiła cichym, syczącym głosem, — spodziewam się, że nie zechcesz dawać nauk twej matce; chociaż doprawdy, słowa które tylko co słyszałaś, upoważniają moje dzieci do pomiatania mną.
— Przyznaję — podnosząc głowę zabrała głos dama w brudnej sukni — przyznaję, że nie zrozumiałam dobrze o co właściwie chodziło ojcu w długiej przemowie jakąśmy usłyszeli; a jednak zdaje się, iż czytając wiele, powinnabym być oswojoną z rozmaitemi sposobami wyrażania się.
— Parole d’honneur — zawołał Ferdynand wstając z sofy i zapalając papierosa — jeżeli ojciec kazałeś mi zostać w domu dla tego tylko, abym usłyszał to co mówiłeś, daremnie straciłem godzinę czasu, i chybiłem śniadania u kolegów.
Pod wpływem tych słów, twarz Suszyca ostygła zwolna. Znikały z niej ognie namiętnych bólów i pragnień, pozostała tylko bezbrzeżna gorycz w zarysie ust, i gryząca żałość w połysku oczów. Zdawało się, że walczył z sobą chwilę, aż wywalczył od wnętrza swego uśmiech, ten sam uśmiech, z jakim przez wiele lat chodził po świecie. Spojrzał dokoła i rzekł.
— Złudzenia! wieczne złudzenia! Myślałem żeście jeszcze coś warci, i uderzyłem się przed wami w piersi wołając: „mea culpa!“ Widzę żem jedno więcej popełnił głupstwo... Bądźcie zatem zdrowi, i wspominajcie mię jak się wam będzie podobało.
Mówiąc to, uczynił parę kroków i zmierzał ku drzwiom; ale przestarzała panna powstała u okna w całej wysokości swej chudej, zwiędłej kibici, i wy- ciągnęła znowu ramię objęte wązkim, czarnym rękawem.
— Zaczekaj ojcze — rzekła — jedno z dzieci twoich ma coś do powiedzenia.
Suszyc stanął i skrzyżował ręce na piersi, wzrok jego utkwił w ostrej twarzy podstarzałej panny, z nieujętym wyrazem oczekiwania i zniechęcenia, goryczy i nadziei. Ona obejrzała się dokoła; wązkie, bezbarwne jej usta zarysowały niewyraźny uśmiech.
— Moja matka — zaczęła krótkim, urywanym, ostrym tonem — moja matka, moja siostra i mój brat niezrozumieli twej mowy ojcze, i nic na nią nie odpowiedzieli; ale ja niedarmo od dzieciństwa nosiłam przezwisko Dowcipnej. Muszę mieć w istocie więcej dowcipu czy sprytu, czy przenikliwości od innych członków mej rodziny, bo zrozumiałam to czego inni nie mogli lub nie chcieli zrozumieć, i odpowiem na to, na co oni odpowiedzieć niechcą lub nie mogą.
Chuda i zwiędła jej twarz bladła w miarę mówienia; a jednak uśmiechała się i rzucała dokoła błyszczącemi oczami. Scyzoryk który bezprzestannie i coraz prędzej obracała w palcach, rzucał też ostre połyski, nakształt stalowych błyskawic migocące na tle czarnego rękawa.
— Omyliłeś się ojcze, mówiąc, że nie pamiętamy pory, w której walczyłeś jeszcze ze złemi żywiołami domowego twego życia, i z twardemi okolicznościami losu. Być może, iż rodzeństwo moje pory tej nie pamięta lub pamiętać nie chce; ale ja głośno i wyraźnie oświadczam, że pamiętam ją i pamiętam ciebie ojcze, wcale innym niż stałeś się potem. Ja pamiętam wiele rozmaitych rzeczy; a ponieważ dziś nadszedł widocznie dzień wzajemnych przypomnień, nie widzę powodu, dla czegobym nie miała z kolei wypowiedzieć tego, co oddawna już cisnęło mi się z pamięci do ust... Niech nikt nie sądzi abym chciała wydawać sądy o rodzicach moich, i rozstrzygać ten zawzięty proces, który trwa pomiędzy niemi odkąd sięgnąć mogę pamięcią.... Ale w chwili w której ojciec mój poraz pierwszy od lat dawnych przemówił do mnie głosem ojcowskim, odwołał się do serca i niejako do sumienia mego, ja nie mogę milczeć.... Jestem zwiędłą starą panną, i nie powiem abym czuła w sobie skarby miłości i wspaniałomyślności; nie wiem doprawdy, czy kogokolwiek kocham na świecie, a nawet zdaje mi się iż napewno powiedzieć mogę, że nie kocham nikogo... Od dzieciństwa nazwano mię dowcipną, dla tego że byłam złośliwą; potem stałam się nawet złośnicą, wiem o tem sama bardzo dobrze... Lubię kąsać, dogryzać, znajduję nawet pewną przyjemność w kłóceniu się; jeżeli nie mogę kąsać i kłuć kogoś żyjącego, strzygę i kolę papier... Oto jaką jestem... wyspowiadałam się także, ponieważ to dziś dzień spowiedzi. Ale pomimo, że taką jestem, nie mogę milczeniem odpowiedzieć na wszystko co usłyszałam tu od ojca; muszę mówić i powiem prawdę....
Była w tej chwili bardzo już blada; bystre przenikliwe jej oczy błyskały więcej jak kiedy. Ale scyzoryk przestał błyskać w jej ręku, bo utkwiła go ostrzem w stole przy którym stała, oparłszy na nim dłoń rozszerzoną. Zarazem zwróciła się twarzą do matki, i mówiła dalej.
— Powiem prawdę, moja matko. W walce która między tobą a ojcem rozpoczęła się przed laty, a trwała ciągle, ty byłaś stroną rabującą; ojciec był zrazu stroną broniącą praw swych i własności, potem bierną... Powiem prawdę. Odkąd zapamiętać mogę, ty matko rabowałaś ojcu honor, dobrą sławę, zacne położenie pomiędzy ludźmi; rabowałaś mu nawet tę niewinną przyjemność, jakiej doświadczał grywając na flecie... Byłam małem dzieckiem, miałam lat zaledwie ośm, kiedy ojciec stracił urzędową posadę... Nikt zapewne nie przypuszcza, abym wiedziała o przyczynie która sprowadziła to nieszczęście, a jednak ja o niej wiem... Byłam zawsze dowcipną, miałam bystry wzrok i ostry słuch... Owóż widziałam i słyszałam wiele rzeczy... Widziałam naprzykład pewnego pana, który miał jakiś ważny proces i potrzebował pomocy ojca, przychodzącego do naszego domu... Ojca nie było, ty matko przyjęłaś go... Siedziałam w kątku, ubierałam lalkę, i słyszałam twoją rozmowę z owym panem... Ów pan chciał ojca przekupić, i w tym celu przyniósł z sobą pieniądze; ty matko w imieniu ojca przyjęłaś od niego te pieniądze... Ów pan przegrał swój proces, i w gniewie wypowiedział, iż pan Erazm Suszyc nie tylko daje się przekupić, ale nie spełnia tego do czego się tym sposobem zobowiązuje... Rzecz stała się głośną.. skandal był okrutny... Ojca wygnano z biura... Czy ojciec wiedział o tych pieniądzach, któreś w imieniu jego wzięła od owego pana?... Nie, on o nich nie wiedział, tyś mu ich nie oddała matko, i postępek swój zachowałaś w tajemnicy... Pamiętam ów dzień, jakby to było wczoraj... Ojciec wrócił do domu blady jak trup, drżał jak w febrze. Niezważając żem siedziała w kątku i ubierała lalkę, pochwycił cię matko za obie ręce i krzyknął. — Coś ty uczyniła, Honorato; coś ty uczyniła? I była potem okropna burza. Ojciec łamał ręce, obiema dłoniami zakrywał oczy, rwał włosy na głowie... wstydził się i rozpaczał. A ty matko? ty ubraną byłaś tak jak dziś w atłasowy kaftan, siedziałaś na kanapie wyprostowana, i uśmiechając się mówiłaś. — „Najdroższy mężu! gdybyś miał znaczny majątek któryby zapewnił mi wszelkie wygody, nie uczyniłabym tego co mi wyrzucasz; ale zarabiasz tak ma- ło... potrzebowałam pieniędzy i wzięłam je skąd mogłam“ — Taką była odpowiedź twoja matko na rozpacz ojca, i wstyd jakiego doświadczał, widząc imię swoje po raz pierwszy zniesławione. Takiemito słowami zbyłaś nieszczęśliwy wypadek, który pozbawił rodzinę naszą uczciwego, dostatniego bytu. Odpowiedź taką matko nieraz jeszcze potem dawałaś ojcu; brać pieniądze zkąd można, oto dewiza twoja, z której wypłynęło to poniżenie i ubóstwo, w jakiem pogrążył się wkrótce cały nasz dom. Pamiętam ja dwie panie piękne i pięknie ustrojone, które przybyły do nas aby ojcu powierzyć majątkowe swe interesa, i pamiętam sposób w jaki ty matko je przyjęłaś. Gdy weszły witając się grzecznie i zapytując o ojca, co uczyniłaś matko? Oto spojrzałaś na ich kosztowne stroje, na piękny ich powóz stojący przed oknami, i udając że wyręczasz zwykle męża swego w zawieraniu umów, zaczęłaś z niemi targować się... Żądałaś od nich sum bajecznych, aż one uśmiechnęły się, ukłoniły, odjechały i więcej nie wróciły... Uczyniłaś to samo z kilkoma innymi bogatymi panami i paniami, i sprawiłaś, że bogaci przestali całkiem przybywać do ojca, a mijając nasze mieszkanie, uśmiechali się i pogardliwie wzruszali ramionami. Pamiętam także historję tych żydów i tych szlachciców zagrodowych, którzy na twe żądanie matko znosili do nas cukier, herbatę, płótno, kurczęta, jaja i inne tym podobne przedmioty. Wszystko to dawali oni tobie, ale myśleli o ojcu, a potem mówili o nim i opowiadali; aż w tych mówieniach i opowiadaniach honor, dobre imię i wziętość ojca stopniały jak wosk w ogniu, i razem z niemi zniknął dostatek, nastało ubóstwo, brzydkie, brudne ubóstwo, które ty matko kryłaś przed ludźmi atłasowym twym kaftanem, a my fiokami z włosów, krochmalnemi firankami u okien, i papierowemi ozdobami....
Umilkła na chwilę, odetchnęła kilka razy, postąpiła parę kroków naprzód, i obracając znowu w palcach błyszczący scyzoryk, coraz prędszym i ostrzejszym tonem mówiła.
— Niech nikt nie sądzi aby wypowiadanie podobnych rzeczy przyjemność mi sprawiało. I sądzić tak nikt w istocie nie mógł, gdyż kredowa prawie bladość zwiędłej jej twarzy, ostry połysk oczu i drżenie ust, objawiały dostatecznie przykre wewnętrzne wzburzenie. — Ojciec mój powiedział przed chwilą, że rzadkito i pełen boleści wypadek, jeśli siwa głowa ojcowska korzy się przed dziećmi swemi; ale ja powiem, że jeszcze rzadszym i boleśniejszym jest taki, w którym dziecko musi wypowiadać prawdę gorzką w obec siwych głów rodzicielskich. Wyzwaliście mię sami... Po co było tak głośno odzywać się do serca mego? Nie przypuszczaliście może, iż ja w rzeczy samej mam serce.. Otóż ja czuję że je mam... rośnie mi ono w piersi i wypiera na usta wyrazy, które długo zamykałam w sobie... Muszę mówić... muszę odpowiadać, skoro wezwaną zostałam do mówienia. Powiem prawdę... całą prawdę... Wychowano nas haniebnie... nie nauczono nas niczego, ale to co się zowie niczego porządnego, użytecznego i uczciwego... Czy pamiętasz matko ten dzień, w którym ojciec chciał zacząć posyłać do szkoły Ferdynanda, a ty tego nie chciałaś..? Byłażto, była burza! Tak ojcze, byłeś słabym człowiekiem, bo uległeś. A ów dzień czy pamiętasz matko, w którym ojciec zamierzał mnie i Rozumną oddać do pracowni haftów i strojów kobiecych, abyśmy się wykształciły na szwaczki i modniarki? Byłażto, była znowu burza! Byłeś słabym człowiekiem ojcze, bo uległeś. Tak było zawsze, tak było ciągle... Tylko że burze minęły zczasem, a w domu naszym nastał taki spokój, jaki panuje w tej stojącej wiecznie kałuży... Mieszkaliśmy nad kałużą, a życie nasze było tak samo ciemne, brudne, posępne jak kałuża. Wszyscyśmy zmarnieli, wszyscy, prócz najmłodszej siostry, która nie wiem jakim sposobem zdołała odejść ztąd, otrząsając ze stóp swych proch tego domu. Jeden z braci moich został lichwiarzem, drugi pijakiem; ja jestem starą, zwiędłą, zgorzkniałą, i złośliwą panną; starsza siostra moja głupią, zarozumiałą gęsią, której w dodatku deszcz na nos kapie przez dach dziurawy, a konie i krowy zdychają z głodu. Piękna karjera, niema co powiedzieć! Rodzina nasza służyć może innym za przykład tego, jak nizko można upaść i brzydko powalać się... Ojcze! ty tego nie słuchaj! ja nie do ciebie mówię! Tyś był i jesteś nieszczęśliwym człowiekiem. I ty także nie jesteś tu bez winy, o, wcale nie! Ale mniejsza oto! nie chciałabym obrazić cię ani upokorzyć... Na drodze twej było coś, co stawało ci ciągle w poprzek, niszczyło plon twojej pracy, przeszkadzało w zamiarach, mroziło ci serce, usypiało sumienie, odbierało ci miłość i szacunek twych dzieci... Co to było takiego? Niech powie sobie kto chce! ja nic już więcej nie powiem... Mówiłam długo i wiele... więcej niemam już siły.
I w istocie, jakby sił pozbawiona, osunęła się na krzesło; plecami zwrócona do pokoju, oba łokcie oparła o okno, i twarz ukryła w obu dłoniach.
O kilka kroków od niej stał Ferdynand, który podczas jej mowy prostował się z razu, wstał potem, i co chwila o jeden krok dalej zbliżał się ku siostrze. Omglone oczy jego rozjaśniły się przytomniejszą nieco myślą, cyniczny uśmiech zmniejszył się na ustach. Kiedy nakoniec Dowcipna przestała mówić, odrzucił w kąt pokoju niedopalony papieros, i wymówił: — Dowcipna powiedziała prawdę! — Wymawiając to, nie zaśmiał się ani dołożył swego zwykłego „parole d’honneur“; głos jego posiadał nawet pewną moc przekonania, a zaczerwieniona od trunku twarz wydawała się mniej czerwoną.
Ale Rozumna podniosła wysoko głowę, którą była spuściła w czasie przemowy siostry, i głośno, z wielką powagą wyrzekła. — Być może, iż Dowcipna powiedziała prawdę; ale to pewna, że omyliła się mocno, jeżeli myślała że potrafię dłużej słuchać z cierpliwością jej impertynencij. Nie jestem głupią gęsią, i nie potrzebuję wcale aby mi przypominano o deszczu przeciekającym przez dach mego domu, i o moich zdychających z głodu krowach i koniach; a na dowód tego że taką nie jestem, i że tego nie potrzebuję, odjadę natychmiast, i noga moja nigdy więcej nie postanie w tym domu...
Ze wszystkich więc gorzkich, boleśnych, a tak okropne prawdy mieszczących w sobie słów, powszednia ta, ograniczona, samolubna kobieta usłyszała te tylko, które jak się jej zdawało, uchybiać mogły własnej godności jej i powadze. Matka rodziny siedząca dotąd nieruchomo jakby spiorunowana przemową córki, ocknęła się z osłupienia, załamała kościste swe ręce, i zawołała.
— Na miłość Boską! jeżeli byłam tak chciwą jak powiadacie, i tak wiele od wszystkich brałam pieniędzy, gdzież one są teraz te pieniądze, gdzie one są? O, gdybym je teraz miała... czegóżbym więcej żądać mogła!
Ze wszystkich więc słów swej córki, kobieta ta usłyszała jeden tylko wyraz: pieniądze!
Ale człowiek stojący pod ścianą z twarzą śmiertelnie bladą, i ustami tak silnie zwartemi jakby obawiał się, aby lada chwilę nie roztworzył ich boleśny jęk lub okrzyk; ten człowiek po którego zapadłych, pomarszczonych policzkach jedna za drugą stoczyło się znowu łez kilka, którego źrenice rozpalone przed chwilą jak żuzle, zgasły nagle, niby konające w pomroce nocnej ognie słoneczne, człowiek ten słyszał wszystko, wszystko aż do najkrótszego wyrazu, aż do najsubtejniejszego odcienia głosu swej córki. Dowcipna od dwóch minut siedziała już plecami zwrócona do pokoju, z twarzą w dłoniach, a on jeszcze patrzał na nią.
— Powiedziała prawdę — wymówił zcicha, i postępując ku oknu dodał: — Bądź zdrowa Joanno!
Joanna nie odwróciła głowy, Suszyc zwrócił się ku drzwiom. Był już blizko progu i miał wyjść, gdy pochwyciła go za ramię koścista, sucha dłoń małej kobietki, która porwała się z kanapy i jak strzała przyskoczyła do męża.
— Cóżto, najmilszy mężu — zawołała, — czy żarty te nie skończą się dziś wcale? „Bądźcie zdrowi!“ jakie to może być „bądźcie zdrowi“, skoro bez ciebie rodzina twoja umrze z głodu?! Dokądżeto pan Suszyc zamierza odjechać? Może po drugą sukcesję...
Suszyc drgnął, rumieńce uderzyły mu znowu do twarzy, oczy zapałały, a śród ogni gniewu i bólu jakie je napełniły, błysnęło także niezwalczone uczucie wstrętu. Rozgiął kościste palce opasujące ramię jego i ująwszy z siłą dłoń małżonki, usunął ją o kilka kroków od siebie.
— Kobieto! — rzekł bezdźwięcznym głosem, — szedłem z tobą długo po cierniach, któremi zaściełałaś mi drogę... teraz nie zbliżaj się, i pozwól mi odejść w spokoju...
Mała kobietka drżała ze złości, pomimoto jednak uśmiechała się. — Żartujesz najmilszy mężu — mówiła, — żartujesz... sąto zwyczajne ci miłe żarty...
— Nie, matko, to nie są żarty! — zawołał przy oknie głos, w którym takie przerażenie łączyło się z taką powagą, że wszyscy zwrócili twarz w stronę w której zabrzmiał. — Patrz matko, patrz, to nie są żarty!
Joanna stała wyprostowana, twarzą do okna zwrócona, z kibicią w tył nieco podaną, i błyszczącym scyzorykiem w drżących palcach wskazywała ulicę.
Przez kałużę brnęło czterech ludzi; nogi ich okrywało wysokie skórzane obuwie, na ramionach i w koło szyi połyskiwały białe naszycia.
Zatrzymali się naprzeciw bramy pustej kamienicy, pogadali z sobą i rozeszli się. Dwaj przebyli wyżej wspomnianą bramę, inni dwaj skierowali kroki ku furtce otwierającej się na dziedziniec domu nad kałużą. Z za okien ustrojonych w firanki, na ludzi tych patrzyło kilka par oczu osłupiałych i przerażonych. Jedna ręka kobieca połyskiwała ku nim ostrzem scyzoryka; i jedno czło zwiędłe, pomarszczone, blade, zanurzone w półcieniu napełniającym głębię pokoju, chyliło się coraz niżej, w miarę jak tamci mijali okna, a zbliżali się do furtki.
— To nie są żarty! — raz jeszcze powtórzyła Dowcipna; — ci ludzie idą po ojca... Wszystko cośmy słyszeli, było wstępem do tego...
W tej chwili u drzwi wchodowych zadźwięczał dzwonek, i dały się słyszeć silne uderzenia. Były to takie same dźwięki dzwonka i takie same uderzenia, jakie przed laty dziesięciu ozwały się u drzwi pana Walerego, wtedy kiedy Monilka siedziała przy fortepjanie i pochyliła piękną swą głowę ku jaśniejącemu śród zmroku młodemu czołu narzeczonego.
I tak samo jak tam przed dziesięcioma laty, otworzyły się tu dziś drzwi bawialnej izby, i tak samo jak tam, stanęło w progu dwóch ludzi, z wyrazu twarzy których i ubioru, każdy mógł poznać kim byli i poco przybywali... Kto wie? bylito może nietylko tacy sami, ale nawet ci sami ludzie?
Suszyc stanął na środku pokoju, z postawą wyprostowaną nieco, z twarzą bladą lecz spokojną. — Panowie szukacie zapewne gospodarza tego mieszkania, Erazma Suszyca? — zapytał.
Dwaj ludzie stojący w progu chcieli i mieli odpowiedzieć, ale nie mogli, bo nagle poczuli chwytające ich z tyłu za ramiona dwie silne dłonie, które ich roztrąciły. Tuż potem wpadła do pokoju młoda, ładna kobieta, z żywym rumieńcem na twarzy, zdradzającym bieg pospieszny, z czołem nawpół zakrytem czarną woalką. Z oczu jej szeroko otwartych, ciemno-szare źrenice wyrzucały snopy promieni gasnących i odradzających się we łzach.
— Ojcze mój! ojcze! — zawołała, i rzuciła się na pierś bladego, starego człowieka, który roztoczył przed nią drżące ramiona, ogarnął niemi jej drobną kibić, i usta wyrazem boleści okrążone, zatopił w gęstwinie płowych jej włosów. Podniosła twarz ku jego twarzy, i szyję jego obejmując ramionami i tuląc się do jego piersi, mówiła cichym, przerywanym głosem:
— Słyszałam... słyszałam... całe miasto o tem tylko mówi... Idąc do ciebie, przechodziłam, wiesz? tym placem i tam imię twoje przechodzi z ust do ust... Ale to nieprawda, ojcze, to com ja słyszała... to jakaś omyłka, potwarz... ty tego nie uczyniłeś... nie mogłeś uczynić! Powiedz! powiedz!
Mówiła to z naleganiem, z prośbą, z drżeniem w głosie, a oczy jej rozpłomienione miłością i trwogą, przechodziły z twarzy ojca na twarze dwóch ludzi stojących u progu, i usta różowe zroszone spływającemi rzęsiście z oczu łzami, szeptały coraz ciszej lecz coraz uporczywiej.
— To omyłka, ojcze, to jakaś omyłka! powiedz! powiedz!
A on? — Byłato dla niego najstraszniejsza może chwila ze wszystkich jakie przebył w swem życiu, najsroższa męczarnia jakiej kiedy doświadczył, najcięższa pokuta jaką sprawiedliwość zwalała na występną jego głowę. I czegożby on nie dał za to, żeby mógł teraz światłem, otwartem okiem spojrzeć w przezroczyste, śliczne oczy jedynego dziecięcia, które go kochało; ukazać mu czoło nieposzlakowane, dłoń niesplamioną, módz i mieć prawo powiedzieć temu dziecięciu tulącemu się do jego piersi. — Jestem niewinnym, jestem uczciwym! Mam prawo do szacunku twego! zasługuję na twą dziecinną miłość! — Aby módz, aby mieć prawo to wyrzec, oddałby one teraz wszystko co kiedy posiadał i czego używał, ciało i duszę swą, nadzieję lepszego życia, życia w krainach leżących poza tym światem, na którym kończyło się dla niego wszystko. Ale on wyrzec tego nie mógł, nie miał prawa... Rozwarł ramiona opasujące kibić córki, usunął ją zlekka od siebie, powiódł dłonią po czole zroszonem kroplami potu i wymówił zcicha: — Jam to uczynił, Salomeo. Bądź zdrowa i szczęśliwa! błogosławię cię z pełni duszy, z głębi mego serca!...
Wymówiwszy to chciał odejść, ale siła jakaś przykuwała go do miejsca i rozkazywała mu patrzeć na mieniące się straszną bladością i krwistym rumieńcem lice młodej kobiety, na jasne jej oczy napełniające się wyrazem grozy i boleści, na piękną jej głowę, która chyliła się coraz niżej... Byłato wszakże jedna, krótka chwila, mniej niż minuta. Salomea podniosła twarz pełną smutku ale i miłości, i roztwierając ramiona rzuciła się nanowo w objęcia ojca.
— Mój ojcze! — szeptała przez łzy i łkania, — mój drogi, ukochany, nieszczęśliwy, mój biedny, biedny ojcze!
I w nadmiarze miłości swej i bólu, nie pomnąc na nic prócz nieszczęścia człowieka, który był jej drogim, — z wiedzą o występku jego, lecz także ze spółczuciem dla jego udręczeń, osunęła się na ziemię, objęła jego kolana, przylgnęła do nich rozpalonem czołem i oblała je łzami.






ROZDZIAŁ XII.
Restytucja.

Komnaty Dolinieckiego zamku napełniały się zmrokiem; po jednej z nich, położonej na górnem piętrze baszty, krokiem powolnym i mierzonym przechadzał się Dembieliński. Krok jego powolny był, równy i pewny; ale chociaż zmierzch coraz gęstszy otaczał mu głowę, nie mógł przecież pokryć wielkiej bladości, powlekającej nieruchome w tej chwili, jakby skamieniałe rysy pięknego mężczyzny. Snać twarz jego długo zostająca pod władzą woli, przez nią hamowana i kierowana w swych poruszeniach, posiadła ową właściwość przyoblekania się w martwą, jakby kamienną powłokę, ile razy czuł potrzebę cofania w najdalszą głąb samego siebie, silnie wstrząsających nim wzruszeń. Nie- ma wątpliwości, iż człowiek ten dumny i skryty radby przed sobą samym ukrył tych niepotrzebnych gości, którzy wstępując mu do piersi i głowy, mącili myśli przywykłe do układania się w porządne szeregi, nadwerężali zaufanie jego w sobie samym, tę nieograniczoną wiarę jaką pokładał w swej woli i sile. Radby on ich może nietylko ukryć przed sobą, ale całkiem wyrzucić z siebie; a ponieważ tego żądał, musiał też dokonywać wysileń, aby zadośćuczynić swemu żądaniu. Teto zapewne wysilenia oblekły twarz jego wielką bladością, sztywność kamienną wlewały w linje rysów, w źrenice hardo patrzące z pod brwi ściągniętych rzucały ostre i gorące połyski, podobne do błyskawic wydzierających się na zewnątrz z łona wewnętrznej burzy.
Przed godziną doszła do zamku wieść o uwięzieniu dwóch Suszyców, ojca i syna, przyniesiona tam przez Sylwestra, który nawpół z ciężkiem zmartwieniem, nawpół z radością, opowiadał ją całemu domowemu towarzystwu w Dolinach, zgromadzonemu, jak zwykle bywało w poobiednich godzinach, w pracowni hrabiego.
Sylwester podzielał boleść żony, ale zarazem wspomnienie przyjaciela młodości odezwało się w nim z całą siłą dawnego, a niezachwianego przywiązania; wyrzucając to sobie niejako, czuł przecież radość na myśl, iż go odzyska, przywróconego do czci i spokoju. Opowiadanie jego, rozmaite wrażenia zdawało się sprawiać na zgromadzone osoby. Hrabia cieszył się jak zwykle trjumfem sprawiedliwości, z radością mówił o blizkiem wyzwoleniu Kazimierza i nieszczęśliwego towarzysza jego niedoli; zarazem bolał nad występkiem winowajców i cierpieniami jakie ponosić będą musieli w następstwie swych błędów. Ewa, która od kilku dni chociaż znacznie spokojniejsza niż dawniej, zdawała się przecież codzień, co godzina prawie słabszą i widocznie zwiędłą, wykrzykiwała lekko, gdy wymawiano wyraz fałszerze; podnosiła do ust flakonik z orzeźwiającym płynem i szeptała co chwilę: „c’est horrible!“ Krystyna słuchała wieści milcząca i spokojna; chwilami tylko źrenice jej wpatrzone w przestrzeń, mgliły się wzruszeniem, lub napełniały wyrazem oburzenia. Jednego tylko z pośród słuchaczy usta i oczy nie mówiły nic. Dembieliński przy pierwszych zaraz słowach Sylwestra stanął oparty ramieniem o gzems komina, z twarzą podniesioną nieco i niedbale opartą na dłoni, i tak już pozostał, ani jednego słowa niedorzucając do ogólnej rozmowy. Postać jego nieruchomą była tak jak i rysy; oczy tylko z dziwnym uporem tkwiły w twarzy Krystyny. Raz tylko milczące i w dumny zarys zagięte usta jego wymówiły słów parę; byłoto w chwili, w której piękna dziewczyna nie mogąc dłużej pohamować swych uczuć, splotła ręce i zwracając się do hrabiego, który wymówił kilka nieśmiałych słów litości nad winowajcami, z ogniem w oku zawołała:
— Mój ojcze! ludzie ci cierpieć powinni, wymaga tego sprawiedliwość! Niesążto bowiem mordercy, którzy przez tyle lat spokojnie patrzyli na udręczenia ludzkie, których sami byli sprawcami!
Powiedziała to z żalem i zarazem oburzeniem, lekki rumieniec zapału przesunął się po jej czole, ciemne oczy zapłonęły żywo. Wtedy mężczyzna oparty o gzems komina nie zmieniając postawy i żadnego nie czyniąc poruszenia, wymówił:
— Okrutną jesteś droga Krystyno.
Głos jego był zimny, jednostajny, i zgadzał się dobrze z kamienną powłoką pokrywającą rysy.
Krystyna podniosła oczy na narzeczonego, i spotkała się z jego spojrzeniem. Spojrzenie to nie zgadzało się ani z chłodem głosu, ani z zimną nieruchomością twarzy. Czarne źrenice Anatola tonęły w pięknym licu narzeczonej uparcie, przenikliwie; przelatywały po nich ogniste błyski, podobne do iskier tryskających z pożaru. Po chwili opuścił pracownię hrabiego i udał się do swej samotnej komnaty, kędy aż do zmroku przechadzał się w głębokiej pogrążony zadumie. W ciągu długiej tej przechadzki nie uczynił ani jednego gestu, nie wyszeptał ani jednego słowa, ani razu twarzy swej nie pochylił ku ziemi. Od czasu do czasu tylko powieki jego opadały w dół, jakby pod wpływem nieprzezwyciężonego ciężaru, i orzucały, twarz całą wyrazem znużenia; ale wnet potem po dumnych wargach przesuwał się uśmiech wyzywający, który niknął z kolei, pochłaniany ciężkiem westchnieniem, tłumionem snać z całej mocy, lecz do stłumienia niepodobnem. Jakie myśli napełniały głowę tego człowieka w ciągu tej długiej, jednostajnej, milczącej przechadzki, z jakiemi uczuciami borykała się wola jego — trudno było odgadnąć; bo nieruchome rysy jego przemawiały tylko bladością jaka je okrywała, a krok równy i jednostajny objawiał to wielkie panowanie, jakie on posiadał, jeżeli nie nad wewnętrzną swą istotą, to przynajmniej nad wszystkiem co zewnętrznie zdradzićby ją mogło. Wszakże była chwila, w której jakaś myśl, czy jakieś uczucie uderzyło weń z taką siłą, że zachwiał się niby pod uderzającym ciosem, podniósł rękę do czoła, i stanął jak wryty przed jednem z okien. Wzrok jego wyrażał w tej chwili to, czegoby nigdy spodziewać się nie można było po takich dumnych, śmiałych oczach. Wyrażał on trwogę połączoną z gryzącem szyderstwem i z okropną boleścią. Patrzył on na brzeg firmamentu, zarysowany ognistym szlakiem, topiącym się w ciemnych fjoletach wielkiej chmury wiszącej na zachodzie. Świetna łuna niebieska przypomniała mu może inne świetności, jakie widywał, bo wpatrując się w nią uparcie, zcicha wymówił: — Gdyby „oni“ wiedzieli! — Wtedyto szyderstwo zamigotało mu w źrenicach, i kąty warg zagięło w wyraz gorzki i pogardliwy. Myślał o tym błyszczącym świecie, śród którego błyszczał sam tak długo; o tych świetnych kołach, jaśniejących dumnemi czołami mężczyzn i brylantowemi oczami kobiet, które kiedyś tak uprzejmie przyjęły go pośród siebie, aby mu potem otoczyć głowę wieńcem sławy i powodzeń. Po chwili powieki jego opadły w dół, oczy przestały patrzeć na złoty pas zachodu, kryjący się coraz bardziej poza lasami, niby symbol znikającej w pomroce jaskrawej lecz nietrwałej świetności. — „Gdyby ona wiedziała!“ — szepnął ustami, które pobladły bardzo, i utraciwszy zarys szyderski, zadrżały boleścią bezgraniczną. Pod wpływem ostatnich wyrazów jakie wymówił, a raczej myśli która je podyktowała, głowa jego pochylała się coraz niżej, aż czoło opadło na obie dłonie, a z piersi podniesionej wysoko wypadł okrzyk stłumiony:
— Jeżeli człowiek ten wyda mię!... O!... jeżeli...
Tym razem w głowie jego, w pochyleniu się postaci, w drżeniu rąk ciasno obejmujących skronie, i ust otwartych pod wpływem nierównego, drżącego w piersi oddechu, — odmalowała się trwoga bezdenna, łamiąca wolę, obalająca dumę. A jednak znać było że nie poddawał się on biernie gruchoczącemu, upokarzającemu temu uczuciu. Znalazło się w nim znowu dwóch ludzi, z których jeden miotany śmiertelną grozą pochylał głowę, drżał i upadał śród wstrząsającego nim lęku; drugi wstydził się tego czego doświadczał pierwszy, i mocował się z nim z całą pozostałą mu siłą. Pierwszy zwyciężał zrazu. — „Uciekać! uciekać!“ — wymówił w nim człowiek ogarniony trwogą; ale zaledwie to wymówił, a już wyraz ten powtórzony dwa razy, stał się hasłem zwycięztwa dla drugiego, opierającego się pierwszemu człowieka. Po wyrazie tym bowiem nastąpiło uczucie niezmiernego wstydu, które podniosło i do życia pobudziło upadającą wolę. — „Uciekać!“ — raz jeszcze powtórzył Dembieliński; ale w głosie jego nie trwoga już brzmiała, lecz oburzenie. Podniósł głowę. — Nigdy!
W tem „nigdy“, wymówionem z połączeniem gniewu i bólu, brzmiał wyrok woli, dumy i śmiałości, odbierającej głos i moc trwodze, i zachowawczemu instynktowi. — Miałżebym drżeć z obawy jak ów podły złoczyńca? — nie! nigdy!
Stał przed oknem szarzejącem niepewną światłością, i myślał. Znać było po nim, że rozważał, i przed sobą samym stawiając siebie samego, zapytywał:
— Cobyś uczynił gdyby...?
Zapytywał tak długo, długo i nie znajdował odpowiedzi.
— Cobyś uczynił, gdyby świat cały...? O! mniejsza oto!... Ale gdyby ona... gdyby ona spojrzała na ciebie ze wzgardą? O...!
Ręce jego podniosły się znowu w górę, i objęły skronie, których tętna zastukały z szaloną mocą.
— Cobyś uczynił?... czy uciekłbyś z przed jej wzroku pogardliwego, aby go więcej nie widzieć? Zapewne... Ale wzrok ten poniósłbyś z sobą na zawsze... wszędzie... wszędzie... A więc, cóżbyś uczynił?...
Cała istota jego mocowała się z tem pytaniem, cała energja jego skupiła się w niem i zamknęła. On nie chciał, aby wyroki losu czy sprawiedliwości znalazły go nieprzygotowanym; on śmiałem czołem i z wiedzą tego co mu czynić wypada, spotkać musiał przeznaczenie swe, jakiemkolwiek ono było. Pogrążał się więc cały we wzburzonych nurtach swych myśli, i szukał w nich odpowiedzi. Nagle, zdało mu się że ją znalazł. Nieujęty jakiś uśmiech, w którym łączyło się mnóstwo sprzecznych uczuć, zawisł mu na ustach; oczy płonące przed chwilą, zagasły jak zdmuchnięte lampy, twarz cała okryła się znowu kamienną powłoką nieruchomości. Postąpił kilka kroków, i ruchem powolnym, jakby rozważnym, wysunął szufladę stołu umieszczonego pośrodku komnaty, zarzuconego dziennikami, mappami i rękopismami. Dłoń jego sięgnęła w głąb szuflady, i wydobyła z tamtąd przedmiot sporej objętości. Byłoto pudełko obite skórą angielską, złoconemi wyciskami na zwierzchniej stronie przyozdobione. Otworzył je i wyjął zeń inny jeszcze przedmiot, który błysnął śród zmroku połyskiem stali doskonałej, starannie czyszczonej i przechowywanej. Stal ta oprawna w rękojeść z hebanowego drzewa połączonego z kością słoniową, wydobyta z aksamitnego swego posłania, zdawała się patrzeć w głąb mrocznego pokoju czarnem okiem pistoletowej lufy. W tem oku przepaścistem zatapiały się przez chwilę oczy człowieka, trzymającego w swem ręku posępny przedmiot, w którego twardem i cichem łonie krył się nie jeden pocisk morderczy. Zdawać się mogło iż zapytywał o coś oka tego. — Co kryjesz za sobą? Czy piorunowy oddech twój niszczy zarówno pamięć o życiu jak życie samo? — czy usta swe złączywszy z tobą pocałunkiem śmiertelnym, człowiek rozłącza się na wieki ze wszystkiem co było nim, z nim i w nim? Czy pocisk twój piorunując mózg człowieka zmywa plamy jego przeszłości? Narzędzie śmierci! jestżeś zarazem narzędziem pokuty, restytucji i rehabilitacji?
Przy ostatniem pytaniu podniósł głowę, i odpowiedział samemu sobie. — Nie!
Narzędzie śmierci nie było narzędziem pokuty, restytucji i rehabilitacji; narzędziem zlewającem oczyszczenie i dokonywającem wymiaru sprawiedliwości. Można odebrać sobie życie, a pozostać brudnym. Można odbierając sobie życie, gardzić sobą.
— Gardzić sobą? Nie! Ja muszę szanować siebie... W chwili ostatniej, wielkiej, w której wszystko kończyć się będzie, ja chcę we własnych oczach wyglądać wielkim... Przez całe życie pracować na wielkość i sławę, a zstąpić do grobu małym i zhańbionym? Nie! Tak być nie może... Podnieść się nad przeszłość swą, nad siebie samego; uczynić coś, coby wielką jasnością okryło przedemną samym własne plamy moje... dokonać czegoś tak potężnego, aby zatracić pamięć słabości która sprowadziła występek... zstąpić choćby w otchłań, byleby przepadając w ciemnościach, czuć na czole swem gwiazdę nigdy już nie mogącą zagasnąć... Daszże mi to wszystko, ty oko przepaściste? Dasz mi to co drzemie i czai się w czarnej twej głębi — śmierć; przedtem wszakże będzie chwila jakaś stanowcza, wielka, zagadkami, pytaniami najeżona... a ja w chwili tej nie będę mocen powiedzieć sobie: jestem oczyszczonym! W chwili tej będę czuł tylko żal nad zmarnowanem życiem, któreby mogło być tak pięknem! — i wstyd, wielki wstyd, że nie zdołałem wynaleźć innego środka, któryby wybawił mię od mąk poniżenia w obec samego siebie, świata i jej — prócz ucieczki po za ziemię, na której przecież mógłbym był jeszcze stać się czemś, zdziałać coś... Śmierć dobrowolna jestże w istocie sposobem oczyszczenia się i podniesienia? Nie. Głupcy tylko tak myśleć mogą... Jestto po prostu ucieczka przed mękami, które napastują z całą siłą ostatnią minutę człowieka... Mogłożby to być, abym uciekł od życia przez wrota, do których klucz trzymam zawsze w swem ręku?.. Nie, nigdy...
Gdy tak rozmyślał, ręka jego trzymająca oręż opadała coraz niżej, aż złożyła go na miękkiem posłaniu. W tej samej chwili ozwało się u drzwi lekkie pukanie. Na odgłos ten Dembieliński drgnął lekko. Kto wie, czem być może to coś, co tam puka do drzwi? Wszakże wieści straszliwe oznajmują się zazwyczaj tak jak i ludzie, bo ludzkieto ręce i usta są ich roznosicielami....
Myśl ta szybka jak strzała, przemknęła tylko przez głowę stojącego w ciemnościach człowieka; parę sekund zaledwie minęło odkąd pukanie dało się słyszeć, gdy Dembieliński zasunął w szufladę przedmiot z którym rozmawiał przed chwilą, i zapaliwszy świecę stojącą na stole, wymówił głośno. — Proszę wejść!
Klamka drzwi ugięła się pod śmiałą widocznie i trochę niecierpliwą ręką; do pokoju weszła kobieta w ciemnem okryciu, z czarną na twarzy zasłoną. Postąpiła prędko kilka kroków, i zatrzymała się, jakby dla nabrania oddechu; zarazem od- garnęła zasłonę z twarzy, a Dembieliński ujrzał przed sobą ładną i hożą gosposię leśnego domku. Mniej zdziwiony niżby się można było spodziewać, postąpił ku przybywającej; ale nie powitał jej żadnym powszednim uśmiechem lub wyrazem, ani niepowszednim wykrzykiem lub zapytaniem. On wiedział, że pod postacią tej ładnej, hożej kobiety, przybywała do niego wieść jakaś; a czyż nie oczekiwał, nie spodziewał się wieści? Gosposia leśnego domku wyglądała zresztą w tej chwili ładniej jak zwykle, ale mniej hożo. Z okrągłych policzków jej znikł bez śladu rumieniec, ciemno-szare oczy z wyrazem niewymownego smutku patrzyły z pod różowej obwódki, którą łzy wylane okrążyły powiekę. Włosy jej wyglądające z pod małego czarnego kapelusza, zroszone panującą na dworze wilgocią, w nieładzie przylegały do bladego czoła; na ciemnem sukiennem okryciu połyskiwały gęste krople deszczu. Zresztą nie było w niej znać nieśmiałości; owszem, w jej ruchach malowała się pewna niecierpliwość, z jaką pragnęła może spełnić powierzone sobie zadanie. Odetchnąwszy parę razy o kilka kroków od drzwi, zbliżyła się do stołu przy którym zatrzymał się Dembieliński, i jedną ręką wspierając się o stół, drugą wydobyła z za stanika sukni małą, złożoną kilka razy kartkę papieru.
— Ojciec mój polecił mi, abym dziś, jak najprędzej, widziała się z panem i oddała mu tę kartkę... Polecił mi jak najmocniej uczynić to bez świadków, dla tego przyszłam sama aż tu...
Wymówiła to wszystko bez odetchnienia. Oczy jej patrzały w jakiś punkt oddalony; znać w nich było boleśne jakieś naprężenie.
— Ojciec mój polecił mi także, aby nikt nie wiedział, aby nikt domyśleć się nawet niemógł, żem ja się z panem dziś widziała... Dla tego wybrałam porę wieczorną, a że znam wybornie Doliniecki zamek, przeszłam niepostrzeżona... Jeżeli mię kto zobaczy wracającą, będę wiedziała co mam powiedzieć...
Umilkła znowu. Oczy jej patrzały kędyś jeszcze dalej, i nabrzmiewały łzami niepodobnemi do ukrycia. Po chwili mówiła dalej. — Ojciec mój rozkazał mi, abym nie ważyła się rzucić okiem na tę kartkę... To też nie uczyniłam tego, i upewniam pana, iż nie wiem co się w niej znajduje... Teraz, mogę już sobie iść...
Tak mówiła, — ale nie oddalała się; oczy jej patrzały ciągle daleko, ale nabrzmiały łzami które popłynęły po policzkach. Twarz Dembielińskiego nie była już ani kamienną ani nieruchomą, malowało się na niej widoczne, głębokie wzruszenie. Stał z otrzymają kartką w ręku, i nie spuszczał wzroku z młodej kobiety.
— Pani widziałaś swego ojca już po... po katastrofie?
Córka Suszyca podniosła głowę. Łzy oschły w jej oczach. — Dla czego nie powiedziałeś pan żem widziała ojca mego po jego uwięzieniu? — rzekła. — Mogłeś pan był użyć właściwego wyrażenia, boć ja wiem przecież, że ojciec mój jest uwięzionym, i kocham go więcej niż kiedy...
— Tak — mówiła dalej po chwili przestanku — czyniłam wszystko co leży w mocy ludzkiej, aby być wpuszczoną do więzienia... Ludzie zlitowali się nademną, bo wiedzieli że są tam brat mój i ojciec... Brata nie widziałam... on sam nie chciał mię widzieć... z ojcem przepędziłam jednę tylko krótką godzinę... Napisał tę kartkę na papierze wydartym z mego pugilaresu, ołówkiem który miał przy sobie...
Zarzuciła woalkę na twarz, i oddawszy człowiekowi z którym rozmawiała szybki ukłon, wyszła z pokoju.
Dembieliński rozwinął i przeczytał oddaną mu kartkę. Zawierała ona następne słowa. „Ja i pan byliśmy ogniwami jednego łańcucha; nie sądź przecież, aby drugie z tych ogniw znaleźć się koniecznie miało tam, kędy znalazło się jedno. Odegrałem w życiu twojem rolę szatana kusiciela, nie będę przecież lucyperem, i nie wpakuję cię do tej czarnej smoły w której sam ugrzązłem po uszy. Bądź spokojnym. Tajemnica twoja spoczywa we mnie — a więc w grobie. Spal tę kartkę i rzuć jej popioły na cztery wiatry, a gdy znikną z przed twych oczu, zaginie wszelki ślad jakiegokolwiek pomiędzy nami stosunku. Życzę ci szczęścia i wiem, że je osiągniesz; nie idzie za tem abym myślał, że zdołasz przeszłość swą wyrzucić za okno, bo to wcale być nie może. Ale schowaj ją do jakiego głębokiego kąta, i tak ze wszystkich stron okryj cnotą, aby nigdy łba wyścibić nie śmiała. Taką jest moja rada, której sam dla różnych okoliczności spełnić nie mogłem. Listu tego nie pieczętuję, choćby należało to uczynić; ale w miejscu mego pobytu ani się listy piszą, ani tem bardziej zamykają. Honor i przywiązanie do mnie osoby, która ci go wręczy, lepiej strzedz będą słów moich jak wszystkie pieczęcie.“
Dembieliński stał długo z kartką w ręku zamyślony i nieruchomy; wieść która przed chwilą pukała do drzwi jego, przyniosła mu wyraz spokoju i bezpieczeństwa; dobra gwiazda jakaś sprzyjająca mu zawsze, i tym razem okazała się na niego łaskawą. A jednak, rzecz dziwna! radości nie było na jego twarzy; nie było na niej nawet wyrazu tego uspokojenia, jakiego doświadcza człowiek, ile razy widzi, że cios który mu groził, uderzyć go już nie potrafi. I owszem, zamiast radości i uspokojenia, coraz cięższy smutek napełniał mu oczy, rumieńce przesuwały się po czole zbrużdżonem, papier zapełniony drobnem i zwięzłem pismem Suszyca szeleścił w palcach ściskających go niecierpliwie, gniewnie prawie.
Usiadł, i oparł czoło na obu dłoniach.
— Bezpieczeństwo, — mówił do siebie — tak, ale zarazem i bezkarność!... nieposzlakowana cześć na zewnątrz, wewnątrz niezmyta hańba!
Znowu otworzyły się drzwi, i wszedł służący zapytując gościa Dolinieckiego zamku, czy życzy sobie zejść na wieczerzę do wspólnej sali jadalnej, czy też rozkaże ją przynieść do swego pokoju.
Dembieliński podniósł głowę, i ukazał służącemu twarz nietylko spokojną ale nieruchomą.
— Nie będę dziś jadł wcale — rzekł — powiedz państwu, że jestem zajęty bardzo.
W istocie, roztworzył książkę i przysunął ku sobie kilka arkuszy zapisanego papieru; po odejściu jednak służącego nie zabrał się do czytania ni pisania, lecz siedział z czołem ukrytem w dłoniach, lub przechadzał się po pokoju powolnemi, szerokiemi krokami. Znać było po nim, że rozmyślał nad czemś głęboko, że zagadnienie jakieś rozplątywał w myśli, słowem że dobijał się prawdy całą mocą moralnej swej istoty, niecierpliwie usuwając wszystko co mu ją zasłaniało. Późno już było po północy gdy usiadł przed stołem, i zaczął kreślić ołówkiem długi rząd cyfer. Widocznie czynił on rachunek całego swego mienia, które było znacznem, bo popularność jakiej używały tak prace piśmiennicze Dembielińskiego jak i założony przez niego dziennik, była mu przez lat dziesięć źródłem złotodajnem. Całe to mienie zgromadzone pracą wspomaganą powodzeniem, i utrzymywane porządnemi przyzwyczajeniami, nieodstępującemi go nawet śród zamiłowania w zbytku, a raczej w tym komforcie, który dla ludzi pewnych sfer i przywyknień przestaje być zbytkiem — posiadał on teraz przy sobie, i rachował je ze skrupulatnością dłużnika, mającego nazajutrz wypłacić znaczne należności, badającego, czy po dokonaniu wypłat, cokolwiek jeszcze pozostanie wyłączną i prawą jego własnością. Żółty płomyk dogorywającej świecy, jaskrawo i zarazem smutnie odbijał na tle białych brzasków dziennych, wkradających się do pokoju przez otwory spuszczonych żaluzij, gdy Dembieliński ukończył rachunek, i wynik jego podzielił na dwie cyfry, z których jedna przedstawiała sumę bardzo znaczną, druga bardzo małą. Przez chwilę patrzył on na te dwie cyfry z wielką powagą, z zamyśleniem, które nie miało jednak w sobie nic przykrego. I owszem, brwi jego zsunięte w czasie nocnych rozmyślań, zakreślały teraz linje energiczne lecz równe i spokojne, nadające wyniosłemu czołu wyraz niezwykłej mu pogody; w zarysie ust znać było silne postanowienie, na dnie źrenic płonął smutek głęboki lecz cichy, połączony z uczuciem pewnego nieokreślonego uszczęśliwienia.
Nazajutrz Krystyna wraz po obudzeniu się otrzymała list, w którym znajdowały się następujące słowa jej narzeczonego. „Przebacz mi droga Krystyno, i proś rodziców twych aby mi przebaczyli, iż odjeżdżam nie żegnając nikogo. Wrócę za dni kilka, najdalej kilkanaście; celem mej podróży jest pewna sprawa, przed załatwieniem której, niemógłbym bez boleści stanąć przed tobą. Dla czego uczułem to najsilniej dziś właśnie, dziś dopiero? trudno powiedzieć; to pewna, że wiele zjawisk wewnętrznych poprzedziło we mnie to uczucie, które teraz opanowało mnie z nieprzezwyciężoną siłą. Pewna myśl, pewne wspomnienie, żyły we mnie zawsze, i zawsze rozkazywały mi patrzeć gdzieindziej wtedy, gdy wzrok mój pragnął bez przeszkody tonąć w twoich oczach; odtrącały mię od ciebie, stawały pomiędzy mną i tobą. Jadę aby pozbyć się w części przynajmniej tej myśli, tego wspomnienia; aby módz dłonie moje ze spokojną rozkoszą łączyć z twemi dłońmi. Gdy wrócę, zadam ci ukochana moja Krystyno pytanie, w którem zawrą się losy obu serc naszych. To pytanie ty rozstrzygniesz. Znam cię dosyć, aby śmieć posiadać nadzieję, że wyrok twój nie będzie dla mnie nieprzyjaznym; ale jeżelibyś nawet zniszczyła tę nadzieję, i rozkazała mi abym opuścił cię na zawsze, żal mój wielki nie będzie śmiertelnym, gdyż siły moje podtrzymywać będzie myśl, iż miałem siłę narazić się na utracenie ciebie dla tego, aby stać się mniej ciebie niegodnym. Bądź zdrowa. Nie piszę ci nic więcej, bo niemógłbym napisać nic, o czembyś już nie wiedziała. Znasz mię Krystyno, wiesz zatem dobrze czem dla mnie jesteś i być możesz, jakim skarbem szczęścia i nadziei jest dla mnie miłość twoja.“
W kilka godzin po odjeździe Dembielińskiego, hrabia w towarzystwie Sylwestra opuścił także Doliny. Udał się do miasta, w którem byli dotąd uwięzieni Walery i Kazimierz. Wyrok uwolnienia ich zapadł niezwłocznie po pierwszych zeznaniach Suszyca, który opowiedział całą działalność swoją i syna swego w popełnionem fałszerstwie. Sprawa wyjaśniła się tedy, choć nie zupełnie, gdyż nieodkryto kto z pomiędzy wspólników stawał przed zarządem banku pod przybranem imieniem hrabiego Horskiego, i odebrał sumę będącą przedmiotem fałszerstwa, aby podzielić się nią z towarzyszami? Punktu tego Suszyc rozjaśnić nie chciał, dowodząc uparcie, iż człowiekiem tym był on sam, co jednak z powodu wielu względów i wskazówek wydawało się sędziom rzeczą nieprawdopodobną. Pomimo przecież tego węzła, który rozwiązanym jeszcze nie został, niewinność Walerego i Kazimierza była zupełnie udowodnioną i co zatem idzie, wyrok zezwalający na uwolnienie ich wydany został. Hrabia tedy pośpieszył ku nim, chcąc pierwszy serdecznem słowem spotkać wracających do wolności, i oszczędzić im tych różnych trosk i poniżeń, jakieby ich ogołoconych ze wszelkich środków materjalnych, znużonych długiem więzieniem, upadłych może na ciele i duchu, spotkać koniecznie musiały przy wstępie do miasta wielkiego, a całkowicie im nieznanego.
Po odjeździe gospodarza domu i jego gościa, wnętrze Dolinieckiego zamku, które nigdy gwarnem nie było, zupełniejszą jeszcze napełniło się ciszą. Krystyna oddawała się zwykłym swym zajęciom, doglądała licznych Dolinieckich zakładów, wysłuchiwała ludzi dla rozmaitych spraw przybywających do Dolin, ułatwiała obszerną korespondencję hrabiego, a w chwilach wolnych, z książką lub ołówkiem w ręku, siadywała w różowym saloniku swej matki. Na pozór żadna zmiana nie zaszła w powierzchowności i obejściu się pięknej dziewczyny; była ona zawsze jednostajnie piękną, łagodną, a nawet wesołą, i gdy trzeba tego było energiczną. Przy bliższem wszakże wpatrzeniu się można było poznać, że myśl jakaś głęboka nurtowała jej głowę, a niespokojne uczucie przyśpieszało lub zwalniało bicie jej serca. Z twarzy jej zniknął w części olśniewający koloryt świeżości, który czynił ją podobną do owej lilji, gaszącej blaskiem swym przepychy Salomonowe; a oczy przezroczyste dawniej i na dnie tylko promienne, płonęły teraz ciągle silnym, dojmującym blaskiem. Chwilami zamy- ślała się, pocierała dłonią czoło, a wtedy w źrenicach jej widniał jakby przedświt wielkich jakichś boleści. W zmianach tych wyrazu twarzy młodej dziewczyny, w zadumach jakie ją ogarniały i smutkach, które napadały ją jakby znienacka i gwałtownie, nie było zresztą nic dziwnego. Oddając serce swe człowiekowi takiemu jak Dembieliński, zaślubiała zarazem wszystkie tajemnice, jakie mieścić w sobie mogło życie jego, w niczem niepodobne do tych spokojnych, przezroczystych istnień, jakie niektórym ludziom wysnuwają się przy ognisku domowem, lub śród spraw powszednich, równe i jednostajne, niby nitki wyprzędzione z miękkiej kądzieli.
Krystyna była kobietą zbyt myślącą i ukształconą, aby mogła mniemać, iż szalony wir świata, w jakim tak długo przebywał ukochany przez nią człowiek, że to zcieranie się interesów, ambicij i namiętności jakiego on był uczestnikiem, — mogły serce jego i umysł pozostawić nieskazitelnemi, a na kartę przeszłości nie rzucić cieni, jeśli już nie występków, to przynajmniej błędów. Gdyby zresztą o tem nie wiedziała, dałyby jej to poznać same już rysy Anatola; sam ten zwrot sarkastyczny lub nieokreślnie bolesny, w jaki układały się jego wyrazy, spojrzenia jego których wymowność nie zawsze mógł przytłumić, nagłe chmury przelatujące po jego czole wtedy, gdy na nią patrzył, niespodziane co- fania się i wahania, jakich doświadczał w najgorętszych chwilach, które z nią spędzał, chwilach które powinny były być bezchmurnie szczęśliwemi, a przybierały nieraz pozór burzy zagrażającej wszelkiemu szczęściu. Krystyna widziała to wszystko; ale zarazem wierzyła niezachwianie w szlachetny grunt charakteru narzeczonego, w zdolność umysłu jego do podniesienia się na szczyty najwyższe. Cierpienia i walki jakie w nim dostrzegała, bardziej jeszcze przywiązywały ją do niego; wiały one na nią nieokreślonym smutkiem, pogrążały ją w mimowolne zadumy, ale nie mąciły pogody jej umysłu, ani gasiły płomienia płonącego w jej sercu. Bądź co bądź, wiedziała ona, że zawsze i pomimo wszystkiego pozostanie wierną samej sobie i przedmiotowi ukochanemu; że nigdy nie przeniewierzy się temu, co uznawała za prawdę swą wewnętrzną. Chwilami doświadczała przebłysku pojęcia i przeczucia o jakichś wielkich ofiarach, o jakiemś bezgranicznem poświęceniu, do spełnienia którego wezwaną zostanie mocą swej miłości. Nie budziło to w niej żadnej obawy. Miłość jej powstała w warunkach niezupełnie pospolitych; ale jak powiedział Dembieliński w rozmowie swej z hrabią, i ona nie była także istotą zupełnie pospolitą, a czuła w sobie siłę utrzymania się na wysokości obranego przez się położenia.
Tak się działo z Krystyną. A Ewa? Ewa nie mogła utrzymać się na wysokości żadnego położenia. Od owego dnia, w którym dobrowolnie połączyła dłoń córki z dłonią człowieka, który tak ważną rolę odegrał w jej życiu, tysiąc razy winszowała sobie postępku swego i tysiąc razy żałowała że go spełniła. Myśl o tem budziła w niej dumę, to znowu wyciskała z jej oczu potoki łez palących. Kiedy była z Krystyną i patrzyła na nią, uczucie macierzyńskie poruszało lepszemi strunami jej istoty, w słabą pierś wlewało spokój, a blade zwiędłe usta ubierało w uśmiech łagodny. Ale gdy na chwilę traciła z oczu twarz swej córki, wówczas zjawiała się przed nią twarz inna; widziała piękne rysy przyjaciela swej młodości, i z przymkniętemi powiekami, z obwisłemi dłońmi, z dwiema strugami łez płynącemi po policzkach, snuła długie nici czarujących wspomnień, z których powstawały coraz nowe pragnienia i żale. Wyrzucała sobie te myśli, o których wiedziała sama iż są występnemi; a jednak nie mogła obronić się gorzkiej ich ponęcie. Czuła, iż jeżeli nie czynem i ciałem, to intencją i duszą przeniewierza się człowiekowi, któremu ślubowała i przyrzekła wierność, dla którego od owego dnia ślepego szału i namiętnego uniesienia, czuła zdwojoną wdzięczność i szacunek; a jednak nie mogła, nie miała siły obronić się myślom które lęgły się w jej umyśle, czyhały na nią w każdym kąciku miękkim i ocienionym, w każdej chwili samotnej. Były dnie, w których Ewa w najlepszej wierze uważała się za bohaterkę macierzyńskiej miłości, bo to czego dokonała, przymierzane do sił do których się poczuwała, wydawało się jej czynem olbrzymim; ale były inne, w których ta nieszczęsna istota gardziła sobą. Wtedy pod brzemieniem wzgardy dla samej siebie, probowała walczyć z ogarniającemi ją wspomnieniami, pragnieniami i żalami; walczyła kilka minut, i gdy zdawało się jej, że już miała zwyciężyć, zaczynała drżeć na całem ciele, siły jej niedopisywały, nerwy się buntowały. Chwytała się obiema dłońmi za bolące skronie, ukrywała twarz w miękką poduszkę, i dostawała spazmów.
Po każdym z tych chorobliwych ataków, parę dni przepędzała w pościeli cicho i nieznosząc najlżejszego szelestu. Z uczuciem nieokreślonej jakiejś błogości przyjmowała wtedy starania Krystyny, uśmiechała się do niej jak dziecko i usypiała często w jej objęciach. Powstawszy z łoża, szła do źwierciadła i przypatrywała się twarzy swej, której codzień przybywało zmarszczek, ubywało tych nawet śladów dawnej piękności, które przed kilku miesiącami czyniły ją jeszcze prawie piękną. Widok ten naprowadzał ją czasem na myśli poważne: „Miłość prawa i powzięta w porę — myślała, — no- wym blaskiem rozpromienia piękność kobiety i wiedzie ją ku szczęściu; uczucie takie jak moje, niewczesne i występne, z przerażającą szybkością gasi ostatnie światło młodości i zbliża kobietę do grobu.“ W następstwie tych rozmyślań, Ewa czyniła silne postanowienie orzeźwienia się pożytecznem jakiem zajęciem, zostania przykładną żoną i matką. Wydobywała z szuflady stolika różowe jedwabie i zaczynała wiązać z nich siatkę; przywoływała ogrodnika i rozkazywała mu wnosić i wynosić rozmaite wazonowe rośliny; sadzała obok siebie Krystynę i osypywała ją pieszczotami. Zaledwie jednak minęła godzina i Ewa znowu spojrzała w lustro, porywał ją gwałtowny żal za minioną młodością i pięknością; gniew wielki na te zmarszczki, które coraz liczniej osiadały na czole jej i w koło oczu; na świat, który jak mniemała, nie spełnił słusznych roszczeń jej i nadziei; na ludzi, którzy śmieli być w koło niej zdrowi, rzeźcy i młodzi, gdy ona była chorą, zbrzydłą i zestarzałą. Gniew ten jednak nie objawiał się u Ewy widocznemi znakami, jakie u innych ludzi towarzyszą mu zwykle. Tak się zrosła z miękkością i wykwintem, że rzadko bardzo mogła gestom swym, brzmieniu głosu lub wyrazowi twarzy nadać linję lub dźwięk, któreby nie były miękkiemi i wykwintnemi. Nadawało to jej pozór wiecznej łagodności. Z gorzkiem i ostrem uczuciem nosiła się tak długo, tak długo poddawa- ła się mu lub walczyła z niem słabemi swemi siłami, póki nie dostała migreny i spazmów.
W jednym z dni takich, wtedy właśnie kiedy Ewa po długim ataku nerwowym usnęła, a Krystyna siedząca w pobliżu z nadzwyczajną ostrożnością przewracała karty książki, aby najlżejszego nie wydały szelestu, turkot kół dał się słyszeć u zamkowego podjazdu, a Aloiza uchylając firankę drzwi, ledwie dosłyszalnym głosem oznajmiła Krystynie powrót Dembielińskiego. Piękna dziewczyna drgnęła lekko, twarz jej blada stała się jeszcze bledszą; powstała wszakże i na palcach opuściwszy apartament matki, szybkim krokiem dążyła do pracowni hrabiego. Tam, w miejscu w którem najwięcej wspólnych chwil spędzili, chciała spotkać narzeczonego; przed progiem jednak zatrzymała się i przycisnęła dłoń do serca, które uderzało z mocą rozrywającą. Nie miałaż bowiem za chwilę usłyszeć tego pytania, w którem zawrą się losy serca jej i jego? O jakiejże dowie się tajemnicy? jaką zagadkę rozplątać jej przyjdzie? do jakiej rany przyłożyć dłoń kochającą? Weszła wszakże, a w tej samej chwili przeciwnemi drzwiami wchodził do pokoju Anatol. W pośpiechu z jakim dążył ku narzeczonej, nie zdjął z siebie podróżnego ubrania, w którem acz prostem na pozór lecz w gruncie wytwornem, lepiej jeszcze niż w każdem innem uwydatniały się przedziwne kształty silnej, prawdziwie męzkiej jego postaci. Krucze włosy jego rozrzucone były nieco nad czołem, na którem długa i uciążliwa podróż nie zdołała wyryć najlżejszego śladu zmęczenia. Szybkim krokiem, z uśmiechem na ustach i ogniem w oczach zbliżył się do Krystyny, pochwycił obie jej ręce, i długim pocałunkiem przycisnął je do ust.
— O moja ukochana — wymówił topiąc spojrzenie w głębokim jej wzroku, i obejmując niem wzruszone jej rysy — o, moja ukochana — powtórzył głosem zniżonym, pełnym brzmień namiętnej radości — nakoniec widzę cię!..
Tęskniłem za tobą, Krystyno moja... patrz jak mi serce mocno uderza... Uderzać tak zaczęło w chwili, gdy z za przysłony mgieł i zmroku ujrzałem okna twego mieszkania.. O, droga! to serce tak długo nieme i zimne, ciężkim głazem spoczywało w mej piersi! Teraz żyje ono... teraz kocham siłą długich lat straconych dla szczęścia, zmarnowanych w przeczeniach i bluźnierstwach, całą boleścią tęsknot zwalczanych, porywów dławionych, cierpień głuszonych śmiechem. Kocham cię Krystyno... kocham cię całem upojeniem szyderczego umysłu, który począł wielbić... całą wdzięcznością zgorzkniałego serca, które odnalazło słodycz miłości...
Wymawiał te wyrazy szybko, bez tchu prawie, z tym pośpiechem bezładnym, w którym dają się słyszeć namiętne echa wzruszeń i gwałt myśli roz- rywających głowę. Cisnął w swych dłoniach ręce ukochanej, tulił je do ust i czoła; ramię jego wyciągnęło się aby objąć śliczną kibić tej, która zwyciężona siłą uczucia, podbita dźwiękami głosu jego i płomieniem spojrzenia, kłoniła się ku niemu... Ale w chwili gdy twarz Krystyny znalazła się w blizkości jego twarzy, gdy czarne jej warkocze dotykały prawie jego ramienia, a usta różowe i drżące otwierały się aby wymówić słowo miłości — boleśne drgnienie wstrząsnęło jego rysami, opadło ramię wyciągnięte do uścisku. Cofnął się, stanął o parę kroków od niej, i patrzał na nią chwilę z przejmującym lecz poważnym smutkiem.
— Przebacz mi Krystyno, — wyrzekł spokojniejszym już głosem — nie mogłem obronić się upojeniu chwili, w której ujrzałem cię po długiem niewidzeniu... Nie powinienem był przemawiać do ciebie w ten sposób, dopóki mię nie wysłuchasz; nie powinienem był dotknąć twej ręki, dopóki po wysłuchaniu mię nie podasz mi jej sama...
Aby wyrzec te słowa, musiał od dokonać nad sobą samym wielkiego wysilenia; dokonał go wszakże, i stał ze wzrokiem utkwionym w twarz Krystyny, oczekując jej odpowiedzi. Ale ona była w tej chwili słabszą od niego; przez głowę jej przemknął znowu przebłysk pojęcia o jakichś wielkich oczekujących ją boleściach, wzruszenie zatamowało jej mowę. Trwało to przecież krótko, poczem od- zyskując panowanie nad sobą usiadła, i wskazując narzeczonemu miejsce naprzeciw siebie, łagodnym lecz pewnym głosem wymówiła.
— Mów Anatolu, słucham cię!
Usiadł, oparł twarz na dłoni, i wzrok utkwił w ziemi.
— Krystyno, — rzekł — widziałem jak ujmowałaś w twe objęcia córkę zbrodniarza; czy nie wyda ci się wstrętną i bluźnierczą myśl, abyś ty sama znalazła się w objęciach człowieka, który kiedyś popełnił brzydki, wielki występek?
Słowa te wymówił głosem zniżonym lecz pewnym; w wyrazie twarzy jego malował się smutek głęboki, ale nie było roztkliwienia ni trwogi. Po chwili milczenia, podczas której nie odrywał wzroku od ziemi, mówił dalej.
— Pocóż mam wymieniać nazwę i nauczać się natury owego występku? Nie dośćże gdy ci powiem, że byłato ta mara, która odtrącała mię od ciebie w chwilach najżywszych uniesień; to wspomnienie, które mi wzbroniło przyjąć z rąk twoich szczęście, dopóki nie oddasz mi go z pełną wiedzą tego co czynisz. Ty Krystyno jesteś dziewicą czystą jak kryształ; będzieszże jeszcze kochała mię wtedy, gdy dowiesz się że w życie moje wkradły się brzydkie męty? Dla czego mówię ci to, o czem mogłabyś nigdy nie wiedzieć? Ty mię oto nie zapytasz. Zrozumiesz iż są pewne subtelne odcienia uczuć, których słowami opowiedzieć niepodobna; pewne tak gwałtowne zwroty do uczciwości, że żaden sofizmat rozumu, żadna trwoga serca skłonić niezdoła człowieka do oszukaństwa. Gdybym milczał do końca, popełniłbym względem ciebie oszustwo; wolę więc mówić, choćbym miał słowa moje opłacić najsroższym bolem.
Umilkł znowu, i jeszcze nie odrywał wzroku od ziemi. Brwi jego były zsunięte pod wpływem dolegliwego uczucia jakiego doświadczał, ale twarz cała objawiała powagę i niezłomną moc woli. Po krótkiej chwili zaczął znowu:
— Nie będę opowiadał ci o okolicznościach, wśród których zaszedł fatalny ów wypadek, ani przytoczę na obronę moją pobudek, które mię doń popchnęły, ani też winy mojej nie złożę na młodość, pokusy, niedoświadczenie lub poryw namiętności. Nie powiem też o tem, jakie odmiany zaszły we mnie od owej oddalonej pory mego życia, com przemyślał, przecierpiał, jakim stałem się potem i stać się mogę jeszcze w przyszłości. Nie będę prosił cię o pobłażliwość, ani czynił żadnych przyrzeczeń i przysiąg na przyszłość. Przebaczenie i ufność rodzą się z miłości, nakazać ich ni wybłagać niepodobna. Do ciebie już tylko należy osądzić, czy miłość twoja dla mnie jest dość wielką, abyś bez usprawiedliwiań i przysiąg z mej strony, przebaczyć mi i zaufać mogła.
Skończywszy te wyrazy, po raz pierwszy dopiero odkąd mówić zaczął, podniósł wzrok na siedzącą obok niego kobietę; była w nim śmiałość bez zuchwałości, duma bez pychy, boleść bez zwątpienia, słowem, był to wzrok człowieka, który czuł, że dopełnił powinności ciężkiej, lecz świętej. Ale Krystyna nie widziała w tej chwili wyrazu oczu jego, siedziała nieruchoma z twarzą ukrytą w obu dłoniach. Głowa jej pochyliła się nizko, niby pod wielkim jakimś ciężarem, który spadł na nią; za to pierś podnosiła się wysoko oddechem szybkim i ciężkim, a z za alabastrowych palców widać było szkarłatny rumieniec, który opłynął policzki i czoło, podniósł się aż ku splotom czarnych warkoczy i nagle zniknął. Milczała. Kto wie? walczyła może z sobą? Wychowana w głębokiej czci dla wszystkiego co wzniosłe, w miłości dla rzeczy prawych i czystych, nie mogła od razu pogodzić się z plamą, którą ujrzała na czole ukochanego przez nią człowieka. Ale... któż ukazał jej plamę tę, którejby ona nigdy nie ujrzała inaczej? On sam. Kto był dość mężnym i prawym, aby odkryć przed nią tajemną ranę przeszłości, mimo zagrożenia, że to mu zepsuje i zamąci upragnioną przyszłość? — byłto także on. Nie błagał o przebaczenie, nie żebrał wiary; w głosie jego smutnym i poważnym nie było ani jednego jęku, któryby zdradził wolę słabą i wahającą się. Z piersi jego nie wydarło się ani jedno westchnienie, któremby usiłował podejść tkliwość jej serca, obudzić jej litość. Postępek jego dopowiadał to czego nie wyraziły słowa; był zarazem świadectwem wysokiego uszlachetnienia się uczuć, i przysięgą stwierdzającą nienaruszalność powziętych zasad życia. Do niej już tylko należało zrozumieć to wszystko, dosłyszeć ten żal krwawy, który o sobie samym opowiadać nie chciał; odgadnąć cierpienia, które przebywać musiał ten człowiek dumny, zanim duma jego ustąpiła miejsca prawdzie i uczciwości — a pojąwszy to i przeniknąwszy, porachować się z mocą i głębokością swojego serca, ażali pomimo wszystkiego o czem wie teraz, zdoła ono jak wprzódy kochać i wierzyć.
Krystyna podniosła twarz bladą lecz spokojną, oczy jej otwarcie i bez zmrużenia powiek spotkały wpatrzony w nią, głęboki wzrok mężczyzny.
— Tak, Anatolu — wymówiła głosem cichym ale zdradzającym moc świadomej siebie myśli — miłość moja dla ciebie nie jest próżnem urojeniem; jest ona uczuciem prawdziwem, które objęło całe serce moje, w nierozwikłaną jedność splątało się z osnową mego życia. Rozumiem wszystko... przeszłość twą, twoje walki i upadki, i te uczucia, które na usta twe sprowadziły boleśne wyznanie... Rozumiem dla czego nie chciałeś usprawiedliwiać przedemną twej przeszłości, i zabezpieczać przyszłość rękojmią przysięgi... I dla tego... dla tego, pomimo wszystko com usłyszała, z jedną ręką przy sercu a drugą w twojej dłoni, powiedzieć ci mogę: kocham i wierzę!
Gdy to mówiła, twarz jej powlekła się takim czystym a zarazem gorącym blaskiem, takie odbiła w sobie bogactwo uczuć szczerych i głębokich, że wydawała się w istocie promiennem wcieleniem wiary i miłości. To też i w oczach patrzącego na nią mężczyzny, przed chwilą smutnych i zamyślonych, zadrgały i zajaśniały wszystkie najlepsze, najwznioślejsze uczucia, jakiemi pierś ludzka wzdyma się i napełnia w najwyższych chwilach zachwytu — uczucia miłości, wdzięczności, uwielbienia i uszczęśliwienia bez granic.
— O moja droga! — wymówił, i nic więcej wymówić nie mógł ustami, które zadrżały. Ale w zastępstwie ust głośno i wyraźnie przemawiały oczy jego, i przemawiało czoło wyniosłe, nagłą pogodą i dziwną światłością rozpromienione; przemawiała dłoń gorąca, która silnym uściskiem objęła rękę pięknej dziewczyny. — O moja droga — powtórzył — drugito raz w mem życiu złożyłem losy serca mego u stóp kobiety. Jakże tamta chwila straszną była i złowrogą!.. jakże ta rozkoszną jest i błogosławioną!.. Tamta rozpoczęła dla mnie szereg błędów i rozpacznych zwątpień... z tej jak ze źródła wód ożyw- czych wytryśnie mi zdrój życia nowego, pięknego życia wiary, miłości, cnoty...
Mówiąc to nachylił się, i gorącemi ustami przylgnął do białej dłoni, którą trzymał w ręku. Ale słowa jego wywarły na Krystynie nagłe jakieś, boleśne wrażenie. Ona wiedziała o kim on myślał, wspominając dawno minioną, lecz ciężką i tak dla niego złowieszczą chwilę swej przeszłości. On nie wiedział, że ona wiedziała o tem. W jednej chwili przed oczami Krystyny przesunął się zły czyn jej matki, i wszystkie czynu tego następstwa, następstwa na jakie codzień, co chwilę prawie patrzała.
Okropna myśl przemknęła przez jej głowę; myśl że nie dość jest popełnioną winę okupić żalem krwawym, bo obok żalu i pomimo niego, istnieć mogą krzywdy zadane a nie naprawione, i całe życie zamienić w jeden ciąg zgryzot daremnych, w jedno zuchwałe bluźnierstwo przeciw sprawiedliwości. Zbudził się w niej palący niepokój, i w usta jej wlał szept cichy lecz gwałtowny.
— Anatolu! przebacz mi że cię pytam, ale... ale jam widziała czem jest życie obarczone błędem nienaprawionym... Nie wiem jakim był błąd twój, ale wiem że niema występku bez krzywdy jakiejś obok... Coś uczynił... coś ty uczynił aby...
Nie dokończyła swej myśli, nie chciała zadać mu rany nowej, zlękła się prawie własnego pytania. Ale on ją zrozumiał.
— Com uczynił aby zgładzić winę moją, naprawić wyrządzone krzywdy? — o to chciałaś mię pytać Krystyno?
Powstał i odgarnął z czoła opadające nań krucze włosy, jakby pokazać pragnął, że czyste jest ono i spokojne; wpół radośny, wpół dumny uśmiech okrążył mu usta.
— Przed kilkunastu dniami wyjeżdżałem ztąd właścicielem znacznego majątku... wróciłem zupełnie prawie ubogim... Mienie moje nabyte długoletnią pracą i powodzeniem, ciążyło mi i zawstydzało mię; nie mogłem już używać go sam, ani przynieść go w darze tobie, początek jego był nieczysty... Oddałem wszystko, nie tylko to czego sam użyłem nieprawnie, ale czego użyli ludzie, z którymi razem dopełniałem występku... Oto co uczyniłem Krystyno... Uczyniłbym daleko więcej gdybym mógł, ale nic więcej nie było w mocy mojej...
Umilkł i czekał jej odpowiedzi. Z myśli i z serca Krystyny zniknął bez śladu przedchwilowy niepokój.
— Jesteś ubogim — zawołała — ubogim dobrowolnie! oddałeś wszystko coś posiadał aby naprawić zadaną krzywdę, aby mieć ręce czyste, zmyć plamę z sumienia! O mój Anatolu!
Dwie łzy brylantowe wypłynęły z pod jej powieki, i zaświeciły na ciemnej rzęsie; rumieniec opły- nął znowu twarz jej i czoło; ale były to łzy zachwytu, i byłto rumieniec najwyższego szczęścia.
— O mój Anatolu! — powtórzyła z głębi piersi i wyciągnęła ku niemu obie ręce. — Nie omyliłam się — szepnęła jeszcze — czytałam dobrze w twej duszy przez wszystkie osłony, które ją okrywały... Wiedziałam, że pomimo wszystkiego co było i być mogło, tyś szlachetny i mężny...
On osunął się do jej kolan, i obie ręce jej ująwszy w swe dłonie, wpatrywał się długo w twarz jej promienną oczami tonącemi w niemem zachwyceniu, w bezbrzeżnej rozkoszy.
— Krystyno — zaczął zcicha — Krystyno moja! ty nie lękasz się wyrazu tego: ubóstwo! nieprawdaż? tyś na to zaszlachetna, zamężna! O, ufaj mi droga! nie spotka cię zemną dolegliwość żadna. Czuję w sobie takie bogactwo młodości, taką moc energji, że zdaje mi się jakoby nie było za mną tych lat dziesięciu, które spędziłem w trudach i blasku naprzemian; że zdaje mi się jakobym dziś jeszcze był młodzieńcem tylko co w świat wstępującym i czującym w sobie moc podbijania światów. Może należę do ludzi, którzy nie starzeją się nigdy; możem się skąpał w zdroju nowej młodości i świeżego życia. Ale jestem pewny, że odzyskam to czegom dobrowolnie się wyrzekł; że zaczynając szlachetniej jak wprzódy, zajdę również daleko, również wysoko...
Umilkł na chwilę, i z pewnym niepokojem patrzył na twarz Krystyny, która przy ostatnich wyrazach jego, zamgliła się także nieokreśloną lecz widoczną niespokojnością.
— Odgaduję twą myśl — wymówił — bądź spokojna! znam teraz granicę, która oddziela dumę sprawiedliwą od pychy występnej. Nie jestże obowiązkiem i prawem człowieka, wyzyskać do gruntu cały zasób swych zdolności, ku stworzeniu jak największej sumy szczęścia dla siebie i innych? Nie mógłbym pojąć się bezczynnym lub żebrzącym. Działać z całej mocy i żyć własną siłą, a nietylko żyć lecz podnosić się wciąż wyżej, wewnętrznie i zewnętrznie — taką tylko może być osnowa życia mego, taką też i będzie. Ale Krystyno moja, osnowa myśli mych i uczuć i prac jakie podejmę, inną będzie niż dotąd, tak jak innym jest ten ideał szczęścia, który teraz jaśnieje przedemną blaskiem nieopisanym...
Pochylił głowę, i oparł czoło swe na jej dłoniach. Twarz jego mieniła się gorącem wzruszeniem i poważną zadumą. Porywał go zapał tem silniejszy, im dłużej tłumiony, i ogarniało marzenie tem głębsze i słodsze, im więcej walczył z niem w swem życiu w imię świetnej na pozór, lecz w gruncie oschłej i zwodnej rzeczywistości. Mówił prawdę. Dziesięć lat upłynionych nie legły mu na barkach i piersiach ciężarem starości; bo tak samo jak przed dziesięcioma laty, oczy jego jaśniały blaskiem opa- lów, po wyniosłem czole niby widome zgłoski wzruszeń, mknęły bladości i rumieńce; pierś szeroko chłonęła w siebie okrążające powietrze oddechem pełnym, silnym i głębokim. Tylko że teraz świadkiem wzruszeń jego nie była istota naturą swą i zewnętrznością przypominająca łagodny, lecz niestały zefir, śnieżną lecz kruchą porcelanę, heljotrop wonny lecz wątły; ale kobieta, która przenikała go aż do dna uczuć, aż do gruntu duszy, a głowę jego schyloną przed nią w miłośnym zachwycie, obejmowała wzrokiem, w którym odbijała się moc serca umiejącego stale i rozumnie kochać i ufać. Toteż czując się ogarniętym miłością tej kobiety, której wpływ stopił pierwsze lody sztucznej jego oziębłości, wtedy jeszcze gdy nie wiedział ani przewidywał czem ona kiedyś stanie się dla niego, nie stawił zapory uczuciom swym, wylewającym się w słowach cichych i gorących.
— Byłaś wspaniałomyślną, Krystyno moja! nie żądałaś odemnie przyrzeczeń ni przysiąg, którychbym ci też niedał, jeślibyś ich zażądała, choćbym przez to miał cię stracić. Nie przygnębiłaś mię wyższością jaką ci daje niewinność bez zmazy, wątpliwościami nie upokorzyłaś człowieka pragnącego abyś mu zaufała na mocy czynu jego a nie słów. Ale teraz, kiedy trzymam już w dłoni mojej rękę twoją podaną mi z wiarą szlachetną i podnoszącą, te- raz najukochańsza, ja otworzę przed tobą na oścież najskrytsze myśli moje, opowiem nadzieje pokładane w przyszłości, ukażę drogę którą pójść zamierzyłem, i znając już całą wielkość twego serca, zawołałem do rozumu, aby na drodze tej towarzyszył mojemu radą i pomocą. Kobiety takie jak ty, nie są stworzone na to tylko aby stanowić wdzięk dla oczu, rozkosz dla serca mężczyzny. Umysł twój zrównać się może w locie z umysłem moim, wola twoja sprosta mojej, i podeprze ją w potrzebie. Jesteś nietylko piękną i niewinną dziewicą, ale kobietą umiejącą myśleć i zdolną działać. Dla tego też pokochałem cię, dla tego cię uwielbiam. Myślałem długo i wiele o położeniu, które stworzyłem dla siebie, a zatem i dla ciebie — mówił dalej po krótkiej chwili przestanku. — Zapytywałem sił moich, czy sprostają tej sile ujemnej, której lęka się tylu ludzi, przed którą drżałem kiedyś ja sam, a którą jest ubóstwo. Siły i zdolności do jakich się poczuwam, dały mi odpowiedź twierdzącą. Posiadam w tej chwili tyle tylko zasobów, ile ich potrzeba, aby dwoje ludzi ochronić od zupełnego niedostatku przez czas bardzo krótki. Stając wraz z tobą przed ślubnym ołtarzem, nie przyjmę od ciebie nic prócz ciebie samej. Nie chcę aby jakikolwiek cień podejrzenia paść mógł na uczucie, które mię z tobą łączy; niechcę po raz drugi rozpoczynać budowy bytu mego narzędziem urobionem rękami nie mojemi. Pamiętam ten dzień w którym ci opowiadałem, jak wdarłszy się na wysoką górę, ujrzałem z jej szczytu szarzejący w oddali, piękny i bogaty Demblin, siedzibę moich praojców, miejsce moje rodzinne. Zbudziło się wtedy we mnie pragnienie wykupienia z rąk obcych tego kawałka ziemi, płynącej mlekiem urodzajności, powabnej wdziękami natury. Później, gdy oczy moje poczęły z coraz większą rozkoszą zatapiać się w twojem licu, miewałem przebłyski myśli o tem, jak wprowadzę cię w bogate progi, w które dziadowie moi wprowadzali swe małżonki; jak ciebie, piękną i drogą Krystynę moją, uczynię wspaniałą kasztelanką, ze szczęściem i dumą otoczę cię bogactwami, stanowiącemi ojczyste dziedzictwo moje, i zarazem owoc trudów moich, o którego złowieszczym pierwiastku zapomniałem. Teraz dalekie odemnie są te rojenia. Nie wykupię Demblina, nie wprowadzę cię w ściany pałacu, nie rozścielę pod stopy twe wschodnich kobierców, ani otoczę twej postaci szybami zwierciadeł. Teraz muszę być i będę pracownikiem skromnym, lecz niemniej przeto patrzącym z wiarą w przyszłość. Osiądziemy w największem z miast naszych ojczystych. Talenta moje, które na szerokiej widowni dały mi stanowisko świetne i pełne powodzeń, w ciaśniejszym obrębie dostarczą mi narzędzi pracy pożytecznej i zaszczytnej. Z zagranicznego publicysty przerobię się na krajowego pisarza; sława którą zdobyło pióro moje w całym niemal oświeconym świecie, w kraju rodzinnym utoruje mi drogi. Zawładnę ojczystą mową moją tak, jakem władał obcemi, i przyodziewać nią będę myśli moje. Tylko że te myśli innemi będą niż były w tamtem, minionem istnieniu mojem. Byłem rozkrzewicielem zwątpień i szyderstwa — stanę się apostołem wiary, którą czuję w sobie, wiary we wszystko co wzniosłe i szlachetne; tłómaczem każdej prawdy świętej, przed którą skłoni się ze czcią własny mój umysł. Całą mocą rozumu mego, wszystkim ogniem mego serca, szukać będę ideału dobra i piękna, aby potem ukazywać go ludziom ostrzem pióra mego, zahartowanem w surowych próbach myśli, maczanem w jasnej łunie szczerego natchnienia. Wpatrzę się w naród mój z którego powstałem, którego jestem krwią krwi i kością kości; wpatrzę się weń oczami szeroko otwartemi doświadczeniem, obficie miłością oświetlonemi, i odzwierciedlę go naprzód w umyśle moim, potem w moich pismach, aby patrzył na dzieła moje i widział siebie i przezemnie dostrzegał to, czego zbiorowym wzrokiem swym dojrzećby nie potrafił. Każdy ból jego znajdzie we mnie współczujące echo, każda potrzeba tłómaczenie wierne, każde kalectwo prawdę szczerą lecz łagodną. Tak pracować będę, a raczej tak oboje, Krystyno moja, pracować będziemy. Bo jak siebie samego, tak i ciebie pojąć nie mogę w bezczynności rąk i bezcelowości życia. Jesteś artystką, jesteś nieledwie uczoną kobietą, a sztuka i nauka, to skarbnice moralnych i fizycznych pożytków dla każdego, kto z nich czerpać nie tylko chce ale i umie. Życie nasze będzie surowe lecz piękne. Zawsze i wszędzie razem, w upalnej dziedzinie uczuć i w wysokiej sferze myśli, nie upadniemy nigdy, lecz podnosić się będziemy ciągle ku tym wyżynom, z których królują światu wszelkie duchy mężne i pracowite, o jakich mówiłaś mi wtedy, gdym poraz pierwszy ujrzał cię nie dzieckiem już ale kobietą, a ujrzawszy porównał w mej myśli do owej lilji gaszącej blaski Salomonowych przepychów, o jakiej mniemałem, że jest wymysłem poety-bajarza, w której istnienie uwierzyłem, gdym wpatrzył się w ciebie. Kiedyś, kiedyś Krystyno, jeśli jak śmiem spodziewać się, powodzenie towarzyszyć usiłowaniom naszym będzie, spoczniemy po trudach długich... tu, w twojej i mojej rodzinnej stronie, w skromnym domku lub bogatym pałacu, pośród natury świeżej i wspaniałej, którą kochać nanowo zacząłem przy tobie. Dosnuje się do końca wątek istnienia naszego; a kiedy słońce dni naszych staczać się będzie za ten tajemniczy widnokrąg, za którym rozpoczyna się nieznana wiekuistość, niepojęta nieskończoność — z jakimże szczęściem i z jaką dumą patrząc w niebo i poraz ostatni tocząc wzrokiem po ziemi, będziemy mogli powiedzieć sobie: ży- liśmy z wiarą, miłością i pracą... umieramy w spokoju...
Przestał mówić i podniósł oczy na kobietę do której przemawiał; widać było że miał ją o coś pytać, o to może, czy chciała dzielić z nim tę drogę życia piękną lecz surową, którą jej ukazywał. Ale zaledwie spojrzał na nią, pytanie zamarło mu na ustach — takim zapałem jaśniała cała twarz jej, takim żarem uczuć pałały oczy, takiem szczęściem niewymownem uśmiechały się jej usta.
— O mój Anatolu! — zawołała — wszystko coś powiedział, było snem całej młodości mojej, marzeniem umysłu mego, pragnieniem mego serca! Odkąd czuję i myślę, zawsze tak żyć pragnęłam — żyć z wiarą, miłością i pracą.... Pójdę z tobą w to życie, któreś otworzył dla siebie i dla mnie czynem sprawiedliwości, będę twoją żoną, przyjaciółką, pomocnicą... Przyrzekam ci to ze świadomością tego co czynię... podaję ci dłoń moją. Pozostanie ona w twem ręku wierna i kochająca. Mówiąc to powstała i wyciągnęła ku ukochanemu rękę, ruchem nie wstydliwym i drżącym, lecz pewnym i energicznym. W oczach jej płonęła miłość, wkoło ust krążył uśmiech szczęścia, białe czoło zaszłe rumieńcem zapału podniosła z dumą. On pochwycił jej rękę i długo patrzał na nią z zachwytem niewymownym, z wdzięcznością bez granic, z rozkoszą której źródłem były najszlachetniejsze uczucia jego isto- ty. Nagle, nowa myśl jakaś przemknęła po wypogodzonem jego czole, uczucie tryumfu zaświeciło w oczach. Podniósł także głowę i stał chwilę w całej wysokości męzkiej swej postaci, dumnym wzrokiem patrząc w daleki punkt przestrzeni, jakby tam widział coś, nad czem odniósł zwycięztwo, co zwalczone i zdeptane wolą jego, znikało już w oddaleniu. Usta jego przybrały znowu na chwilę dawny szyderczy wyraz.
— Nie dognałaś mię, bajeczna Nemezys! — wymówił szeptem stłumionym lecz wyzywającym; — miałaś powalić mię i zdeptać, a oto stoję silny i nieugięty, jestem i będę szczęśliwym!..
Tak mówił człowiek ten dumny siłą umysłu swego i energją charakteru, za pomocą których, jak myślał, pozbył się już raz na zawsze posępnej groźby, jaka przez długie lata tajemnie lecz nieustannie brzmiała na dnie jego sumienia. Nie wiedział o tem nieszczęsny, że groźba ta tem straszniejszą jest i niebezpieczniejszą, im większe bogactwa myśli i uczuć mieszczą się we wnętrzu człowieka, który ściągnął ją na swą głowę; że wyroki pomsty życiowej tem pewniejsze są i nieubłagańsze, im na dostojniejszy przedmiot spadają ich ciosy; że zapoznana prawda i zgwałcona sprawiedliwość, przebrzmiewa bez echa i gaśnie bez śladu tylko w pustych głowach i oschłych sercach, ale uderza, karci i druzgocze wielkie umysły i silne charaktery wtedy nawet, gdy się im zdaje, że winę swą zmazali krwią swego serca, czynami swych rąk, wielkością swych postanowień. W starożytności, potężne fatum rządzące światem, wisiało przeważnie nad losami wielkich mężów i bohaterów; wyroki jego i ciosy były niejako złowrogim zaszczytem, ze szczególną troskliwością obejmującym głowy dostojne. Dziś ludzkość pojęła głębokie znaczenie starożytnej zagadki. Mściwe i karcące fatum mieszka nie gdzieindziej, tylko w piersi człowieka; ale im pierś ta szersza, im gorętszym płonie ogniem, tem ono silniejsze, tem srożej pali i ciężej przygniata. Głupcy, niedołęgi, do gruntu przeniknięci zgnilizną zepsucia, mogą przeżyć długie lata nie słysząc, nie czując w sobie tej mocy potężnej, złowrogiej, która niema z czego w nich powstać ani czem się żywić. Ale biada myśli bystrej, giętkiej i podniosłej, która zbłąka się na manowcach; biada duszy ognistej, która zapadnie w męty!...
„Nie dognałaś mię, ty bajeczna Nemezys!“ mówił Dembieliński trzymając w dłoni swej rękę kochającej go kobiety, i puszczając wzrok po szlaku tej drogi prostej, widnej, zacnej, którą zakreślił przed sobą rozumem i wolą. A ona jednak, ta straszna, zawzięta pani, była w nim samym i umilkła tylko — do czasu.
Dwoje rozkochanych w sobie ludzi rozmawiało jeszcze ze sobą, gdy u zamkowego podjazdu dał się słyszeć rozgłośny turkot kół zwiastujący powrót hrabiego, który pod dach swój gościnny przywoził nieszczęśliwych rozbitków życia, smutne ofiary cudzego występku.






ROZDZIAŁ XIII.
Ofiary.

W kilka godzin po rozmowie Krystyny z Dembielińskim, dziwna scena odbywała się w jednej z komnat zamkowych, w której kilka świec bezładnie umieszczonych na różnych sprzętach, oświecało kilka twarzy pokrytych wyrazem niezwykłych uczuć, obudzonych niezwykłemi zapewne widokami. W głębi obszernego pokoju o wyniosłych ścianach i strzelistych oknach, osadzonych w gębokie framugi, spoczywał na łożu człowiek, którego głowa uderzała tak niepospolitemi cechami, iż samo spojrzenie na nią mogło wzruszyć do gruntu każdego zdolnego pojąć i odczuć cudze cierpienia. Byłato głowa stara i młoda zarazem, ponura i piękna, zgnębiona i spokojna. Gęste, płowe, młodzieńcze włosy, otaczały czoło szlachetnie zarysowane, lecz mnóstwem zmarszczek krzyżujących się w różne kierunki zbrużdżone; pod niem, oczy głęboko zapadłe, błękitne snać niegdyś jak niebo w południe, dziś spłowiałe i zmęczone, świeciły kilku iskrami, które z pod drżącej powieki rzucały połyski gorączkowego ognia; na wychudłych, zapadłych policzkach leżały plamy krwistych rumieńców; usta tak blade, jakby w nich ani jednej już kropli krwi nie było, otwarte nawpół, z widoczną i wzrok widza utrudzającą ciężkością chwytały powietrze oddechem szybkim, nierównym i chrypiącym. Żółty koloryt jakim przyobleczona była ta twarz, zdawał się świadczyć o długiem przemieszkiwaniu w siedlisku chłodnem, wilgotnem, ponurem, świeżych prądów powietrza i ogrzewających blasków słonecznych pozbawionem; a odbijając od bieli poduszek, przypominał martwe oblicza figur woskowych. Pomimo jednak częściowego podobieństwa tego z przedmiotem wstrętnym, twarz ta nietylko nie wzniecała odrazy, ale budziła uszanowanie i zajęcie; bo rozlewające się na niej piętno niewymownego cierpienia, połączone z przedziwnym jakimś spokojem i niczem jakby niezwalczoną cierpliwością, nadawało jej charakter niepospolicie podniosły, a zarazem przejmująco boleśny.
Byłato widocznie głowa człowieka śmiertelnie strudzonego długą męczarnią, młodego latami, lecz srogą ręką losu w połowie życia przywiedzionego nad sam już brzeg mogiły, z duchem silnym, cierpliwym i wytrwałym, lecz z ciałem umierającem. Leżał w zupełnej prawie pogrążony nieruchomości, w której jednak znać było nietylko wyczerpanie sił fizycznych, i stopniowe uchodzenie życia z członków martwiejących, ale także głębokie zamyślenie, podobne temu, w jakiem pozostaje człowiek gotujący się do nieznanej, lecz nieuniknionej przyszłości, i przed opuszczeniem wszystkiego co otaczało go niegdyś i otacza dziś, odbywający w swem wnętrzu uroczysty, choć milczący akt pożegnania. W linjach tych zmarszczek, które okrywały pożółkłe jego czoło, w powolnem zataczaniu się zmęczonych lecz jasnych źrenic, w chwilowem poruszaniu się ust cierpiących i łagodnych, nie było ani śladu gorzkich, rozpacznych, ostrych ani gniewnych uczuć; malowało się w nich tylko znużenie śmiertelne, połączone z głębokim smutkiem, rozświecanym od czasu do czasu światłym promieniem nadziei jakiejś, wyższej nad wszelkie ziemskie nadzieje, krążącej już w tych nieznanych wysokich światach, w jakie w chwili przedzgonnej wpatrują się z miłością i pożądaniem ci, których życie było ciężkie, a sumienie czyste.
Człowiek ten nieruchomo spoczywający na łożu, i jak się zdawało, przebywający ostatnią godzinę dzielącą ziemską przeszłość od poza ziemskiej przyszło- ści, był najwybitniejszą postacią ze wszystkich postaci znajdujących się w pokoju. Miejsce spoczynku jego stanowiło niejako punkt środkowy obrazu, na którym zbiegały się promienie wzroku wszystkich w obrazie uczestniczących osób. Długo potrzeba byłoby wpatrywać się w rysy tego umierającego człowieka, aby poznać w nim młodego, pełnego sił i zdrowia narzeczonego Monilki; owego brylantowego chłopca, jak zwał go pan Walery, pracowitego, rzeźkiego, kochającego i szlachetnego. Ale o kilkanaście kroków od łoża, na którem kończyło się to biedne, złamane życie, siedział inny jeszcze człowiek, który zdawał się być drugim przedmiotem troskliwej a zarazem smutnej uwagi wszystkich obecnych. Byłto starzec wysoki i chudy, z głową całkiem prawie ogołoconą z włosów, z gęstym zato, i długim a białym jak mleko zarostem wkoło twarzy żółtej, gąbkowatej, uderzającej wyrazem, w którym zgnębienie i jakby ciągłe zatrwożenie łączyło się z nieprzytomnem rozradowaniem. Siedział on sztywno wyprostowany, toczył dokoła mętnemi źrenicami, pływającemi po krwią zaszłych białkach, zżółkłe usta jego zarysowywały pomiędzy białemi włosami uśmiech boleśniejszy od płaczu, bo zdradzający błąkanie się umysłu po krainie mar zwodnych, z chaosu panującego w mozgu wylęgłych. Ręce jego zżółkłe były, wyschłe i drżały ciągle, jakby od ciężkiego zniemożenia. Jedną z nich podnosił od czasu do czasu ku szyi, tam kędy dawniej znajdował się zwykle wykrochmalony kołnierz, i czynił nią gest taki, jakby i teraz jeszcze według dawnego przyzwyczajenia poprawiał i w górę podciągał tę niezbędną kiedyś ozdobę jego stroju; w drugiej ręce trzymał pióro, maczając je co chwila w stojącym na stole kałamarzu, ale ani razu nie dotykając niem papieru. Toczył wzrokiem nieustannie dokoła siebie; zdawał się to namyślać głęboko, to znowu cieszyć się czemś niespodzianem, to tryumfować, to jeszcze wygrażać komuś lub czemuś niewidzialnemu. Stosownie do tych uczuć, które władały nim z kolei, to siedział nieruchomy, to wydawał z piersi krótki, urywany chichot, to podnosił głowę wysoko z uroczystością jakby królewską, to zaciskał pięść i wstrząsał nią w powietrzu — a za każdym razem gdy czynił to ostatnie, oczy jego połyskiwały migotliwemi żółtawemi błyskami, a gąbkowata, zżółkła twarz, przybierała na chwilę wyraz srogi i rozzłoszczony.
Oprócz tych dwóch ludzi, znajdowało się w pokoju kilka jeszcze osób, które wszystkie stały w milczeniu, lub poruszały się z tą ostrożnością, mającą w sobie coś posępnego, bo tworzącą szmer stłumiony, który jest niby uroczystem oczekiwaniem zbliżającej się dla kogoś chwili snu wiekuistego. U nóg łoża, na którem spoczywał Kazimierz, stał towarzysz i przyjaciel młodości jego, Sylwester, z twa- rzą opartą na dłoni. Spuszczał powieki i przygryzał czarnego wąsa, pragnąc ukryć i powstrzymać łzy cisnące się do oczu, nie mogąc przecież lub niechcąc ukrywać głębokiego żalu, którego wyraz rozlewał się na całej jego niezbyt pięknej, lecz męzkiej, ogorzałej, wyrazistej i uczciwej twarzy. O kilka kroków dalej Krystyna i Klara z troskliwem zajęciem i smutkiem na twarzach, przyrządzały przepisane choremu lekarstwa i napoje. W najbardziej ocienionej stronie pokoju, zdala od oczu i uszu chorego, hrabia Seweryn stłumionym szeptem rozmawiał z poważnym, o szlachetnej i rozumnej fizjonomji lekarzem.
Ale oprócz wszystkich tych osób, znajdowały się tam dwie jeszcze postacie, które ukryte jakby w półcieniu, najpóźniej wpaśćby mogły w oko widza, ogarniającego wzrokiem wnętrze pokoju. Jeżeli jednak miejsca jakie zajmowały, czyniły je nawpół niewidzialnemi, to przecież raz je ujrzawszy, trzebaby koniecznie przyglądać się im długo. Z dwóch tych postaci jedna była kobiecą, druga męzką; pierwsza siedziała na ziemi w najciemniejszym kącie pokoju, druga stała w głębokiej i firanką nawpół przysłonionej, a więc napełnionej mrokiem framudze okna. Twarz kobiety była niewidzialną, bo ją ukrywała w dłoniach, siedząc w skurczonej postawie, z łokciami opartemi na kolanach, z plecami zgiętemi i grubą szarą sukmaną okryte- mi, z głową pochyloną nizko, okrytą włosami gęstemi, kasztanowemi, ale zrudziałemi nieco — jak bywa zwykle u kobiet, które niezbyt pieczołowicie chodzą około swej powierzchowności — i splątanemi tak, jakby przed chwilą zgrubiałe te choć drobne ręce, które teraz podpierały głowę i ukrywały twarz w przystępie gwałtownego żalu czy gniewu, stargały grube warkocze i splątały gęste pasma, podnosząc je nad czołem w sposób, który nadał im podobieństwo do cierniowego wianka. Ale nad głowę mężczyzny stojącego we framudze okna, padało światło najbliższej świecy; i choć przedarłszy się przed draperję firanki nie było zbyt obfite, niemniej jednak czyniło ją widzialną zupełnie. Byłato głowa piękna, lasem kruczych włosów okryta, z twarzą odbijającą od tła mrocznego jak rzeźba o doskonałych zarysach; ale tak blada, że oblicze o kilka kroków ztamtąd umierającego człowieka, bledszem od niej nie było. Dwie te bladości były przecież wielce różne; pierwsza opowiadała o trwającym oddawna procesie zamierania fizycznego organizmu, i o zbliżającej się teraz szybkiemi krokami śmierci; druga zdradzał wrzenie uczuć w silnej i namiętnej piersi, ugodzonej widokiem jakimś, niby ciosem, który ognistą błyskawicą pada we wnętrze, i w jednem mgnieniu oka stanowi o losie wszystkich zamiarów i nadziei, o całej przyszłej doli i moralnej istocie człowieka. Pośród tej twarzy bladej, czarne jak aksamit źrenice paliły się ogniem boleśnym, niemal posępnym. Wzrok ich przechodził z punktu, w którym znajdowało się łoże nawpół przysłonione białą firanką, na ten, w którym obłąkany starzec siedział przy stole z piórem w trzęsącej się ręce; obejmował siedzącą na ziemi skurczoną postać kobiety w sukmanie, ażeby znowu, niby niezwalczoną powodując się siłą, wrócić tam kędy od białego tła pościeli, z jaskrawą niemal wyrazistością odbijały zżółkłą cerą okryte, plamami suchotniczych rumieńców naznaczone, niewymownemi cierpieniami fizycznemi, a niezwykłą podniosłością moralną napiętnowane, szlachetne i niemal tragiczne rysy umierającego. Człowiek stojący we framudze okna przypatrywał się obrazowi jaki miał przed sobą, a szczególniej trzem postaciom z tego obrazu, nie jako widz prosty, ale jak ktoś całą potęgą uczuć swych wmieszany w treść widoku na jaki patrzał. Po chwili przecież zwrócił oczy w inną stronę, i utkwił je w twarzy lekarza, której profil rysował się niewyraźnie tuż za firanką, ukośnym festonem spadającą wzdłuż framugi. Tuż obok, w postawie wyczekującej i z wyrazem twarzy ciężko zasmuconym stał hrabia.
Dwaj ci ludzie zamieniali pomiędzy sobą urywane wyrazy tak cichym szeptem, że o kilka kroków słyszećby ich niepodobna; ale mężczyzna stojący we framudze przechylił głowę ku fałdom firanki i słyszał wszystko.
— Żadnej więc nie czynisz nadziei, doktorze, — mówił hrabia.
— Najmniejszej powziąć ani udzielić nie mogę, — odpowiedział człowiek nauki; — organizm był silny, ale zużyły go zamknięcie, brak ruchu i powietrza, wreszcie cierpienia wszelkiego rodzaju...
— Kilka dni temu mogłem myśleć jeszcze, iż uratowanym zostanie — szepnął hrabia.
— Byłoto złudzenie, jakiem suchotnicy obdarzają nieraz widzących ostatnie ich chwile. Wzruszenie jakiego doświadczył przy odzyskaniu wolności, wzmogło gorączkę, która przybrała pozór powracającego zdrowia; nastąpiła potem reakcja i przyśpieszyła ostateczną katastrofę...
— Nieuniknioną? — tonem pytania wymówił hrabia.
Lekarz pochylił głowę, i obiema rękami uczynił gest wyrazisty. Sfałdowane czoło hrabiego pochyliło się też nizko, z piersi jego wydarło się westchnienie ciężkie, a zawtórowało mu inne, za draperją firanki wydane, niemniej ciężkie, tylko więcej do stłumionego jęku podobne.
Hrabia patrzył chwilę na Kazimierza przez całą długość obszernego pokoju; potem szybkim, porywczym prawie ruchem zwrócił się znowu do lekarza.
— Jak długo... — wymówił bardzo cicho i niedokończył pytania. Ale człowiek nauki zrozumiał myśl jego.
— Bardzo krótko — odszepnął, — parę kwadransów... godzinę najdłużej... Potem prędko skończy się wszystko; konanie będzie lekkie.
Na łagodnych zwykle ustach hrabiego pojawił się uśmiech dziwny, bolesny, gorzki, szyderczy prawie.
— Konanie będzie lekkie! — powtórzył ledwie dosłyszalnym głosem; — lecz jakże życie to ciężkiem było!...
Jakby w odpowiedzi na te wyrazy, których przecież dosłyszeć nie mógł, chory odetchnął głęboko i głośno, a wraz z odetchnięciem tem w piersi jego ozwało się parę jęków. Poruszył głową z ciężkością i zwrócił ją w stronę, w której siedział sztywny starzec z głową ogołoconą z włosów, z piórem zawieszonem nad papierem, z bezmyślnym uśmiechem na ustach. Chory wytężył źrenice i patrzał na starca, a we wzroku jego, to gasnącym to znowu rozpalającym się gorączkowemi blaskami, objawił się wyraz dziwnej pieczołowitości, graniczącej z miękką niemal tkliwością. Ale na ustach Walerego rozszerzał się uśmiech bezmyślny, zarazem i źrenice jego roztwierały się coraz szerzej, aż po chwili rozległ się po pokoju śmiech głośny, przenikliwy, w którym brzmiały piskliwe tony jakby skarżącego się dziecięcia, i ochrypły chichot do łkań podobny. Śmiejąc się wciąż, podniósł rękę ku szyi, jakby poprawić chciał krochmalny kołnierzyk, wyprostował się sztywnie i zawołał:
— Rrrrorenstaub! W pałacu Rrrrorenstaubów tysiąc obrazów i jeden... złota kołyska... alabastrowe łoże... o!...
Wraz z ostatnim wykrzyknikiem wyciągnął wskazujący palec, i wskazał nim na łoże Kazimierza.
— Alabastrowe łoże! — powtórzył, — tak, wszystko w porządku...
Źrenice jego zatoczyły się na krwią zaszłych białkach, podniosły się w górę i wzrokiem utkwiły w suficie.
— Patrzcie jakie wysokie ściany! — zawołał jeszcze, — to pałac Rrrrorenstaubów! oddali mi go nareszcie! Franciszek Józef! ho, ho... nic nie pomogło, musiał ustąpić! zaraz tu przyjdzie Monilka!... Monilka!
Wymówił po dwakroć imię córki głosem podniesionym do najwyższego, piskliwego tonu, i nagle umilkł. Głowa jego opadła na piersi, ale pięść ściśnięta podniosła się w górę i wygrażała w powietrzu czemuś niewidzialnemu. Nagle wyprostował się znowu i krzyknął.
— Księżniczka Rrrorenstauben! Moje małe dziecko z bielutką twarzyczką i długiemi włosów kosami! Monilka! Monilka!
Na ten okrzyk powtórzony, kobieta siedząca na ziemi w kącie pokoju, drgnęła od stóp do głowy, nie zmieniła przecież postawy.
— Monilko, zbliż się do ojca twego — szepnęła nad nią Krystyna, i dotknęła jej ramienia. Ale ramię to porywczym ruchem usunęło się z pod miękkiej dłoni, która na niem spoczęła. — Monilko, — powtórzyła Krystyna, — ojciec cię woła!
Dziewczyna w siermiędze podniosła głowę; na jej twarzy gęste zmarszczki łączyły się ze śladami młodości, a łzy rzęsiście płynące po policzkach, ukryć nie mogły wyrazu głuchej złości, namiętnego, dzikiego niemal rozjątrzenia, jakie świeciło w szeroko otwartych oczach i wykrzywiało zwiędłe, pomarszczone usta. Ukazała tę twarz i wnet ją znowu w dłoniach ukryła.
— Dajcie mi pani pokój! — wymówiła szeptem, w którym ozwały się te same uczucia, jakie panowały na twarzy; — albożeście nie widzieli że on mię nie poznał? Alboż ja podobna do tej Monilki, której on woła!...
Podczas tej krótkiej rozmowy dwóch kobiet, lekarz szepnął kilka słów hrabiemu, następnie zbliżył się do obłąkanego starca i ująwszy go łagodnie za rękę, cichym głosem zdawał się go nakłaniać do opuszczenia pokoju.
— Najjaśniejszy Panie! — zawołał prostując się Walery, — nie moja w tem wina żeś pozbawiony zo- stał tego wspaniałego pałacu! Jestto dziedzictwo familji Rrrorenstaubenów. Przybędzie tu wnet księżniczka moja córka, muszę na nią czekać... Nie ruszę się ztąd ani krokiem!
Głos jego przewlekły zrazu i uroczyście nastrojony, wpadł znowu przy końcu w wysokie, piskliwe tony, a przy wspomnieniu o córce zmieszał się z charpliwym chichotem i niewyraźnemi jakiemiś jękami. Lekarz spojrzał ku łożu chorego, wzrok jego chmurny i niespokojny spotkał się z oczami Kazimierza, które cierpiące i omglone, jaśniały przecież wyrazem zupełnie przytomnej myśli i łagodnych, miękkich prawie uczuć. Po chwili oczy te zwróciły się zwolna na twarz hrabiego, który stał w pobliżu łoża.
— Panie — szepnął Kazimierz, — niech pozostawią w spokoju tego biednego starca... daremnie lękacie się, aby widok jego nie przyśpieszył ostatniej mojej chwili... Przywykłem do niego... a wiem dobrze że wnet skończy się dla mnie wszystko...
Mówił to ledwie słyszalnym głosem, tak spokojnie, że lekki nawet uśmiech zarysował się wkoło białych ust jego. A jednak krótkie te słowa wyczerpały mu siły. Z widocznem wysileniem zaczerpnął powietrza w pierś, dla której oddychanie było już ciężkim mozołem; przymknął oczy i przez chwilę leżał pogrążony w zupełnej nieruchomości. Hrabia ujął rękę jego wychudłą, suchą i rozpaloną.
— Czy bardzo cierpisz biedny mój przyjacielu? — wymówił zcicha.
Kazimierz zwolna podniósł powieki. — Czemże są cierpienia ciała w obec tych, które przez lat tyle szarpały moje serce? — odpowiedział głośniej nieco niż mówił wprzódy, a w głosie jego poraz pierwszy zabrzmiała skarga cicha lecz głęboka. Wkrótce jednak łagodny uśmiech okolił znowu białe jego usta; zżółkłe, zbrużdżone czoło rozpogodziło się dziwnym spokojem, z pod drżącej nieco i widocznie coraz więcej słabnącej powieki, oczy jasne i przytomne wpatrywały się w twarz hrabiego.
— Myślałem — zaczął po chwili, — że nigdy już nie opuszczę okropnego miejsca, w którem zdawało mi się żem żywcem był pogrzebany... Tak... pogrzebane tam zostały młodość moja i wszystkie nadzieje życia... tęsknota rozdzierała mi serce... wstyd palił czoło... utraciłem wszystko com kochał... czułem się niesłusznie zhańbionym... Bez cienia myśli występnej, znalazłem się zmieszanym ze zbrodniarzami... Żyć z nimi musiałem... Bezczynność dręczyła mię jak zmora, a praca jakiej mi dozwalano, zabijała mię zamiast ożywiać, bo była nad siły moje, zaprawione do trudów innych. Cierpiałem strasznie, ale z całej mocy broniłem się od goryczy i zwątpienia... od żalu do ludzi i niena- wiści dla nich... Ciało moje nie sprostało próbie ciężkiej, ale duch pozostał takim jakim uczyniłeś go ty, dobroczyńco mój i opiekunie! Umieram jako wierny uczeń twój i wychowaniec, z wiarą i miłością, którąś wpoił we mnie tak głęboko, że nie wygasły one ani w mękach niewinnie ponoszonych, ani w walkach z wątpliwościami, ani w straszliwej chorobie ciała.
Umilkł znużony i wyczerpany, i tylko palce jego słabe i drżące zacisnęły się w koło dłoni hrabiego. W kącie pokoju, w stronie w której siedziała na ziemi kobieta w siermiędze, ozwało się jedno głośne łkanie. Walery od pierwszych zaraz słów Kazimierza wyprostował się i siedział sztywnie z twarzą zwróconą ku łożu. Na ustach jego błądził wciąż uśmiech bezmyślny, a chrapliwy chichot od czasu do czasu odzywał się w piersi; ale w szeroko rozwartych jego oczach pojawiać się zaczęło uczucie dojmującego bólu, jakaś iskierka przytomniejszej myśli zaświeciła w mętnych źrenicach. Możnaby rzec, iż silił się na rozpoznanie czegoś dlań niewyraźnego, na zrozumienie tego słabego, zamierającego głosu, w który wsłuchywał się w rodzaju kurczowego naprężenia.
— Kazimierzu — zaczął hrabia pochylając się nad chorym, którego twarz poruszała się już od chwili do chwili temi nieokreślonemi drganiami, które przebiegają ciało ludzkie niby zwiastuny nadcho- dzącego ostatniego drgnienia; — czy nie masz do wyrażenia żądania jakiego, myśli jakiej do wypowiedzenia? Mów biedny mój przyjacielu; jestem przy tobie i zachowam w pamięci każde twe słowo.
Kazimierz raz jeszcze otworzył oczy, zatrzymał je przez chwilę na twarzy hrabiego, poczem powiódł niemi zwolna i z ciężkością do koła pokoju.
— Pamięci twej — zaczął szeptem cichym lecz wyraźnym, — polecam nieszczęśliwego tego starca i jego córkę... niech w spokoju dokończą nieszczęsnych swych istnień... Oto żądanie moje... A myśli? tak, ja myślę jeszcze... Chciałbym powiedzieć...
Umilkł, a po krwistych rumieńcach jakie znowu wystąpiły mu na policzki, po drganiu ust i powiek, i kurczowem zaciskaniu się ręki w koło dłoni hrabiego, znać było że czynił mozolny wysiłek, aby od życia uchodzącego jednę jeszcze wywalczyć chwilę.
Toteż śród uroczystego milczenia, jakie napełniało pokój, rozległ się znowu szept cichy, przerywany, ale tak wyraźny, że nikt ze słuchaczy uronić zeń nie mógł ani jednego słowa.
— Nie mogę powiedzieć — mówił Kazimierz, — abym nie żałował życia... Żałuję go, bo ubezwładniony wtedy gdy dopiero żyć zaczynałem, zdziałać nie mogłem nic, kochałem zamało... zakrótko... Żałuję sił moich, które się zmarnowały... dobrych chęci, które się nie spełniły... nadziei skromnych i uczciwych a pięknych dla mnie. Umieram bez goryczy i zwątpienia... Chociaż spełniły się nademną wyroki niesprawiedliwe, wierzę przecież że panuje nad światem sprawiedliwość wyższa nad ludzkie sądy, która karci winowajców a pociesza niewinnych... Pomimo niegodziwości jakiej padłem ofiarą, wierzę iż jest na ziemi uczciwość i prawość, bom je widział nieraz u innych i czułem w sobie... Pomimo żem był bardzo nieszczęśliwy, wierzę iż życie ziemskie może dać ludziom szczęście wielkie i prawdziwe, jeżeli kiedykolwiek zrozumianem będzie dokładnie przez wszystkich... Pomimo fałszów, zbrodni i szpetności na jakie tak długo patrzałem, wierzę w zbawienność prawdy, w możebność doskonałego dobra i piękna... Wiara ta opuszczała mię niekiedy na chwilę wśród cierpień najsroższych, ale wnet wracała i była mi pociechą, ratującą ducha od choroby jakiej uległo ciało... Z tą wiarą pójdę tam... w tę wiekuistość, o której myślałem wiele w ciemnościach więziennej celi, której nie rozumiem, lecz w którą wierzę także... Żalu do ludzi nie unoszę z sobą... są oni omylni i ułomni... Ci którzy poczytywali mię za występnego, byli w błędzie... ci którzy na głowę moją zwalili własny występek, nieszczęśliwszymi są odemnie... Jednym i drugim przebaczam... niech żyją w spokoju jeżeli mogą...
— Ja nie przebaczam! — zabrzmiał nagle głos dźwięczny, donośny, drżący, i zagłuszył szept umierającego.
Kobieta w sukmanie siedząca dotąd na ziemi w kącie pokoju, podniosła się w połowie mowy Kazimierza i stała nieruchoma, ze wzrokiem wlepionym w twarz jego, pełnym posępnego ognia, a zarazem ekstatycznego jakby uniesienia. Przy ostatnich wyrazach wysunęła się szybko na środek pokoju i stanęła wyprostowana. Kibić jej okryta grubą odzieżą, skurczona i jakby złamana przed chwilą, wyprostowała się, jakby urosła i zmężniała. Roztargane warkocze opadły na plecy grubemi zwojami, i ocieniły czoło blade, pełne przedwczesnych zmarszczek. Źrenice zaszły nagle głębokim szafirem, z pod brwi podniesionych i drżących powiek ciskały jaskrawe błyski, zmięte policzki zaogniły się szkarłatem; usta które same jedne z pomiędzy wszystkich rysów tej twarzy zachowały linję nieskazitelnej piękności, drżały tak silnie, że wydobywające się z nich wyrazy zdawały się co chwilę urywać i konać, chociaż głos jakim były wymawiane, dźwięczał donośnie i przeszywająco.
— Ja nie przebaczam! — wymówiła i zatoczywszy dokoła gorejącem spojrzeniem, zatrzymała je przez chwilę na głowie obłąkanego starca, a potem utkwiła w twarzy umierającego.
— Patrzcie ludzie i osądźcie, — mówiła dalej coraz podnoszącym się głosem, — czy przebaczyć mogę... Jeden z tych ludzi był ojcem moim, drugi kochankiem... Zabrano mi ich zdrowych i kochających, a jakże oddano? Gdy stanęłam dziś przed nimi, żadnego z nich nie poznałam i żaden z nich mię nie poznał... Niedola moja nie była niedolą, ale przepaścią... byłam ukochaną córką... najszczęśliwszą narzeczoną... zostałam sama jedna na świecie... ze słabemi rękami i zmęczoną piersią... Znienawidziłam ludzi od razu... Nie wiem jak się to stało, ale za odebranie mi szczęścia mego, za męki zadane ojcu memu i kochankowi, znienawidziłam ich... A jednak żyć pomiędzy nimi musiałam... tułałam się od domu do domu, jak pies przez niedobrych panów wyrzucony na ulicę... Pełniłam prace najcięższe... myłam schody i podłogi, nosiłam konwie z wodą... zanurzałam ręce we wrzątku i kopałam niemi czarną błotnistą ziemię... oto co robiłam, bo nic innego robić nie umiałam, a jałmużny nie chciałam od nikogo... Od nikogo! bo nie było na świecie ani jednego człowieka któregobym kochała... któremubym ufała... Upadałam na siłach, chorowałam i oddawali mnie do szpitala... wracałam do zdrowia, aby wnet zachorować i znów do szpitala powrócić... Lubiłam kiedyś zielone drzewa, pachnące kwiaty i śpiewające ptaki... poszłam więc w służbę na wieś; ale gdy tam byłam, spostrzegłam że przestałam lubić zieleń i kwiaty i ptaki i wszystko... Służyłam u bogatego chłopa, który miał własny dom i pole... żęłam mu zboże... nosiłam na sprzedaż jaja i ptastwo... żona jego biła mię pięścią, dzieci i domownicy nazywali mnie dziką... Tak, zdziczałam, zestarzałam się, i niewiem już gdzie się podziała dawna Monilka... ukochane dziecię mego ojca... z białą twarzą i długiemi kosami...
— Monilka! Monilka! — piskliwym głosem zawołał obłąkany starzec, który wpatrywał się w nią z uporczywem natężeniem, odkąd stała na środku pokoju w obfitem oświetleniu. Zdawał się ją poznawać; roztworzył ramiona i postąpił krok naprzód. Ale ona odetchnęła tylko głęboko, i mówiła dalej.
— Otóż widzicie jakiem było życie moje! a jednak to nic jeszcze nie znaczy w porównaniu z dzisiejszym wieczorem... Po dziesięciu latach niedoli i tułaczki zobaczyć znowu twarze ukochane, ujrzeć w nich wiosnę swego życia... wspomnienie zabitych nadziei... O! miałato być radość wielka, nieopisana, nieprawdaż? Wezwano mię... powiedziano że oni wracają... że już wrócili... Biegłam... leciałam... podnosiłam ręce do nieba... nie czułam ziemi pod nogami... Przyszłam... ujrzałam ich... i cóż?
Wyciągnęła przed siebie obie ręce, jedną ku obłąkanemu, drugą ku umierającemu, i zaśmiała się gorzko, głośno, przeszywająco.
— I cóż? — powtórzyła — zabito mi ich obu! Na obliczu jednego z nich zobaczyłam szaleństwo, na obliczu drugiego — śmierć!... Czy mogę przebaczyć? czy mogę? nie! Może jest na świecie jakaś kobieta, któraby przebaczyć mogła zmieszany rozum ojcu, zabite życie kochanka! ja nie mogę! nie przebaczę... Do ostatniej chwili życia, do ostatniego tchnienia, do ostatniej myśli przytomnej przeklinać będę tych, którzy to sprawili! Chcieli pieniędzy! a! i wzięli je sobie, a zgubili na duszy i ciele niewinnych, nieszczęśliwych! Słyszałam, że niektórzy z nich są już w więzieniu, ale nie wszyscy... Nie znam ich, niewiem jak się nazywają; ale w pacierzu moim nazywam ich zbrodniarzami, i Boga sprawiedliwego proszę, aby życie ich było tak ciężkie, jak mnie ta godzina; aby bogactwa ich na proch spaliły im ręce, aby...
Mówiłaby dłużej jeszcze, bo oczy jej gorzały coraz mocniej, na twarz wybijały się rumieńce coraz ognistsze, ręce i wargi trzęsły się coraz mocniej; ale na ramię jej opadła ręka ciężka, i głos stłumiony lecz nakazujący wymówił nad jej uchem.
— Przestań kobieto! na miłość Boga przestań! patrz! Był to lekarz wskazujący palcem umierają- cego człowieka, którego rysy i członki obejmować już zaczynała sztywność śmierci. Monilka umilkła nagle, i szeroko otwartemi oczami wpatrzyła się w tę twarz tak drogą jej niegdyś, zatapiającą się teraz w owej pomroce niezgłębionej, z której za chwilę wyłonić się miała martwa, zimna i na wieki już spokojna. Wielki, przeszywający krzyk wydarł się z jej piersi, rzuciła się ku łożu, upadła przed niem na klęczki, pochwyciła w dłonie rękę sztywniejącą, i zaczęła okrywać ją łzami i pocałunkami. Nagle, zrobiła się w pokoju cisza wielka... człowiek rozciągnięty na łożu przestał oddychać... powieki jego zamknęły się zwolna, na czoło spłynął blask dziwnej pogody, i tylko w koło ust zdawał się jeszcze owijać boleśny wyraz ostatniej męki życia... Oczy wszystkich obecnych wpatrzone były w tę twarz zmartwiałą, wszystkie piersi powściągały oddech; możnaby było słyszeć skrzydełka drobnej muchy, fruwającej pod wyniosłym sufitem...
Głębokie to milczenie przerwały ciężkie, powolne stąpania. Człowiek stojący dotąd we framudze okna wyszedł ze swego ukrycia, i ze skrzyżowanemi na piersi ramionami stanął na środku pokoju. Stanął i przesuwał wzrok z twarzy umarłego człowieka, na zatopioną w białej pościeli i drżącą od łkań tłumionych głowę klęczącej przy łożu kobiety. Twarz jego była śmiertelnie bladą, głowa nie pod- nosiła się dumnie, owszem schylona była nizko ku piersiom, a na czoło wyniosłe, pokryte gwałtowną snać ręką rozrzuconemi kruczemi włosami, wystąpiły bruzdy liczne, głębokie, których dawniej nie było... Stał tak długo i patrzył; po nieruchomych rysach jego przebiegały od czasu do czasu widocznie ślady myśli jakichś okropnych. Zdawało się, że zapomniał o wszystkiem co było na świecie po za tą smutną komnatą, po za tą śmiercią przedwczesną, po za tą niezmierzoną niedolą, rozpaczą... Po chwili zmienił kierunek wzroku, i spotkał się spojrzeniem z oczami Krystyny...
Ona patrzała na niego od pierwszej sekundy w której wyszedł na oświetloną przestrzeń. Przez głowę jej nagłe jak błyskawica przemknęło wspomnienie zeznań owego urzędnika, który widział niegdyś mniemanego hrabiego Horskiego, i wspomniał uderzającą piękność jego twarzy, włosy krucze i dumną postawę...
Tak!... byłto on... A więc takim był ów występek, i oto jego ofiary!...
O jakąż straszną bladością okryte były te dwie piękne twarze, zwrócone ku sobie jakby z niemem pytaniem!... Jakim ponurym, rozpacznym ogniem paliły się źrenice mężczyzny, jaka bezbrzeżna żałość, jakie piorunujące przerażenie napełniało wzrok kobiety... Rozmowa oczu ich trwała krótko... ona wiedziała już wszystko... on odgadł że ona wiedziała...
Powieki jego w dół opadły, śmiertelna bladość czoła zniknęła pod ciemnym, krwawym rumieńcem, wyraz bezdennego upokorzenia okrył twarz tę tak dumną zawsze... Zdawało się że w jednej tej sekundzie, skupiło się całe brzemię kary i pokuty, za występek dopełniony przez człowieka tego, i za pychę całego jego życia...
A jednak podniósł po chwili głowę, i wstrząsnął nią jakby chciał zrzucić z niej brzemię to straszne; rysy jego w jednem mgnieniu oka powlekły się nieruchomością jakby kamienną, i nic już z nich więcej wyczytać nie można było. Powolnym ruchem zwrócił się ku drzwiom, równym, pewnym krokiem opuścił pokój, i tylko przez czas jakiś jeszcze słychać było w pokoju napełnionym uroczystą ciszą śmierci, oddalające się po zamkowym korytarzu powolne, ciężkie stąpania.





ROZDZIAŁ XIV.
Miłość i sprawiedliwość.

W kilkanaście minut po smutnej scenie, która zaszła w jednej z komnat zamkowych, Krystyna sama jedna wchodziła do pracowni hrabiego. Zmienioną była niezmiernie. Na twarzy jej, w przeciągu krótkich tych minut, wyrył się głęboko ślad piorunującego ciosu, jaki w nią uderzył. Miała ona wprawdzie pierwej już świadomość o czarnej jakiejś plamie, leżącej na przeszłości jej ukochanego; ale świadomość ta była nieokreśloną, żadnej wyraźnej formy nie przedstawiała, dozwalała ufać w zupełną naprawę zadanej krzywdy. Była niegdyś ciemna jakaś chwila potężnej pokusy, w której on przywłaszczył sobie cudze dobro, splamił swe ręce niecnym postępkiem — ale i cóż ztego, skoro miał dość siły moralnej, aby pomimoto dźwignąć się na wyżyny szlachetności; dość rozumu aby ocenić jak należało siebie i czyn swój; dość męztwa aby plon trudów całego życia złożyć dobrowolnie na ołtarzu sprawiedliwości, i bez cienia żalu przyjąć to ubóstwo, od którego kiedyś uciekał wrotami otworzonemi występkiem? Tak myślała, tak czuła Krystyna wtedy, gdy świadomość jej podobną była do cienia rozpraszającego się przed promieniem dziennej światłości.
Teraz, o, teraz spojrzała twarzą w twarz okoropnej prawdzie. Cudze dobro zabrane zwróconem było, lecz jakaż moc zwrócić mogła ofiarom połamane istnienia, zmiażdżone serca, naprawić zmącony rozum jednej istoty ludzkiej, zepsuty, w piołun i jad zmieniony charakter drugiej?
Teraz czuła ona, że wielkiej zasadzie sprawiedliwości zadość się nie stało; że czyn, który podobne sprowadza następstwa, nie jest cieniem słabym mogącym rozproszyć się przed pierwszym z góry spływającym promieniem, ale wielką masą ciemności, która zawisa nad całem życiem, szczęście godziwe nawet truje jadem złych wspomnień, spokój, wolność, honor, dobre imię człowieka zamienia, w przedmioty nieustannie powtarzanej kradzieży!
Teraz czuła ona to wszystko, przejmowały ją nawskróś wstręty mimowolne lecz głębokie, żal jakiś gorzki napełniał pierś, która dotąd żadnej nie znała goryczy; po raz pierwszy w życiu nie była w stanie zdać sobie sprawy z własnych uczuć, nie rozumiała swych myśli, które jednak gwarnym, chaotycznym tłumem cisnęły się do jej głowy. Kochałaż jeszcze, pomimo wszystkiego o czem wiedziała z tak przerażającą dokładnością? — czy dreszcze zgrozy, które ciało jej przebiegały od stóp do głowy, i ostre bóle nakształt strzał przelatujące przez skronie i piersi, były może ostatniemi drganiami konającego uczucia?
Nie wiedziała... Szła chwiejąc się jak upojona, z rękami podniesionemi w górę i zatopionemi w gęstwinie czarnych warkoczy; wzrok jej szklisty w jeden punkt utkwiony, wydać się mógł osłupiałym, gdyby na dnie jego nie paliły się te ognie posępne, które napełniają źrenice wtedy, gdy w głębi piersi płonie pożar nieopisanych bolów, i stacza się walka śmiertelna pomiędzy porywem serca, które kocha namiętnie, a wstrętami wysokiej myśli, która z odrazą odwracać się zaczyna od przedmiotu swej miłości.
Przeszła tak całą długość komnaty, podobna do posągu, który postępuje chwiejąc się i tracąc po drodze władzę ruchu i siłę życia. Aż ugięły się pod nią kolana, upadła na klęczki, i wspierając ramiona na sprzęcie najbliższym, kurczowym ruchem ścisnęła skronie dłońmi i wybuchnęła płaczem. Płacz jej był cichy ale tak silny, że całe ciało jej drżało jak w febrze miotane łkaniami. Po kilku przecież minutach przestała płakać, nie czyniła żadnego poruszenia; może zapadła w głębokie jakieś rozmyślanie, może bojowała z sercem swem które kochało, lub ze wzdrygającą się myślą; może mocowała się ze sobą, aby powstać i przytomnem, mężnem okiem śród ciemności jaka ją otoczyła, wynaleźć drogę obowiązku, cnoty i prawdy. Otworzenie się drzwi i kroki męzkie w pokoju, obudziły ją z odrętwienia czy rozmyślań. Nie chciała ukazywać niczyim oczom stanu w jaki zapadła, nie chciała zdradzać tajemnicy, którą odkryła i niosła w sobie, niby brzemię palące. Wstała prędko, i zwróciła się twarzą ku pokojowi. W pokoju był służący Anatola, i z wielkiem uszanowaniem podawał jej kartkę papieru złożoną z widocznym pośpiechem. Służący miał na sobie podróżne ubranie; ale Krystyna nie spostrzegła tego szczegółu, pochwyciła z rąk jego kartkę, i przystąpiwszy do lampy pożerała ją wzrokiem. Na błyszczącem tle welinowej kartki, wiersze i litery nakreślone ręką widocznie drżącą, wyglądały jak węże wijące się w boleśnych konwulsjach. Pismo nierówne i ostre zdradzało ducha targanego niewymownemi mękami, nawskróś przejętego bólem przeszywającym. Wierszy tych zresztą i liter niewiele było; człowiek który je kreślił, nie mógł także z chaosu uczuć swych i myśli wyplątać długiej, wyraźnej nici. Cała treść tego pisma, które zdawało się palić rękę Krystyny, zawierała się w następujących wyrazach. „Raz jeszcze odjeżdżam nie uścisnąwszy twej ręki Krystyno, nie prosząc ust twych i oczu aby mię pożegnały na drogę słowem i wejrzeniem — ale tym razem odjeżdżam na zawsze.
„Przebacz mi że w życie twe, które powinno być jasnem, wrzuciłem chwilę ciemną; przebacz złe wspomnienie, które przezemnie uniesiesz w swą przyszłość. Przebacz że przybyłem w progi twych rodziców, że przyciskałem do ust moich twe ręce... przebacz mi boleść obecnej chwili, i walkę którą stoczysz z twem sercem.
„Gdybym wiedział że mi przebaczasz, doznałbym takiego uczucia, jakiego doznaje człowiek dręczony gdy zdejmują go na chwilę z łoża tortur. A jednak wiedzieć o tem nie będę, bo nie zobaczę cię nigdy.
„Nie mogę cię nazwać moją, bo byłoby to szczęście a więc urąganie sprawiedliwości.
„Mogęż spokojnie zanurzyć się w różowej fali szczęścia, ujrzawszy raz otchłanie wykopane rękami mojemi?
„Mogę przystać na to, abym na zawsze już pozostał upokorzonym przed sobą i tobą? Nie. Cokolwiekbądź uczyniłem kiedy, cokolwiek stało się zemną lub przezemnie, ja dźwignąć się muszę nad własną przeszłość, nad siebie samego. Nie mogę żyć pędząc dni spokojne śród upojenia miłości, w bezpiecznej uchronie dobrej sławy, i myśleć o sobie: jestem podłym.
Nie. Ja tak myśleć o sobie nie mogę, i ty Krystyno myśleć tak o mnie nie powinnaś.
„Wyrzekłem się ciebie, ale nie pozwolę abyś mną pogardzała.
„Co czuję? zrozumiesz to kiedyś...
„Co uczynię? nie wiem jeszcze. Ale wiem że uczynić muszę coś, co sprawi zadość sprawiedliwości, co zdejmie z mej głowy ogniste piętno, którego nikt nie widzi prócz ciebie, ale które czuję ja sam....
„Bądź zdrowa. Zapomnij o mnie. Znam cię, wiem że nie zapominasz łatwo; a jednak przyjdzie czas, w którym wrażenia życia zwieją obraz mój z twej pamięci.... Wtedy szczęśliwą będziesz... szczęśliwą będziesz bezemnie... O! pozwól mi dziś jeszcze, raz, raz tylko jeden myślą zbliżyć się do ciebie, objąć wzrokiem drogie twoje rysy, spojrzeć głęboko w jasne twe źrenice, i pożegnać cię na wieki wyrazem: kocham! Bądź zdrowa. Nie zobaczę cię już nigdy. Muszę iść tam kędy mię wzywa, we mnie samym mieszkająca, ponura mścicielka zgwałconej sprawiedliwości....
Tu urywało się pismo Anatola. Nie miał może siły do skreślonych wyrazów dodać jednego z tych zakończeń które uzupełniają i zaokrąglają pismo każde; nie chciał może wydać jęku, który z piersi cisnął się pod pióro... Może lękał się, aby z oka jego nie spadła na papier łza.
Papier wypadł z rąk Krystyny, podniosła twarz na której krwiste rumieńce mieszały się ze śmiertelną bladością, załamała dłonie, i zdławionym boleścią głosem zawołała. — Nigdy!...
Zdawało się, jakoby z całego pisma Anatola jeden ten wyraz ugodził w nią najsrożej, i w pamięć jej wrył się najgłębiej. — Nigdy! — jęknęła znowu — Nigdy! nigdy już go nie zobaczę! Nie mogę! nie mogę!
Z tym wyrazem na ustach postąpiła kilka kroków, wyciągnęła przed siebie drżącą rękę, chciała widocznie biedz, zawołać, zatrzymać tego czyj krzyk pożegnania rozlegał się w jej uchu, przeszywał serce, rozpierał skronie....
Była już niedaleko drzwi, gdy u zamkowego podjazdu dał się słyszeć turkot kół, które wnet stanęły przed wchodowemi drzwiami. Krystyna stanęła także, nagłą myślą jakąś spiorunowana, do miejsca przykuta.
— Zatrzymać go — szepnęła — czy powinnam?
Oczy jej wlepione w ziemię, migotały błyski niepokoju podobnego do rozpaczy; dłoń zacisnęła się kurczowo wkoło krawędzi najbliższego sprzętu, bo kolana uginały się pod nią, odmawiając posłu- szeństwa ciału wstrząsanemu dreszczami śmiertelnej walki. Nie darmo młoda dziewczyna ta przeżyła lata całe obok człowieka, w którego piersi i głowie królowały jednostajnie miłość i sprawiedliwość — niedarmo w zaraniu życia uczyła się żądać i szukać prawdy; nie darmo owiało ją i przeniknęło na wskróś uwielbienie dla rzeczy pięknych i prawych. Teraz, śród niewypowiedzianej męki udręczonego serca, zapuszczała ona przecież wzrok swój w splątane pasma pojęć swych i wierzeń, które były jej sumieniem, i szukała pomiędzy niemi prawdziwej nici obowiązku. Byłato dla niej jedna z tych chwil krótkich, które mierząc się na sekundy zaledwie, skupiają w sobie moce, boleści, rozpacze i postanowienia lat całych. — Czy powinnam? czy powinnam? czy powinnam zatrzymywać go na drodze obowiązku i słusznej pokuty? Czy powinnam miłość moją stawić naprzeciw sprawiedliwości? czy powinnam głosem moim zagłuszać straszliwe wyroki, które on usłyszał w swojem sumieniu?
Po tych pytaniach nastąpiła odpowiedź, która powściągała drżenie wstrząsające ciałem Krystyny, i całą twarz przyoblekła wyrazem niewzruszonego postanowienia.
— Nie powinnam — wyrzekła, i obu dłońmi przycisnęła pierś nieposłuszną woli, i usiłującą bojować z nią jeszcze łkaniem nieposkromionem; nie powinnam — powtórzyła — niepowinnam stawać mu na drodze, gdy dąży tam, kędy widzi zbawienie swe i oczyszczenie! Nie powinnam siebie i szczęście moje zawieszać na szali z wyrokami sprawiedliwości!
Wyrzekła to i zaniosła się płaczem gwałtownym, namiętnym. Łzy dwoma palącemi jak ukrop strumieniami opłynęły jej policzki, ale usta zbielałe i drżące powtórzyły raz jeszcze. — Nie powinnam!
W tej chwili ozwał się stuk otwieranych drzwi wchodowych zamku. Krystyna zadrżała znowu od stóp do głowy, stłumiła w piersi łkanie i oddech, podniosła głowę ku oknom, nastawiła ucha. Może pragnęła raz jeszcze posłyszeć odgłos kroków jego? Może walczyła z nadzieją, że od progu już on jeszcze wróci?
Nie wrócił, drzwiczki powozu zawarły się ze stukiem, słychać było przez chwilę uderzenie kopyt końskich o twardy grunt dziedzińca. Krystyna poskoczyła ku oknu. Może chciała otworzyć je, wyciągnąć ręce w przestrzeń, którą rozświecać już poczynały dzienne brzaski, zawołać: powróć!
A jednak nie uczyniła tego. Stanęła niema i jakby zmartwiała. Powieki jej były nawpół przymknięte; ręce wyciągnięte przez chwilę ku oknu, objęły czoło, i drżącemi palcami zatonęły w starganej gęstwinie włosów.
Tak stała długo i wsłuchiwała się w turkot powozu, który wyjechał z pod zamkowego podjazdu, przebył obszerne podwórze, chwilę jeszcze rozlegał się odgłosem za bramą, cichł stopniowo i oddalał się aż umilkł zupełnie.






ROZDZIAŁ XV.
Ostatni tryumf.

Nad dachami domostw miasta N., unosiły się przezroczyste mgły wiosennego poranku, pogodnie wschodzące słońce złociste strzały rozrzucało po widnokręgu, i czerwonemi iskrami rozpalało szyby okien — gdy przed bramą najwytworniejszego hotelu miasta, zatrzymał się powóz, ku któremu liczna zbudzona już służba rzuciła się z oznakami niezmiernego pośpiechu i uszanowania.
Przybywający wysiadł z powozu i powitał ludzi, którzy go otoczyli, ukłonem niedbałym nieco, ale uprzejmym; nie wymówił jednak ani jednego słowa, nie odpowiedział nawet na parę zwróconych do niego pytań. Wydawał się zamyślonym głęboko, ale nieruchome rysy bladej jego twarzy, nie zdradzały najlżejszego wzruszenia.
Po upływie lat wielu, po mnogich kolejach losu i przejściach wewnętrznych, mimo wszelkich zmian zaszłych w ustroju i kierunku jego istoty moralnej, byłto zawsze ten sam Anatol Dembieliński, który przed dziesięcioma laty, po okropnym owym wieczorze, w którym u stóp Ewy salonów złamała się jedyna wiara jego serca, w którym oblegać go poczęły szatany ciemnych zwątpień i podstępnych sofizmatów, wchodził w te same ściany z postawą zimną i dumną, z twarzą skrytą i wszelkiemu obcemu oku nieczytelną. I teraz także, cokolwiek dziać się mogło w piersi jego i głowie, postawa jego zimna była i jakby z nałogu już całego życia dumna, twarz blada bardzo, zamyślona ale nieczytelna. On sam tylko wiedział co czuł, o czem myślał, jak srogo walczył w najdalszej swej głębi, jakie postanowienia dziwne wyłaniały się z wrzawy tej walki; nikt inny wiedzieć o tem nie powinien był i nie mógł. Kiedyś człowiek ten mógł uledz złowrogiej pokusie, dziś zdolnym był dopełnić czynu wymagającego najwyższej energji, na jaką zdobyć się może jakakolwiek siła ludzka. Ale skarga wszelka, najlżejsze nawet echo skargi było mu niemożebnem; rozciągnięty na łożu tortur, nie wydałby jeszcze jęku i toczyłby dokoła tym wzrokiem zamyślonym lecz obojętnym, jakim teraz patrzył przed siebie wstępując zwolna po wschodach budowy, do której wszedł jednak z piersią rozdartą, z głową nurtowaną zamysłami o tyle dziwnemi, o ile strasznemi dla wszystkich prócz niego, który miał je spełnić.
Wszedł do wykwintnie urządzonych pokojów, wprowadzony przez kłaniającą mu się i nadskakującą służbę; powiódł zwolna wzrokiem dokoła po ścianach, sprzętach, źwierciadłach i nieokreślony uśmiech przewinął się na mgnienie oka po bladych jego ustach. Byłyto te same pokoje, w których gościł przed laty dziesięcioma; poznał wszystkie szczegóły miejsca, które było świadkiem ówczesnych targań się jego ducha, ówczesnych rojeń, żądz, ambicij, pokus, wahań się, walk i ówczesnego nakoniec nizkiego, głębokiego upadku. Jakież szyderstwo, a zarazem jaka mądrość trafu przywiodła go w to miejsce, w którem z przerażającą dokładnością przypomnieć sobie musiał wszystko, co niegdyś przebył i uczynił, — przypomnieć to teraz właśnie, kiedy zaciążyło nad nim najsrożej brzemię niepowrotnej przeszłości, kiedy moralna istota jego odbiegła na przeciwny biegun temu, na jakim znajdowała się wówczas?
Usiadł i powiódł dłonią po czole, na którem pomiędzy zsuniętemi brwiami, rysowała się bruzda jedyna ale głęboka. Sługa hotelowy stał w progu oczekując jego rozkazów, chcąc ofiarować usługi swe, a nie śmiąc przerwać zamyślenia dostojnego gościa.
— Czy jaśnie pan rozkaże sobie czem służyć? — odważył się nakoniec wymówić; ale głos jego jakkolwiek stłumiony pełnem nieśmiałości uszanowaniem, wpadł niespodzianie pomiędzy gwar głosów wiodących chaotyczną rozmowę we wnętrzu zamyślonego człowieka, i rażąco zadźwięczyć musiał w jego uchu. Podniósł oczy, w których po raz pierwszy zamigotał wyraz gniewnego niemal rozdraźnienia.
— Chcę pozostać sam — wymówił tonem, który byłby porywczym, gdyby nie miarkowała go taż sama obojętność, pod jaką zniknął z oczu wyraz rozdraźnienia.
Służący skłonił się i zwrócił ku drzwiom. Dembieliński uczynił ręką takie poruszenie, jakby go chciał przywołać, ale nie uczynił tego; utkwił wzrok w ziemię i przez kilka minut pozostał nieruchomy. Przez te kilka minut myśli jego przebywały snać ważny niezmiernie proces, spełniały ciężki mozoł utrwalenia wielkich jakichś postanowień; bo twarz Dembielińskiego tak nieruchoma przed chwilą, mieniła się nakształt fal wzburzonych, które w tysiącznych załamaniach odźwierciadlają w sobie linje szerokiego widnokręgu. Siedział on z głową opartą na dłoni; oczy jego nawpół przykryte ciemną powieką, strzelały z pod brwi zsu- niętych silnym ogniem; oddech to zamierał w piersi, to znowu podnosił się wysoko westchnieniami, które hamowane wolą, wylatywały jednak przez usta drżące. Byłoto pasowanie się jakieś ostatnie, okropne, ale trwało zaledwie kilka minut. Być może, iż w minutach tych zbiegła się summa energji, która innym ludziom w innych zostającym okolicznościach, starczyćby mogła na lata całe; być może też, iż zbiegły się w nich i zwarły cierpienia, mogące sobą zapełnić całe długie nieszczęśliwe życie.
Po upływie tych kilku minut, Dembieliński powstał i pociągnął taśmę dzwonka.
— Chciałbym pomówić z tutejszym rządcą — rzekł do służącego, który ukazał się we drzwiach.
Oczekując nadejścia wezwanego przez siebie hotelowego rządcy, Dembieliński stał na środku pokoju i był znowu takim, jakim go zwykle widzieli wszyscy. Zapalił cygaro, i powitał wchodzącego uprzejmym ukłonem, któremu towarzyszył cień uśmiechu.
— Jaśnie Wielmożny Pan poleci mi może załatwić jaką sprawę — zaczął rządca, gruby i przysadzisty człowieczek, który śpiesząc do apartamentu dostojnego gościa, przesadzał wschody po trzy i po cztery naraz, ale wszedłszy już wyprostował się z godnością, którą znowu przez wzgląd na dostojność osoby przed jaką stanął, zmodyfikował wycią- gnięciem naprzód grubej szyi, i najpiękniejszym uśmiechem, jaki tylko mógł gościć na tłustych wargach.
— Chciałem pana zapytać — zwolna i głosem dźwięczącym zimno zaczął Dembieliński, — czy słyszałeś cokolwiek o sprawie owej kradzieży pieniędzy bankowych, popełnionej przed dziesięcioma laty w imieniu hrabiego Horskiego?
Rządca nie ośmielając się przerwać mu mowy od początku pytania, kiwał już głową w sposób potwierdzający, a zarazem zgrozę i obrzydzenie wyrażający.
— Któż o niej nie słyszał jaśnie wielmożny panie! — zawołał składając ręce, skoro tyko gość przestał mówić. — Wiem, wiem wszystko! Czy pan rozkaże opowiedzieć sobie tę historję? Teraz wszyscy o niej wiedzą de-ta-licz-nie, bo trzech z bandy już schwytano.
— Wiem o tem — zimno jak wprzódy przerwał Dembieliński.
Ale rządca wpadł w zapał i nie pozwolił przerwać sobie odrazu.
— To dopiero jaśnie wielmożny panie były złodzieje, łotry, łajdaki!
— Wiem i o tem — przerwał znowu Dembieliński, ale tym razem nieokreślony uśmiech przewinął mu się po ustach, i fałda leżąca pomiędzy brwiami stała się głębszą. — Czy nie mógłbyś pan dowiedzieć się — mówił dalej, — w jakiem miejscu i w jakiej porze dnia zasiada komisja przysłana ze stolicy w celu badania uwięzionych winowajców, i wyśledzenia szczegółów tej sprawy?
Rządca kiwał znowu głową w sposób objawiający radość, że żądaną wiadomością natychmiast służyć może.
— Jeżeli jaśnie wielmożny pan wie gdzie jest rynek zwany drewnianym...
— Wiem — przerwał Dembieliński.
— Jeżeli jaśnie wielmożny pan wie w której kamienicy przy tym rynku znajduje się Izba Cywilno-Kryminalna...
— Wiem.
Rządca coraz energiczniej kiwał głową w takt swym pytaniom i odpowiedziom gościa.
— A więc w tej samej kamienicy oddano jednę salę na posiedzenia komisji; w tem samem miejscu, w którem dopełniła się zbrodnia, sprawiedliwość głosi swoje wyroki...
Rządca, który w chwilach wolnych od troskania się o potrzeby hotelowych gości i łajania kelnerów, czytywał z zamiłowaniem „Żyda Tułacza“ i „Marcina Podrzutka“ w tłumaczeniu, wygłosił ostatnie słowa tonem uroczystym, w kształcie wysoko moralnej i budującej sentencji.
Ale Dembieliński nie zdawał się zwracać uwagi na ten kwiat krasomówstwa, który wykwitł z tłustych ust grubego, przysadzistego człowieka.
— A w jakiej porze? — zapytał obojętnie, zwolna przechodząc w inną stronę pokoju.
— Dwa razy na dzień, jaśnie wielmożny panie. Dwie godziny przed południem, mianowicie od dziesiątej do dwunastej, i dwie godziny popołudniu, mianowicie od szóstej do ósmej.
— Od szóstej do ósmej — półgłosem powtórzył Dembieliński.
— Tak, jaśnie wielmożny panie. Sędziowie śledzą twarze złoczyńców przy świetle dziennem i sztucznem. Z twarzy ludzkiem wiele wyczytać można...
Dembieliński zwrócił się w stronę mówiącego, i wyrzekł tonem, w którym tak samo jak pierwej w oczach przebijało się nawpół gniewne, nawpół dolegliwe rozdraźnienie.
— Dziękuję panu za wiadomość której mi udzieliłeś. Bądź pan łaskaw powiedz memu służącemu, aby mi tu przyniósł podróżną moją tekę.
Dla rządcy, który wiedział z długoletniego doświadczenia, że z brzmienia głosów gości wiele wywnioskować można, ton mowy Dembielińskiego był wezwaniem do odwrotu; objawem dziwnym dla niego lecz wyraźnym, że gość który sam słynął z wymowy, nie życzył sobie cieszyć się dłużej kwiatami jego krasomówstwa.
W kilka minut po tej krótkiej rozmowie, Dembieliński siedział za stołem, na którym znajdowała się roztwarta teka pełna papierów i przyrząd do pisania. Spuszczone sztory zakrywały okna tak szczelnie, że w pokoju panował zmrok prawie gęsty, i tyle tylko światła przepuszczały, ile go najkonieczniej trzeba było, aby piszący mógł rozpoznawać litery własną swą ręką kreślone. Drzwi pokoju na klucz były zamknięte z wewnątrz; upływały godziny, a nie otwierały się, ani dzwonek nie zadźwięczał ni razu. Służba dziwiła się, że nie była wzywaną przez tego, który wiele zazwyczaj wydawał rozkazów i zleceń. Wytworny służący przybyły tu wraz ze swym panem, dziwił się także, iż przez tak długi czas nie został zapotrzebowanym; dziwił się i wykwintny a zarazem poważny cudzoziemiec, który od lat kilku pełnił przy świetnym publicyście i wziętym pisarzu obowiązki sekretarza, a od przybycia jego w te strony posiadał w hotelu stałe mieszkanie, oczekując pory, w której wraz ze swym zwierzchnikiem wyruszy w dalekie kraje. Ten i ów przechodził koło drzwi zamkniętych bardzo blizko i nadstawiał ucha, ale w pokoju gościa nie było słychać najlżejszego szmeru.
— Zasnął — mówili kelnerzy, zmartwieni że tracą sposobność usłużenia, a zatem i zdobycia sobie hojnej zapłaty.
— Nigdy nie sypia we dnie — odpowiedział służący Dembielińskiego, zabawiający się ożywioną gawędką z wymownym rządcą.
— Nic nie jadł — zauważył jeden ze sług hotelowych.
— Owszem, kazał sobie podać zrana kieliszek wina i parę biszkoptów — odpowiedział drugi.
Sekretarz nic nie mówił, a po namyśle przestał nawet dziwić się. Znał przyzwyczajenia swego zwierzchnika, i nie porazto pierwszy widział drzwi jego pokoju zamknięte na klucz od wczesnego poranku do późnej nocy, a czasem i przez dobę całą. — Pracuje — myślał — przyszło mu zapewne do głowy napisać coś nowego.
Zegary hotelowe wskazywały szóstą wieczorną godzinę, gdy klucz obrócił się w zamku drzwi dotąd zamkniętych, a zarazem rozległ się na korytarzu donośny głos dzwonka. W kilka sekund potem sekretarzowi dostojnego gościa oznajmiono, że zwierzchnik jego prosi go na chwilę rozmowy.
W pokoju, w którym przez cały dzień zmrok panował, sztory były podniesione; zbliżające się już do zmierzchu, ale dość obfite światło dzienne, ukazywało stół zarzucony sporemi pakietami starannie opieczętowanemi, pomiędzy któremi były dwa zwyczajne listy, noszące adres hrabiego Horskiego i jego pasierbicy. Nad temito pismami Dembieliński spędził dzień cały. On sam siedział przy stole z twarzą tak bladą jak zrana, lecz zupełnie spokojną; powstawszy na powitanie wchodzącego sekretarza, postąpił kilka kroków i podał mu rękę zwykłym sobie ruchem, w którym obojętność łączyła się ze światową uprzejmością. Cudzoziemiec zabrał miejsce w pobliżu stołu, i rzucił okiem na grube, opieczętowane pakiety.
— Odgadłem żeś pan pracował przez dzień cały — rzekł.
— Tak — krótko odpowiedział Dembieliński, i wnet dodał. — Przykro mi to bardzo, kochany panie, ale zaszły pewne okoliczności, dla których od dziś rozstać się z panem muszę. Dziękuję uprzejmie za wielce pożyteczne usługi jakie mi pan wyświadczyłeś, i za miłe towarzystwo z którego korzystałem tyle razy, mianowicie w podróży.
Mówił to tonem spokojnym i uprzejmym, ale na twarz poważnego cudzoziemca spadł wyraz wielkiej konsternacji, połączonej z nieukrywanym żalem.
— Smutnato dla mnie wiadomość — rzekł sekretarz, — ale wyznam panu, że niezupełnie niespodziewana. Kiedym ostatni raz widział pana w Dolinach, wniosłem już z kilku pańskich wyrazów, że masz pan zamiar osiąść w kraju rodzinnym.
— Zamiary, jakie powziąłem — z pewnym pośpiechem odpowiedział Dembieliński, — nie pozwalają mi nadal rozrządzać sobą, a zatem i ofiarować dal- szych usług mych monarsze, któremuśmy dotąd oba służyli. Chciej pan pakiety te zawieźć do stolicy, która tak uprzejmą okazywała się dla mnie przez lat dziesięć, i wręczyć je według adresów. Jestto testament dyplomaty i publicysty, który zawód swój zamienia na wcale inny...
Ostatnie wyrazy wymówił z uśmiechem, który patrzącemu nań cudzoziemcowi wydał się nieco dziwnym.
— Stolica nasza — rzekł cudzoziemiec, — a nawet państwo którego mam zaszczyt być poddanym, mocno zapewne żałować będzie straty tak wysoko utalentowanego jak pan pracownika. Co do mnie, pomimo żalu jakiego doświadczam rozstając się z panem, nie mogę się powściągnąć by mu nie powinszować...
Tu zatrzymał się na chwilę, jakby z obawy, czy dopowiadając myśl swą, nie popełni niedyskrecji.
— I czegoż mi pan chcesz winszować? — zapytał Dembieliński głosem tak mu zwyczajnym, że ośmielił tem wahającego się cudzoziemca.
— Jeżeli wieści które mię doszły są prawdziwemi — rzekł z uśmiechem ten ostatni, — zaślubisz pan wkrótce piękną kuzynkę swoją, której niepospolite wdzięki i niepospolitszy jeszcze rozum miałem sposobność niejednokrotnie podziwiać.
Jeżeli uśmiech przesuwający się przed chwilą po ustach Dembielińskiego, wydał się cudzoziemcowi dziwnym nieco i jakby zagadkowym, to o wiele więcej zadziwiło go nagłe drgnienie, które wstrząsnęło jego twarzą na dźwięk imienia, które wymówił. Przenikliwy i znający stosunki światowe sekretarz, odgadł że w sercowych sprawach jego zwierzchnika zajść musiało coś podobnego do dramatu; to też bardzo prędko naprawiając jak mniemał swą niezręczność, dodał:
— Słyszałem także, iż nabywasz pan dawną posiadłość przodków swych, dobra Demblińskie.
Tym razem postawa i twarz Dembielińskiego nie objawiła żadnego wzruszenia; nie dając przecież na zapytanie bezpośredniej odpowiedzi, rzekł zwolna i obojętnie:
— Przyszłość człowieka jest zagadką, o której mówić nie warto; bywa ona najczęściej nie taką, jakąbyśmy mogli i chcieli uczynić ją teraz, ale taką, jaką uczyniliśmy ją niegdyś. Przeszłość i przyszłość kochany panie, sąto ogniwa spojone ze sobą loiką życia. Rozdzielić je, żadna bodaj wola ludzka nie zdoła.
Cudzoziemiec z nowem zdziwieniem patrzył na mówiącego; zdanie które usłyszał wydało mu się o tyle obcem toczącej się rozmowie, o ile nie przypadało do energicznego charakteru i skeptycznego umysłu, jakie uważał dotąd za główne cechy swego zwierzchnika.
Dembieliński nie dał mu czasu do czynienia dalszych uwag. Spojrzał na zegarek, i z pewnym pośpiechem wziął ze stołu jeden z pakietów, na którym nie było pieczęci, jakoteż i oba listy zaadresowane do Dolin.
— Znając pańską grzeczność i uczynność — zaczął głosem uprzejmym i całkiem naturalnym, — poważam się prosić pana o wyświadczenie mi jednej jeszcze usługi. Oto są listy, które zechcesz pan natychmiast wysłać do Dolin, a tu pieniądze, których użyjesz pan na załatwienie wszelkich rachunków moich z panem, z hotelem w którym obecnie jesteśmy i ze służącym moim, którego służba dziś się kończy. Przepraszam że obarczam pana drobnemi temi sprawami, ale na stosowne urządzenie ich czasu mi nie wystarcza.
— Z przyjemnością spełnię wszystko co zlecić mi pan raczyłeś — odparł sekretarz, — ale spodziewam się, że przed wyjazdem moim, który zapewne jutro nastąpi lub pojutrze, zobaczę jeszcze pana.
— Prawdopodobnie nie zobaczymy się już więcej — odpowiedział Dembieliński.
— Pan także opuszczasz N.?
— Nie wrócę tu — odparł były dyplomata po sekundzie namysłu.
Spojrzał znowu na zegarek. — Trzeba mi już iść — wyrzekł ciszej trochę niż dotąd mówił.
Wstał i chciał postąpić naprzód, lecz nagle jedną rękę podniósł do czoła, drugą oparł się silnie o krawędź stołu. Śmiertelna bladość opłynęła całą twarz jego, widoczny dreszcz przebiegł mu po ciele. Przez jedno mgnienie oka miał pozór człowieka, którego najdrobniejsze fibry niewymowna przejmowała boleść, jakby zmartwiałe od głuchego lecz piorunującego przerażenia.
— Panie! — zawołał sekretarz przelękniony straszną zmianą jego rysów i zachwianiem się tej postaci, którą widział zawsze tak silną i dumną.
Ale straszliwe mgnienie oka minęło. Dembieliński spojrzał na zbliżającego się ku niemu cudzoziemca wzrokiem obojętnym znowu, nieledwie zimnym; odjął rękę od czoła, które wróciło do zwykłego sobie kolorytu gorącej bladości, i podał ją byłemu swemu sekretarzowi.
— Żegnam pana — rzekł z lekkim zaledwie odcieniem smutku, — wierzaj mi pan że zachowam o nim bardzo przyjazne wspomnienie.
— Ja również... — zaczął cudzoziemiec.
— Nie mów pan o tem — przerwał Dembieliński takim tonem i z takim znowu uśmiechem, że słowa serdeczne zatrzymały się na ustach cudzoziemca, a wzrok jego z nowem zdziwieniem utonął w rysach byłego zwierzchnika. Ale rysy te były tak nieczy- telne, jak silną była wola człowieka, który piekło okropnych uczuć potrafił zamknąć pod kamiennie nieruchomą powłoką, i mocą wszechwładnego przyzwyczajenia całego swego życia, urabiał swą zewnętrzność tak, jaką ją mieć chciał.
Po chwili, były sekretarz byłego dyplomaty i publicysty wracał do swego mieszkania, zdziwiony wszystkiem co widział i słyszał, lecz więcej jeszcze zmartwiony utratą dogodnej i wielce obiecującej na przyszłość posady, równie jak koniecznością rozstania się z człowiekiem, którego towarzystwo lubił i umysł podziwiał, chociaż charakteru i istotnej głębi myśli zrozumieć w zupełności nie mógł nigdy.
W kilka minut potem opuścił hotel Dembieliński, i ulicami zamglonemi drobnym deszczem powiększającym zmrok, który zapadać już zaczynał, skierował się ku miejskiemu rynkowi zwanemu drewnianym, przy którym znajdowało się owo miejsce, gdzie według sentencjonalnych słów hotelowego rządcy, niegdyś popełnioną została zbrodnia, a teraz wyroki swe głosiła sprawiedliwość.
W jednej z sal obszernej kamienicy, przy długim stole siedziało siedmiu ludzi, z których jeden był prezesem, inni członkami komisji przybyłej ze stolicy dla ostatecznego wyśledzenia szczegółów sprawy, oddawna zapomnianej i zaniedbanej dla braku wskazówek, dziś odnowionej, bardzo głośnej i równie publiczność jak i sfery urzędowe wielce zajmu- jącej. Leżało snać w naturze sprawy tej, aby coraz nowe wyrządzać niespodzianki wszystkim którzy trudnili się dochodzeniem, jej szczegółów. W wigilję dnia tego, członkowie komisji doświadczyli jednej z tych niespodzianek którym podobne trafiają się niezmiernie rzadko, otrzymując za pośrednictwem poczty znaczną sumę przesłaną bezimiennie, tytułem zwrotu ukradzionych przed dziesięcioma laty w banku pieniędzy. Przesyłka pochodziła z miasta leżącego na krańcu nieledwie państwa; ażeby zaś dojść jej źródła, należało rozpocząć poszukiwania trudne i całkiem prawie pozbawione wskazówek. Urzędnicy toczyli pomiędzy sobą ożywioną rozmowę o wielce dziwnym wypadku, i zajmowali się spisywaniem akt stosujących się tak do otrzymanych pieniędzy jak i do zeznań Suszyca i jego wspólników, gdy wszedł sługa sądowy z oznajmieniem, że pan Anatol Dembieliński prosi o pozwolenie wejścia do sali posiedzeń. Pomiędzy członkami komisji nie było ani jednego, któryby nie znał tego nazwiska, i nie wiedział kim był człowiek który je nosił. Prezes z pośpiechem rozkazał drzwi sali otworzyć przed przybywającym. Anatol wszedł do sali, oddał ukłon obecnym, i zatrzymał się u krańca stołu przeciwległego temu przy jakim siedział prezes, mający z obu swych stron po trzech urzędników.
— Czy możemy czem służyć panu? — rzekł prezes z wielką grzecznością, oddając ukłon za ukłon.
— Przychodzę tu, aby złożyć zeznania ważne dla sprawy, którą panowie zajmujecie się obecnie — odparł przybyły.
— Słuchamy pana — wyrzekł prezes, a inni z zajęciem zwrócili twarze ku przybyłemu, i zdawało się że z równą ciekawością oczekiwali wieści, jak przyglądali się temu który ją przynosił. Postawa Dembielińskiego była spokojna, głos jego miał brzmienie czyste i pewne, gdy zaczął mówić.
— W sprawie o której mowa, jeden punkt nie został dotąd wyświetlonym; posiadacie panowie wiadomości o tem, kto fałszował dokumenty, wnosił je za pośrednictwem drugiej niewinnej osoby w urzędowe księgi, i dostarczył winowajcom papierów potrzebnych dla podniesienia z banku wiadomej sumy w imieniu hrabiego Horskiego; ale nie zostało dotąd odkrytem, kto mianowicie był przywłaszczycielem tego imienia, kto podniósł z banku sumę, której odpowiednią wysłał z miasta X. przed kilkunastu dniami, tytułem zwrotu, pod adresem komisji.
Prezes słuchał z wytężoną uwagą; pewne zdziwienie odmalowało się na jego twarzy. — Wszystko co pan raczyłeś nam powiedzieć.. — zaczął, ale urwał nagle, bo stojący naprzeciw niego i rozdzielony z nim całą długością stołu człowiek, po raz pierwszy odkąd tu przybył, uczynił żywe poruszenie.
Uczynił je w stronę, w której woźny stojąc na niewielkiem podniesieniu, gotował się do zapalenia wiszącej nad stołem lampy, jak zwykle o tej porze zapadającego zmroku.
— Panie prezesie — ozwał się Dembieliński — jeśli to panu i pańskim kolegom nie uczyni żadnej przykrości, prosiłbym aby przez chwilę jeszcze wstrzymano się z roznieceniem światła.
Żądanie było trochę dziwne, ale przedmiot jego wydawał się tak mało znaczącym, a przytem obecni tak wiele dobrego a raczej świetnego wiedzieli i słyszeli o głośnym pisarzu i polityku, że odmawiać mu nie uznali za potrzebne ani za stosowne.
Prezes w sposób znaczący skinął na woźnego, który wnet się oddalił, i wracając do słów swych przerwanych mówić zaczął.
— Wszystko co pan raczyłeś nam powiedzieć jest tak dokładnem, że zadziwia mię nieco, zkąd pan możesz mieć tak zupełną świadomość szczegółów zajmującej nas obecnie sprawy. Miałżebyś pan posiadać jakieś wiadomości o człowieku, którego przewinienia wymieniłeś przed chwilą?
Po zapytaniu tem nastąpiło kilka sekund milczenia; poczem zapytany odpowiedział tym samym czystym i pewnym głosem, którym mówił dotąd.
— O człowieku który popełnił te przewinienia, mam wiadomości dokładniejsze niż ktokolwiek na świecie mieć może. Człowiekiem tym jestem ja.
Usłyszawszy te słowa sędziowie, drgnęli jakby znagła dotknęła każdego z nich iskra elektryczna. Drgnęli i zapadli w nieruchomość, jeden z podniesioną w górę ręką, inni przechyleni nad stołem, inni wyprostowani jak struny, z szeroko roztworzonemi oczami.
Śród głębokiego milczenia jakie napełniło salę zapadającą w zmrok coraz grubszy, ozwał się znowu głos Anatola.
— W szale młodości, w uniesieniu namiętnej ambicji, popełniłem błąd ciężki i hańbiący. Przywłaszczyciel cudzego dobra, pośredni morderca kilku niewinnych istot, nie chcę dłużej przyjmować od społeczności tego co mi się od niej nie należy: spokoju, bezpieczeństwa i dobrej sławy. Pragnę dobrowolnem przyjęciem na siebie odpowiedzialności za czyn mój, odzyskać prawo i możność szanowania samego siebie. Dla tego wyznaję winę moją, a was panowie Sędziowie, proszę o spełnienie nademną sprawiedliwości.





ROZDZIAŁ XVI.
Postanowienia.

W kilkanaście minut po opuszczeniu hotelu przez Dembielińskiego, lekki parokonny powozik zatrzymał się przed bramą tegoż hotelu, i z wielkim jak się zdawało pośpiechem wysiadł zeń hrabia Seweryn.
— Pan Anatol Dembieliński? — krótkie rzucił pytanie służbie, która pospieszyła na jego przyjęcie.
— Niebecny — kłaniając się z uszanowaniem odpowiedział jeden z kelnerów, a w tej samej chwili w progu oszklonego pokoju, stanęła przysadzista postać i zaświeciły rumiane policzki rządcy.
— Jaśnie Wielmożny pan Dembieliński — zaczął prostując się z godnością i modyfikując tę godność najpiękniejszym swym uśmiechem — opuścił hotel nasz przed kwadransem. Pożegnał swego sekretarza, odprawił kamerdynera, załatwił z nami rachunki i pozostawił do przesłania listy adresowane do jaśnie wielmożnego pana i do jaśnie wielmożnej panny Dembielińskiej. Nie mogę domyślić się jaki wypadek spowodował tak nagłe odejście jaśnie wielmożnego pana Dembielińskiego. Mówię, odejście; bo odszedł nie odjechał. Czynności ludzkie są częstokroć pełne...
— Chciejże pan mi oddać listy adresowane do mnie i do mojej pasierbicy — przerwał nakoniec hrabia, który z widoczną przykrością słuchał długiej rządcy mowy, nasadzonej gęsto niby brylantami, tytułami jaśnie wielmożnych.
— Może jaśnie wielmożny pan raczysz wejść do pokoju — z rodzajem uroczystego gestu wymówił rządca.
Hrabia niecierpliwił się widocznie. — Listy! listy! szanowny panie! — zawołał wbiegając raczej niż wchodząc do oszklonej loży.
— Czynności ludzkie są częstokroć pełne tajemniczości i zagadkowości — wyrzekł rządca nie mogący zgodzić się na to, aby kwiat jego wymowy raz zakiełkowawszy w jego ustach, zmarł w pąku, i zarazem podał hrabiemu żądane pisma.
Hrabia pośpiesznie wsunął do kieszeni paltota list opatrzony adresem Krystyny, i pośpieszniej jeszcze rozdarł kopertę drugiego. Krystyna nie zdradziła snać w zupełności tajemnicy ukochanego człowieka, nawet przed przybranym swym ojcem; bo hrabia przebiegłszy oczami pierwsze wyrazy listu, nie mógł powstrzymać wykrzyku zdumienia i boleści. Im dalej czytał, tem więcej fałdowało się jego czoło i twarz bladła; przy końcu jednak czytania podziw, żal głęboki, i coś nakształt uwielbienia, zapanowało w wyrazie twarzy jego nad wszelkiemi innemi uczuciami.
— Dziwna historja! dziwny postępek! — zawołał nakoniec, i stał chwilę ze wzrokiem szklano utkwionym w przestrzeń, drżącą dłonią gniotąc w roztargnieniu cienką kartkę napełnioną bujnem i kształtnem, acz kapryśnem i oryginalnem pismem Anatola. Rządca stał na uboczu, i zatapiał w mieniącej się rozlicznemi uczuciami twarzy hrabiego oczy błyszczące ciekawością. Lubował się on niezmiernie w dziwnych historjach i niespodzianych awanturach, a ze słów hrabiego wnosił, że zajść tu musiały i jedne i drugie.
— Czy broń Boże jakie nieszczęście — zaczął bardzo zniżonym głosem i z wielką nieśmiałością, która jednak przezwyciężyć nie zdołała ciekawości.
Hrabia obudził się z osłupienia, w jakie wprawiły go otrzymane wiadomości. — Co pan mówisz? zapytał z roztargnieniem.
— Ośmieliłem się nadmienić, że nieszczęścia bywają częstokroć jak...
Tym razem kwiat wymowy rządcy umrzeć musiał stanowczo przedwczesną śmiercią; bo gdy właśnie z pąku wykwitać miał w koronę uformowaną z wyrazu „gromy“, rządca spostrzegł we drzwiach oszklonego pokoju oddalające się plecy hrabiego. A lubo coprędzej pośpieszył za uchodzącym, zaledwie jednak przedreptać zdołał na krótkich nogach obszerną sień hotelową, gdy hrabia był już w powozie i wołał na stangreta. — Do Dolin kochanku! jak najprędzej.
W pół godziny potem hrabia podawszy postać naprzód i z mocno sfałdowanem czołem biegł po wschodach Dolinieckiego zameczku. U szczytu ich spotkała go Krystyna, pochwyciła obie jego ręce, i głosem w którym czuć było zamieranie oddechu zawołała.
— Cóż ojcze mój, co się z nim stało? czy widziałeś go? czy opuścił już te strony? co czynić zamierza?
Hrabia popatrzył na nią zmiłością i smutkiem.
— Chodź biedne moje dziecię — wyrzekł z powagą — zbierz swoje siły. Znajdziesz się wnet w obec jednej ze strasznych zagadek życia.
Mówiąc to i nieopuszczając jej ręki, którą ściskał w swych dłoniach, powiódł ją do swej pracowni. Tam przez noc już całą aż do białego świtu paliło się światło lampy; słychać było naprzód cichy, głęboki płacz kobiety, potem głos męzki smutny i poważny, a potem jeszcze rozmowę długą, częstemi milczeniami i chwilowem łkaniem kobiecem przerywaną.
Słońce wschodziło, gdy przed podjazd zamkowy ukazała się Krystyna w kapeluszu i okryciu. Na progu zwróciła się do hrabiego, towarzyszącego jej do powozu.
— Mój ojcze — rzekła z cicha — wiesz jakie ostrożności zachować należy uwiadamiając moją matkę o...
Nie mogła dokończyć, bo usta jej pobladłe przez noc ubiegłą, zadrżały i odmówiły posłuszeństwa słowom.
— Bądź spokojną, Krystyno, i zdaj się na mnie w zupełności — odpowiedział hrabia ściskając jej rękę; — nie zapomnę ani na chwilę o względach jakie winienem kobiecie słabej i nieszczęśliwej, która.... jest twoją matką.
Po chwili powóz uwożący Krystynę, toczył się szybko w stronę miasta N.
Ewa spoczywała dnia tego bardzo długo. Nie było to w niej nadzwyczajnością, ale hrabia zdawał się oczekiwać jej obudzenia z niezwykłym niepokojem i niecierpliwością. Wbrew zwyczajowi swemu nie zabrał się od rana do żadnej pracy, nie udał się na żadną ze swych ulubionych długich przechadzek, ale z postacią podaną naprzód, szybkim krokiem chodził wzdłuż i wszerz swej pracowni, co kilka minut prawie posyłając do apartamentu żony z zapytaniem, czy widzieć ją może. Było już dobrze popołudniu, gdy oznajmiono mu nakoniec że pani hrabina ukończyła swą toaletę, i oczekuje męża w różowym saloniku. W pół godziny potem ze swej kilko-godzinnej wycieczki wróciła Krystyna; szybko wyskoczyła z powozu, zdjęła w sieni kapelusz i okrycie, i krokiem pośpiesznym udała się do apartamentu matki.
W różowym saloniku, na nizkiej sofie, od stóp do głowy opłynięta miękkiemi fałdami białego kaszmiru, siedziała Ewa. Siedziała w postawie zgnębionej i jakby skurczonej, która czyniła ją podobną do przestraszonego, chorego ptaszka ze stulonemi skrzydłami. Niedaleko niej z twarzą smutną i poważną siedział hrabia, a przed nią na hebanowym stoliku leżał list Anatola pisany do Hrabiego. Ewa patrzyła na ten list osłupiałemi ocza- mi; na więcej niż kiedy zmiętych jej policzkach leżały plamki gorączkowych rumieńców, brwi podnosiły się zdumieniem, a przez to podniesienie się fałdując czoło w kilka grubych, poprzecznych zmarszczek, rzucały nań wyraz przykrej dolegliwości. Ręce Ewy chude i przezroczyste to splatały się, to znowu rozplatały i opadały bezsilnie po obu stronach sukni; usta jej okrążone zmarszczkami, to otwierały się, to znowu zamykały, a za każdym razem gdy otwierały się szeptały: — Quelle horreur! Wielki Boże! jestże to podobne! nie pojmuję!
— Czego nie pojmujesz Ewo? — zapytał hrabia zwracając na nią wzrok pełen litości.
— Nie pojmuję, poco mu było oskarżać się samemu — jęknęła kobieta; — to co uczynił, mogłoby przecież pozostać w tajemnicy na zawsze!...
— Czyliż czyn i jego następstwa mniejby przez to istniały? — zapytał hrabia.
— Mais qui, mon Dieu! ale świat nie wiedziałby o niczem — odszepnęła Ewa.
Widocznem było, że miała wielkie usposobienie do spazmów, ale powstrzymywała się od nich z całej siły.
Nerwowe drgania przebiegały od czasu do czasu jej ciało, z westchnieniami które wydawała, łączyły się spazmatyczne poziewania.
— Taka hańba! — jęknęła znowu po chwili — dobrowolnie przyjmować na siebie taką hańbę!
— Czyliż postępek jego nieznany nikomu, nie hańbił go przecież? — zapytał znów hrabia.
— Tak, ale świat nie wiedział o niczem — odszepnęła Ewa.
Gdy to wymawiała, do różowego saloniku weszła Krystyna. Twarzy jej ubyło wiele z tej wiosennej świeżości, którą jaśniała dawniej; powlekała ją teraz bladość niedopuszczająca najlżejszego śladu rumieńca, i gorącym kolorytem odbijająca od głębokiej czerni warkoczów. Postawa Krystyny była spokojną; ciemne jej oczy patrzyły z wyrazem surowej niemal powagi, rozświetlonej jednak miękką linją ust zamyślonych lecz łagodnych. We wszystkich ruchach jej i w każdej linji jej rysów znać było moc cichą, skupioną w sobie, i postanowienie jakieś trwale powzięte, więc wytwarzające spokój, którego nawet głęboki smutek naruszyć nie mógł. Pewnym i dość szybkim krokiem zbliżyła się do matki. Ewa na jej widok drgnęła, i z lekkim okrzykiem pochwyciła ze stołu list Anatola, ukrywając go w obfitych fałdach kaszmirowej swej sukni.
— Mon Dieu! mon Dieu! — jęknęła zwracając się do hrabiego, — jakże ja jej ten list pokażę? jak ja jej powiem o wszystkiem? — ja tego uczynić nie potrafię! — Krysiu — dodała zwracając się do córki i nerwowo szamocąc się na sofie, — weź z mojej toa- lety flakon z trzeźwiącemi solami i trzymaj go w ręku.
Zaledwie dostrzegalny smutny uśmiech przemknął po ustach Krystyny.
— Uspokój się moja matko — wymówiła, — ja list ten czytałam i wiem o wszystkiem.
Ewa wpatrzyła się w córkę szeroko roztwartemi oczami.
— Jakto! — wiesz o wszystkiem i jesteś tak spokojną?
— Cokolwiekbym czuła moja matko — odpowiedziała Krystyna, — niezłomne postanowienie jakie powzięłam, uspokaja mnie i pociesza.
— Postanowienie! — jęknęła Ewa, — i jakieżto może być postanowienie! Zamiary jakie tworzyłaś, upadły całkiem przez to nieszczęśliwe odkrycie!
— Nie, moja matko — z jednostajnym ciągle spokojem odrzekła Krystyna, — zamiary jakie tworzyłam nie upadły, ale przeciwnie utrwaliły się tak, jak uczucia moje nie zniknęły, ale nabrały owszem większej potęgi. Przed parą godzin widziałam Anatola...
— Widziałaś go Krysiu! — zawołała Ewa, — au nom du ciel, gdzieżeś ty go widzieć mogła?
— W więzieniu — ciszej jak wprzódy wyrzekła Krystyna, a gdy wyraz ten wymawiała, głos jej i usta zadrżały.
— W więzieniu! — powtórzyła Ewa i wzdrygnęła się całem ciałem; — quelle horreur! jakżeś się odważyła wejść do tego okropnego miejsca!
Krystyna nie dała na zapytanie matki bezpośredniej odpowiedzi.
— Przybywszy dziś zrana do N. — mówiła dalej, — udałam się do władz miejscowych z proźbą i pozwolenie widzenia się z narzeczonym moim, który wczoraj oddał się sam w ręce sprawiedliwości...
— Z narzeczonym! jeszcze z narzeczonym! — ledwie dosłyszalnym głosem i coraz szerzej otwierając oczy, powtórzyła Ewa.
Krystyna mówiła dalej.
— Otrzymałam żądane pozwolenie z większą łatwością niż spodziewać się mogłam. Przepędziłam z Anatolem blizko dwie godziny. Nie chciał on przyjąć zrazu odemnie tego co nazywał ofiarą; ale przekonałam go że tak być powinno, i że to co zamierzyłam, spełnić się musi. Z więzienia udałam się do władz duchownych, od których wyjednałam przyrzeczenia, że ślub nasz po zatwierdzeniu władz świeckich, o uzyskaniu którego nie wątpię, odbędzie się w kaplicy więziennej za tydzień.
Przy ostatnich słowach Krystyny, Ewa porwała się z sofy z wyciągniętemi rękami, ale wnet znowu na nią opadła sił pozbawiona.
— Jakto! — krzyknęła, — ty chcesz jeszcze zostać jego żoną! Ależ on był fałszerzem, należał do bandy złoczyńców i sam przed całym światem odkrył swą hańbę!...
Mówiąc to Ewa drżała na całem ciele, prawdziwe przerażenie malowało się w migocących jej oczach. Gdzież więc znowu podziała się miłość tej kobiety, którą niedawno wygłaszała z szałem, z uniesieniem nieprzezwyciężonem? gdzież było to namiętne uczucie, z jakiem wczoraj jeszcze myślała i marzyła o człowieku, którego imię dziś wymawiała ze zgrozą i dziecinnem niemal przerażeniem? Miłość ta, namiętne to uczucie, teraz jak niegdyś uciekło od niej, odpędzone strachem. Niegdyś byłato obawa ubóstwa, teraz trwogę wzbudzały w niej same nazwy występków ściganych kodeksem karnym. Ewa lękała się rozbójników, złodziei, fałszerzy, zarówno jak duchów i upiorów. Od chwili w której otrzymała wieść straszliwą, piękny obraz Anatola począł coraz bardziej usuwać się z jej wyobraźni, ustępując miejsca nawpół fantastycznej jakiejś postaci z ponurą twarzą, długą, nastrzępioną brodą, najeżonemi włosami i zakrwawionym nożem w brudnych rękach. Jakkolwiek niepodobną była ta postać rozbójnicza, z bajek opowiadanych przez piastunki zaczerpnięta, do wytwornej i doskonale pięknej postaci przyjaciela jej młodości — Ewa blizką była wierzenia, że będąc zbrodniarzem tak wyglądać on musiał; i gdyby człowiek ten kochał ją teraz, ona opuściłaby go poraz drugi, jak niegdyś ubó- stwem jego, odtrącona hańbą która na niego spadła, i błędem, którego powodem w znacznej części była ona sama.
— I ty chcesz jeszcze zostać jego żoną! — powtarzała trzęsącemi się usty, wpatrując się w córkę migocącemi coraz żywiej oczami.
Smutek Krystyny widoczniejszym stał się w czasie rozmowy z matką. Była ona jednak spokojną ciągle i poważną, wyraz silnego postanowienia nie zniknął z jej twarzy.
— Moja droga matko — zaczęła, — czuję potrzebę i obowiązek iść za głosem mego serca, rozkazującym mi abym nieodstępowała człowieka, który wielki błąd swój okupił większą jeszcze pokutą, i abym towarzyszyła mu w cierpieniach i poniżeniu, tak jak towarzyszyć pragnęłam w spokoju i sławie.
Ewa mocowała się z sobą, aby nie uledz porywającym ją spazmom.
— I jakżeto będzie? — jęknęła pomiędzy westchnieniem prawdziwej boleści, a nerwowem ziewnięciem, — i cóż uczynisz?
— Pojadę z nim tam, kędy wyznaczą mu miejsce kary — odpowiedziała Krystyna; — pozostanę przy boku jego wszędzie i zawsze, będę z nim razem pracować i cierpieć. A jakkolwiek ciężkie byłyby trudy te i cierpienia, znajdę zawsze szczęście w miłości mej dla niego, i w przekonaniu że uła- twiłam mu życie, osłodziłam gorzką czarę poniżenia, przyjęłam na siebie połowę tego ciężaru, który on dobrowolnie włożył na swe ramiona.
Ewa nic już więcej wymówić nie mogła. Zdumienie, żal prawdziwy, a może i wstyd tajemny, odebrały jej mowę. Siedziała w postawie osłupiałej a zarazem zgnębionej; migocące oczy wlepiała ciągle w twarz córki, i całą odrobiną swej woli głuszyła w piersi pierwsze odzywające się tam akordy spazmów. Krystyna patrzyła na nią także, i żal wielki, głębokie rozrzewnienie zaczęło ją ogarniać, pochłaniając sobą tę moc i powagę, która dotąd tkwiła w słowach jej i powierzchowności. Po chwili wzrok jej spłynął na twarz hrabiego, który stał o kilka kroków od rozmawiających kobiet, i pogrążony w zamyśleniu wpatrywał się w Krystynę nawpół z boleścią nawpół z rozkoszą. Po bladych policzkach Krystyny stoczyło się zwolna parę łez. Splotła ręce i milcząc wyciągnęła je do przybranego swego ojca. W niemem poruszeniu tem malowała się wdzięczność niezmierzona, przywiązanie bez granic, okropny ból rozstania i jakby gorąca proźba o przebaczenie. Hrabia zrozumiał gest jej, wyczytał wszystko z wyrazu jej oczu.
— Jakie są myśli moje o tem co czynisz — rzekł, — wiesz o tem Krystyno, bo rozmawialiśmy ze sobą przez noc całą, a gdy zrana odjeżdżałaś, wiedziałem o zamiarach twych i potwierdzałem je. Bę- dziesz miała do przeniesienia wiele; ale należysz do liczby tych, którzy wszystko przenieść mogą, prócz myśli o niespełnionej powinności, i wszystkiego dokonać, prócz gwałtu nad własnem sercem. Nie jato pewno skłaniać cię będę do niewierności. Człowiek którego opuścić nie chcesz, godnym stał się szacunku twego i wszystkich, którzy umieją pojąć wielkość duszy, podnoszącej się z upadku na szczyt wzniosłej ofiary. Kochasz go, szanować ci go wolno; przyrzekłaś dzielić losy jego gdy bogatym był w szczęście i sławę, nieodstępuj go i pozostań jego towarzyszką teraz, kiedy dźwignie on dobrowolnie przyjętą boleść wygnania i poniżenia.
Krystyna w uroczystem milczeniu słuchała słów ojca swego i nauczyciela; potem podniosła oczy pełne niewymownego smutku i zcicha wymówiła:
— A ty, mój ojcze?
Po wyniosłem czole hrabiego przesunęła się szybko ciężka chmura, lecz wnet zniknęła.
— Ja — odrzekł z poważnym spokojem, — ja także pełnić będę mój obowiązek. W pracy nieustannej leży cała summa uciech i spokoju, jaką otrzymać jeszcze mogę od życia. Nie jest ona jednak małą, i posiadając ją czuję się wielce bogatym. Zmienię tylko nieco kierunek moich zajęć. Dotąd przemawiałem do ludzi słowem pisanem, teraz zacznę przemawiać do nich słowem żywem. Od lat kilku już uczeni przyjaciele moi, ofiarują mi w jednym z uniwersytetów krajowych profesorską katedrę; dotąd odmawiałem ich naleganiom. Ty Krystyno byłaś najmilszą i najpojętniejszą uczennicą moją; kończyłem zresztą parę dzieł rozpoczętych i urządzałem Doliny. Urządzanie to już jest skończone, Doliny zostaną pod opieką Sylwestra. Mnie nic już nie wiąże i nie wstrzymuje, a zawód w jaki wstąpić zamierzam, odpowiada wybornie mojemu zamiłowaniu w nauce, miłości jaką mam dla młodzieży, i gorącemu pragnieniu działania. Może zresztą nie będzie bez użytku, jeśli w społeczeństwie naszem, którego wyższe warstwy pogrążone są w hańbiącem i występnem próżniactwie, stworzę przykład człowieka bogatego i wysoko urodzonego, który z zamiłowaniem i dobrowolnie oddaje się pracy, uważanej zwyczajnie za właściwość ludzi potrzebujących zarobić na chleb i imię. Oto jakie są moje zamiary; nosiłem się z niemi oddawna, dziś dojrzały one razem z twojemi, Krystyno!
Skończył. Krystyna ujęła jego rękę i przyciskała ją do ust, rosząc ją spadającemi rzęsiście z jej oczu niepowstrzymalnemi łzami. Potem wzrok jej zwrócił się ku matce, która z ciągłem osłupieniem słuchała rozmowy dwojga ludzi tak jej blizkich, których jednak na żaden sposób zrozumieć nie mogła. Krystyna patrzała na nią przez chwilę, po- tem osunęła się do jej kolan i zgnębioną kibić jej objęła ramionami.
— O matko moja, przebacz że cię opuszczam — zawołała z wybuchem niezmiernego żalu, — ale inaczej uczynić nie mogę... nie mogę...
— Krystyno! — wymówił hrabia, — bądź spokojną o matkę twoją; nie zabraknie jej nigdy niczego co najtroskliwsza opieka i najprzyjaźniejsze starania uczynić mogą. Ewo! — dodał ujmując drżącą rękę obezwładnionej kobiety, — jeżeli zechcesz pozostać w Dolinach, pozostaniesz; jeśli będziesz wolała udać się ze mną do miasta, stworzę ci tam byt jak można najodpowiedniejszy twym upodobaniom i przyzwyczajeniom. Jeżeli kiedy zwrócisz się do serca mego, znajdziesz je zawsze otwartem dla siebie, nie z miłością dawną wprawdzie, ale z przyjaźnią, ze współczuciem, z pobłażliwością wytrwałą. Przeszłości naprawić niepodobna; ale jeżeli zechcesz Ewo, wspólna przyszłość nasza może być jeśli nie już szczęśliwą to pogodną, i nie wszelkiej pozbawioną pociechy.
Ewa słuchała tych słów z wyrazem twarzy, w którym mieszały się najróżniejsze uczucia. Nie była ona całkiem niezdolną do pojęcia rzeczy szlachetnych i wspaniałomyślnych; to też wdzięczność i czułość, migotały chwilę w jej wzroku zmąconym. Chciała coś odpowiedzieć hrabiemu, wyciągnąć ramiona i uścisnąć córkę, zapytać ją o coś, dać jej może przestrogę jaką, lub wyrzec słowo macierzyńskiego błogosławieństwa; ale nic z tego nie uczyniła. Po chwili daremnych wysileń, nagłym ruchem podniosła w górę obie ręce, przycisnęła niemi skronie, pochyliła się, zatopiła twarz w poduszce sofy, i — dostała spazmów.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.