Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Rozdział Ofiary
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
Ofiary.

W kilka godzin po rozmowie Krystyny z Dembielińskim, dziwna scena odbywała się w jednej z komnat zamkowych, w której kilka świec bezładnie umieszczonych na różnych sprzętach, oświecało kilka twarzy pokrytych wyrazem niezwykłych uczuć, obudzonych niezwykłemi zapewne widokami. W głębi obszernego pokoju o wyniosłych ścianach i strzelistych oknach, osadzonych w gębokie framugi, spoczywał na łożu człowiek, którego głowa uderzała tak niepospolitemi cechami, iż samo spojrzenie na nią mogło wzruszyć do gruntu każdego zdolnego pojąć i odczuć cudze cierpienia. Byłato głowa stara i młoda zarazem, ponura i piękna, zgnębiona i spokojna. Gęste, płowe, młodzieńcze włosy, otaczały czoło szlachetnie zarysowane, lecz mnóstwem zmarszczek krzyżujących się w różne kierunki zbrużdżone; pod niem, oczy głęboko zapadłe, błękitne snać niegdyś jak niebo w południe, dziś spłowiałe i zmęczone, świeciły kilku iskrami, które z pod drżącej powieki rzucały połyski gorączkowego ognia; na wychudłych, zapadłych policzkach leżały plamy krwistych rumieńców; usta tak blade, jakby w nich ani jednej już kropli krwi nie było, otwarte nawpół, z widoczną i wzrok widza utrudzającą ciężkością chwytały powietrze oddechem szybkim, nierównym i chrypiącym. Żółty koloryt jakim przyobleczona była ta twarz, zdawał się świadczyć o długiem przemieszkiwaniu w siedlisku chłodnem, wilgotnem, ponurem, świeżych prądów powietrza i ogrzewających blasków słonecznych pozbawionem; a odbijając od bieli poduszek, przypominał martwe oblicza figur woskowych. Pomimo jednak częściowego podobieństwa tego z przedmiotem wstrętnym, twarz ta nietylko nie wzniecała odrazy, ale budziła uszanowanie i zajęcie; bo rozlewające się na niej piętno niewymownego cierpienia, połączone z przedziwnym jakimś spokojem i niczem jakby niezwalczoną cierpliwością, nadawało jej charakter niepospolicie podniosły, a zarazem przejmująco boleśny.
Byłato widocznie głowa człowieka śmiertelnie strudzonego długą męczarnią, młodego latami, lecz srogą ręką losu w połowie życia przywiedzionego nad sam już brzeg mogiły, z duchem silnym, cierpliwym i wytrwałym, lecz z ciałem umierającem. Leżał w zupełnej prawie pogrążony nieruchomości, w której jednak znać było nietylko wyczerpanie sił fizycznych, i stopniowe uchodzenie życia z członków martwiejących, ale także głębokie zamyślenie, podobne temu, w jakiem pozostaje człowiek gotujący się do nieznanej, lecz nieuniknionej przyszłości, i przed opuszczeniem wszystkiego co otaczało go niegdyś i otacza dziś, odbywający w swem wnętrzu uroczysty, choć milczący akt pożegnania. W linjach tych zmarszczek, które okrywały pożółkłe jego czoło, w powolnem zataczaniu się zmęczonych lecz jasnych źrenic, w chwilowem poruszaniu się ust cierpiących i łagodnych, nie było ani śladu gorzkich, rozpacznych, ostrych ani gniewnych uczuć; malowało się w nich tylko znużenie śmiertelne, połączone z głębokim smutkiem, rozświecanym od czasu do czasu światłym promieniem nadziei jakiejś, wyższej nad wszelkie ziemskie nadzieje, krążącej już w tych nieznanych wysokich światach, w jakie w chwili przedzgonnej wpatrują się z miłością i pożądaniem ci, których życie było ciężkie, a sumienie czyste.
Człowiek ten nieruchomo spoczywający na łożu, i jak się zdawało, przebywający ostatnią godzinę dzielącą ziemską przeszłość od poza ziemskiej przyszłości, był najwybitniejszą postacią ze wszystkich postaci znajdujących się w pokoju. Miejsce spoczynku jego stanowiło niejako punkt środkowy obrazu, na którym zbiegały się promienie wzroku wszystkich w obrazie uczestniczących osób. Długo potrzeba byłoby wpatrywać się w rysy tego umierającego człowieka, aby poznać w nim młodego, pełnego sił i zdrowia narzeczonego Monilki; owego brylantowego chłopca, jak zwał go pan Walery, pracowitego, rzeźkiego, kochającego i szlachetnego. Ale o kilkanaście kroków od łoża, na którem kończyło się to biedne, złamane życie, siedział inny jeszcze człowiek, który zdawał się być drugim przedmiotem troskliwej a zarazem smutnej uwagi wszystkich obecnych. Byłto starzec wysoki i chudy, z głową całkiem prawie ogołoconą z włosów, z gęstym zato, i długim a białym jak mleko zarostem wkoło twarzy żółtej, gąbkowatej, uderzającej wyrazem, w którym zgnębienie i jakby ciągłe zatrwożenie łączyło się z nieprzytomnem rozradowaniem. Siedział on sztywno wyprostowany, toczył dokoła mętnemi źrenicami, pływającemi po krwią zaszłych białkach, zżółkłe usta jego zarysowywały pomiędzy białemi włosami uśmiech boleśniejszy od płaczu, bo zdradzający błąkanie się umysłu po krainie mar zwodnych, z chaosu panującego w mozgu wylęgłych. Ręce jego zżółkłe były, wyschłe i drżały ciągle, jakby od ciężkiego zniemożenia. Jedną z nich podnosił od czasu do czasu ku szyi, tam kędy dawniej znajdował się zwykle wykrochmalony kołnierz, i czynił nią gest taki, jakby i teraz jeszcze według dawnego przyzwyczajenia poprawiał i w górę podciągał tę niezbędną kiedyś ozdobę jego stroju; w drugiej ręce trzymał pióro, maczając je co chwila w stojącym na stole kałamarzu, ale ani razu nie dotykając niem papieru. Toczył wzrokiem nieustannie dokoła siebie; zdawał się to namyślać głęboko, to znowu cieszyć się czemś niespodzianem, to tryumfować, to jeszcze wygrażać komuś lub czemuś niewidzialnemu. Stosownie do tych uczuć, które władały nim z kolei, to siedział nieruchomy, to wydawał z piersi krótki, urywany chichot, to podnosił głowę wysoko z uroczystością jakby królewską, to zaciskał pięść i wstrząsał nią w powietrzu — a za każdym razem gdy czynił to ostatnie, oczy jego połyskiwały migotliwemi żółtawemi błyskami, a gąbkowata, zżółkła twarz, przybierała na chwilę wyraz srogi i rozzłoszczony.
Oprócz tych dwóch ludzi, znajdowało się w pokoju kilka jeszcze osób, które wszystkie stały w milczeniu, lub poruszały się z tą ostrożnością, mającą w sobie coś posępnego, bo tworzącą szmer stłumiony, który jest niby uroczystem oczekiwaniem zbliżającej się dla kogoś chwili snu wiekuistego. U nóg łoża, na którem spoczywał Kazimierz, stał towarzysz i przyjaciel młodości jego, Sylwester, z twarzą opartą na dłoni. Spuszczał powieki i przygryzał czarnego wąsa, pragnąc ukryć i powstrzymać łzy cisnące się do oczu, nie mogąc przecież lub niechcąc ukrywać głębokiego żalu, którego wyraz rozlewał się na całej jego niezbyt pięknej, lecz męzkiej, ogorzałej, wyrazistej i uczciwej twarzy. O kilka kroków dalej Krystyna i Klara z troskliwem zajęciem i smutkiem na twarzach, przyrządzały przepisane choremu lekarstwa i napoje. W najbardziej ocienionej stronie pokoju, zdala od oczu i uszu chorego, hrabia Seweryn stłumionym szeptem rozmawiał z poważnym, o szlachetnej i rozumnej fizjonomji lekarzem.
Ale oprócz wszystkich tych osób, znajdowały się tam dwie jeszcze postacie, które ukryte jakby w półcieniu, najpóźniej wpaśćby mogły w oko widza, ogarniającego wzrokiem wnętrze pokoju. Jeżeli jednak miejsca jakie zajmowały, czyniły je nawpół niewidzialnemi, to przecież raz je ujrzawszy, trzebaby koniecznie przyglądać się im długo. Z dwóch tych postaci jedna była kobiecą, druga męzką; pierwsza siedziała na ziemi w najciemniejszym kącie pokoju, druga stała w głębokiej i firanką nawpół przysłonionej, a więc napełnionej mrokiem framudze okna. Twarz kobiety była niewidzialną, bo ją ukrywała w dłoniach, siedząc w skurczonej postawie, z łokciami opartemi na kolanach, z plecami zgiętemi i grubą szarą sukmaną okrytemi, z głową pochyloną nizko, okrytą włosami gęstemi, kasztanowemi, ale zrudziałemi nieco — jak bywa zwykle u kobiet, które niezbyt pieczołowicie chodzą około swej powierzchowności — i splątanemi tak, jakby przed chwilą zgrubiałe te choć drobne ręce, które teraz podpierały głowę i ukrywały twarz w przystępie gwałtownego żalu czy gniewu, stargały grube warkocze i splątały gęste pasma, podnosząc je nad czołem w sposób, który nadał im podobieństwo do cierniowego wianka. Ale nad głowę mężczyzny stojącego we framudze okna, padało światło najbliższej świecy; i choć przedarłszy się przed draperję firanki nie było zbyt obfite, niemniej jednak czyniło ją widzialną zupełnie. Byłato głowa piękna, lasem kruczych włosów okryta, z twarzą odbijającą od tła mrocznego jak rzeźba o doskonałych zarysach; ale tak blada, że oblicze o kilka kroków ztamtąd umierającego człowieka, bledszem od niej nie było. Dwie te bladości były przecież wielce różne; pierwsza opowiadała o trwającym oddawna procesie zamierania fizycznego organizmu, i o zbliżającej się teraz szybkiemi krokami śmierci; druga zdradzał wrzenie uczuć w silnej i namiętnej piersi, ugodzonej widokiem jakimś, niby ciosem, który ognistą błyskawicą pada we wnętrze, i w jednem mgnieniu oka stanowi o losie wszystkich zamiarów i nadziei, o całej przyszłej doli i moralnej istocie człowieka. Pośród tej twarzy bladej, czarne jak aksamit źrenice paliły się ogniem boleśnym, niemal posępnym. Wzrok ich przechodził z punktu, w którym znajdowało się łoże nawpół przysłonione białą firanką, na ten, w którym obłąkany starzec siedział przy stole z piórem w trzęsącej się ręce; obejmował siedzącą na ziemi skurczoną postać kobiety w sukmanie, ażeby znowu, niby niezwalczoną powodując się siłą, wrócić tam kędy od białego tła pościeli, z jaskrawą niemal wyrazistością odbijały zżółkłą cerą okryte, plamami suchotniczych rumieńców naznaczone, niewymownemi cierpieniami fizycznemi, a niezwykłą podniosłością moralną napiętnowane, szlachetne i niemal tragiczne rysy umierającego. Człowiek stojący we framudze okna przypatrywał się obrazowi jaki miał przed sobą, a szczególniej trzem postaciom z tego obrazu, nie jako widz prosty, ale jak ktoś całą potęgą uczuć swych wmieszany w treść widoku na jaki patrzał. Po chwili przecież zwrócił oczy w inną stronę, i utkwił je w twarzy lekarza, której profil rysował się niewyraźnie tuż za firanką, ukośnym festonem spadającą wzdłuż framugi. Tuż obok, w postawie wyczekującej i z wyrazem twarzy ciężko zasmuconym stał hrabia.
Dwaj ci ludzie zamieniali pomiędzy sobą urywane wyrazy tak cichym szeptem, że o kilka kroków słyszećby ich niepodobna; ale mężczyzna stojący we framudze przechylił głowę ku fałdom firanki i słyszał wszystko.
— Żadnej więc nie czynisz nadziei, doktorze, — mówił hrabia.
— Najmniejszej powziąć ani udzielić nie mogę, — odpowiedział człowiek nauki; — organizm był silny, ale zużyły go zamknięcie, brak ruchu i powietrza, wreszcie cierpienia wszelkiego rodzaju...
— Kilka dni temu mogłem myśleć jeszcze, iż uratowanym zostanie — szepnął hrabia.
— Byłoto złudzenie, jakiem suchotnicy obdarzają nieraz widzących ostatnie ich chwile. Wzruszenie jakiego doświadczył przy odzyskaniu wolności, wzmogło gorączkę, która przybrała pozór powracającego zdrowia; nastąpiła potem reakcja i przyśpieszyła ostateczną katastrofę...
— Nieuniknioną? — tonem pytania wymówił hrabia.
Lekarz pochylił głowę, i obiema rękami uczynił gest wyrazisty. Sfałdowane czoło hrabiego pochyliło się też nizko, z piersi jego wydarło się westchnienie ciężkie, a zawtórowało mu inne, za draperją firanki wydane, niemniej ciężkie, tylko więcej do stłumionego jęku podobne.
Hrabia patrzył chwilę na Kazimierza przez całą długość obszernego pokoju; potem szybkim, porywczym prawie ruchem zwrócił się znowu do lekarza.
— Jak długo... — wymówił bardzo cicho i niedokończył pytania. Ale człowiek nauki zrozumiał myśl jego.
— Bardzo krótko — odszepnął, — parę kwadransów... godzinę najdłużej... Potem prędko skończy się wszystko; konanie będzie lekkie.
Na łagodnych zwykle ustach hrabiego pojawił się uśmiech dziwny, bolesny, gorzki, szyderczy prawie.
— Konanie będzie lekkie! — powtórzył ledwie dosłyszalnym głosem; — lecz jakże życie to ciężkiem było!...
Jakby w odpowiedzi na te wyrazy, których przecież dosłyszeć nie mógł, chory odetchnął głęboko i głośno, a wraz z odetchnięciem tem w piersi jego ozwało się parę jęków. Poruszył głową z ciężkością i zwrócił ją w stronę, w której siedział sztywny starzec z głową ogołoconą z włosów, z piórem zawieszonem nad papierem, z bezmyślnym uśmiechem na ustach. Chory wytężył źrenice i patrzał na starca, a we wzroku jego, to gasnącym to znowu rozpalającym się gorączkowemi blaskami, objawił się wyraz dziwnej pieczołowitości, graniczącej z miękką niemal tkliwością. Ale na ustach Walerego rozszerzał się uśmiech bezmyślny, zarazem i źrenice jego roztwierały się coraz szerzej, aż po chwili rozległ się po pokoju śmiech głośny, przenikliwy, w którym brzmiały piskliwe tony jakby skarżącego się dziecięcia, i ochrypły chichot do łkań podobny. Śmiejąc się wciąż, podniósł rękę ku szyi, jakby poprawić chciał krochmalny kołnierzyk, wyprostował się sztywnie i zawołał:
— Rrrrorenstaub! W pałacu Rrrrorenstaubów tysiąc obrazów i jeden... złota kołyska... alabastrowe łoże... o!...
Wraz z ostatnim wykrzyknikiem wyciągnął wskazujący palec, i wskazał nim na łoże Kazimierza.
— Alabastrowe łoże! — powtórzył, — tak, wszystko w porządku...
Źrenice jego zatoczyły się na krwią zaszłych białkach, podniosły się w górę i wzrokiem utkwiły w suficie.
— Patrzcie jakie wysokie ściany! — zawołał jeszcze, — to pałac Rrrrorenstaubów! oddali mi go nareszcie! Franciszek Józef! ho, ho... nic nie pomogło, musiał ustąpić! zaraz tu przyjdzie Monilka!... Monilka!
Wymówił po dwakroć imię córki głosem podniesionym do najwyższego, piskliwego tonu, i nagle umilkł. Głowa jego opadła na piersi, ale pięść ściśnięta podniosła się w górę i wygrażała w powietrzu czemuś niewidzialnemu. Nagle wyprostował się znowu i krzyknął.
— Księżniczka Rrrorenstauben! Moje małe dziecko z bielutką twarzyczką i długiemi włosów kosami! Monilka! Monilka!
Na ten okrzyk powtórzony, kobieta siedząca na ziemi w kącie pokoju, drgnęła od stóp do głowy, nie zmieniła przecież postawy.
— Monilko, zbliż się do ojca twego — szepnęła nad nią Krystyna, i dotknęła jej ramienia. Ale ramię to porywczym ruchem usunęło się z pod miękkiej dłoni, która na niem spoczęła. — Monilko, — powtórzyła Krystyna, — ojciec cię woła!
Dziewczyna w siermiędze podniosła głowę; na jej twarzy gęste zmarszczki łączyły się ze śladami młodości, a łzy rzęsiście płynące po policzkach, ukryć nie mogły wyrazu głuchej złości, namiętnego, dzikiego niemal rozjątrzenia, jakie świeciło w szeroko otwartych oczach i wykrzywiało zwiędłe, pomarszczone usta. Ukazała tę twarz i wnet ją znowu w dłoniach ukryła.
— Dajcie mi pani pokój! — wymówiła szeptem, w którym ozwały się te same uczucia, jakie panowały na twarzy; — albożeście nie widzieli że on mię nie poznał? Alboż ja podobna do tej Monilki, której on woła!...
Podczas tej krótkiej rozmowy dwóch kobiet, lekarz szepnął kilka słów hrabiemu, następnie zbliżył się do obłąkanego starca i ująwszy go łagodnie za rękę, cichym głosem zdawał się go nakłaniać do opuszczenia pokoju.
— Najjaśniejszy Panie! — zawołał prostując się Walery, — nie moja w tem wina żeś pozbawiony został tego wspaniałego pałacu! Jestto dziedzictwo familji Rrrorenstaubenów. Przybędzie tu wnet księżniczka moja córka, muszę na nią czekać... Nie ruszę się ztąd ani krokiem!
Głos jego przewlekły zrazu i uroczyście nastrojony, wpadł znowu przy końcu w wysokie, piskliwe tony, a przy wspomnieniu o córce zmieszał się z chrapliwym chichotem i niewyraźnemi jakiemiś jękami. Lekarz spojrzał ku łożu chorego, wzrok jego chmurny i niespokojny spotkał się z oczami Kazimierza, które cierpiące i omglone, jaśniały przecież wyrazem zupełnie przytomnej myśli i łagodnych, miękkich prawie uczuć. Po chwili oczy te zwróciły się zwolna na twarz hrabiego, który stał w pobliżu łoża.
— Panie — szepnął Kazimierz, — niech pozostawią w spokoju tego biednego starca... daremnie lękacie się, aby widok jego nie przyśpieszył ostatniej mojej chwili... Przywykłem do niego... a wiem dobrze że wnet skończy się dla mnie wszystko...
Mówił to ledwie słyszalnym głosem, tak spokojnie, że lekki nawet uśmiech zarysował się wkoło białych ust jego. A jednak krótkie te słowa wyczerpały mu siły. Z widocznem wysileniem zaczerpnął powietrza w pierś, dla której oddychanie było już ciężkim mozołem; przymknął oczy i przez chwilę leżał pogrążony w zupełnej nieruchomości. Hrabia ujął rękę jego wychudłą, suchą i rozpaloną.
— Czy bardzo cierpisz biedny mój przyjacielu? — wymówił zcicha.
Kazimierz zwolna podniósł powieki. — Czemże są cierpienia ciała w obec tych, które przez lat tyle szarpały moje serce? — odpowiedział głośniej nieco niż mówił wprzódy, a w głosie jego poraz pierwszy zabrzmiała skarga cicha lecz głęboka. Wkrótce jednak łagodny uśmiech okolił znowu białe jego usta; zżółkłe, zbrużdżone czoło rozpogodziło się dziwnym spokojem, z pod drżącej nieco i widocznie coraz więcej słabnącej powieki, oczy jasne i przytomne wpatrywały się w twarz hrabiego.
— Myślałem — zaczął po chwili, — że nigdy już nie opuszczę okropnego miejsca, w którem zdawało mi się żem żywcem był pogrzebany... Tak... pogrzebane tam zostały młodość moja i wszystkie nadzieje życia... tęsknota rozdzierała mi serce... wstyd palił czoło... utraciłem wszystko com kochał... czułem się niesłusznie zhańbionym... Bez cienia myśli występnej, znalazłem się zmieszanym ze zbrodniarzami... Żyć z nimi musiałem... Bezczynność dręczyła mię jak zmora, a praca jakiej mi dozwalano, zabijała mię zamiast ożywiać, bo była nad siły moje, zaprawione do trudów innych. Cierpiałem strasznie, ale z całej mocy broniłem się od goryczy i zwątpienia... od żalu do ludzi i nienawiści dla nich... Ciało moje nie sprostało próbie ciężkiej, ale duch pozostał takim jakim uczyniłeś go ty, dobroczyńco mój i opiekunie! Umieram jako wierny uczeń twój i wychowaniec, z wiarą i miłością, którąś wpoił we mnie tak głęboko, że nie wygasły one ani w mękach niewinnie ponoszonych, ani w walkach z wątpliwościami, ani w straszliwej chorobie ciała.
Umilkł znużony i wyczerpany, i tylko palce jego słabe i drżące zacisnęły się w koło dłoni hrabiego. W kącie pokoju, w stronie w której siedziała na ziemi kobieta w siermiędze, ozwało się jedno głośne łkanie. Walery od pierwszych zaraz słów Kazimierza wyprostował się i siedział sztywnie z twarzą zwróconą ku łożu. Na ustach jego błądził wciąż uśmiech bezmyślny, a chrapliwy chichot od czasu do czasu odzywał się w piersi; ale w szeroko rozwartych jego oczach pojawiać się zaczęło uczucie dojmującego bólu, jakaś iskierka przytomniejszej myśli zaświeciła w mętnych źrenicach. Możnaby rzec, iż silił się na rozpoznanie czegoś dlań niewyraźnego, na zrozumienie tego słabego, zamierającego głosu, w który wsłuchywał się w rodzaju kurczowego naprężenia.
— Kazimierzu — zaczął hrabia pochylając się nad chorym, którego twarz poruszała się już od chwili do chwili temi nieokreślonemi drganiami, które przebiegają ciało ludzkie niby zwiastuny nadchodzącego ostatniego drgnienia; — czy nie masz do wyrażenia żądania jakiego, myśli jakiej do wypowiedzenia? Mów biedny mój przyjacielu; jestem przy tobie i zachowam w pamięci każde twe słowo.
Kazimierz raz jeszcze otworzył oczy, zatrzymał je przez chwilę na twarzy hrabiego, poczem powiódł niemi zwolna i z ciężkością do koła pokoju.
— Pamięci twej — zaczął szeptem cichym lecz wyraźnym, — polecam nieszczęśliwego tego starca i jego córkę... niech w spokoju dokończą nieszczęsnych swych istnień... Oto żądanie moje... A myśli? tak, ja myślę jeszcze... Chciałbym powiedzieć...
Umilkł, a po krwistych rumieńcach jakie znowu wystąpiły mu na policzki, po drganiu ust i powiek, i kurczowem zaciskaniu się ręki w koło dłoni hrabiego, znać było że czynił mozolny wysiłek, aby od życia uchodzącego jednę jeszcze wywalczyć chwilę.
Toteż śród uroczystego milczenia, jakie napełniało pokój, rozległ się znowu szept cichy, przerywany, ale tak wyraźny, że nikt ze słuchaczy uronić zeń nie mógł ani jednego słowa.
— Nie mogę powiedzieć — mówił Kazimierz, — abym nie żałował życia... Żałuję go, bo ubezwładniony wtedy gdy dopiero żyć zaczynałem, zdziałać nie mogłem nic, kochałem zamało... zakrótko... Żałuję sił moich, które się zmarnowały... dobrych chęci, które się nie spełniły... nadziei skromnych i uczciwych a pięknych dla mnie. Umieram bez goryczy i zwątpienia... Chociaż spełniły się nademną wyroki niesprawiedliwe, wierzę przecież że panuje nad światem sprawiedliwość wyższa nad ludzkie sądy, która karci winowajców a pociesza niewinnych... Pomimo niegodziwości jakiej padłem ofiarą, wierzę iż jest na ziemi uczciwość i prawość, bom je widział nieraz u innych i czułem w sobie... Pomimo żem był bardzo nieszczęśliwy, wierzę iż życie ziemskie może dać ludziom szczęście wielkie i prawdziwe, jeżeli kiedykolwiek zrozumianem będzie dokładnie przez wszystkich... Pomimo fałszów, zbrodni i szpetności na jakie tak długo patrzałem, wierzę w zbawienność prawdy, w możebność doskonałego dobra i piękna... Wiara ta opuszczała mię niekiedy na chwilę wśród cierpień najsroższych, ale wnet wracała i była mi pociechą, ratującą ducha od choroby jakiej uległo ciało... Z tą wiarą pójdę tam... w tę wiekuistość, o której myślałem wiele w ciemnościach więziennej celi, której nie rozumiem, lecz w którą wierzę także... Żalu do ludzi nie unoszę z sobą... są oni omylni i ułomni... Ci którzy poczytywali mię za występnego, byli w błędzie... ci którzy na głowę moją zwalili własny występek, nieszczęśliwszymi są odemnie... Jednym i drugim przebaczam... niech żyją w spokoju jeżeli mogą...
— Ja nie przebaczam! — zabrzmiał nagle głos dźwięczny, donośny, drżący, i zagłuszył szept umierającego.
Kobieta w sukmanie siedząca dotąd na ziemi w kącie pokoju, podniosła się w połowie mowy Kazimierza i stała nieruchoma, ze wzrokiem wlepionym w twarz jego, pełnym posępnego ognia, a zarazem ekstatycznego jakby uniesienia. Przy ostatnich wyrazach wysunęła się szybko na środek pokoju i stanęła wyprostowana. Kibić jej okryta grubą odzieżą, skurczona i jakby złamana przed chwilą, wyprostowała się, jakby urosła i zmężniała. Roztargane warkocze opadły na plecy grubemi zwojami, i ocieniły czoło blade, pełne przedwczesnych zmarszczek. Źrenice zaszły nagle głębokim szafirem, z pod brwi podniesionych i drżących powiek ciskały jaskrawe błyski, zmięte policzki zaogniły się szkarłatem; usta które same jedne z pomiędzy wszystkich rysów tej twarzy zachowały linję nieskazitelnej piękności, drżały tak silnie, że wydobywające się z nich wyrazy zdawały się co chwilę urywać i konać, chociaż głos jakim były wymawiane, dźwięczał donośnie i przeszywająco.
— Ja nie przebaczam! — wymówiła i zatoczywszy dokoła gorejącem spojrzeniem, zatrzymała je przez chwilę na głowie obłąkanego starca, a potem utkwiła w twarzy umierającego.
— Patrzcie ludzie i osądźcie, — mówiła dalej coraz podnoszącym się głosem, — czy przebaczyć mogę... Jeden z tych ludzi był ojcem moim, drugi kochankiem... Zabrano mi ich zdrowych i kochających, a jakże oddano? Gdy stanęłam dziś przed nimi, żadnego z nich nie poznałam i żaden z nich mię nie poznał... Niedola moja nie była niedolą, ale przepaścią... byłam ukochaną córką... najszczęśliwszą narzeczoną... zostałam sama jedna na świecie... ze słabemi rękami i zmęczoną piersią... Znienawidziłam ludzi od razu... Nie wiem jak się to stało, ale za odebranie mi szczęścia mego, za męki zadane ojcu memu i kochankowi, znienawidziłam ich... A jednak żyć pomiędzy nimi musiałam... tułałam się od domu do domu, jak pies przez niedobrych panów wyrzucony na ulicę... Pełniłam prace najcięższe... myłam schody i podłogi, nosiłam konwie z wodą... zanurzałam ręce we wrzątku i kopałam niemi czarną błotnistą ziemię... oto co robiłam, bo nic innego robić nie umiałam, a jałmużny nie chciałam od nikogo... Od nikogo! bo nie było na świecie ani jednego człowieka któregobym kochała... któremubym ufała... Upadałam na siłach, chorowałam i oddawali mnie do szpitala... wracałam do zdrowia, aby wnet zachorować i znów do szpitala powrócić... Lubiłam kiedyś zielone drzewa, pachnące kwiaty i śpiewające ptaki... poszłam więc w służbę na wieś; ale gdy tam byłam, spostrzegłam że przestałam lubić zieleń i kwiaty i ptaki i wszystko... Służyłam u bogatego chłopa, który miał własny dom i pole... żęłam mu zboże... nosiłam na sprzedaż jaja i ptastwo... żona jego biła mię pięścią, dzieci i domownicy nazywali mnie dziką... Tak, zdziczałam, zestarzałam się, i niewiem już gdzie się podziała dawna Monilka... ukochane dziecię mego ojca... z białą twarzą i długiemi kosami...
— Monilka! Monilka! — piskliwym głosem zawołał obłąkany starzec, który wpatrywał się w nią z uporczywem natężeniem, odkąd stała na środku pokoju w obfitem oświetleniu. Zdawał się ją poznawać; roztworzył ramiona i postąpił krok naprzód. Ale ona odetchnęła tylko głęboko, i mówiła dalej.
— Otóż widzicie jakiem było życie moje! a jednak to nic jeszcze nie znaczy w porównaniu z dzisiejszym wieczorem... Po dziesięciu latach niedoli i tułaczki zobaczyć znowu twarze ukochane, ujrzeć w nich wiosnę swego życia... wspomnienie zabitych nadziei... O! miałato być radość wielka, nieopisana, nieprawdaż? Wezwano mię... powiedziano że oni wracają... że już wrócili... Biegłam... leciałam... podnosiłam ręce do nieba... nie czułam ziemi pod nogami... Przyszłam... ujrzałam ich... i cóż?
Wyciągnęła przed siebie obie ręce, jedną ku obłąkanemu, drugą ku umierającemu, i zaśmiała się gorzko, głośno, przeszywająco.
— I cóż? — powtórzyła — zabito mi ich obu! Na obliczu jednego z nich zobaczyłam szaleństwo, na obliczu drugiego — śmierć!... Czy mogę przebaczyć? czy mogę? nie! Może jest na świecie jakaś kobieta, któraby przebaczyć mogła zmieszany rozum ojcu, zabite życie kochanka! ja nie mogę! nie przebaczę... Do ostatniej chwili życia, do ostatniego tchnienia, do ostatniej myśli przytomnej przeklinać będę tych, którzy to sprawili! Chcieli pieniędzy! a! i wzięli je sobie, a zgubili na duszy i ciele niewinnych, nieszczęśliwych! Słyszałam, że niektórzy z nich są już w więzieniu, ale nie wszyscy... Nie znam ich, niewiem jak się nazywają; ale w pacierzu moim nazywam ich zbrodniarzami, i Boga sprawiedliwego proszę, aby życie ich było tak ciężkie, jak mnie ta godzina; aby bogactwa ich na proch spaliły im ręce, aby...
Mówiłaby dłużej jeszcze, bo oczy jej gorzały coraz mocniej, na twarz wybijały się rumieńce coraz ognistsze, ręce i wargi trzęsły się coraz mocniej; ale na ramię jej opadła ręka ciężka, i głos stłumiony lecz nakazujący wymówił nad jej uchem.
— Przestań kobieto! na miłość Boga przestań! patrz! Był to lekarz wskazujący palcem umierającego człowieka, którego rysy i członki obejmować już zaczynała sztywność śmierci. Monilka umilkła nagle, i szeroko otwartemi oczami wpatrzyła się w tę twarz tak drogą jej niegdyś, zatapiającą się teraz w owej pomroce niezgłębionej, z której za chwilę wyłonić się miała martwa, zimna i na wieki już spokojna. Wielki, przeszywający krzyk wydarł się z jej piersi, rzuciła się ku łożu, upadła przed niem na klęczki, pochwyciła w dłonie rękę sztywniejącą, i zaczęła okrywać ją łzami i pocałunkami. Nagle, zrobiła się w pokoju cisza wielka... człowiek rozciągnięty na łożu przestał oddychać... powieki jego zamknęły się zwolna, na czoło spłynął blask dziwnej pogody, i tylko w koło ust zdawał się jeszcze owijać boleśny wyraz ostatniej męki życia... Oczy wszystkich obecnych wpatrzone były w tę twarz zmartwiałą, wszystkie piersi powściągały oddech; możnaby było słyszeć skrzydełka drobnej muchy, fruwającej pod wyniosłym sufitem...
Głębokie to milczenie przerwały ciężkie, powolne stąpania. Człowiek stojący dotąd we framudze okna wyszedł ze swego ukrycia, i ze skrzyżowanemi na piersi ramionami stanął na środku pokoju. Stanął i przesuwał wzrok z twarzy umarłego człowieka, na zatopioną w białej pościeli i drżącą od łkań tłumionych głowę klęczącej przy łożu kobiety. Twarz jego była śmiertelnie bladą, głowa nie podnosiła się dumnie, owszem schylona była nizko ku piersiom, a na czoło wyniosłe, pokryte gwałtowną snać ręką rozrzuconemi kruczemi włosami, wystąpiły bruzdy liczne, głębokie, których dawniej nie było... Stał tak długo i patrzył; po nieruchomych rysach jego przebiegały od czasu do czasu widocznie ślady myśli jakichś okropnych. Zdawało się, że zapomniał o wszystkiem co było na świecie po za tą smutną komnatą, po za tą śmiercią przedwczesną, po za tą niezmierzoną niedolą, rozpaczą... Po chwili zmienił kierunek wzroku, i spotkał się spojrzeniem z oczami Krystyny...
Ona patrzała na niego od pierwszej sekundy w której wyszedł na oświetloną przestrzeń. Przez głowę jej nagłe jak błyskawica przemknęło wspomnienie zeznań owego urzędnika, który widział niegdyś mniemanego hrabiego Horskiego, i wspomniał uderzającą piękność jego twarzy, włosy krucze i dumną postawę...
Tak!... byłto on... A więc takim był ów występek, i oto jego ofiary!...
O jakąż straszną bladością okryte były te dwie piękne twarze, zwrócone ku sobie jakby z niemem pytaniem!... Jakim ponurym, rozpacznym ogniem paliły się źrenice mężczyzny, jaka bezbrzeżna żałość, jakie piorunujące przerażenie napełniało wzrok kobiety... Rozmowa oczu ich trwała krótko... ona wiedziała już wszystko... on odgadł że ona wiedziała...
Powieki jego w dół opadły, śmiertelna bladość czoła zniknęła pod ciemnym, krwawym rumieńcem, wyraz bezdennego upokorzenia okrył twarz tę tak dumną zawsze... Zdawało się że w jednej tej sekundzie, skupiło się całe brzemię kary i pokuty, za występek dopełniony przez człowieka tego, i za pychę całego jego życia...
A jednak podniósł po chwili głowę, i wstrząsnął nią jakby chciał zrzucić z niej brzemię to straszne; rysy jego w jednem mgnieniu oka powlekły się nieruchomością jakby kamienną, i nic już z nich więcej wyczytać nie można było. Powolnym ruchem zwrócił się ku drzwiom, równym, pewnym krokiem opuścił pokój, i tylko przez czas jakiś jeszcze słychać było w pokoju napełnionym uroczystą ciszą śmierci, oddalające się po zamkowym korytarzu powolne, ciężkie stąpania.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.